poniedziałek, 26 lutego 2018

26.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 85 dni.


PONIEDZIAŁEK (26.02)
No i jesteśmy w Metropolii.

To znaczy ja, Żona i Sunia.
I to byłoby na tyle za ubiegły tydzień.
Jak widać, wahadło odbiło w drugą stronę.

Przez ostatni tydzień Bocian zadzwonił tylko raz. I to aż do Niemcowni, ale o tym nie mógł wiedzieć.

poniedziałek, 19 lutego 2018

19.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 78 dni.


WTOREK (13.02)
No i "wzięło mnie" w Ostatki!!!

Przyczyn może być wiele i tak na pewno jest.
Nie będę ich hierarchizował, ale wymienić muszę.

Dzisiaj moja Córcia kończy 34 lata, więc wróciły wszelakie wspomnienia związane z Nią i z Ostatkami.

Dzisiaj wyekspediowałem Żonę w środek lasu, 60 km od Naszego Miasteczka, do naszej Przyjaciółki, której dawno nadałem  indiańskie imię "Czarna Paląca". Jest żoną Marynarza, którego nazwałem  "Po Morzach Pływający".
Z tej ekspedycji chciałem wyciągnąć doznania - jak to jest być samemu w tak dużym mieszkaniu i w tym konkretnym mieszkaniu.  Dziwne, bardzo dziwne!

Dzisiaj, jednak muszę powiedzieć, że "akurat",  zadzwoniła Teściowa i ciekawie sobie porozmawialiśmy.

Dzisiaj jem samotnie (to podkreślam jako fakt, a nie użalanie się nad sobą)  śledzia w oleju "zrobionego" przez Żonę, którego popijam silver Tequilą. Jest to pewnego rodzaju zgroza, bo co prawda jestem zwolennikiem Multi Kulti, ale bez przesady. W całym powrotnym puckowym zamieszaniu nie zdążyłem się ogarnąć i kupić tak podstawowego artykułu, istotnego dla porządnego, polskiego, narodowo-rodzinnego  gospodarstwa, jakim jest  Luksusowa, ale na szczęście "Tequi..na... równie dobrze ścina".

W tym roku w naszym polsko-ateistyczno-chrześcijańsko-quasi-katolicko-katolickim kraju powstał dylemat. Trudno mi ocenić, jako ateiście, jego powagę i rozmiar, ale problem został nagłośniony.
Otóż jutro, czyli 14. lutego, w środę, będzie Środa Popielcowa i Walentynki. I jak to pogodzić?!

Środa Popielcowa dla katolików, i nie tylko, jest pierwszym dniem postu, czyli okresu, w którym należy w modlitwie, skupieniu, słowem w tzw. duchowości, przygotować się do najważniejszego szczęścia, do prawdziwej radości, czyli do zmartwychwstania Jezusa Chrystusa.
Ja, widocznie nie mam tej duchowości, bo tego szczęścia i radości nie odczuwam.

Walentynki, a w kościele katolickim Dzień Św. Walentego, patrona, opiekuna(?) zakochanych. Dla mnie sztuczny, obcy kulturowo, natrętny, komercyjny chłam.

Niektórzy księża radzą (kocham to ludzkie(!) doradztwo i wskazówki), aby Walentynki zrobić(?), przeprowadzić(?), odbyć(?) w ich wigilię, czyli dzisiaj. Czyli według zasady "Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek" lub "Bogu służ, a diabła nie gniewaj", a wg łac. "jednemu ofiaruję, by pomagał, drugiemu, by nie szkodził". Tak się zastanawiam, czy to nie jest relatywizm w postępowaniu, czyli coś, co wg kościoła katolickiego nie powinno mieć miejsca.

Za wskazówką Syna, a może podpuszczeniem, a lepiej chyba sugestią, obejrzałem "mówiony" blog (to się chyba nazywa vblog) o przewodnim tytule "langusta na palmie" prowadzony przez Adama Szustaka, chyba brata zakonnego Zakonu Paulinów, sądząc po kolorze stroju, ale mogę się mylić, bo się na tym nie znam.
Mówił ciekawie, ze swadą, może tylko przeszkadzały w odbiorze treści czasami dziwne ruchy gałek ocznych, zwłaszcza prawej,  ale to taki jego tik.
Mówił z sympatią o filmach romantycznych i ich głównej bohaterce, czyli miłości. Spuentował je mówiąc, że z miłością nie jest tak, jak w tych filmach, czyli właściwie ostatecznie miło i gładko, tylko że o miłość trzeba się starać, zabiegać, że może to być proces trudny, żmudny i długotrwały.
Trudno się nie zgodzić.
I przeszedł do tego jutrzejszego dnia.
Co poradził? Że można pogodzić w piękny sposób Środę Popielcową z Walentynkami i w parach małżeńskich w ten dzień czytać wspólnie Ewangelię okazując w ten sposób najwyższą i najwłaściwszą miłość do Jezusa Chrystusa.

Czego się dowiedziałem z tego przekazu?
Że on w to wierzy i swoją wiarę przekazuje.

A ja nie wierzę i swoją niewiarę też przekazuję.

Przy okazji dowiedziałem się, że popiół do posypywania głów w Środę Popielcową bierze się ze spalonych palm            z Niedzieli Palmowej.


ŚRODA (14.02)
No i dalej mi nie odpuszcza.

"Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy. Pierwsza - to plaga nacjonalizmu. Druga - to plaga rasizmu. Trzecia - to plaga religijnego fundamentalizmu. Te trzy plagi mają  tę samą cechę,  wspólny mianownik - jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność.  Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie  sposób dotrzeć.  W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary…
Umysł tknięty taką zarazą to umysł zamknięty, jednowymiarowy, monotematyczny, obracający się wyłącznie wokół jednego wątku - swojego wroga. Myśl o wrogu żywi nas, pozwala nam istnieć.
Dlatego wróg jest zawsze obecny,  jest zawsze z nami."
Ryszard Kapuściński (1932 - 2007), drugi Polak, po Stanisławie Lemie, jeśli chodzi o liczbę tłumaczonych dzieł.  Imperium (o upadku Związku Radzieckiego), 1993 r.

I dalej.
irracjonalność = bezsensowność (Wikipedia)
irracjonalność = zbiór postaw, zachowań i schematów myślowych cechujących się pozarozumowym                podejściem do wyjaśniania problemów, tak praktyczno-życiowych, jak i np. naukowych i filozoficznych" (Wikipedia)

Takie irracjonalne  zachowania były i są potrzebne różnym grupom społecznym, bo w swojej podstawowej funkcji mózg nie służył i nie służy do myślenia tylko zwiększenia szans na przetrwanie. (Wikipedia)

I dalej.
"Wiara w doznania pozarozumowe i pozazmysłowe oraz w słuszność dogmatów stanowią niekiedy barierę dla dalszych rozumowych rozważań." (Wikipedia)
Zamieniłbym tylko "niekiedy" na "często" lub "przeważnie".

I ostatnie.
"Potrzeba szczęścia i spełnienia jest ważniejsza niż potrzeba przyznania racji". (Wikipedia)  

A do której plagi należy zaliczyć takie sytuacje u nas, w Polsce nagminne?... 
Jak mieszkaliśmy z Żoną w małym domku na peryferiach Metropolii,  urządziłem niewielki ogródek warzywny, moją chlubę i cacuszko. Graniczył on z sąsiednią posesją.
Kiedyś, w niedzielę, zszedłem, aby zerwać kilka pomidorów na śniadanie. Na schodach sąsiedniego domu stała sąsiadka, prukwa, i widząc co robię, darła się na całe osiedle potwierdzając tym samym swoją prukwowość:
- Żyyydyyy! Żyyydyyy!
Czułem tylko zażenowanie ze względu na jej męża, starszego pana, niezwykle kulturalnego, miłego i sympatycznego,  z którym czasami przez płot ucinałem sobie pogawędkę.
Bo nie ze względu na jej syna, który wdał się w mamusię. Na przykład nie przyjmował naszych kulturalnych uwag          i próśb, że mógłby kosić trawę troszkę w innych godzinach, a nie przed południem w sobotę lub niedzielę (?!), kiedy na naszym tarasie jemy śniadanie (a lata były w tamtych czasach piękne, panie!) i że moglibyśmy jakoś to ułożyć i się dopasować, tylko z zaciętą miną jeździł kosiarką tam i z powrotem jakieś 3 metry od nas.
Taki jego stosunek i jego matki do nas wynikał właśnie z irracjonalności. Bo byliśmy dla nich wrogami. Nie dość że zjawiliśmy się znikąd, obcy, to mieliśmy czelność wpaść w sam środek środowiska i mienia zabużańskiego                     i zlikwidować ten syf, to niechlujstwo panujące na obejściu, wyremontować dom, zlikwidować straszne chaszcze, zrobić piękny ogród nasadzając różne rośliny i komponując całość, to jeszcze śmiałem wziąć udział w osiedlowych wyborach na radnego i uzyskać drugie miejsce właśnie za tym naszym sąsiadem od kosiarki, który zresztą funkcję radnego osiedlowego "pielęgnował" od lat.
No i nie chodziliśmy do kościoła i nie przyjmowaliśmy księdza. Żydy, wypisz, wymaluj, panie, Żydy!

Podobnie było po drugiej, sąsiedzkiej stronie. Nie pomagały nasze prośby, żeby nie składać wszystkich domowych        i kioskowych (chyba prowadzili kiosk warzywno-owocowy) odpadów pod "naszym" płotem, bo przecież miejsca mają sporo. W końcu wybudowaliśmy fachowo na naszym(!) terenie granitowy mur z przyporami, wysokości dwóch metrów    i pięćdziesięciu długości, przy którym posadziłem 18 różnych winogron skomponowanych przez Żonę pod kątem  przebarwiania się jesienią liści i tworzenia niezwykłych barwnych kompozycji (owoce mieliśmy już drugiego roku, tak im było dobrze przy tych nagrzanych kamieniach).
Mur natomiast zupełnie nas nie izolował od spalanego wszelakiego syfu i lakieru. Dziadek-Warchlak palił czym się dało,  a Syn-Warchlak w garażu, "na dziko", pokrywał różne samochody lakierem. I to wszystko zachodnie wiatry, przeważające w Polsce, gnały do nas.
Nie pomagały nasze tłumaczenia, że przecież w ten sposób szkodzą również i sobie, i nasze propozycje, aby lakierować, kiedy jesteśmy w pracy, a córka w szkole.
Kiedyś, kiedy smród lakierniczy był szczególnie dokuczliwy, podszedłem do płotu i mówię do Babci-Warchlakowej:
- Sąsiadko, ale tak nie można! - Nasza córka ma uczulenie!
Wzięła się pod boki i odparła:
- To se pan wezwij pogotowie! Po czym zarechotała wspólnie z resztą stadka Warchlaków, które na tę okoliczność zdążyło się zbiec.

A skąd się wzięło określenie "Warchlaki"?
Wymyśliła je Żona, a wzięło się w sposób oczywisty z wyglądu i sposobu bycia najmłodszego z nich, czyli Wnuka-Warchlaka.  Mógł mieć wtedy  18-19 lat.  Kiedyś mu zwróciłem uwagę, żeby nie ruszał spod domu z piskiem opon, bo straszy nas i przede wszystkim naszego psa. Efekt był taki, że zawsze, zwłaszcza jak nas widział, ruszał z piskiem,  nawet wtedy, gdy musiał za 10 metrów gwałtownie hamować, bo wyjeżdżał z posesji na ulicę.

Tak więc po czterech latach przeprowadziliśmy się do Naszej Wsi i... mamy szczęście do sąsiadów. Tak jak w Naszym Miasteczku.
Ale....
Niedawno chciałem wybrać z bankomatu gotówkę. Obok stały dwie gaworzące ze sobą panie, nawet nie prukwy. Jak zwykle nie mogłem się oprzeć i zacząłem podsłuchiwać, chociaż nie jest to określenie adekwatne, bo trudno żebym nie słyszał rozmowy toczącej się obok. Fakt, powinienem się był skoncentrować na bankomacie, co za chwilę się potwierdziło, bo odmówił wydania mi gotówki. Postanowiłem więc bardziej się skupić na wklepywaniu pinu, gdy wtem usłyszałem podniesionym głosem:
- I wiesz, ta żydówa zabrała mi pracę!
Zirytowałem się i zszokowałem, a bankomat odmówił mi oczywiście po raz drugi.
Stwierdziłem, że zaraz podejdę, jak tylko "skończę z bankomatem" do obu pań i zapytam, dlaczego...?!
Ta druga ze zrozumieniem, współczuciem i jawnym oburzeniem na "tę żydówę" potakiwała głową.
Już wklepywałem pin po raz trzeci, gdy ta pierwsza rzuciła:
-Niech się udławi tą pracą, ta żydówa.  Po czym się rozeszły, a ja zobaczyłem ponowną odmowę.

Podminowany, ale wreszcie skoncentrowany (bo mężczyzna nie ma przecież podzielności uwagi) doczytałem na wyświetlaczu "karta straciła ważność".  Spojrzałem na nią i faktycznie.
Pracownica banku stwierdziła pewnym głosem, że nowa karta na pewno została wysłana i to dwa miesiące przed upływem terminu ważności starej, na co ja odparłem jeszcze pewniejszym tonem, że jest to niemożliwe, bo przecież bym ją miał. Pani ugodowo odparła:
- To można złożyć wniosek i wyślemy ponownie.
- No tak, ale co mi po karcie, którą państwo wyślecie na adres zamieszkania, skoro teraz jestem tutaj, czyli w Naszym Miasteczku, a karta będzie ode mnie 400 km.
Na to pomocnie włączył się jakiś oczekujący klient i doradził, że przecież można ją wysłać kurierem,
a pani dodała, żebym jeszcze sprawdził.
Poruszyłem więc niebo i ziemię, czyli zadzwoniłem do Naszej Gospodyni i do Najlepszej Sekretarki w UE. Pierwsza przetrzepała pół Naszej Wsi, a druga kolejną połowę,  biura oczywiście.
Bez rezultatu.
Lekko podłamany postanowiłem przerzucić problem na Żonę, jak tylko wrócę do domu.
W trakcie mojej przydługiej relacji, Żona rzuciła krótko:
- A pokaż, no, portmonetkę! Po czym zapytała używając przy tym wskazującego palca:
- A to! Co to jest?!
To coś, co ledwo wystawało z kieszonki okazało się być nową kartą. Musiała tam leżeć... od dwóch miesięcy. Nic dziwnego, że po tak długim okresie można o niej zapomnieć. Wyraźnie szwankuje tutaj logistyka w bankach. Po co komu nowe karty, jak widać, tak wcześnie?!

Następnego dnia pofatygowałem się z powrotem do banku do tej samej pani.
- Chciałem przeprosić za zamieszanie, ale wie pani, nową kartę miałem cały czas przy sobie.
Uśmiechnęła się tylko, a w jej oczach nie dostrzegłem politowania. A może nie chciałem dostrzec.

Wracając do meritum, czyli do brzegu, czyli jak mówi Teściowa - revenons a' nos moutons.
Wiem, że ten typ ludzi, jak nasi sąsiedzi z Metropolii lub ta od "żydówy" równie dobrze mogliby zrobić to samo, co nasza, z poprzedniej epoki, sąsiadka, też typ prukwy.
Ledwo wprowadziliśmy się w Metropolii do adaptacji strychu na trzecim piętrze, a już znalazłem na wycieraczce podrzucone przez nią sążniste ludzkie gówno zapakowane w gazetę,  organ KW PZPR, jak dobrze pamiętam. Mocno symboliczne, ale o takie wyrachowanie i subtelność z drugiej strony nie dało się jej podejrzewać.  Wiem, że ten jej czyn wynikał tylko z tego, że jako "nowi" chcieliśmy dokonać pewnych ustaleń dotyczących piwnicy i strychu.
Uważam, że i tak była litościwa, bo przecież mogła nam bardziej dopiec zostawiając na wycieraczce zawartość saute.    Z drugiej strony myślę, że jej mózg nastawiony "na zwiększenie szans na przetrwanie" nie był w stanie wymyślić, jak zostawić to gówno saute na naszej wycieraczce nie ubabrawszy się przy tym w trakcie tej dosyć skomplikowanej operacji.


CZWARTEK (15.02)
No i wczoraj przywiozłem Żonę z ekspedycji.

Czarna Paląca siedzi w środku lasu przeważnie sama,  bo jej mąż,  Po Morzach Pływający, po prostu po nich pływa, więc ponad połowę roku jest nieobecny,  a ich córka, W Swoim Świecie Żyjąca, studiuje daleko w Bardzo Dużym Mieście II.
Ale tak do końca Czarna Paląca sama nie jest, bo wraz z nią mieszka Banda Bydlaków, czyli Bydlak Starszy                   i Bydlaczka Młodsza, dwa wilczury płci odmiennej, które są w stanie błyskawicznie każdemu obcemu urwać łeb przy samej dupie.
Przez tę sytuację, pewnej samotności oczywiście, Czarna Paląca chętnie gości różnych znajomych, zwłaszcza takich, których lubi, a skoro tam stosunkowo, biorąc pod uwagę wszelkie uwarunkowania czasowe i odległościowe, często jesteśmy i jeśli do tego dodać, że spędziliśmy razem kilka świąt i sylwestrów, to mogłoby to oznaczać, że...

Skąd ta znajomość się wzięła?
Z Internetu, wiadomo, a konkretnie z forum Muratora.  Żona wiele lat temu była aktywną forumowiczką z racji tego, że na peryferiach Metropolii remontowaliśmy kupiony domek, a za kilka lat to samo robiliśmy w Naszej Wsi. A Czarna Paląca wraz z Po Morzach Pływającym przeprowadzili się ze swojego ukochanego (nadal) Miasta w środek lasu i też ich dopadły sprawy remontowe, więc tak to się zaczęło.

Często z Żoną zastanawiamy się nad fenomenem doboru par, który nas również oczywiście dotyczy.

O Czarnej Palącej powiedzieć, że mówi lub opowiada, to tak jakby nic nie powiedzieć. Jej słowotok, umiejętność przechodzenia z wątku do wątku, bez nadziei znalezienia przez słuchającego, bo przecież nie adwersarza,  ułamka sekundy przerwy, żeby mógł coś powiedzieć, jest podobna do takiej samej umiejętności Kolegi-Współpracownika.         W obu przypadkach, chcąc, np. po jakiejś 0,5 godzinie, zabrać głos, zwracam na siebie kulturalnie uwagę podnosząc dwa palce, jak uczeń w szkole. Przeważnie to nic nie daje i nawet trudno ich w tym amoku mówienia posądzać o brak kultury. Więc wtedy drę po prostu ryja brutalnie przerywając w pół słowa jednej lub drugiemu. Daje to efekt i trzeba im oddać, że żadne się nie obraża.
Z Żoną często się zastanawiamy, co by to było, gdyby kiedyś ich tak spiknąć towarzysko. Osobiście stawiałbym na Czarną Palącą.
A gdyby jeszcze dodać do nich "moją" Księgową?...
Dałbym duże pieniądze, żeby zobaczyć ich razem, we troje. Mógłbym bez słowa, chociaż jestem gadułą, tak siedzieć całą noc popijając Pilsnera Urquella i patrzeć, i słuchać, i...

Po Morzach Pływający odwrotnie - milczy i słucha. Ale nie należy dać się zwieść. Wystarczy, że zwietrzy swoją szansę, czyli np. chwilową nawet nieobecność żony, a już chętnie i dłuuuuuugo opowie, jak jest zbudowany statek, co przewozi, jak się go czyści lub naprawia,  jaka jest załoga, co się je, jak morska pogoda wpływa na ich życie prywatne                    i zawodowe, gdzie był, czyli wszystko o swoim życiu, czyli pływaniu, o którym zawsze marzył.
Ale trzeba powiedzieć, że wcale nie jest oderwany od "ziemskiego".  Każdy pobyt "na ziemi" wykorzystuje na udoskonalanie i upiększanie otoczenia domu. Jest to chyba jego druga pasja. Ponadto te "ziemskie" cechy objawiają się również w inny sposób.  Ostatnio, np. nie mówił o niczym innym, jak o ich sytuacji towarzysko-rodzinnej. Musiała go mocno wzburzyć, a jego stan emocjonalny można byłoby chyba tylko porównać do stanu jego żony, gdyby z jakichś powodów musiała z godzinę milczeć w towarzystwie.

Aha, Czarna Paląca ma czarne włosy i pali. Papierosy i w kominku.
Dziennie ich niezliczoną ilość i wypija morze, jak przystało na  żonę Po Morzach Pływającego, kawy, chociaż ostatnio zmniejszyła te przyjemności, bo przestraszyła się własnego serca.  Za to niezmiennie, codziennie rano,  glansuje           i picuje szybę od kominka. Też miałem taki do niego stosunek w domku na peryferiach Metropolii, ale po miesiącu mi przeszło.
Jej od lat nie przechodzi.
Z kolei W Swoim Świecie Żyjąca jest bardzo młoda i żeby się odważyć ją opisać, scharakteryzować, muszę jeszcze trochę poczekać. Ale jej indiańskie imię już wiele mówi.


PIĄTEK (16.02)
No i szykujemy się do wyjazdu.

Jutro jedziemy do Naszej Wsi, tam zostawiamy Sunię,  pojutrze zaś wybieramy się do Zagranicznego Grona Szyderców.  A za tydzień powrót po Sunię, dalej razem wyjazd do Metropolii i znowu po tygodniu w drogę do Naszego Miasteczka.
Blisko 3000 km.
Nic to dla nas, bo takie "logistyki" mamy w małym palcu. Zawsze wtedy przypomina mi się Teściowa, która kiedyś była naocznym świadkiem podobnych przygotowań i z podziwem stwierdziła:
- W ogóle ze sobą nie rozmawiacie, a każde wie, co robić i wszystko już jest gotowe!


NIEDZIELA (18.02)
No i przyjechaliśmy do Zagranicznego Grona Szyderców.

Po sześciu godzinach jazdy autostradą po Niemcowni, już w ich mieście, przed pierwszymi światłami, jadąc "lekko"      za szybko, mówię do Żony:
- Muszę się "przestawić", bo przyzwyczaiłem się do prędkości autostradowych.
- No tak! - stwierdza ona. - To nie Polska. Trzeba zacząć przestrzegać przepisów...


PONIEDZIAŁEK (19.02)
No i rozpoczęliśmy "codzienne" życie u Zagranicznego Grona Szyderców.



Przez ten tydzień Bocian nie odezwał się ani razu.


niedziela, 11 lutego 2018

12.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 71 dni.


ŚRODA (7.02)
No i spędzamy powoli czas w Pucusiu.

Oczywiście nie spodziewaliśmy się, że jedziemy tam, aby zakosztować zimy, bo ponoć w takim celu jedzie się w góry,   a nie nad morze. Więc Pucuś nas zaskoczył, ale spacer klifem nad zatoką w tej aurze i scenerii jest niepowtarzalny. Nawet Sunia zdaje się o tym wiedzieć, a raczej tak to odczuwa, bo staje na krawędzi klifu i "romantycznie" patrzy na przeciwległy kraniec zatoki, na Półwysep Helski. A ponieważ powietrze "jest wyostrzone", to idealnie widać te wszystkie Chałupy, Kuźnice, Jastarnie i Juraty.
Będąc w Pucku zawsze odwiedzamy pomnik generała Hallera, który stoi w porcie i  upamiętnia zaślubiny Polski             z morzem w dniu 10 lutego 1920 roku (nie mylić z zaślubinami kołobrzeskimi z 1945 roku).
Zawsze w takich miejscach Żona się lekko ze mnie nabija, bo nie dość że wszystko muszę na miejscu i na okoliczność wyczytać, to jeszcze muszę mieć zrobione zdjęcie, gdzie stoję na baczność, czyli w pozycji wyprężonej z wypisaną niezwykłą powagą na twarzy i z odkrytą głową. Wygląda to dosyć sztucznie, ale odbiorem osób trzecich, nawet Żony,  się nie przejmuję.
Takie zdjęcia mam, np. przed pomnikiem Westerplatte, w Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie k/Kościerzyny (dawny dwór szlachecki rodziny Wybickich), czy w Cedyni, gdzie w 972 roku wojska Polan dowodzone przez księcia Mieszka I dały w dupę wojskom Hodona - margrabiego łużyckiego (decydujący cios zadały wówczas wojska dowodzone przez brata Mieszka - Czcibora).

Wracając do Pucka - za czasów Wazów i I Rzeczpospolitej był pierwszym portem wojennym, a wraz z Helem do      1926 roku, czyli do czasu nadania Gdyni praw miejskich i początku jej intensywnego rozwoju, oba były jedynymi portami II Rzeczpospolitej.

W poniedziałek mieliśmy skromne świętowanie. W tym to właśnie celu "wymyśliłem" Puck, wiedząc że dla Żony będzie to najlepszy prezent.
Z tej okazji w "naszej" restauracji na dole (teoretycznie można zejść w kapciach) uczestniczyliśmy w orgii kulinarnej, którą świadomie zaplanowaliśmy.
Restauracja jest przez nas "od dawna" sprawdzona. Usytuowana na Starym Rynku (dawniej pl. Wolności;  ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i w prosty sposób poprawił marketingowo wizerunek miasta) w kamienicy           "Pod Złotym Lwem". Gustowny, prosty wystrój bez śladu udziwnień (żeby było tak pięknie) i kiczu. Nie czuć klaustrofobii, mimo że całość mieści się w piwnicy. Bardzo dobry kucharz, co widać po serwowanych potrawach. Jakość, ilość i sposób podania konweniują ze sobą idealnie. I obsługa oczywiście - panie miłe, sympatyczne, naturalne. Znają już nas i nie dziwią się naszym różnym zachciankom (lepszym słowem byłoby "modyfikacjom"), a my znamy każdą z imienia.
Najpierw było czekadełko, czyli kawałek pasztetu z dżemem z borówek. Ja oczywiście od razu poprosiłem o butelkę piwa  Złote Lwy, bo Pilsnera Urquella nie mają i to jest jedyny minus tego miejsca. Ale jak wiadomo ideału nie ma.
Żona od razu wypatrzyła chilijskiego Cabernet Sauvignon-Syrah i trwała przy nim do końca. "Wino o głębokim, ciemnym kolorze, zapachu czarnej porzeczki i wanilii, z aksamitnymi taninami". Idealnie pasowało do steku z polędwicy wołowej "średnio wysmażonego w kierunku mniej" położonego na  groszku cukrowym, podawanego z krewetką Black Tiger       w sosie z zielonego pieprzu i odymionego dymem dębowym.
Ja "standardowo" zamówiłem czarne tagliatelle z podwójną ilością krewetek i małżami, którą to gumiastość o razu oddaję Żonie. Całość była posypana zieloną pietruszką, papryczką habanero i, według uznania, tartym serem i obficie oblana pikantną oliwą. Do tego wziąłem chilijskie (jakoś tak od dawna pasuje nam ten kraj) Cono Sur Chardonnay         z "subtelną nutą miodu, ananasa i owoców cytrusowych".
A desery? - oba pyszne i wyrafinowane.
Beza z kremem mascarpone i owocami - to Żona.
Złoty Lew (owoce leśne w sosie zabajone ze słonymi lodami orzechowo-waniliowymi) - to ja.


We wtorek rano pojechaliśmy do Gdyni.
Trudno powiedzieć, że w niej byliśmy, bo nawigacja zaprowadziła nas boczkiem prosto do tzw. galerii Riviera, gdzie     w Heliosie do południa grali polską komedię "Podatek od miłości",  którą już raz zdążyłem obejrzeć w Metropolii.  Film    z pełną odpowiedzialnością i bez obaw zarekomendowałem Żonie, która, jeszcze bardziej niż ja, jest ostrożna wobec tego typu produkcji.
Oboje się świetnie bawiliśmy.
A skoro byliśmy w "galerii"...
Stwierdziłem, że już nie robią na mnie żadnego wrażenia, nawet jeśli są tak duże, jak ta lub jak Nowa Potężna Przytłaczająca i Robiąca Wrażenie Galeria w Metropolii. Wszystkie są robione na jedno kopyto, no może  z wyjątkiem poznańskiego Starego Browaru i łódzkiej Manufaktury.
Ale zawsze, bez względu na miejsce, po jakiejś godzinie mam serdecznie dosyć tego specyficznego światła, zapachów,  dźwięków i gwaru, który w soboty i/lub niedziele przeistacza się w "radosny, rodzinny" hałas mówiący           o wspólnym przebywaniu, czyli o kolejnej debilnej metodzie na indoktrynację własnych dzieci.
Więc uciekliśmy w błogosławioną (przez kogo lub co?) puckową ciszę.

Po południu wpadliśmy do naszego drugiego ulubionego gastronomicznego miejsca, czyli do restauracji Na Molo.
Można popijać piwko (też nie mają Pilsnera Urquella), grzany cydr i ciekawie zjeść. I te widoki na zatokę i na półwysep. Chyba nie da się zdecydować, które bardziej urokliwe - te dzienne, czy te nocne.
To jest to miejsce, gdzie cztery miesiące temu będąc kolejny raz w Pucusiu, nasza Sunia obszczekała Czechów. Cały czas leżała spokojnie koło stołu nie reagując na wchodzących i wychodzących, bo jest psem wybitnie zsocjalizowanym, ale język, który wpłynął do oazy "polskości", był ponad jej siły, więc rozdarła basowo paszczę. Widocznie nie poznała się na tym, że czeski nas rozśmiesza.
Potem się oczywiście z nimi zaprzyjaźniła egzekwując bezceremonialnie i natrętnie głaskanie i poklepywanie.
W związku z tą sytuacją  przypomniał mi się dowcip, wiadomo,  jeszcze z czasów komuny:
"Spotykają się dwa psy na granicy polsko-czechosłowackiej (była taka).
Czeski mówi do polskiego:
- A ty po co do nas lecisz?!
- Żeby się najeść! - A ty do nas?!
- Żeby się naszczekać!"

Pamiętam, jak w 1981 roku,  już po powstaniu Solidarności, jechaliśmy do Francji na winobranie. Na postoju na jakimś kempingu, gdzieś przy granicy czechosłowacko-niemieckiej, jakiś Czech zorientowawszy się, że jesteśmy Polakami, zaciągnął mnie w najdalszy kraniec kempingu, żeby sobie...porozmawiać o sytuacji u nas i o polityce w ogóle. Nie mogłem się od niego odczepić, bo ja przecież jechałem,  żeby się ... najeść!

A swoją drogą, ciekawe, skąd ci Czesi wzięli się w "takim" Pucku, no i co by zrobiła Sunia, gdyby weszła grupa Niemców?!  Bo nas, a na pewno mnie, niemiecki nie rozśmiesza.



PIĄTEK (9.02)
No i wróciliśmy do Naszego Miasteczka.

Chyba był to najwyższy czas. Ale z drugiej strony...
Dokładnie jutro będzie obchodzona 98. rocznica zaślubin z morzem. Jest cały program uroczystości, w tym kulminacja na Starym Rynku, przy którym mieszkaliśmy. Więc od dwóch bardzo wczesnych poranków ekipa kilku gości zgarniała śnieg i pod oknami rozlegało się monotonne szuranie łopat. O urlopowym spaniu mowy być nie mogło, ale trzeba przyznać, że Stary Rynek został wy...puckowany.
Śladu śniegu, gładź bruku, więc wszelkie parady i defilady będą mogły się odbyć w całej okazałości.
A tłumy ludzi, różne przy tym ograniczenia...
Trzeba było uciekać!
Ale z drugiej strony... hymnu sobie nie zaśpiewam. Może za dwa lata?!


SOBOTA (10.02)
No i należało się przeorganizować i odtworzyć zapasy.

Jak to w takim Miasteczku wszystko załatwiliśmy w godzinę będąc w trzech sklepach, w tym w jednym markecie (teraz się tak ładnie mówi).
I tak nam daleko do naszego rekordu z poprzedniego Naszego Miasteczka, gdy mieszkaliśmy w Naszej Wsi.
Wtedy w 40 minut(!) załatwiliśmy wszystko będąc w dwóch sklepach, na poczcie, w Sądzie Okręgowym, w Urzędzie Skarbowym i w Urzędzie Miasta i Gminy.


Przez ten tydzień Bocian zadzwonił dwa razy.









poniedziałek, 5 lutego 2018

05.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 64 dni.


ŚRODA (31.01)
No i miałem wczoraj możliwość przebywania w PACZWORKOWEJ KRAINIE.

Patchwork (z angielskiego) - metoda szycia z kawałków. W epoce wiktoriańskiej wywodziła się z ubóstwa i dotyczyła biedoty. Tworzy nowy wzór, większą całość.
Tyle podstawowej definicji.
Metoda ta, a potem moda, rozprzestrzeniła się na całym świecie, a następnie pojęcie to przeszło na inne sfery życia,      w tym psychologię i socjologię. I tak powstała definicja PACZWORKOWA RODZINA, a całkiem po polsku POŁATAŃCE. Wprost piękne.

Więc oprócz "normalnej" rodziny, w której żyję i w której są Syn z Synową i czterema Wnukami, Córka z Zięciem, Brat   z Bratanicą, Siostra z Siostrzeńcem i jego Żoną i trzema Córkami, i oczywiście dalsi krewni z krwi,  obracam się i żyję wśród Połatańców, których jestem istotną częścią.
Wzięło się to oczywiście z rozwodów, mojego i mojej Żony, po czym staliśmy się, jak to mówimy, małżeństwem              z odzysku.
Żona jest w tym wszystkim Bytem Ponadrodzinnym i Ponadpaczworkowym, nie mieszczącym się w żadnych kategoriach. Jest po prostu i aż ŻONĄ!
Ale wszystko, co ze sobą wniosła do naszego małżeństwa, stanowi Paczworkową Krainę.
Ja oczywiście dla Niej też taką wniosłem, ale ta moja zupełnie się nie sprawdziła, może z drobnymi wyjątkami, natomiast ta od Niej wypaliła niesamowicie!

Żeby to zrozumieć posłużę się "prostym" przykładem ślubu i wesela mojej Pasierbicy z obecnym moim Quasi-Zięciem.

Kto był na tej uroczystości ze strony Pasierbicy?

1. Matka, czyli jednocześnie moja Żona, i osoby z Nią na różne sposoby związane, a więc:
a) Matka Matki, czyli Babcia, moja Teściowa,
b) Ojczym, czyli mąż Matki, czyli ja,
c) Partner Matki z czasów, kiedy Panna Młoda była w wieku przedszkolnym i z tego tytułu musiał znosić katusze czekając w przedszkolu aż uparta Panna Młoda zawiąże sobie sama buciki (pięknych rzepów wtedy nie było!), wraz ze swoją Żoną, którzy razem są teraz naszymi przyjaciółmi.

2. Ojciec, czyli były mąż mojej Żony, i osoby z Nim na różne sposoby związane, a więc:
a) Trzecia Żona, czyli Macocha, wraz z ich Córką, czyli siostrą przyrodnią Panny Młodej,
b) Rodzice Ojca, czyli Dziadkowie, czyli byli teściowie mojej Żony,
c) Dwaj Synowie z drugiego małżeństwa Ojca, czyli bracia przyrodni Panny Młodej.

3. Rodzice dziecka Panny Młodej, czyli para, która swego czasu powierzyła swojego roczniaka opiece Pasierbicy i stąd się wzięła ich - dorosłych późniejsza przyjaźń.

A kto był na tej uroczystości ze strony Quasi-Zięcia?

1. Rodzice i osoby z Nimi związane:
a) Babcia, matka Ojca,
b) Brat z Żoną,
c) Ciotki i Wujkowie.

Wyglądałoby to dosyć "oczywiście", gdyby sytuację nie "ratowali":
1. Iluś Niemców, kolegów z pracy Q-Zięcia, a wśród nich... Hinduska i chyba Koreańczyk, bo skośnooki, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo wesele swoje prawa ma.
2. Para starszych Amerykanów, on z pochodzenia Słowak, ona Portorykanka, u których długo,w czasach maturalnych, przebywał za oceanem Pan Młody.

Nie muszę chyba dodawać, że od strony Pary Młodej było jeszcze sporo tzw. Młodzieży, więc melanż wszystkich           i wszystkiego był niesamowity. A wesele świetne!

A wczoraj? Byłem na obiedzie u Teściowej, u której byli również Dziadkowie Pasierbicy, czyli byli Teściowie mojej Żony. Cztery osoby "zupełnie sobie obce"...


A tak, przy okazji, kto był na naszym ślubie?
Pasierbica in spe, a za chwilę Pasierbica właściwa, i dwoje przyjaciół w charakterze świadków. Syn nie mógł być           z przyczyn ideologicznych, a Córcia studiowała w tym czasie w Szkocji. Nikogo więcej nie zawiadamialiśmy, bo obawialiśmy się, zwłaszcza ja, że będzie obciach, gdy różni nasi znajomi - szydercy, wykorzystają moment i będą sypać ryż na moje siwe włosy lub będą kazać zbierać miedziaki obficie przez nich rozrzucane.
Nasi Goście turystyczni widząc nas stosownie ubranych myśleli, że jedziemy na czyjś ślub. A potem, widocznie po donosie naszej sąsiadki, w stodole zrobili nam wesele,.... że ho, ho!

Skąd ten nasz ślub się w ogóle wziął?
Pytanie o tyle jest zasadne, że żadne z nas w pierwszym etapie związku nie brało go pod uwagę. Każde z nas miało jakieś własne doświadczenia z poprzednich związków małżeńskich i do nowego się nie paliło. Ale zamieszkaliśmy wśród przyrody, w Naszej Wsi, i może to ona tak nas omamiła, a może po prostu zaczęliśmy się starzeć?
Ja bezpośredniej, takiej namacalnej przyczyny specjalnie nie umiem zdefiniować, bo na pewno nie zrobiliśmy tego ze względu na moją obecną Teściową i mojego Syna.
Teściowa, ale wówczas Teściowa in Spe, bo nikt nie mógł przewidzieć, że stanie się właśnie tak, jak się stało, miała ze mną problem i mocno się z nim męczyła. Bo przy przedstawianiu mnie osobom trzecim nie wiedziała, co powiedzieć. Narzeczony mojej córki? - jakoś głupio ze względu na mój wiek i siwe włosy. Partner? - przez gardło by jej nie przeszło. Konkubent - jeszcze gorzej, żeby nie rzec - fatalnie! (mało to się czyta, jak konkubent konkubinę lub, bardzo często odwrotnie, w trakcie libacji alkoholowej zatłukł siekierą lub zadźgał nożem?!). Mogłaby używać swoich ulubionych określeń na takiego typa jak ja z owego okresu, ironiczno-pogardliwo-kpiarskich, jak Facecik, Kochaś lub Wzdychulec, ale po prostu nie wypadało.
Po ślubie mówiła po prostu przedstawiając mnie: Mój Zięć.
Ale sam ślub na taki zaszczyt nie wystarczał. Jakiś czas później, a przypomnę, że wiedziało o nim raptem 7 osób (do grona wymienionych wyżej należy jeszcze dodać Synową i Q-Zięcia in Spe), pojechaliśmy do Niej i przy stoliku, siedząc we troje, wręczyliśmy Jej akt ślubu.
Teściowa powoli założyła okulary i długo, w milczeniu, studiowała dokument, po czym całość skwitowała retorycznym pytaniem:
- No, mam nadzieję, że przynajmniej teraz będziesz mnie szanował?!

A Synowi chyba łatwiej było przełknąć związek małżeński Ojca z drugą kobietą, co prawda tylko(!) usankcjonowany ślubem cywilnym, ale zawsze to coś. Bo na bezrybiu...


NIEDZIELA (4.02)
No i przyjechaliśmy do naszego Pucusia, czyli do Pucka.

Nawet nie miałem najmniejszych szans zaaklimatyzować się w Naszym Miasteczku po dwutygodniowym pobycie         w Metropolii. Tylko jedna noc we własnym łóżku i dalej w podróż.

Ta z Metropolii była o tyle upierdliwa, że musiałem się dwukrotnie przesiadać, w żadnym ze składów nie było WARSu, ani też luzu związanego z dłuższym jednorazowym odcinkiem podróży. Z niczym nie opłacało się rozkręcać i trzeba było być cały czas czujnym, zwłaszcza że na pierwszej stacji przesiadkowej miałem tylko 9 minut na zmianę pociągów, a terenu nie znałem.
Bilety też musiałem kupić w kasach na dworcu, bo system internetowy przy dwóch przesiadkach odmówił współpracy. Pani w kasie, przy kolejnych ustaleniach, czego ja chcę, odpowiedziała:
- A widzi pan! - chcąc podkreślić skomplikowany charakter mojej podróży i jej duży wysiłek, aby ją dobrze zobrazować w postaci stosownych biletów.
- Przepraszam, ale niczego nie widzę! - wyszła ze mnie w miarę delikatnie ta moja ciemna strona.
Pani jednak niezrażona w sposób uprzejmy i profesjonalny sprawę załatwiła do końca tak, że nawet trochę zrobiło mi się głupio.

Trzeci, ostatni, odcinek obsługiwał pociąg, w którym nie było jedynki. Miałem więc jak najgorsze przeczucia rodem oczywiście z komuny, a tu miła niespodzianka. Czysto, jasno, przestronnie, miła i życzliwa obsługa konduktorska. Wszędzie czytelne wyświetlacze podające na bieżąco trasę, godziny przyjazdów i kobiecy głos informujący o tym samym w dwóch językach. Więc za każdym razem nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, gdy słyszałem: Next station Kozia Wólka. I tak przy każdej dziurze.

Na dworcu w Naszym Miasteczku czekała na mnie Żona. Doskonale rozumiem nieokrzesaną radość naszej Suni, gdy wita się z nami po dłuższym rozstaniu. Gdybym miał ogon, to na peronie szaleńczo bym nim machał.

Zakończyłem tak więc dwutygodniowy, niezwykle intensywny na różnych płaszczyznach, okres w Metropolii. Bo w poniedziałek miałem radę pedagogiczną, w środę obrony prac dyplomowych, w piątek uroczystość wręczenia dyplomów, a w sobotę, tuż przed powrotem, dwa ważne spotkania ze słuchaczami.
Do tego w czwartek całe popołudnie spędziłem z Córą, która zaprosiła mnie najpierw na obiad z Pilsnerem Urquellem z beczki(!), a potem do kina na "Czas mroku" z Gary Oldmanem.  Jeśli nie on, to naprawdę nie wiem, kto mógłby dostać Oscara za pierwszoplanową rolę męską.

Po podróży, już po szaleństwie naszej Suni, przy kolacji uświetnionej delikatną Tequilą, uzmysłowiłem i sobie, i Żonie, że było to najdłuższe rozstanie w naszej historii.

A teraz cieszymy się Pucusiem. Od ostatniego razu nic się nie zmieniło, no może z wyjątkiem obecności  śniegu i lekkiego mrozu. Ale, jak to było w "Misiu" Barei,  "pani kierownik, skoro jest zima,  to musi być zimno". Nam to nie przeszkadza , a Suni tym bardziej, bo kiedy jesteśmy na spacerze na klifie nad zatoką, dostaje psiej szajby, tarza się w śniegu i goni wrony.


Przez ten tydzień Bocian nie odezwał się wcale.