31.10.2017 - wt
Mam 66 lat i 332 dni. Nareszcie! Bo wczoraj się dłużyło.
No i zjadłem pyszny rosołek.
Jak się ugotował, wystawiłem go na balkon, żeby sobie spokojnie stygł. Gdy wróciłem dzisiaj ze Szkoły, było go dziwnie mniej, a przecież był przykryty solidną pokrywką, żeby się nie dostało żadne cholerstwo. Wyparował? Zagotowałem w czajniku wodę i dolałem wrzątku, zanim rosół się zagotował. Kłóci się to chyba ze sztuką, ale lepiej tak, niż gdyby wszystkie mięska, kapustki, pory, selery, marchewki i pietruszki miały się przypalić! I tak, jak zwykle, był pyszny.
Tym moim rosołkiem nieraz ratowałem życie różnym ludziom, w tym mojej Żonie-WtedyNieŻonie, gdy Bidulka wracała przed laty z uczelni do Naszego Domku w Metropolii po ciężkich zajęciach, cały dzień o jakimś suchym, paskudnym prowiancie. Albo mojej, wówczas in spe, Pasierbicy, gdy zaległa na jakieś 2-3 dni złożona niemocą w mieszkaniu, w którym mieszkała razem (o zgrozo!) ze swoją Babcią, obecnie moją Teściową. Babcia wtedy akurat wyjechała, my już mieszkaliśmy w Naszej Wsi, a przyszły mąż mojej Pasierbicy In Spe, obecnie Quasi-Zięć, studiował gdzieś za granicą, w kolejnym kraju. Więc pomocy znikąd, ale na szczęście napatoczyłem się ja ze swoim rosołkiem.
Przyjeżdżałem dosyć systematycznie do Metropolii z racji prowadzonej Szkoły i wtedy pomieszkiwałem z Teściową In Spe i z Pasierbicą In Spe. Było ciekawie. Zamykaliśmy się w pokoju i obgadywaliśmy szeptem Babcię, albo w poniedziałki na Polsacie oglądaliśmy Rąbany. Był to przeważnie gatunek filmu z cyklu "Zabili go i uciekł", ale nam to bardzo odpowiadało. Jedynym mankamentem był fakt, że film zaczynał się o 21.00 i trwał, z reklamami, które często skutecznie nas usypiały, do 23.00. Więc nie mogliśmy przy odpowiednim natężeniu słuchać częstych wybuchów i strzelaniny, bo Babcia o 21.30, kładąc się spać, protestowała, a oglądanie takiego filmu, przy mocno przytłumionej fonii, znacznie obniżało jego rangę artystyczną , bo przecież podstawowym środkiem wyrazu były właśnie owe wybuchy i strzelanina.
Oczywiście przesadziłem z ilością rosołu i makaronu. Nic się nie stało, bo zamiast dwóch dni, będę jadł przez cztery, ale wcale się tym nie martwię, bo mam naturę Psa, z tą jego codzienną bezproblemową powtarzalnością (Żona ma naturę Kota), a poza tym Żona na pewno mi coś wymyśli, bo ma taki imperatyw - Myślenie W Każdej Sytuacji, no a przy tym ma rację i potem ja jestem zadowolony. Tylko wkurza mnie ten makaron, bo nie lubię go z lodówki i że następnego dnia, zimny i lekko wysuszony, udaje świeżego!
Ten brak umiaru chyba mi się wziął z dzieciństwa, kiedy z rodzeństwem cierpiałem głód. Pod koniec każdego miesiąca, na przednówku, jakieś trzy dni przed wypłatą, gar kamionkowy, w którym Matka składała zapas zwyczajnego smalcu na cały miesiąc, był kolejny raz przez nas wyskrobany i wylizany. Pamiętam, jako najstarszy, jak w dniu wypłaty, siedzieliśmy w pokoju i nasłuchiwaliśmy kroków Matki. I jak wyjmowała z siatki (wtedy były siatki) zwyczajną kiełbasę i chleb. Może też stąd wziął mi się NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów, teraz bardziej bogaty i wyrafinowany, ale jednak pierwotny.
Dzisiaj rano tradycyjnie poszedłem do szkoły. Było pięknie. Sznur samochodów, korki, a ja idę sobie niespiesznie i "zdanżam na czas". A popołudniu, gdy wracałem, było jeszcze piękniej! Padał deszcz i korki były x 2. A ja sobie chodniczkiem, wzdłuż samochodów, z zakupami, tzn. z 10. Pilsnerami Urquellami, dalej niespiesznie, bo ciężko. Stawy, co prawda, w kolanach i przegubach dłoni, lekko wysiadały, ale za to za jednym zamachem miałem zapas na kilka dni!
Dzisiaj Bocian nadal nic nie przysłał, ani nie dzwonił.
wtorek, 31 października 2017
poniedziałek, 30 października 2017
30.10.2017 - pn
Mam 66 lat i ciągle 331 dni.
No i rosół pyka, ręce przyjemnie pachną selerem. Można pisać.
Żebym chociaż miał 332 dni, a tu ciągle 331. Wiem, jutro będzie 332, ale kto wie, co będzie jutro. Lepiej 332 mieć dzisiaj. To mi przypomniało rysunek Mleczki, nie wiedzieć czemu. Za biurkiem siedzi w pozie "arogancko-rozwalonej" urzędnik, poważnej postury, a przed biurkiem stoi petent, o posturze dość mizernej, wyraźnie przepraszający, że żyje. Nad urzędnikiem chmurka z napisem: "Codziennie Wam powtarzam - Przyjdźcie jutro! A Wy ciągle przychodzicie dzisiaj!"
Oczywiście ten stan mojego ducha, ta łapczywość na posiadanie kolejnych dni nie dorównuje Żoninym. Od kiedy jesteśmy razem, ciągle chciała mieć 50 lat. Bo wtedy będzie poważniej traktowana. Więc gdy miała 46 lat, to wszystkim, a przede wszystkim mnie, mówiła, że ma już 50., co dosyć dobrze tłumaczyło osobom postronnym wiek Jej Córki względem Matki, czyli mojej Żony.
Ale jest coś na rzeczy, bo chwilę wcześniej i w tym roku, gdy wreszcie skończyła 50 lat, traktuję Ją poważniej.
Wczoraj w moim Rodzinnym Mieście pojechaliśmy z Bratem na grób moich Rodziców, z Córą i Synem na grób Ich Dziadków i z dwoma Wnukami na grób Ich Pradziadków. Nawet zapaliłem dwa znicze, bo normalnie, jak jestem sam lub z Bratem, jeden, dla Matki. Traktuję to wszystko instrumentalnie, rzeczowo, czyli chłodno. Rodzice nie przekazali mi ciepła i nawet nie mam do nich o to pretensji. Tak po prostu było. Nawet wspominam swoje dzieciństwo, jako piękne i niepowtarzalne. Z całą psychozą codzienności. Na pewno w makroskali bilans uczuć, jak i wszystkiego, wychodzi na zero. Bo każdy, dowolny układ, dąży do równowagi.
Syn mi mówi, żebym coś z tym zrobił i nigdy nie powiedział tego głośno, ale boi się, że wyląduję w wariatkowie. W sumie nie byłoby to złe, bo jeśli się czegoś boję, to ułomności fizycznej. Dzisiaj, jadąc na cmentarz, widziałem całe stada ludzi starych, o laskach, kulach i balkonikach, walczących o utrzymanie pionu w tramwaju, o siedzące miejsce, o dotarcie do swoich bliskich, którzy już odeszli. Czy coś takiego mnie czeka?
Brat przygotował obiad. Góra schabowych, do tego jakieś twarde, dobrze zrobione kule mięsne, a la pulpety, ziemniaczki tłuczone z masełkiem, buraczki na ciepło i surówka z białej kapusty. Stara szkoła. Wszyscy wcinali z dokładkami.
W międzyczasie Syn wynajdował, za pomocą różnych aplikacji (chyba się to tak mówi?) z Internetu różne utwory, na życzenie. Ponieważ ja w większości nie pamiętam tytułów, ani wykonawców, więc dotarcie do moich oczekiwań jest dość trudne. Ale mimo tego udało mi się swego czasu stworzyć Moją Listę Setki, czyli 100 utworów, które, gdy ich słucham, kroją mi serce na różne sposoby. Ta lista by nie powstała, gdyby nie tytaniczna praca mojej Żony, mojej Pasierbicy, mojego Quasi-Zięcia i Jego Ojca oraz, chyba w jakimś stopniu, mojego Szwagra.
No więc w końcu dotarliśmy, że moim oczekiwaniem jest "Gdybym" Voo Voo ze starym Waglewskim. Miałem to na płycie, którą dostałem od Żony, ale ją zgubiłem. Płytę na szczęście! Jest to utwór z grupy "dołuj mnie na maksa!" Lubię od czasu do czasu, słuchając, świadomie się zdołować. O tym kiedyś więcej. Muszę, odświeżając "100" i ją modyfikując, w pewnym sensie uaktualniając, ten utwór dokooptować. Syn stwierdził, że nie będę miał "100" na jakichś 7. płytach CD (a może to są DVD?), tylko zrobi mi to porządnie, czyli skompresuje na mp3 i będę miał słuchania na ponad 7 godzin non stop. I że nie wyłapię spadku jakości. Ok, jak mówi mój trzyletni Quasi-Wnuk. To jeszcze muszę dokooptować Lacrimosę Mozarta. Genialny i wcale mnie nie dołuje.
Córa zaś, w ogólnym przedobiadowym harmidrze, dopytywała się, jak żyję w nowej sytuacji, czyli Naszego Miasteczka. Opowiedziałem Jej na skróty, wyrywkowo, bo inaczej się nie dało. I skoncentrowałem się na podróży, czyli jeździe pociągiem do Metropolii. Mówię, że było fajnie, mogłem pójść do WARSu (uprzedzam, że wiem, że to jest stara nazwa, chyba niefunkcjonująca tak, jak np. CPN) i napić się piwka siedząc przy laptopie. Mówię, że zapytałem panią, czy w pociągu jest wi-fi, na co Córa wydarła się do Brata:
- Słuchaj, słuchaj, co Ojciec mówi!
Więc musiałem powtórzyć budząc u moich Dzieci fałszywo-ironiczny aplauz.
Syn zaraz "się wyłączył" (syndrom poświęcania się własnym dzieciom tu i teraz), więc dalej kontynuowałem Córze, że pani odpowiedziała, że niestety nie ma. To ja na to, że nie szkodzi, że sobie udostępnię z własnego smartfona. Na co Córa ponownie się wydarła:
- Słuchaj, słuchaj, to jeszcze nie koniec!
Więc musiałem zacytować samego siebie, po czym rozległo się:
- Wow!!!
I tak przy błazenadzie moich Dzieci (skądś to mają) i darciu łacha ze swojego Ojca zszedł nam czas do obiadu.
A rosołek, jak mówią nasi brothers in arms, ist fertig!
Dzisiaj Bocian nadal nic nie przysłał!
Mam 66 lat i ciągle 331 dni.
No i rosół pyka, ręce przyjemnie pachną selerem. Można pisać.
Żebym chociaż miał 332 dni, a tu ciągle 331. Wiem, jutro będzie 332, ale kto wie, co będzie jutro. Lepiej 332 mieć dzisiaj. To mi przypomniało rysunek Mleczki, nie wiedzieć czemu. Za biurkiem siedzi w pozie "arogancko-rozwalonej" urzędnik, poważnej postury, a przed biurkiem stoi petent, o posturze dość mizernej, wyraźnie przepraszający, że żyje. Nad urzędnikiem chmurka z napisem: "Codziennie Wam powtarzam - Przyjdźcie jutro! A Wy ciągle przychodzicie dzisiaj!"
Oczywiście ten stan mojego ducha, ta łapczywość na posiadanie kolejnych dni nie dorównuje Żoninym. Od kiedy jesteśmy razem, ciągle chciała mieć 50 lat. Bo wtedy będzie poważniej traktowana. Więc gdy miała 46 lat, to wszystkim, a przede wszystkim mnie, mówiła, że ma już 50., co dosyć dobrze tłumaczyło osobom postronnym wiek Jej Córki względem Matki, czyli mojej Żony.
Ale jest coś na rzeczy, bo chwilę wcześniej i w tym roku, gdy wreszcie skończyła 50 lat, traktuję Ją poważniej.
Wczoraj w moim Rodzinnym Mieście pojechaliśmy z Bratem na grób moich Rodziców, z Córą i Synem na grób Ich Dziadków i z dwoma Wnukami na grób Ich Pradziadków. Nawet zapaliłem dwa znicze, bo normalnie, jak jestem sam lub z Bratem, jeden, dla Matki. Traktuję to wszystko instrumentalnie, rzeczowo, czyli chłodno. Rodzice nie przekazali mi ciepła i nawet nie mam do nich o to pretensji. Tak po prostu było. Nawet wspominam swoje dzieciństwo, jako piękne i niepowtarzalne. Z całą psychozą codzienności. Na pewno w makroskali bilans uczuć, jak i wszystkiego, wychodzi na zero. Bo każdy, dowolny układ, dąży do równowagi.
Syn mi mówi, żebym coś z tym zrobił i nigdy nie powiedział tego głośno, ale boi się, że wyląduję w wariatkowie. W sumie nie byłoby to złe, bo jeśli się czegoś boję, to ułomności fizycznej. Dzisiaj, jadąc na cmentarz, widziałem całe stada ludzi starych, o laskach, kulach i balkonikach, walczących o utrzymanie pionu w tramwaju, o siedzące miejsce, o dotarcie do swoich bliskich, którzy już odeszli. Czy coś takiego mnie czeka?
Brat przygotował obiad. Góra schabowych, do tego jakieś twarde, dobrze zrobione kule mięsne, a la pulpety, ziemniaczki tłuczone z masełkiem, buraczki na ciepło i surówka z białej kapusty. Stara szkoła. Wszyscy wcinali z dokładkami.
W międzyczasie Syn wynajdował, za pomocą różnych aplikacji (chyba się to tak mówi?) z Internetu różne utwory, na życzenie. Ponieważ ja w większości nie pamiętam tytułów, ani wykonawców, więc dotarcie do moich oczekiwań jest dość trudne. Ale mimo tego udało mi się swego czasu stworzyć Moją Listę Setki, czyli 100 utworów, które, gdy ich słucham, kroją mi serce na różne sposoby. Ta lista by nie powstała, gdyby nie tytaniczna praca mojej Żony, mojej Pasierbicy, mojego Quasi-Zięcia i Jego Ojca oraz, chyba w jakimś stopniu, mojego Szwagra.
No więc w końcu dotarliśmy, że moim oczekiwaniem jest "Gdybym" Voo Voo ze starym Waglewskim. Miałem to na płycie, którą dostałem od Żony, ale ją zgubiłem. Płytę na szczęście! Jest to utwór z grupy "dołuj mnie na maksa!" Lubię od czasu do czasu, słuchając, świadomie się zdołować. O tym kiedyś więcej. Muszę, odświeżając "100" i ją modyfikując, w pewnym sensie uaktualniając, ten utwór dokooptować. Syn stwierdził, że nie będę miał "100" na jakichś 7. płytach CD (a może to są DVD?), tylko zrobi mi to porządnie, czyli skompresuje na mp3 i będę miał słuchania na ponad 7 godzin non stop. I że nie wyłapię spadku jakości. Ok, jak mówi mój trzyletni Quasi-Wnuk. To jeszcze muszę dokooptować Lacrimosę Mozarta. Genialny i wcale mnie nie dołuje.
Córa zaś, w ogólnym przedobiadowym harmidrze, dopytywała się, jak żyję w nowej sytuacji, czyli Naszego Miasteczka. Opowiedziałem Jej na skróty, wyrywkowo, bo inaczej się nie dało. I skoncentrowałem się na podróży, czyli jeździe pociągiem do Metropolii. Mówię, że było fajnie, mogłem pójść do WARSu (uprzedzam, że wiem, że to jest stara nazwa, chyba niefunkcjonująca tak, jak np. CPN) i napić się piwka siedząc przy laptopie. Mówię, że zapytałem panią, czy w pociągu jest wi-fi, na co Córa wydarła się do Brata:
- Słuchaj, słuchaj, co Ojciec mówi!
Więc musiałem powtórzyć budząc u moich Dzieci fałszywo-ironiczny aplauz.
Syn zaraz "się wyłączył" (syndrom poświęcania się własnym dzieciom tu i teraz), więc dalej kontynuowałem Córze, że pani odpowiedziała, że niestety nie ma. To ja na to, że nie szkodzi, że sobie udostępnię z własnego smartfona. Na co Córa ponownie się wydarła:
- Słuchaj, słuchaj, to jeszcze nie koniec!
Więc musiałem zacytować samego siebie, po czym rozległo się:
- Wow!!!
I tak przy błazenadzie moich Dzieci (skądś to mają) i darciu łacha ze swojego Ojca zszedł nam czas do obiadu.
A rosołek, jak mówią nasi brothers in arms, ist fertig!
Dzisiaj Bocian nadal nic nie przysłał!
30.10.2017 - pn
Mam 66 lat i 331 dni.
No i byłem z teściową na cmentarzu.
Wczoraj, po powrocie z Rodzinnego Miasta, zadzwoniłem do Niej i się umówiłem przed cmentarzem dzisiaj o godz. 11.00. Umówić się - niby prosta czynność, ale nie z Nią! Tak ma.
Rano tradycyjnie poszedłem piechotą do Szkoły i w jej pobliżu zorientowałem się, że są straszne korki. Oczywiście nie dotyczyły mnie i z dziką satysfakcją egzekwowałem na przejściach dla pieszych swoje prawa pchając się wprost pod samochody. Jednak nawyki kierowcy i solidarność z nimi się odezwały. Odkryłem naturę i przyczynę korków! Piesi!!! Wykorzystują bezczelnie prawo egzekwowane przez nich po zmianie ustroju politycznego i gospodarczego, a więc na pasach ostentacyjnie zwalniają, niczego nie słyszą, zwłaszcza klaksonów, bo chodzą w słuchawkach, pary chodzą objęte, a to spowalnia rytm kroków, piszą smsy lub grają (trudno dostrzec!), babcie lub dziadki chodzą o laskach, a to trwa. Ale najgorsze jest to, że chodzą w odstępach 2-3 metrowych, jeden za drugim, i jak już skończą defilowanie z lewej lub prawej, to się zaczyna analogicznie odwrotnie, czyli z prawej lub lewej. Zamiast, barany, skrzyknąć się i zebrać, np. w dziesiątkę i przejść razem, to chodzą indywidualnie. A kierowcy stoją, brak płynności i korki rosną.
Doszedłszy do takiego odkrycia, zbliżając się właśnie do pasów, miałem zatrzymać wszystkich idących za mną i wytłumaczyć im ideę powstawania korków, ale akurat nikogo za mną niestety nie było. To chociaż tyle zrobiłem, tymczasem(!), że nie pchałem się pod auta, a jak mnie które puściło, to rączo przebiegałem po pasach machając ręką w podzięce, chcąc skrócić męki kierowcy.
W Szkole-Pracy byłem sam. Więc łatwo mi było narzucić sobie ostry reżim i postanowić wyjść o 10.00, ze względu na Teściową i ze względu na fakt, że średnio się orientuję w niuansach i środkach komunikacyjnych Metropolii. Jak tylko wychodziłem, oczywiście od razu pojawiły się trzy osoby-interesanci, żeby chociaż naraz, więc miałem 15 min. w plecy. Ale i tak bym zdążył, gdyby nie kierowcy-debile! Jechali, tzn. stali na torach tramwajowych w korku, chyba przez baranów-pieszych idących na cmentarz, więc za każdym razem tramwaj podjeżdżał do danego przystanku w 10. ratach. Zastosowałem względem Teściowej manewr wyprzedzający i napisałem, że się spóźnię. Już na miejscu Teściowa okazała się być bardzo wyrozumiałą, bo przecież Ona wie najlepiej, jak jest ze środkami komunikacji miejskiej, a Zięć, no cóż, przecież to kierowca, tylko chwilowo podszywający się pod pieszego.
W drodze powrotnej, jadąc płynnie(!) tramwajem do centrum, ucięliśmy sobie niezwykle sympatyczną pogawędkę. Chyba muszę popracować nad sobą i stać się jeszcze milszy dla Niej-Teściowej.
A jeśli chodzi o korki, to przemyślałem wszystko! Będę rzucał się na pasach egzekwując swoje prawa! Bo w końcu przez nich-kierowców spóźniłem się na spotkanie z Teściową. A to jest niedopuszczalne. No i nie będę robił z siebie starego, to w oczach młodych, kretyna, to w oczach wszystkich pieszych, zatrzymując ich przed wejściem na pasy!
Dzisiaj Bocian nic nie przysłał!
Mam 66 lat i 331 dni.
No i byłem z teściową na cmentarzu.
Wczoraj, po powrocie z Rodzinnego Miasta, zadzwoniłem do Niej i się umówiłem przed cmentarzem dzisiaj o godz. 11.00. Umówić się - niby prosta czynność, ale nie z Nią! Tak ma.
Rano tradycyjnie poszedłem piechotą do Szkoły i w jej pobliżu zorientowałem się, że są straszne korki. Oczywiście nie dotyczyły mnie i z dziką satysfakcją egzekwowałem na przejściach dla pieszych swoje prawa pchając się wprost pod samochody. Jednak nawyki kierowcy i solidarność z nimi się odezwały. Odkryłem naturę i przyczynę korków! Piesi!!! Wykorzystują bezczelnie prawo egzekwowane przez nich po zmianie ustroju politycznego i gospodarczego, a więc na pasach ostentacyjnie zwalniają, niczego nie słyszą, zwłaszcza klaksonów, bo chodzą w słuchawkach, pary chodzą objęte, a to spowalnia rytm kroków, piszą smsy lub grają (trudno dostrzec!), babcie lub dziadki chodzą o laskach, a to trwa. Ale najgorsze jest to, że chodzą w odstępach 2-3 metrowych, jeden za drugim, i jak już skończą defilowanie z lewej lub prawej, to się zaczyna analogicznie odwrotnie, czyli z prawej lub lewej. Zamiast, barany, skrzyknąć się i zebrać, np. w dziesiątkę i przejść razem, to chodzą indywidualnie. A kierowcy stoją, brak płynności i korki rosną.
Doszedłszy do takiego odkrycia, zbliżając się właśnie do pasów, miałem zatrzymać wszystkich idących za mną i wytłumaczyć im ideę powstawania korków, ale akurat nikogo za mną niestety nie było. To chociaż tyle zrobiłem, tymczasem(!), że nie pchałem się pod auta, a jak mnie które puściło, to rączo przebiegałem po pasach machając ręką w podzięce, chcąc skrócić męki kierowcy.
W Szkole-Pracy byłem sam. Więc łatwo mi było narzucić sobie ostry reżim i postanowić wyjść o 10.00, ze względu na Teściową i ze względu na fakt, że średnio się orientuję w niuansach i środkach komunikacyjnych Metropolii. Jak tylko wychodziłem, oczywiście od razu pojawiły się trzy osoby-interesanci, żeby chociaż naraz, więc miałem 15 min. w plecy. Ale i tak bym zdążył, gdyby nie kierowcy-debile! Jechali, tzn. stali na torach tramwajowych w korku, chyba przez baranów-pieszych idących na cmentarz, więc za każdym razem tramwaj podjeżdżał do danego przystanku w 10. ratach. Zastosowałem względem Teściowej manewr wyprzedzający i napisałem, że się spóźnię. Już na miejscu Teściowa okazała się być bardzo wyrozumiałą, bo przecież Ona wie najlepiej, jak jest ze środkami komunikacji miejskiej, a Zięć, no cóż, przecież to kierowca, tylko chwilowo podszywający się pod pieszego.
W drodze powrotnej, jadąc płynnie(!) tramwajem do centrum, ucięliśmy sobie niezwykle sympatyczną pogawędkę. Chyba muszę popracować nad sobą i stać się jeszcze milszy dla Niej-Teściowej.
A jeśli chodzi o korki, to przemyślałem wszystko! Będę rzucał się na pasach egzekwując swoje prawa! Bo w końcu przez nich-kierowców spóźniłem się na spotkanie z Teściową. A to jest niedopuszczalne. No i nie będę robił z siebie starego, to w oczach młodych, kretyna, to w oczach wszystkich pieszych, zatrzymując ich przed wejściem na pasy!
Dzisiaj Bocian nic nie przysłał!
niedziela, 29 października 2017
29.10.2017 - ndz
Mam 66 lat i 330 dni.
No i przymierzyłem!
Oczywiście, że nie skarpety! Podchodziłem do tego, jak pies do jeża, odwlekałem, ale wieczorem już musiałem, bo jutro trzeba przecież w czymś wyjść, a zapasy z naszego Miasteczka się skończyły. I tu wyszła wyższość zakupów konsultowanych ze sprzedawcą, a raczej ze sprzedawczynią, nawet jeśli jest nią moja wnuczka, którą ona oczywiście nie była. Towar jest w punkt! Natomiast ten z Rossmanna jakiś dziwny. Materiał cienkawy, jakieś pionowe pomarszczenia, jakby babskie. Nie wiem, co o tym sądzić, bo na opakowaniu są wyraźne atrybuty męskości przyobleczone w to coś. Jedno jest pewne - w Rossmannie w przyszłości kupię co najwyżej pomadkę do ust (już się nauczyłem używać nazwy stosunkowo dla mnie najmniej bolesnej!).
Rano poszedłem do Szkoły tradycyjnie, bo już drugi raz, piechotą. Idzie się sympatycznie, 25 minut, dotykając innego świata, tego nie z okien samochodu. Z tym że dzisiaj łeb i wszystko co popadło urywał orkan Grzegorz, ale na szczęście drogę urozmaicał mi widok pani idącej przede mną, jak się szybko okazało, prawie do mojego celu, która uparła się osłaniać otwartym(!) parasolem. Co to się działo?! Nawet nie wiem kiedy, a już byłem w szkole. Zastanawiałem się nad tym fenomenem, oczywiście z punktu widzenia mężczyzny. Jedyne, co mi przyszło mądrego do głowy, czyli dającego się logicznie wytłumaczyć, było wyjaśnienie, że chyba w ten sposób usiłowała osłonić swoją fryzurę...
W Pracy byłem sam i markowałem pracę sam przed sobą, bo wiedziałem, że i tak zaraz przyjedzie Syn z dwoma Wnukami i pojedziemy do mojego Rodzinnego Miasta, do Brata, a potem na grób moich rodziców.
Nie to co wczoraj!
Wczoraj mogłem sobie podyrektorować. Zasadzało się to na tym, że Dyrektor mieszał w najprostszych sprawach i wszyscy wiedzieli, że najlepiej sprawy biegną, gdy Go nie ma. No, ale skoro byłem. Więc poprosiłem o kawę i herbatę, oczywiście w przeciągu całego dnia, wspólnie coś uporządkowałem z Najlepszą Sekretarką w UE (poza jej granicami nie byłem, więc dlatego oceniam to tak realistycznie), zestresowałem mojego kolegę, Dyrektora Administracyjnego, i tyle.
Dzisiaj Wnukom pokazałem Szkołę i moje biurko mówiąc:
- Tutaj siedzi Dyrektor Szkoły, czyli Wasz Dziadek, który udaje, że pracuje. A tutaj siedzi Pani Sekretarka - wskazałem na drugie biurko - która nie udaje, że pracuje.
Chłopaków to ubawiło (11 i 8 lat), ale nie jestem do końca przekonany, czy było to wychowawcze. Chyba jednak nie było tak źle, bo Syn również się roześmiał.
Na początku autostrady Syn zademonstrował walory samochodu, którym jechaliśmy. Było to czarne, raczej gangsterskie w dizajnie, BMW - SUV z automatyczną skrzynią biegów, o mocy silnika 240 KM i pojemności silnika raptem 2 l. Jak na stres, jakiego doznałem na początku podróży, nawet wiele zapamiętałem. Ale już nie byłem w stanie patrzeć na licznik, kiedy w 6 sek. osiągaliśmy setkę. Uwierzyłem Synowi. Tylko kurczowo zaparłem się nogami o podłogę samochodu i, nie chcąc psuć przyjemności Synowi i dopingującym Go z tyłu Wnukom, oddałem się pod opiekę Opatrzności, czyli Ślepemu Losowi. Bo gdybym był wierzącym, bez wątpienia oddałbym się pod opiekę Matki Boskiej, albo przynajmniej jakiemuś Aniołowi. Nie wiem co lepsze? Nie znam się.
W sumie nie należy się dziwić takim moim odczuciom, bo przecież droga była mokra, a nad głowami, a raczej nad samochodami, ciągle szalał Grzegorz.
Skąd Syn wziął takie auto? Ano dostał od ubezpieczyciela jako auto zastępcze w sytuacji kiedy Jego, umówmy się, o znacznie mniejszych osiągach, zostało "lekko" przetrącone na rondzie przez TIRa. Syn twierdzi, że przynajmniej teraz będzie wiedział, jakie auto kupić w przyszłości. Tylko czy ja musiałem trafić na ten moment w Jego życiu?!
Cała ta podróż tam i z powrotem dała mi nieoczekiwanie, i nad podziw szybko, wiele do myślenia. Żona twierdzi, że jestem gruboskórny i to w sensie dosłownym. To znaczy, że posiadam wiele warstw o różnej grubości i przez nie różne rzeczy muszą się przebić. I że to przebicie różnie trwa. Czasami godziny, a czasami lata. Zależy. Od czego, nie wiem. Ja się z tym zupełnie zgadzam i nawet jestem dumny, że taki jestem, jak również jestem dumny z Żony, która skonstruowała taką zgrabną i trafną definicję mojej osoby. I nawet nie przeszkadza mi, gdy mówiąc często o tym przy różnych okazjach, których Jej dostarczam, bardziej świadomie lub nie, pławi się w swoim wywodzie. Bo ma podstawy!
A co tak szybko wymyśliłem? Dodarł do mnie dyskomfort pasażera, gdy siedzący obok kierowca, nawet zaufany, jedzie bardzo szybko, tzn. od 140 km/godz. wzwyż. Żona mi często mówi, gdy gnam, np. 160 km/godz., że Ona lepiej się czuje, gdy jadę wolniej, tzn. 140 km/godz. lub poniżej. Nie rozumiałem tego. Te grube warstwy! Będę mógł to poprawić już niedługo jadąc z Żoną za granicę do Pasierbicy, Quasi-Zięcia i Quasi-Wnucząt.
A jaki ogólny wniosek z tego? Banalny! - Podróże kształcą!
Do Rodzinnego Miasta i z powrotem, do Metropolii, dojechaliśmy cali i zdrowi. I...jechało się super!
Dzisiaj Bocian nic nie przysłał!
Mam 66 lat i 330 dni.
No i przymierzyłem!
Oczywiście, że nie skarpety! Podchodziłem do tego, jak pies do jeża, odwlekałem, ale wieczorem już musiałem, bo jutro trzeba przecież w czymś wyjść, a zapasy z naszego Miasteczka się skończyły. I tu wyszła wyższość zakupów konsultowanych ze sprzedawcą, a raczej ze sprzedawczynią, nawet jeśli jest nią moja wnuczka, którą ona oczywiście nie była. Towar jest w punkt! Natomiast ten z Rossmanna jakiś dziwny. Materiał cienkawy, jakieś pionowe pomarszczenia, jakby babskie. Nie wiem, co o tym sądzić, bo na opakowaniu są wyraźne atrybuty męskości przyobleczone w to coś. Jedno jest pewne - w Rossmannie w przyszłości kupię co najwyżej pomadkę do ust (już się nauczyłem używać nazwy stosunkowo dla mnie najmniej bolesnej!).
Rano poszedłem do Szkoły tradycyjnie, bo już drugi raz, piechotą. Idzie się sympatycznie, 25 minut, dotykając innego świata, tego nie z okien samochodu. Z tym że dzisiaj łeb i wszystko co popadło urywał orkan Grzegorz, ale na szczęście drogę urozmaicał mi widok pani idącej przede mną, jak się szybko okazało, prawie do mojego celu, która uparła się osłaniać otwartym(!) parasolem. Co to się działo?! Nawet nie wiem kiedy, a już byłem w szkole. Zastanawiałem się nad tym fenomenem, oczywiście z punktu widzenia mężczyzny. Jedyne, co mi przyszło mądrego do głowy, czyli dającego się logicznie wytłumaczyć, było wyjaśnienie, że chyba w ten sposób usiłowała osłonić swoją fryzurę...
W Pracy byłem sam i markowałem pracę sam przed sobą, bo wiedziałem, że i tak zaraz przyjedzie Syn z dwoma Wnukami i pojedziemy do mojego Rodzinnego Miasta, do Brata, a potem na grób moich rodziców.
Nie to co wczoraj!
Wczoraj mogłem sobie podyrektorować. Zasadzało się to na tym, że Dyrektor mieszał w najprostszych sprawach i wszyscy wiedzieli, że najlepiej sprawy biegną, gdy Go nie ma. No, ale skoro byłem. Więc poprosiłem o kawę i herbatę, oczywiście w przeciągu całego dnia, wspólnie coś uporządkowałem z Najlepszą Sekretarką w UE (poza jej granicami nie byłem, więc dlatego oceniam to tak realistycznie), zestresowałem mojego kolegę, Dyrektora Administracyjnego, i tyle.
Dzisiaj Wnukom pokazałem Szkołę i moje biurko mówiąc:
- Tutaj siedzi Dyrektor Szkoły, czyli Wasz Dziadek, który udaje, że pracuje. A tutaj siedzi Pani Sekretarka - wskazałem na drugie biurko - która nie udaje, że pracuje.
Chłopaków to ubawiło (11 i 8 lat), ale nie jestem do końca przekonany, czy było to wychowawcze. Chyba jednak nie było tak źle, bo Syn również się roześmiał.
Na początku autostrady Syn zademonstrował walory samochodu, którym jechaliśmy. Było to czarne, raczej gangsterskie w dizajnie, BMW - SUV z automatyczną skrzynią biegów, o mocy silnika 240 KM i pojemności silnika raptem 2 l. Jak na stres, jakiego doznałem na początku podróży, nawet wiele zapamiętałem. Ale już nie byłem w stanie patrzeć na licznik, kiedy w 6 sek. osiągaliśmy setkę. Uwierzyłem Synowi. Tylko kurczowo zaparłem się nogami o podłogę samochodu i, nie chcąc psuć przyjemności Synowi i dopingującym Go z tyłu Wnukom, oddałem się pod opiekę Opatrzności, czyli Ślepemu Losowi. Bo gdybym był wierzącym, bez wątpienia oddałbym się pod opiekę Matki Boskiej, albo przynajmniej jakiemuś Aniołowi. Nie wiem co lepsze? Nie znam się.
W sumie nie należy się dziwić takim moim odczuciom, bo przecież droga była mokra, a nad głowami, a raczej nad samochodami, ciągle szalał Grzegorz.
Skąd Syn wziął takie auto? Ano dostał od ubezpieczyciela jako auto zastępcze w sytuacji kiedy Jego, umówmy się, o znacznie mniejszych osiągach, zostało "lekko" przetrącone na rondzie przez TIRa. Syn twierdzi, że przynajmniej teraz będzie wiedział, jakie auto kupić w przyszłości. Tylko czy ja musiałem trafić na ten moment w Jego życiu?!
Cała ta podróż tam i z powrotem dała mi nieoczekiwanie, i nad podziw szybko, wiele do myślenia. Żona twierdzi, że jestem gruboskórny i to w sensie dosłownym. To znaczy, że posiadam wiele warstw o różnej grubości i przez nie różne rzeczy muszą się przebić. I że to przebicie różnie trwa. Czasami godziny, a czasami lata. Zależy. Od czego, nie wiem. Ja się z tym zupełnie zgadzam i nawet jestem dumny, że taki jestem, jak również jestem dumny z Żony, która skonstruowała taką zgrabną i trafną definicję mojej osoby. I nawet nie przeszkadza mi, gdy mówiąc często o tym przy różnych okazjach, których Jej dostarczam, bardziej świadomie lub nie, pławi się w swoim wywodzie. Bo ma podstawy!
A co tak szybko wymyśliłem? Dodarł do mnie dyskomfort pasażera, gdy siedzący obok kierowca, nawet zaufany, jedzie bardzo szybko, tzn. od 140 km/godz. wzwyż. Żona mi często mówi, gdy gnam, np. 160 km/godz., że Ona lepiej się czuje, gdy jadę wolniej, tzn. 140 km/godz. lub poniżej. Nie rozumiałem tego. Te grube warstwy! Będę mógł to poprawić już niedługo jadąc z Żoną za granicę do Pasierbicy, Quasi-Zięcia i Quasi-Wnucząt.
A jaki ogólny wniosek z tego? Banalny! - Podróże kształcą!
Do Rodzinnego Miasta i z powrotem, do Metropolii, dojechaliśmy cali i zdrowi. I...jechało się super!
Dzisiaj Bocian nic nie przysłał!
sobota, 28 października 2017
28.10.2017 - sb
Mam 66 lat i 329 dni.
No i halibuta szlag trafił!
A z nim cały, misternie ułożony, plan obiadowy na czas mojego pobytu w Metropolii. W przeddzień wyjazdu rozpisaliśmy z Żoną 12 dni mojej nieobecności uwzględniając fakt, że nie przepadam za obiadami niedomowymi, z wyjątkiem chwil uroczystych - siła wyższa i że dwa obiady zjem w trakcie podróży (tam i z powrotem) - siła wyższa. Bo wolę samemu gotować, często przy pomocy mojej Żony, konsultując się z nią telefonicznie, niż jeść w restauracji.
Tego dnia miałem, z powodu wyjazdu, przez cały dzień spieprzony humor, chociaż starałem się sam przed sobą do tego nie przyznawać. Wyjeżdżałem przecież na 12 dni i miałem nie widzieć mojej Żony po raz pierwszy od 17 lat przez tak długi okres czasu. Więc w tym dniu martwiłem się o Nią, jak da sobie radę w tak wielkim mieszkaniu, jakby to miało jakieś znaczenie, jak wyjdzie na spacer z naszą Sunią, jak zrobi zakupy, a Żona o mnie - czy wsiądę do właściwego pociągu, co sobie ugotuję, w jaki sposób wrócę.
Więc, gdy sporządziliśmy Dwunastodniowy Plan Obiadowy, mocno nas to uspokoiło.
Miało być tak:
27.10 - pt - obiad na stacji przesiadkowej. Żona wynalazła mi fajną knajpkę, 6 min. od dworca piechotą, a ponieważ miałem 1,5 godz. do następnego pociągu, więc plan się powiódł. Oczywiście młode dziewczę tamżesz pracujące zapytałem, czy wie, ilu mieszkańców ma miasto, w którym mieszka. Nie wiedziało, wykręcając się tym, że mieszka tutaj dopiero od kilku dni. Ale wszystko poza tym było bez zarzutu.
28.10 - sb - halibut, którego szlag trafił, ale o tym za chwilę.
29.10 - ndz - obiad u mojego Brata. Jadę wcześniej (co to w ogóle znaczy?) na grób rodziców do Rodzinnego Miasta chcąc uniknąć tego zbiorowego szaleństwa, któremu na imię Wszystkich Świętych, a powszechnie Święto Zmarłych. Wolę to drugie. Jadę z Córką i Synem, którzy jadą do Wujka, jakby nie wiedzieli, że to jest Stryj, Stryj, Stryj! Wszystko trzeba upraszczać! Co za czasy!
30.10 - pn - Moja Potrawa, czyli jedna ze specialite de la maison.
31.10 - wt - Mój Rosół, czyli kolejna specialite de la maison.
01.11 - śr - ten sam Rosół, ale lepszy, bo "przegryziony".
02.11 - czw - makaron spaghetti z pikantnym sosem pomidorowym zrobionym przez moją Żonę, a przywiezionym cało przeze mnie w słoiczku. Do tego koniecznie czerwone wytrawne wino. Świetnie łagodzi szaleństwo pikantności.
03.11 - pt - halibut. Może się uda.
04.11 - sb - Moja Potrawa.
05.11 - ndz - schabowy. Tu się odbędzie NBM, czyli Nieokrzesany Bal Murzynów z oczywistym dodatkiem Luksusowej.
06.11 - pn - pizza zrobiona w wiejskim piecu, na drewnie, przez "naszych" Gospodarzy, którzy teraz zarządzają wszystkim w Naszej Wsi.
07.11 - wt - coś na trasie, gdy będę jechał obładowanym Terenowym. Czyli siła wyższa.
Ja widocznie bardziej się uspokoiłem niż Żona, bo wieczorem, do śledzika, wypiłem 2 kieliszki Luksusowej i zaintonowałem mocnym głosem: Na pożegnanie wszyscy razem, hip, hip, hura, hip, hip, hura, hip, hip, hura!... A potem wzięło mnie jeszcze bardziej, bo nuciłem przewodnią melodię (piosenka w wykonaniu Seweryna Krajewskiego - Czerwone Gitary) z serialu "Jan Serce" z Kazimierzem Kaczorem.
Nie wiem, co mi się stało?! Chyba zagłuszałem wyjazd.
No i ten halibut...
Po drodze z pracy - ze szkoły zahaczyłem o Wielką Galerię, czego nie cierpię. To jaskrawe światło, ten harmider, ta muzyka od Sasa do lasa, w każdym przybytku inna, to przepychanie się w tłoku, te "wspaniałe" zapachy, te kilometry do pokonania tam i z powrotem... No i wreszcie sobota - takie piękne, wspólne, rodzinne, wzruszające spędzanie czasu razem. Ale nie miałem wyjścia, bo zbyt wiele rzeczy musiałem kupić. Najlepiej niech zaświadczy lista zakupów:
- halibut, na planowany obiad (receptura Żony)
- ocet jabłkowy, w celu przygotowania Płynu Nocnego (receptura Żony)
- ziemniaki, na przyszłe obiady
- ser kozi, twardy, na przyszłe obiady
- kasza jaglana, na poranny Posiłek Energetyczny (receptura Żony)
- skarpety, bo przecież nie będę je woził czyste/brudne tam i z powrotem. Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, w ogóle nie miałem takiego problemu. Jak dobrze poszło, to potrafiłem ciągnąć o jednych majtkach i skarpetach przez tydzień, oczywiście nie przyznając się Żonie, a nawet jak Coś do niej docierało, to nie przyjmowała tego do wiadomości twierdząc, że to niemożliwe! A jednak...
- majtki - jak wyżej
- szminka - idzie zima, usta pękają, trzeba smarować (oczywiście lepiej brzmi: pomadka do ust)
Zacząłem od majtek i skarpet. Zara (właściciel Hiszpan, bodajże najbogatszy) mnie zniechęciła, bo skarpety były w jakieś dziwne wzory, gwiazdki bodajże, czy coś takiego. Więc na majtki nie patrzyłem bojąc się, że może być podobnie. W sąsiednim sklepie(?), pawilonie(?), punkcie(?) - nazwy nie jestem w stanie odtworzyć (jakieś Pin Choops, a może Pip Shoops), tuż obok, wybór był z kolei tak duży, że w kasie poprosiłem kogoś do pomocy do Bielizny Męskiej. Młoda dziewczyna, w wieku mojej wnuczki, której nie posiadam, ale przecież nie o to chodzi, w pełni profesjonalna, więc nie czułem zażenowania pytając o różnice między slipami a bokserkami, wiedząc przy tym dobrze, o co mi chodzi i czego w życiu nie kupię. W końcu kupiłem 9 par skarpet po 11 zł każda nie wiedząc, czy to drogo, czy przyzwoicie. Majtki miałem kupić w rozmiarze M - tak mi przykazała Żona. Były tylko 3 sztuki nie licząc tych w dziwne, nie wiem, po co , wzorki, no i takie po 90 zł za sztukę. Chyba z samej świadomości ceny parzyłyby mnie w trakcie noszenia. Moje kosztowały 30 zł za sztukę i pani zapewniała, że to jest dobra cena względem jakości. Uwierzyłem, gdyż, jak wspomniałem, mogłaby być moja wnuczką.
Poszedłem do Rossmanna. Pomadek było całe mnóstwo. Przez chwilę przymierzałem się do waniliowej, bo jem tylko lody waniliowe, piję tylko herbatę waniliową, jak w Hydrozagadce ("Palę tylko..., Piję tylko..., Czytam tylko...), ale w końcu wybrałem standardową, czyli jak zwykle, z napisem ORIGINAL CARE, a z drugiej strony walca z napisem "#jedyna"(?).
Ku mojemu zaskoczeniu natknąłem się na ...majtki. Rossmanna kojarzyłem wyłącznie z kosmetykami, może z chemią gospodarczą, ale żeby... Znalazłem trzy opakowania mnie interesujące. Byłem czujny, bo niektóre miały podejrzany rozmiar ML, a o takim Żona nie wspominała. Na każdym opakowaniu były fajne, różne kolory, ale w środku same szare. Wziąłem. Po drodze nagabywałem panią z obsługi o różne rzeczy, więc gdy ją spotkałem przy kasie, było bardzo miło. Może "po starej znajomości", a może są takie procedury, a może zobaczyła, że wyglądam, jak wyglądam, dość że zaproponowała mi w prezencie dwie saszetki kremu z witaminą C do pielęgnacji skóry twarzy. Grzecznie, ale kategorycznie odmówiłem. Jeszcze bym dostał od tego jakichś liszajów na twarzy, a dostałbym na pewno, bo emanuję negatywną energią i nie cierpię takich gówien.
Ale, jak mówi moja druga Teściowa, "revenons a nos moutons", czyli do halibuta..
Poszedłem do Tesco. Już w środku skonstatowałem, że przecież moją Świętą Torbę Dyrektorską mam zapełnioną skarpetami i majtkami, nie licząc rzeczy biurowych, i jeśli do tego wcisnę halibuta, to wszystko nim przejdzie. A zaparłem się, że bez samochodu nie będę nosił więcej bagaży niż sztuk jedna. Więc wmówiłem sobie, że na pewno na stoisku rybnym halibuta nie ma, poza tym nie zdążę go zrobić, bo co prawda już go dwa razy robiłem pod telefonicznym nadzorem Żony, ale raz mi się rozsypał, co mi nie przeszkadzało go ze smakiem zjeść, a drugi raz wyszedł mi idealnie, ale przecież nie pamiętam, jak to robiłem, więc musiałbym znowu dzwonić do żony, co wydłużyłoby znacznie czas przygotowania posiłku. Więc kupiłem twardy ser kozi i trochę ziemniaków.
W mieszkaniu, na osiedlu, w Metropolii, zrobiłem sobie dość szybko Moją Potrawę.
Sumując: Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz Mu o swoich planach!"
Dzisiaj Bocian przysłał mi wzruszający list.
Mam 66 lat i 329 dni.
No i halibuta szlag trafił!
A z nim cały, misternie ułożony, plan obiadowy na czas mojego pobytu w Metropolii. W przeddzień wyjazdu rozpisaliśmy z Żoną 12 dni mojej nieobecności uwzględniając fakt, że nie przepadam za obiadami niedomowymi, z wyjątkiem chwil uroczystych - siła wyższa i że dwa obiady zjem w trakcie podróży (tam i z powrotem) - siła wyższa. Bo wolę samemu gotować, często przy pomocy mojej Żony, konsultując się z nią telefonicznie, niż jeść w restauracji.
Tego dnia miałem, z powodu wyjazdu, przez cały dzień spieprzony humor, chociaż starałem się sam przed sobą do tego nie przyznawać. Wyjeżdżałem przecież na 12 dni i miałem nie widzieć mojej Żony po raz pierwszy od 17 lat przez tak długi okres czasu. Więc w tym dniu martwiłem się o Nią, jak da sobie radę w tak wielkim mieszkaniu, jakby to miało jakieś znaczenie, jak wyjdzie na spacer z naszą Sunią, jak zrobi zakupy, a Żona o mnie - czy wsiądę do właściwego pociągu, co sobie ugotuję, w jaki sposób wrócę.
Więc, gdy sporządziliśmy Dwunastodniowy Plan Obiadowy, mocno nas to uspokoiło.
Miało być tak:
27.10 - pt - obiad na stacji przesiadkowej. Żona wynalazła mi fajną knajpkę, 6 min. od dworca piechotą, a ponieważ miałem 1,5 godz. do następnego pociągu, więc plan się powiódł. Oczywiście młode dziewczę tamżesz pracujące zapytałem, czy wie, ilu mieszkańców ma miasto, w którym mieszka. Nie wiedziało, wykręcając się tym, że mieszka tutaj dopiero od kilku dni. Ale wszystko poza tym było bez zarzutu.
28.10 - sb - halibut, którego szlag trafił, ale o tym za chwilę.
29.10 - ndz - obiad u mojego Brata. Jadę wcześniej (co to w ogóle znaczy?) na grób rodziców do Rodzinnego Miasta chcąc uniknąć tego zbiorowego szaleństwa, któremu na imię Wszystkich Świętych, a powszechnie Święto Zmarłych. Wolę to drugie. Jadę z Córką i Synem, którzy jadą do Wujka, jakby nie wiedzieli, że to jest Stryj, Stryj, Stryj! Wszystko trzeba upraszczać! Co za czasy!
30.10 - pn - Moja Potrawa, czyli jedna ze specialite de la maison.
31.10 - wt - Mój Rosół, czyli kolejna specialite de la maison.
01.11 - śr - ten sam Rosół, ale lepszy, bo "przegryziony".
02.11 - czw - makaron spaghetti z pikantnym sosem pomidorowym zrobionym przez moją Żonę, a przywiezionym cało przeze mnie w słoiczku. Do tego koniecznie czerwone wytrawne wino. Świetnie łagodzi szaleństwo pikantności.
03.11 - pt - halibut. Może się uda.
04.11 - sb - Moja Potrawa.
05.11 - ndz - schabowy. Tu się odbędzie NBM, czyli Nieokrzesany Bal Murzynów z oczywistym dodatkiem Luksusowej.
06.11 - pn - pizza zrobiona w wiejskim piecu, na drewnie, przez "naszych" Gospodarzy, którzy teraz zarządzają wszystkim w Naszej Wsi.
07.11 - wt - coś na trasie, gdy będę jechał obładowanym Terenowym. Czyli siła wyższa.
Ja widocznie bardziej się uspokoiłem niż Żona, bo wieczorem, do śledzika, wypiłem 2 kieliszki Luksusowej i zaintonowałem mocnym głosem: Na pożegnanie wszyscy razem, hip, hip, hura, hip, hip, hura, hip, hip, hura!... A potem wzięło mnie jeszcze bardziej, bo nuciłem przewodnią melodię (piosenka w wykonaniu Seweryna Krajewskiego - Czerwone Gitary) z serialu "Jan Serce" z Kazimierzem Kaczorem.
Nie wiem, co mi się stało?! Chyba zagłuszałem wyjazd.
No i ten halibut...
Po drodze z pracy - ze szkoły zahaczyłem o Wielką Galerię, czego nie cierpię. To jaskrawe światło, ten harmider, ta muzyka od Sasa do lasa, w każdym przybytku inna, to przepychanie się w tłoku, te "wspaniałe" zapachy, te kilometry do pokonania tam i z powrotem... No i wreszcie sobota - takie piękne, wspólne, rodzinne, wzruszające spędzanie czasu razem. Ale nie miałem wyjścia, bo zbyt wiele rzeczy musiałem kupić. Najlepiej niech zaświadczy lista zakupów:
- halibut, na planowany obiad (receptura Żony)
- ocet jabłkowy, w celu przygotowania Płynu Nocnego (receptura Żony)
- ziemniaki, na przyszłe obiady
- ser kozi, twardy, na przyszłe obiady
- kasza jaglana, na poranny Posiłek Energetyczny (receptura Żony)
- skarpety, bo przecież nie będę je woził czyste/brudne tam i z powrotem. Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, w ogóle nie miałem takiego problemu. Jak dobrze poszło, to potrafiłem ciągnąć o jednych majtkach i skarpetach przez tydzień, oczywiście nie przyznając się Żonie, a nawet jak Coś do niej docierało, to nie przyjmowała tego do wiadomości twierdząc, że to niemożliwe! A jednak...
- majtki - jak wyżej
- szminka - idzie zima, usta pękają, trzeba smarować (oczywiście lepiej brzmi: pomadka do ust)
Zacząłem od majtek i skarpet. Zara (właściciel Hiszpan, bodajże najbogatszy) mnie zniechęciła, bo skarpety były w jakieś dziwne wzory, gwiazdki bodajże, czy coś takiego. Więc na majtki nie patrzyłem bojąc się, że może być podobnie. W sąsiednim sklepie(?), pawilonie(?), punkcie(?) - nazwy nie jestem w stanie odtworzyć (jakieś Pin Choops, a może Pip Shoops), tuż obok, wybór był z kolei tak duży, że w kasie poprosiłem kogoś do pomocy do Bielizny Męskiej. Młoda dziewczyna, w wieku mojej wnuczki, której nie posiadam, ale przecież nie o to chodzi, w pełni profesjonalna, więc nie czułem zażenowania pytając o różnice między slipami a bokserkami, wiedząc przy tym dobrze, o co mi chodzi i czego w życiu nie kupię. W końcu kupiłem 9 par skarpet po 11 zł każda nie wiedząc, czy to drogo, czy przyzwoicie. Majtki miałem kupić w rozmiarze M - tak mi przykazała Żona. Były tylko 3 sztuki nie licząc tych w dziwne, nie wiem, po co , wzorki, no i takie po 90 zł za sztukę. Chyba z samej świadomości ceny parzyłyby mnie w trakcie noszenia. Moje kosztowały 30 zł za sztukę i pani zapewniała, że to jest dobra cena względem jakości. Uwierzyłem, gdyż, jak wspomniałem, mogłaby być moja wnuczką.
Poszedłem do Rossmanna. Pomadek było całe mnóstwo. Przez chwilę przymierzałem się do waniliowej, bo jem tylko lody waniliowe, piję tylko herbatę waniliową, jak w Hydrozagadce ("Palę tylko..., Piję tylko..., Czytam tylko...), ale w końcu wybrałem standardową, czyli jak zwykle, z napisem ORIGINAL CARE, a z drugiej strony walca z napisem "#jedyna"(?).
Ku mojemu zaskoczeniu natknąłem się na ...majtki. Rossmanna kojarzyłem wyłącznie z kosmetykami, może z chemią gospodarczą, ale żeby... Znalazłem trzy opakowania mnie interesujące. Byłem czujny, bo niektóre miały podejrzany rozmiar ML, a o takim Żona nie wspominała. Na każdym opakowaniu były fajne, różne kolory, ale w środku same szare. Wziąłem. Po drodze nagabywałem panią z obsługi o różne rzeczy, więc gdy ją spotkałem przy kasie, było bardzo miło. Może "po starej znajomości", a może są takie procedury, a może zobaczyła, że wyglądam, jak wyglądam, dość że zaproponowała mi w prezencie dwie saszetki kremu z witaminą C do pielęgnacji skóry twarzy. Grzecznie, ale kategorycznie odmówiłem. Jeszcze bym dostał od tego jakichś liszajów na twarzy, a dostałbym na pewno, bo emanuję negatywną energią i nie cierpię takich gówien.
Ale, jak mówi moja druga Teściowa, "revenons a nos moutons", czyli do halibuta..
Poszedłem do Tesco. Już w środku skonstatowałem, że przecież moją Świętą Torbę Dyrektorską mam zapełnioną skarpetami i majtkami, nie licząc rzeczy biurowych, i jeśli do tego wcisnę halibuta, to wszystko nim przejdzie. A zaparłem się, że bez samochodu nie będę nosił więcej bagaży niż sztuk jedna. Więc wmówiłem sobie, że na pewno na stoisku rybnym halibuta nie ma, poza tym nie zdążę go zrobić, bo co prawda już go dwa razy robiłem pod telefonicznym nadzorem Żony, ale raz mi się rozsypał, co mi nie przeszkadzało go ze smakiem zjeść, a drugi raz wyszedł mi idealnie, ale przecież nie pamiętam, jak to robiłem, więc musiałbym znowu dzwonić do żony, co wydłużyłoby znacznie czas przygotowania posiłku. Więc kupiłem twardy ser kozi i trochę ziemniaków.
W mieszkaniu, na osiedlu, w Metropolii, zrobiłem sobie dość szybko Moją Potrawę.
Sumując: Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz Mu o swoich planach!"
Dzisiaj Bocian przysłał mi wzruszający list.
piątek, 27 października 2017
27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz. Za całe 10 zł. Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.
Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.
Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz. Za całe 10 zł. Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.
Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.
Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...