czwartek, 30 listopada 2017

30.11.2017 - czw

Mam 66 lat i 362 dni.

No i byłem z Moją Córcią w Wielkim Świecie.

Córcia Mi pokazała w autobusie, jak kupić bilet czasowy. Okazało się, że tylko przy jeździe z jedną przesiadką oszczędzam 1/5 Pilsnera Urquella, a przy dwóch to cho, cho, cho!

Zdałem Żonie relację z filmu.
- Nie uważam, żeby był przeciętny.
Nawiązałem do opinii Syna, który oglądał go razem z  moją Synową, gdy Ja zostałem sam z Wnukami.  Jej się podobał.
- Nie podejrzewam Syna, aby uważał, że sensowny film, to taki, gdzie jest głośno (wybuchy, strzelanina, pościgi), świetlne miecze, potwory, obrazy migające z prędkością nierejestrowania przez ludzkie oko, itp. - Ale w środkowej części mnie nużył. - kontynuuję.
- Jesteś już uzależniony od tej "prędkości filmu"! - skomentowała Żona.

Z Córcią poszliśmy na obiad. Okazuje się, że nawet w restauracji wszystko jest na kartę, chyba z chipem, bo magnetyczne raczej nie istnieją (nie wiem, nie znam się na tym).  Jak nie masz karty, to nie zjesz lub niczego się nie napijesz. Nawet gotówka nie wystarczy. Wszędzie trzeba przyłożyć kartę! Zupa - karta, pizza - karta, deser - karta, wino - karta, kelner - karta. Tak na tej karcie zliczają człowieka. Miałem wrażenie, że w czasie rzeczywistym wiedzą, ile kęsów pizzy zjadłem i ile łyków wina wypiłem. I aż strach pomyśleć, co by było, gdybym taką kartę zgubił?!

Nowa Potężna Przytłaczająca I Robiąca Wrażenie Galeria dalej robiła wrażenie.
Ale, jak napisała Moja Teściowa, będąc pod wrażeniem Naszej Wsi, w wierszu pt. "Jesień w Naszej Wsi - DYWAN":  


Jaka piękna tu przyroda, gdy jesień nastaje.
Tyle drzewom barw przepięknych i wdzięku dodaje.
Stawów rozmaitych jest mnóstwo dokoła,
Że nawet nie próbuj ich zliczyć, bo są wszędzie zgoła.
A na ich obrzeżach, na skrawkach zielonych
Tworzą się pergole gęsto zacienione.
Gdzie pośrodku dywan liśćmi wyścielony,
Może przyćmić nie jeden sztucznie ozdobiony.
Kiedy staniesz na nim, wtedy masz doznanie,
Równe temu, gdy gwiazda, która po dywanie
Czerwonym dumna kroczy - Oskara dostanie.
Lecz ta chwila z Oskarem jest niedoskonała
Bo sztuczny jest ten dywan i oprawa cała.
(na potrzeby bloga kursywą naniosłem w tytule drobną zmianę względem oryginału)

Dzisiaj bocian wysłał jednego smsa.




środa, 29 listopada 2017

29.11.2017 - śr

Mam 66 lat i 361 dni.

No i musiałem uzupełnić spożywcze zapasy.

Czekała mnie trudna droga od sklepu do Nie Naszego Mieszkania z targaniem ciężarów i udawaniem przed młodymi dziewczynami, że przystanąłem tylko na chwilę opierając torbę o murek, żeby coś tam poprawić.

W pracy, tzn. w Szkole, Najlepsza Sekretarka w UE poradziła Mi, tak z dobroci serca, mimo że  jestem Jej Szefem, żebym Świętą Torbę Dyrektorską zostawił na miejscu, to będzie lżej. Faktycznie, jest Ona ciężka - naturalna (chyba?) skóra, jakieś metalowe wzmocnienia. Przystałem na to, aczkolwiek z pewnymi oporami, bo przecież niezbędne rzeczy musiałem wziąć.
- Jak nie wezmę kluczy do Nie Naszego Mieszkania i będę tam stał z ciężarami nie mogąc wejść, to uprzedzam - wstępnie zabiję, a potem będę łkał! - spokojnie zaakcentowałem znany, zwłaszcza kobietom, fakt, gdy czegoś zapominają biorąc ze sobą, z niezrozumiałych względów,  piątą torbę, a potrzebne rzeczy zostawiają nawet nie            w czwartej, ale może trzeciej lub wcześniej. Mało to nasłuchałem się takich historii?! No i też doświadczyłem osobiście.    W końcu nie na darmo mam 66 lat i 361 dni. Po coś żyć trzeba...
- To może jednak niech Pan weźmie Tę Torbę! - zrejterowała.
Nie, nie! - uniosłem się ambicją. Przecież nie jestem Kobietą! Na szczęście!

Kilka razy sprawdziłem niezbędne rzeczy do zabrania wyciągając przy tym bardzo pasowną torbę zakupową.
- Och, jaka ładna torba! Taka w stokrotki i kropki!
Faktycznie nie przyjrzałem się jej przy zakupie z tej strony patrząc tylko na funkcjonalność. Że też  Kobiety muszą         od razu dojrzeć kwiatki (stokrotki?) i ten cały wzór.
Musiałem w oczach mieć miażdżenie, bo dodała:
Nie, no świetnie Panu pasuje - dalej miażdżenie - to znaczy... mhm...świetnie kontrastuje z Pańskim ubiorem!

Przed wyjazdem do Metropolii ustaliliśmy z Żoną, dla spokoju obojga Dusz, kolejny plan obiadowy, tym razem dziesięciodniowy:
Dzień Pierwszy - pt - obiad w Mieście Przesiadkowym
Drugi - sb - makaron z kurczakiem i z groszkiem
Trzeci - ndz - obiad u Wnuków
Czwarty - pn - makaron z sosem pomidorowym przygotowanym przez Żonę
Piąty - wt - obiad u Teściowej
Szósty - śr - pstrąg
Siódmy - czw - obiad z Córcią
Ósmy - pt - Moja Potrawa
Dziewiąty - sb - halibut
Dziesiąty - ndz - obiad w domu, w Naszym Miasteczku.

Już po drugim obiedzie wiedziałem, że halibuta znowu szlag trafił! Coś nie ma szczęścia!
A było tak:
Za poradą Żony miałem sobie zrobić makaron z drobno pokrojonym kurczakiem i groszkiem.
Udałem się do Naszych Osiedlowych Delikatesów (jak ta nazwa przyjemnie brzmi) i zapytałem panią:
- Czy są płaty kurczaka? - po czym widząc jej nierozumiejący wzrok, dodałem: - Czyli filet!
- O, tam! - rzuciła wzrokiem w stronę chłodziarek i wróciła "do swojej pracy".
- Proszę pani, ja się nie znam i czy może mi pani pokazać?!
Wyraźnie się zdziwiła, ale rzuciła "swoją pracę" i zapytała:
- Pojedynczy czy podwójny?
- Pojedynczy! - odparłem pewnym głosem , bo miałem wyraźne instrukcje od Żony.
- Aaa,  to na jeden obiad?! - skwitowała pojednawczo.
Kiwnąłem głową.
Gdy ten incydent zrelacjonowałem Żonie, skomentowała:
- Widocznie nie spotkała się z taką ignorancją!

Żona zaczęła Mi tłumaczyć, jak zrobić obiad. Na wstępie chciała się skoncentrować na makaronie, ale nawet Ja stwierdziłem, że to przesada.
Zaiskrzyło, ale mimo tego dalej podawała Mi warianty A, B i C, a potem ("jeśli nie będziesz chciał, to można...") A', A", B', B" i C', C", i dalej A' - pkt 1,2,3 i A" - pkt 1,2,3, więc, gdy chciała przejść do litery B, gwałtownie Jej przerwałem. PRZECIEŻ JA CHCIAŁEM TYLKO ZJEŚĆ MAKARON Z KAWAŁKAMI KURCZAKA!
Ochłonęła, ale jak przyszło do podsumowywania, natychmiast wpadłem.
- Jak byś Mi nie przerywał, to już byś dawno wiedział!
W końcu, za trzecim razem, dobrze powtórzyłem. Ale według mnie na nauczycielkę by się nie nadawała. Nie można przecież dzieciom, zwłaszcza płci męskiej, podawać wersji: A - A' - 1,2,3, A" - 1,2,3, itd.!

Z tego jednego obiadu zrobiły się dwa (za poradą Żony drugą część zamroziłem i mam ją odmrozić dzień przed spożyciem), więc halibut przepadł, bo z Mojej Potrawy nie zrezygnuję.
A dzisiaj był pstrąg.  Zgodnie z planem. I uzupełnianie zapasów spożywczych.  Co to się, Panie, działo!

Jutro idę na obiad (ciekawe, czy dorównają Mojemu pstrągowi) i do Cinema City na "Morderstwo w Orient Express"    do Nowej Potężnej Przytłaczającej I Robiącej Wrażenie Galerii w Metropolii.  Razem z Moją Córcią, którą zaprosiłem. Zaszpanuje się, tym bardziej, że Ona jeszcze nie była, a ja Wiochmen, Małomiasteczkowy, miałem okazję już być, co prawda przypadkowo, jadąc do Wnuków, ale jednak.
Moja Córcia ma na imię tak,  jak Moja Żona...

Dzisiaj Bocian zadzwonił dwa razy. Jednak mnie nie opuścił.









wtorek, 28 listopada 2017

28.11.2017 - wt

Mam 66 lat i 360 dni.

No i dostałem pierwszy prezent urodzinowy.
Zagraniczne Grono Szyderców uknuło z Żoną spisek i przysłało dwupłytowy album IRON MAIDEN From Fear To Eternity  The Best Of 1990-2010.  Żona Im doniosła, kiedy jestem w Metropolii, no i kiedy w Szkole. Jak już się wydało, kto za tym stoi, Pasierbica napisała:
- Wszystko było zamierzone, żebyś mógł się pochwalić w Szkole, czego słuchasz!
Fakt - Najlepsza Sekretarka w UE doznała lekkiego szoku.  Bo na Koledze-Współpracowniku nie zrobiło to specjalnego wrażenia. Oprócz bluesa praktycznie nic się nie liczy.

Prosto ze Szkoły pojechałem do Teściowej, aby pomóc Jej w corocznych rozliczeniach związanych z mieszkaniem. Przygotowała, jak to określiła, typowo polski obiad, a wie, co lubię: pomidorowa z makaronem z wkładką w postaci mięciutkiego skrzydełka z kurczaka i trzy, w pełni wypasione, naleśniki z serem.
- Ce sont les specialites de la maison de ta Belle-Mere - jakby powiedziała.

Wracałem do Nie Naszego Mieszkania przez godzinę prawie z jednego końca Metropolii na drugi, co, jak na Jej standardy, trwało krótko. W autobusie, a potem w tramwaju, nikogo powyżej trzydziestki. A była raptem 20.00-21.00. Napisałem Żonie:
- ...jadę od 20.00 i żadnych staruchów! Wszędzie sami młodzi. Chyba przestanę jeździć o tej porze!
- Przeciwnie! Poczuj się młody!
- W życiu! - odpisałem.

Albo, jak mówiła moja, Śp., I Teściowa: "Za Chińskiego Mandaryna!"

Dzisiaj Bocian w ogóle się nie odezwał.


poniedziałek, 27 listopada 2017

27.11.2017 - pn

Mam 66 lat i 359 dni.

No i zauważyłem kryzys blogowy.

Ciekawe, bo dokładnie po miesiącu pisania.  Przyczyn jest zapewne wiele i od ręki potrafię wyliczyć co najmniej ze trzy,  do czwartej nie chcę się chyba sam przed sobą przyznać, ale na pewno nie jest jedną z nich brak tematów!

Pocieszam się, że jutro, pojutrze będzie lepiej.

A Żona od początku mówiła:
- Pisz raz na tydzień!...

Zawsze powtarzam na różnych forach, że moja Żona jest Najmądrzejszą Kobietą Na Świecie.
Wzrusza wtedy ramionami i mówi:
- Co z tego, że tak mówisz, skoro się do moich rad nie stosujesz?!

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.

niedziela, 26 listopada 2017

26.11.2017 - ndz

Mam 66 lat i 358 dni.

No i jestem u Wnuków.

I nie sposób sklecić jednego zdania.

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.

sobota, 25 listopada 2017

25.11.2017 - sb

Mam 66 lat i 357 dni.

No i byłem w Szkole. Pierwszy raz w tym Cyklu.

Szedłem, jak zwykle(!) piechotą, niespiesznie. Bardzo przyjemnie obserwować ranek w Metropolii.
Mam zwyczaj, jeśli inne obowiązki Mi nie przeszkadzają, być w pracy przed wszystkimi. Bardzo często przychodzę         o 06.00, a nawet wcześniej, czym zdobyłem szacun wszystkich ochroniarzy pilnujących budynku 24 godz. na dobę.      "No proszę, Dyrektor, a pracuje!".

Ale dzisiaj byłem dopiero o 08.15. Muszę się oszczędzać i wolno adaptować  do nowych warunków - zbyt duża przestrzeń czasowa i zbyt duża odległość, które pokonałem zbyt szybko.  Dawniej człowiek podróżował z prędkością      15 km na dzień(!), więc powoli przyzwyczajał się do nowych miejsc, nowych krajobrazów, nowych warunków klimatycznych, itd. A teraz szast prast!... A biologia została ta sama.

Jak przychodzę do Szkoły, robię sobie kawę, taką z ekspresu, na kapsułki. Żadna filozofia - nawet Ja to potrafię obsłużyć.  I mam taki zwyczaj, że jak przyjdą Słuchacze, to pierwszym trzem funduję kawę i osobiście serwuję.              Z samego rana mocno to płoszy niewybudzone jeszcze Słuchaczki (80% w Szkole to kobiety - "Wszystko się, Panie, teraz feminizuje! Co za czasy!"), które gwałtownie odmawiają. Ale zdarzają się odważne. Używając języka sprzed kilkudziesięciu lat - "wyzwolone!"

Wkładam kapsułkę, słychać, jak coś ją przedziurawia, potem rozlega się syczenie, nic nie leci, a potem kapsułka spada do pojemniczka na zużyte.  To wkładam drugą - to samo. Trzecią i czwartą - też to samo. Poddałem się, bo jedna kapsułka kosztuje, zdaje się, niezłe pieniądze i chyba w ten sposób straciłem jednego Pilsnera Urquella.
Zrobiłem więc sobie parzonkę z resztek kawy Kolegi-Współpracownika (wyszła z tego oczywiście lura) i spokojnie czekałem na Najlepszą Sekretarkę w UE. 
Gdy przyszła, zdałem Jej relację z nieszczęścia, jakie spotkało mnie po tylu dniach nieobecności w Szkole, więc natychmiast zabrała się do pracy. Najpierw ze śmieci wyciągnęła jedną, niby zużytą kapsułkę, załadowała ją i na moich oczach, inaczej bym nie uwierzył, zrobiła kawę. To wszystko wylała i zrobiła mi nową. 
Żal Mi było lury, więc szybko ją wypiłem, mimo protestów najlepszej Sekretarki w UE, i zacząłem się delektować nową kawką myśląc przy tym, że chyba rzeczywiście nadaję się tylko do łopaty.
Po pewnym czasie tak się rozochociłem, że poprosiłem o kolejną.
- Ale to już trzecia!
- Ojej, żona, czy kto?!

Trzecią kawkę dostałem, ale w proteście Najlepszej Sekretarki w UE czuję daleki wpływ Żony. 

Dzisiaj Bocian przysłał jeden list.




piątek, 24 listopada 2017

24.11.2017 -  pt

Mam 66 lat i 356 dni.

No i jadę do Naszej Metropolii.

Siedzę sobie w wagonie restauracyjnym przy piwku i piszę. Aż chce się śpiewać "Wesołe jest życie Staruszka, cha, cha! Wesołe, jak piooosnka ta!" Często zresztą to śpiewam w różnych sytuacjach ku autentycznej uciesze Żony.
Wi-Fi w pociągu nadal nie ma, ale sobie udostępniłem za pomocą takiego malutkiego rozsiewacza - rutera. Te wszystkie urządzenia naciskowo-dotykowo-przesuwalne z gruntu traktuję z buta, jeśli uważam, że, np. za długo czekam, aż łaskawie coś wreszcie wykonają.
Wczoraj Żona przeprowadziła krótki instruktaż, jak to gówienko obsługiwać. Jak skończyliśmy, chciałem go wyłączyć przed wygaszeniem ekranika, bo ile można czekać, na co Żona wpadła w panikę:
- Matko! Poczekaj! Ty się rzeczywiście nadajesz tylko do łopaty!

A wcześniej sprawdziła prognozę na najbliższe dni i mówi:
- U Nas, w Małym Miasteczku, będzie ładnie, a u Was podobnie.
U WAS???!!!  Załamać się można!

Na dworzec szliśmy piechotą, bo u NAS było ładnie.
- Będziesz miała fajnie! Niczego nie będziesz musiała robić! - nawiązuję do mojego wyjazdu i staram się wykrzesać z niego jakieś pozytywy.
- Będę robiła to, co zwykle.
- Ale nikt Ci niczego nie będzie narzucał, kazał.
- Gdyby Mąż, będąc w domu, niczego nie narzucał Żonie, byłoby tak samo fajnie.
- A propos! Jak przywiozą stół, to go wytrzyj z kurzu? - wypsnęło mi się jakoś tak samo.
- No właśnie! A jakby tak trochę zaufania do Człowieka...
- Do Człowieka? - chyba się zdziwiłem.
- No dobrze! Do Żony - zakończyła Żona pojednawczo. Widocznie przez ten wyjazd.

Na dworcu:
- Ale pilnuj rzeczy! Nie zostawiaj ich i nie idź w drugą stronę! - mówi Żona, ale już bez takiej ekspresji, jak przy pierwszym wyjeździe. Widocznie z poprzedniego wyjazdu wróciłem ze wszystkimi rzeczami, więc chyba się trochę uspokoiła.

W pierwszym pociągu, przed przesiadką, miła pani konduktor sprawdzała bilety.
Miałem wydrukowany na Naszej drukarce, którą wreszcie uruchomiliśmy, co oczywiście ułatwia Nam życie. Jest ona jednym z niewielu tych współczesnych urządzeń, które lubię. Ma fajny dizajn, bez wodotrysków, czego nie cierpię, ładnie przygotowuje się do pracy wydając sympatyczne dźwięki i drukuje w kolorze. Ponadto skanuje. No i nic nie gada. Jak kończy pracę, czekam cierpliwie, aż wszystko wygaśnie i dopiero wtedy ją wyłączam i przykrywam kolorowym płótnem, żeby zabezpieczyć  przed kurzem.

- Po co mam okazywać dowód osobisty? - pytam. - Bo mnie to frapuje.
- Bo to jest bilet imienny - odpowiada, było, nie było, logicznie pani konduktor.
- To wiem, że skoro jest imienny, to powinienem okazać dowód osobisty, ale też chyba nie musiałbym, bo co to zmienia? - Bo Ja nie rozumiem, po co on jest w ogóle imienny?
- Jeśli pan nie chce imiennego, to może pan kupić w kasie, na dworcu. - dalej logicznie pani konduktor.
- To wiem, ale nie chodzi o to! - brnę dalej.
- Chodzi o to - odpowiada pani konduktor - żeby wiedzieć, czy osoba imienna rzeczywiście jechała tym pociągiem. Zgodnie z biletem.
Zauważyłem błysk w oczach pani konduktor, bo znalazła wytłumaczenie.
- Ale po co?! - nie dawałem za wygraną. - Przecież bilet jest opłacony, więc czy ktoś jedzie na niego imienny czy bezimienny, nie ma znaczenia. Kolej i tak nic nie traci!
- Proszę pana, taka jest polityka!
- No tak! - pokiwałem ze zrozumieniem głową. Jak polityka, to polityka!

W następnym pociągu, przy sprawdzaniu biletów,  już o tę kwestię nie pytałem.  Po prostu: "Taka jest polityka!"

Ta sytuacja skojarzyła Mi się z Q-Wnukiem.
Po przywiezieniu Go do domu z przedszkola, Żona zmienia spodnie.
- Babcia, a dlaczego zdejmujesz spodnie?
- Żeby zmienić je na domowe.
- Bo?!
- Żeby było mi wygodnie.
- A dlaczego?
....

To daje Mi do myślenia. Wiadomo, że stary człowiek dziecinnieje. Ale żeby aż tak stawał się podobny do kilkuletniego dziecka?! Według Mnie jest duża zbieżność zachowań, ale...
Ale osoby trzecie takie zachowanie u dziecka nazywają "DOCIEKLIWOŚCIĄ", u staruchów "UPIERDLIWOŚCIĄ"!

Jadę, a pociągiem trzęsie. Więc oczywiście w którymś momencie jakoś tak zatrzęsło moimi palcami, że coś się zaznaczyło na niebiesko i, zanim się zorientowałem, pół tekstu mi skasowało. W ogóle nie wpadłem w panikę ani w żadną nerwację, bo pamiętałem od Żony, że coś można kliknąć i zrobi się krok do tyłu. Ale co? Tego nie pamiętałem. Muszę się pochwalić, że wykazałem dużą przytomność umysłu i natychmiast przestałem czegokolwiek dotykać. Żadnych moich ulubionych metod "na małpę" - za duże ryzyko!
Przy sąsiednim stoliku siedział młody chłopak, jakieś 21 lat, oczywiście "zawieszony na drutach". Stanąłem nad nim, więc szybko ściągnął słuchawki. Wyłuszczyłem problem i że zapraszam do mojego laptopa. Niezwykle uczynny, zerwał się, w coś kliknął z uśmiechem , i wcale nie pobłażania, i dodał:
- CtrlZ i po problemie.
No i wiadomo skąd się wzięło powiedzenie "Podróże kształcą".
Teraz wiem od młodego człowieka, że: CtrlZ = krok wstecz, a od Żony, bo to pamiętam, że: CtrlA = zaznacz, CtrlC = kopiuj, CtrlV = wklej. Podejrzewam, że Żona o tym CtrlZ też mi mówiła, ale te grube warstwy...
Strach pomyśleć, że przy tym Ctrl zostały wykorzystane raptem cztery litery alfabetu. To co może być przy pozostałych?...

W międzyczasie, w kolejnej Metropolii, do restauracyjnego dosiadło się mnóstwo ludzi. Ponieważ było widać, że jestem tutaj zasiedziały i że jestem godny zaufania, bo mam siwe włosy, siedzę przed laptopem, na stole 'leży Lem", no i przede wszystkim piję piwo "Korona Olbrachta", rzemieślnicze z Piotrkowa Trybunalskiego, wiec błyskawicznie sformułowało się w czworoboku specyficzne "Koło Gospodyń Wiejskich (mój kolega z dawnych lat zawsze zadawał taką zagadkę: Co to jest? Tańczy, śpiewa, podskakuje! Daje dupy i haftuje!) z moim doradczym głosem w sprawie piwa. "Korona Olbrachta", goryczkowe, ale trochę za słodkie, wiadomo, Pilsnerem Urquellem nie jest, ale z pełnym przekonaniem polecałem. Chyba zszedł cały pociągowy zapas, ale przezornie zdążyłem wypić trzy.

Atmosfera boska. W życiu bym tego nie miał jadąc samochodem.

Do Nie Naszego Mieszkania na Naszym Osiedlu w Naszej Metropolii dotarłem bez problemów. Nawet się wzruszyłem tym gwizdem aut i hałasem.
Z Naszego Miasteczka przetransportowałem wiele wiktuałów, które Żona umiejętnie zapakowała. Wieczorem na pierwszy ogień poszły pyszne śledziki z grubą fasolą i z dwoma kieliszkami Luksusowej. Ale nie był to Nieokrzesany Bal Murzynów.  Nie ta atmosfera.

Aha, byłbym zapomniał. W Mieście Przesiadkowym znowu poszedłem na obiad do tej samej, co poprzednio, knajpki. To samo młode dziewczę nadal nie wiedziało, ilu mieszkańców liczy Miasto, w którym mieszka i pracuje. Ale już byliśmy starymi znajomymi, więc z uśmiechem obiecało, że za trzecim razem sprawdzi i Mi powie. Ja wiem, ale...

Dzisiaj Bocian wysłał dwa smsy. Zrobiło się tak domowo.



czwartek, 23 listopada 2017

23.11. 2017 - czw

Mam 66 lat i 355 dni. Nadal.

No i jutro wyjeżdżam do Naszej Metropolii. Pociągiem. Sam.

Chyba jest mi smutniej, niż za pierwszym razem, czyli prawie miesiąc temu. Może dlatego, że wiem, co mnie tam czeka. Nic złego, ani  stresującego. Będzie fajnie znowu być w Szkole, zobaczyć się z Synem, Synową i Wnukami, z Córcią, ale jednak ta świadomość odległości, tych 400. km, przeszkadza.
Będę o dwa dni krócej niż poprzednio. Oczywiście znowu z Żoną rozpisałem harmonogram 10. obiadów, ale jakoś tak bez entuzjazmu. Nawet kupno biletów przez Internet i ich wydrukowanie nie sprawiło mi takich emocji i frajdy, jak ostatnio. Bo niby dlaczego? Banalne i proste, zwłaszcza przy pomocy Żony.
Sunia już chyba wie, że wyjeżdżam, bo mnie pilnuje.

Dzisiaj Bocian ostatecznie przysłał smsa.
23.11.2017 -  czw

Mam 66 lat i 355 dni.

No i w końcu musiałem bronić Niemców. Przed Żoną!

Nie do pomyślenia, nie do wyobrażenia dla mnie!
Ja, który z mlekiem tamtych czasów wyssałem odpowiedni stosunek do Niemców!  Ja, wychowany w komunie,  na serialach "Stawka większa niż życie" i "Czterej pancerni i pies"!  Ja, którego Ojciec walczył w II Armii Wojska Polskiego!  Ja, który jest zwolennikiem uzyskania reparacji i który, zgorzkniały, zdaje sobie sprawę, że jest na to za późno! Ja, który czytałem swego czasu opracowanie mówiące, że gdyby Niemcy w pełni mieli wypłacić Nam odszkodowanie, tylko za straty gospodarcze, bo jak wycenić humanitarne i kulturowe, musieliby zapłacić 80 bilionów marek (teraz chyba 40 bilionów euro; tysiąc - 1 000, milion - 1 000 000, miliard - 1 000 000 000, bilion - 1 000 000 000 000)!  Ja, który chyba nie potrafi wybaczyć, a na pewno nigdy zapomnieć!

Wracając do Polski jak zwykle zatrzymywaliśmy się na krótsze lub dłuższe postoje przy autostradzie.
Żona mocno krytykowała niemieckie toalety, że śmierdzące, ohydne, że nigdy nie wiadomo, czy będzie papier toaletowy, itp.
- Powinno być tak, jak w Polsce.  Czysto, świeżo, jasno, przyjemnie! -   stwierdziła.
- Ale Oni wybudowali je kilkadziesiąt lat temu i nie mogą remontować lub budować od nowa co kilka lat, bo ich na to nie stać! - racjonalnie wziąłem w obronę.
- Mogliby coś z tym zrobić! - sarknęła Żona.

Dzisiaj Bocian,  jak na razie, nie odezwał się wcale.





środa, 22 listopada 2017

22.11.2017 - śr

Mam 66 lat i 354 dni.

No i trzeci wpis dla Zagranicznego Grona Szyderców.

W sobotę, 18 listopada, wyjeżdżaliśmy z Deutschlandii.
Rano wszyscy byli na nogach, a zwłaszcza w kuchni... Atmosfera przedpodróżna - krzątanina, drobne przygotowania, rozmowy, ustalenia. Słowem sympatyczna nerwowość, przez którą w takich razach trzeba przejść.
Żona robiła dla siebie placki z mąki ciecierzycowej, na teraz i na drogę.  Więc zajęła dużą patelnię i została tylko mała.
- Co można zjeść na śniadanie? - rzucił całkiem od chcenia Q-Zięć.
- Może zjesz płatki? - zaproponowała w dobrej wierze Teściowa.
- Płatki jem od poniedziałku do piątku, w sobotę jest coś innego, a w niedzielę jajka lub w sobotę i niedzielę są jajka. - odparł Zięć głosem informującym,  jakby kto nie wiedział.
- Ja przed drogą jem zawsze płatki, ale po nich jestem szybko głodny. - mistrzowsko dorzuciłem  swoje 5 groszy.
- To może zrobię jajka na boczku? - umiejętnie podchwycił Q-Zięć.
- No masz! - Żona się załamała.
- Ale muszę czekać na patelnię, bo na małej nie będę robił dwa razy! - niepotrzebnie Q-Zięć skomplikował sprawę.
- Daj Mu dużą, a sama rób na małej. - starałem się znaleźć wyjście z sytuacji.
- Coś Ty! Czy ty wiesz, ile to wtedy będzie trwało? Będę robiła do dwunastej! - oburzyła się Żona. I dalej mówi do Zięcia:
- Zrób sobie na małej, bo jesteś głodny, a Ja potem Mężowi zrobię drugi raz!
- Nie, nie! - tym razem Ja zaprotestowałem. - Niech robi Q-Zięć, bo nigdy nie wyjedziemy! A Teściowa, zamiast Mi robić jajecznicę, niech się lepiej pakuje!
- Zaczekam. Nie jestem głodny. - Q-Zięć zrobił niespodziewaną woltę.
Na to, niezrażona Teściowa wyciągnęła z lodówki galaretkę z nóżek, którą dzień wcześniej zrobiła dla Dzieci, bo ją lubią i żeby miały po Naszym wyjeździe.
- Och, galaretka! - też ją lubię, zwłaszcza w wykonaniu Żony.
Mój entuzjazm spotkał się z morderczym spojrzeniem Q-Zięcia.
- A Ty nie chcesz jajek? - zapytał Żonę.
- Eh, na boczku... - odpowiedziała z lekkim niesmakiem Pasierbica.
- To co będziesz jadła - dociekał Mąż.
- Robię jajka na miękko! - widać było, że perfidnie miała to zaplanowane od samego początku, ale specjalnie się nie odzywała.
- To dlaczego nie mówiłaś?! Ja też chcę jajka na miękko! - Q-Zięć zrobił woltę po raz wtóry.
- Ale miały być sadzone! Na boczku! - zawołałem zrozpaczony, widząc jak mi uciekają. I nieopatrznie dodałem, w ramach szantażu:
- Bo opiszę to wszystko na blogu!
- Och, to Ja jem na pewno jajka na miękko i koniec! - zabetonował się Q-Zięć.  Widać, że jeszcze młody.
- To Ja zjem galaretkę! - zagroziłem chwytając się ostatniej szansy.
Spotkałem się z pogardliwym wzruszeniem ramion Q-Zięcia.

Pasierbica i Q-Zięć zjedli jajka na miękko, Żona placki, a Ja galaretkę. Przecież musiałem być konsekwentny, żeby dać wychowawczy przykład.

I wyjechaliśmy.
Aha! Zięć zagroził, że naśle hakera (ktoś z rodziny Jego Żony, ponoć genialny) na mojego bloga, jeśli ten sobotni poranek opiszę.  Żona kazała mi wszystko zapisać na jakimś Łordzie (Prezes Dyzma oznajmił na zebraniu zarządu banku przez niego kierowanego: "Przepraszam, ale dalej zebranie poprowadzi Pan Dyrektor. Ja mam spotkanie             z Panem Etranżerem!) i na wszelki wypadek (podstawówka!) wydrukować.
A poza tym gdzie zwykła wdzięczność? Przez okres naszego pobytu została naprawiona rozwalająca się szafa, zmontowana nowa kanapa, przytwierdzony do ściany regał, postawiony płotek, zdemontowana trampolina, co o mało nie przypłaciłem przeziębieniem, ale na szczęście Żona do tego nie dopuściła, powieszone mapa i obrazek, zmontowana w 95% nowa szafa!  Fakt, że całe szczęście, że miałem taki front robót, bo inaczej uważałbym, że jako Gość bezużytecznie się zaśmierdywam (zaśmierduję, zaśmierdywuję?) będąc aż 8 dni. Mam taką teorię, że relacja Gospodarze - Goście powinna trwać maksymalnie 3 doby, żeby przy posiłku, w czwartej, Gospodyni się nie wypsnęło:
- Jedzcie, jedzcie! Czemu nie jedziecie?!
Nie wspomnę o Żonie, która zajmowała się wnukami i ogólnie ogarniała codzienne życie.
Więc żeby zaraz nie można było opisać chociaż jednego dnia z pobytu?...

Dzisiaj Bocian do tej pory się nie odezwał.





wtorek, 21 listopada 2017

21.11.2017 - wt

Mam 66 lat i 353 dni. Nadal.

No i kolejny kwiatek dla Zagranicznego Grona Szyderców.

Gdy wyjeżdżam za granicę, wiozę ze sobą w kanistrze 10 l ropy. Tak na wszelki wypadek! (kolega z dawnych czasów zawsze mawiał w takich razach, że "na wszelki wypadek, to ksiądz ma gosposię". Żona w takich razach, gdy go cytuję,  twierdzi, że to słabe i że to "taki dowcip z podstawówki!").
 Quasi-Zięć, 1/2 Zagranicznego Grona Szyderców - dobrali się z Pasierbicą(!), obśmiewa moje postępowanie i twierdzi z pewną wyższością, że po co, że przecież są stacje paliwowe po drodze i że można zatankować. Jakbym tego nie wiedział...
Ale jest częścią młodego pokolenia, wytworem danych czasów, jak każdy z nas, i wie lepiej. Do czasu, aż się natnie.    A że się natnie, ja to wiem, on jeszcze nie. Ponadto jest  wytworem akademickim, skłonnym wierzyć nauce, technice      i technologii, chociaż nie mogę Mu odmówić, mimo tego,  zdrowego rozsądku, takiego pierwotnego, chłopskiego.

Wracając, już na terenie Polski, nie chciałem zatankować,  bo przy granicy za drogo. Ale gdy Inteligentne Auto pokazało, że na tym paliwie przejadę jeszcze 14 km,  spasowałem. Nie chciałem dotankowywać przy autostradzie przy gwiżdżących samochodach, ale we względnym komforcie, tym bardziej, że sobie uświadomiłem, że nie mam lejka do kanistra. Musiał zostać w Terenowym, przy przeprowadzce.
W MOP-ie, czyli w Miejscu Obsługi Podróżnych, zapytałem obok nas parkującego Polaka, czy nie ma przypadkiem lejka do kanistra, bo... Nie miał, ale zaproponował od razu dwie plastikowe butelki różnej wielkości, do wyboru, i zapytał, czy mam jakiś nóż, żeby odciąć denko. Co jak co, ale takie rzeczy, jak Mój Święty Scyzoryk w Mojej Świętej Torbie Dyrektorskiej , to mam zawsze ze sobą. Więc z dotankowywaniem  nie było problemu. Wspólnie z Żoną daliśmy radę.

To mi przypomniało wątek "Polak potrafi".
W 1981 roku  (gdy tak zaczynam cokolwiek opowiadać,  Moja Żona, Zagraniczne Grono Szyderców i Polskie Grono Szyderców, natychmiast, na wyścigi "wchodzi" Mi w słowa i mówi: "A przed wojną, Panie, to..."), czyli ponad rok  po Wydarzeniach Sierpniowych wyjechaliśmy do Francji, na południe od Lyonu, na winobranie. To znaczy Ja z moją I Żoną i Kolega, mechanik - "złota rączka",  ze Swoją. Jechaliśmy przez Czechosłowację (obecnie Czechy), Republikę Federalną Niemiec (obecnie Niemcy), zahaczając po ciemku, w deszczu, dwukrotnie, nieopatrznie o Szwajcarię (obecnie Szwajcaria) Skodą, rocznik 1960.

Już na terenie RFN zagazowywaliśmy się (nomen omen!) spalinami Skody, gdyż puściła uszczelka między kolektorem wydechowym a rurą wydechową (to wg słów Kolegi, bo skąd niby miałbym to wiedzieć?!). Trzeba było jechać przy otwartych oknach, ale ile tak można. Na stacji paliwowej, gdzieś w RFN, udało się kupić za "ciężkie dewizy" specjalny kit odporny na wysokie temperatury, bo przecież takich uszczelek nie mieli. Kit, jak to kit!  "Zakitował" i już  po jakichś 100 km go nie było.
- Wydmuchało - stwierdził fachowo i spokojnie kolega.
Zaraz, gdy tylko wjechaliśmy do Francji, zatrzymaliśmy się przy jakimś warsztacie samochodowym. Kolega trzymając w rękach resztki kwadratowej uszczelki z czterema otworami na śruby na narożach zapytał, oczywiście na migi, czy może taką mają. Przeczący ruch głową nie budził wątpliwości.
- A czy można zobaczyć jakie macie? - znów Kolega, i znów na migi.
Facet przesunął ruchome drzwi zasłaniające ścianę o rozmiarach jakieś 3x3 m i naszym oczom ukazały się tysiące różnych uszczelek. Dostałem oczopląsu, jak co najmniej 20 lat później, gdy Żona in spe i Pasierbica in spe uczyły mnie obsługi komputera. Było to przyczyną okropnej nerwacji Żony in spe i ogromnego ubawu Pasierbicy in spe, wówczas nastolatki, gdyż niczego nie mogłem dostrzec na ekranie, bo wszystko na nim za szybko się pojawiało i znikało. To Mi zresztą zostało do dzisiaj - muszę sam, POWOLI, klikać i posuwać się krok po kroku spokojnie analizując jego zawartość.

Kolega jakieś pół minuty skanował wzrokiem ścianę z uszczelkami.
- Tę - wskazał palcem na uszczelkę, która była elipsoidalna i miała tylko po przekątnej dwa otwory na śruby.
Facet się zdziwił, ale potem, wspólnie z innymi mechanikami, stał nad Kolegą i podziwiał Jego koncept, gdy sam wstawiał nową uszczelkę, chcąc zaoszczędzić na "ciężkich dewizach". Dodatkowo z dużym zaciekawieniem oglądali samochód, który widocznie widzieli pierwszy raz w życiu.

Dalej, we Francji,  Skoda zrobiła kolejny numer, tym razem niegroźny. Klapka zasłaniająca wlew paliwa nie dawała się zamknąć i sterczała.  Każdy samochód, który nas wyprzedzał, a wyprzedzały nas wszystkie,  łącznie z TIR-ami (jechaliśmy grzecznie autostradami prawym pasem 90 km/godz. ze względu na oszczędność paliwa i "ciężkich dewiz",  no i żeby Skoda w całości dojechała i wróciła) trąbił na nas, a wszyscy wewnątrz machali rękami i pokazywali na tę cholerną klapkę.
Tak, tak, wiem, wiem! - Kolega setki razy ze stoickim spokojem ruchem głowy i podniesionym kciukiem lewej ręki dziękował. No to oni dalej trąbili i wszyscy machali kciukami wzniesionymi do góry nas pozdrawiając, bo przecież SOLIDARITE i LESZ WALEZA!

Gdy już wracaliśmy do Polski, a droga była długa lub, jak można teraz powiedzieć, z obecnej perspektywy, "A droga była długa!", musieliśmy się zatrzymać na jeden nocleg na kempingu. Rano patrzymy, a tu przednia szyba wybita. Facetka z recepcji nie poczuwała się do niczego, więc tak się wkurzyłem, że bez problemu płynnie posługiwałem się francuskim, mimo że przed wyjazdem uczyłem się go raptem 6 tygodni.
Przyjechało dwóch policjantów, którzy nas doeskortowali (jeden z przodu, drugi z tyłu) z prędkością 20 km/godz. do najbliższego warsztatu samochodowego.
A tam nie mieli takiej szyby! Dziwne...Bo wśród nas, tych z Bloku Wschodniego, panowało przekonanie, że w kapitalizmie to jest wszystko.
Wtedy naszło mnie olśnienie i mówię do Kolegi:
- Przecież ta tylna szyba jest taka sama, jak ta z przodu. Wystarczy zamienić!
Jego akceptacja była chyba dla mnie największym "mechaniczno-samochodowym" komplementem w życiu.
W trakcie przekładania szyby i nakładania folii na tył wokół Skody chodził jakiś klient warsztatu, ciemnoskóry, bo to przecież Francja. Wyraźnie go gnębiło, co to też może być za auto? Więc pytam, całkiem nieźle, po francusku:
- Jak myślisz, co to za marka?
- Volvo? - odparł niepewnie.
Koledze to bardzo zaimponowało.
I tak wróciliśmy do Polski.  Lub, jak teraz należałoby powiedzieć, : "I tak wróciliśmy do Europy!"

Dzisiaj Bocian wcale się nie odezwał.
21.11.2017 - wt

Mam 66 lat i 353 dni.

No i kolejny element dołożył się do naszej Codzienności.

Wczoraj wieczorem Żona zaproponowała, aby dwa ostatnie odcinki I sezonu "Suits" (polskie "W garniturach") obejrzeć na naszym telewizorze, który przywiozłem Terenowym. To taka Nasza tradycja, można powiedzieć - oglądanie wieczorem jednego lub dwóch odcinków jakiegoś serialu, o którym wiemy, że jest na poziomie i ten poziom mamy szansę sami zweryfikować.

Żona nie ogląda telewizji od dawna, Ja przestałem od czasu Dobrej Zmiany. Najpierw zniknęły z pola moich zainteresowań wszystkie telewizje państwowe, a potem moja niechęć i zniesmaczenie przeszły na pozostałe. Oglądam jeszcze tylko sport, i to bardzo wybiórczo. Słuchamy też "Trójki", ale coraz rzadziej i boimy się, co się z Nią stanie.

Telewizor, który Nam został w spadku po Poprzedniej Właścicielce Naszego Mieszkania, ma gorszą jakość obrazu, jest mniejszy i, mimo że płaski, cięższy. Toteż ochoczo przystałem na pomysł Żony, zwłaszcza że przed zamianą przytomnie zmierzyła wnękę i stwierdziła, że nowy się tam zmieści.
Trzeba dodać, że dostęp do jakichś kabli z tyłu starego telewizora był utrudniony (ponoć dziwne wejścia, gniazdka, końcówki, usytuowanie - tu cytuję Żonę), ale  dała sobie z tym radę, bo w odłączaniu i podłączaniu takiego sprzętu jest dobra.
Ja się do takich rzeczy nie pcham. Dobrze, że umiem pilotem włączyć i wyłączyć telewizor lub radio, dać głośniej lub ciszej, no i zmienić program. Jak chcę zrobić coś innego, to robię "na małpę", ale potem Żona do niczego nie może dojść i zazwyczaj pyta rozedrganym głosem:
- Jak Ty to zrobiłeś?!
- Skąd mam wiedzieć!
- Ale co przyciskałeś?! - nie daje za wygraną.
Wie, że niczego nie uzyska,  a pyta chyba po to, żeby mnie pognębić.Wzruszam ramionami, więc mam kategoryczny zakaz robienia czegokolwiek poza wymienionymi wyżej.
- Wołaj mnie, jak coś chcesz! I niczego nie dotykaj!
Więc wołam i mam Święty Spokój. Moją domeną są rzeczy proste: szpadel, łopata, taczka, młotek, siekiera, piła, imadło, itp., ewentualnie bardziej wyrafinowane, jak kosa, kosiarka, wiertarka, gumówka, itp. To jest mój żywioł, do ogarnięcia, i w tym jestem dobry. Może dlatego, oczywiście między innymi, tak dobrze się czułem w Naszej Wsi.        Jeśli do tego dodać Przyrodę i Pilsnera Urquella...

Wytargałem tę staroć do sąsiedniego pokoju i przyniosłem nasz telewizor. Do wnęki pasował, jak ulał, więc  zadowolony już chciałem się oddalić, bo swoje zrobiłem, czyli użyłem siły, a teraz od myślenia, czyli jak podłączyć, była Żona (ostatnio ukuła takie powiedzenie: "Jedno jest mądre, a drugie silne. I tak powstały małżeństwa!"), gdy nagle padło:
- A gdzie jest kabel?!
- Jaki kabel?! - z miejsca, obronnie, zacząłem rżnąć głupa.
- Nie rżnij głupa! - jak widać Żona mnie zna. - Przecież żeby podłączyć, potrzebny jest kabel zasilający!
- Kazałaś przywieźć telewizor, to przywiozłem. Skąd miałem wiedzieć, że kabel też trzeba wziąć?!  Nie znam się na tym! A poza tym chyba jest od tego starego telewizora.
- Nie, no ja się załamię! Przecież to nie będzie pasować!
I nie pasowało. Kretyni producenci muszą robić wszystko w sposób urozmaicony, jakby nie mogli zunifikować.

Odstawiłem nowy telewizor do sąsiedniego pokoju i przytargałem z powrotem stary. Żona pod nosem ciskała przekleństwa - te dziwne wejścia, gniazdka, końcówki, usytuowanie.  Ja przytrzymywałem ciężar się nie odzywając. Dopiero, gdy wszystko zadziało, zdobyłem się na odwagę.
- To może niech Gospodarze wyślą ten kabel kurierem?
- Tak trzeba będzie zrobić! - odpowiada Żona, jakby mniej zdenerwowana.

Po jakichś 20. minutach Żona wchodzi do gabinetu trzymając w ręku kabel.
- Och, kabel! - od razu go poznałem. - Gdzie był?
- Jak Mi Gospodyni odpisała, po poszukiwaniach, że kabla w Naszej Wsi nie ma, od razu mnie coś tknęło. Pogrzebałam w kartonie, który również przywiozłeś, i oto jest.

Wytargałem stary telewizor do sąsiedniego pokoju i przyniosłem nowy. Żona go bez problemu podłączyła,  tym razem nic nie mówiąc pod nosem. I zadziałał. To znaczy nie było obrazu, więc żeby się popisać i zmazać tamtą plamę, powiedziałem:
- Trzeba pilotem przestawić z HDMI na AV.
Żona patrząc na Mnie ironicznie i z pobłażaniem przełączyła. Dopiero dzisiaj się od Niej dowiedziałem, że to,  czym się tak chciałem popisać, to jest  rodzaj łącza. A i tak nie wiem do końca, czy czegoś nie pokręciłem.

Oglądanie przebiegło w fajnej atmosferze. Żona była całkiem spokojna, bo, jak się przyznała, żeby wyładować frustrację, opis całej sytuacji przesłała migusiem do Zagranicznego Grona Szyderców, u których niedawno byliśmy. Bedą mieli używanie na jakiś czas. No i musiała przeprosić Gospodynię za zamieszanie.

Zresztą nie rozumiem, po co to całe zamieszanie. Przecież to jest wiadome i logiczne, że musi być kabel zasilający, żeby jakiekolwiek urządzenie elektryczne mogło działać. Kierowany tą zdobytą wiedzą musiałem przy pakowaniu telewizora kabel automatycznie spakować, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Więc po co ten cały raban. Jest kabel? Jest! Telewizor działa? Działa! To takie oczywiste!

Dzisiaj Bocian na razie się nie odezwał.


poniedziałek, 20 listopada 2017

20.11.2017 - pn

Mam 66 lat i 352 dni.

No i rozpoczęliśmy II etap urządzania się i adaptacji w Naszym Miasteczku.

Zwłaszcza po przywiezieniu mnóstwa maneli Terenowym, kiedy to następnego dnia musieliśmy natychmiast wyjechać w 3000. kilometrową podróż.
Sprzątanie, układanie rzeczy, urządzanie się, zakupy. Ważna Codzienność, żeby poczuć się u Siebie! Trzeba wszystko obwąchać i obsikać! (psia natura!).

Pierwszy etap odbył się 19. października, w czwartek, kiedy po 11. latach mieszkania w Naszej Wsi, Ją opuściliśmy.      I nie wiemy, czy na zawsze, czy tymczasem. Nie jest to komfortowe uczucie...
Żona twierdzi, że wcale Jej nie opuściliśmy!
Wyjazd ten nazwałem WIELKIM WYJAZDEM!  Taki  Exodus!, nawet jak dla Nas. Bo takim był pod każdym względem - organizacyjnym, logistycznym i przede wszystkim psychologicznym. Zabraliśmy ze sobą to, co najważniejsze, czyli najbliższych - Sunię i trochę rzeczy materialnych. Tyle, ile mogliśmy upchać. Odbierałem to bardzo pioniersko                 i romantycznie, nawet jak na obecne czasy. Ale wszystko ma swoją cenę.
Nasze Mieszkanie w Naszym Miasteczku jest niezwykle klimatyczne i niepowtarzalne. Ma 150 m2, dziesięć pomieszczeń, w tym pięć pokoi, sypialnia, garderoba, łazienka, kuchnia i długi korytarz. Ale  nie o to chodzi.  Kształt pomieszczeń, ich wysokość,wzajemne usytuowanie, szerokość drzwi, strony północ-południe tworzą atmosferę             z dawnych lat.
Wszystko to od razu nas zauroczyło. Dlatego z przyjemnością w lipcu i w sierpniu spędziliśmy w nim , każdorazowo, dwutygodniowe wakacje. I gdy przyjechaliśmy, nagle się okazało, że jesteśmy u Siebie, po prostu u Siebie(!), nie na wakacjach(!) i zrobiło się dziwnie, obco. Nie spodziewałem się, że Żona zniesie to gorzej, niż Ja.
Ale powoli przychodziła Codzienność i zaczęła wszystko normalizować. Z szafek Żona wyjmowała to, co chciała, bez żadnych niespodzianek, pralka prała tak, jak w Naszej Wsi, wydając te same odgłosy, Sunia tak samo chrapała na kanapie... Zaczynaliśmy rzeczywiście być u Siebie.

A dlaczego był to "Exodus, nawet, jak dla Nas"?!
Żona w swoim życiu przeprowadzała się 17. razy. Tak poważnie - tutaj będę żyć, umierać, kochać, wychowywać córkę, będę zameldowana (komuna!).  Ja 11 razy. Wybierałem nawet swoje miejsca pochówku - oto tutaj zostaną złożone moje kości!  Bo taki spokój, cisza na tym cmentarzyku -   podobało mi się!  Przeprowadzka dla Nas to pikuś! Zmiana miejsca - żaden problem! To droga jest celem! A jednak!  "Przyszła Kryska na Matyska" albo "Trafiła kosa na kamień", albo "Starych (mówię wyraźnie o sobie!) drzew się nie przesadza".

Dlatego może, w trakcie II etapu, dalej było dziwnie i obco,  a na dodatek między Nami iskrzyło i czuć było w powietrzu ciężką i napiętą atmosferę. Ale rano przyszła Codzienność i wszystko się unormowało. Dlatego tak Ją lubię.                 W przeciwieństwie do wszelakich świąt!

Dzisiaj Bocian zadzwonił raz.

niedziela, 19 listopada 2017

19.11.2017 -  ndz

Mam 66 lat i 351 dni.

No i przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.

W środę, 8 listopada, z Niego wyjechaliśmy. Koło, a raczej jakaś pokraczna elipsa, się zamknęło. Zrobiliśmy 3000 km.   I wszystko jest już przeszłością.

Dzisiaj Bocian przesłał wzruszający list.

sobota, 18 listopada 2017

18.11.2017 - sb

Mam 66 lat i 350 dni.

No i dojechaliśmy do Naszej Wsi.

Niby zwykła podróż, a tyle wrażeń i związanych z tym wspomnień i przemyśleń.
Żona sama zaproponowała słuchanie Listy "100" (Setki), bo kierowca swoje prawa ma.

Wieczorem krótka rozmowa z Gospodarzami i spać, spać, spać...
Sunia zrobiła to od razu uwalając się na kanapie przed rozgrzaną i "szumiącą" kozą.

Dzisiaj Bocian nie odezwał się ani razu.


piątek, 17 listopada 2017

17.11.2017 - pt

Mam 66 lat i 349 dni.

No i zaczął się nasz ostatni dzień w Deutschlandii.

I skończył w trakcie różnych prac i przy ogólnym zamieszaniu przedpodróżnym.

Dzisiaj Bocian zadzwonił i wysłał smsa. Nareszcie.

czwartek, 16 listopada 2017

16.11.2017 - czw

Mam 66 lat i 348 dni.

No i skończył się piąty zwykły dzień.

"Nic" się nie działo, a nawet jeszcze bardziej "nic" niż wczoraj. Oto więc kolejna sytuacja,  jedna z wielu, w jakiej się znalazłem. Czyli z cyklu: "Absurd!"

Jakiś czas temu, będąc w Naszej Metropolii, ale grubo przed tym, zanim skończyłem 66 lat i 328 dni, udałem się do urzędu pocztowo-telekomunikacyjnego, aby wysłać dwa polecone.  Swoją drogą podziwiam konsekwentny, kilkudziesięcioletni "sposób postępowania" naszej Poczty Polskiej, która ostatecznie wypracowała takie oto przesłanie w pełni ubezwłasnowolniające swoich klientów:

-  Drogi Kliencie, jeśli chcesz być pewny, czy Twoja przesyłka dotarła do wskazanego miejsca przeznaczenia,  nie wystarczy opłacić koszty jej przesłania wg podanego przez nas taryfikatora, bo wtedy nie odpowiadamy za jej niedoręczenie, ale należy zastosować procedurę "polecony", oczywiście za wyższą opłatą, która zdecydowanie zwiększy prawdopodobieństwo dostarczenia przesyłki. Jednakże, gdyby jednak nadal usługa nie została w pełni przez nas zrealizowana, zapraszamy serdecznie do wystąpienia na drogę sądową o dochodzenie odszkodowań, przy czym podstawą złożonego pozwu musi być udowodnienie nam, że przesyłka faktycznie nie dotarła.
Z wyrazami szacunku...

Urząd jest na Naszym Osiedlu, w bloku. Trzeba wejść po schodach na tzw. wysoki parter. Będąc wewnątrz obserwowałem wysiłki i determinację starszych osób poruszających się o laskach lub kulach, które powoli docierały do celu. Jednej pani chciałem pomóc, ale odmówiła. Wcale się nie dziwię.
W środku, w dwóch małych pomieszczeniach, jednym do listów, drugim do paczek, było nawet sporo osób w różnym wieku, więc trzeba było stać w kolejce. Z nudów obserwowałem otoczenie, zwłaszcza ludzi - jak się zachowują, co mówią, itp. Na podstawie tego tworzyłem sobie różne historyjki z pocztowymi bohaterami w rolach głównych, a czas płynął.
- Podsłuchujesz? - raczej stwierdza, niż pyta Żona, gdy jesteśmy, np. w restauracji.
Robi to wtedy, kiedy zauważa, że jestem nieobecny, nie odzywam się, nie reaguję na Jej słowa. Oczywiście podsłuchuję upatrzony sąsiedni stolik i potem Żonie przedstawiam analizę - kto jest kim według mnie, jakie są relacje między ludźmi siedzącymi obok, co aktualnie może się u nich dziać, itd. Bardzo ciekawi mnie,  na ile rozmijam się z prawdą?   A Żona zawsze puka się po głowie.

Z tego świata wymysłów i tworzenia scenariuszy wyrwał mnie obraz tablicy korkowej wiszącej w "pomieszczeniu paczkowym", a na niej poprzypinane w charakterze oferty handlowej kalendarze na rok 2018 - różne pieski i kotki, a wśród nich jeden z Janem Pawłem II.
Bardzo mnie to rozśmieszyło i zirytowało zarazem, więc, przeczuwając aferę, najpierw wysłałem polecone, potem wyciągnąłem smartfona i zbliżyłem się niespiesznie, aby nie zwracać niczyjej uwagi, do tablicy. Korzystając z tego, że urzędniczka była zasłonięta jakąś klientką, spokojnie wykadrowałem i błysnąłem lampą. To mnie oczywiście natychmiast zdradziło, bo pani zza okienka z refleksem huknęła:
- Proszę nie robić zdjęć i natychmiast je skasować!
- Dlaczego? - spokojnie rżnąłem głupa.
Inne osoby specjalnie nie zainteresowały się tym zamieszaniem apatycznie zajęte własnymi sprawami.
- Bo to jest urząd państwowy - odparła pani z godnością - i jest zakaz robienia zdjęć!
- Ja nie widzę takiego zakazu. Och, za to widzę zakaz palenia papierosów.
- Proszę pana, odpowiednie przepisy mówią, że w urzędzie państwowym zdjęć robić nie wolno!
- A mogłaby mi pani takie przepisy okazać?
Dalej żadnego zainteresowania ze strony interesantów.
- Proszę się udać do UP nr... na ulicę... i tam pan te przepisy zobaczy.
- Dobrze - mówię. Ale wie pani (tu uniosłem głos), ja jestem ateistą...
W tym momencie wszystkie spojrzenia zogniskowały się na mojej osobie. To mi przypomniało jedną ze scen serialu "Alternatywy 4" Barei, kiedy, bodajże do autobusu, wsiada Wojciech Pokora grający jednego z lokatorów, a na jego widok jakaś matka błyskawicznie przyciąga do siebie swoje dziecko i kurczowo je przytulając mówi:
- Patrz, córeczko, tak wygląda KAPUŚ!

- Patrzcie, tak wygląda ATEISTA! Wcale się  tym ludziom nie dziwię. Zobaczyć ateistę na własne oczy, i to w urzędzie państwowym, i to mówiącym o tym publicznie z własnej woli, i to w obecnych czasach! No naprawdę...
..., ale uważam, że to jest skandal i jakaś paranoja, żeby wywieszać podobiznę Papieża wśród piesków i kotków!
Pani głęboko zaczerpnęła powietrza i, oburzona, wyrzuciła z siebie:
- To jest dla naszych klientów!!!

Korzystając, że jeszcze nie zdążyła ochłonąć z tego wyznania, oddaliłem się bez słowa starając się iść w miarę wolno i spokojnie. Ale już za drzwiami lekko przyspieszyłem i, mając oczy dookoła głowy, lekko kluczyłem po osiedlowych uliczkach, zanim dotarłem do samochodu. Spiesznie też odjechałem.
Jedno jest pewne. Tam już jestem spalony.

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale. Zaczynam się martwić!




środa, 15 listopada 2017

15.11.2017 - śr

Mam 66 lat i 347 dni.

No i skończył się czwarty zwykły dzień.

"Nic" się nie działo, więc zrobiłem kolejny drobny remanent w swojej pamięci i przypomniałem sobie sytuację, jedną z wielu, w jakiej się znalazłem. Czyli z cyklu: "Absurd!"

Byliśmy z Żoną w tym roku na krótkim urlopie w Pucku, naszym ulubionym miasteczku, o którym zwykle mówimy "Pucuś" i się wzruszamy, gdy na przeciwległym krańcu Polski spotykamy samochód z rejestracją GPU.
- A gdzieżeś to się Bidulo zaplątał - mówimy zza szyb samochodu do właśnie wyprzedzanego auta z tą rejestracją.
Całą naszą sympatię do Pucusia przenosimy na wszystko, co jest z Nim związane i co się z Nim kojarzy. Bo klimat ma niesamowity, a poza sezonem wprost bajka. Pusto, życie wydaje się zamierać, jakby Pucuś czekał na nowy sezon. A jakie to historyczne miasto i o jakim znaczeniu dla Polski! Ponadto łatwo można dojechać pociągiem na Hel i do Helu, co już jest atrakcją samą w sobie, no i do Gdyni, skąd SKM-em  można buszować po całym Trójmieście.

I właśnie zafundowaliśmy sobie taką wycieczkę.
Na stacji Puck (perony XXI wiek, wewnątrz "dworca" czasy socjalizmu, jedna kasa, klasyczna kolejka wydłużana przez pierwszą osobę, która przebukowuje bilet do Katowic z przesiadką we Wrocławiu, z dopłatą do pośpiesznego i do 1. klasy, ale tylko na odcinku Gdynia Gł. - Wrocław Gł., i z ulgą, bo właśnie nabyła prawa.
Wreszcie kupuję bilet.
- Dzień dobry. Poproszę do Gdyni Gł., tam i z powrotem, jeden normalny i jeden ulgowy.
- Jaki ulgowy? - pada z okienka.
Widzę na twarzy Pani, że Ona widzi na mojej konsternację, ale mówię:
- Dla Seniora.
- Ma pan ukończone 60 lat?
Z jednej strony pytanie mnie łechce, a z drugiej irytuje i chyba obraża, bo jestem na tym tle przeczulony. Przecież to widać i w ogóle za kogo mnie ta Pani uważa.
- Tak!
- A to sprzedam Panu dwa normalne. Będzie taniej!...

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.

wtorek, 14 listopada 2017

14.11.2017 -  wt

Mam 66 lat i 346 dni.

No i skończył się trzeci zwykły dzień.

"Nic" się nie działo, więc zrobiłem drobny remanent w swojej pamięci i przypomniałem sobie, jak Żona w różnych sytuacjach analizuje moje postępowanie i mój charakter. Czyli z cyklu: "Żona powiedziała!"

- Jesteś rozwojowy.
Okazuje się, że mimo grubych warstw, jakie, wg Żony i Jej określenia, posiadam, różne rzeczy do mnie docierają. Niektóre po godzinie, inne po tygodniach, a są takie że dopiero po kilku latach. Czyli że nie jestem twardogłowym betonem, odpornym na wszystko, mocno zasklepionym, nie przyjmującym różnych "nowinek", zwłaszcza tych, które wprowadza Żona. Czyli mówiąc krótko - przede mną świetlana przyszłość.

- Uważaj!
I przeczytała mi definicję "aroganta". Po pierwsze, nie wiem skąd Ona czerpie takie dziwne definicje, po drugie, dlaczego kieruje do mnie i po trzecie, co Ja niby mam z tym zrobić i na co uważać? Czy, gdy właśnie mi czytała, czy uważać w ogóle? Chyba będzie musiała Mi przeczytać tę definicję kilka razy z powodu tych grubych warstw.

- Ty to jesteś taki między Morrisem a Fleischmannem.
Jest to niewątpliwie pokłosie namiętnego oglądania przez Żonę serialu "Alaska", skądinąd świetnego, ale żeby z tym tak od razu do Męża!...Chyba będę musiał obejrzeć cały serial od nowa.

- Proszę! Przeczytaj!
I bez słowa, dziwnie na mnie patrząc, wręczyła mi dwustronicowy, wydrukowany, dokument, który okazał się być, ni mniej, ni więcej, szeroką i precyzyjną definicją "narcyza". Przy czym było to wyraźnie pite do mnie. Ubodło mnie to strasznie, bo mogę być "arogantem", kimś pomiędzy Morrisem a Fleischmannem, ale żeby "narcyzem"?! Chyba pobiłem życiowy rekord w przebijaniu się przez moje warstwy, bo już po 5. minutach, czyli po czasie w którym przeczytałem ze zrozumieniem pełny tekst, dotarła do mnie cała zgroza! Obkułem więc go na blachę, noszę zawsze ze sobą, tzn. w mojej Świętej Dyrektorskiej Torbie, i staram się zachowywać dokładnie odwrotnie, niż jest tam napisane. Oczywiście nie zawsze mi to wychodzi, ale przecież "nie od razu Kraków zbudowano", a ponadto "jestem rozwojowy" i się tego trzymam. Przydałaby się jakaś ocena, komentarz z boku, ale Żona nic na ten temat nie mówi. O tym, że zapomniała, nawet nie ma co marzyć.

No i "nie chwalmy dnia przed zachodem słońca!" Jednak w ten trzeci zwykły dzień "coś" się zadziało. Dzieci wieczorem poszły do kina, a Ja z Żoną zostaliśmy z Trzylatkiem i z Pięciomiesięczną. Pięciomiesięczna darła się wniebogłosy i nic Jej nie było w stanie uspokoić. W końcu dała się "wykołysać" i usnęła.
Nie rozmawiałem specjalnie na ten temat z Żoną, ale wydaje mi się, że tak małe dzieci mieliśmy dosyć dawno...

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.



poniedziałek, 13 listopada 2017

13.11.2017 - pn

Mam 66 lat i 345 dni.

No i zrobiłem dla całej rodziny rosół.

Fakt ten nie zasługiwałby zupełnie na uwagę w tym drugim zwykłym dniu. A jednak...
Wszystkie składniki takie same, jak zwykle - woda, sól, wołowina, kurczak, marchew, pietruszka, seler, pory i kapusta włoska. A rosół wyszedł jakiś taki... Nie to, co na polskich składnikach i dodatkowo gotowany na wiejskiej kuchni opalanej drewnem w Naszej Wsi. Nie chcę być tendencyjny, ale...

Ledwo zrobiłem 20 wpisów na blogu i się zaczęło.
- Piszesz za często, nie sposób tego czytać codziennie, nie ma na to czasu, robią się straszne zaległości. Gdybyś pisał raz w tygodniu, to zrobiłby się taki fajny serial, każdy by czekał na kolejny wpis, mógłbyś się lepiej do tego przyłożyć, itp., itd. - zgodnym chórem twierdzą Żona, Pasierbica i Quasi-Zięć.
- Jak ktoś nie może znaleźć w ciągu dnia 5. minut, żeby przeczytać, to nie znajdzie więcej czasu raz na tydzień. Bo to jest kwestia motywacji i nic na siłę. Przymusu czytania nie ma. Nikt się nie obraża. Ponadto nie miałbym tyle czasu i sił, żeby raz w tygodniu się zebrać i pisać. Odpuszczę raz i, prędzej, czy później, wszystko szlag trafi. Jak nie umyję od razu talerza, nie sprzątnę na bieżąco czegoś tam, itp., itd., to wiadomo, czym to się kończy - odpowiadam.

I co?! I nic! Zawsze tak było, jest i będzie! Więc jak się zachować? Tak, jak w piosence Młynarskiego: "Róbmy swoje..."

Wieczorem towarzyski mecz Polska - Meksyk na stadionie Energa w Gdańsku. Znów będę stał na baczność!

Wczoraj Bocian przysłał jednak jeden list. Gospodyni doniosła, że oprócz niego była różna korespondencja, w tym kolorowa ulotka "Spełnia się proroctwo i otwórz oczy". Wprost nie mogę się doczekać, co to za proroctwo i na co mam otworzyć oczy. Jeszcze tylko kilka dni.

Z Meksykiem przegraliśmy 1:0, ale jak na to, że nie było siedmiu podstawowych graczy, graliśmy naprawdę nieźle.

Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.


niedziela, 12 listopada 2017

12.11.2017 - ndz

Mam 66 lat i 344 dni.

No i skończył się pierwszy zwykły dzień.

Taki, którego nie miałem od dawna, bez historii, codzienny. Ale w tym kilkusłownym opisie zawarte są same pozytywy.
Kocham Codzienność. Bez napinania się z powodu "konieczności", np:
- dłuższego wypoczywania, tego wymyślania i organizowania, przygotowań. Parę lat temu, w okresie wakacji, wyjechaliśmy z Żoną aż na trzytygodniowy objazd po Polsce. Po trzech dniach oznajmiłem, że Ja już w pełni wypocząłem i mógłbym wracać, i co Ja jeszcze będę robił przez ponad dwa tygodnie?  O mało nie popsułem wyjazdu Żonie, ale zgrozą wiało.
- przygotowania Świąt, tych naszych dwóch głównych i jakiegoś Ich spędzenia. Może z powodu tej chorej atmosfery, która rozpoczyna się już 2. listopada w mediach i sklepach (całe "szczęście", że jest Wszystkich Świętych, bo inaczej radosne dzwoneczki i basowy głos Mikołaja rozbrzmiewałyby od 1. września, a może nawet i wcześniej, a nasze oczy tak wcześnie cieszyłyby pięknie przystrojone, roziskrzone choinki  i tak mocno byśmy się wzruszali przy okazji różnych reklam) i może z powodu wielu moich różnych złych doświadczeń rodzinno-świątecznych.
Kocham również powtarzalność Codzienności. Analizując tę cechę i obserwując towarzyszące Nam Zwierzaki, doszedłem do wniosku, że mam naturę psa. Żona z kolei ewidentnie ma naturę kota.

Korzystam więc z okazji, że dzisiaj nic specjalnego się nie działo i uporządkuję jedną rzecz wyjaśniając, że w nazewnictwie miejscowości obowiązuje następująca hierarchia:

- Stolica
- Metropolia
- Bardzo Duże Miasto
- Duże Miasto
- Miasto
- Miasteczko
- Wieś
- Wieś - Kolonia.

Dzisiaj Bocian w żaden sposób się nie odezwał.

sobota, 11 listopada 2017

11.11.2017 - sb - Święto Niepodległości

Mam 66 lat i 343 dni.

No i rano opuściliśmy Rzeczpospolitą.

Wjechaliśmy do Bundesrepublik Deutschland.  Ruch był spory, ale mieliśmy farta i nigdzie nie staliśmy w korkach. Żona pod koniec podróży, jakieś 30 km do celu:
- Jak myślisz, wyremontowali te ostatnie kilometry autostrady?
- Coś Ty! Na pewno nie!
- Ale przecież byliśmy ostatni raz pięć miesięcy temu, to na pewno wyremontowali!
- Przecież to nie Polska! - mówię.
I miałem rację. Ostatnie 25 km pokonaliśmy z prędkością 60 km/godz.
A potem Pasierbica Mi mówi, że z tymi pampersami to nie chodzi o cenę, tylko że te z Polski są po prostu lepsze.

To najlepiej świadczy o tym, jaką przeszliśmy drogę. Nie mówię o młodych, dla których wszystko teraz jest normalne i oczywiste, i wszędzie czują się częścią Europy i Świata. Mówię o takich, jak Ja, którzy jeszcze dwadzieścia siedem lat temu, z bagażem komunizmu, kompletnie zakompleksieni, wyjeżdżali "na roboty do Niemiec".  A teraz nie mam kompleksów i odzyskałem godność wobec Świata. Patetyczne?! Tak, patetyczne! Mdłe?! Nie dla mnie!

To wszystko tak mnie naszło a propos Święta Niepodległości. Z boku, z pewnej dali, z innej perspektywy różne rzeczy widać lepiej i ostrzej.

Po przyjeździe doznałem szoku. Ostatnie dni spędzałem jednak w ciszy i spokoju, nawet w pewnej monotonii. I w Metropolii,  i w Naszym Miasteczku. A u na wejściu wulkan energii, czyli Quasi-Wnuk i dokładająca się wrzaskiem Quasi-Wnuczka, właśnie wybudzona ze snu. Na początku zobaczyłem ten kilkudniowy pobyt w czarnych barwach. Ale odezwały się mechanizmy obronne wytworzone w trakcie wielu pobytów u Wnuków. Jest ich czterech, przedział wieku 4 -11 lat. Co tam się dzieje! I między Nimi i w domu. A ostatnio doszła do tej Energii Sunia, szczeniaczka, rasy Corgi. Żeby przetrwać, w takich momentach osłabiają Mi się zmysły. Mam słabszy wzrok, słuch, przede wszystkim, i nawet węch. I w ten sposób przetrwawywam, przetrwawam, przetrwywam, przetrywam, przetrwywuję, przetrwywowuję, przetrwawywowuję, przetrwawywawuję.

Zbawienny  okazał się Pilsner Urquell, który dodatkowo skutecznie stępił mi w/w zmysły. Potem, jak się oswoiłem z sytuacją, to nawet szalałem z Quasi-Wnukiem, co uwielbia najbardziej i to jest Jego żywioł, i trochę ponosiłem Quasi-Wnuczkę. Jest słodka, a na dodatek dokładnie taka sama, jak moja Żona ze zdjęć sprzed pięćdziesięciu lat (ulubiony motyw rodziców - radosny, bo goły, niemowlak, leżący na plecach, rączkami trzymający swoje stópki).

Dzisiaj Bocian przysłał jednego smsa.

piątek, 10 listopada 2017

10.11.2017 - pt

Mam 66 lat i 342 dni.

No i przyjechaliśmy do... Zgorzelca.

Musieliśmy przed wyjazdem w Mieście Konferencji zrobić pewne, poważne zakupy:
1. Pampersy - chyba chodzi o cenę, bo w Niemczech przecież są.
2. Cydr Lubelski Niefiltrowany dla Żony - raczej w Niemczech nie ma, a na pewno nie w takim zadupiu, do którego jedziemy.
3. Pilsner Urquell - jest w Niemczech, ale chyba droższy, a Quasi-Zięć stara się mnie przekonać do innych piw, np. niemieckich . Bezskutecznie! I tak to trwa  dobrych kilka lat.

Od Miasta Konferencji (konferencja w  sumie udana i wartościowa) mieliśmy do przejechania blisko 500 km. Większość autostradą A4, oczywiście z autostradowymi chamidłami.

Zdążyliśmy na czas, tzn. zjedliśmy w naszej sprawdzonej restauracji nad Nysą spóźniony obiad, zdobyliśmy prowiant na jutrzejszą długą drogę oraz obejrzałem mecz Polska - Urugwaj na Stadionie Narodowym w Warszawie stojąc na baczność, jak zawsze, tym razem przed telewizorem, przy Mazurku Dąbrowskiego. Wynik 0:0. Nieźle.

Jutro 11 listopada. Święto Narodowe Rzeczpospolitej. 99 lat temu odzyskaliśmy Niepodległość. Radość niewyobrażalna. Chwała i Cześć tamtym Pokoleniom.
Gospodarz dzisiaj w Naszej Wsi wywiesił biało-czerwoną flagę Rzeczpospolitej Polskiej!
Będę się wzruszał na obczyźnie, ale to nie szkodzi. Może nawet i lepiej.

Dzisiaj Bocian wysłał jednego smsa.

czwartek, 9 listopada 2017

09.11.2017 - czw

Mam 66 lat 341 dni.

No i wyjechaliśmy do Miasta Konferencji.

Ledwo zdążyliśmy, bo oczywiście był objazd, który kosztował nas około 20. minut, przez co wpadłem w stres. A tak miałem pięknie rozplanowaną całą drogę...  Żona próbowała zbagatelizować problem i go zminimalizować obracając wszystko w żart, ale, gdy powiedziałem, że moje obecne poczucie humoru w skali 0-10 wynosi zero, umilkła. Ponieważ jednak zdążyliśmy, to jest oczywiste, że objazdy muszą być, skoro mają nadal budować w Polsce sensowną sieć dróg. Gdybyśmy nie zdążyli...

Oto przewidywany wynik konferencji, już na samym jej początku:

"Pewne polskie Miasto znane
Przez Ministra Nam wskazane
Urządziło konferencję.
Gdzie to było? Mam demencję!
Z całej Polski się zjechali,
By im wiedzą dziś dowalić,
Różni ważni dyrektorzy
Do słuchania ględzeń skorzy.
Atmosfera szkoleniowa.
Zaczynamy znów od nowa!
Będą zmiany i ustawy
Nawet sięgną aż do Mławy!
Sam Minister wskaże drogę
Podstawiając wszystkim nogę.
Dyrektorzy zasmuceni
Muszą nagle wszystko zmienić!
Dobrej Zmiany oto czasy,
Wyskakujmy wszyscy z kasy!"

I oto zadziałała, po raz pierwszy, autocenzura, a przede wszystkim cenzura Żony. Ugiąłem się.
Wersja inna, pierwsza, pisana zupełnie na gorąco, w czasie rzeczywistym, dotarła raptem do czterech osób.Upoważniam Je, jeśli kiedyś będzie można, do opchnięcia jej za duże pieniądze! (to się chyba nazywa megalomania?). Zrzekam się praw autorskich i jest to na piśmie, chociaż takim pizdusiowatym, bo wirtualnym, cybernetycznym, chyba przyszłościowym.

Wieczorem w Szkole, która to pięknie zorganizowała, była kolacja z bardzo dobrym cateringiem.
Żona jadła wybiórczo, nie to co Ja. Na koniec wzięła sobie deser wielkości naparstka (teraz taka moda) i namawiała mnie, żebym spróbował, bo jest delikatny, owocowy i z witaminami. Odmówiłem mówiąc, że bardzo chętnie napiłbym się Pilsnera Urquella.
Żona:
- Rozumiem. Jest delikatny i z witaminami.

W hotelu Pilsnera Urquella nie mieli. Za to było to, co wszędzie!

Dzisiaj Bocian zadzwonił raz i nawet dodatkowo wysłał smsa.


środa, 8 listopada 2017

08.11.2017 - śr

Mam 66 lat i 340 dni.

No i przyjechaliśmy na jedną noc do Naszej Wsi.

Z naszą Sunią, która tu zostaje na 8-9 dni pod opieką Gospodarzy.
Dwie trzecie drogi pokonaliśmy za dnia i wszystko było zgodnie z planem. Ale pozostałą część przyszło nam pokonywać, i to określenie nie zawiera przesady, po ciemku, wlokąc się za debilami, którzy jechali sobie niespiesznie, sześćdziesiątką, od wsi do wsi, a my mieliśmy do przejechania jeszcze jakieś 170 km. Więc frustracja i zmęczenie były duże.

Żona doznała tego samego stanu zawieszenia, jak Ja dwa dni temu. Bo na tym etapie w żadnym miejscu nie czuje się u siebie. Myślę, że jak wrócimy do Naszego Miasteczka, ten stan zmieni się na pozytywny. Bo Ja już w Naszym Miasteczku jestem u siebie. Ale wiadomo, każdy ma inaczej.

Ostatnie Moje dni i te najbliższe są Jednym Wielkim Ruchem. Codziennie pod innym niebem, co noc w innym łóżku.
I noc - Metropolia (ostatnia noc)
II noc- Nasza Wieś (pakowanie i zabranie kolejnych maneli)
III noc - Nasze Miasteczko (pakowanie i zabranie rzeczy na najbliższe 10 dni)
IV noc - Nasza Wieś (zostawienie Suni)
V noc - Miasto Konferencji (dwudniowa konferencja)
VI noc - Miasto Graniczne (mecz Polska -Urugwaj)
VII noc - U Pasierbicy i Quasi-Zięcia (kilka dni na tym samym miejscu).

Tak sobie myślę, że, żeby tak się miotać, to trzeba mieć zdrowie. Czyli w sumie chyba nie jest tak źle. Ale napisałem oczywistą oczywistość o zdrowiu. Bo powszechnie wiadomo, że zdrowie trzeba mieć do wszystkiego. Czyli żeby chorować, trzeba mieć zdrowie, bo inaczej choroba człowieka wykończy, albo żeby wypoczywać trzeba mieć zdrowie, bo jest to czynność bardzo męcząca. I tak można bez końca. Czyli, żeby żyć, trzeba mieć zdrowie.
W ten sposób wykazałem wyższość Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia, o czym swego czasu często mówił pewien Profesor Mniemanologii Stosowanej.
I to byłoby na tyle...

Dzisiaj Bocian nie odezwał się ani razu.

wtorek, 7 listopada 2017

07.11.2017 - wt

Mam 66 lat i 339 dni.

No i wróciłem do Naszego Miasteczka. Po dwunastu dniach nieobecności.

Wcześnie rano dopakowałem Terenowego wg wieczornej, smsowej instrukcji Żony.
I wyjechałem.
Terenowy zachowuje się, jak ten skład pociągu, który mnie wiózł z Metropolii,  więc nie należy przesadzać i dopasować się do jego możliwości. Podróż trwała bardzo długo, ale przynajmniej mogłem sobie posłuchać moich ulubionych kaset, których chyba nie odsłuchiwałem z dwadzieścia lat. Gospodarz, młody, pod moją nieobecność, jeździł Terenowym i twierdzi, że sam Terenowy, jak i kasety, to bomba!
Ustaliliśmy z Żoną, że powitanie nastąpi na trawniku przed domem. Ze względu na Sunię, która ciesząc się z Mojego przyjazdu i będąc w tak  wielkich emocjach, mogłaby w domu roznieść wszystko.   A tak  na zewnątrz dawała  ujście swej radości szalejąc w sposób wariacki i niepohamowany.

Rozpoczęliśmy żmudne rozpakowywanie Auta.
Żona w różnych momentach mówiła:
- To niepotrzebnie przywiozłeś.
Albo:
- Tego mi nie przywiozłeś, a mówiłam Ci.
Albo:
- Szkoda, że ze Mną nie skonsultowałeś, co dokładnie miałeś przywieźć, jak zresztą się wcześniej umówiliśmy.
Na końcu dodała:
- Oczywiście Ja to rozumiem i nie mam pretensji. Pojechałeś Ty i przywiozłeś wg własnego uznania. Gdybym pojechała Ja, przywiozłabym wg własnego.
Na moją  uwagę, że wśród tylu rzeczy, przy ogólnym pośpiechu, zmęczeniu i w dodatku przy pakowaniu po ciemku, nie sposób zrobić wszystkiego idealnie, odparła:
- Ja coś mówiłam?!

Wieczorem, gdy opanowaliśmy sytuację, Żona pyta:
- A jak Ci się udał makaron z sosem pomidorowym? Nic Mi nie mówisz, ani nie piszesz na Blogu?...

Dzisiaj Bocian nie odezwał się ani razu.



poniedziałek, 6 listopada 2017

06.11.2017 - pn

Mam 66 lat i nadal 338 dni.

No i wyjechałem z Metropolii.

Kolega-Współpracownik odwiózł mnie na dworzec, który dosyć długo był remontowany w trakcie normalnej obsługi podróżnych, więc z opowiadań Żony wiem, że była niezła bonanza,  ale efekt, aż miło popatrzeć. Za to skład przyjechał z tamtej epoki. Gdy jechał, wszystko trzeszczało, skrzypiało i się kolebało. A gdy na kilku odcinkach prostoliniowych się rozpędzał do jakiejś szaleńczej prędkości, że wszystko gwizdało i robił takie starodawne "tu,tu,tu,tu,tu,tum - tu,tu,tu,tu,tu,tum...", to czułem, że to jest podróż, a nie jazda tymi nowymi "Pendolino", gdzie człowiek ledwo wsłucha się w delikatny szum kół, a już trzeba wysiadać. No i stawał na każdej najmniejszej stacyjce o przedziwnych nazwach, ale o tym wiedziałem, że tak będzie. A stacyjki piękne, nadające się wszystkie, jak jedna do kręcenia filmów z czasów wojny.

Przyszedł konduktor sprawdzać bilety. Młoda dziewczyna z naprzeciwka okazała swój na słynnym kafelku, więc patrzyłem zachłannie, co będzie. Pan przyłożył czytnik, ale bez efektu. Poprosił o rozjaśnienie ekranu(?!), potem o przyciemnienie. Też nic. To o powiększenie, a potem o zmniejszenie. Wreszcie odczytał. Na pewno już teraz nikt mnie nie namówi na "kafelkowy bilet", zwłaszcza, że mój smartfon ma pęknięty ekran. To co taki czytnik może wtedy odczytać? A przy moim bilecie, porządnym, papierowym, odczytał od razu. Okazałem dowód (po co?) i mogłem spokojnie jechać. "Tu,tu,tu,tu,tu,tum..."

Z Gospodarzem, który planowo mnie odebrał, pojechaliśmy do Biedronki po Pilsnera Urquella i nie tylko. A potem do Naszej Wsi. Wyjechaliśmy z Żoną trochę ponad dwa tygodnie temu, a to wystarczyło, żebym się teraz czuł tutaj co najmniej dziwnie. To chyba przez to, że w tym czasie byłem w tylu różnych Światach, tyle się działo, że wydaje mi się, jakby minęło pół roku. Niby u siebie, a nie u siebie.

Od razu zabrałem się do roboty, czyli zapakowania Naszego Terenowego po sam dach, a Gospodarze w tym czasie robili pizzę. Pizza była świetna, robiona w piecu opalanym drewnem, taka Pra-Pizza.
Po czym udaliśmy się z Gospodarzem do jednego z trzech apartamentów gościnnych, tam gdzie miałem spać, aby przestawić łóżka, wg Gospodyni to pościelone, węższe, stojące w jednym kącie sypialni,  na to niepościelone, szersze, a więc bardziej wygodne, stojące w kącie przeciwległym.
Na miejscu mówię:
- Ale przecież te dwa łóżka są tak samo szerokie.
- Nie, nie, to pościelone jest węższe. Dziewczyny mierzyły.
- Zadam konkretne pytanie - mówię. Pan mierzył?
- Nie.
- To może przyłóżmy niepościelony materac, do tego pościelonego i zobaczymy? Będzie łatwiej.
- Nie, nie. To jest węższe.
I wykiprował z niego pościel i materac, a łóżko przenieśliśmy i postawiliśmy koło tego szerszego.
Mówię:
- To może teraz ściągniemy materac z tego szerszego i położymy go na tym węższym łóżku. Szerszy pasował do węższego idealnie, więc z powrotem przenieśliśmy łóżko na jego pierwotne miejsce i go ponownie pościeliliśmy.
Morał tego incydentu tkwi w pytaniu: "Czy PAN mierzył?!"
A kiedy Żona zadzwoniła, gdy już pożegnałem się z Gospodarzami i byłem w gościnnym apartamencie, aby udać się na zasłużony odpoczynek, pochwaliłem się, że Terenowy jest zapakowany.
- A wziąłeś moje rzeczy z szafy?
Zdrętwiałem.
- Nie.
- To co zapakowałeś?!...
Po chwili obopólnego, niezręcznego, milczenia stwierdziła, że zadzwoni do Gospodyni i powie Jej, co rano jeszcze mam wziąć. A potem dostałem takiego smsa:
"Weź z mojej szafy wszystko, co na wieszakach i na półkach u góry. Szuflady dolnej nie ruszaj!...

Dzisiaj Bocian zadzwonił jeszcze raz.





06.11.2017 - pn

Mam 66 lat i 338 dni.

No i przyjechałem do Szkoły taksówką.

Pierwszy raz w czasie I Wielkiego Pobytu W Metropolii. Do tej pory chodziłem piechotą tam i z powrotem, i miałem farta, bo pogoda była zawsze przyjazna. Ale dzisiaj rano padał deszcz, no i te toboły.
W Szkole, przy oczywistej pomocy Najlepszej Sekretarki w UE, kupiłem przez Internet bilet na pociąg. Nie wiem, po co system każe wpisać imię i nazwisko oraz nr dowodu osobistego. A gdzie ochrona danych osobowych?!
Bilet wydrukowałem, żadnych kafelków, jestem spokojny.
Odbiera mnie Nasz Gospodarz i wiezie do Naszej Wsi. Co tam się mogło zmienić? W końcu jest Nowa Miotła, no i odwiedził Wieś orkan Grzegorz.

Dzisiaj Bocian zadzwonił raz. Jak na razie.

niedziela, 5 listopada 2017

05.11.2017 - ndz

Mam 66 lat i 337 dni. Nadal.

No i kupiłem sobie wczoraj rękawiczki.

W tej, tzw. Wielkiej Galerii, którą omijam szerokim łukiem. Oczywiście wracając z Pracy, czyli ze Szkoły  (rozśmieszam moich Wnuków, gdy mówię, że muszę iść do Szkoły. "Dziadek idzie do szkoły..."). Nadszedł ponownie czas poświęceń.
Zajrzałem oczywiście, skoro poprzednio tak dobrze mi poszło z majtkami i skarpetami, do Pin Choops/Pip Shoops, czy coś w tym rodzaju. Owszem były różne rękawiczki, ale w cenie, np. 260 zł, albo 320. Kupując, musiałbym chyba upaść na głowę, co nie raz mi się w życiu zdarzało.  Najpoważniejszy jednak upadek, Pra-upadek, Ojciec Wszystkich Moich Następnych Upadków, miałem ponad 60 lat temu...

Był chyba rok 1955. Ja mogłem mieć ok. 4,5 lat, siostra prawie trzy, a świeżo narodzony brat kilka miesięcy. Mieszkaliśmy z rodzicami na II piętrze w podłej, czynszowej kamienicy z oknami wychodzącymi na podwórko,  na niskie zabudowania jakiejś hurtowni. Ubikacja była na półpiętrze z doprowadzoną bieżącą wodą, ale sedes nie znał wtedy czegoś takiego, jak szczotka do czyszczenia. To co zaschło, to zaschło. Nie mówiąc o papierze toaletowym, u nas nieznanym. Rolę jego pełniły gazety, uprzednio przeczytane przez Ojca, potem, gdy nauczyłem się czytać, również przeze mnie. Woda pitna i zlew były na korytarzu. W domu gaz. Mieszkanie ogrzewało się jednym piecem na węgiel, który Mama, a potem ja, przynosiliśmy z ohydnej piwnicy. Dla moich rodziców musiał to być szczyt komfortu, skoro przyjechali ze wsi. Dla nas, dzieci, wszystko było normalne. Dopiero z biegiem lat odkrywałem to, co musieli odkrywać oficerowie Armii Czerwonej i ich żony, gdy po raz pierwszy Armia Czerwona w 1939 roku, na mocy zdradzieckiego paktu Ribbentrop-Mołotow, wbiła nam nóż w plecy i zajęła, m.in. Lwów, który okazał się dla nich Innym Światem.

Owego dnia, wracam do roku 1955, rodzice byli w pracy, na zmianie popołudniowej. Opiekowała się nami Siostra Ojca, wówczas ledwo pełnoletnia, zresztą moja Matka Chrzestna. Młoda, wiadomo,  nudziła się w domu, więc nas zamknęła i poszła do koleżanek.  Wkrótce zaczęliśmy płakać, bo zrobiło się szarawo, a potem ciemnawo. Z tamtych chwil pamiętam wiele takimi obrazami - stop-klatkami, i  to jest niesamowite.
Klatka I - Sąsiadka, z naprzeciwka, zza drzwi stara się nas uspokoić.
Klatka II - przysuwam krzesło do okna w tzw. sypialce.
Klatka III - Siostra płacze, żebym tego nie robił, a Ja Ją pocieszam, że przyniosę pieska.
Klatka IV - siedzę na parapecie okna. Nad głową na sznurku suszą się pieluchy Brata. Dyndam nóżkami i wcale nie czuję strachu.
Klatka V - obok, przez sąsiednią bramę, przechodzi jakiś spóźniony pracownik z hurtowni. Wołam, ale mnie nie słyszy.
Klatka VI - leżę w kałuży krwi.
Klatka VII - karetka pogotowia, taka stara, z ówczesnych czasów.
Klatka VIII - leżę na lewym boku, prawe oko nic nie widzi, zapuchnięte. Lewym, też zapuchniętym, ale mniej, widzę Mamę, zmęczoną,  siedzącą naprzeciw w butach gumowych i fartuchu, prosto z pracy.
Klatka IX - stoją nade mną lekarze i pielęgniarki, chyba. Kłują mnie po nogach. Światło z lamp operacyjnych strasznie mnie razi w oczy.
Klatka X - chodzę po szpitalnej sali z lewą ręką w gipsie. Na sali sami dorośli mężczyźni. Wszyscy są mili, z wyjątkiem jednego, który na mnie krzyczy. Boję się go.
Klatka XI - nasze mieszkanie, straszny smród, ropa cieknie spod gipsu. Mama wraca z pracy, porywa mnie i biegnie do szpitala.

Sąsiadka, ta, która starała się nas uspokoić, uparła się, żeby Jej Syn, starszy ode mnie o kilka lat, wyrzucił śmieci, mimo że było ciemno. Opierał się, bo nigdy tak nie było, żeby po ciemku, ale w końcu poszedł. I znalazł mnie leżącego na lewym boku na bruku z cegły, obok schodów. W rączce miałem rozerwaną pieluchę, którą widocznie machinalnie "zabrałem" ze sobą. Pielucha się rozerwała o coś wystającego, gdy leciałem w dół i to chyba trochę zmniejszyło siłę uderzenia. Sąsiad miał telefon (!), więc karetka szybko przyjechała. Byłem na oddziale męskim, jako jedyne dziecko - taka maskotka wszystkich pacjentów. Z wyjątkiem tego jednego - miał gangrenę, strasznie cierpiał, amputowali mu nogę. Gdy przerażona Mama "przyleciała" ze mną do szpitala, lekarz, który mnie operował, powiedział, że nie chciał Jej straszyć, bo groziła mi amputacja lewej ręki, a tak wszystko jest w porządku. Ropa się "puściła" i rany się oczyszczą. To wszystko wiem z opowiadań mamy.

Na czole, z lewej strony mam bliznę, na lewej ręce blizny po skomplikowanych złamaniach w czterech miejscach. Lewa kość udowa też była złamana, ale po tym nie ma śladu.
Nigdy, w przyszłym życiu, z powodu tego wypadku nie cierpiałem. Fizycznie.

Tak sobie myślę, jak by się potoczyło moje życie, gdybym nie miał lewej ręki. Nigdy się tego nie dowiem. Ale jedno wiem na pewno. Przy kupnie rękawiczek odczuwałbym bezsens tej czynności. Bo na jaką cholerę potrzebna mi by była lewa rękawiczka i dlaczego miałbym płacić za parę, skoro potrzebna mi byłaby tylko prawa. Ale samej prawej przecież by mi nie sprzedali! Więc może jednak dobrze, że mam obie ręce?!

W Zarze, czyli "analogicznie odwrotnie" niż poprzednio, kupiłem super rękawiczki. Za jedyne 100 zł!

Dzisiaj Bocian do końca dnia się nie odezwał.





05.11.2017 - ndz

Mam 66 lat i 337 dni.

No i nie było tak, jakby się zdawało.

Wczoraj wieczorem, w ostatnim przebłysku sił intelektualnych i fizycznych, dotarło do mnie, że nie mogę być starym Zgredem i Ramolem (jeszcze nie, a może nigdy nie! - czyżby Młynarski?)), tkwić w trójkątnym kieracie Szkoła - Nie Nasze Mieszkanie - Blog i że nie mogę się poddać!
Zrobiłem więc sobie naprędce kawę, tę z eko-sklepu (nawet dobra), przebrałem się i pojechałem do kina na komedię w koprodukcji duńsko-francusko-niemiecko-szwedzkiej, film nagrodzony Złotą Palmą w Cannes. Poprosiłem o ulgowy bilet  młodego, bo jaki może być, kasjera(?), sprzedawcy(?), menadżera(?) na film "Kwadrat" na 20.30.
- Na co? - zapytał.
- Na "The Square" - zmitygowałem się.
- Aha.
- A ile trwają reklamy? - zawsze moje podstawowe pytanie przy kasie.
- Minus 10.
- Co pan ma na myśli mówiąc "minus 10" - pytam, chyba z grymasem zdziwienia na twarzy.
- Mówiłem "minut 10" - odpowiada z innym grymasem na twarzy, niż mój. Wolę nie zagłębiać się w interpretację jego grymasu.
Film trwał 2 godz. 22 min., sala prawie pełna.
W trakcie roześmiałem się może ze dwa razy (a śmiać się lubię, nawet rechotać), podejrzewam że w momentach, kiedy w koprodukcji do głosu dochodzili Francuzi. Na początku pewna, stała, grupka widzów śmiała się, ale wg mnie dość sztucznie i w sposób wymuszony, przy kretyńskich, bo przecież takie muszą być, i bez finezji dyskusjach o współczesnej sztuce. Przecież przyszli na komedię. Ale po jakiejś 1/3 filmu jakoś nikomu nie było do śmiechu. W sumie film ciężki, ale nie nudny, dialogi za długie, męczące, za to gra aktorów bez zarzutu.
To oczywiście wyłącznie moja opinia. Nie żałuję, że go obejrzałem, ale gdybym wiedział, to co wiem, to bym się nie wybrał. To mi przypomniało moją Pasierbicę, która jako mała dziewczynka poszła z Mamą, obecnie moją Żoną, do wesołego miasteczka. Dziecko chciało oczywiście na karuzelę.
- Fajnie było?
- Tak.
- Chcesz jeszcze?
- Nie.

Z kina wyszedłem o 23.00. Mnóstwo oczekujących taksówek, ale wrócić w ten sposób, to żadna sztuka. Poszedłem na przystanek tramwajowy. Po drodze, wszędzie, tłumy ludzi, wszyscy góra 25 lat. Śmichy, gadki, wszystko na pełny regulator. W tramwaju to samo, sami młodzi. Rozglądałem się uważnie wokół "zapuszczając żurawia" w głąb tramwaju, do przodu i do tyłu, ale byłem sam. Czułem się nie na miejscu. Opowiedziałem to Żonie.
- Twoja obecność niczym nie była uzasadniona. Wiadomo, że Wapno o tej porze już śpi. No chyba że byłbyś Menelem.

Zapytałem młodą dziewczynę, bo jaka miała być w świetle powyższego opisu, siedzącą i stukającą oczywiście w smartfona, czy to jest nocny tramwaj i czy trzeba kasować podwójnie. Zdziwiła się kulturalnie.
- Nie ma nocnych tramwajów, ten jest normalny, ostatni, nocne są autobusy.
- To dobrze, skasuję normalnie i stanę przy pani, w razie czego, gdyby przyszedł kanar.
Śmiechem pokryła lekkie zmieszanie.
Do Nie Naszego Mieszkania dotarłem bez problemów. Kanara nie było, więc nie dowiedziałem się, jak jest naprawdę. Na razie.

Dzisiaj Bocian do tej pory się nie odzywał.