poniedziałek, 29 stycznia 2018

29.01.2018 - pn 
Mam 67 lat i 57 dni.



ŚRODA (24.01)
No i pędzę trudny żywot w Metropolii.

Styczeń i czerwiec z racji zamykania określonych cyklów nauki są dla mnie szczególnie trudne.
W poniedziałek i wtorek odbyły się przeglądy dwóch lat - grup tygodniowych. Słuchacze prezentowali swój dorobek        z całego semestru z obszaru fotografii, rysunku i malarstwa oraz podstaw projektowania.  W sumie przed moimi oczami przewinęło się ponad tysiąc prac.
W czasie tych dwóch dni zadyma była niezła, ale ta atmosfera, ten ferment twórczy, emocje, świetne realizacje - nie do przecenienia. A przede mną jeszcze najbliższy weekend, gdzie słuchaczy jest ponad dwukrotnie więcej, więc i prac do oglądania, komentowania i analizy będzie...
I pomyśleć, że na początku drogi, kiedy ruszyłem z pierwszą Szkołą w 1994 roku i kiedy nie miałem zbytniego pojęcia, jak ją prowadzić, czegoś takiego jak przeglądy nie było. Nie mogłem się doprosić wykładowców, aby przedstawili dorobek swojej i słuchaczy działalności w trakcie semestru, więc wszystko się rozłaziło. Musiałem zastosować administracyjne środki perswazji i zadziałało. I działa do dzisiaj, już bez żadnych środków. Nikt nie wyobraża sobie bez przeglądów podsumowania pracy w semestrze i jej oceny.

Do tego zamieszania dokłada się cała sfera związana z zakończeniem nauki i obroną dyplomów.
Więc wczoraj odbył się, też uświęcony tradycją, wernisaż prac dyplomowych, a za chwilę będą obrony. Nie muszę mówić, że to wszystko wymaga wielkiej pracy wykładowców, często wykraczającej poza sferę merytoryczną oraz sensownej organizacji i ogromnej papierologii. Więc nawet niewłaściwe jest powiedzieć, że bez Najlepszej Sekretarki     w UE i Kolegi-Współpracownika, bym zginął. Nie miałbym szans, bo wszystko to po prostu by się nie odbyło.
Ponadto semestr się kończy, jest czas na ewaluację, którą trzeba najpierw merytorycznie i fizycznie przygotować,          a potem, po anonimowych wpisach słuchaczy, opracować. Wyniki zaś są omawiane w indywidualnych rozmowach         z poszczególnymi wykładowcami i poszczególnymi rocznikami słuchaczy.
A skoro  mamy koniec miesiąca, no i minął rok, to na dobicie dochodzi cały obszar finansowo-księgowy - podsumowania, rozliczenia, sprawozdania, analizy i ...srizy.
A kto przygotuje następny semestr, który przecież jest tuż, tuż?! - plany zajęć, egzaminy poprawkowe i przygotowania do nowego naboru. O zwykłych codziennościach nie warto nawet wspominać.

Nic więc dziwnego, że do Nie Naszego Mieszkania wracam lekko skonany. Jeszcze mam jakie takie siły, żeby sobie upichcić obiad, zwłaszcza że Żona w czasie naszego ostatniego wspólnego pobytu w Metropolii w grudniu dwa dni przygotowywała różne wartościowe strawy, które potem ładnie popakowała w pojemniczki i schowała do zamrażarki. Ale mimo tego zawsze coś trzeba dorobić, oczywiście każdorazowo przy konsultacji telefonicznej z Żoną, a potem myć te cholerne gary. Skąd się tego zawsze tyle nazbiera?!
Plan Obiadowy udaje mi się realizować, bo głód jest najlepszą motywacją.  Zacząłem również wprowadzać w życie nowość skonstruowaną prze Żonę - Plan Pitny. Wygląda on tak (musiałem sobie wszystko spisać, bo za cholerę bym nie zapamiętał):
1. Nocne - piję rano (?) w domu.
Jest to woda z łyżeczką rozpuszczonego miodu i octem jabłkowym, do smaku (?!). Raz się Żonie przelało, a mimo tego dała mi do wypicia, więc gębę wykręciło mi całkowicie na drugą stronę. Teraz z tym kwachem uważam.
2. Woda z solą - piję rano przed wyjściem do Szkoły.
O dziwo odruchów wymiotnych nie wywołuje.
3. Pszczelizna - powinienem pić przed wyjściem do Szkoły.
Są to pyłki pszczele rozpuszczone w wodzie. Staram się zawsze szybko wypić, bo od razu mam odruchy quasi-wymiotne, które mogą się przeistoczyć we właściwe. Na razie mi się udaje, bo nie mam pyłków.
4. Kawa - zawsze piję w Szkole.
Bardzo dobra, z ekspresu. W tej kwestii Żona jest podejrzliwa, bo jest to jedyna ciecz, którą słodzę. Więc na pewno przesadzam z tym cukrem,  a już na pewno przesadza Najlepsza Sekretarka w UE, gdy to Ona robi mi kawę, bo przecież mi nie odmówi tyle cukru, ile chcę.
5. Czarna Breja - piję w Szkole.
Jest to zaparzona cykoria i nawet ją polubiłem.
6. Zielona/Rooibos - piję na zmianę w Szkole.
I lubię.
7. Glony - piję/zjadam w domu.
Są to pyłki zielonych, słodkowodnych glonów rozpuszczone w wodzie. To znaczy nie są rozpuszczone, tylko jest to roztwór koloidalny. Tak czy owak "jadą" mułem z jeziora i mi... smakują. Może dlatego, że to jest takie pierwotne? A po "rozsmakowaniu się" przeczytałem, że ma szereg ważnych prozdrowotnościowych właściwości, w tym istotną, detoksykacyjną i najważniejszą - "może zapobiec kacowi nawet przy wypiciu dużej ilości alkoholu". A co może być najbardziej prozdrowotnościowe jak fajna impreza, którą wspomina się latami i brak kaca nazajutrz?!
Ta Moja Żona wie, co robić! Zawsze mówię wszem wobec, że jest Najmądrzejszą Kobietą Na Świecie. I myślcie sobie, co chcecie, ale nie ma w tym śladu wazeliny!
8. Pilsner Urquell - piję w domu.
Czy muszę coś więcej dodawać?! No chyba że jest w ładnej symbiozie z glonami.
9. Buraki - nasze plony jeszcze z Naszej Wsi. Sam tymi ręcyma...
Poddane naturalnej fermentacji, a sok pyszny.
10. Dziurawiec/pokrzywa - ostatni w danym dniu napój w domu.
Oba płyny mają posmak siana, ale jakichś specjalnych emocji we mnie nie budzą, według zasady Kobiety Pracującej (Kwiatkowska) z "Czterdziestolatka": "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!"

Obliczyłem, że w sumie wychodzi skromnie jakieś 2,5 l cieczy dziennie. Jest to na pewno szok dla mojego organizmu, bo zawsze mi wystarczało, góra 1,5, no chyba że w pitny system włączał się Pilsner Urquell, ale to co innego. Na razie staram się podołać, ale sytuacja ta kojarzy mi się z pewnym dowcipem z czasów komuny:
"Facet miota się po budowie z taczką.
- A co wy, k....., Kowalski, tak z tą pustą taczką zap....cie po budowie?!
- Panie Kierowniku, jest tyle roboty, że nie ma czasu załadować!"

Jest tyle do wypicia, że nie ma czasu wypić!


CZWARTEK (25.01)
No i miałem coroczną wizytę u urologa.

- Stan dobry, stabilny, bez zmian! - stwierdził pan doktor po różnych dziwnych badaniach ingerujących dosyć... głęboko w moją cielesność. Jakby powiedziała Nasza Gospodyni - "odbyło się to metodą penetracji".
Pan doktor oglądając moje wyniki zwrócił uwagę na zbyt duży ciężar właściwy mojego moczu (brrr!) i zalecił pić więcej płynów. Natychmiast uspokoiłem go przedstawiając Plan Pitny skonstruowany przez Żonę obowiązujący od dwóch tygodni, więc jest nadzieja, że, jak powiedział, kamyczków w nerkach sobie nie wyhoduję.
Przyczepił się również, tym razem nie wiedząc czemu, do cholesterolu. Ogólny raptem 315 i to od wielu lat!
Przerwałem mu w miarę grzecznie, że nic z tym nie zrobię, bo tak mam, to jest przypadek osobniczy i że świetnie się czuję. Odparł, że jego obowiązkiem, jako lekarza, jest poinformować pacjenta, a co on z tym zrobi....
Rozstaliśmy się, jak zwykle, bardzo sympatycznie. A do pisania testamentu, według mnie, nie mam co nadal się przymierzać.

Zrobiło się bardzo późno, więc "szarpnąłem się" i do Wnuków pojechałem taksówką.
Tym razem było ich tylko dwóch - II i IV,  i oczywiście Syn. Była też Niebiańska Cisza, więc z Synem mogliśmy pogadać aż do północy.
On twierdzi, że bardzo się zmieniłem i że On to widzi. Oczywiście jest mu łatwiej, bo patrzy z zewnątrz. Ja też to           w jakimś stopniu zauważam, ale przede wszystkim wiem, że się staram być inny niż mój Ojciec, z którym wiąże mnie przede wszystkim głęboka trauma.
Ta zmiana we mnie postępuje bardzo wolno,  ale zbliża się asymptotycznie do zera, czyli do gołębiego charakteru, którego oczywiście nie zdążę osiągnąć chociażby z takiego powodu, że również moje życie zbliża się całkiem nieasymptotycznie do zera, czyli do gleby lub do nieuchronnego końca, jak kto woli.
Ale zauważam, że częściej mówię TAK, a jeśli NIE, to spokojnie i asertywnie.


PIĄTEK (26.01)
No i miałem pierwsze, po wielu latach,  indywidualne kawiarniane spotkanie z moim wykładowcą - Fotografem I.

Jest w wieku mojego Syna.
Spotkaliśmy się w Wielkiej Galerii, bo tak wymyśliła, zresztą fajnie, bo w zhumanizowanym stylu, Najlepsza Sekretarka w UE.
W sympatycznych warunkach, przy kawie i deserze, omówiliśmy wyniki anonimowej ankiety wypełnionej przez słuchaczy dotyczącej pracy wykładowców, administracji i różnych spraw Szkoły, a potem oddaliśmy się różnym tematom dowolnym.

Tu jest dobra okazja, żeby nadmienić, że Szkoła ma strukturę mocno sfeminizowaną, jak wszystko teraz. Bo na przykład, taki język polski. Kiedyś była i jest nadal nauczycielka, studentka, kierowniczka, lekarka, itd., a teraz doszła słuchaczka, pilotka, premiera, saperka, inżynierka, itd.
A więc 80% słuchaczy to... słuchaczki, a 75% wykładowców to... wykładowczynie(?). Bo są w kolejności alfabetycznej: Fotograf I i II oraz Fotografki I i II, Plastyczki I, II i III oraz Historyczka.
Ta transformacja płci w języku polskim w jakimś sensie kojarzy mi się z cudem biologicznym i nie wiedzieć czemu przypomina stary dowcip z czasów komuny, jak to sztucznie podekscytowany spiker relacjonował w czasie pochodu 1-Majowego, że "członek z ramienia (w domyśle partii) wysuwa się na czoło".

Po spotkaniu stwierdziłem, że nie chce mi się iść do domu(?) i wybrałem się do kina. Zaryzykowałem i nie żałuję,           a piszą różnie.  "Podatek od miłości" - polska komedia. Nieznani mi aktorzy, no może z wyjątkiem Zamachowskiego       i Popławskiej, którą znam z roli żony Więckiewicza w filmie "Król życia", wszyscy świetnie grający. Inteligentna intryga, dobre dialogi, bez ckliwości, ale wzruszający, stały, podwyższony, dobry humor przy oglądaniu przy nielicznych wybuchach śmiechu widowni, a moich rechotach, bo tak mam. Do tego fajna muzyka, w tym przewodnia piosenka         w wykonaniu Kayah i Grzegorza Hyżego (coś słyszałem). Może wiele wyjaśnia, że opiekunem artystycznym jest Juliusz Machulski.
Słowem chętnie pójdę jeszcze raz z Żoną.

Do seansu miałem jeszcze 0,5 godziny, więc postanowiłem kupić dwa białe podkoszulki z długimi rękawami, bo logistycznie mi ich brakuje. Oczywiście, jak koń do stajni, skierowałem się do...Peek&Cloppenburg.
Na moje pytanie dwie młode (?) dziewczyny zaprowadziły mnie do miejsca ekspozycji.
- Ale to nie jest kolor biały, tylko ecru! - stwierdziłem wcale się nie popisując, o co natychmiast byłbym posądzony przez Żonę, gdyby była...na miejscu, oczywiście.
- To nie jest ecru, tylko taki brudny biały. - odparły lekko spłoszone.
Widząc, że to nie ma sensu, zapytałem, czy to jest wszystko, a słysząc twierdzącą odpowiedź podziękowałem                i natychmiast wyszedłem. Dalej już nie szukałem, bo sytuacja mnie dosyć osłabiła.
No bo po pierwsze, jak można, nawet facetowi, mówić, że było nie było, bielizna jest brudno biała, a po drugie nie można wrzucać wszystkich mężczyzn do jednego wora. Wiadomo, klasyczny samiec jest w stanie rozróżnić                 w porywach dziewięć kolorów: biały, czarny, niebieski, zielony, czerwony, żółty, brązowy, pomarańczowy i fioletowy. Ale ja nie jestem "klasycznym", zadaję się z fotografami i nie obchodzi mnie, że te panie akurat tego nie wiedzą.
Post factum wynalazłem, że ecru to jeden z kolorów nierozróżnialnych przez mężczyzn, określany przez bardziej "wyrafinowanych"  beżowym.  A przez fachowców od produkcji świec nazywany jest "zjebanym białym". A więc jest coś na rzeczy.

Późno, bo grubo po 23.00,  znalazłem się przed blokiem z Nie Naszym Mieszkaniem.
Fajnie mi się rozmawiało z Żoną, więc chodziłem sobie tam i z powrotem przed naszą bramą.
W końcu skończyliśmy, wklepałem kod w domofonie, a tu nic. Więc wklepałem ponownie, wolniej i dokładniej - nic! Znowu - nic! Nie złożyłem tego wcale na karb mojej sklerozy lub przemęczenia, tylko stwierdziłem, że widocznie się popsuł. Zacząłem bramę otwierać kluczem, ale z doświadczenia wiem, że ten układ zawsze szwankował i brama dawała się w ten sposób otworzyć po wielu, wielu próbach. Nie inaczej było i teraz.
Gdy tak się szarpałem, kombinując  do którego sąsiada zadzwonić, byleby nie do tego żłoba nad nami, nagle podeszła pani, szczupła, zgrabna, w wieku, na ciemne oko, pięćdziesięciu kilku lat, i bez słowa zaczęła błyskawicznie wklepywać kod.
- Dobry wieczór, czy mogłaby mnie pani wpuścić, bo...
- Proszę pana, ja nie mam czasu! - błyskawicznie mi przerwała i wpadła do bramy ruszając ostro pod górę.
To ja za nią, nie mogąc odpuścić, bo odezwała się moja ciemna strona, na szczęście w wersji light lub soft:
- A czy ja panią zatrzymuję lub podrywam?!
To ostatnie słowo widocznie spowodowało, że natychmiast zrezygnowała z windy i pędem pobiegła na wyższe piętra.
Wiadomo, pełno jest w blokowisku różnych zboków, zwłaszcza o tej porze.
Lekko podirytowany odwróciłem się do swoich drzwi, które na pierwszy rzut oka na pewno nie były moimi. Więc spokojnie wyszedłem z  budynku i przeszedłem do sąsiedniej klatki, gdzie i kod pasował, i klucz, o dziwo, otwierał bramę, a drzwi do mieszkania były moimi.


NIEDZIELA (28.01)
No i mam kwadratowy łeb.

Od oglądania ponad 3000 różnych prac - fotograficznych i wszelakiej maści plastycznych.
W sobotę byłem w szkole 12 godzin, a dzisiaj "tylko" dziewięć.
Przez dwa dni nie jadłem wcale obiadu, więc cały Plan Obiadowy jasny szlag trafił, ale i tak byłem w dobrym humorze po wszystkich przeżyciach, jakie mi zafundowali wykładowcy i słuchacze.
Potęga!

Przez ten czas Bocian zadzwonił raptem raz.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

22.01.2018 - pn
Mam 67 lat i 50 dni.


WTOREK (16.01)
No i przyszła do Naszego Miasteczka Zima!

Przed ósmą rano, jeszcze w ciemnościach i w bajecznym białym świecie, przyprószany płatkami śniegu, zmierzałem do osiedlowego laboratorium diagnostycznego trzymając w dłoni plastikowy pojemniczek z moimi sikami (jakby powiedziała Nasza Gospodyni, pani doktor weterynarii, naukowiec zresztą - z moczem) uważając przy tym, żeby się nie pośliznąć  i nie wylać cennej zawartości, bo by całą eskapadę chwilowo szlag trafił.
A jest to dla mnie ważne, bo muszę mieć tzw. wyniki na coroczną wizytę u lekarza (jakby powiedziała p. doktor weterynarii - specjalisty urologa), u którego jestem zapisany aż w Metropolii, do której za chwile jadę, co powoli zaczyna mnie stresować, żeby kontrolnie zbadać moją prostatę (jakby powiedziała p. doktor weterynarii - gruczoł prostaty).
Ona, tzn. Nasza Gospodyni,  teraz wzięła urlop zdrowotny,  ale normalnie  pracuje na Uniwersytecie Medycznym           w Metropolii i ma zajęcia ze studentami, stąd Jej język. Oczywiście stać Ją na to, żeby powiedzieć o swoich trzech psach, że się zesrały, ale, już za chwilę powie,  że "wydaliły kał!" Nie powie też, że psie rzygi były jedną breją, tylko że "psy zwróciły treści pokarmowe o dziwnej zawartości".
Jak jesteśmy od czasu do czasu w Naszej Wsi, aby podsumować bieżące sprawy,  rozliczyć się lub żeby zostawić na kilka dni naszą Sunię, zawsze nie mogę wyjść z podziwu nad tym językiem, który w końcu opisuje sprawy potoczne. Często pytam w danej chwili Jej męża, Naszego Gospodarza, inżyniera mechanika zresztą, czy słyszy, to co ja?
- Ja to mam na co dzień! - odpowiada spokojnie z lekkim westchnieniem przygotowując kolejną pizzę, którą za chwilę wstawi do pieca opalanego drewnem.

Do laboratorium dotarłem bez problemów.  Profesjonalna obsługa - zanim się obejrzałem i poczułem,  już w pięciu ampułkach była moja krew (naukowo to na pewno nazywa się inaczej!).  Panie miłe, uśmiechnięte, empatyczne. Czysto, jasno, bez kolejek.
Mimo tylu lat od upadku komuny zawsze taka sytuacja mnie  szokuje. I zawsze staram się się te pozytywy na bieżąco, bezpośrednio zauważyć, czyli pochwalić lub podziękować. Oczywiście często przesadzam, co jest przedmiotem drwin mojej Żony.
Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, pojechaliśmy kiedyś razem do sąsiedniego miasteczka do DINO. Z siecią tych sklepów w Metropolii mieliśmy nieciekawe skojarzenia, a tu niespodzianka. Żadnego warczenia na klienta, czyli na mnie               z podtekstem "po co mi pan zawraca głowę? Nie widać, że jestem zapracowana i zajęta?!", tylko pomoc bez cienia grymasu i zająknięcia. Czyli...normalnie, co   podkreślała Żona. A ja napisałem sążniste pismo do szefostwa DINO chwaląc obsługę tego sklepu pod niebiosa.

- A kiedy będą wyniki? - pytam już po wszystkim.
- Jutro. Może je pan odebrać tutaj u mnie od 07.00 do 11.00 lub można je sobie samemu wydrukować z automatu po tym terminie.
- Z automatu? A gdzie on jest?
Tak dałem się zaskoczyć, że nie okazałem krzty zdziwienia i przyjąłem za oczywistość obecność jakiegoś automatu, mimo że spotkałem się z tym po raz pierwszy.
- Na korytarzu przed wejściem. W razie czego mogę pomóc.
Wyszedłem i był, a wcześniej w ogóle go nie widziałem. Wystarczy do czytnika włożyć pokwitowanie zlecenia z kodem paskowym, wklepać datę urodzenia i voila'.
Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, to takie badania robiliśmy w Naszym Powiatowym Miasteczku, a na niektóre wyniki trzeba było czekać tydzień, bo próbki jechały aż do Metropolii. A tutaj szok!

O tym szoku opowiedziałem Żonie, ale szybko sprowadziła mnie na ziemię pytając, czy zleciłem badanie poziomu różnych witamin, o co mnie prosiła. Oczywiście że tego nie zrobiłem, bo po pierwsze to kosztuje, po drugie do czego mi potrzebna na stare lata wiedza o mojej witaminie D3, jakiejś tam B i innych, a po trzecie wszystkie witaminy dostarcza mi Pilsner Urquell, znacznie częściej, taniej i przyjemniej.
Ledwo mi się udało udobruchać Żonę obietnicą, że pójdę ponownie  dać się kłuć, i przypomnieniem, jak mądrze             i konsekwentnie przez lata odmawiałem swojej internistce, która co wizytę, z racji mojego wysokiego cholesterolu, namawiała mnie, abym do końca życia brał tabletki zbijające. Żona nie może wyjść z podziwu, że sam na to wpadłem.
Jutro więc zobaczę  "cholesterol całkowity - np. 302, wartości referencyjne - 140,00-200,00". I wiem, że jest to klasyczny, osobniczy, mój przypadek i tak ma być, i nie dam się wrzucić do jednego wora, bo "norma mówi...".
A swoją drogą odbieranie wyników z automatu?  Zgroza! Kiedyś musi to wszystko walnąć!

Po tak wspaniałym poranku, jak zwykle o tej samej porze, czego Sunia skrupulatnie przestrzega, poszedłem z Nią na spacer. Zawsze robimy tą samą trasę, w parku, ale jej początek i koniec biegnie naszą ulicą, jakieś 300 m.  Idziemy więc tym odcinkiem, tam i z powrotem, wśród przenoszącej się, niczym fala meksykańska wśród kibiców na stadionie,  ujadań, szczekań, warkotów i bulgotów. Jak jest ciepło na dworze (pootwierane okna) to Żona od razu wie, że wracamy i wita nas wychodząc z poranną kawą na balkon.
Wszyscy okoliczni Bracia Mniejsi, po lewej i po prawej stronie ulicy, niezależnie od swojego wzrostu, płci i umaszczenia, chcą zagryźć Sunię, a przynajmniej tak to wygląda. Razem znosimy to ze stoickim spokojem spokojnie się przemieszczając.
A dzisiaj co? Zima i kompletna cisza. Tylko za jednym ogrodzeniem leżał w śniegu wilczur (wg nauki - owczarek niemiecki), który na widok Suni zaczął wyraźnie odwalać robotę, czyli ledwo parę razy podszczeknął  półpaszczą, bardziej pro forma, na pół gwizdka, żeby się nazywało, a tyłka w ogóle nie ruszył, tak mu było dobrze w tym śniegu.

Suni zresztą też. Wyraźnie dostała radosnej szajby i świrancji, bo to coś ciągle padało i stawało się zaraz mokre, a jak się wąchało, to zimne i nie dało się tego pozbyć otrzepywaniem, a nawet nie pomagały szalone ucieczki slalomem między drzewami.
Pełna prowokacja.





CZWARTEK (18.01)
No i odebrałem  wczoraj rano wyniki.

Trzeba chyba zacząć pisać testament.
Tak mi wyszło po ich przeanalizowaniu jeszcze na miejscu, w laboratorium, bo nie mogłem z tym czekać, aż przyjdę do domu i musiałem się  zmierzyć z bezwzględnymi liczbami najpierw sam. A było ich całe mnóstwo - usytuowane przy jakichś niezrozumiałych skrótach literowych z dopiskiem przy niektórych L lub H, co jak zrozumiałem oznaczało "za mało" lub "niski poziom" i analogicznie odwrotnie.
To "analogicznie odwrotnie" zawsze mi przypomina moją słuchaczkę jeszcze z czasów, gdy prowadziłem w Szkole zajęcia dydaktyczne - ćwiczenia laboratoryjne, gdzie podstawą zaliczenia, oprócz uczestnictwa oczywiście, było sprawozdanie. Wymagałem góra dwóch stron, a od niej, mimo próśb i uwag otrzymywałem zawsze sześć-siedem.        W końcu zagroziłem, że następnym razem jej nie zaliczę, więc przyniosła sprawozdanie na dwie strony. Gdy sprawdzałem, było widać, że temat wyczerpała ledwo w połowie i po jego podsumowaniu w ostatnim zdaniu napisała: "Dalej analogicznie odwrotnie!" W sumie stwierdziłem, że to "wyczerpało znamiona sprawozdania" i zaliczyłem. Słuchaczka ta, zresztą moja ulubiona, zrobiła potem zawodową karierę w Stolicy.

Gdy doszedłem do domu, humor miałem już całkiem niezły mimo początkowego lekkiego przygnębienia. Bo jak powiedziała jedna z bohaterek z serialu DOWNTON ABBEY, u której lekarz podejrzewa raka piersi,  z właściwą Anglikom godnością i poczuciem humoru: "Bez przesady z tym życiem!"
Więc zaproponowałem Żonie 25.kilometrowy wypad do Sąsiedniego Miasteczka, gdzie jest super klimatyczna kawiarnia, którą lubimy, gdzie przy muzyce, dobrej kawie i lodach, waniliowych oczywiście, można poczytać książkę.    W Naszym Miasteczku takiej nie uświadczysz.
I tu niespodzianka! Nasze Inteligentne Auto się znarowiło i nie odpaliło.  Stało bez ruchu przez dwa tygodnie na... wietrze, ...mrozie (chwilami było aż...-5 stopni), więc padł akumulator. Taka była opinia lokalnego warsztatu i salonu      z Metropolii, gdzie NIA było kupowane raptem niecałe dwa lata temu. Przy czym dowiedzieliśmy się, że ta seria aut,      w której mieści się również nasze, ma felerne akumulatory podlegające wymianie w ramach gwarancji. Świetnie!
Centrala Assistance telefonicznie nas zweryfikowała i po godzinie we wskazane przez nas miejsce, czyli pod dom,  przyjechał serwis. Facet wyciągnął olbrzymi akumulator, podłączył kable i... nic. No to podłączył je do akumulatora własnego auta i przy pracującym w nim silniku kazał odpalić. NIA zaskoczyło od razu. Diagnoza? - akumulator do wymiany. Poradził nam trochę pojeździć, żeby akumulator się podładował, no i żeby elektronika wróciła do normy, czyli żeby się ogarnęła. Faktycznie zgłupiała do reszty.  W czasie jazdy do Sąsiedniego Miasteczka, bo się jednak zdecydowaliśmy pojechać na kawę, ostry, duży, czerwony wykrzyknik informował mnie, że nie mam kluczyka do stacyjki, chociaż wewnątrz były dwa, mój i Żony, albo informowała, że się ciągle zderzam z jakąś przeszkodą, chociaż na drodze było pusto lub że przy 2/3 paliwa w baku przejadę blisko 1000 km, gdzie normalnie, przy pełnym wskazuje góra 750.  Po drodze, na wszelki wypadek (dowcip z podstawówki, jak mówi Żona) kupiłem zestaw kabli rozruchowych, takich, że uruchomi się silnik diesla od TIR-a - 900 amper i 6 m długości.
W kawiarni, w ramach relaksu, sobie dyskretnie potelefonowaliśmy. Dowiedzieliśmy się  w Metropolii, gdzie jest najbliższy względem Naszego Miasteczka autoryzowany serwis NIA.  Tam zaproponowano nam termin kwietniowy(!), ale po gadce-szmatce udało się umówić na dzisiaj na 13.00.
Do domu wróciliśmy bez problemów i nawet elektronika się lekko ogarnęła. Za radą miejscowego warsztatu NIA wstawiłem do garażu (jest pusty, bo Terenowego właśnie w tym warsztacie  przygotowują do przeglądu rejestracyjnego) i przez noc akumulator podładowałem delikatnym prądem.
Summa summarum wieczorem mieliśmy dobre humory, zwłaszcza że spokojnie z Żoną obejrzałem wyniki i porównałem je do tych sprzed roku. Okazało się, że są bardzo podobne, więc skoro "na nich" przeżyłem rok, to na obecnych uda się chyba kolejny.
W związku z tym testament na razie odwołuję!

Dzisiaj pojechaliśmy do autoryzowanego serwisu NIA w Dużym Mieście odległym o jakieś 60 km. Po testach akumulator wymieniono na nowy. Obsługa niezwykle miła, uczynna i kompetentna. Wystawiono nam voucher na przejazd taksówką "tam i z powrotem" do galerii handlowej, gdzie chcieliśmy spędzić ten "warsztatowy" czas. Co to się w tej Polsce wyrabia... Za komuny, to Panie...!

W galerii załatwiliśmy "przy okazji" kilka spraw, w tym najważniejszą - zaległy prezent dla Żony z okazji Jej PIĘĆDZIESIĄTKI.  Miał to być zegarek, który by jednocześnie pełnił funkcję biżuterii. Znalazłem taki po dwóch minutach od wejścia do galerii o powierzchni kilku hektarów, zdecydowany natychmiast kupić, bo nie dość że byłem do niego od razu przekonany, to jeszcze zostawało nam mnóstwo czasu na kawkę i czytanie. Miał sensowną średnicę cyferblatu  proporcjonalną do ręki Żony,  jasny jego kolor i cztery, duże, podstawowe cyfry arabskie określające godziny, co przy "ślepocie" Żony jest funkcjonalnie istotne,  bardzo subtelną, delikatną i proporcjonalną metalową bransoletkę      w kolorze srebrnej biżuterii, którą nosi Żona, delikatne ozdóbki bez kiczu i wsiurstwa (?),  czego Żona nie cierpi. Słowem optymalny wybór przy sensownej cenie nie pozostawiającej wrażenia bankructwa, ale jednocześnie podkreślającej rangę i powagę rocznicy.
- Coś ty! - zaprotestowała Żona. - Nie będę kupowała pierwszego lepszego! Wiem, że chciałbyś to  mieć już głowy, ale ja muszę dokonać świadomego wyboru, to musi być pewien proces! - weszła na wyższe poziomy tłumaczenia istocie    o dosyć nieskomplikowanej konstrukcji psychicznej, czyli mojej.
Proces ten trwał ok. dwóch godzin, gdzie w pierwszym jego etapie Żona nauczona doświadczeniem, żebym nie kwękał chodząc za Nią, dla mnie bez sensu,  posadziła mnie przy kawie, tostach i książce, a sama poszła w spokojny obchód. Potem, już ze mną, odwiedziła ze trzy lub cztery punkty jubilerskie i przymierzyła blisko 20 zegarków, żeby po całym PROCESIE wrócić i kupić ten "pierwszy lepszy"! Wygląda świetnie i... optymalnie. A Żona jest zadowolona!

Wracając załapaliśmy się na docierającą właśnie do Polski Fryderykę. W ciągu pół godziny krajobraz zrobił się bajkowy, a warunki jazdy lepiej nie mówić. Wieczorem całe Nasze Miasteczko było zasypane. Podziwialiśmy zimę z okien mieszkania i wzruszyliśmy się widokiem dziecka na sankach, które ciągnęła jego mama.
Kiedy ostatnio coś takiego widzieliśmy?!...


 

SOBOTA (20.01)
No i wyjechałem dzisiaj do Metropolii.

Z tego powodu wczoraj długo miałem kryzys i mękoliłem Żonie cały wieczór wzdychając przy tym tragicznie, ale jak już się spakowałem i ogarnąłem sytuację przedpodróżną w  80%, zostawiając sobie resztę na dzisiaj, to się uspokoiłem. To, raczej nie zwyczajna Reisefieber, tylko coś więcej, tak mnie wyczerpało, że usnąłem w oka mgnieniu.

Dzisiaj Żona odprowadziła mnie na dworzec, a Sunia przed naszym wyjściem była wyraźnie przygnębiona i pogodzona z losem. Jak to pies - tu i teraz!
Kupiłem bilet na dworcu, bo na ten mój pociąg w Internecie się nie dało. Żona znowu zaczęła patrzeć na mnie ze zgrozą, zmartwieniem i zgryzotą.
- Pamiętaj! - wyrzuciła z siebie dobitnie. - Masz dwie sztuki bagażu! -  podstawiła mi pod oczy, tak że musiałem zezować,  rękę z uwypuklonymi dwoma palcami w kształcie litery "V". - Nie daj się okraść! - nie wiem, co Ją napadło?!   - Tak wyglądasz, że aż się prosisz!  - się wyjaśniło.
Ale nie do końca. Bo nie wiem, czy wyglądam na aż tak majętnego, czy też wyglądam aż tak hipstersko, czy wreszcie aż tak debilnie. Na wszelki wypadek nie dopytywałem.

W jedynce, w "moim" przedziale, było sześć miejsc i jedna pani, siedząca akurat na moim.
- Rozumiem, że nie będzie problemu, jak siądę na innym miejscu, ale jak ktoś mnie z niego wyrzuci, to jednak wrócę na swoje. - zagadałem pokojowo.
- Mogę się przesiąść, jak to jest problem, Boooże!
Być może przewróciła oczami, ale tego nie zauważyłem.
- Widocznie jest, skoro musi Pani wzywać Boga!
Nie dodałem humanitarnie " na daremno", chociaż wyglądała na pisówkę.
Milczenie, nadęcie, nabzdyczenie, obraza i zero przepraszam. Jak u 70% (to moje osobiste wyliczenia) Polaków. Skąd to się bierze?! Okropne!
Podobna sytuacja była w kinie. Poszliśmy z Żoną na "Listy do M.3".  Na naszych miejscach siedziały dwie gustowne trzydziestolatki. Nie chcąc robić afery (to straszne, że człowiek będąc w zgodzie z normami i prawem ustawia się          w pozycji wycofanej) siedliśmy bez słowa rząd niżej, skąd za chwilę zostaliśmy, czując się okropnie, przynajmniej ja, wyproszeni przez kolejnych oglądających.
- Przepraszam (?!), siedzą panie na naszych miejscach! - musiałem  jednak zainterweniować.
- Przesiądziemy się, skoro to jest problem! - odparły beztrosko. Ale dominowała wyniosłość i oczywiście brak "przepraszamy". Widocznie w tym przypadku mieliśmy do czynienia z intelektualistkami, ale ciągle mieszczącymi się     w tych 70.%.
Więc następnym razem, tak sobie postanawiam, będę w zgodzie sam ze sobą i, jak mówił w jednym z wywiadów        prof. Hartman, chamstwo będę nazywał po imieniu i dawał mu odpór. Bo cham grzeczność i kulturę u innego człowieka odbiera jako oznakę słabości.

Podróż zleciała,  nie wiem kiedy. To dzięki drugiemu pociągowi, IC, temu, do którego wsiadłem na Stacji Przesiadkowej i jechałem bezpośrednio  do Metropolii. Komfort, w wagonie 1. klasy raptem ośmiu pasażerów. A i tak większość trasy spędziłem w WARSIE - można było zjeść, napić się piwka (nie mieli Pilsnera Urquella i to był jedyny minus tej podróży), poczytać i popisać (nie POPISać!).
A jakie konduktorki, Panie! Na każdej ważniejszej stacji co rusz pojawiała się inna i zawsze na jej pytanie, czy był sprawdzany bilet, odpowiadałem miło - Nie!

Gdy wyszedłem z dworca, wszystko wokół mówiło mi, że jestem w Metropolii. Potęga!


NIEDZIELA (21.01)

Po długiej przerwie znowu w Szkole-Pracy. Wszystko ok, miło, sympatycznie, bezstresowo, ale jak wróciłem do Nie Naszego Mieszkania zrobiło mi się cholernie smutno. Zjadłem Moją Potrawę i poszedłem do kina w Wielkiej Galerii na film "Pasażer" z Liamem Neesonem.
Pomogło!

W minionym tygodniu Bocian wysłał do mnie dwa wzruszające listy! Jesteśmy jedną rodziną!


poniedziałek, 15 stycznia 2018

15.01.2018 - pn
Mam 67 lat i 43 dni.


SOBOTA (13.01)

No i oto pierwszy, wymęczony wpis w  2018 ROKU!

Żona twierdzi, że muszę wrócić na właściwe tory i potem to już będę pędził, czyli znowu pisał.
Z tych torów w jakimś sensie wyrzuciłem sam siebie, ale sprzyjały temu różne okoliczności, które w perfidny sposób usprawiedliwiały mnie przede mną samym.  Staram się przeanalizować  mechanizm "wyrzucenia z torów",  zrozumieć go i sobie wytłumaczyć.  W trakcie zastanawiania się wpadły mi do głowy dwie analogie,  może szyte grubymi nićmi,  ale być może takie, które dadzą mi ulgę i z powrotem radość pisania.

Analogia pierwsza wynika z partnerstwa dwóch istot ludzkich.
Ci, którzy już przez to  przeszli, niektórzy wielokrotnie, wiedzą, że  pierwszy etap związku, jeśli uczucia są odwzajemnione, jest chorobą dwóch organizmów. I mówię nie tylko o takich oczywistościach jak skoki ciśnienia, przyspieszone bicie serca, bóle brzucha, bielmo na oczach, brak apetytu, bezsenność,  nadmiar energii branej nie wiadomo z czego, a z drugiej strony ogólne przemęczenie, ale również o tych ze sfery psychiki - durnowata radość na widok partnera, stałe myślenie o nim, brak koncentracji,  zaniedbanie wszystkich i wszystkiego wokoło, co oczywiście za chwilę odbije się czkawką, nie przyjmowanie różnych uwag i słów krytyki, bo przecież są kompletnie głupie                i nieuzasadnione, stała gotowość do poświęceń.
Potem  przychodzi drugi etap związku. I jeśli nawet okaże się, że partnerów łączą fundamentalne podstawy, które muszą istnieć jednocześnie, czyli seks, intelekt, poczucie humoru i jeśli do tego dodamy wspólne zainteresowania          i światopogląd, to może to wszystko nie wystarczyć dla trwałości związku. Bo trzeba "dokładać do pieca", starać się        i wkładać weń wysiłek.  Czyli w związku nie można zdziadzieć i skapcanieć!                                                                 Jak to się ma do mnie i do bloga?                                                                                                                                         Na początku nastąpiło klasyczne zauroczenie z wszelkimi konsekwencjami, czyli choroba w pełni. Myślenie o blogu na okrągło, niespanie po nocach, tylko pisanie w głowie. Odkładanie wszystkiego, aby tylko pisać, zaniedbywanie bliskich   i niechęć do rozmów z poczuciem utraty czasu i odsyłanie ze zniecierpliwieniem do bloga, bo przecież tam jest wszystko napisane, itd.  A blog uroczo się odwzajemniał sympatycznymi komentarzami czytających i ich leciutkim podziwem - "wow", "no,no!", "naprawdę?", "to świetnie!", itp.                                                                                                A potem przyszedł drugi etap.  Zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak.
Najpierw w łatwy sposób tłumaczyłem się, że nie mogę pisać, bo jest tyle innych ważnych spraw, święta, sylwester, itd.  Potem zaczynałem czuć, że nasze drogi się rozchodzą, że się od siebie oddalamy, że wpadam we frustrację. A blog się odwzajemniał - że piszę za dużo i za często, bo kto to przeczyta, że nudnie, że powinienem wstawiać zdjęcia, i w tym duchu.
Co z tego wynika? Trzeba "dołożyć do pieca!" Bo łączy nas zbyt wiele i szkoda byłoby to wszystko zmarnować!
Więc muszę się zmobilizować, postarać, włożyć trochę więcej wysiłku w trudnych momentach, przemyśleć sposób pisania na logistycznie optymalny, a blog się odwdzięczy. Wiem, że jeszcze nie jest za późno. I tak możemy trwać        w tym związku, dopóki...

Analogia druga wynika z faktu, że będąc wewnątrz czegoś, nie mamy, jak mówi moja Żona, do tego Czegoś  dystansu, nie patrzymy z szerszej perspektywy, przez co nie dostrzegamy wielu niuansów i aspektów.
Z Żoną mamy to do siebie, że gdziekolwiek mieszkamy, lubimy poznawać tereny wokół, czyli miotać się po polnych drogach, duktach leśnych, docierać do różnych dziwnych i zapomnianych miejsc, znajdować ruiny domostw, gdzie kiedyś toczyło się życie, podziwiać krajobrazy i chłonąć klimat miejsca.
W trakcie jednej z takich wycieczek w okolicach Naszej Wsi chcieliśmy dotrzeć ponownie do jednej z sąsiednich, bo będąc w niej pierwszy raz nas zauroczyła. Niewiele zabudowań po obu stronach "ślepej" drogi prowadzącej donikąd, czyli do lasu, pola, polne drogi, jakaś kapliczka, świetlica wiejska, cisza, spokój. W jakimś sklepie  chcieliśmy dopytać sprzedawczynię, jak tam trafić, na co klientka przed nami odwróciła się do nas z wyraźnym zainteresowaniem                i chęcią pomocy:
- A do kogo tam państwo jedziecie?
- Do nikogo. - odparłem.
- To po co tam państwo jedziecie?! - w pytaniu nie dało się odczuć opryskliwości lub niegrzeczności, raczej zaintrygowanie i niedowierzanie.
- Po nic. Tam po prostu jest pięknie! - szczerze zareagowałem.
- Pięknie?! Ja tam mieszkam 30 lat i niczego pięknego nie widzę!

Jak to się ma do mnie i do bloga?
Zaczęło do mnie docierać, że nie mam o czym pisać, a to o czym pisałem, to w większości były jakieś bzdety, historyjki, codzienne wydarzonka. Traciłem chęć do opisywania tych wszystkich nieistotnych drobiazgów, ale tylko przez to zaczynałem się czuć gorzej. I żeby się nie zatracić postanowiłem spojrzeć na moje pisanie z dystansu.
Cóż stwierdziłem?
Że te moje historyjki niektórym się podobają, że  mnie jakoś opisują, więc w ten sposób daję się  poznać. Mogę przedstawić swój stosunek do różnych spraw i wydarzeń i odważyć się na coś, czego w innej formie nie byłbym              w stanie zrobić. Ponadto pełnią one rolę kronikarską, świadczą o moich czasach i że patrząc w ten sposób, czyli            z oddalenia, mają swoją wartość. Najlepszym potwierdzeniem tej analizy jest reakcja bloga, czyli czytających, od delikatnych komentarzy "coś dawno nie piszesz!" po bardziej natarczywe, przypominające mi brutalnie datę ostatniego wpisu.

Czyli co?!
Pisać, pisać, pisać! Zwłaszcza, że to mi sprawia przyjemność!


NIEDZIELA (14.01)

No i jakoś poszło! "To dokładajmy do pieca!"

Dzisiaj po raz 26. gra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy! Chyba przez dwa lata jej nie wspieraliśmy i wcale nie czułem się z tym dobrze! Mogliśmy oczywiście przesłać wsparcie nie ruszając tyłka z domu, ale dla mnie jest to nie do przyjęcia - jakieś takie bezosobowe, zbyt wygodne, dalekie od realnych wydarzeń. Musieliśmy być wtedy w Naszej Wsi, gdzie nie uświadczysz widoku mieszkańca, a co dopiero wolontariusza WOŚP!  Co innego Nasze Miasteczko! Morze możliwości!  Przezornie jednak, bo przecież podstawowy, czyli roczny cykl naszego życia w Naszym Miasteczku ledwo się rozpoczął i chociaż sporo wiemy, to przecież więcej nie wiemy, będąc w aptece napadłem wchodzącą akurat  starszą panią:
- Przepraszam, czy może pani wie, gdzie w Naszym Miasteczku gra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy?! - Specjalnie, ze względu na jej wiek, nie używałem skrótu.
- Przed kościołem, ale biedne te dzieci!
- Dlaczego? - pomyślałem, że może coś będzie o PIS-ie i o państwowej telewizji.
- Strasznie marzną! - odparła przejęta.
- Ale jest przecież zero stopni!
- Tak, ale jest bardzo zimno!
- Ale to jest szkoła życia! To co mają robić? Oglądać telewizję lub klepać w klawiaturę?
Pani nie wydawała się przekonana, ale dyskusji nie podjęła. Szkoda, bo wietrzyłem drugie dno.

Oczywiście, skoro mieszkamy tutaj od trzech miesięcy, a Nasze Miasteczko znamy od 9. lat, wiedziałem, gdzie jest kościół, a raczej w tym przypadku Kościół.  Jest jedynym w Naszym Miasteczku i to się chwali  bardzo, a  nie chwali się niedokończonego, betonowego, dominującego (a jakże! - na chwałę Pańską) koszmaru stojącego w centrum, który ma być w przyszłości kościołem i który dokończony nadal będzie architektonicznym koszmarem. I nie dziwi mnie, że architekt powiatowy, a może wojewódzki (nie znam się na tym), nie ma na to wpływu, skoro nie tacy zawodnicy nie mają wpływu na państwo w Państwie.

Przed kościołem było kilkunastu ( kilkanaścioro?!) wolontariuszy i wolontariuszek. Same łepki i łepkinie, że serce się raduje. Akurat trafiłem na dwóch.
- Gdzie chodzicie do szkoły?
- Do gimnazjum. - oczywiście odezwał się ten starszy.
- To znaczy teraz to już jest podstawówka. - rezolutnie dodał ten młodszy.
- Ale wy jeszcze załapaliście się do gimnazjum? - potwierdziłem oczywistość.
- Tak, ja chodzę do trzeciej klasy, a on - tu wskazał na młodszego kolegę - do drugiej.
- A co potem?
- Jeszcze nie wiemy! - odparli zgodnym chórem. Wiadomo.
- To macie, chłopaki. - i tu wsunąłem każdemu do jego puszki po sensownym banknocie - Pasuje?!
- Taaaak! - znowu na trzy-cztery zgodny chór. A jakie przy tym miny? Bezcenne, jak mówią w pewnej reklamie.
- To może damy panu cały arkusz serduszek? - odważył się starszy.
- Nie dziękuję. Wystarczą mi dwa.
Błyskawicznie, każdy po swojej stronie, przykleili mi do kurtki po jednym serduszku.
- To powodzenia!
- Dziękujeeeemy!

W tego typu sprawach mam pewne doświadczenie. Kiedyś, też w trakcie grania WOŚP, potraktowałem dwie kilkunastoletnie wolontariuszki, jako jeden zespół i wrzuciłem banknot tylko do jednej puszki. Obie mnie ubłagały, żebym do drugiej też coś wrzucił, bo czują się pokrzywdzone, więc teraz uważam. Żadnego wyróżniania w takich przypadkach.
Zresztą to się ewidentnie sprawdzało z moimi Wnukami. Gdy ich odbierałem z przedszkola i szkoły, całą piątką szliśmy do piekarnio-cukierni. Taki rytuał, zwłaszcza że wiadomo, że chłopaki zjedliby konia z kopytami. Wtedy obowiązywał system kapitalistyczny, wolny wybór lekko korygowany przez Dziadka, zróżnicowanie cenowe, prawo popytu i podaży, czyli kto szybszy w decyzji, ten lepszy, przy głośnych protestach ("bo ja też chciałem to, co...!) natychmiast przeze mnie pacyfikowanych. W sumie wszyscy wychodzili zadowoleni i wspólnie szliśmy na spacer, a klepsydrą odmierzającą  czas jego trwania było najsłabsze ogniwo w postaci jednego z Wnuków, nie zawsze tego samego,  który zbyt długo się guzdrał ze zjedzeniem swojego przydziału. Takie sytuacje zresztą bardzo szybko zniknęły, bo jeden z drugim guzdrała szybko się orientował, że jak będzie na końcu, to pozostali bracia go obsępią i życia mieć nie będzie. Starsi używali wtedy mechanizmów psychologicznych starając się grać na uczuciach ("a pamiętasz, jak ci dałem, gdy..." albo umierającym głosem "taki jestem głodny"),  za to młodsi nadrabiali wrzaskiem dając odpór. Zawsze te interreakcje ukradkiem obserwowałem dusząc się ze śmiechu i połykając przy tym swojego(!)  pączka (zgroza!), bo wiedziałem, że do mnie też mogą się przypiąć.

Ale bywało, że z różnych powodów nie miałem możliwości wspólnego wypadu do cukierni, więc zawczasu kupowałem całej czwórce cztery razy to samo. Mógłbym oczywiście kupić to, co jedli, np. wczoraj, ale w ten sposób kopałbym sobie grób.  Więc wprowadzałem  system socjalistyczny, czyli wszyscy to samo i po równo. Po pierwszych protestach działał efekt bezceremonialnego braku podaży, poczucia fałszywej, złudnej, socjalistycznej sprawiedliwości i instynkt - co zjem, to moje.
Oczywiście to wszystko nadal się odbywało na spacerze, bo z jedzeniem i piciem nie można było wsiąść do Świętego Inteligentnego Auta Dziadka. Obserwowałem wtedy samoistne tworzenie się jeszcze innego systemu ekonomicznego, bardziej prymitywnego niż dwa poprzednie, ale również działającego i zaspokajającego aktualne potrzeby, mianowicie handlu wymiennego. Bo jeden wolał więcej ciasta, drugi nadzienia, więc się dogadywali.
Ale zawsze po słodkościach szliśmy do mięsnego, gdzie kupowałem im po parówce z cielęciny (a jak!), a oni w tym przypadku byli zawsze zgodni. Ciekawe? Należałoby się nad tym zastanowić.

Z powodu tych wszystkich ekscesów nie mam żadnych wyrzutów sumienia, bo Rodzice są od wychowywania,                a Dziadek od wrzucania na głęboką wodę. Oczywiście Wnuki tego wszystkiego pamiętać nie będą, ale gdzieś to w Nich zapadnie.  Czyli klasycznie - szkoła życia!

Z tych historii można wyciągnąć jeszcze jeden wniosek patrząc na ekonomiczne mechanizmy działające wśród Wnuków. Nie ma Ideału! Jest tylko Optymalizacja!



PONIEDZIAŁEK (15.01)

No i chyba WOŚP ustanowi kolejny rekord.

Tutaj najlepiej widać charakter Polaków - NA PRZEKÓR!  Im bardziej WOŚP i Owsiak będą opluwani przez rząd i państwowe media, tym więcej zgromadzą pieniędzy. Może to jest na nas, Polaków, jakaś metoda?!  Sam poleciałem w trymiga, chociaż do darowizn na rzecz WOŚP nie trzeba mnie przekonywać!


Przez te dni Bocian zadzwonił raz i wysłał 6 smsów.