31.12.2017 - ndz
Mam 67 lat i 28 dni.
No i jest to ostatni wpis w 2017 ROKU!
Był to dobry Rok pod każdym względem.
Wspólnie z Żoną przeżyliśmy Go mając zdecydowanie więcej powodów do radości niż do smutków.
Wygraliśmy wiele bitew i choć przed nami jeszcze ich mnóstwo, to fakt, że potrafimy wspólnie stawić czoła, nastraja Nas optymistycznie. Razem wiele możemy!
Zdrowie, przy różnych mankamentach osobniczych (Żona i Ja) i związanych z wiekiem (Ja), Nam dopisywało. Więc narzekać byłoby grzechem...
Syn z Synową walczą, a lekko nie mają! Wychować Czterech Synów?, czy coś trzeba dodawać?! A Chłopaki rosną nie wiedzieć kiedy?!
Córcia z Mężem, Zięciem, po czterech latach, wrócili ze Stanów. Dla Mnie duża radość i ulga!
Pasierbica z Mężem, Quasi-Zięciem, czyli Zagraniczne Grono Szyderców, dorobili się Drugiego Potomka, a raczej Drugiej Potomkini(?). Słodycza(?) do kwadratu! A Quasi-Wnuk rośnie na Geniusza!
Stosunki z Teściową bardzo dobre, co przy Moim i Jej charakterach, jest dużym sukcesem.
Kontakty z Przyjaciółmi podtrzymane, co przy Naszym trybie życia należy uznać za sukces.
Szkoła-Praca działa bardzo dobrze, co przy różnych zawirowaniach, należy uznać za duży sukces!
Nasza Wieś działa bardzo dobrze, co przy jednym dużym zawirowaniu, należy uznać za sukces!
Jakie słowo dominuje w STARYM ROKU ?!
A NOWY, 2018?
Pażywiom, uwidim! Kak gawariat naszi druzja iz wastoka! A ja żełaju wsiem!:
Mojej Żonie - żeby zawsze konsekwentnie realizowała swoje wizje i żeby miała mnóstwo radości ze Swoich Wnuków,
Synowi i Synowej - żeby Syn komponował, za wszelką cenę(!), a Synowa żeby nadal to wszystko trzymała w garści,
Córci i Zięciowi - żeby wypaliła im Wieś przy jak najmniejszych, wszelakich stratach, bo wiem, jak duże jest to wyzwanie,
Pasierbicy i Quasi-Zięciowi - żeby nadal trzymali linię wychowawczo-rodzinno-zawodową oraz habilitacji, nobilitacji i innych -acji,
Teściowej - zdrowia kręgosłupowego i ciśnieniowego,
Przyjaciołom - żeby różnorakie Ich plany się ziściły i żeby zawsze pamiętali o Nas, chociaż tak rzadko jesteśmy "dostępni",
Najlepszej Sekretarce w UE i Koledze-Współpracownikowi - żeby mieli dużo satysfakcji i przyjemności z pracy w takiej instytucji, jaką jest Szkoła,
Gospodarzom - czerpania wszystkiego co najlepsze z Naszej Wsi,
Przyjaciółce, która jest z Nami, w Naszym Miasteczku, w tym Najważniejszym dla Mnie Dniu w Roku - żeby wygrała cztery bańki i pieprznęła to wszystko,
Wrogom, Nieprzyjaciołom, Zawistnicom, Zazdrośnicom, Niechętnicom, Kopiącodołom, Debilom - żeby się odwalili!!!
Pilsnerowi Urquellowi - żeby ciągle był taką Pyszną Goryczką!
A Bocianom - żeby ciągle dzwonili, pisali smsy i wysyłali listy.
Do napisania w NOWYM 2018 ROKU !
niedziela, 31 grudnia 2017
poniedziałek, 25 grudnia 2017
25.12.2017 - pn
Mam 67 lat i 22 dni.
No i przeskoczyłem czas o jeden dzień!
Kiedyś tak będzie, jeśli LUDZKOŚĆ dotrwa do tego momentu, i dobrze, że tego nie dożyję. Zmiany cywilizacyjne postępują tak szybko, że człowiek nie jest w stanie za nimi nadążyć. Ani fizycznie, ani przede wszystkim psychicznie. Potrzebna jest do tego spokojna ewolucja, a wszystko dzieje się szybko, rewolucyjnie, oczywiście za sprawą człowieka, który uzurpuje sobie prawa do wszystkiego a jednocześnie działa przeciwko sobie i przeciwko WSZYSTKIM BRACIOM MNIEJSZYM!
To tak mnie naszło przy okazji Świąt i nie trzeba proroków, wizjonerów, mądrych ksiąg, itp., tylko wystarczy odrobina intelektu i zdrowego rozsądku, żeby wiedzieć, że to kiedyś musi pieprznąć. To znowu przy okazji Świąt.
Więc sprzeniewierzyłem się swoim postanowieniom i wczoraj nie dokonałem wpisu.
- W Wigilię to nawet nie wypada! - Żona jak zwykle potrafiła wytłumaczyć i uspokoić.
Ale za to zdążyliśmy ze wszystkim. Całość była dopięta - przygotowania, sprzątanie, choinka, pakowanie prezentów, kolacja i nawet udało się Nam za trzecim podejściem, bo przez ostatnie dni padaliśmy na nos i zasypialiśmy, obejrzeć do końca "świąteczny" film.
Mieliśmy Wigilię we Dwoje.
Ani wczoraj, ani dziś Bocian się nie odezwał. O dziwo!
Mam 67 lat i 22 dni.
No i przeskoczyłem czas o jeden dzień!
Kiedyś tak będzie, jeśli LUDZKOŚĆ dotrwa do tego momentu, i dobrze, że tego nie dożyję. Zmiany cywilizacyjne postępują tak szybko, że człowiek nie jest w stanie za nimi nadążyć. Ani fizycznie, ani przede wszystkim psychicznie. Potrzebna jest do tego spokojna ewolucja, a wszystko dzieje się szybko, rewolucyjnie, oczywiście za sprawą człowieka, który uzurpuje sobie prawa do wszystkiego a jednocześnie działa przeciwko sobie i przeciwko WSZYSTKIM BRACIOM MNIEJSZYM!
To tak mnie naszło przy okazji Świąt i nie trzeba proroków, wizjonerów, mądrych ksiąg, itp., tylko wystarczy odrobina intelektu i zdrowego rozsądku, żeby wiedzieć, że to kiedyś musi pieprznąć. To znowu przy okazji Świąt.
Więc sprzeniewierzyłem się swoim postanowieniom i wczoraj nie dokonałem wpisu.
- W Wigilię to nawet nie wypada! - Żona jak zwykle potrafiła wytłumaczyć i uspokoić.
Ale za to zdążyliśmy ze wszystkim. Całość była dopięta - przygotowania, sprzątanie, choinka, pakowanie prezentów, kolacja i nawet udało się Nam za trzecim podejściem, bo przez ostatnie dni padaliśmy na nos i zasypialiśmy, obejrzeć do końca "świąteczny" film.
Mieliśmy Wigilię we Dwoje.
Ani wczoraj, ani dziś Bocian się nie odezwał. O dziwo!
sobota, 23 grudnia 2017
23.12.2017 - sb
Mam 67 lat i 20 dni.
No i Żona zszokowała Mnie!
Oczywiście było wiadomo, że wystąpią braki zakupowe, więc dzisiaj powtórnie pojechaliśmy, ale tylko do pobliskiego Miasteczka. Przy okazji, na fali "ale Ja nic nie mam!", udało Mi się kupić kurtkę i czapkę. Wszystko razem, z dojazdem, trwało 1,5 godziny! Czapki na dworze nie czułem, ale w domu wyraźnie śmierdziała, może dlatego, że kosztowała 12 zł. Od razu dałem ją do prania.
Wieczorem, przy podsumowaniu dnia, Żona zapytała:
- A Wigilia to jest jutro?
Nie byłoby ostatecznie w tym nic dziwnego, ale zapytała Mnie dzisiaj o to po raz trzeci. Wewnętrznie się zszokowałem, a zewnętrznie niczego nie dałem po sobie poznać, tylko spokojnie udzieliłem twierdzącej odpowiedzi. Bo przecież rozumiem, że Żona przeżywa przyjazd Grona Zagranicznych Szyderców z dwojgiem Wnuków.
Dzisiaj Bocian wysłał smasa.
Mam 67 lat i 20 dni.
No i Żona zszokowała Mnie!
Oczywiście było wiadomo, że wystąpią braki zakupowe, więc dzisiaj powtórnie pojechaliśmy, ale tylko do pobliskiego Miasteczka. Przy okazji, na fali "ale Ja nic nie mam!", udało Mi się kupić kurtkę i czapkę. Wszystko razem, z dojazdem, trwało 1,5 godziny! Czapki na dworze nie czułem, ale w domu wyraźnie śmierdziała, może dlatego, że kosztowała 12 zł. Od razu dałem ją do prania.
Wieczorem, przy podsumowaniu dnia, Żona zapytała:
- A Wigilia to jest jutro?
Nie byłoby ostatecznie w tym nic dziwnego, ale zapytała Mnie dzisiaj o to po raz trzeci. Wewnętrznie się zszokowałem, a zewnętrznie niczego nie dałem po sobie poznać, tylko spokojnie udzieliłem twierdzącej odpowiedzi. Bo przecież rozumiem, że Żona przeżywa przyjazd Grona Zagranicznych Szyderców z dwojgiem Wnuków.
Dzisiaj Bocian wysłał smasa.
piątek, 22 grudnia 2017
22.12.2017 - pt
Mam 67 lat i 19 dni.
No i znowu zszokowałem Żonę.
Jak już wczoraj wyjechaliśmy z Metropolii do Naszej Wsi, za jakiś czas oświadczyłem:
- Ale Ja tam nic nie mam!
- Jak to nic nie masz?! - udało się Żonę zaskoczyć.
- No normalnie nic nie mam!
- Ale jak możesz nic nie mieć?!
- Normalnie, skoro się przeprowadziłem, to również przeprowadziłem wszystko!
- Po pierwsze się nie przeprowadziliśmy, tylko tymczasowo wyjechaliśmy, więc Ja na przykład zostawiłam sobie różne rzeczy!
- A Ja nie! - odparłem konsekwentnie i zgodnie z prawdą.
- Matko Jedyna! - odparła Żona, też zresztą zgodnie z prawdą.
Więc dzisiaj pojechaliśmy na zakupy "świąteczne" do miasta i na zakupy dla mnie. Obkupiłem się jak dziki - majtki, skarpety, piżama, spodnie, podkoszulki, sweterki. To wszystko zostanie w Naszej Wsi, żebym miał, jak przyjedziemy następnym razem. Żona puściła wszystko w niepamięć i zgodnie wszystkie zakupy zrobiliśmy w 2,5 godziny!
Dzisiaj Bocian przesłał smsa.
Mam 67 lat i 19 dni.
No i znowu zszokowałem Żonę.
Jak już wczoraj wyjechaliśmy z Metropolii do Naszej Wsi, za jakiś czas oświadczyłem:
- Ale Ja tam nic nie mam!
- Jak to nic nie masz?! - udało się Żonę zaskoczyć.
- No normalnie nic nie mam!
- Ale jak możesz nic nie mieć?!
- Normalnie, skoro się przeprowadziłem, to również przeprowadziłem wszystko!
- Po pierwsze się nie przeprowadziliśmy, tylko tymczasowo wyjechaliśmy, więc Ja na przykład zostawiłam sobie różne rzeczy!
- A Ja nie! - odparłem konsekwentnie i zgodnie z prawdą.
- Matko Jedyna! - odparła Żona, też zresztą zgodnie z prawdą.
Więc dzisiaj pojechaliśmy na zakupy "świąteczne" do miasta i na zakupy dla mnie. Obkupiłem się jak dziki - majtki, skarpety, piżama, spodnie, podkoszulki, sweterki. To wszystko zostanie w Naszej Wsi, żebym miał, jak przyjedziemy następnym razem. Żona puściła wszystko w niepamięć i zgodnie wszystkie zakupy zrobiliśmy w 2,5 godziny!
Dzisiaj Bocian przesłał smsa.
czwartek, 21 grudnia 2017
21.12.2017 - czw
Mam 67 lat i 18 dni.
No i przyjechaliśmy do Naszej Wsi.
W terminie jak 11 lat temu. I o dziwo przeżycia bardzo podobne, takie pionierskie. Radość, ciekawość, świadomość obecności wszechogarniającej przyrody, pierwotność. Tylko Sunia, swym psim zwyczajem, była natychmiast u siebie.
Bardzo szybko zaczęły odzywać się w Nas jedenastoletnie przyzwyczajenia. Więc jutro powinniśmy już być całkowicie u Siebie.
Dzisiaj Bocian wysłał smsa.
Mam 67 lat i 18 dni.
No i przyjechaliśmy do Naszej Wsi.
W terminie jak 11 lat temu. I o dziwo przeżycia bardzo podobne, takie pionierskie. Radość, ciekawość, świadomość obecności wszechogarniającej przyrody, pierwotność. Tylko Sunia, swym psim zwyczajem, była natychmiast u siebie.
Bardzo szybko zaczęły odzywać się w Nas jedenastoletnie przyzwyczajenia. Więc jutro powinniśmy już być całkowicie u Siebie.
Dzisiaj Bocian wysłał smsa.
środa, 20 grudnia 2017
20.12.2017 - śr
Mam 67 lat i 17 dni.
No i jutro wyjeżdżamy do Naszej Wsi.
Aż na tydzień czasu. Wrócimy praktycznie po dwóch miesiącach nieobecności. Będziemy starali się normalnie(?) gospodarzyć, ale wszystko to jest dziwne.
Na Święta przyjeżdża na trzy noce Zagraniczne Grono Szyderców oczywiście z Quasi-Wnukami, więc wszystko w dość krótkim czasie trzeba ogarnąć, żeby nie było obciachu. Ale damy radę, bo z Żoną jesteśmy mistrzami organizacji i logistyki.
- Bo Wy tak wszystko robicie szybko i bez słowa. I każde wie, co robić! - zdarzyło się Teściowej parę razy zauważyć z podziwem.
Akcentuję fakt "aż na trzy noce" nie bez kozery. Mam bowiem Swój Święty System Miar i Jednostek (ŚSMiJ). W systemie tym, np. określam czas przebywania gości, w tym Nasz, jeśli akurat gośćmi jesteśmy. I biorę pod uwagę wyłącznie odczucia gospodarzy. Tutaj przyjąłem, że 1 noc = 1 Jednostka Pobytu (JP). I tak:
1 jednostka - goście są skandalicznie za krótko, nie doceniają wysiłku gospodarzy włożonego w związku z ich przyjazdem, gospodarze są głęboko zawiedzeni,
2 jednostki - goście są krótko, ale zauważają wysiłek gospodarzy, a ci z kolei uważają, że ostatecznie ich praca nie poszła na marne,
3 jednostki - stan optymalny, pełne nasycenie sobą. Gospodarze są w pełni docenieni i nie odczuwają stanu nawet lekkiego zaśmięrdnięcia się gości,
4 jednostki - lekkie przegięcie ze strony gości. Co z tego, że wyraźnie doceniają wysiłek gospodarzy, skoro ci zaczynają odczuwać lekki smrodek.
5 jednostek - smród jest wyraźnie odczuwalny i goście powinni już dawno pojechać. Gospodarze wcale nie są zadowoleni ze swojego wysiłku włożonego w przygotowania,
6 jednostek i więcej - smród to mało powiedziane. Chyba nawet dociera do gości, bo zaczynają się czuć nieswojo. Gospodarze zaś dochodzą do stanu NIGDY WIĘCEJ!
Zauważam więc, jak mądrze przyjeżdża Zagraniczne Grono Szyderców.
Przy okazji chciałbym przypomnieć, że w ŚSMiJ jest jednostka płatnicza: 1 Pilsner Urquell = 4 zł.
Właśnie przed chwilą Mój czujny Przyjaciel II przesłał Mi smsem wiadomość, że od jutra jest promocja na Moje Święte Piwo. A ja dzisiaj musiałem ze względów logistycznych (ograniczenie dźwigania) zrobić zapasy, bo następnym razem, a będzie to co prawda 19. stycznia 2018 roku, ale na tym polega logistyka, przyjadę do Metropolii pociągiem. Obliczyłem naprędce, że mam w plecy 5,5 Pilsnera Urquella.
Dzisiaj, rzutem na taśmę, udało Nam się pozałatwiać parę spraw. W Szkole-Pracy podomykałem kilka tematów, a ponieważ byłem sam, więc ze szkolnego sprzęciora najwyższej klasy puszczałem "na full" bluesa z nagrań Kolegi-Współpracownika (uznaje tylko bluesa i jazz). Mogłem nieskrępowanie sobie pofolgować, bo normalnie to wiadomo - dyrektor nie-człowiek, takiej muzyki nie może słuchać i to tak głośno, i to jest niemożliwe, zwłaszcza w takim wieku.
Zrobiło to nawet wrażenie na Córze, która na chwilę Mnie odwiedziła.
Zdążyliśmy z Żoną zrobić istotne zakupy unikając "radosnego" szaleństwa, odwiedzić piękny, było nie było, Świąteczny Jarmark w Naszej Metropolii i nawet wpaść na kawę do Naszej Gospodyni, która wcześniej wyjechała z Naszej Wsi. Jutro Jej Mąż, Nasz Gospodarz, przekaże Nam sztafetową pałeczkę i dołączy do swojej żony.
Dzisiaj Bocian się nie odezwał.
Mam 67 lat i 17 dni.
No i jutro wyjeżdżamy do Naszej Wsi.
Aż na tydzień czasu. Wrócimy praktycznie po dwóch miesiącach nieobecności. Będziemy starali się normalnie(?) gospodarzyć, ale wszystko to jest dziwne.
Na Święta przyjeżdża na trzy noce Zagraniczne Grono Szyderców oczywiście z Quasi-Wnukami, więc wszystko w dość krótkim czasie trzeba ogarnąć, żeby nie było obciachu. Ale damy radę, bo z Żoną jesteśmy mistrzami organizacji i logistyki.
- Bo Wy tak wszystko robicie szybko i bez słowa. I każde wie, co robić! - zdarzyło się Teściowej parę razy zauważyć z podziwem.
Akcentuję fakt "aż na trzy noce" nie bez kozery. Mam bowiem Swój Święty System Miar i Jednostek (ŚSMiJ). W systemie tym, np. określam czas przebywania gości, w tym Nasz, jeśli akurat gośćmi jesteśmy. I biorę pod uwagę wyłącznie odczucia gospodarzy. Tutaj przyjąłem, że 1 noc = 1 Jednostka Pobytu (JP). I tak:
1 jednostka - goście są skandalicznie za krótko, nie doceniają wysiłku gospodarzy włożonego w związku z ich przyjazdem, gospodarze są głęboko zawiedzeni,
2 jednostki - goście są krótko, ale zauważają wysiłek gospodarzy, a ci z kolei uważają, że ostatecznie ich praca nie poszła na marne,
3 jednostki - stan optymalny, pełne nasycenie sobą. Gospodarze są w pełni docenieni i nie odczuwają stanu nawet lekkiego zaśmięrdnięcia się gości,
4 jednostki - lekkie przegięcie ze strony gości. Co z tego, że wyraźnie doceniają wysiłek gospodarzy, skoro ci zaczynają odczuwać lekki smrodek.
5 jednostek - smród jest wyraźnie odczuwalny i goście powinni już dawno pojechać. Gospodarze wcale nie są zadowoleni ze swojego wysiłku włożonego w przygotowania,
6 jednostek i więcej - smród to mało powiedziane. Chyba nawet dociera do gości, bo zaczynają się czuć nieswojo. Gospodarze zaś dochodzą do stanu NIGDY WIĘCEJ!
Zauważam więc, jak mądrze przyjeżdża Zagraniczne Grono Szyderców.
Przy okazji chciałbym przypomnieć, że w ŚSMiJ jest jednostka płatnicza: 1 Pilsner Urquell = 4 zł.
Właśnie przed chwilą Mój czujny Przyjaciel II przesłał Mi smsem wiadomość, że od jutra jest promocja na Moje Święte Piwo. A ja dzisiaj musiałem ze względów logistycznych (ograniczenie dźwigania) zrobić zapasy, bo następnym razem, a będzie to co prawda 19. stycznia 2018 roku, ale na tym polega logistyka, przyjadę do Metropolii pociągiem. Obliczyłem naprędce, że mam w plecy 5,5 Pilsnera Urquella.
Dzisiaj, rzutem na taśmę, udało Nam się pozałatwiać parę spraw. W Szkole-Pracy podomykałem kilka tematów, a ponieważ byłem sam, więc ze szkolnego sprzęciora najwyższej klasy puszczałem "na full" bluesa z nagrań Kolegi-Współpracownika (uznaje tylko bluesa i jazz). Mogłem nieskrępowanie sobie pofolgować, bo normalnie to wiadomo - dyrektor nie-człowiek, takiej muzyki nie może słuchać i to tak głośno, i to jest niemożliwe, zwłaszcza w takim wieku.
Zrobiło to nawet wrażenie na Córze, która na chwilę Mnie odwiedziła.
Zdążyliśmy z Żoną zrobić istotne zakupy unikając "radosnego" szaleństwa, odwiedzić piękny, było nie było, Świąteczny Jarmark w Naszej Metropolii i nawet wpaść na kawę do Naszej Gospodyni, która wcześniej wyjechała z Naszej Wsi. Jutro Jej Mąż, Nasz Gospodarz, przekaże Nam sztafetową pałeczkę i dołączy do swojej żony.
Dzisiaj Bocian się nie odezwał.
wtorek, 19 grudnia 2017
19.12.2017 - wt
Mam 67 lat i 16 dni.
No i rano zadzwoniła Teściowa.
Stwierdziła, że niepotrzebnie się wypowiedziała na temat Mojego bloga, że przecież piszę dla Siebie i że to jest Moja sprawa i tak dalej w tym duchu.
Wyjaśniałem Jej, że nie czuję się urażony i że moje pisanie może Ją nudzić, a o tym, o czym mówi w swoich przeprosinach, wiem.
Wieczorem, skoro jutro będziemy ostatni dzień w Metropolii, zaprosiłem Żonę do kina. A przy okazji zaszpanowałem i oprowadziłem po Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Byłem tam już trzeci raz i nie ma czym się chwalić. Stwierdzam po prostu fakt.
Obejrzeliśmy Listy do M.3 i dobrze Nam to zrobiło.
Dzisiaj Bocian zadzwonił raz.
Mam 67 lat i 16 dni.
No i rano zadzwoniła Teściowa.
Stwierdziła, że niepotrzebnie się wypowiedziała na temat Mojego bloga, że przecież piszę dla Siebie i że to jest Moja sprawa i tak dalej w tym duchu.
Wyjaśniałem Jej, że nie czuję się urażony i że moje pisanie może Ją nudzić, a o tym, o czym mówi w swoich przeprosinach, wiem.
Wieczorem, skoro jutro będziemy ostatni dzień w Metropolii, zaprosiłem Żonę do kina. A przy okazji zaszpanowałem i oprowadziłem po Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Byłem tam już trzeci raz i nie ma czym się chwalić. Stwierdzam po prostu fakt.
Obejrzeliśmy Listy do M.3 i dobrze Nam to zrobiło.
Dzisiaj Bocian zadzwonił raz.
poniedziałek, 18 grudnia 2017
18.12.2017 - pn
Mam 67 lat i 15 dni.
No i byliśmy z Żoną na proszonym obiedzie.
U Jej Matki, czyli Mojej Teściowej.
W trakcie obiadu Teściowa Mi zakomunikowała, że nadrobiła zaległości i z Moim blogiem jest na bieżąco, ale że on Ją nudzi.
A potem poszliśmy do Przyjaciółki, która teraz mieszka z dwójką dzieci - 15-Latką i 13-Latkiem.
15-latka nadzwyczaj rezolutna, a 13-Latek, w ping-ponga na zaimprowizowanym stole tenisowym, na sześć setów wygrał ze Mną pięć, w tym jednego do sześciu.
Kiedy to wszystko mogło się stać, bo jakoś nie zauważyłem?!
Dzisiaj Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa. Od razu zrobiło się przyjemniej.
Mam 67 lat i 15 dni.
No i byliśmy z Żoną na proszonym obiedzie.
U Jej Matki, czyli Mojej Teściowej.
W trakcie obiadu Teściowa Mi zakomunikowała, że nadrobiła zaległości i z Moim blogiem jest na bieżąco, ale że on Ją nudzi.
A potem poszliśmy do Przyjaciółki, która teraz mieszka z dwójką dzieci - 15-Latką i 13-Latkiem.
15-latka nadzwyczaj rezolutna, a 13-Latek, w ping-ponga na zaimprowizowanym stole tenisowym, na sześć setów wygrał ze Mną pięć, w tym jednego do sześciu.
Kiedy to wszystko mogło się stać, bo jakoś nie zauważyłem?!
Dzisiaj Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa. Od razu zrobiło się przyjemniej.
niedziela, 17 grudnia 2017
17.12.2017 - ndz
Mam 67 lat i 14 dni.
No i jestem u Wnuków.
Miałem być u Nich około 11.00, ale wiedziałem, że przez Moje gapiostwo, się spóźnię. Zadzwoniłem więc wyprzedzająco do Synowej, żeby już o 11.05 uniknąć pytań "- To o której będziesz?!" albo "- Czy coś się stało?!"
Przez wrzasko-wycie Wnuków dobiegające mnie ze słuchawki Mojego Świętego Smartfona ledwo mogliśmy się porozumieć drąc się do siebie (to na pewno uszkadza jakieś membrany w Moim urządzeniu, jeśli w ogóle są, bo przez tę elektronikę, to teraz już nic nie wiadomo, nie mówiąc o uszach). Jeśli dodać do tego wpadające regularnie dźwięki Ich ostatniego nabytku w postaci Suni rasy Corgi (radzę sprawdzić w Internecie wzrost i wygląd tego zwierzęcia, to wtedy będzie wiadomo na jakich częstotliwościach nadaje, a zapewniam, że na prześwidrowujących mózg od lewej do prawej, albo odwrotnie), to czułem się, jakbym jechał do gniazda szerszeni.
To Szerszeństwo - stan, który permanentnie zastaję, gdy przyjeżdżam do Wnuków, ostatnio, trochę przez przypadek, udało Mi się zminimalizować. Trzech starszych bowiem wciągnąłem do nauki gry w"3-5-8", oczywiście karcianej. Bardzo Im to zaimponowało. Problemu z intelektem nie ma żadnego, a jedyny to taki, że jeszcze nie potrafią utrzymać w małych rączkach szesnastu kart, które ciągle Im wypadają, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość.
Ale warto, naprawdę warto. Rozwija Ich to intelektualnie - matematyka, kombinatoryka, stosunki międzyludzkie, kształtowanie postaw osobniczych, np. empatia lub kontrolowane wybuchy złości, zachowanie w grupie, zdrowa rywalizacja,itp. Ale jest to niczym wobec pięknej ciszy, jaka wtedy panuje. Najmłodszy zajmuje się sobą, a Sunia czując spokojną aurę po prostu śpi.
Ostatnio z tego układu wypadł Wnuk II, ośmiolatek, któremu to chyba zaczęło się nudzić, więc stwierdził, że grać nie będzie i...poszedł w swój świat. To znaczy w świat, w którym jest od dawna, od kiedy ukształtował mu się charakter, świat czytania książek, pomysłów realizowanych na różne sposoby, ale przede wszystkim świat ciszy, co nie oznacza, że nie bierze udziału w ogólnych zadymach. Wnuk I (11 lat) i III (6 lat) spokojnie nadrabiają nieobecność Brata i jest dobrze.
To Mi przypomniało, że ostatni raz uczyłem tej gry w 1982 roku, gdy byłem uwięziony. Na początku, przed formalnym internowaniem, siedziałem w Metropolii przez tydzień w areszcie śledczym razem z dwoma kryminalistami, trochę młodszymi ode mnie. Obaj tam "przebywali" od kilku miesięcy czekając na wyrok sądowy, jeden za handel złotem, drugi za rozbój. Obaj wygłodniali wszystkiego. Więc gdy udało Mi się przemycić talię kart, nauczyłem ich tej gry. I ciężko tego żałowałem. Tak mękolili, że musiałem grać po dziesięć godzin dziennie przez siedem dni aresztu tymczasowego, więc tą grą oczywiście rzygałem. Rzygałbym również wówczas jedynymi dostępnymi w celi TRYBUNĄ LUDU i ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI, ale w tej sytuacji, w krótkich chwilach przerw, kiedy kompani musieli, np. się zdrzemnąć, tytuły te jawiły mi się jako szczyt kunsztu dziennikarskiego i jako szczyt obiektywizmu.
Po czymś takim nie grałem i nie uczyłem tej gry przez wiele lat. Ale dla Wnuków jestem w stanie się poświęcić.
Można powiedzieć, że tradycją się stało, że gdy tu jestem i nocuję, Dzieci mają wychodne. Korzystają z tego skwapliwie i ustaliliśmy, że nie muszą każdorazowo pytać, czy mogą. Mogą dożywotnio, o ile siły mi pozwolą i inne obiektywne czynniki.
Więc zawsze, tak jak i dzisiaj, za jakiś czas zapędzam Wnuki na górę, żeby się szykowali spać.
Słysząc co się dzieje na górze nerwy mam napięte jak postronki, ale zachowuję zimną krew i do Pogotowia Ratowniczego nie dzwonię. Za jakiś czas się uspokaja i słyszę szeptem(?):
- Dziadek!
- Proszę? - też szeptem(?).
- To przyjdź!
Idę na górę i opowiadam Im kolejny odcinek bajki o Krasnoludku Mateuszu. Tę samą, którą zacząłem opowiadać Mojemu Synowi, gdy miał dwa latka. Tylko że On nigdy nie prosił o bonus, tylko cierpliwie czekał na kolejną, a Ci zawsze coś dodatkowo wymuszą. Może dlatego, że widzimy się znacznie rzadziej.
Tak oto w jednym miejscu, czasie i w kręgu pokoleniowym splotły się dwie historie.
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
Mam 67 lat i 14 dni.
No i jestem u Wnuków.
Miałem być u Nich około 11.00, ale wiedziałem, że przez Moje gapiostwo, się spóźnię. Zadzwoniłem więc wyprzedzająco do Synowej, żeby już o 11.05 uniknąć pytań "- To o której będziesz?!" albo "- Czy coś się stało?!"
Przez wrzasko-wycie Wnuków dobiegające mnie ze słuchawki Mojego Świętego Smartfona ledwo mogliśmy się porozumieć drąc się do siebie (to na pewno uszkadza jakieś membrany w Moim urządzeniu, jeśli w ogóle są, bo przez tę elektronikę, to teraz już nic nie wiadomo, nie mówiąc o uszach). Jeśli dodać do tego wpadające regularnie dźwięki Ich ostatniego nabytku w postaci Suni rasy Corgi (radzę sprawdzić w Internecie wzrost i wygląd tego zwierzęcia, to wtedy będzie wiadomo na jakich częstotliwościach nadaje, a zapewniam, że na prześwidrowujących mózg od lewej do prawej, albo odwrotnie), to czułem się, jakbym jechał do gniazda szerszeni.
To Szerszeństwo - stan, który permanentnie zastaję, gdy przyjeżdżam do Wnuków, ostatnio, trochę przez przypadek, udało Mi się zminimalizować. Trzech starszych bowiem wciągnąłem do nauki gry w"3-5-8", oczywiście karcianej. Bardzo Im to zaimponowało. Problemu z intelektem nie ma żadnego, a jedyny to taki, że jeszcze nie potrafią utrzymać w małych rączkach szesnastu kart, które ciągle Im wypadają, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość.
Ale warto, naprawdę warto. Rozwija Ich to intelektualnie - matematyka, kombinatoryka, stosunki międzyludzkie, kształtowanie postaw osobniczych, np. empatia lub kontrolowane wybuchy złości, zachowanie w grupie, zdrowa rywalizacja,itp. Ale jest to niczym wobec pięknej ciszy, jaka wtedy panuje. Najmłodszy zajmuje się sobą, a Sunia czując spokojną aurę po prostu śpi.
Ostatnio z tego układu wypadł Wnuk II, ośmiolatek, któremu to chyba zaczęło się nudzić, więc stwierdził, że grać nie będzie i...poszedł w swój świat. To znaczy w świat, w którym jest od dawna, od kiedy ukształtował mu się charakter, świat czytania książek, pomysłów realizowanych na różne sposoby, ale przede wszystkim świat ciszy, co nie oznacza, że nie bierze udziału w ogólnych zadymach. Wnuk I (11 lat) i III (6 lat) spokojnie nadrabiają nieobecność Brata i jest dobrze.
To Mi przypomniało, że ostatni raz uczyłem tej gry w 1982 roku, gdy byłem uwięziony. Na początku, przed formalnym internowaniem, siedziałem w Metropolii przez tydzień w areszcie śledczym razem z dwoma kryminalistami, trochę młodszymi ode mnie. Obaj tam "przebywali" od kilku miesięcy czekając na wyrok sądowy, jeden za handel złotem, drugi za rozbój. Obaj wygłodniali wszystkiego. Więc gdy udało Mi się przemycić talię kart, nauczyłem ich tej gry. I ciężko tego żałowałem. Tak mękolili, że musiałem grać po dziesięć godzin dziennie przez siedem dni aresztu tymczasowego, więc tą grą oczywiście rzygałem. Rzygałbym również wówczas jedynymi dostępnymi w celi TRYBUNĄ LUDU i ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI, ale w tej sytuacji, w krótkich chwilach przerw, kiedy kompani musieli, np. się zdrzemnąć, tytuły te jawiły mi się jako szczyt kunsztu dziennikarskiego i jako szczyt obiektywizmu.
Po czymś takim nie grałem i nie uczyłem tej gry przez wiele lat. Ale dla Wnuków jestem w stanie się poświęcić.
Można powiedzieć, że tradycją się stało, że gdy tu jestem i nocuję, Dzieci mają wychodne. Korzystają z tego skwapliwie i ustaliliśmy, że nie muszą każdorazowo pytać, czy mogą. Mogą dożywotnio, o ile siły mi pozwolą i inne obiektywne czynniki.
Więc zawsze, tak jak i dzisiaj, za jakiś czas zapędzam Wnuki na górę, żeby się szykowali spać.
Słysząc co się dzieje na górze nerwy mam napięte jak postronki, ale zachowuję zimną krew i do Pogotowia Ratowniczego nie dzwonię. Za jakiś czas się uspokaja i słyszę szeptem(?):
- Dziadek!
- Proszę? - też szeptem(?).
- To przyjdź!
Idę na górę i opowiadam Im kolejny odcinek bajki o Krasnoludku Mateuszu. Tę samą, którą zacząłem opowiadać Mojemu Synowi, gdy miał dwa latka. Tylko że On nigdy nie prosił o bonus, tylko cierpliwie czekał na kolejną, a Ci zawsze coś dodatkowo wymuszą. Może dlatego, że widzimy się znacznie rzadziej.
Tak oto w jednym miejscu, czasie i w kręgu pokoleniowym splotły się dwie historie.
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
sobota, 16 grudnia 2017
16.12.2017 - sb
Mam 67 lat i 13 dni.
No i skończyła się XXIV Szkolna Uroczystość Wigilijna.
Gdyby ktoś 25 lat temu powiedział, że w 2017 roku to...to bym oczywiście nie uwierzył.
Szkoła - Szkoły, bo ostatnio została reaktywowana Ta Pierwsza, przez te wszystkie lata przechodziły różne momenty, lepsze i gorsze, ale trwają i jest chyba nie najgorzej. A prawdę powiedziawszy to chyba jestem za skromny.
- Jak nie Ty. - powiedziałaby Żona.
Dla mnie najbardziej spektakularny jest fakt, że przychodzą się uczyć ludzie już o kilka lat młodsi od wieku Szkół. Zmiana pokoleniowa, inne czasy, a jednocześnie jakby tak samo. Wymyśliłem sobie, że tą całą przestrzeń czasową spajają dwie rzeczy, taki wspólny, podwójny mianownik:
- ten sam, niezmienny profil kształcenia Szkół,
- Moja Osoba, która jako jedyna funkcjonuje w Szkołach od początku do teraz.
- Jednak to Ty. - powiedziałaby Żona.
Żona się rozchorowała i na Uroczystości być nie mogła.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
Mam 67 lat i 13 dni.
No i skończyła się XXIV Szkolna Uroczystość Wigilijna.
Gdyby ktoś 25 lat temu powiedział, że w 2017 roku to...to bym oczywiście nie uwierzył.
Szkoła - Szkoły, bo ostatnio została reaktywowana Ta Pierwsza, przez te wszystkie lata przechodziły różne momenty, lepsze i gorsze, ale trwają i jest chyba nie najgorzej. A prawdę powiedziawszy to chyba jestem za skromny.
- Jak nie Ty. - powiedziałaby Żona.
Dla mnie najbardziej spektakularny jest fakt, że przychodzą się uczyć ludzie już o kilka lat młodsi od wieku Szkół. Zmiana pokoleniowa, inne czasy, a jednocześnie jakby tak samo. Wymyśliłem sobie, że tą całą przestrzeń czasową spajają dwie rzeczy, taki wspólny, podwójny mianownik:
- ten sam, niezmienny profil kształcenia Szkół,
- Moja Osoba, która jako jedyna funkcjonuje w Szkołach od początku do teraz.
- Jednak to Ty. - powiedziałaby Żona.
Żona się rozchorowała i na Uroczystości być nie mogła.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
piątek, 15 grudnia 2017
15.12.2017 - pt
Mam 67 lat i 12 dni.
No i byliśmy u Naszych Przyjaciół I.
Nie widzieliśmy się chyba ze dwa lata. Tak się potoczyły Ich i Nasze losy.
Teraz mieszkają w jednej z sypialń Metropolii.
Umówiliśmy się, że My przywieziemy cydr, który pije Moja Żona, a który chętnie spróbuje Przyjaciółka. Z kolei Przyjaciel gustuje w Miłosławiu, więc od Mojego Pilsnera Urquella z definicji się odkolegował.
Tak więc podstawowe sprawy zostały ustalone.
W związku z tym przygotowałem w specjalnej torbie zestaw butelkowy dodając doń butelkę wina.
Zamówiłem taksówkę, ale tuż przed wyjściem zorientowałem się, że Żona do Mojej Świętej Butelkowej Torby włożyła jakieś opakowanie z dojrzewającą kiełbasą, którą chciała zabrać tak na wszelki wypadek (dowcip z podstawówki!) z racji Swojej specyficznej diety, wg Niej normalnej.
Kategorycznie się temu sprzeciwiłem, bo nie będę, jako mężczyzna, robił obciachu w taksówce wożąc takie dziwne rzeczy, które dodatkowo wyizolują brzęk wydawany przez sąsiadujące ze sobą butelki.
Młoda(!) pani taksówkarka (zapytałem, czy tak mogę mówić) od razu zareagowała adekwatnie:
- A Państwo jedziecie na imprezę?
- Można tak powiedzieć. Do przyjaciół, z którymi się nie widzieliśmy ze dwa lata.
- Och, to fajnie!
- Tak, zwłaszcza że Oni są z PIS-u, a My z PO!
Pani wybuchnęła śmiechem, po czym odwróciła się (w czasie jazdy!) uważnie Mi się przyglądając.
Chyba chciała zobaczyć, jak wygląda człowiek z PO lub jak wygląda człowiek z PO, który mówi takie rzeczy.
Dzisiaj Bocian wysłał jednego wzruszającego smsa.
Mam 67 lat i 12 dni.
No i byliśmy u Naszych Przyjaciół I.
Nie widzieliśmy się chyba ze dwa lata. Tak się potoczyły Ich i Nasze losy.
Teraz mieszkają w jednej z sypialń Metropolii.
Umówiliśmy się, że My przywieziemy cydr, który pije Moja Żona, a który chętnie spróbuje Przyjaciółka. Z kolei Przyjaciel gustuje w Miłosławiu, więc od Mojego Pilsnera Urquella z definicji się odkolegował.
Tak więc podstawowe sprawy zostały ustalone.
W związku z tym przygotowałem w specjalnej torbie zestaw butelkowy dodając doń butelkę wina.
Zamówiłem taksówkę, ale tuż przed wyjściem zorientowałem się, że Żona do Mojej Świętej Butelkowej Torby włożyła jakieś opakowanie z dojrzewającą kiełbasą, którą chciała zabrać tak na wszelki wypadek (dowcip z podstawówki!) z racji Swojej specyficznej diety, wg Niej normalnej.
Kategorycznie się temu sprzeciwiłem, bo nie będę, jako mężczyzna, robił obciachu w taksówce wożąc takie dziwne rzeczy, które dodatkowo wyizolują brzęk wydawany przez sąsiadujące ze sobą butelki.
Młoda(!) pani taksówkarka (zapytałem, czy tak mogę mówić) od razu zareagowała adekwatnie:
- A Państwo jedziecie na imprezę?
- Można tak powiedzieć. Do przyjaciół, z którymi się nie widzieliśmy ze dwa lata.
- Och, to fajnie!
- Tak, zwłaszcza że Oni są z PIS-u, a My z PO!
Pani wybuchnęła śmiechem, po czym odwróciła się (w czasie jazdy!) uważnie Mi się przyglądając.
Chyba chciała zobaczyć, jak wygląda człowiek z PO lub jak wygląda człowiek z PO, który mówi takie rzeczy.
Dzisiaj Bocian wysłał jednego wzruszającego smsa.
czwartek, 14 grudnia 2017
14.12.2017 - czw
Mam 67 lat i 11 dni.
No i przyjechaliśmy do Naszej Metropolii.
Bez specjalnych problemów, z kilkoma postojami, ze względu na Sunię.
Zadomowiła się natychmiast. Chyba czuła wszędzie Nasze zapachy, więc była u siebie. A po obwąchaniu materaca i dwóch kocyków, specjalnie przywiezionych, padła natychmiast, po przeżyciach z podróży, na "amerykance". Zaczęła też od razu burkować słysząc różne odgłosy na korytarzu. Głos ma basowo donośny, więc nie wiemy, jak to będzie, bo Nie Nasze Mieszkanie leży na parterze i na nim koncentruje się całe blokowe życie. Gdy do tego dodam sympatyczne poranne pogaduszki sąsiadów przy windzie, którzy się akurat spotkali, najczęściej przygłuchych, bo starszych, nadrabiających głuchotę siłą swojego głosu, i wstających wcześnie, to czarno to widzę. Może wtedy z raz, czy dwa uchylę lekko drzwi z ujadającą i starającą się przecisnąć i wyskoczyć Naszą Sunią, to może fama pójdzie po blokowisku i wszystko się uspokoi.
Żona nie była w Nie Naszym Mieszkaniu ponad dwa miesiące. Więc oczywiście zdążyła nabrać innych przyzwyczajeń, tych z Naszego Mieszkania z Naszego Miasteczka. Po drobnych wpadkach szybko się ogarnęła, a potem wspólnie, razem, opanowaliśmy sytuację. Zostały udrożnione inne, Nie Naszego Mieszkania, połączenia neuronowe i wskoczyliśmy na właściwe tory.
A jutro Szkoła, czyli Praca. Znowu się trzeba będzie poprzestawiać...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
Mam 67 lat i 11 dni.
No i przyjechaliśmy do Naszej Metropolii.
Bez specjalnych problemów, z kilkoma postojami, ze względu na Sunię.
Zadomowiła się natychmiast. Chyba czuła wszędzie Nasze zapachy, więc była u siebie. A po obwąchaniu materaca i dwóch kocyków, specjalnie przywiezionych, padła natychmiast, po przeżyciach z podróży, na "amerykance". Zaczęła też od razu burkować słysząc różne odgłosy na korytarzu. Głos ma basowo donośny, więc nie wiemy, jak to będzie, bo Nie Nasze Mieszkanie leży na parterze i na nim koncentruje się całe blokowe życie. Gdy do tego dodam sympatyczne poranne pogaduszki sąsiadów przy windzie, którzy się akurat spotkali, najczęściej przygłuchych, bo starszych, nadrabiających głuchotę siłą swojego głosu, i wstających wcześnie, to czarno to widzę. Może wtedy z raz, czy dwa uchylę lekko drzwi z ujadającą i starającą się przecisnąć i wyskoczyć Naszą Sunią, to może fama pójdzie po blokowisku i wszystko się uspokoi.
Żona nie była w Nie Naszym Mieszkaniu ponad dwa miesiące. Więc oczywiście zdążyła nabrać innych przyzwyczajeń, tych z Naszego Mieszkania z Naszego Miasteczka. Po drobnych wpadkach szybko się ogarnęła, a potem wspólnie, razem, opanowaliśmy sytuację. Zostały udrożnione inne, Nie Naszego Mieszkania, połączenia neuronowe i wskoczyliśmy na właściwe tory.
A jutro Szkoła, czyli Praca. Znowu się trzeba będzie poprzestawiać...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
środa, 13 grudnia 2017
13.12.2017 - śr
Mam 67 lat i 10 dni.
No i rzygam powoli moimi wspomnieniami z Mojego Ogólniaka.
Bo ile można?! Miały być cztery strony, a końca nie widać! Oczywiście wszystko przeze mnie, bo nie potrafię wyhamować i wpuszczam się zbyt szczegółowo w meandry tamtych lat. Ale inaczej się nie da. Każdy wie, jak niebezpieczne dla posiadanego czasu, jest porządkowanie starych zdjęć.
Wczoraj wieczorem, a potem przez całą noc, Nasza Sunia nieźle dała nam w kość.
Najpierw człowiek bierze sobie takiego słodkiego szczeniaczka, a potem Bydlę rozpycha się na kanapie, tak że ty ledwo siedzisz na brzeżku półdupkiem z bolącym cię kręgosłupem i jeszcze go głaszczesz. Nasza Klatowa i Paszczowa ma do dyspozycji legowiska w każdym pokoju, bo raz albo chce być przy Pani, a raz akurat przy Panu, a ty się cieszysz, gdy jest przy tobie. A najlepiej jak wszyscy są razem na malutkiej kanapie. Na dodatek pyskuje i wyraźnie z tobą dyskutuje. Nim się obejrzysz, staje się członkiem rodziny. I gdy odchodzi, tak jak poprzedni, jeszcze bardziej Klatowy i Paszczowy, to ryczysz, jak bóbr.
Więc musiało się Bydlę czegoś niepostrzeżenie nażreć i miało sensacje. Ja to bym się sam zamknął w sypialni, a Bydlę, gdzieś w innym pokoju, niech rzyga, robi kupę - rano się sprzątnie. Ale taki prosty model postępowania to nie z Moją Żoną.
Najpierw Sunię sprowadziła do naszej sypialni moszcząc Jej na podłodze(!) wygodne legowisko. Przez około dwie godziny słuchałem monologu Żony (- No co Ci jest, biedna, malutka?!) oraz mlaskań, parsknięć i kaszlnięć Suni, niczym z armaty, bo, jak powiedziałem, klatę ma, więc ma z czego.
W końcu stwierdziłem, że to jest paranoja, więc Żona z Sunią przeniosły się do innego pokoju.
Resztę nocy udało Mi się jako tako przespać. Żonie nie. Co chwilę wstawała i, albo wychodziła z Sunią na dwór, aby ta mogła nażreć się trawy, albo dawała Jej wody albo kefirku.
- Na rozluźnienie. - Jak rano wyjaśniła Żona. A blada była, niczym śmierć.
Mimo wszystko dała radę zrobić Poranny Posiłek Energetyczny. Wtedy ja, zwyczajowo, robię sobie drugą kawę, zawsze małą.
- Może jednak sobie zrobię drugi raz dużą kawę? - zagadałem mając na myśli fatalną noc.
- Nie pij tyle kawy! To dla Ciebie niedobrze!
- Dobrze, dobrze,dobrze! - zacząłem już w połowie Jej zdania, żeby chociaż mieć małą. - I potem zrób mi to czarne świństwo! - dodałem mając na myśli kawę z cykorii, którą ostatnio Żona niepostrzeżenie wprowadziła dla Mojego dobra do Mojego menu. - Ale na lukrecję w życiu Mnie nie namówisz! - dodałem będąc na fali. - Bo to syf rzadki!
Dobrze, dobrze, dobrze! - zbyt szybko zareagowała Żona i wiedziałem, że za tym musi się coś kryć.
- Tylko muszę jakoś tak zrobić, żebyś pił wodę z solą. - no i się wydało! - Wzdychasz? - Dlaczego?
- Owszem wzdycham, bo zabraknie Mi dnia, żeby napić się chociaż jednego(!) Pilsnera Urquella!
Żona rozłożyła ręce w fałszywym geście bezradności:
- No trudno! - A poza tym sól jest tańsza.
Wieczorem zrobiła Mi pyszny omlet z czterech jaj. W środku cebula, zielona i czarna oliwka, kozi ser. Do tego pikantny sos i kapka wytrawnego czerwonego wina. Wszystko systemem gospodarczym, jak mówi Żona, co oznacza, że niczego spożywczego przed wyjazdem w domu nie zostawiamy.
Bo jutro wyjeżdżamy Naszym Inteligentnym Autem do Metropolii, razem z Sunią. Będzie tam pierwszy raz, więc oczywiście na tę okoliczność cudownie ozdrowiała.
Ozdrowiał i wrócił również Terenowy. Biedakowi, w czasie tej czterystu kilometrowej trasy, którą pokonał z dużym poświęceniem, spaliło wszystkie świece. Ale już jest dobrze.
Dzisiaj mija 36 lat, gdy 13 grudnia 1981 roku, w niedzielę, ogłoszono stan wojenny. Z tego dnia wszystko pamiętam. Był bardzo ponury! Dobrze byłoby, żeby o tym pamiętali ci wszyscy kretyni, którzy tęsknią za komuną lub chcą wprowadzić system do niej podobny.
W marcu następnego roku zostałem internowany.
Dzisiaj Bocian, ni z gruchy, ni z pietruchy, zadzwonił.
Mam 67 lat i 10 dni.
No i rzygam powoli moimi wspomnieniami z Mojego Ogólniaka.
Bo ile można?! Miały być cztery strony, a końca nie widać! Oczywiście wszystko przeze mnie, bo nie potrafię wyhamować i wpuszczam się zbyt szczegółowo w meandry tamtych lat. Ale inaczej się nie da. Każdy wie, jak niebezpieczne dla posiadanego czasu, jest porządkowanie starych zdjęć.
Wczoraj wieczorem, a potem przez całą noc, Nasza Sunia nieźle dała nam w kość.
Najpierw człowiek bierze sobie takiego słodkiego szczeniaczka, a potem Bydlę rozpycha się na kanapie, tak że ty ledwo siedzisz na brzeżku półdupkiem z bolącym cię kręgosłupem i jeszcze go głaszczesz. Nasza Klatowa i Paszczowa ma do dyspozycji legowiska w każdym pokoju, bo raz albo chce być przy Pani, a raz akurat przy Panu, a ty się cieszysz, gdy jest przy tobie. A najlepiej jak wszyscy są razem na malutkiej kanapie. Na dodatek pyskuje i wyraźnie z tobą dyskutuje. Nim się obejrzysz, staje się członkiem rodziny. I gdy odchodzi, tak jak poprzedni, jeszcze bardziej Klatowy i Paszczowy, to ryczysz, jak bóbr.
Więc musiało się Bydlę czegoś niepostrzeżenie nażreć i miało sensacje. Ja to bym się sam zamknął w sypialni, a Bydlę, gdzieś w innym pokoju, niech rzyga, robi kupę - rano się sprzątnie. Ale taki prosty model postępowania to nie z Moją Żoną.
Najpierw Sunię sprowadziła do naszej sypialni moszcząc Jej na podłodze(!) wygodne legowisko. Przez około dwie godziny słuchałem monologu Żony (- No co Ci jest, biedna, malutka?!) oraz mlaskań, parsknięć i kaszlnięć Suni, niczym z armaty, bo, jak powiedziałem, klatę ma, więc ma z czego.
W końcu stwierdziłem, że to jest paranoja, więc Żona z Sunią przeniosły się do innego pokoju.
Resztę nocy udało Mi się jako tako przespać. Żonie nie. Co chwilę wstawała i, albo wychodziła z Sunią na dwór, aby ta mogła nażreć się trawy, albo dawała Jej wody albo kefirku.
- Na rozluźnienie. - Jak rano wyjaśniła Żona. A blada była, niczym śmierć.
Mimo wszystko dała radę zrobić Poranny Posiłek Energetyczny. Wtedy ja, zwyczajowo, robię sobie drugą kawę, zawsze małą.
- Może jednak sobie zrobię drugi raz dużą kawę? - zagadałem mając na myśli fatalną noc.
- Nie pij tyle kawy! To dla Ciebie niedobrze!
- Dobrze, dobrze,dobrze! - zacząłem już w połowie Jej zdania, żeby chociaż mieć małą. - I potem zrób mi to czarne świństwo! - dodałem mając na myśli kawę z cykorii, którą ostatnio Żona niepostrzeżenie wprowadziła dla Mojego dobra do Mojego menu. - Ale na lukrecję w życiu Mnie nie namówisz! - dodałem będąc na fali. - Bo to syf rzadki!
Dobrze, dobrze, dobrze! - zbyt szybko zareagowała Żona i wiedziałem, że za tym musi się coś kryć.
- Tylko muszę jakoś tak zrobić, żebyś pił wodę z solą. - no i się wydało! - Wzdychasz? - Dlaczego?
- Owszem wzdycham, bo zabraknie Mi dnia, żeby napić się chociaż jednego(!) Pilsnera Urquella!
Żona rozłożyła ręce w fałszywym geście bezradności:
- No trudno! - A poza tym sól jest tańsza.
Wieczorem zrobiła Mi pyszny omlet z czterech jaj. W środku cebula, zielona i czarna oliwka, kozi ser. Do tego pikantny sos i kapka wytrawnego czerwonego wina. Wszystko systemem gospodarczym, jak mówi Żona, co oznacza, że niczego spożywczego przed wyjazdem w domu nie zostawiamy.
Bo jutro wyjeżdżamy Naszym Inteligentnym Autem do Metropolii, razem z Sunią. Będzie tam pierwszy raz, więc oczywiście na tę okoliczność cudownie ozdrowiała.
Ozdrowiał i wrócił również Terenowy. Biedakowi, w czasie tej czterystu kilometrowej trasy, którą pokonał z dużym poświęceniem, spaliło wszystkie świece. Ale już jest dobrze.
Dzisiaj mija 36 lat, gdy 13 grudnia 1981 roku, w niedzielę, ogłoszono stan wojenny. Z tego dnia wszystko pamiętam. Był bardzo ponury! Dobrze byłoby, żeby o tym pamiętali ci wszyscy kretyni, którzy tęsknią za komuną lub chcą wprowadzić system do niej podobny.
W marcu następnego roku zostałem internowany.
Dzisiaj Bocian, ni z gruchy, ni z pietruchy, zadzwonił.
wtorek, 12 grudnia 2017
12.12.2017 - wt
Mam 67 lat i 9 dni.
No i kończę powoli Moje wspomnienia z Mojego Ogólniaka.
Jeszcze może dzień pisania, a potem korekta. Wyjdzie z 10 stron, a miały być cztery.
Od soboty nie wychodziliśmy z Naszego Mieszkania. Więc, żeby nie zwariować, pojechaliśmy 25 km do Sąsiedniego Miasteczka, które jest mniejsze od Naszego, ale jest tam kawiarnia ze świetną muzyką, przemyślanym wnętrzem, dobrym winem, kawą i deserami. Dlaczego tam jest, a u Nas nie? Bo są kuracjusze, którzy przychodzą. Miejscowych nie uświadczysz.
W Naszym Miasteczku nie ma takiego miejsca, bo nie ma nikogo, kto by przyszedł. A nie ma nikogo, kto by przyszedł, bo nie ma takiego miejsca.
Nasza znajoma, która prowadziła bardzo dobrą i stylową kawiarnię ze swoją siostrą jeszcze w Innym Miasteczku, a z którą, jako jej regularni goście się zaprzyjaźniliśmy, musiała w końcu tę kawiarnię zamknąć. W sezonie było nieźle, ale to raptem dwa miesiące. A poza sezonem kompletna klapa.
Kiedyś podsłuchała przed wejściem do kawiarni pewną parę:
- Wejdźmy na kawę i ciasto. Miło tu. - Rzecze On.
- A po co? Chodź do domu. Upiekę lepsze ciasto, a kawę też mogę ci podać! - Rzecze Ona.
Wieczorem Żona kładąc się spać wręcza Mi buteleczkę z jakąś mazią, którą mam sobie posmarować obolały kciuk.
- A będziesz pamiętał, bo ja zasnę i nie będę mogła Cię przepytać?! - I patrzy na mnie błagająco.
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
Mam 67 lat i 9 dni.
No i kończę powoli Moje wspomnienia z Mojego Ogólniaka.
Jeszcze może dzień pisania, a potem korekta. Wyjdzie z 10 stron, a miały być cztery.
Od soboty nie wychodziliśmy z Naszego Mieszkania. Więc, żeby nie zwariować, pojechaliśmy 25 km do Sąsiedniego Miasteczka, które jest mniejsze od Naszego, ale jest tam kawiarnia ze świetną muzyką, przemyślanym wnętrzem, dobrym winem, kawą i deserami. Dlaczego tam jest, a u Nas nie? Bo są kuracjusze, którzy przychodzą. Miejscowych nie uświadczysz.
W Naszym Miasteczku nie ma takiego miejsca, bo nie ma nikogo, kto by przyszedł. A nie ma nikogo, kto by przyszedł, bo nie ma takiego miejsca.
Nasza znajoma, która prowadziła bardzo dobrą i stylową kawiarnię ze swoją siostrą jeszcze w Innym Miasteczku, a z którą, jako jej regularni goście się zaprzyjaźniliśmy, musiała w końcu tę kawiarnię zamknąć. W sezonie było nieźle, ale to raptem dwa miesiące. A poza sezonem kompletna klapa.
Kiedyś podsłuchała przed wejściem do kawiarni pewną parę:
- Wejdźmy na kawę i ciasto. Miło tu. - Rzecze On.
- A po co? Chodź do domu. Upiekę lepsze ciasto, a kawę też mogę ci podać! - Rzecze Ona.
Wieczorem Żona kładąc się spać wręcza Mi buteleczkę z jakąś mazią, którą mam sobie posmarować obolały kciuk.
- A będziesz pamiętał, bo ja zasnę i nie będę mogła Cię przepytać?! - I patrzy na mnie błagająco.
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
poniedziałek, 11 grudnia 2017
11.12.2017 - pn
Mam 67 lat i 8 dni.
No i muszę uprzedzić o pewnym fakcie.
Nie o tym, że 01 stycznia będzie początkiem Nowego Roku. Nie o tym, że w najbliższym możliwym przypadku Roku 2018. I nie o tym, że będzie to poniedziałek, początek tygodnia.
O tym, że będzie to dzień ostatniego CODZIENNEGO WPISU i zarazem pierwszy dzień WPISU COTYGODNIOWEGO.
Po blisko dwóch miesiącach Żona przebiła się przez te grube warstwy i Mnie przekonała.
A Zagraniczne Grono Szyderców będzie miało używanie.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
Mam 67 lat i 8 dni.
No i muszę uprzedzić o pewnym fakcie.
Nie o tym, że 01 stycznia będzie początkiem Nowego Roku. Nie o tym, że w najbliższym możliwym przypadku Roku 2018. I nie o tym, że będzie to poniedziałek, początek tygodnia.
O tym, że będzie to dzień ostatniego CODZIENNEGO WPISU i zarazem pierwszy dzień WPISU COTYGODNIOWEGO.
Po blisko dwóch miesiącach Żona przebiła się przez te grube warstwy i Mnie przekonała.
A Zagraniczne Grono Szyderców będzie miało używanie.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
niedziela, 10 grudnia 2017
10.12.2017 - ndz
Mam 67 lat i 7 dni.
No i mamy telewizję w Naszym Mieszkaniu.
Z tego tytułu miotają Nami ambiwalentne uczucia. Bo po co ona, skoro pokazuje chłam, a państwowa w szczególności nachalną propagandę w stylu rodem z komuny i w związku z tym niczego nie oglądamy od, bodajże, dwóch lat. Jednak, jeśli jest taka możliwość, niechby działała. Gdy się tak stało, uczyniło to Nasze Mieszkanie jeszcze bardziej udomowionym.
Żonę jednak najbardziej gnębił fakt, że w przyszłym roku nie będę miał jak oglądać mecze piłkarskich Mistrzostw Świata w Rosji.
I dokonała cudu...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale. Nawet przestałem się już martwić.
Mam 67 lat i 7 dni.
No i mamy telewizję w Naszym Mieszkaniu.
Z tego tytułu miotają Nami ambiwalentne uczucia. Bo po co ona, skoro pokazuje chłam, a państwowa w szczególności nachalną propagandę w stylu rodem z komuny i w związku z tym niczego nie oglądamy od, bodajże, dwóch lat. Jednak, jeśli jest taka możliwość, niechby działała. Gdy się tak stało, uczyniło to Nasze Mieszkanie jeszcze bardziej udomowionym.
Żonę jednak najbardziej gnębił fakt, że w przyszłym roku nie będę miał jak oglądać mecze piłkarskich Mistrzostw Świata w Rosji.
I dokonała cudu...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale. Nawet przestałem się już martwić.
sobota, 9 grudnia 2017
09-12-2017 - sb
Mam 67 lat i 6 dni.
No i dalej usiłuję pisać wspomnienia.
Rano udało się odstawić do warsztatu Terenowego, żeby przywrócić go do życia.
A przed południem przyjechał Marynarz i Jego Żona, nasi tutejsi Przyjaciele.
Na skutek różnych rozmów, rozważań, jak to zwykle przy takich okazjach, pod koniec dnia wpadłem w chandrę na temat WŁASNE MIEJSCE NA ZIEMI!
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
Mam 67 lat i 6 dni.
No i dalej usiłuję pisać wspomnienia.
Rano udało się odstawić do warsztatu Terenowego, żeby przywrócić go do życia.
A przed południem przyjechał Marynarz i Jego Żona, nasi tutejsi Przyjaciele.
Na skutek różnych rozmów, rozważań, jak to zwykle przy takich okazjach, pod koniec dnia wpadłem w chandrę na temat WŁASNE MIEJSCE NA ZIEMI!
Dzisiaj Bocian nadal się nie odezwał.
piątek, 8 grudnia 2017
08.12.2017 - pt
Mam 67 lat i 5 dni.
No i nie mam czasu na...pierdoły.
Czyli pisanie na blogu. Muszę i chcę napisać wspomnienia do opracowania, które zostanie wydane w przyszłym roku, w związku z LXX rocznicą powstania Mojego Liceum Ogólnokształcącego, które miałem zaszczyt ukończyć, i L rocznicą zdania matury.
Ale jednak...
Żona zrobiła pysznego wędzonego pstrąga zapiekanego pod pierzynką z ziemniaków puree z dodatkiem koziego sera, zielonej pietruszki i czarnych oliwek.
Wszystko to cuchnęło...OKROPNĄ MALIZNĄ!
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
I jeszcze jedno! Nasza Klatowa i Paszczowa Sunia dzisiaj skończyła 6 lat!
Mam 67 lat i 5 dni.
No i nie mam czasu na...pierdoły.
Czyli pisanie na blogu. Muszę i chcę napisać wspomnienia do opracowania, które zostanie wydane w przyszłym roku, w związku z LXX rocznicą powstania Mojego Liceum Ogólnokształcącego, które miałem zaszczyt ukończyć, i L rocznicą zdania matury.
Ale jednak...
Żona zrobiła pysznego wędzonego pstrąga zapiekanego pod pierzynką z ziemniaków puree z dodatkiem koziego sera, zielonej pietruszki i czarnych oliwek.
Wszystko to cuchnęło...OKROPNĄ MALIZNĄ!
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
I jeszcze jedno! Nasza Klatowa i Paszczowa Sunia dzisiaj skończyła 6 lat!
czwartek, 7 grudnia 2017
07.12.2017 - czw
Mam 67 lat i 4 dni. Nadal.
No i zmarł Mój Kolega ze studiów.
Dowiedziałem się o tym dzisiaj mailowo od naszego wspólnego Kolegi, który teraz pracuje Na Naszej Uczelni, jako Dyrektor Instytutu. Z tej racji wszystkie informacje o Nas zbiegają się u Niego, a potem idą dalej, do Nas, w Świat. Kolega jest profesorem z uznanym na całym Świecie dorobkiem naukowym. Wiele lat pracował, żył i mieszkał poza granicami kraju, na innym kontynencie. Praktycznie wyemigrował. Było Nam z tego powodu bardzo smutno, ale zawsze wiedzieliśmy, co się u Niego działo, a On, co u Nas. Kilka lat temu wrócił i mieszka i pracuje w Polsce, w Metropolii. Ale oczywiście jest obywatelem Świata i powoduje, że Nam, Szaraczkom, ten Świat, gdy opowiada o różnych rzeczach, pomniejsza i przybliża, czyniąc Go Naszym Wspólnym.
Jest takim naszym Guru Naukowym i Dumą Naszego Rocznika. Zbiera wszelakie tytuły, nagrody, Polskie Noble, itp. A dla Nas jest zwykłym Kolegą, ot takim kolegą(!) z roku, który sypnie dowcipem, zagra na gitarze, rzuci jakąś anegdotą z tamtych lat. Jest zwyczajny-niezwyczajny do bólu. Mnie bezpośrednio pomógł, gdy byłem w bardzo ciężkiej sytuacji. Zresztą nie tylko On. Bardzo wielu Kolegów i Koleżanek z Mojego Roku zareagowało na Moje problemy. Nie wiem, co by dzisiaj się działo bez Ich pomocy.
Naukę na Naszym Roczniku rozpoczęło ok. 160 osób (powojenny wyż demograficzny). Pięć lat później zakończyło ok. 120. A dziesięć lat później, jeszcze w stanie wojennym, spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jako Absolwenci. To było wydarzenie! Pełna gala w kultowej, jak się teraz mówi, Sali Wykładowej Naszego Wydziału Naszej Uczelni. Rektorzy, dziekani, profesorowie Uczelni i My, ponad 100 osób! A potem wyjazd, w przyrodę, w plener. Zgodę na to musiał udzielić ówczesny Komendant Wojewódzki (i to nie był ten!) Milicji Obywatelskiej.
Bale, stroje, ognisko. Na kiełbaski musieliśmy dostać przydział i zezwolenie!
Wszystko to organizowała Mocna Grupa Koleżanek i Kolegów, którzy po zakończeniu Studiów, zostali na Naszej Uczelni.
Od tego czasu spotykaliśmy się co pięć lat. Zawsze przyjeżdżało ponad 100 osób. Z innych kontynentów, z Europy i oczywiście z całej Polski. Byliśmy ewenementem i chlubą Naszego Wydziału i Naszej Uczelni. Na dziedzińcu Uczelni leży kamień Nam poświęcony i stoi drzewo przez Nas posadzone.
Potem, już poza Uczelnią, zaczęliśmy się spotykać częściej, co dwa lata. Dotarło do Nas, że sporo z Nas przez te lata wymarło, niektórzy jeszcze w kwiecie wieku, kilkadziesiąt lat temu, więc musimy spotykać się częściej, bo kto wie...
Oczywistym, ekstra-uhonorowaniem naszych spotkań, był Zjazd'2000, Naszych pięćdziesięciu lat, a potem Zjazd'2010 - Naszej sześćdziesiątki. Teraz, takim szczególnym zjazdem, będzie Zjazd'2018, bo pięćdziesiąt lat temu rozpoczęliśmy Studia na Naszej Uczelni. Jak sobie pomyślę, że wtedy nie miałem jeszcze ukończonych 18. lat...
Na którymś Zjeździe, jeszcze na Naszej Uczelni, zostałem uhonorowany, jako jeden z pięciu Koleżanek i Kolegów, za pracę na Naszą Rzecz, pro memoria i pro publico bono, czyli za coś, co uważałem za Kwintesencję Przyjemności i Mój Psi Obowiązek.
Wtedy, wobec audytorium, niewątpliwie zaskoczony i wzruszony, rzekłem:
- Miałem to szczęście w Swoim Życiu, że pozwoliło Mi być i żyć:
1. Z Moją Żoną,
2. Z Moimi Dziećmi i Pasierbicą,
3. Z Koleżankami i Kolegami z Mojej Klasy z Ogólniaka,
4. Z Koleżankami i Kolegami z Mojego Rocznika Studiów,
5. Bez wojny, jakby na to nie patrzeć. Czyli w czasach Pokoju!
Kolega, który właśnie zmarł, był częścią Tego Wszystkiego. Był Mi bliski i ważny. Miałem przyjemność odwiedzić Go na krańcach Polski w Jego Mieszkaniu. I działo się. A na jakimś Zjeździe wpadłem nieopatrznie do pokoju przez Niego zajmowanego. Degustowaliśmy Jego Miodówkę i tego wieczoru już od Niego nie wyszedłem. Dla Zjazdu, czyli dla Koleżanek, które wiedziały, że lubię tańczyć i tańczę, byłem stracony!
Mój Kolego! Cześć Twojej Pamięci! Dziękuję, że mogliśmy być razem!
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale. Czyli z cyklu : "SHOW MUST GO ON"!
Mam 67 lat i 4 dni. Nadal.
No i zmarł Mój Kolega ze studiów.
Dowiedziałem się o tym dzisiaj mailowo od naszego wspólnego Kolegi, który teraz pracuje Na Naszej Uczelni, jako Dyrektor Instytutu. Z tej racji wszystkie informacje o Nas zbiegają się u Niego, a potem idą dalej, do Nas, w Świat. Kolega jest profesorem z uznanym na całym Świecie dorobkiem naukowym. Wiele lat pracował, żył i mieszkał poza granicami kraju, na innym kontynencie. Praktycznie wyemigrował. Było Nam z tego powodu bardzo smutno, ale zawsze wiedzieliśmy, co się u Niego działo, a On, co u Nas. Kilka lat temu wrócił i mieszka i pracuje w Polsce, w Metropolii. Ale oczywiście jest obywatelem Świata i powoduje, że Nam, Szaraczkom, ten Świat, gdy opowiada o różnych rzeczach, pomniejsza i przybliża, czyniąc Go Naszym Wspólnym.
Jest takim naszym Guru Naukowym i Dumą Naszego Rocznika. Zbiera wszelakie tytuły, nagrody, Polskie Noble, itp. A dla Nas jest zwykłym Kolegą, ot takim kolegą(!) z roku, który sypnie dowcipem, zagra na gitarze, rzuci jakąś anegdotą z tamtych lat. Jest zwyczajny-niezwyczajny do bólu. Mnie bezpośrednio pomógł, gdy byłem w bardzo ciężkiej sytuacji. Zresztą nie tylko On. Bardzo wielu Kolegów i Koleżanek z Mojego Roku zareagowało na Moje problemy. Nie wiem, co by dzisiaj się działo bez Ich pomocy.
Naukę na Naszym Roczniku rozpoczęło ok. 160 osób (powojenny wyż demograficzny). Pięć lat później zakończyło ok. 120. A dziesięć lat później, jeszcze w stanie wojennym, spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jako Absolwenci. To było wydarzenie! Pełna gala w kultowej, jak się teraz mówi, Sali Wykładowej Naszego Wydziału Naszej Uczelni. Rektorzy, dziekani, profesorowie Uczelni i My, ponad 100 osób! A potem wyjazd, w przyrodę, w plener. Zgodę na to musiał udzielić ówczesny Komendant Wojewódzki (i to nie był ten!) Milicji Obywatelskiej.
Bale, stroje, ognisko. Na kiełbaski musieliśmy dostać przydział i zezwolenie!
Wszystko to organizowała Mocna Grupa Koleżanek i Kolegów, którzy po zakończeniu Studiów, zostali na Naszej Uczelni.
Od tego czasu spotykaliśmy się co pięć lat. Zawsze przyjeżdżało ponad 100 osób. Z innych kontynentów, z Europy i oczywiście z całej Polski. Byliśmy ewenementem i chlubą Naszego Wydziału i Naszej Uczelni. Na dziedzińcu Uczelni leży kamień Nam poświęcony i stoi drzewo przez Nas posadzone.
Potem, już poza Uczelnią, zaczęliśmy się spotykać częściej, co dwa lata. Dotarło do Nas, że sporo z Nas przez te lata wymarło, niektórzy jeszcze w kwiecie wieku, kilkadziesiąt lat temu, więc musimy spotykać się częściej, bo kto wie...
Oczywistym, ekstra-uhonorowaniem naszych spotkań, był Zjazd'2000, Naszych pięćdziesięciu lat, a potem Zjazd'2010 - Naszej sześćdziesiątki. Teraz, takim szczególnym zjazdem, będzie Zjazd'2018, bo pięćdziesiąt lat temu rozpoczęliśmy Studia na Naszej Uczelni. Jak sobie pomyślę, że wtedy nie miałem jeszcze ukończonych 18. lat...
Na którymś Zjeździe, jeszcze na Naszej Uczelni, zostałem uhonorowany, jako jeden z pięciu Koleżanek i Kolegów, za pracę na Naszą Rzecz, pro memoria i pro publico bono, czyli za coś, co uważałem za Kwintesencję Przyjemności i Mój Psi Obowiązek.
Wtedy, wobec audytorium, niewątpliwie zaskoczony i wzruszony, rzekłem:
- Miałem to szczęście w Swoim Życiu, że pozwoliło Mi być i żyć:
1. Z Moją Żoną,
2. Z Moimi Dziećmi i Pasierbicą,
3. Z Koleżankami i Kolegami z Mojej Klasy z Ogólniaka,
4. Z Koleżankami i Kolegami z Mojego Rocznika Studiów,
5. Bez wojny, jakby na to nie patrzeć. Czyli w czasach Pokoju!
Kolega, który właśnie zmarł, był częścią Tego Wszystkiego. Był Mi bliski i ważny. Miałem przyjemność odwiedzić Go na krańcach Polski w Jego Mieszkaniu. I działo się. A na jakimś Zjeździe wpadłem nieopatrznie do pokoju przez Niego zajmowanego. Degustowaliśmy Jego Miodówkę i tego wieczoru już od Niego nie wyszedłem. Dla Zjazdu, czyli dla Koleżanek, które wiedziały, że lubię tańczyć i tańczę, byłem stracony!
Mój Kolego! Cześć Twojej Pamięci! Dziękuję, że mogliśmy być razem!
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale. Czyli z cyklu : "SHOW MUST GO ON"!
07.12.2017 - czw
Mam 67 lat i 4 dni.
No i po pierwsze nie mieliśmy armat, po drugie i po trzecie też nie.
Żona sprawdziła w Internecie, w Aucie, na poboczu. Owszem, jest IKEA w różnych miastach w Polsce, ale W TYM NIE MA! A przecież to jest Bardzo Duże Miasto! W głowie się nie mieści polityka tego koncernu!
Obśmialiśmy się z całej sytuacji nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak mogło do niej dojść. W ogóle się nie zdenerwowałem, co dało mi do myślenia, że ostatnio zachodzą u mnie jakieś straszne zmiany osobowościowe. Na tyle, że zaproponowałem Żonie, abyśmy pojechali do Dużego Miasta, tyle że w przeciwną stronę, jakieś 80 km, gdzie są różne "galerie". IKEI oczywiście nie ma, ale machnęliśmy na nią ręką. Niech ma za swoje!
W tej sytuacji podstawowym celem wyjazdu, oprócz wycieczki, stał się zakup tableta, jako urządzenia, które przede wszystkim jest lżejsze od laptopa, co ma niebagatelne znaczenie dla pracy Żony, zwłaszcza gdy podróżuje i musi dźwigać różne bagaże i załatwiać sprawy, bardzo często w czasie rzeczywistym.
Wylądowaliśmy w Media Markt. Muszę od razu powiedzieć, że spirytus movens całego przedsięwzięcia byłem JA! (to te zmiany!). Wszystkie (nieprzebrane ilości tabletów) były na androidzie, więc zapytałem młodego(!) pracownika, czy czegoś nie ma na windowsie.
- Niestety nie. - No chyba że hybrydowe.
- A co to jest? - zapytałem bez skrępowania.
Poszliśmy na druga stronę regału i okazało się, że to są tablety, które mają normalną klawiaturę, ale którą można w każdej chwili jednym ruchem odłączyć i zostawić.
- A bateria i wyjście do jej ładowania, jak rozumiem, jest w tablecie, a nie w klawiaturze? - zapytałem przytomnie. Zrobiło to widocznie duże wrażenie na Żonie, bo nawet o tym wspomniała później, już w drodze powrotnej.
Tablet z miejsca spodobał się Żonie, co było widać gołym okiem, tym bardziej, że był na "dziesiątce" (chyba już niczego nie produkują na "siódemce").
Młody sprzedawca, taki jeszcze dzieciuch, bardzo sympatyczny stwierdził, że ten wystawowy egzemplarz jest ostatnim, więc utargowałem jeszcze 50 zł (nadrobiłem 12 i 1/2 Pilsnera Urquella).
Dokupiłem ubezpieczenie na trzy lata od wszystkiego, czyli od Żony (zalanie, pęknięcie, odmowa pracy czegokolwiek, w tym najczęściej używanego gładzika, znaczy się touchpada, itd.). Dodatkowo namówiłem Żonę, bo coś pod nosem o tym przebąkiwała, do kupna sensownego etui firmy Hama.
Wszystko to razem trwało dobre 0,5 godziny.
W międzyczasie do "naszego" sprzedawcy starał się dobić inny klient, facet lekko młodszy ode mnie.
- Czy pan jest może od komputerów? - zapytał "naszego" sprzedawcę. Po potwierdzenie tego faktu odsunął się i cały czas cierpliwie czekał.
Wspomniałem o tym, z pewnym podziwem, jak wyszliśmy ze sklepu.
- No właśnie! Zauważyłeś, że nie wydzielał żadnej negatywnej energii, nie patrzył na zegarek, nie przewracał oczami, nie wzdychał i nie przestępował z nogi na nogę, jakbyś Ty to robił! - dodała w swoim stylu Żona. Widocznie z tymi Moimi zmianami osobowościowymi nie jest aż tak źle, jak się obawiałem.
Oprócz IKEI nie przewidzieliśmy jeszcze jednej rzeczy. Że jesteśmy w "galerii" 6 grudnia, do południa, kiedy to miało być względnie spokojnie. A tu, wszędzie, z okazji Mikołaja, mnóstwo dzieciaków i młodzieży, ... dowożonych normalnie autokarami! "Musiały to wymyśleć, Panie" spece od marketingu i promocji, bo klientów przecież trzeba sobie wychować. A nauka w szkole? Nie zając...
Zaszyliśmy się więc na odpoczynek w najdalszy kąt "galerii", poza strefę radosnych wrzasków.
Zafundowałem sobie tosty z serem i szynką oraz kawę late, której normalnie unikam, ale w zestawie było o 3 zł taniej (kolejne 3/4 Pilsnera Urquella). Żona zaś kupiła BATON OWOCOWY Z ORZECHAMI GOJI & ŻURAWINA BY ANNA LEWANDOWSKA. Wielkości "Grześka", ale ze cztery razy droższy. Wiadomo - By Anna Lewandowska (żeby była jasność - bardzo lubimy Anię i Roberta Lewandowskich i Im kibicujemy, nomen omen!). Baton bardzo smaczny, zdrowy, niskokaloryczny, więc szybko zniknął, po czym Żona zaczęła mi podżerać tosta, a dodatkowo po late zaczęło Mnie, jak zwykle, mdlić (mleko!). No to dokupiliśmy, na spółkę kolejnego tosta, z serem Camembert i ...żurawiną. Zaszaleliśmy nieźle!
Wieczorem Żona siedziała nad tabletem i go uruchomiała. System sam wszystko Jej przerzucił, to znaczy tablet spersonalizował się automatycznie. Są takie same zdjęcia, dostęp do konta, itd., jak w laptopie. Po prostu pięknie!
Żona usiłowała oddzielić tablet od klawiatury, ale coś Jej nie szło, więc zawołała mnie.
- Mnie?! - Do pomocy przy komputerze?! - pobiegłem pędem.
Pokazałem , jak to się robi.
- Trzeba użyć trochę siły, bo są mocne przyczepy na magnes! - dodałem.
Wiadomo, w użyciu siły przy sprzęcie, nawet komputerowym, jestem dobry.
W sumie cała OPERACJA IKEA udała się nad podziw.
To mi przypomniało stary dowcip, z głębokiej komuny - Słuchacz radia Erewań dzwoni i pyta:
- Czy to prawda, że Wania w Moskwie wygrał Wołgę?!
- Prawda, prawda! Tylko że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie Wołgę, a rower i nie wygrał, ale mu ukradli!
I jeszcze jedno a propos.
Żona Marynarza, który właśnie po kilkumiesięcznej nieobecności wrócił z dalekich mórz, zaszyta w otchłaniach leśnych, dowiedziawszy się, że jedziemy do IKEI stwierdziła, że coś u Nas zamówi, żeby Jej kupić. I da Nam znać. Nie dała! Zastanawiam się, dlaczego?!
Wczoraj Bocian przysłał jeden list.
Mam 67 lat i 4 dni.
No i po pierwsze nie mieliśmy armat, po drugie i po trzecie też nie.
Żona sprawdziła w Internecie, w Aucie, na poboczu. Owszem, jest IKEA w różnych miastach w Polsce, ale W TYM NIE MA! A przecież to jest Bardzo Duże Miasto! W głowie się nie mieści polityka tego koncernu!
Obśmialiśmy się z całej sytuacji nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak mogło do niej dojść. W ogóle się nie zdenerwowałem, co dało mi do myślenia, że ostatnio zachodzą u mnie jakieś straszne zmiany osobowościowe. Na tyle, że zaproponowałem Żonie, abyśmy pojechali do Dużego Miasta, tyle że w przeciwną stronę, jakieś 80 km, gdzie są różne "galerie". IKEI oczywiście nie ma, ale machnęliśmy na nią ręką. Niech ma za swoje!
W tej sytuacji podstawowym celem wyjazdu, oprócz wycieczki, stał się zakup tableta, jako urządzenia, które przede wszystkim jest lżejsze od laptopa, co ma niebagatelne znaczenie dla pracy Żony, zwłaszcza gdy podróżuje i musi dźwigać różne bagaże i załatwiać sprawy, bardzo często w czasie rzeczywistym.
Wylądowaliśmy w Media Markt. Muszę od razu powiedzieć, że spirytus movens całego przedsięwzięcia byłem JA! (to te zmiany!). Wszystkie (nieprzebrane ilości tabletów) były na androidzie, więc zapytałem młodego(!) pracownika, czy czegoś nie ma na windowsie.
- Niestety nie. - No chyba że hybrydowe.
- A co to jest? - zapytałem bez skrępowania.
Poszliśmy na druga stronę regału i okazało się, że to są tablety, które mają normalną klawiaturę, ale którą można w każdej chwili jednym ruchem odłączyć i zostawić.
- A bateria i wyjście do jej ładowania, jak rozumiem, jest w tablecie, a nie w klawiaturze? - zapytałem przytomnie. Zrobiło to widocznie duże wrażenie na Żonie, bo nawet o tym wspomniała później, już w drodze powrotnej.
Tablet z miejsca spodobał się Żonie, co było widać gołym okiem, tym bardziej, że był na "dziesiątce" (chyba już niczego nie produkują na "siódemce").
Młody sprzedawca, taki jeszcze dzieciuch, bardzo sympatyczny stwierdził, że ten wystawowy egzemplarz jest ostatnim, więc utargowałem jeszcze 50 zł (nadrobiłem 12 i 1/2 Pilsnera Urquella).
Dokupiłem ubezpieczenie na trzy lata od wszystkiego, czyli od Żony (zalanie, pęknięcie, odmowa pracy czegokolwiek, w tym najczęściej używanego gładzika, znaczy się touchpada, itd.). Dodatkowo namówiłem Żonę, bo coś pod nosem o tym przebąkiwała, do kupna sensownego etui firmy Hama.
Wszystko to razem trwało dobre 0,5 godziny.
W międzyczasie do "naszego" sprzedawcy starał się dobić inny klient, facet lekko młodszy ode mnie.
- Czy pan jest może od komputerów? - zapytał "naszego" sprzedawcę. Po potwierdzenie tego faktu odsunął się i cały czas cierpliwie czekał.
Wspomniałem o tym, z pewnym podziwem, jak wyszliśmy ze sklepu.
- No właśnie! Zauważyłeś, że nie wydzielał żadnej negatywnej energii, nie patrzył na zegarek, nie przewracał oczami, nie wzdychał i nie przestępował z nogi na nogę, jakbyś Ty to robił! - dodała w swoim stylu Żona. Widocznie z tymi Moimi zmianami osobowościowymi nie jest aż tak źle, jak się obawiałem.
Oprócz IKEI nie przewidzieliśmy jeszcze jednej rzeczy. Że jesteśmy w "galerii" 6 grudnia, do południa, kiedy to miało być względnie spokojnie. A tu, wszędzie, z okazji Mikołaja, mnóstwo dzieciaków i młodzieży, ... dowożonych normalnie autokarami! "Musiały to wymyśleć, Panie" spece od marketingu i promocji, bo klientów przecież trzeba sobie wychować. A nauka w szkole? Nie zając...
Zaszyliśmy się więc na odpoczynek w najdalszy kąt "galerii", poza strefę radosnych wrzasków.
Zafundowałem sobie tosty z serem i szynką oraz kawę late, której normalnie unikam, ale w zestawie było o 3 zł taniej (kolejne 3/4 Pilsnera Urquella). Żona zaś kupiła BATON OWOCOWY Z ORZECHAMI GOJI & ŻURAWINA BY ANNA LEWANDOWSKA. Wielkości "Grześka", ale ze cztery razy droższy. Wiadomo - By Anna Lewandowska (żeby była jasność - bardzo lubimy Anię i Roberta Lewandowskich i Im kibicujemy, nomen omen!). Baton bardzo smaczny, zdrowy, niskokaloryczny, więc szybko zniknął, po czym Żona zaczęła mi podżerać tosta, a dodatkowo po late zaczęło Mnie, jak zwykle, mdlić (mleko!). No to dokupiliśmy, na spółkę kolejnego tosta, z serem Camembert i ...żurawiną. Zaszaleliśmy nieźle!
Wieczorem Żona siedziała nad tabletem i go uruchomiała. System sam wszystko Jej przerzucił, to znaczy tablet spersonalizował się automatycznie. Są takie same zdjęcia, dostęp do konta, itd., jak w laptopie. Po prostu pięknie!
Żona usiłowała oddzielić tablet od klawiatury, ale coś Jej nie szło, więc zawołała mnie.
- Mnie?! - Do pomocy przy komputerze?! - pobiegłem pędem.
Pokazałem , jak to się robi.
- Trzeba użyć trochę siły, bo są mocne przyczepy na magnes! - dodałem.
Wiadomo, w użyciu siły przy sprzęcie, nawet komputerowym, jestem dobry.
W sumie cała OPERACJA IKEA udała się nad podziw.
To mi przypomniało stary dowcip, z głębokiej komuny - Słuchacz radia Erewań dzwoni i pyta:
- Czy to prawda, że Wania w Moskwie wygrał Wołgę?!
- Prawda, prawda! Tylko że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie Wołgę, a rower i nie wygrał, ale mu ukradli!
I jeszcze jedno a propos.
Żona Marynarza, który właśnie po kilkumiesięcznej nieobecności wrócił z dalekich mórz, zaszyta w otchłaniach leśnych, dowiedziawszy się, że jedziemy do IKEI stwierdziła, że coś u Nas zamówi, żeby Jej kupić. I da Nam znać. Nie dała! Zastanawiam się, dlaczego?!
Wczoraj Bocian przysłał jeden list.
środa, 6 grudnia 2017
06.12 2017 - śr
Mam 67 lat i 3 dni.
No i wybraliśmy się do IKEI.
Wszystko zostało profesjonalnie zaplanowane i zrealizowane:
1. Wielokrotne dyskusje Żony z Gospodynią, na temat czego brakuje w Naszej Wsi, co koniecznie(!) trzeba kupić, zrobione smsowe listy zakupów.
2. Sporządzona przeze Mnie na małej karteczce dodatkowa lista zakupów, bo tym wirtualnym nie ufam.
3. Przyniesienie do domu mapy z samochodu.
4. Wielowątkowe omówienie z Żoną całej trasy, z rozpisaniem każdego odcinka i dogłębną analizą, którędy się opłaca jechać, a którędy nie. Co z tego, że tylko120 km, ale lubimy na mapie poznać trasę od początku do końca, i mieć ją w głowie w czasie jazdy. Nawigacja to nie ta przyjemność.
5. Omówienie czasu naszej nieobecności pod kątem Naszej Suni.
6. Zaplanowanie i rozbicie tego okresu na poszczególne moduły czasowe:
a) 3 godziny - jazda tam i z powrotem
b) 2 godziny - zakupy
c) 1 godzina - jakaś knajpka.
Razem 6 godzin nieobecności, więc Sunia da radę.
7. Ustalenie dnia wyjazdu, uwzględniającego różne nasze potrzeby, samopoczucie, porę dnia - do południa (kolejki i korki) i uniknięcie weekendu, czyli horroru, na środę.
8. Ustalenie godziny wyjazdu na 09.00, żeby cała podróż odbyła się za dnia, bo nie cierpimy jeździć po ciemku.
9. Moje zerwanie się w nocy, czyli o 07.00, żeby spokojnie wyjść z Sunią na spacer.
10. Zerwanie się Żony, czego nie cierpi, w nocy, czyli o 07.40.
11. Pospieszne przygotowanie przez Żonę Posiłków Energetycznych i wypicie kawy.
12. Ponowne Moje wyjście z Sunią na krótkie odsiusianie.
13. Wyjazd.
Dawno nie jechaliśmy w trasę Naszym Inteligentnym Autem, więc z przyjemnością wystartowaliśmy.
Jakieś 6 km po wyjechaniu z Naszego Miasteczka z błogostanu wyrwał Mnie głos Żony:
- A czy My jesteśmy pewni, że w Bardzo Dużym Mieście jest IKEA?!
Dałem po hamulach i zjechałem na pobocze...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
Mam 67 lat i 3 dni.
No i wybraliśmy się do IKEI.
Wszystko zostało profesjonalnie zaplanowane i zrealizowane:
1. Wielokrotne dyskusje Żony z Gospodynią, na temat czego brakuje w Naszej Wsi, co koniecznie(!) trzeba kupić, zrobione smsowe listy zakupów.
2. Sporządzona przeze Mnie na małej karteczce dodatkowa lista zakupów, bo tym wirtualnym nie ufam.
3. Przyniesienie do domu mapy z samochodu.
4. Wielowątkowe omówienie z Żoną całej trasy, z rozpisaniem każdego odcinka i dogłębną analizą, którędy się opłaca jechać, a którędy nie. Co z tego, że tylko120 km, ale lubimy na mapie poznać trasę od początku do końca, i mieć ją w głowie w czasie jazdy. Nawigacja to nie ta przyjemność.
5. Omówienie czasu naszej nieobecności pod kątem Naszej Suni.
6. Zaplanowanie i rozbicie tego okresu na poszczególne moduły czasowe:
a) 3 godziny - jazda tam i z powrotem
b) 2 godziny - zakupy
c) 1 godzina - jakaś knajpka.
Razem 6 godzin nieobecności, więc Sunia da radę.
7. Ustalenie dnia wyjazdu, uwzględniającego różne nasze potrzeby, samopoczucie, porę dnia - do południa (kolejki i korki) i uniknięcie weekendu, czyli horroru, na środę.
8. Ustalenie godziny wyjazdu na 09.00, żeby cała podróż odbyła się za dnia, bo nie cierpimy jeździć po ciemku.
9. Moje zerwanie się w nocy, czyli o 07.00, żeby spokojnie wyjść z Sunią na spacer.
10. Zerwanie się Żony, czego nie cierpi, w nocy, czyli o 07.40.
11. Pospieszne przygotowanie przez Żonę Posiłków Energetycznych i wypicie kawy.
12. Ponowne Moje wyjście z Sunią na krótkie odsiusianie.
13. Wyjazd.
Dawno nie jechaliśmy w trasę Naszym Inteligentnym Autem, więc z przyjemnością wystartowaliśmy.
Jakieś 6 km po wyjechaniu z Naszego Miasteczka z błogostanu wyrwał Mnie głos Żony:
- A czy My jesteśmy pewni, że w Bardzo Dużym Mieście jest IKEA?!
Dałem po hamulach i zjechałem na pobocze...
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
wtorek, 5 grudnia 2017
05.12.2017 - wt
Mam 67 lat i 2 dni. Nadal.
No i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Żona, w celu zrekompensowania strat moralnych, jakie poniosłem w Rossmannie, przygotowała wykwintny obiad.
Wszystko, o czym piszę poniżej, jest jakimś ułamkiem wiedzy, którą pozyskałem tylko w trakcie samego delektowania się obiadem. Nie byłem w stanie spamiętać wszystkiego, zwłaszcza że przed oczami i nosem miałem, to co miałem, i Moja podzielność uwagi pomiędzy Wiedza Żony a Talerz Obiadowy, zazwyczaj niska, teraz wynosiła zero. Uważam, że i tak dużo zarejestrowałem.
Otóż jadłem gicz wołową (ossobuco - kość z dziurką), co w samo w sobie było przyczyną lekkiej zgryzoty Żony, bo:
1) lepsza byłaby gicz cielęca,
2) wszystko byłoby lepsze na Naszej Kuchni opalanej drewnem w Naszej Wsi.
Mięso było duszone przez 6(!) godzin, na małym ogniu. Mięciutkie, aż do kulinarnego bólu.
Dodany ocet balsamiczny, miód, cebula, marchew i przyprawy - liść laurowy, czosnek, ziele angielskie, rozmaryn i Bóg wie, co jeszcze.
Na talerzu mięso polane (posypane) gremolatą - wyciśnięty czosnek, posiekana zielona pietruszka i starta skórka z cytryny (ekologicznej!). W kości z dziurką pyszny szpik.
Do tego wino czerwone, wytrawne, chilijskie - Petirrojo, szczep Carmenere.
W knajpie jakieś 7-8 dych, bez wina! I jeszcze, wyjątkowo, Sunia się załapała na kość z dziurką i też to doceniła, bo zniknęła z kuchni na jakąś godzinkę.
Czy można się dziwić, że nie palę się do wyjazdów do Metropolii?!
Przy tym wszystkim Żona złamała Zasadę Sztuki i podała Mi do tego ugotowane dwa ziemniaczki - saute, bo wie, jak kocham Komórki Ziemniaczane, zwłaszcza takie prosto z wody, bez niczego.
- Boże, a Ja już myślałem, że ziemniaczki do mięska to tylko w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, jak jestem sam! - wydałem się.
Nie zareagowała, więc kontynuowałem z westchnieniem:
- I porównać ten obiad do moich w Nie Naszym Mieszkaniu!
- A właśnie! Nic mi nie mówiłeś, jak udał Ci się pstrąg?
No tak.
Wszystko przeprowadziłem oczywiście zgodnie z instrukcją Żony.
A więc zakupy. Najpierw sprytnie kupiłem pstrąga, hamując się żeby nie był za duży, bo bez niego nie byłoby sensu kupować czosnku, zielonej pietruszki i marchewki z groszkiem ("koniecznie w słoiku, bo będziesz miał najprościej!"). Z tym słoikiem był problem, bo nie mogłem go znaleźć. Krążyłem systematycznie wokół regałów eliminując jeden po drugim, aż natknąłem się na panią, która coś układała, czyli PRACOWAŁA! Moje pytanie o groszek z marchewką spotkał się z jej aroganckim spojrzeniem, którym ostentacyjnie zmierzyła mnie od stóp do głowy, jak jakiegoś Kosmitę-Idiotę, i bez słowa wskazała ręką za mnie. A tam cały regał marchewki z groszkiem.
Robiąc często zakupy, stwierdzam, że obsługa Kauflanda jest niegrzeczna, a Carrefour arogancka. Przynajmniej tam, gdzie ja kupuję.
W Nie Naszym mieszkaniu zdałem krótką relację Żonie.
- A kupiłeś tuszę?
- Tuszę, że tuszę!
Najpierw tuszę lekko poszerzyłem nożem, bo nie chciała się w środku zmieścić sensowna ilość zgniecionego czosnku i niebotyczne ilości posiekanej drobniutko pietruszki. Co włożyłem pietruszkę, to taka sama ilość wracała przyklejona do moich rąk. Wszystko dookoła, czego się nie dotknąłem, było w pietruszce. Nie wiedziałem, że pstrąg może być taki kleisty.
Gdy się z tym jako tako uporałem, wrzuciłem tuszę na patelnię z olejem kokosowym. Ogon pstrąga wystawał poza patelnię, więc tuszę wygiąłem księżycoidalnie (w III kwartę) i wszystko grało. Tylko pokrywkę niechcący tak ustawiłem, że taka w niej mała dziureczka, chyba po to, żeby ułatwiać proces odparowywania, była akurat obok oka pstrąga, więc patrzył na mnie podwójnym okiem, do tego z rozdziawioną gębą. Przy przewracaniu tuszy na drugi bok starałem się tego widoku unikać, bo był dość makabryczny.
Na talerzu ogon wystawał poza, więc natychmiast go urwałem, a za chwilę to samo zrobiłem z głową, bo nie mogłem znieść tego patrzenia, nawet jednoocznego, i widoku tej gęby.
Pstrąg z podgrzaną marcheweczką z groszkiem, z odrobiną masełka, był pyszny, miękki i soczysty.
Tylko mnóstwo rzeczy pozostało w posiekanej, przyklejonej pietruszce - mydło w łazience, ręcznik, blaty, krzesła, słowem wszystko czego się w trakcie dotknąłem, chcący czy niechcący.
Ale, jak przyjedziemy z Żoną i Sunią w połowie grudnia do Metropolii, to się sprzątnie.
Bocian nie odezwał się do końca dnia.
Mam 67 lat i 2 dni. Nadal.
No i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Żona, w celu zrekompensowania strat moralnych, jakie poniosłem w Rossmannie, przygotowała wykwintny obiad.
Wszystko, o czym piszę poniżej, jest jakimś ułamkiem wiedzy, którą pozyskałem tylko w trakcie samego delektowania się obiadem. Nie byłem w stanie spamiętać wszystkiego, zwłaszcza że przed oczami i nosem miałem, to co miałem, i Moja podzielność uwagi pomiędzy Wiedza Żony a Talerz Obiadowy, zazwyczaj niska, teraz wynosiła zero. Uważam, że i tak dużo zarejestrowałem.
Otóż jadłem gicz wołową (ossobuco - kość z dziurką), co w samo w sobie było przyczyną lekkiej zgryzoty Żony, bo:
1) lepsza byłaby gicz cielęca,
2) wszystko byłoby lepsze na Naszej Kuchni opalanej drewnem w Naszej Wsi.
Mięso było duszone przez 6(!) godzin, na małym ogniu. Mięciutkie, aż do kulinarnego bólu.
Dodany ocet balsamiczny, miód, cebula, marchew i przyprawy - liść laurowy, czosnek, ziele angielskie, rozmaryn i Bóg wie, co jeszcze.
Na talerzu mięso polane (posypane) gremolatą - wyciśnięty czosnek, posiekana zielona pietruszka i starta skórka z cytryny (ekologicznej!). W kości z dziurką pyszny szpik.
Do tego wino czerwone, wytrawne, chilijskie - Petirrojo, szczep Carmenere.
W knajpie jakieś 7-8 dych, bez wina! I jeszcze, wyjątkowo, Sunia się załapała na kość z dziurką i też to doceniła, bo zniknęła z kuchni na jakąś godzinkę.
Czy można się dziwić, że nie palę się do wyjazdów do Metropolii?!
Przy tym wszystkim Żona złamała Zasadę Sztuki i podała Mi do tego ugotowane dwa ziemniaczki - saute, bo wie, jak kocham Komórki Ziemniaczane, zwłaszcza takie prosto z wody, bez niczego.
- Boże, a Ja już myślałem, że ziemniaczki do mięska to tylko w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, jak jestem sam! - wydałem się.
Nie zareagowała, więc kontynuowałem z westchnieniem:
- I porównać ten obiad do moich w Nie Naszym Mieszkaniu!
- A właśnie! Nic mi nie mówiłeś, jak udał Ci się pstrąg?
No tak.
Wszystko przeprowadziłem oczywiście zgodnie z instrukcją Żony.
A więc zakupy. Najpierw sprytnie kupiłem pstrąga, hamując się żeby nie był za duży, bo bez niego nie byłoby sensu kupować czosnku, zielonej pietruszki i marchewki z groszkiem ("koniecznie w słoiku, bo będziesz miał najprościej!"). Z tym słoikiem był problem, bo nie mogłem go znaleźć. Krążyłem systematycznie wokół regałów eliminując jeden po drugim, aż natknąłem się na panią, która coś układała, czyli PRACOWAŁA! Moje pytanie o groszek z marchewką spotkał się z jej aroganckim spojrzeniem, którym ostentacyjnie zmierzyła mnie od stóp do głowy, jak jakiegoś Kosmitę-Idiotę, i bez słowa wskazała ręką za mnie. A tam cały regał marchewki z groszkiem.
Robiąc często zakupy, stwierdzam, że obsługa Kauflanda jest niegrzeczna, a Carrefour arogancka. Przynajmniej tam, gdzie ja kupuję.
W Nie Naszym mieszkaniu zdałem krótką relację Żonie.
- A kupiłeś tuszę?
- Tuszę, że tuszę!
Najpierw tuszę lekko poszerzyłem nożem, bo nie chciała się w środku zmieścić sensowna ilość zgniecionego czosnku i niebotyczne ilości posiekanej drobniutko pietruszki. Co włożyłem pietruszkę, to taka sama ilość wracała przyklejona do moich rąk. Wszystko dookoła, czego się nie dotknąłem, było w pietruszce. Nie wiedziałem, że pstrąg może być taki kleisty.
Gdy się z tym jako tako uporałem, wrzuciłem tuszę na patelnię z olejem kokosowym. Ogon pstrąga wystawał poza patelnię, więc tuszę wygiąłem księżycoidalnie (w III kwartę) i wszystko grało. Tylko pokrywkę niechcący tak ustawiłem, że taka w niej mała dziureczka, chyba po to, żeby ułatwiać proces odparowywania, była akurat obok oka pstrąga, więc patrzył na mnie podwójnym okiem, do tego z rozdziawioną gębą. Przy przewracaniu tuszy na drugi bok starałem się tego widoku unikać, bo był dość makabryczny.
Na talerzu ogon wystawał poza, więc natychmiast go urwałem, a za chwilę to samo zrobiłem z głową, bo nie mogłem znieść tego patrzenia, nawet jednoocznego, i widoku tej gęby.
Pstrąg z podgrzaną marcheweczką z groszkiem, z odrobiną masełka, był pyszny, miękki i soczysty.
Tylko mnóstwo rzeczy pozostało w posiekanej, przyklejonej pietruszce - mydło w łazience, ręcznik, blaty, krzesła, słowem wszystko czego się w trakcie dotknąłem, chcący czy niechcący.
Ale, jak przyjedziemy z Żoną i Sunią w połowie grudnia do Metropolii, to się sprzątnie.
Bocian nie odezwał się do końca dnia.
05.12.2017 - wt
Mam 67 lat i 2 dni.
No i znowu 5 Pilsnerów Urquelli w plecy!
A może 5 Pilsnerów Urquellów? W każdym bądź razie 5 butelek, a to jest strata niepowetowana!
W ramach adaptacji musieliśmy z Żoną zrobić wczoraj zakupy, żeby uzupełnić, a raczej odtworzyć wszelakie domowe zapasy. Takie Nasze Miasteczko ma to do siebie, że w dwie godziny można pozałatwiać sprawy w trzech urzędach i jednocześnie obskoczyć, np. 6 sklepów. I jeszcze pójść na kawę, jeśli jest gdzie. A gdy się rozdzielimy umiejętnie przydzielając sobie funkcje, to nawet można się zmieścić w półtorej.
Wtedy silnik diesla w Naszym Inteligentnym Aucie za cholerę nie zdąży się rozgrzać, więc katalizator dostaje nieźle w kość, ale pocieszam się, że jutro jedziemy do Bardzo Dużego Miasta, do najbliższej IKEI (najbliższej IKEA?), aby dokupić różne rzeczy, bo Gospodyni z Naszej Wsi zgłosiła spore braki dotyczące naczyń w apartamentach u gości. Musimy jechać, bo po przyjeździe do Naszej Metropolii nie będziemy mieli czasu na zakupy, a poza tym im bliżej Świąt, tym większy obłęd! Więc w drodze do Bardzo Dużego Miasta trochę przyduszę i wszystkie, wredne, cząstki na katalizatorze przepalę, jak nic.
Moglibyśmy po Naszym Miasteczku jeździć Terenowym (tak zresztą planowaliśmy), ale po zrobieniu ostatnio blisko 400 km i przywiezieniu całej masy towarów tak się zmęczył, że odmówił posłuszeństwa. Dał się jeszcze normalnie wprowadzić do garażu, ale z powrotem już Go nie można wyciągnąć. Zaparł się i nie odpala.
W ramach wczorajszych zakupów byliśmy w Rossmannie (a jakże! jest takowy). Przyjęliśmy nową strategię, żebym w czasie moich podróży pociągami wte i wewte miał ze sobą jak najmniej bagażu. Stąd różne rzeczy zostały już wcześniej podzielone, mniej więcej po połowie, z uwzględnieniem ich specyficznych funkcji, pomiędzy Nie Nasze Mieszkanie Na Osiedlu w Metropolii a Nasze Mieszkanie w Naszym Miasteczku. Strategia ta wymaga jednak ciągłych uzupełnień, więc dlatego, np. kupiłem dla Siebie nową kosmetyczkę w kolorze "lśniąco-metalizująco-opalizująco-czerwonym-w-kierunku-pomarańczowego", bo po pierwsze Mi się podobała, a po drugie muszę dać pożywkę dla Zagranicznego Grona Szyderców, żeby Ich SZYDERSTWOŚĆ nie zwiędła.
Przy kasie się zaczęło - wszystko recytowanym, doodklepliwym, wyuczonoformułkowym, pospiesznym i agresywnym głosem:
- Ma Pan kartę XYZ Rossmanna?
- Nie, dziękuję?
- To może Panu założyć?
- Nie dziękuję! - podniosłem lekko głos, w którym dało się usłyszeć zniecierpliwienie z domieszką irytacji.
- Bo zrobił Pan zakupy na 146,23 zł i gdyby pan dokupił do 150., to wtedy mógłby pan otrzymać w promocji płyn micelarny(?!).
- Czy mogę w końcu normalnie zapłacić?! - moje wzburzenie (bo jak mogła przy ludziach(!) coś takiego Mi zaproponować, tym bardziej, że kompletnie nie wiem, co to jest, więc tym bardziej nie wiedziałem, jak się zachować) specjalnie na panią nie podziałało. Bez cienia uśmiechu podała Mi resztę, w tym dwie dwudziestozłotówki. Wypadłem ze sklepu, jak oparzony, nawet nie chowając pieniędzy do portmonetki, czego nigdy nie robię, ale przez ten płyn...
Przy samochodzie ocknąłem się, że w ręce trzymam tylko jedną. Wsteczne poszukiwania nie dały oczywiście rezultatu, no i 5 Pilsnerów Urquelli się rozpłynęlli (albo Urquellów rozpłynęllów - efekt ten sam).
- Strata, która uczy, jest zyskiem! - skwitowała spokojnie Żona.
Przy okazji dotarło do mnie, że to Swoje ulubione powiedzenie, o dziwo, najczęściej mówi przy mnie...
Bocian do tamtego incydentu się nie objawił.
Mam 67 lat i 2 dni.
No i znowu 5 Pilsnerów Urquelli w plecy!
A może 5 Pilsnerów Urquellów? W każdym bądź razie 5 butelek, a to jest strata niepowetowana!
W ramach adaptacji musieliśmy z Żoną zrobić wczoraj zakupy, żeby uzupełnić, a raczej odtworzyć wszelakie domowe zapasy. Takie Nasze Miasteczko ma to do siebie, że w dwie godziny można pozałatwiać sprawy w trzech urzędach i jednocześnie obskoczyć, np. 6 sklepów. I jeszcze pójść na kawę, jeśli jest gdzie. A gdy się rozdzielimy umiejętnie przydzielając sobie funkcje, to nawet można się zmieścić w półtorej.
Wtedy silnik diesla w Naszym Inteligentnym Aucie za cholerę nie zdąży się rozgrzać, więc katalizator dostaje nieźle w kość, ale pocieszam się, że jutro jedziemy do Bardzo Dużego Miasta, do najbliższej IKEI (najbliższej IKEA?), aby dokupić różne rzeczy, bo Gospodyni z Naszej Wsi zgłosiła spore braki dotyczące naczyń w apartamentach u gości. Musimy jechać, bo po przyjeździe do Naszej Metropolii nie będziemy mieli czasu na zakupy, a poza tym im bliżej Świąt, tym większy obłęd! Więc w drodze do Bardzo Dużego Miasta trochę przyduszę i wszystkie, wredne, cząstki na katalizatorze przepalę, jak nic.
Moglibyśmy po Naszym Miasteczku jeździć Terenowym (tak zresztą planowaliśmy), ale po zrobieniu ostatnio blisko 400 km i przywiezieniu całej masy towarów tak się zmęczył, że odmówił posłuszeństwa. Dał się jeszcze normalnie wprowadzić do garażu, ale z powrotem już Go nie można wyciągnąć. Zaparł się i nie odpala.
W ramach wczorajszych zakupów byliśmy w Rossmannie (a jakże! jest takowy). Przyjęliśmy nową strategię, żebym w czasie moich podróży pociągami wte i wewte miał ze sobą jak najmniej bagażu. Stąd różne rzeczy zostały już wcześniej podzielone, mniej więcej po połowie, z uwzględnieniem ich specyficznych funkcji, pomiędzy Nie Nasze Mieszkanie Na Osiedlu w Metropolii a Nasze Mieszkanie w Naszym Miasteczku. Strategia ta wymaga jednak ciągłych uzupełnień, więc dlatego, np. kupiłem dla Siebie nową kosmetyczkę w kolorze "lśniąco-metalizująco-opalizująco-czerwonym-w-kierunku-pomarańczowego", bo po pierwsze Mi się podobała, a po drugie muszę dać pożywkę dla Zagranicznego Grona Szyderców, żeby Ich SZYDERSTWOŚĆ nie zwiędła.
Przy kasie się zaczęło - wszystko recytowanym, doodklepliwym, wyuczonoformułkowym, pospiesznym i agresywnym głosem:
- Ma Pan kartę XYZ Rossmanna?
- Nie, dziękuję?
- To może Panu założyć?
- Nie dziękuję! - podniosłem lekko głos, w którym dało się usłyszeć zniecierpliwienie z domieszką irytacji.
- Bo zrobił Pan zakupy na 146,23 zł i gdyby pan dokupił do 150., to wtedy mógłby pan otrzymać w promocji płyn micelarny(?!).
- Czy mogę w końcu normalnie zapłacić?! - moje wzburzenie (bo jak mogła przy ludziach(!) coś takiego Mi zaproponować, tym bardziej, że kompletnie nie wiem, co to jest, więc tym bardziej nie wiedziałem, jak się zachować) specjalnie na panią nie podziałało. Bez cienia uśmiechu podała Mi resztę, w tym dwie dwudziestozłotówki. Wypadłem ze sklepu, jak oparzony, nawet nie chowając pieniędzy do portmonetki, czego nigdy nie robię, ale przez ten płyn...
Przy samochodzie ocknąłem się, że w ręce trzymam tylko jedną. Wsteczne poszukiwania nie dały oczywiście rezultatu, no i 5 Pilsnerów Urquelli się rozpłynęlli (albo Urquellów rozpłynęllów - efekt ten sam).
- Strata, która uczy, jest zyskiem! - skwitowała spokojnie Żona.
Przy okazji dotarło do mnie, że to Swoje ulubione powiedzenie, o dziwo, najczęściej mówi przy mnie...
Bocian do tamtego incydentu się nie objawił.
poniedziałek, 4 grudnia 2017
04.12.2017 - pn
Mam 67 lat i 1 dzień.
No i przechodzę asymilację.
Do nowego wieku i do Naszego Miasteczka.
A łatwo nie jest.
To jest tak, jakbyś jechał tylko jednym torem i wokół, w przeciągu sporego czasu, był określony klimat - krajobrazowy, industrialny, pogodowy, społeczny, zawodowy, rodzinny, mentalny. Przyzwyczajasz się do tego, traktujesz jak swoje, bo jesteś u siebie. Żyjesz tu i teraz. Poważna sprawa. Po czym, ktoś lub coś, przestawia wajchę i ...nagle jesteś w innym świecie. Niby wszystko to samo, na pewno podobnie, ale jednak... I nadal jesteś u siebie. Nadal żyjesz tu i teraz. Nadal poważna sprawa.
Stworzyłem w związku z tym, na własny użytek, żeby się jakoś odnajdywać, może żeby nie zwariować, pojęcie INNE ŚWIATY. Dzisiaj jestem w Tym, jutro będę w Innym.
ONE przecinają się ze sobą lub wzajemnie przenikają, na szczęście.
A zaczęło się już wczoraj.
Na Stacji Przesiadkowej (tym razem miałem za mało czasu, aby w Mieście Przesiadkowym zapytać młode dziewczę, ilu mieszkańców ma jej Miasto) strasznie Mi się chciało siku, bo w poprzednim pociągu wypiłem dwa piwa. Nie był to, co prawda, Pilsner Urquell, ale jednak...
Ubikacje znalazłem na zewnątrz, przy peronie. W środku, od razu, natknąłem się na automat do wrzucania 2,50 zł (?!). Drogo! Obok siedziała pani przyodziana w ten nieśmiertelny, bo jeszcze z komuny, fartuszek w kolorze koniecznie niebieskim i z tworzywa koniecznie sztucznego.
Jak się szybko zorientowałem, pani była do:
1) Rozmieniania pieniędzy, bo automat nie wydawał reszty,
2) Instruowania, gdzie wrzucać 2,50, bo były doń dwa takie same otwory, bez opisu,
3) Do utrzymywania czystości, bo było czysto.
Pani siedziała tuż obok, nie było żadnych przepierzeń, więc, nawet przy sikaniu, komfort w skali 0-10 wynosił "-10". Starałem się zachowywać cichutko, ale ciurkać przecież musiało. O tym, żeby przy okazji coś jeszcze się wypsnęło, nie było mowy!
Postanowiłem, gdyby w trakcie transzy przesiadkowej ponownie mnie przyparło, że będę czekał do następnego pociągu. I tak się stało.
Z nudów zacząłem łazić po peronie. Na sąsiednim stał jakiś pociąg, cały oklejony folią w kolorze ecru. Wyglądał futurologicznie. Z przodu i z tyłu składu po jednej, "zwyklej" lokomotywie.
- Jadą od nas na prom do Norwegii. - Jestem na emeryturze, ale wiem, bo pracowałem w tej firmie! - mówi starszy(?) facet widząc, jak się gapię.
W końcu zacząłem czytać książkę. W poczekalni było estetycznie, ale bardzo surowo, minimalistycznie. W środku żadnych głośników. Jak chciałem wysłuchać jakiegokolwiek komunikatu, musiałem nerwowo zrywać się i pędzić do sali kasowej, skąd dochodził mnie charakterystyczny, kolejowy dźwięk. Ale i tak nie "zdanżałem", bo komunikat właśnie "zdanżał" się ogłosić.
Wsiadając do drugiego pociągu zapytałem konduktora, czy to do Naszego Miasteczka.
- Jedzie nawet do Naszego Miasteczka! - odparł z humorem.
A gdy przyszedł sprawdzać bilety, od razu uprzedziłem go , chcąc uniknąć katorgi:
- Chyba Mi na bilecie "wycięło numer"!
- Tak, tak! Bez sensu wpisują te numery na brzegu strony! I Mi go oddał nie prosząc o dowód osobisty, ani o nic.
Na dworcu wysiadał nawet mały tłumek ludzi.
- Poznałam Cię po tej Twojej Świętej Czapce! - Moja Żona artystycznie wypłynęła z tłumu.
Wcześniej zabroniła Mi przyjeżdżać najedzonym i od razu zaprosiła Mnie na urodzinowy obiad do knajpki, o którą w życiu bym nie podejrzewał Naszego Miasteczka. Taka może być w dowolnym miejscu, nawet w Naszej Metropolii.
Ale.
W menu, w części alkoholowej, przeczytałem:
"Uwaga! Napoje i alkohole wniesione do lokalu z zewnątrz będą traktowane jak zakupione w lokalu i doliczone do rachunku!"
Takie Nasze Signum Loci.
Wczoraj do końca dnia Bocian nie odezwał się wcale.
Dzisiaj również.
niedziela, 3 grudnia 2017
03.12.1950 - ndz
Mam 67 lat!
No i wieje zgrozą!
Fajnie było, gdy miało się 66 lat. Człowiek czuł się młodo, pełen wigoru i chęci do życia. A teraz? Nie wiadomo. I trzeba z tym 67 męczyć się przez cały rok.
Gdy byłem nastolatkiem większość wolnego czasu, a mieliśmy go z innymi Kolegami, Naszą Bandą, bardzo dużo, spędzałem w Moim Rodzinnym Mieście nad rzeką lub na ulicy. Dosłownie. Cieszę się, że wychowała Mnie ulica, jak np. Tuska, a nie co innego, jak np. Kaczyńskiego.
To nas rozwijało.
Co roku, tuż przed wakacjami, budowaliśmy na naszej rzece Tamę. Po dnie pchaliśmy ogromne głazy i wszelakie kamienie, bo było lżej. Woda, normalnie ledwo do pasa, przed Tamą stawała się głębią, że można było skakać na główkę. Cała okolica się schodziła. A woda czyściutka - ryby, które sprytnie łowiliśmy na słoik z przynętą w środku, było widać gołym okiem. Za Tamą duży, poważny i szemrzący wodospad. Byliśmy dumni.
Fakt, że część tych głazów wyrywaliśmy chyba z wyregulowanego nabrzeża, bo co roku, ale na szczęście po wakacjach, przychodziła ekipa, która szpetnie klnąc (oj, uczył się człowiek, uczył; i chłonął) burzyła Tamę i naprawiała nabrzeże. Trwało to latami.
Albo na podwórku mieliśmy w opuszczonym magazynie na I piętrze swoją Twierdzę. Była ona oczywiście trudno dostępna (wchodziliśmy po wciąganej drabinie), ale wymagała pewnych udoskonaleń. Obok, na sąsiednim podwórku, jacyś murarze coś budowali, więc gdy w sobotę poszli po pracy do domu, przerzuciliśmy cegły, piasek i cement, i w ciągu jednej niedzieli wybudowaliśmy wewnątrz piękny mur. Wieść o naszej Twierdzy rozeszła się błyskawicznie po okolicy i gdzieś przez tydzień różne bandy nas napadały. Twierdzy nigdy nie zdobyły.
Jednak po tygodniu wybuchła afera, bo murarze wrócili do pracy (chyba, jak to w socjalizmie, byli na jakiejś fusze), a tu nie ma materiałów. Po śledztwie odkryli prawdę, ale zamiast Nas złajać, podziwiali Naszą robotę.
- No patrz, kurwa, Heniek! Takie łebki, a taki mur postawili i to w jeden dzień!
Mur rozebrali i było to dla nas straszne, gdy tak staliśmy i patrzyliśmy.
Straciliśmy do Twierdzy serce, bo została zbrukana. I tak Twierdza upadła. Nigdy już do niej nie wróciliśmy.
Nikt Nam tego wszystkiego nie kazał robić i to było piękne. Tyle wolności i swobody.
Ale większość wolnego czasu, ponieważ jednak byliśmy normalnymi nastolatkami, spędzaliśmy nad rzeką grając do upadłego w piłkę. Przekrój wieku: 6 - 16 lat. Mecze rozgrywaliśmy w różnych konfiguracjach i na ogół obywało się bez konfliktów. Kłótnie wybuchały jedynie wtedy, gdy trzeba było ustalić, czy jest bramka, czyli gol, czy jej nie ma. Bo za bramkę robiły dwie cegły, a przecież strzelało się w okienka i pod poprzeczkę.
Zdarzało się, że rozgrywaliśmy mecze z jakimiś staruchami, którzy przychodzili nad rzekę wypić piwko albo wódeczkę i nachodziła ich chętka zagrania z łebkami. Mogli mieć po 30 lat i był to dla Nas wiek niewyobrażalny, a jak mówiliśmy o roku 2000, to o jakimś Kosmosie.
Staruchy regularnie dawały Nam łupnia, co było przyczyną niezmiennej frustracji i niezrozumienia.
Jak to?...
A dzisiaj?
Jest równie pięknie. Za oknami cudowna pogoda, niebieskie niebo i słoneczko. Wracam do Żony, Suni i do Naszego Miasteczka i się cieszę, jak jakiś nastolatek!
I nie popsuł Mi humoru konduktor-kierownik pociągu, skądinąd bardzo sympatyczny. Sprawdzał mój bilet, ten wczoraj wydrukowany w Szkole. Okazałem, a jakże dowód osobisty, nie pytając po co to muszę robić i czekałem. Minęły trzy minuty, a konduktor dalej stoi na korytarzu i trzyma Mój bilet. Zacząłem się lekko niepokoić i irytować, ale umiem w takiej sytuacji wyrobić w sobie mechanizm obronny w postaci ironii, śmiechu i cynizmu.
- Uczy się go na pamięć, czy co? - pomyślałem. - Tylko po co?
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było, bo nauczyłem się, że nad danym systemem nie ma co się zastanawiać, a na pewno nie nad takim, który nadzoruje tzw. służby mundurowe. One kierują się logiką inaczej.
Ponieważ dalej to trwało, więc pan konduktor wszedł do przedziału i przysiadł na wolnym miejscu wpatrując się ciągle... w Mój bilet. Zacząłem czytać ostentacyjnie książkę czując się dosyć głupio, bo się nie odzywał, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą po co?
- Czy coś się stało?! - może miałem zapytać debilnie, jak nie przymierzając Nasza Quasi-Gospodyni, która z Nami mieszkała przez trzy lata w Naszej Wsi, skoro widać, że coś się stało. Ona nigdy tego nie widziała i to, sumarycznie, coraz bardziej było nie do wytrzymania.
Już szykowałem ciężkie armaty w postaci mojego wieku, intelektu, cynizmu i logiki, gdy wybuchła bomba.
- Obcięło Panu numer na bilecie! - wreszcie się odezwał. - Ale znalazłem Pana i dopisałem ręcznie, żeby kolejni moi koledzy przy sprawdzaniu nie musieli ponownie szukać.
A tak unikałem kafelka! Strach pomyśleć, co Mi może jeszcze obciąć przy wydruku biletu. Chyba z powrotem wrócę do normalnych kas biletowych. Niczego Mi nie utnie i nie będę musiał zadawać głupich pytań, dlaczego muszę okazywać dowód osobisty.
Gdy już się uspokoiłem, ze zgrozą dotarło do mnie, że przecież na drugi odcinek podróży, po przesiadce, również mam bilet! Wydrukowany! Więc jeśli w nim coś obcięło, to konduktor "mnie będzie szukał", a ponieważ trasa jest krótka, to nie zdążę wysiąść na dworcu w Naszym Miasteczku. I co mam wtedy powiedzieć?
- Ale na dworcu czeka Żona!
Olśniła mnie jeszcze jedna rzecz. Wpis na początku! Gdy piszę "03.12.", to dalej jest automat. Więc raz do roku niech taka anomalia zostanie.
Dzisiaj Bocian, jak do tej pory, nie odezwał się wcale.
Mam 67 lat!
No i wieje zgrozą!
Fajnie było, gdy miało się 66 lat. Człowiek czuł się młodo, pełen wigoru i chęci do życia. A teraz? Nie wiadomo. I trzeba z tym 67 męczyć się przez cały rok.
Gdy byłem nastolatkiem większość wolnego czasu, a mieliśmy go z innymi Kolegami, Naszą Bandą, bardzo dużo, spędzałem w Moim Rodzinnym Mieście nad rzeką lub na ulicy. Dosłownie. Cieszę się, że wychowała Mnie ulica, jak np. Tuska, a nie co innego, jak np. Kaczyńskiego.
To nas rozwijało.
Co roku, tuż przed wakacjami, budowaliśmy na naszej rzece Tamę. Po dnie pchaliśmy ogromne głazy i wszelakie kamienie, bo było lżej. Woda, normalnie ledwo do pasa, przed Tamą stawała się głębią, że można było skakać na główkę. Cała okolica się schodziła. A woda czyściutka - ryby, które sprytnie łowiliśmy na słoik z przynętą w środku, było widać gołym okiem. Za Tamą duży, poważny i szemrzący wodospad. Byliśmy dumni.
Fakt, że część tych głazów wyrywaliśmy chyba z wyregulowanego nabrzeża, bo co roku, ale na szczęście po wakacjach, przychodziła ekipa, która szpetnie klnąc (oj, uczył się człowiek, uczył; i chłonął) burzyła Tamę i naprawiała nabrzeże. Trwało to latami.
Albo na podwórku mieliśmy w opuszczonym magazynie na I piętrze swoją Twierdzę. Była ona oczywiście trudno dostępna (wchodziliśmy po wciąganej drabinie), ale wymagała pewnych udoskonaleń. Obok, na sąsiednim podwórku, jacyś murarze coś budowali, więc gdy w sobotę poszli po pracy do domu, przerzuciliśmy cegły, piasek i cement, i w ciągu jednej niedzieli wybudowaliśmy wewnątrz piękny mur. Wieść o naszej Twierdzy rozeszła się błyskawicznie po okolicy i gdzieś przez tydzień różne bandy nas napadały. Twierdzy nigdy nie zdobyły.
Jednak po tygodniu wybuchła afera, bo murarze wrócili do pracy (chyba, jak to w socjalizmie, byli na jakiejś fusze), a tu nie ma materiałów. Po śledztwie odkryli prawdę, ale zamiast Nas złajać, podziwiali Naszą robotę.
- No patrz, kurwa, Heniek! Takie łebki, a taki mur postawili i to w jeden dzień!
Mur rozebrali i było to dla nas straszne, gdy tak staliśmy i patrzyliśmy.
Straciliśmy do Twierdzy serce, bo została zbrukana. I tak Twierdza upadła. Nigdy już do niej nie wróciliśmy.
Nikt Nam tego wszystkiego nie kazał robić i to było piękne. Tyle wolności i swobody.
Ale większość wolnego czasu, ponieważ jednak byliśmy normalnymi nastolatkami, spędzaliśmy nad rzeką grając do upadłego w piłkę. Przekrój wieku: 6 - 16 lat. Mecze rozgrywaliśmy w różnych konfiguracjach i na ogół obywało się bez konfliktów. Kłótnie wybuchały jedynie wtedy, gdy trzeba było ustalić, czy jest bramka, czyli gol, czy jej nie ma. Bo za bramkę robiły dwie cegły, a przecież strzelało się w okienka i pod poprzeczkę.
Zdarzało się, że rozgrywaliśmy mecze z jakimiś staruchami, którzy przychodzili nad rzekę wypić piwko albo wódeczkę i nachodziła ich chętka zagrania z łebkami. Mogli mieć po 30 lat i był to dla Nas wiek niewyobrażalny, a jak mówiliśmy o roku 2000, to o jakimś Kosmosie.
Staruchy regularnie dawały Nam łupnia, co było przyczyną niezmiennej frustracji i niezrozumienia.
Jak to?...
A dzisiaj?
Jest równie pięknie. Za oknami cudowna pogoda, niebieskie niebo i słoneczko. Wracam do Żony, Suni i do Naszego Miasteczka i się cieszę, jak jakiś nastolatek!
I nie popsuł Mi humoru konduktor-kierownik pociągu, skądinąd bardzo sympatyczny. Sprawdzał mój bilet, ten wczoraj wydrukowany w Szkole. Okazałem, a jakże dowód osobisty, nie pytając po co to muszę robić i czekałem. Minęły trzy minuty, a konduktor dalej stoi na korytarzu i trzyma Mój bilet. Zacząłem się lekko niepokoić i irytować, ale umiem w takiej sytuacji wyrobić w sobie mechanizm obronny w postaci ironii, śmiechu i cynizmu.
- Uczy się go na pamięć, czy co? - pomyślałem. - Tylko po co?
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było, bo nauczyłem się, że nad danym systemem nie ma co się zastanawiać, a na pewno nie nad takim, który nadzoruje tzw. służby mundurowe. One kierują się logiką inaczej.
Ponieważ dalej to trwało, więc pan konduktor wszedł do przedziału i przysiadł na wolnym miejscu wpatrując się ciągle... w Mój bilet. Zacząłem czytać ostentacyjnie książkę czując się dosyć głupio, bo się nie odzywał, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą po co?
- Czy coś się stało?! - może miałem zapytać debilnie, jak nie przymierzając Nasza Quasi-Gospodyni, która z Nami mieszkała przez trzy lata w Naszej Wsi, skoro widać, że coś się stało. Ona nigdy tego nie widziała i to, sumarycznie, coraz bardziej było nie do wytrzymania.
Już szykowałem ciężkie armaty w postaci mojego wieku, intelektu, cynizmu i logiki, gdy wybuchła bomba.
- Obcięło Panu numer na bilecie! - wreszcie się odezwał. - Ale znalazłem Pana i dopisałem ręcznie, żeby kolejni moi koledzy przy sprawdzaniu nie musieli ponownie szukać.
A tak unikałem kafelka! Strach pomyśleć, co Mi może jeszcze obciąć przy wydruku biletu. Chyba z powrotem wrócę do normalnych kas biletowych. Niczego Mi nie utnie i nie będę musiał zadawać głupich pytań, dlaczego muszę okazywać dowód osobisty.
Gdy już się uspokoiłem, ze zgrozą dotarło do mnie, że przecież na drugi odcinek podróży, po przesiadce, również mam bilet! Wydrukowany! Więc jeśli w nim coś obcięło, to konduktor "mnie będzie szukał", a ponieważ trasa jest krótka, to nie zdążę wysiąść na dworcu w Naszym Miasteczku. I co mam wtedy powiedzieć?
- Ale na dworcu czeka Żona!
Olśniła mnie jeszcze jedna rzecz. Wpis na początku! Gdy piszę "03.12.", to dalej jest automat. Więc raz do roku niech taka anomalia zostanie.
Dzisiaj Bocian, jak do tej pory, nie odezwał się wcale.
sobota, 2 grudnia 2017
02.12.2017 - sb
Mam 66 lat i 364 dni.
No i straciłem 4 i 1/2 Pilsnera Urquella!
Bo 4,5 byłoby jakieś takie dygitalne, odhumanizowane, nie oddające ogromu straty.
Oczywiście wszystko przez Mój upór i grube warstwy.
W Pracy, czyli w Szkole (dzisiaj byłem o 06.25 pielęgnując aurę "Pracowitego Dyrektora"), kupowałem bilety na Mój jutrzejszy powrót do Naszego Miasteczka korzystając z obecności Najlepszej Sekretarki w UE z dodatkowym wzmocnieniem w postaci Księgowej - wieloletniej Współpracownicy.
- Ale niech Pan kupi jeden bilet od-do z przesiadką, powinno być taniej - chórem zachęcały obie Panie.
- Na pewno nie! Poza tym nie będę eksperymentował, dopóki nie opanuję umiejętności samodzielnego kupowania biletów i to na oddzielne, rozłączne odcinki!
- Ale trasa jest przecież jedna! - próbowały.
- Same Panie widzą, że nie jestem samodzielny i korzystam z Pań pomocy, więc tym bardziej nie będę wprowadzał nowych niewiadomych do systemu, który ledwo opanowałem.
Zapadło milczenie. Szef to Szef!
Najlepsza Sekretarka w UE, gdy, przy każdej operacji, jeździłem kursorem po ekranie, oczywiście według Niej na oślep, nie mogła opanować odruchu wyrwania Mi myszki i zrobienia tego szybciej.
- Robię po SWOJEMU, w SWOIM tempie i w SWOIM czasie znajdę, to co trzeba! - poinformowałem dając odpór co chwila "latającej" ręce Najlepszej Sekretarki w UE.
Jak już kupiłem dwa bilety i byłem spokojny o swoją podróż, Najlepsza Sekretarka w UE się odważyła:
- Czy mogę coś zobaczyć, bo bym sprawdziła?
- Teraz oczywiście tak!
Na moich oczach przeprowadziła całą operację według Ich sugestii i wyszło, jak byk, że byłoby o 4 i 1/2 Pilsnera Urquella taniej.
Wielka Mi sztuka! Każdy głupi wie, że hurt, czyli jeden bilet na całą trasę wypadnie taniej, niż dwa bilety na poszczególne odcinki! Chociaż kupując dwa bilety powinienem mieć taniej, niż przy jednym. Coś tu nie gra, ale czy ktoś kiedyś wygrał z Koleją?!
Dzisiaj, w zasadzie, skończyła się epopeja obiadowa. Zjadłem według planu, czyli odgrzałem ponadwymiarowego kurczaka z groszkiem i z makaronem. Bez historii, bo praktycznie wszystko było gotowe. Trudno opisywać gotowanie makaronu, chociaż, jak uczy życie, można się zdziwić. Jedynym elementem podnoszącym adrenalinę był fakt, że kurczaka, zamrożonego parę dni temu, wczoraj zapomniałem wyciągnąć z zamrażarki i wstawić do lodówki, żeby, według Żony, powoli się rozmrażał. Ponieważ tego nie zrobiłem, to ponoć (znowu Żona) mogą się namnożyć jakieś bakterie i w najlepszym wypadku będę miał sensacje. Wolałbym, oczywiście, jeśli już będą musiały być, żeby były dzisiaj w nocy, niż jutro w podróży. Ale chyba przy czerwonym wytrawnym winie nie mają szans?...
Z pstrągiem to była zupełnie inna sytuacja i inne doznania.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
Mam 66 lat i 364 dni.
No i straciłem 4 i 1/2 Pilsnera Urquella!
Bo 4,5 byłoby jakieś takie dygitalne, odhumanizowane, nie oddające ogromu straty.
Oczywiście wszystko przez Mój upór i grube warstwy.
W Pracy, czyli w Szkole (dzisiaj byłem o 06.25 pielęgnując aurę "Pracowitego Dyrektora"), kupowałem bilety na Mój jutrzejszy powrót do Naszego Miasteczka korzystając z obecności Najlepszej Sekretarki w UE z dodatkowym wzmocnieniem w postaci Księgowej - wieloletniej Współpracownicy.
- Ale niech Pan kupi jeden bilet od-do z przesiadką, powinno być taniej - chórem zachęcały obie Panie.
- Na pewno nie! Poza tym nie będę eksperymentował, dopóki nie opanuję umiejętności samodzielnego kupowania biletów i to na oddzielne, rozłączne odcinki!
- Ale trasa jest przecież jedna! - próbowały.
- Same Panie widzą, że nie jestem samodzielny i korzystam z Pań pomocy, więc tym bardziej nie będę wprowadzał nowych niewiadomych do systemu, który ledwo opanowałem.
Zapadło milczenie. Szef to Szef!
Najlepsza Sekretarka w UE, gdy, przy każdej operacji, jeździłem kursorem po ekranie, oczywiście według Niej na oślep, nie mogła opanować odruchu wyrwania Mi myszki i zrobienia tego szybciej.
- Robię po SWOJEMU, w SWOIM tempie i w SWOIM czasie znajdę, to co trzeba! - poinformowałem dając odpór co chwila "latającej" ręce Najlepszej Sekretarki w UE.
Jak już kupiłem dwa bilety i byłem spokojny o swoją podróż, Najlepsza Sekretarka w UE się odważyła:
- Czy mogę coś zobaczyć, bo bym sprawdziła?
- Teraz oczywiście tak!
Na moich oczach przeprowadziła całą operację według Ich sugestii i wyszło, jak byk, że byłoby o 4 i 1/2 Pilsnera Urquella taniej.
Wielka Mi sztuka! Każdy głupi wie, że hurt, czyli jeden bilet na całą trasę wypadnie taniej, niż dwa bilety na poszczególne odcinki! Chociaż kupując dwa bilety powinienem mieć taniej, niż przy jednym. Coś tu nie gra, ale czy ktoś kiedyś wygrał z Koleją?!
Dzisiaj, w zasadzie, skończyła się epopeja obiadowa. Zjadłem według planu, czyli odgrzałem ponadwymiarowego kurczaka z groszkiem i z makaronem. Bez historii, bo praktycznie wszystko było gotowe. Trudno opisywać gotowanie makaronu, chociaż, jak uczy życie, można się zdziwić. Jedynym elementem podnoszącym adrenalinę był fakt, że kurczaka, zamrożonego parę dni temu, wczoraj zapomniałem wyciągnąć z zamrażarki i wstawić do lodówki, żeby, według Żony, powoli się rozmrażał. Ponieważ tego nie zrobiłem, to ponoć (znowu Żona) mogą się namnożyć jakieś bakterie i w najlepszym wypadku będę miał sensacje. Wolałbym, oczywiście, jeśli już będą musiały być, żeby były dzisiaj w nocy, niż jutro w podróży. Ale chyba przy czerwonym wytrawnym winie nie mają szans?...
Z pstrągiem to była zupełnie inna sytuacja i inne doznania.
Dzisiaj Bocian nie odezwał się wcale.
piątek, 1 grudnia 2017
01.12.2017 - pt
Mam 66 lat i 363 dni.
No i odkryłem nazwę sklepu.
Wczoraj w Nowej Potężnej Przytłaczającej I Robiącej Wrażenie Galerii odkryłem nazwę sklepu, będącego jednym z "w sieci", w którym kupiłem majtki i skarpety. Peek&Cloppenburg!
- No tak, to już ustaliliśmy, że to ten. - odpowiedziała Żona po otrzymaniu smsem Mojego wstrząsającego odkrycia.
- Ja to teraz sam ustaliłem i tamtego ustalenia nie kojarzę, więc jest nieważne! - odpowiedziałem.
Wyczytałem w Internecie, w Gazecie Wyborczej, że rząd musi znaleźć 3 mld zł dla emerytów, bo w marcu przyszłego roku będzie rewaloryzacja. Wynika ona ponoć z dwóch wskaźników: 1) inflacji, która z kolei wynika ze wzrostu cen towarów, które głównie kupują emeryci. Osobiście nie zauważyłem nigdy, no może z wyjątkiem Dziadka Mojej Pasierbicy, żeby kupowali oni Pilsnera Urquella, którego zresztą cena jest bardzo stabilna od wielu lat, 2) z powodu 20% - go realnego wzrostu płac, czego też nie zauważyłem. Ale oczywiście za rewaloryzacją jestem, nawet 20%-wą!
Dzisiaj było losowanie grup na Mistrzostwa Świata Rosja'2018. Oglądałem transmisję. W czym? Mój Kolega - Współpracownik na pewno o to zapyta, ale nie dam się sprowokować!
Jesteśmy z Senegalem, Kolumbią i Japonią w grupie H, jedynej, rzeczywiście reprezentującej cały świat. Oczywiście nie lekceważymy żadnego przeciwnika i każdego szanujemy, ale trzeba im dać w dupę i wyjść z grupy z pierwszego miejsca. A potem trafić na Anglię i też dać jej w dupę za 3:0 Linekera!
Jak ja to wszystko pogodzę w czerwcu przyszłego roku, kiedy jest zamknięcie nauki i niezły młyn, a do tego w fazie grupowej codziennie trzy mecze?..
Żona to, z trudem, ale wytrzymuje.
Dzisiaj Bocian ponownie wysłał smsa.
Mam 66 lat i 363 dni.
No i odkryłem nazwę sklepu.
Wczoraj w Nowej Potężnej Przytłaczającej I Robiącej Wrażenie Galerii odkryłem nazwę sklepu, będącego jednym z "w sieci", w którym kupiłem majtki i skarpety. Peek&Cloppenburg!
- No tak, to już ustaliliśmy, że to ten. - odpowiedziała Żona po otrzymaniu smsem Mojego wstrząsającego odkrycia.
- Ja to teraz sam ustaliłem i tamtego ustalenia nie kojarzę, więc jest nieważne! - odpowiedziałem.
Wyczytałem w Internecie, w Gazecie Wyborczej, że rząd musi znaleźć 3 mld zł dla emerytów, bo w marcu przyszłego roku będzie rewaloryzacja. Wynika ona ponoć z dwóch wskaźników: 1) inflacji, która z kolei wynika ze wzrostu cen towarów, które głównie kupują emeryci. Osobiście nie zauważyłem nigdy, no może z wyjątkiem Dziadka Mojej Pasierbicy, żeby kupowali oni Pilsnera Urquella, którego zresztą cena jest bardzo stabilna od wielu lat, 2) z powodu 20% - go realnego wzrostu płac, czego też nie zauważyłem. Ale oczywiście za rewaloryzacją jestem, nawet 20%-wą!
Dzisiaj było losowanie grup na Mistrzostwa Świata Rosja'2018. Oglądałem transmisję. W czym? Mój Kolega - Współpracownik na pewno o to zapyta, ale nie dam się sprowokować!
Jesteśmy z Senegalem, Kolumbią i Japonią w grupie H, jedynej, rzeczywiście reprezentującej cały świat. Oczywiście nie lekceważymy żadnego przeciwnika i każdego szanujemy, ale trzeba im dać w dupę i wyjść z grupy z pierwszego miejsca. A potem trafić na Anglię i też dać jej w dupę za 3:0 Linekera!
Jak ja to wszystko pogodzę w czerwcu przyszłego roku, kiedy jest zamknięcie nauki i niezły młyn, a do tego w fazie grupowej codziennie trzy mecze?..
Żona to, z trudem, ale wytrzymuje.
Dzisiaj Bocian ponownie wysłał smsa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...