28.05.2018 - pn
Mam 67 lat i 176 dni.
WTOREK (22.05)
No i muszę się cofnąć do poprzedniego tygodnia.
Piątkowa podróż do Metropolii była niezwykle pouczająca.
Ja, Stary Wróbel, którego, zdawałoby się, nie da się nabrać na plewy, sam, na własne życzenie, dałem się na nie nabrać. Ja, który bezwzględnie hołduję zasadzie "lepsze wrogiem dobrego!".
Jeździmy zawsze do Metropolii i z powrotem mniej więcej tą samą trasą, co kosztuje nas, przy jednym-dwóch postojach, sześć- sześć i pół godziny jazdy.
Ale coś mnie podkorciło, żeby spróbować nowej trasy - eski, bo tyle o niej piszą, i o tym, że z niej można wjechać na autostradę, a stamtąd prosto do Metropolii i w ogóle...
Wyliczyłem więc, że, mimo że droga będzie o 100 km dłuższa (500 km), zyskamy 40 minut czasu.
W pierwszej części eski było wspaniale - połykane kilometry, postój na MOP-ie, gdzie rzeczywiście można było odpocząć.
MOP (Miejsce Obsługi Podróżnych - to informacja dla nie-kierowców) był sporo oddalony od drogi, co powodowało, że śpiew ptaków z pobliskiego lasu dominował nad szumem śmigających aut.
Sunia miała mnóstwo trawników, aby się porządnie i kilkakrotnie w nich wytarzać zrzucając z siebie takie wymysły cywilizacyjne, jak jazda w samochodowej, niestabilnej klatce. Pod estetycznymi i zadaszonymi wiatami zjedliśmy trochę przydługi posiłek, a dodatkowo, jako kierowca "znużony" jazdą, poćwiczyłem na różnych przyrządach (z wyjątkiem tych wymagających sprawności mięśni brzucha) usytuowanych nieopodal na ogrodzonym placyku ze specjalnym, elastycznym, miękkim podłożem zabezpieczającym ćwiczącego kierowcę przed ewentualnymi kontuzjami w przypadku, gdyby niewprawny, niewyćwiczony organizm, przyzwyczajony tylko do "czterech kółek", z tych przyrządów się omsknął.
A po drugiej stronie wiat znajdował się mini-plac zabaw dla dzieci z takim samym, bezpiecznym podłożem.
Toalety przestronne, wielofunkcyjne, z kabinami, w tym dla niepełnosprawnych, z natryskiem, sporo umywalek, suszarek do rąk, luster, itp. Wszystko czyste, działające i ...pachnące. Kudy do naszych niemieckie MOP-y ze swoją ciasnotą, zapyziałością, brakiem wody, nawet zimnej, ze swoim smrodem i hałasem!
A potem nadeszła druga część eski, ta w trakcie budowy, o której rozmiarach jakoś nie doczytałem.
Okazało się, że GDDKiA o nich pisała i uprzedzała.
Więc przez 2,5 godziny przejechaliśmy 5 kilometrów, czyli staliśmy. Silnik Inteligentnego Auta co rusz sam się włączał lub wyłączał, bo elektronika wiedziała, co mu będzie lepiej i decydowała o tym bez udziału kierowcy. W końcu zdecydowała, że trzeba zapalić dwie ostrzegawcze ikonki, jedną w kolorze żółtym a drugą, irytująco pulsującą, w kolorze czerwonym.
Ja to kompletnie zignorowałem, bo nie będę robił z siebie durnia dyskutując z elektroniką, tym bardziej że miesiąc wcześniej takie objawy pojawiły się na 5 minut, a potem ustąpiły. Dla mnie oczywiste - coś chwilowo nie styknęło, więc nie ma się co przejmować.
Ale Żona się przejęła i z tych nerwów dokładnie przestudiowała całą instrukcję obsługi (to te jej 50% cech męskich), a z niej wynikało, że jest to awaria sterownika hamulca ręcznego i "należy niezwłocznie udać się do serwisu!" Ponieważ niezwłocznie, uwięziony w korku, nie mogłem, więc z nudów oddałem się myślom nad istotą tego zalecenia i sformułowania. Bo teraz, np. nie jeździ się, tylko udaje, nie do warsztatu, tylko do serwisu, a auta się nie naprawia, tylko serwisuje.
Z tego głębokiego zamyślenia nad istotą zmian w technice, technologii i w języku, wyrwał mnie kategoryczny głos Żony, która zażądała, abym natychmiast zadzwonił do serwisu.
To zadzwoniłem i umówiłem się na poniedziałek na 11.00.
W międzyczasie, tym razem po jakichś 30. minutach, ikonki zgasły! Ale niech tam.
W końcu dotarliśmy do potężnego, pełniącego rolę objazdu, ronda pozbawionego całkowicie jego podstawowej funkcji. Na każdym z czterech dojazdów, z samochodami po horyzont, stał facet z lizakiem i komórką przy uchu, żeby z kolegami na bieżąco koordynować ruch na rondzie, to znaczy blokować dany wjazd i go odblokowywać.
Gdy wjechaliśmy na rondo, zagadałem do "naszego" pana pytając, czy dalej droga jest już normalnie przejezdna, gdy wtem z "zablokowanego" auta wydarł się na niego jakiś sfrustrowany kierowca-kretyn (stopień gorszy od "normalnego" kretyna):
- Ty debilu! Czego blokujesz ruch na rondzie?! - I na dodatek gadasz przez telefon w godzinach pracy!
Dalej, przez jakieś dwie godziny, jechaliśmy płynnie, maksymalnie 70 na godzinę, bo wszędzie roboty drogowe, aż wreszcie wypadliśmy na autostradę, gdzie mogłem odreagować i poszaleć przez jakieś 20 minut.
A dalej?
Wypadek. Kierowcy grzecznie utworzyli korytarz życia, a my ostatecznie byliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu po 9,5 godzinach podróży, przy czym ostatnie 6 godzin spędziliśmy z Sunią w aucie.
Po takim czasie jadąc 900 km do Zagranicznego Grona Szyderców jesteśmy już dawno rozpakowani, a ja po pierwszym Pilsnerze Urquellu.
Nic dziwnego, że w końcu materiał ludzki nie wytrzymał i między mną a Żoną zaiskrzyło, ale leciutko i na krótko. Zbudowany tak szybkim i bezbolesnym wyjściem z kryzysu zrobiłem wykres, gdyż, jako inżynier, uznałem, że on najlepiej zobrazuje ostatnie 10 godzin.
Na osi rzędnych (Y) umieściłem parametr "nasz humor- stan ducha- nasza psychika" w skali od "-10" do "+10", a na osi odciętych (X) czas, od "0" godzin - początek podroży do "10." - jej koniec.
Wystartowaliśmy całkiem nieźle, bo od "+8", by po wjechaniu na eskę i zatrzymaniu się na parkingu szybko osiągnąć "+10". Potem już było tylko gorzej. Jadąc 5 km przez 2,5 godziny powoli, wprost proporcjonalnie do czasu (linia prosta), osiągnęliśmy "-8", aby na autostradzie, przy wypadku i korytarzu życia osiągnąć dno, czyli "-10". Potem się jednak dosyć mocno podnosiliśmy, by dojechawszy do Nie Naszego Mieszkania osiągnąć nawet "+5".
Wyszła z tego niezła krzywa (taki konglomerat funkcji liniowej, wykładniczej i logarytmicznej) i wykresem tym obrazującym zależność naszego stanu ducha od czasu podróży byłem bardzo zadowolony.
Ale u Żony, mimo jej 50. % cech męskich, chyba zrozumienia dla piękna tej krzywej nie znalazłem, bo tylko patrzyła na mnie dziwnie.
Teraz już długo nie będzie mną kierować spontaniczna, naturalna, ludzka ciekawość kierowcy "Co tam, panie, nowego na drogach typu S?"
"Naszą" eską pojadę nie wcześniej niż za 1,5 roku i to dopiero po przeczytaniu wszystkich informacji GDDKiA.
W sobotę, prosto ze Szkoły, pojechałem pociągiem do Rodzinnego Miasta.
Nie musiałem startować z dworca głównego, tylko z pobliskiego Metropolia-"Zachód". Czekając na stacji cofnąłem się wspomnieniami do lat studiów, kiedy tą trasą często, zwłaszcza na I roku, w weekendy, które wtedy tak się nie nazywały, tylko po prostu w soboty i niedziele, często jeździłem do rodzinnego domu, aby uzupełnić na kolejny tydzień wałówkę.
Na stacji żywego ducha. Upał, żar i specyficzny zapach bijący z obfitych asfaltowych płaszczyzn położonych jakieś 50 lat temu byle jak do każdej dziury i nierówności. Nie na wiele się to zdało, bo i tak, a może zwłaszcza dlatego, płaszczyzna peronu przypominała raczej teren po ustąpieniu lodowca ze swoimi charakterystycznymi wyrzeźbionymi nierównościami. Wszędzie resztki pogiętych pojemników na śmieci, połamane ławki i jedyna wiata nie skrywająca przed upałem skonstruowana z modnej wówczas falistej blachy, obecnie pogiętej, z odłażącą farbą.
Trochę mi było wstyd za Metropolię, ale trudno mieć o to w zaawansowanym XXI do niej pretensję, skoro jest to wina Polskich Kolei Państwowych, gdzie jakaś spółka-córka na pewno odpowiada za tego typu infrastrukturę, a ponadto wiadomo, że tzw. kolej jest państwem w państwie i na przykład nie widzi konieczności, wspólnej z Metropolią, partycypacji w kosztach przebudowy szeregu wąskich wiaduktów, aby znacząco ułatwić życie kierowcom i mieszkańcom, skoro jej pociągi jeżdżą bezkolizyjnie po wiaduktach górą. Jest to jedna ze specyficznych logik, żeby wymienić wojskową, policyjną, urzędniczą, tutaj kolejową, z którymi, jak wiadomo nie ma sensu walczyć, bo jest to kopanie się z koniem.
Z drugiej strony trudno mieć pretensje do kolei i ich spółek-córek, skoro w Metropolii jest, oprócz dworca głównego i kilku pomniejszych, kilkadziesiąt różnych stacji o różnym znaczeniu. Większość z nich jest już wypicowana na miarę XXI wieku, więc ta "moja" chyba też się doczeka. Na plus tym spółkom trzeba jeszcze zapisać fakt, że wszystkie stacyjki, a było ich w drodze do Rodzinnego Miasta blisko 10, były ślicznie wyremontowane, niczym w naszym Pucusiu.
W ciszy, w żarze i zapachu asfaltu rozległ się nagle skrzek szczekaczki zapowiadający domyślnie punktualne przybycie mojego pociągu. Na króciutko, bo trzeba było wsiadać do większego szynobusu (jak ja to mówię "szynkobusu"), dopadła mnie refleksja o pewnej prawidłowości, że tam gdzie są wyremontowane perony, tam megafony wydają z siebie głośne i czytelne komunikaty.
Bilet kupiłem u jednej z trzech pań konduktorek.
Teraz wszędzie, ponieważ zawsze gubię się w subtelnościach sformułowań "dla seniora" i "dla emeryta" doprowadzając do irytacji kolejkę za mną oraz do zadawania mi zbędnych, dodatkowych i żenujących pytań o mój wiek, aby naprędce ustalić mój status, mówię:
- Poproszę bilet ulgowy dla starszej osoby.
O dziwo działa i nigdy nie miałem żadnych dociekań ze strony sprzedającego/-ej.
Żona wie, że sformułowania "dla starszej osoby" mogę używać tylko ja, a więc nie ona(!), nie Zagraniczne Grono Szyderców(!), nie moje dzieci(!), ani NIKT!
Proszę pani - pytam konduktorkę. - A klimatyzacja nie działa?
- Działa, ale nie wyrabia!
Zastanowiłem się, dlaczego nie powiedziała, że jest zepsuta, skoro była osobą młodą i nie mogła pamiętać czasów komuny i specyficznego tamtejszego języka propagandy. Na przykład, zwłaszcza przed żniwami, nie wolno było mówić i pisać, że traktor w danym PeGeeRze (Państwowe Gospodarstwo Rolne) jest zepsuty, bo to godziło w dobre imię Polski Ludowej i jej świetlanego rozwoju, tylko należało podać prawdę, czyli że zepsute jest jedno koło i na tym komentarz zakończyć nie wspominając oczywiście, że traktor nie brał udziału w akcji żniwnej, bo kół zapasowych, jak i wielu innych rzeczy, po prostu nie było.
Klimatyzacja "nie wyrabiała", "ale i tak miałem dobrze", bo wszystkie miejsca siedzące były zajęte, panował niezły tłok, a młodym, "rozwalonym" na siedzeniach osobom byłem wdzięczny za ich niewychowanie i nieustępowanie "siedzącego" miejsca "starszej osobie". Myśl o przyklejeniu się do siedzenia lub, co gorsza, do "rozłożystej", starszej pani obok, powodowała, że bóle kręgosłupa, które standardowo i bardzo szybko się objawiają, gdy stoję, w ogóle się nie pojawiły.
Odsunąłem się od tłumu i przeszedłem w jedyne luźne miejsce, czyli tzw. harmonijkowy obszar szynkobusu łączący poszczególne jego segmenty. Szczęście chciało, że akurat tam były nawiewy od "niewyrabiającej" klimatyzacji, z których sączył się delikatny i chłodnawy zefirek, niczym na molo w Pucusiu.
Zrzuciłem więc z siebie marynarkę i w przejściu stanąłem rozkrakiem z szeroko rozstawionymi nogami starając się, aby zefirek objął całe moje ciało. Bowiem myśl, że na spotkaniu klasowym mógłbym witać się, zwłaszcza z koleżankami, cały ociekający potem i "klejący się" wszędzie, a zwłaszcza byle gdzie, była nie do zniesienia.
W międzyczasie trzy panie konduktorki obeszły cały skład i zakomunikowały głośno i wyraźnie, że z powodu awarii klimatyzacji na stacji Miasto Rodzinne będzie przesiadka do innego składu, po czym "podróż będzie kontynuowana".
Dziwiłem się, dlaczego takiego komunikatu nie można było ogłosić, i to wielokrotnie, przez głośniki zradiofonizowanego składu, ale moją dociekliwość wyraźnie przytępił panujący skwar i duchota. Może nagłośnienie też nie wyrabiało?
Za jakąś chwilę, nagle, niczym fala meksykańska z boisk piłkarskich, przetoczył się przez cały skład szum, a potem powstał ferment i ogólne oburzenie emanujące od "osób starszych", które widocznie nie dosłyszały komunikatu, i dało się słyszeć oburzone:
- Przecież mogłem zostać w tym pociągu na stacji nic nie wiedząc!
albo
- To skandal!
albo
- I co ja bym potem zrobiła!
albo
- Co to jest?! Komuna?!
Zaznaczam, że w tym oburzeniu udziału nie brałem, bo po pierwsze komunikat słyszałem, a po drugie i tak w Rodzinnym Mieście kończyłem podróż.
Wysiadałem w doskonałym nastroju, świeży i pachnący, bez bólu kręgosłupa, gotów i skory do wszelkich powitań, zwłaszcza z moimi koleżankami!
PONIEDZIAŁEK (28.05)
No i wybieramy się na spotkanie z Helowcami.
Nawet nie musimy sobie obiecywać po nim wiele, bo po prostu wiemy, że będzie super.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jeden krzepiący list.
poniedziałek, 28 maja 2018
poniedziałek, 21 maja 2018
21.05.2018 - pn
Mam 67 lat 169 dni.
WTOREK (15.05)
No i wczoraj przyjechał do nas Po Morzach Pływający.
Rzeczywiście z Gdyni, gdzie był kolejny raz, aby zaktualizować wiedzę na różne i dziwne dla nas tematy i uzyskać aktualne certyfikaty niezbędne do pracy w zawodzie.
Z wagonu wysiadł niczym zdemobilizowany żołnierz, jak zauważyła Żona. Tak mógłby wyglądać wracający z wojny do domu po wielu latach nieobecności były najemnik walczący z Sowietami w Afganistanie - niewysoki, szczupły, właściwie żylasty, lekko wymizerowany, mocno nieogolony, z wypisanymi na twarzy trudami tamtego czasu, w dżinsach, kurtce, z przewieszonym przez jedno ramię małym plecaczkiem, dowodem na "żołnierski los".
Wieczorem długo gadaliśmy o marynarskim losie i o książkach.
Po Morzach Pływający pochłania je dziesiątkami w wersjach angielskiej lub polskiej, a często, dla porównania i wprawy, i w tej, i w tej.
Do spania staraliśmy się przygotować dla niego pokój w wersji "totalne wyciemnienie", ale oczywiście nie mogliśmy wykleić okien i wszelkich innych "wlotów świetlnych" czarną folią tak, jak to ma u siebie w kajucie na statku.
Po Morzach Pływający z racji charakteru pracy i jej rytmu śpi 5-6 godzin i o czwartej nad ranem jest już na nogach. U nas, jak twierdził, od tego czasu do momentu, gdy wstaliśmy (minęło jakieś 3-4 godziny), drzemał.
A potem poszedł ze mną i z Sunią na poranny spacer w Tajemniczy Teren, bo brakuje mu ruchu i przestrzeni inaczej, czyli lądowej.
W środku lasu, siedząc z Czarną Palącą i Bandą Bydlaków przy kominku (Czarna Paląca po raz pierwszy odstąpiła od rytuału codziennego glancowania i picowania szyby kominkowej, co nami, przyjezdnymi, mocno wstrząsnęło) dowiedzieliśmy się wreszcie, o co chodzi z tym Facebookiem.
Otóż Po Morzach Pływający się zeń wypisał. Okazało się, że ta, swojego rodzaju apostazja, jest łatwiejsza niż w przypadku Kościoła katolickiego.
Długo do tego dojrzewał, a spostrzeżenia i wnioski można by ująć w kilku słowach:
- uzależnienie
- strata czasu
- uwstecznianie się.
Wypisując się napisał list pożegnalny - do zacytowania jego fragmentów, zostałem upoważniony.
Był ciekaw, czy ktoś się po tym fakcie odezwie, a miał bodajże ponad 50 "znajomych".
Po miesiącu, gdy "zniknął", zrobiła to jedna osoba.
Oczywiście przypomniał mi się od razu powszechnie znany dowcip rysunkowy:
W kościele na katafalku, bardziej castrum doloris (z łac. "obóz boleści", "namiot żalu"), stoi odkryta trumna z nieboszczykiem, a w ławkach siedzi jedna osoba, a nad nią "dymek" z napisem: " A na Facebooku miał 2000 znajomych!".
A oto kilka cytatów z "listu otwartego" Po Morzach Pływającego (pisownia oryginalna):
"ZLIKWIDOWAŁEM KONTO NA FEJSBUKU I MESSENGERA.
Zanim to zrobiłem wysłałem do wszystkich informację podając gdzie i jak można mnie znaleźć."
" Żyję i nie czuję się opuszczony przez Fejsa."
" Fejsbuk działa podstępnie oferując 14 dni na podjęcie decyzji o całkowitej i nieodwracalnej likwidacji konta".
"Nareszcie wolny od czytania słabej jakości artykułów dziennikarskich i zalewu reklam zachwalających
dosłownie wszystko."
"To już DRUGI DZIEŃ BEZ FACEBOOKA. Jaka zmiana w moim życiu! Nie dlatego, że ciągle coś
tam oglądałem, ale że stale myślałem kiedy będę mógł wejść na konto i "poszaleć. To ta
obezwładniająca świadomość zabierała cenny czas."
"... mogę się zacząć udzielać na wielu istniejących i bardzo interesujących forach. Są bardziej
spontanicznie niż media społecznościowe i mniej w nich samochwalstwa."
"Na fejsie byłem zaledwie 2 lata, ale przeglądając konto przed zamknięciem miałem wrażenie
jakbym korzystał z niego wiele lat."
"TYDZIEŃ BEZ FEJSA I INTERNETU
Trochę mam zaległości. Za to mogę tylko siebie winić i moją MIŁOŚĆ do książek. Tym razem
pochłaniałem wielkie kęsy twórczości Katarzyny Bondy..."
CZWARTEK (17.05)
No i dobiegają do końca tegoroczne matury.
Moją zdawałem 50 lat temu, gdy miałem 17 lat i 5-6 miesięcy.
Piszę o tym sprowokowany rocznicą, ale nie tylko.
Blisko miesiąc temu dostałem wiadomość od Synowej, że Wnuk-I zaliczył matematykę ma 5+!
Moi wnukowie od tego roku szkolnego, na skutek decyzji swoich rodziców, podjęli naukę przedszkolną i szkolną w tzw.systemie domowym.
Jak wszystko ma to swoje plusy i minusy, ale widocznie suma plusów przeważyła. Oczywiście taki system wymaga od rodziców wiedzy, samozaparcia i samodyscypliny. Mogę w ich przypadku być o to spokojny, zwłaszcza jeśli chodzi o Synową.
Taki uczeń raz na jakiś czas musi zdawać egzaminy w szkole wytypowanej przez kuratorium oświaty.
Egzamin z matematyki wyglądał niezwykle poważnie, bo najpierw była bodajże 1,5. godzinna część pisemna, a potem ustna. Taka mała matura, stąd moje skojarzenie.
Wcześniejsze egzaminy Wnuk-I zdał równie śpiewająco, ale czeka go jeszcze j. polski i angielski, więc przyjdzie kryska na matyska.
Nie lubi tych przedmiotów i niejednokrotnie widziałem jego męki czasami starając się je skrócić pomagając przy odrabianiu lekcji. Syn nie oczekuje od niego z tych przedmiotów "bóg wie czego", ja tym bardziej nie. Nie wiem, jak Synowa, bo jest niezwykle ambitna. Ale z Synem "ustaliliśmy", że jeśli te dwa przedmioty zaliczy na dostateczny, będzie bardzo dobrze.
Bo, jak mówi pewien zaprzyjaźniony profesor sztuk plastycznych, Pół-Polak, Pół-Francuz, "jeśli ktoś ma ze wszystkiego same piątki, to jest osobą bardzo podejrzaną!"
A ostatnio Wnuk-I dostał WYRÓŻNIENIE podpisane przez Dziekana Wydziału Matematyki i Informatyki UMK w Toruniu za uzyskany wynik w Międzynarodowym Konkursie KANGUR MATEMATYCZNY.
Wnuk-I wszelakie gry planszowe i inne opanowuje w mgnieniu oka, więc nauczyłem go gier karcianych, czyli w kierki i 3-5-8. Nauczyłby się również błyskawicznie brydża, ale jak zwykle brakuje czwartego (Synowa się zaparła, że grać nie będzie), a nauka z "dziadkiem" jest bez sensu, mimo że z Dziadkiem jak najbardziej.
Z kolei Wnuk-II pozdawał wszystkie egzaminy dla klasy II i już ma wakacje - ponad trzy miesiące. Wykombinował więc, że gdyby teraz dostał książki i inne materiały do klasy III, to by cały materiał opanował przez wakacje, pozdawał egzaminy i miał wolne przez cały następny rok.
No nie wiem...
A jak było 50 lat temu ze mną?
W podstawówce uczyłem się bardzo dobrze i lubiłem się uczyć. Byłem bodajże w pierwszej trójce najlepszych uczniów. Pochłaniałem straszne ilości książek wprawiając w zakłopotanie panie z biblioteki.
- Ale chłopczyku, ja już nic dla ciebie stosownego nie mam! - Przyjdź jutro.
W wieku 12 lat byłem już po wszystkich Sienkiewiczach, Dumasach, Kraszewskich, Bahdajach i innych "młodzieżowych". Później już, w ogólniaku, a minęły raptem dwa lata, było znacznie gorzej. Lektury stały się moją gehenną i chyba dlatego w każdym okresie miałem takie problemy z językiem polskim. Tuż po maturze, w wakacje, przed studiami, nad Moją Rzeką, czytałem „Lalkę”. Pochłonąłem ją w jeden dzień, cały podekscytowany, i nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie przeczytałem jej w szkole. Przecież mogłem, a nawet musiałem…
Do VIII klasy uczyłem się dobrze, ale było widać tendencję spadkową. Wpadłem, jak to się mówi, w złe towarzystwo. W klasie IX wagarowałem, praktycznie się nie uczyłem, uciekłem z domu. O mało mnie nie wyrzucono ze szkoły. Na świadectwie z zachowania miałem "dostateczny", czyli najniższy wówczas możliwy "pozytywny". W X zacząłem wychodzić z kryzysu, zabrałem się do nauki, by w XI mocno się do niej przyłożyć. Wiadomo – matura. Ale łatka, która do mnie przylgnęła w klasie IX, została. Przez to do końca nauki "miałem pod górę", a matury, z powodu historii, o mało nie oblałem.
Byłem zwolniony z fizyki i z j.angielskiego. Po pisemnej matmie zwolniono mnie również z części ustnej, a z polskiego zdawałem obie, ale ostatecznie nie było źle. I przyszła historia.
W komisji siedział Historyk oraz Dyrektor, u których byłem podpadnięty na całej linii i którzy przez trzy lata "mieli na mnie oko", i ktoś trzeci. Wylosowałem pytania i stojąc przed mapą, w nerwach, bo czułem niechętną atmosferę, starałem się przygotować do odpowiedzi, gdy nagle rozległ się ryk Historyka, że zgniatam kartkę z pytaniami, żeby w ten sposób ją zaznaczyć dla następnych zdających. Być może to robiłem, ale kompletnie bezwiednie, w stresie i bez żadnych pokrętnych zamiarów.
Zostałem wyrzucony z sali, no i po maturze. Dla takiego łebka świat i plany runęły. A w domu "dodatkowo" czekał Ojciec.
Stałem na korytarzu i ryczałem, gdy podeszła do mnie Fizyczka przypadkiem tamtędy przechodząca. Wypytała, co się stało, przytuliła, kazała czekać i weszła do sali. Po chwili wezwano mnie z powrotem. Nawet nie pamiętam, z czego odpowiadałem, ale na pewno wyglądałem "nieciekawie" - cały czerwony, zapłakany i "pociągający".
Czy czułem wtedy upokorzenie?! Nie! Tylko szczęście i radość bez kropli dziegciu!
Matura otworzyła przede mną, dosłownie i w przenośni, świat i mocno przełożyła swoją wajchą kierunek mojego życia.
A szkołę wspominam, o dziwo, bardzo dobrze i nie mam z nią związanych żadnych traum. Wiem, że jest to przede wszystkim zasługa koleżanek i kolegów z Mojej-Naszej Klasy. Wszyscy spotykamy się do tej pory i to bardzo często. Więc z niecierpliwością czekam na kolejny taki moment, który nastąpi w najbliższą sobotę w moim Rodzinnym Mieście.
PIĄTEK (18.05)
No i wyjeżdżamy dzisiaj do Metropolii.
Na 13 dni.
"Program" pobytu jest dosyć skromny. Bo oprócz oczywistych spraw zawodowych mamy w planach:
- mój wyjazd do Rodzinnego Miasta, gdzie odbędzie się klasowe spotkanie w związku z pięćdziesiątą rocznicą ukończenia liceum i zdania matury,
- mój dwudniowy pobyt u Wnuków,
- Żony tradycyjne spotkanie z Problemów Nierobiącą,
- nasze obchody X rocznicy naszego ślubu,
- nasz jednodniowy pobyt w Naszej Wsi,
- nasz (Żona od dawna jeździ razem ze mną) kolejny zjazd koleżanek i kolegów ze studiów,
- nasze spotkanie z Helowcami,
- nasze odwiedziny na wsi u mojej Córy i Zięcia.
PONIEDZIAŁEK (21.05)
No i nie mam szans wyczerpać tematów z ubiegłego tygodnia.
Czyli "nie ma czasu załadować!"
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Mam 67 lat 169 dni.
WTOREK (15.05)
No i wczoraj przyjechał do nas Po Morzach Pływający.
Rzeczywiście z Gdyni, gdzie był kolejny raz, aby zaktualizować wiedzę na różne i dziwne dla nas tematy i uzyskać aktualne certyfikaty niezbędne do pracy w zawodzie.
Z wagonu wysiadł niczym zdemobilizowany żołnierz, jak zauważyła Żona. Tak mógłby wyglądać wracający z wojny do domu po wielu latach nieobecności były najemnik walczący z Sowietami w Afganistanie - niewysoki, szczupły, właściwie żylasty, lekko wymizerowany, mocno nieogolony, z wypisanymi na twarzy trudami tamtego czasu, w dżinsach, kurtce, z przewieszonym przez jedno ramię małym plecaczkiem, dowodem na "żołnierski los".
Wieczorem długo gadaliśmy o marynarskim losie i o książkach.
Po Morzach Pływający pochłania je dziesiątkami w wersjach angielskiej lub polskiej, a często, dla porównania i wprawy, i w tej, i w tej.
Do spania staraliśmy się przygotować dla niego pokój w wersji "totalne wyciemnienie", ale oczywiście nie mogliśmy wykleić okien i wszelkich innych "wlotów świetlnych" czarną folią tak, jak to ma u siebie w kajucie na statku.
Po Morzach Pływający z racji charakteru pracy i jej rytmu śpi 5-6 godzin i o czwartej nad ranem jest już na nogach. U nas, jak twierdził, od tego czasu do momentu, gdy wstaliśmy (minęło jakieś 3-4 godziny), drzemał.
A potem poszedł ze mną i z Sunią na poranny spacer w Tajemniczy Teren, bo brakuje mu ruchu i przestrzeni inaczej, czyli lądowej.
W środku lasu, siedząc z Czarną Palącą i Bandą Bydlaków przy kominku (Czarna Paląca po raz pierwszy odstąpiła od rytuału codziennego glancowania i picowania szyby kominkowej, co nami, przyjezdnymi, mocno wstrząsnęło) dowiedzieliśmy się wreszcie, o co chodzi z tym Facebookiem.
Otóż Po Morzach Pływający się zeń wypisał. Okazało się, że ta, swojego rodzaju apostazja, jest łatwiejsza niż w przypadku Kościoła katolickiego.
Długo do tego dojrzewał, a spostrzeżenia i wnioski można by ująć w kilku słowach:
- uzależnienie
- strata czasu
- uwstecznianie się.
Wypisując się napisał list pożegnalny - do zacytowania jego fragmentów, zostałem upoważniony.
Był ciekaw, czy ktoś się po tym fakcie odezwie, a miał bodajże ponad 50 "znajomych".
Po miesiącu, gdy "zniknął", zrobiła to jedna osoba.
Oczywiście przypomniał mi się od razu powszechnie znany dowcip rysunkowy:
W kościele na katafalku, bardziej castrum doloris (z łac. "obóz boleści", "namiot żalu"), stoi odkryta trumna z nieboszczykiem, a w ławkach siedzi jedna osoba, a nad nią "dymek" z napisem: " A na Facebooku miał 2000 znajomych!".
A oto kilka cytatów z "listu otwartego" Po Morzach Pływającego (pisownia oryginalna):
"ZLIKWIDOWAŁEM KONTO NA FEJSBUKU I MESSENGERA.
Zanim to zrobiłem wysłałem do wszystkich informację podając gdzie i jak można mnie znaleźć."
" Żyję i nie czuję się opuszczony przez Fejsa."
" Fejsbuk działa podstępnie oferując 14 dni na podjęcie decyzji o całkowitej i nieodwracalnej likwidacji konta".
"Nareszcie wolny od czytania słabej jakości artykułów dziennikarskich i zalewu reklam zachwalających
dosłownie wszystko."
"To już DRUGI DZIEŃ BEZ FACEBOOKA. Jaka zmiana w moim życiu! Nie dlatego, że ciągle coś
tam oglądałem, ale że stale myślałem kiedy będę mógł wejść na konto i "poszaleć. To ta
obezwładniająca świadomość zabierała cenny czas."
"... mogę się zacząć udzielać na wielu istniejących i bardzo interesujących forach. Są bardziej
spontanicznie niż media społecznościowe i mniej w nich samochwalstwa."
"Na fejsie byłem zaledwie 2 lata, ale przeglądając konto przed zamknięciem miałem wrażenie
jakbym korzystał z niego wiele lat."
"TYDZIEŃ BEZ FEJSA I INTERNETU
Trochę mam zaległości. Za to mogę tylko siebie winić i moją MIŁOŚĆ do książek. Tym razem
pochłaniałem wielkie kęsy twórczości Katarzyny Bondy..."
CZWARTEK (17.05)
No i dobiegają do końca tegoroczne matury.
Moją zdawałem 50 lat temu, gdy miałem 17 lat i 5-6 miesięcy.
Piszę o tym sprowokowany rocznicą, ale nie tylko.
Blisko miesiąc temu dostałem wiadomość od Synowej, że Wnuk-I zaliczył matematykę ma 5+!
Moi wnukowie od tego roku szkolnego, na skutek decyzji swoich rodziców, podjęli naukę przedszkolną i szkolną w tzw.systemie domowym.
Jak wszystko ma to swoje plusy i minusy, ale widocznie suma plusów przeważyła. Oczywiście taki system wymaga od rodziców wiedzy, samozaparcia i samodyscypliny. Mogę w ich przypadku być o to spokojny, zwłaszcza jeśli chodzi o Synową.
Taki uczeń raz na jakiś czas musi zdawać egzaminy w szkole wytypowanej przez kuratorium oświaty.
Egzamin z matematyki wyglądał niezwykle poważnie, bo najpierw była bodajże 1,5. godzinna część pisemna, a potem ustna. Taka mała matura, stąd moje skojarzenie.
Wcześniejsze egzaminy Wnuk-I zdał równie śpiewająco, ale czeka go jeszcze j. polski i angielski, więc przyjdzie kryska na matyska.
Nie lubi tych przedmiotów i niejednokrotnie widziałem jego męki czasami starając się je skrócić pomagając przy odrabianiu lekcji. Syn nie oczekuje od niego z tych przedmiotów "bóg wie czego", ja tym bardziej nie. Nie wiem, jak Synowa, bo jest niezwykle ambitna. Ale z Synem "ustaliliśmy", że jeśli te dwa przedmioty zaliczy na dostateczny, będzie bardzo dobrze.
Bo, jak mówi pewien zaprzyjaźniony profesor sztuk plastycznych, Pół-Polak, Pół-Francuz, "jeśli ktoś ma ze wszystkiego same piątki, to jest osobą bardzo podejrzaną!"
A ostatnio Wnuk-I dostał WYRÓŻNIENIE podpisane przez Dziekana Wydziału Matematyki i Informatyki UMK w Toruniu za uzyskany wynik w Międzynarodowym Konkursie KANGUR MATEMATYCZNY.
Wnuk-I wszelakie gry planszowe i inne opanowuje w mgnieniu oka, więc nauczyłem go gier karcianych, czyli w kierki i 3-5-8. Nauczyłby się również błyskawicznie brydża, ale jak zwykle brakuje czwartego (Synowa się zaparła, że grać nie będzie), a nauka z "dziadkiem" jest bez sensu, mimo że z Dziadkiem jak najbardziej.
Z kolei Wnuk-II pozdawał wszystkie egzaminy dla klasy II i już ma wakacje - ponad trzy miesiące. Wykombinował więc, że gdyby teraz dostał książki i inne materiały do klasy III, to by cały materiał opanował przez wakacje, pozdawał egzaminy i miał wolne przez cały następny rok.
No nie wiem...
A jak było 50 lat temu ze mną?
W podstawówce uczyłem się bardzo dobrze i lubiłem się uczyć. Byłem bodajże w pierwszej trójce najlepszych uczniów. Pochłaniałem straszne ilości książek wprawiając w zakłopotanie panie z biblioteki.
- Ale chłopczyku, ja już nic dla ciebie stosownego nie mam! - Przyjdź jutro.
W wieku 12 lat byłem już po wszystkich Sienkiewiczach, Dumasach, Kraszewskich, Bahdajach i innych "młodzieżowych". Później już, w ogólniaku, a minęły raptem dwa lata, było znacznie gorzej. Lektury stały się moją gehenną i chyba dlatego w każdym okresie miałem takie problemy z językiem polskim. Tuż po maturze, w wakacje, przed studiami, nad Moją Rzeką, czytałem „Lalkę”. Pochłonąłem ją w jeden dzień, cały podekscytowany, i nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie przeczytałem jej w szkole. Przecież mogłem, a nawet musiałem…
Do VIII klasy uczyłem się dobrze, ale było widać tendencję spadkową. Wpadłem, jak to się mówi, w złe towarzystwo. W klasie IX wagarowałem, praktycznie się nie uczyłem, uciekłem z domu. O mało mnie nie wyrzucono ze szkoły. Na świadectwie z zachowania miałem "dostateczny", czyli najniższy wówczas możliwy "pozytywny". W X zacząłem wychodzić z kryzysu, zabrałem się do nauki, by w XI mocno się do niej przyłożyć. Wiadomo – matura. Ale łatka, która do mnie przylgnęła w klasie IX, została. Przez to do końca nauki "miałem pod górę", a matury, z powodu historii, o mało nie oblałem.
Byłem zwolniony z fizyki i z j.angielskiego. Po pisemnej matmie zwolniono mnie również z części ustnej, a z polskiego zdawałem obie, ale ostatecznie nie było źle. I przyszła historia.
W komisji siedział Historyk oraz Dyrektor, u których byłem podpadnięty na całej linii i którzy przez trzy lata "mieli na mnie oko", i ktoś trzeci. Wylosowałem pytania i stojąc przed mapą, w nerwach, bo czułem niechętną atmosferę, starałem się przygotować do odpowiedzi, gdy nagle rozległ się ryk Historyka, że zgniatam kartkę z pytaniami, żeby w ten sposób ją zaznaczyć dla następnych zdających. Być może to robiłem, ale kompletnie bezwiednie, w stresie i bez żadnych pokrętnych zamiarów.
Zostałem wyrzucony z sali, no i po maturze. Dla takiego łebka świat i plany runęły. A w domu "dodatkowo" czekał Ojciec.
Stałem na korytarzu i ryczałem, gdy podeszła do mnie Fizyczka przypadkiem tamtędy przechodząca. Wypytała, co się stało, przytuliła, kazała czekać i weszła do sali. Po chwili wezwano mnie z powrotem. Nawet nie pamiętam, z czego odpowiadałem, ale na pewno wyglądałem "nieciekawie" - cały czerwony, zapłakany i "pociągający".
Czy czułem wtedy upokorzenie?! Nie! Tylko szczęście i radość bez kropli dziegciu!
Matura otworzyła przede mną, dosłownie i w przenośni, świat i mocno przełożyła swoją wajchą kierunek mojego życia.
A szkołę wspominam, o dziwo, bardzo dobrze i nie mam z nią związanych żadnych traum. Wiem, że jest to przede wszystkim zasługa koleżanek i kolegów z Mojej-Naszej Klasy. Wszyscy spotykamy się do tej pory i to bardzo często. Więc z niecierpliwością czekam na kolejny taki moment, który nastąpi w najbliższą sobotę w moim Rodzinnym Mieście.
PIĄTEK (18.05)
No i wyjeżdżamy dzisiaj do Metropolii.
Na 13 dni.
"Program" pobytu jest dosyć skromny. Bo oprócz oczywistych spraw zawodowych mamy w planach:
- mój wyjazd do Rodzinnego Miasta, gdzie odbędzie się klasowe spotkanie w związku z pięćdziesiątą rocznicą ukończenia liceum i zdania matury,
- mój dwudniowy pobyt u Wnuków,
- Żony tradycyjne spotkanie z Problemów Nierobiącą,
- nasze obchody X rocznicy naszego ślubu,
- nasz jednodniowy pobyt w Naszej Wsi,
- nasz (Żona od dawna jeździ razem ze mną) kolejny zjazd koleżanek i kolegów ze studiów,
- nasze spotkanie z Helowcami,
- nasze odwiedziny na wsi u mojej Córy i Zięcia.
PONIEDZIAŁEK (21.05)
No i nie mam szans wyczerpać tematów z ubiegłego tygodnia.
Czyli "nie ma czasu załadować!"
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
poniedziałek, 14 maja 2018
14.05.2018 - pn
Mam 67 lat i 162 dni.
PIĄTEK (11.05)
No i z tym powrotem do równowagi grubo przesadziłem.
To znaczy wróciłem do niej, ale inaczej, bo wizyta Teściowej w Pucku rozpoczęła się w poniedziałek pod znakiem Hitchcocka.
Przypomnę, że według niego "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć."
W jakimś sensie scenariusz wspólnego pobytu w Pucusiu był bliski tej hitchcockowskiej idei.
A zaczęło się bardzo niewinnie i myląco.
Pociąg z Metropolii do Sopotu przyjechał punktualnie, Teściową "odebraliśmy", znając numer wagonu, bez problemu, bagaż zostawiłem w Inteligentnym Aucie w podziemnym parkingu bardzo dobrze skomunikowanym z dworcem i jego otoczeniem, i wyruszyliśmy "w Sopot".
Teściowa ma problemy z kręgosłupem, więc Monciaka oblecieliśmy powoli-"w trymiga" docierając do mola, na które nie weszliśmy, bo wiadomo - najdłuższe w Polsce. Ba, najdłuższe nad Morzem Bałtyckim. Ba, jest to najdłuższa konstrukcja drewniana w Europie (511,5 m stanowi część drewniana mola, do tego dochodzi jeszcze część lądowa). Stężenie J² (pierwiastek jod występujący w postaci cząsteczki dwuatomowej tak, jak Cl² - chlor, Br² - brom, O² - tlen, czy H² - wodór) na końcu mola jest dwukrotnie większe niż na lądzie. I pomyśleć, że pierwszy pomost wybudowany w 1827 roku miał długość zaledwie 31,5 m.
- A poza tym w Pucku też jest molo i to na wymiar ludzki! - dodała pu...ckowa fanka, czyli Żona, co ostatecznie przesądziło sprawę.
Nie byliśmy też w żadnej knajpce, bo Teściowa nie była głodna, a my zdążyliśmy zjeść przed przyjazdem pociągu w Browarze Miejskim Sopot.
Tak więc bardzo szybko wyruszyliśmy do Pucka.
Teściowa, gdy zobaczyła jego obrzeża i wjazd do Rynku od strony ul. Wałowej, stwierdziła:
- Jak na razie, to tu tak sobie!
Nieźle nas to ubawiło, bo każdy, komu ciągle "piejemy" o Pucku, musi sobie wyobrażać nie wiadomo CO, a tu takie zwyczajne NICO, taka lekko zapyziała szarość. I trudno dziwić się pytaniom, np. Kolegi-Współpracownika:
- Do Pucka?! - A co tam jest?! - wypowiadane z PEWNOŚCIĄ w głosie nie wymagającą odpowiedzi i od startu odrzucającą próby wyjaśnienia, jak tam naprawdę jest, skoro wiadomo, jak jest, bo przecież tam nic nie ma.
No właśnie!
"Pod Złotym Lwem" wynajęliśmy Teściowej oddzielny pokój, a raczej apartament, na tym samym piętrze, co my.
Wszystko dokładnie przemyśleliśmy biorąc pod uwagę podstawowy i główny fakt, że należy ona do osób:
CIERPIĄCYCH NA BEZSENNOŚĆ,
TRUDNO ZASYPIAJĄCYCH,
KRÓTKO ŚPIĄCYCH (5-6 GODZIN NIEPRZERWANEGO SNU JEST PRAWDZIWYM BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM),
KŁADĄCYCH SIĘ SPAĆ BARDZO WCZEŚNIE I WSTAJĄCYCH O 5.00 RANO, czyli PRZESUNIĘTYCH W "SENNEJ" FAZIE WZGLĘDEM "NORMALNEGO" ŻYCIA,
i BUDZONYCH BEZPOWROTNIE ZE SNU Z BYLE JAKIEGO POWODU!
Ta cecha jest dokładnie znana całej "okolicznej" rodzinie i determinuje życie Teściowej, jak i wspólne zamieszkiwanie i inne różne wspólne pobyty.
Swego czasu, na skutek różnych zawirowań rodzinnych i roszad mieszkaniowych, Pasierbica mieszkała przez dwa lata razem z Babcią w Metropolii. Ja z Żoną wtedy już wyemigrowaliśmy do Naszej Wsi, ale co tydzień, przeważnie sam, zjeżdżałem z racji Szkoły i nocowałem razem z nimi.
W trakcie tego okresu, ponieważ razem z Pasierbicą lubimy "Rąbany" (taki gatunek filmu), wytworzył się pewien rytuał. W poniedziałki Polsat "puszczał" filmy ze Schwarzeneggerem, Willisem, Van Dammem, Seagalem, Cagem, Gibsonem, Snipesem, itd.
Nie wiem, jak jest teraz, bo od czasu objęcia rządów przez PIS, najpierw, z racji nachalnej i łopatologicznej propagandy oraz żenującego spadku jakości, przestałem oglądać programy telewizji państwowej, a potem bardzo szybko "przeszło" mi na pozostałe. I, o dziwo, dalej żyję.
Rytuał polegał na tym, że o 21.00 (tak to się późno zaczynało) wspólnie z Pasierbicą zasiadaliśmy przed telewizorem ustawiając dźwięk na sensownej sile, żeby adekwatnie chłonąć te wszystkie wybuchy, strzelaniny, pościgi, itp.
Ale gdzieś około 21.30 Babcia szła spać, więc trzeba było przykręcić siłę dźwięku, tym bardziej że drzwi od "naszego" pokoju były tylko przymknięte. Całkowite ich zamknięcie nie wchodziło w rachubę, bo po filmie, a było to już po 23.00 (przez te długie bloki reklamowe!), trzeba było się przenieść via łazienka do swojego pokoju, a to oznaczałoby ich otwarcie. Przy tej czynności naciskana klamka wydawała z siebie leciutkie skrzypnięcie, ale, co gorsza, drzwi z lekkim pyknięciem "odklejały" się od framugi, co ewidentnie budziło Babcię.
Więc drzwi były przymknięte i po pewnym czasie dobiegał nas lekko zirytowany głos:
- Czy moglibyście dać ciszej, bo nie mogę usnąć?!
Więc dawaliśmy ciszej, ale wtedy prawie wcale nie było słychać wybuchów, strzelanin i pościgów, tylko jakieś nieokreślone brzęczenie, co stało w jawnej sprzeczności z definicją "Rąbany". Do tego dochodziły długie bloki reklamowe, które trzeba było we względnej ciszy przeczekać, bo oglądać się tego nie dało, i często wszystko to kończyło się naszym przysypianiem. Emocje szlag trafiał i "Rąbanę" również.
Po dwóch latach Pasierbica się wyprowadziła i wyjechała za swoim przyszłym mężem, ale ja nadal co jakiś czas przyjeżdżałem. Oczywiście dalej usiłowałem sam oglądać "Rąbany", ale to już nie było to samo.
Ponadto nie mogłem znieść porannego "niemego" oskarżycielskiego wzroku Teściowej, gdy szykowałem się do Szkoły, z którego czytałem "znowu się nie wyspałam", albo "usnęłam dopiero o piątej" lub jej pytań "a słyszałeś, jak o pierwszej jechała winda?" lub bezpośrednio "a ty wstawałeś w nocy?".
Oczywiście że wstawałem, starając się zachowywać cichutko, ale nic nie pomagało, nawet niedomknięte drzwi w pokoju i moje stąpanie na paluszkach, bo zawsze ciurkający mocz(!) (jakby powiedziała Szamanka) wydawał delikatny dźwięk, którego nie mogłem zminimalizować zamykając drzwi od łazienki z powodu efektów opisanych wyżej. Ponieważ siusiałem na siedząco (pozycja stojąca odpadała, bo żeby po ciemku nie obryzgać deski, wymagała zapalenia światła, a to z oczywistych względów odpadało), to często zdarzało się, że w tym moim zaspaniu wstając zapominałem przytrzymać deskę. A ona przykleiwszy się do ud za chwilę się od nich odrywała spadając z łoskotem na sedes. Wtedy Teściowa rano nie pytała mnie "a ty wstawałeś w nocy?" i nie patrzyła na mnie oskarżycielsko, tylko w milczeniu i w bólu szykowała sobie śniadanie.
Wziąłem się więc na sposób i obstalowałem sobie u Żony "nocny" litrowy (tak na wszelki wypadek) szklany (łatwiej utrzymać higienę, jakby powiedziała Szamanka) słoik, który w tajemnicy przywiozłem z Naszej Wsi.
W nocy nie wychodziłem już z pokoju, drzwi mogłem mieć zamknięte, a więc i "Rąbany" oglądałem głośniej. Stres był o tyle, że zawsze się obawiałem, że z powodu lekkiej sennej nieprzytomności po ciemku nie trafię do było nie było szerokiego wlotu słoika (oprócz tworzywa i pojemności to było trzecie kryterium jego wyboru) i obryzgam sobie palce i wszystko wokół. Ponadto starałem się, być może już na wyrost, żeby nie było ciurkania, co dodatkowo wymuszało na mnie wybudzenie i skupienie.
Po wszystkim słoik ustawiałem za telewizorem, tak na wszelki wypadek, i kładłem się ponownie spać. Rano Teściowa już "od dawna" urzędowała w kuchni, więc rzucając "dzień dobry" starałem się szybko ze słoikiem trzymanym z tyłu, za mną, zniknąć w łazience. Tam kamuflowałem odgłosy prac związanych z "higieną słoika" zwykłymi, łazienkowymi, po czym wracałem do pokoju starając się nadać ciału naturalne ruchy, a nie ekwilibrystyczne narzucone trzymaniem słoika z tyłu. Przy czym uważałem, żeby nie uderzyć nim o framugę drzwi lub o cokolwiek, bo dźwięk "pustego" szkła od razu zwróciłby uwagę Teściowej i naraził mnie na dociekliwe pytania.
Pusty i "czyściutki" słoik chowałem za telewizorem i mogłem swobodnie rozpocząć dzień.
Ale tak naprawdę bałem się, że którejś nocy słoik z zawartością po prostu wyśliźnie się z ręki i pizgnie o podłogę tłukąc się, a szkło i rozbryzgi moczowe(!) będą wszędzie!
Oczami wyobraźni widziałem, jak w drzwiach pokoju pojawia się postać mojej Teściowej w długiej, nocnej, jasnej koszuli, w pięknych długich siwych włosach, na noc uplecionych "na Indiankę", czyli w warkocz i zadaje swoje święte, często nieuzasadnione pytanie, a tu jak najbardziej uzasadnione:
- Czy coś się stało?!
Nigdy się tak nie stało, ale stało się coś innego.
Któregoś dnia wróciłem z pracy, a Teściowa stoi w drzwiach "mojego" pokoju (pod moją nieobecność korzystała z niego w celach rekreacyjnych) i pokazuje w głąb palcem:
- Tam coś stoi!
Krew uderzyła mi do głowy, rzuciłem się do środka, a tam przy telewizorze, ale z przodu, na widoku, "w pełnej krasie" mój słoik z obfitą zawartością! "No kurwa mać!" dudniło mi w głowie!
Kategorycznie uciąłem w zanadrzu wszelkie potencjalne pytania i dociekania Teściowej, ale ona i tak sama z siebie milczała.
A potem mieszkanie musieliśmy sprzedać i nasze "wspólne ścieżki noclegowe" zniknęły.
Bogaci w taką wiedzę i doświadczenia staraliśmy się w Pucku wszystko przewidzieć i przygotować.
Najpierw sprawdziliśmy, że w czasie naszego pobytu w całej kamienicy nikogo nie będzie. Jest to o tyle istotne, że uniknęliśmy radosnego nawoływania i umawiania się różnych grup najczęściej o 7. rano lub w innej barbarzyńskiej porze urlopowej i koniecznie na korytarzu a to na wspólne śniadanie, a to na wycieczkę, a to na mszę!
Następnie wytypowaliśmy pokój na najniższym z możliwych pięter ze względu na Mamy kręgosłup, czyli na I. i od strony podwórza, żeby nie przeszkadzały żadne rynkowe odgłosy (nasz pokój usytuowany był jak zwykle od strony Rynku).
Wspólnie sprawdziliśmy, czy wszystko jest, a więc ciepła woda w łazience (śmieszne!) i ręczniki, lodówka, kuchenka, czajnik, talerze i sztućce, mikrofalówka, telewizor, jak działa oświetlenie i czy drzwi balkonowe są łatwe do obsługi. Uprzedziłem mamę, żeby wychodząc zamykała drzwi tylko na dolny zamek, a górnego nie ruszała. Wszystko grało, więc Żona, ponieważ rolety okienne były zbyt przezroczyste, narzuciła jeszcze na całe okno ciemną kapę z łóżka, co idealnie wyciemniło pokój.
Teściowa mogła iść spać.
My też w poczuciu dobrze przeprowadzonej wojskowej akcji pod kryptonimem "Odbiór i zakwaterowanie Teściowej".
Mam zwyczaj, również na urlopie, wstawania o 7.30, no chyba że jestem w Metropolii i idę do Szkoły, i wyciszania telefonu na noc.
We wtorek rano o tej właśnie porze automatycznie spojrzałem na komórkę, a tam ikonka nieodebranego telefonu i 3(!) smsy. Włosy jeszcze bardziej zjeżyły mi się na głowie!
- 06.59 - "Stoję pod drzwiami. Nie dają się otworzyć".
- 07.00 - "Tu, na piętrze".
- 07.10 - "Bardzo Was proszę, wyłączcie moją lodówkę!!! Nie da się w ogóle zasnąć".
Mocno zdezorientowany o 07.42 wysłałem nieinwazyjnego smsa:
- Gdzie jesteś?! - Odpowiedziała mi cisza.
Poszedłem więc pod drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza.
Żona wstała, a ponieważ zrobiła się dziewiąta, zaczęliśmy się niepokoić. Mama, "oprócz kręgosłupa", ma jeszcze wysokie i zmienne ciśnienie.
Podszedłem więc ponownie pod jej drzwi i zacząłem w nie walić.
Odpowiedział mi wściekły krzyk:
- Dopiero usnęłaaaaaam!!! - Uciekłem.
Za jakiś, niedługi czas, Mama do nas przyszła. Niewyspana, ledwo hamująca irytację. Trudno jej się dziwić. Okazało się dodatkowo, że cerata umieszczona na materacu pod prześcieradłem strasznie szeleściła przy każdym ruchu, więc...
Mimo tego dzień upłynął w bardzo dobrej atmosferze, a kolejne w jeszcze lepszej.
Mama, po usunięciu ceraty i wyłączeniu lodówki, codziennie się wysypiała, czyli spała po 5-6 godzin. Cały czas była piękna słoneczna pogoda, jakby jakiś boski komputer akurat w tym momencie się zawiesił, i wszyscy wchłaniali klimat Pucka, a "Jak na razie, to tu tak sobie" przeszło do historii, powiedzeń i anegdot rodzinnych. Według Teściowej w żadnym przypadku nie dotyczy Pucusia.
Na kanwie tej specyficznej puckowej atmosfery i dobrych humorów w środę zrobiliśmy sobie wypad do Juraty. I kolejna niezwykle sympatyczna niespodzianka.
Z jednej strony wchodzące w Zatokę Pucką (wyjątkowo płytka w tym miejscu) urokliwe molo, podobne do sopockiego, ale takie na wymiar ludzki, po drugiej stronie piękna, głęboka i czysta plaża, i otwarte morze z linią brzegową zarośniętą sosnami i praktycznie niczym nie zabudowaną.
Miejscowość powstała w 1928 roku i od razu zaczęły przyjeżdżać ówczesne elity finansowe, intelektualne i artystyczne. W latach 30. powstało mnóstwo zachowanych do dzisiaj domów-willi w stylu modernistycznym. Są pochowane wśród sosen i innej roślinności, i jeśli w tym wszystkim jest szpan, to go nie czuć. Praktycznie nie ma klasycznych nadmorskich bud z ich chińską zawartością, szwarc-mydłem i powidłem, z charakterystyczną kakofonią dźwięków. Wszędzie czysto, estetycznie i konsekwentnie utrzymane w jednym stylu.
Dla mnie na przeciwnym biegunie mogłaby być Łeba. Dla lepszego zrozumienia, jeśli ktoś tam był, porównam dwie dolnośląskie miejscowości - Szklarską Porębę i Świeradów Zdrój.
Ani do Łeby, ani do Szklarskiej nic nie mam - każda ma swojego klienta. My unikamy.
Niestety w sezonie będziemy musieli również unikać i Pucusia, i Juraty. Nie da się mimo wszystko.
A skąd nazwa "Jurata"?
Była to żmudzka bogini, która wbrew woli swojego ojca, boga Gorka, zakochała się w ubogim rybaku. Oczywiście dobrze się skończyć to nie mogło.
Na fali dobrej atmosfery wieczorem poszliśmy na wystawny obiad do "naszej" restauracji "Pod Złotym Lwem" nie spodziewając się, że będziemy mieli przyjemność poznać panią burmistrz Pucka.
W krótkiej sympatycznej rozmowie poruszając, jako zagorzali sympatycy tego miasteczka, kilka spraw, dowiedzieliśmy się, że polityka miasta jest taka, aby pozostało one, cytuję, "slow city".
Bardzo, a to bardzo nam odpowiada takie podejście do Pucusia.
Czwartek, przy ciągle pięknej pogodzie, stał się wzorcem dolce far niente.
Nikomu się nigdzie nie spieszyło, a czas biegł powoli.
Zaliczyliśmy po raz drugi świeżą rybkę w Budziszowej Maszoperii, a potem przy starym porcie rybackim na tarasie Tawerny Strand, przy lekkiej morskiej bryzie i przy deserach graliśmy w kierki.
I wszyscy wiedzieli bez słów, że fajnie byłoby zostać jeszcze choćby dzień.
Ale nadszedł dzisiejszy dzień wyjazdu z Pucka, a w nim niespodziewane hitchcockowskie apogeum.
Plan był taki, aby odwieźć Teściową do Gdyni do pociągu, a potem wracać do Naszego Miasteczka.
Ruszyliśmy z 20. minutowym opóźnieniem względem zaplanowanego, bezpiecznego czasu wyjazdu, ale i tak sytuacja była pod kontrolą mimo koszmarnego, jak zwykle przejazdu przez Małe Trójmiasto (Reda, Rumia, Wejherowo).
Kontrola sytuacji nagle się skończyła w Gdyni, a zwłaszcza na odcinku prac drogowych przy jednej nitce, światłach i piątkowych korkach.
Z coraz większym przerażeniem patrzyłem na zegar, ale tym stanem nie chciałem emanować wokół, żeby nie pogarszać sytuacji. W końcu jednak nie wytrzymałem i uprzedziłem, że jak tak dalej pójdzie-pojedzie, to "rzucam" samochód przed dworcem byle gdzie i zostawiam go Żonie pod opieką, a sam z Teściową "gnamy" na peron.
Poszło-pojechało odrobinę lepiej, na tyle że przed dworcem byliśmy 12 minut przed odjazdem pociągu. Pozostał jednak jeszcze spory kawałek do przejścia. Żona została z Sunią przy samochodzie, a ja nadawałem tempo idąc przodem. Teściowa szła za mną jakieś 30-40 m i wszystko wydawało się pod kontrolą.
Wpadłem z walizką na peron, pociąg stoi, więc czekam. Mija 10 sekund, mija 20, Teściowej nie ma! W trwodze i panice zostawiwszy walizkę przy schodach zbiegam po dwa stopnie na dół, do tunelu. Teściowej nie ma! Rozglądam się gorączkowo, no nie ma! Panika! Serce kołacze, a ciśnienie skacze co najmniej tak, jak w czasie meczu siatkówki na mistrzostwach, nie pamiętam jakich, Polska - Rosja, kiedy to nasze dziewczyny wygrały po tie-breaku.
Wbiegam po trzy stopnie na górę i omiatam błyskawicznie sąsiednie perony - może pomyliła, ale jakim cudem, przecież szła za mną.
Nagle "napatacza" się konduktor.
- Proszę pana! Pan z tego pociągu?! - Nie jestem w stanie ukryć histerii.
Kiwa twierdząco głową.
- Zniknęła mi gdzieś teściowa! - Czy w razie czego może pan opóźnić przez chwilę odjazd?!
- Jest jeszcze 6 minut do odjazdu! - odpowiada na luzie patrząc na zegarek. Chyba myśli, że mnie uspokaja, ale jest w dużym błędzie.
Machinalnie odwracam głowę i oczom nie wierzę - Teściowa na "naszym" peronie, przy pociągu, tyłem do mnie (piękne siwe włosy w całej okazałości) i, widać gołym okiem, gorączkowo mnie poszukuje.
Drę się na całą Gdynię Główną, konduktor patrzy na mnie dziwnym wzrokiem ("ech, ci ludzie!...), Teściowa się gwałtownie odwraca, a jej ręce podnoszone do góry i wzrok mówią:
- "No gdzieżeś zniknął! Przecież pociąg za chwilę odjeżdża, a ty mnie tak zdenerwowałeś!"
Pakując się do pociągu pytam, gdzie nagle zniknęła:
- Pojechałam windą!
- Ale ja nie wiedziałem, że jest winda i żadnej nie widziałem! - Nie mogłaś mnie zawołać?! - Przecież szłaś za mną!
- Nie chciałam krzyczeć! - Przecież mogłeś się domyśleć! - A poza tym są wynalazki techniki, z których trzeba korzystać.
Opuszczając wagon poinformowałem ją, do jakiego stanu mnie doprowadziła.
- Przepraszam, ja nie chciałam cię do takiego stanu doprowadzić! - Przykro mi, że tak się stało!
Stałem na peronie jeszcze trzy minuty, dopóki pociąg nie odjechał. Wracając zlokalizowałem windę w tunelu, vis a vis schodów-wejścia na peron. Gdy ja w panice zbiegałem szukając Teściowej, ona w tym czasie przemieszczała się komfortowo na górę, na peron. Po to są wynalazki techniki...
Wracając długo Żonie niczego nie mówiłem. Ale ponieważ bolała mnie głowa, serce i żołądek, w końcu nie wytrzymałem.
- Zjedz kawałek czekolady. - To ci powinno pomóc! - I podsunęła mi dwa olbrzymie okienka.
I rzeczywiście, bardzo szybko stres i jego objawy minęły.
Czekoladę, gorzką, dostałem jeszcze w Pucku od...Teściowej.
A swoją drogą - chyba, mimo kręgosłupa, nie jest to dobry pomysł, aby wsiadać do windy, jeśli do odjazdu pociągu jest raptem parę minut. Niechby, z jakichkolwiek powodów, się zacięła...
Mimo świadomości stresu, jaki przeżyłem, coś mi mówi (chyba ta moja druga ciemna strona), że chętnie i z zimną krwią doświadczyłbym takiego wydarzenia. Ale nie na długo ze względu na ciśnienie Teściowej, ale na tyle, żeby pociąg zdążył odjechać.
SOBOTA (12.05)
No i znowu jesteśmy w Naszym Miasteczku.
W ciągu 40. minut zdążyliśmy objechać trzy sklepy i zrobić tygodniowe zakupy.
NIEDZIELA (13.05)
No i wszyscy idą z duchem (nonen omen) czasu.
Nawet, a może przede wszystkim, Kościół Katolicki.
Mam 67 lat i 162 dni.
PIĄTEK (11.05)
No i z tym powrotem do równowagi grubo przesadziłem.
To znaczy wróciłem do niej, ale inaczej, bo wizyta Teściowej w Pucku rozpoczęła się w poniedziałek pod znakiem Hitchcocka.
Przypomnę, że według niego "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć."
W jakimś sensie scenariusz wspólnego pobytu w Pucusiu był bliski tej hitchcockowskiej idei.
A zaczęło się bardzo niewinnie i myląco.
Pociąg z Metropolii do Sopotu przyjechał punktualnie, Teściową "odebraliśmy", znając numer wagonu, bez problemu, bagaż zostawiłem w Inteligentnym Aucie w podziemnym parkingu bardzo dobrze skomunikowanym z dworcem i jego otoczeniem, i wyruszyliśmy "w Sopot".
Teściowa ma problemy z kręgosłupem, więc Monciaka oblecieliśmy powoli-"w trymiga" docierając do mola, na które nie weszliśmy, bo wiadomo - najdłuższe w Polsce. Ba, najdłuższe nad Morzem Bałtyckim. Ba, jest to najdłuższa konstrukcja drewniana w Europie (511,5 m stanowi część drewniana mola, do tego dochodzi jeszcze część lądowa). Stężenie J² (pierwiastek jod występujący w postaci cząsteczki dwuatomowej tak, jak Cl² - chlor, Br² - brom, O² - tlen, czy H² - wodór) na końcu mola jest dwukrotnie większe niż na lądzie. I pomyśleć, że pierwszy pomost wybudowany w 1827 roku miał długość zaledwie 31,5 m.
- A poza tym w Pucku też jest molo i to na wymiar ludzki! - dodała pu...ckowa fanka, czyli Żona, co ostatecznie przesądziło sprawę.
Nie byliśmy też w żadnej knajpce, bo Teściowa nie była głodna, a my zdążyliśmy zjeść przed przyjazdem pociągu w Browarze Miejskim Sopot.
Tak więc bardzo szybko wyruszyliśmy do Pucka.
Teściowa, gdy zobaczyła jego obrzeża i wjazd do Rynku od strony ul. Wałowej, stwierdziła:
- Jak na razie, to tu tak sobie!
Nieźle nas to ubawiło, bo każdy, komu ciągle "piejemy" o Pucku, musi sobie wyobrażać nie wiadomo CO, a tu takie zwyczajne NICO, taka lekko zapyziała szarość. I trudno dziwić się pytaniom, np. Kolegi-Współpracownika:
- Do Pucka?! - A co tam jest?! - wypowiadane z PEWNOŚCIĄ w głosie nie wymagającą odpowiedzi i od startu odrzucającą próby wyjaśnienia, jak tam naprawdę jest, skoro wiadomo, jak jest, bo przecież tam nic nie ma.
No właśnie!
"Pod Złotym Lwem" wynajęliśmy Teściowej oddzielny pokój, a raczej apartament, na tym samym piętrze, co my.
Wszystko dokładnie przemyśleliśmy biorąc pod uwagę podstawowy i główny fakt, że należy ona do osób:
CIERPIĄCYCH NA BEZSENNOŚĆ,
TRUDNO ZASYPIAJĄCYCH,
KRÓTKO ŚPIĄCYCH (5-6 GODZIN NIEPRZERWANEGO SNU JEST PRAWDZIWYM BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM),
KŁADĄCYCH SIĘ SPAĆ BARDZO WCZEŚNIE I WSTAJĄCYCH O 5.00 RANO, czyli PRZESUNIĘTYCH W "SENNEJ" FAZIE WZGLĘDEM "NORMALNEGO" ŻYCIA,
i BUDZONYCH BEZPOWROTNIE ZE SNU Z BYLE JAKIEGO POWODU!
Ta cecha jest dokładnie znana całej "okolicznej" rodzinie i determinuje życie Teściowej, jak i wspólne zamieszkiwanie i inne różne wspólne pobyty.
Swego czasu, na skutek różnych zawirowań rodzinnych i roszad mieszkaniowych, Pasierbica mieszkała przez dwa lata razem z Babcią w Metropolii. Ja z Żoną wtedy już wyemigrowaliśmy do Naszej Wsi, ale co tydzień, przeważnie sam, zjeżdżałem z racji Szkoły i nocowałem razem z nimi.
W trakcie tego okresu, ponieważ razem z Pasierbicą lubimy "Rąbany" (taki gatunek filmu), wytworzył się pewien rytuał. W poniedziałki Polsat "puszczał" filmy ze Schwarzeneggerem, Willisem, Van Dammem, Seagalem, Cagem, Gibsonem, Snipesem, itd.
Nie wiem, jak jest teraz, bo od czasu objęcia rządów przez PIS, najpierw, z racji nachalnej i łopatologicznej propagandy oraz żenującego spadku jakości, przestałem oglądać programy telewizji państwowej, a potem bardzo szybko "przeszło" mi na pozostałe. I, o dziwo, dalej żyję.
Rytuał polegał na tym, że o 21.00 (tak to się późno zaczynało) wspólnie z Pasierbicą zasiadaliśmy przed telewizorem ustawiając dźwięk na sensownej sile, żeby adekwatnie chłonąć te wszystkie wybuchy, strzelaniny, pościgi, itp.
Ale gdzieś około 21.30 Babcia szła spać, więc trzeba było przykręcić siłę dźwięku, tym bardziej że drzwi od "naszego" pokoju były tylko przymknięte. Całkowite ich zamknięcie nie wchodziło w rachubę, bo po filmie, a było to już po 23.00 (przez te długie bloki reklamowe!), trzeba było się przenieść via łazienka do swojego pokoju, a to oznaczałoby ich otwarcie. Przy tej czynności naciskana klamka wydawała z siebie leciutkie skrzypnięcie, ale, co gorsza, drzwi z lekkim pyknięciem "odklejały" się od framugi, co ewidentnie budziło Babcię.
Więc drzwi były przymknięte i po pewnym czasie dobiegał nas lekko zirytowany głos:
- Czy moglibyście dać ciszej, bo nie mogę usnąć?!
Więc dawaliśmy ciszej, ale wtedy prawie wcale nie było słychać wybuchów, strzelanin i pościgów, tylko jakieś nieokreślone brzęczenie, co stało w jawnej sprzeczności z definicją "Rąbany". Do tego dochodziły długie bloki reklamowe, które trzeba było we względnej ciszy przeczekać, bo oglądać się tego nie dało, i często wszystko to kończyło się naszym przysypianiem. Emocje szlag trafiał i "Rąbanę" również.
Po dwóch latach Pasierbica się wyprowadziła i wyjechała za swoim przyszłym mężem, ale ja nadal co jakiś czas przyjeżdżałem. Oczywiście dalej usiłowałem sam oglądać "Rąbany", ale to już nie było to samo.
Ponadto nie mogłem znieść porannego "niemego" oskarżycielskiego wzroku Teściowej, gdy szykowałem się do Szkoły, z którego czytałem "znowu się nie wyspałam", albo "usnęłam dopiero o piątej" lub jej pytań "a słyszałeś, jak o pierwszej jechała winda?" lub bezpośrednio "a ty wstawałeś w nocy?".
Oczywiście że wstawałem, starając się zachowywać cichutko, ale nic nie pomagało, nawet niedomknięte drzwi w pokoju i moje stąpanie na paluszkach, bo zawsze ciurkający mocz(!) (jakby powiedziała Szamanka) wydawał delikatny dźwięk, którego nie mogłem zminimalizować zamykając drzwi od łazienki z powodu efektów opisanych wyżej. Ponieważ siusiałem na siedząco (pozycja stojąca odpadała, bo żeby po ciemku nie obryzgać deski, wymagała zapalenia światła, a to z oczywistych względów odpadało), to często zdarzało się, że w tym moim zaspaniu wstając zapominałem przytrzymać deskę. A ona przykleiwszy się do ud za chwilę się od nich odrywała spadając z łoskotem na sedes. Wtedy Teściowa rano nie pytała mnie "a ty wstawałeś w nocy?" i nie patrzyła na mnie oskarżycielsko, tylko w milczeniu i w bólu szykowała sobie śniadanie.
Wziąłem się więc na sposób i obstalowałem sobie u Żony "nocny" litrowy (tak na wszelki wypadek) szklany (łatwiej utrzymać higienę, jakby powiedziała Szamanka) słoik, który w tajemnicy przywiozłem z Naszej Wsi.
W nocy nie wychodziłem już z pokoju, drzwi mogłem mieć zamknięte, a więc i "Rąbany" oglądałem głośniej. Stres był o tyle, że zawsze się obawiałem, że z powodu lekkiej sennej nieprzytomności po ciemku nie trafię do było nie było szerokiego wlotu słoika (oprócz tworzywa i pojemności to było trzecie kryterium jego wyboru) i obryzgam sobie palce i wszystko wokół. Ponadto starałem się, być może już na wyrost, żeby nie było ciurkania, co dodatkowo wymuszało na mnie wybudzenie i skupienie.
Po wszystkim słoik ustawiałem za telewizorem, tak na wszelki wypadek, i kładłem się ponownie spać. Rano Teściowa już "od dawna" urzędowała w kuchni, więc rzucając "dzień dobry" starałem się szybko ze słoikiem trzymanym z tyłu, za mną, zniknąć w łazience. Tam kamuflowałem odgłosy prac związanych z "higieną słoika" zwykłymi, łazienkowymi, po czym wracałem do pokoju starając się nadać ciału naturalne ruchy, a nie ekwilibrystyczne narzucone trzymaniem słoika z tyłu. Przy czym uważałem, żeby nie uderzyć nim o framugę drzwi lub o cokolwiek, bo dźwięk "pustego" szkła od razu zwróciłby uwagę Teściowej i naraził mnie na dociekliwe pytania.
Pusty i "czyściutki" słoik chowałem za telewizorem i mogłem swobodnie rozpocząć dzień.
Ale tak naprawdę bałem się, że którejś nocy słoik z zawartością po prostu wyśliźnie się z ręki i pizgnie o podłogę tłukąc się, a szkło i rozbryzgi moczowe(!) będą wszędzie!
Oczami wyobraźni widziałem, jak w drzwiach pokoju pojawia się postać mojej Teściowej w długiej, nocnej, jasnej koszuli, w pięknych długich siwych włosach, na noc uplecionych "na Indiankę", czyli w warkocz i zadaje swoje święte, często nieuzasadnione pytanie, a tu jak najbardziej uzasadnione:
- Czy coś się stało?!
Nigdy się tak nie stało, ale stało się coś innego.
Któregoś dnia wróciłem z pracy, a Teściowa stoi w drzwiach "mojego" pokoju (pod moją nieobecność korzystała z niego w celach rekreacyjnych) i pokazuje w głąb palcem:
- Tam coś stoi!
Krew uderzyła mi do głowy, rzuciłem się do środka, a tam przy telewizorze, ale z przodu, na widoku, "w pełnej krasie" mój słoik z obfitą zawartością! "No kurwa mać!" dudniło mi w głowie!
Kategorycznie uciąłem w zanadrzu wszelkie potencjalne pytania i dociekania Teściowej, ale ona i tak sama z siebie milczała.
A potem mieszkanie musieliśmy sprzedać i nasze "wspólne ścieżki noclegowe" zniknęły.
Bogaci w taką wiedzę i doświadczenia staraliśmy się w Pucku wszystko przewidzieć i przygotować.
Najpierw sprawdziliśmy, że w czasie naszego pobytu w całej kamienicy nikogo nie będzie. Jest to o tyle istotne, że uniknęliśmy radosnego nawoływania i umawiania się różnych grup najczęściej o 7. rano lub w innej barbarzyńskiej porze urlopowej i koniecznie na korytarzu a to na wspólne śniadanie, a to na wycieczkę, a to na mszę!
Następnie wytypowaliśmy pokój na najniższym z możliwych pięter ze względu na Mamy kręgosłup, czyli na I. i od strony podwórza, żeby nie przeszkadzały żadne rynkowe odgłosy (nasz pokój usytuowany był jak zwykle od strony Rynku).
Wspólnie sprawdziliśmy, czy wszystko jest, a więc ciepła woda w łazience (śmieszne!) i ręczniki, lodówka, kuchenka, czajnik, talerze i sztućce, mikrofalówka, telewizor, jak działa oświetlenie i czy drzwi balkonowe są łatwe do obsługi. Uprzedziłem mamę, żeby wychodząc zamykała drzwi tylko na dolny zamek, a górnego nie ruszała. Wszystko grało, więc Żona, ponieważ rolety okienne były zbyt przezroczyste, narzuciła jeszcze na całe okno ciemną kapę z łóżka, co idealnie wyciemniło pokój.
Teściowa mogła iść spać.
My też w poczuciu dobrze przeprowadzonej wojskowej akcji pod kryptonimem "Odbiór i zakwaterowanie Teściowej".
Mam zwyczaj, również na urlopie, wstawania o 7.30, no chyba że jestem w Metropolii i idę do Szkoły, i wyciszania telefonu na noc.
We wtorek rano o tej właśnie porze automatycznie spojrzałem na komórkę, a tam ikonka nieodebranego telefonu i 3(!) smsy. Włosy jeszcze bardziej zjeżyły mi się na głowie!
- 06.59 - "Stoję pod drzwiami. Nie dają się otworzyć".
- 07.00 - "Tu, na piętrze".
- 07.10 - "Bardzo Was proszę, wyłączcie moją lodówkę!!! Nie da się w ogóle zasnąć".
Mocno zdezorientowany o 07.42 wysłałem nieinwazyjnego smsa:
- Gdzie jesteś?! - Odpowiedziała mi cisza.
Poszedłem więc pod drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza.
Żona wstała, a ponieważ zrobiła się dziewiąta, zaczęliśmy się niepokoić. Mama, "oprócz kręgosłupa", ma jeszcze wysokie i zmienne ciśnienie.
Podszedłem więc ponownie pod jej drzwi i zacząłem w nie walić.
Odpowiedział mi wściekły krzyk:
- Dopiero usnęłaaaaaam!!! - Uciekłem.
Za jakiś, niedługi czas, Mama do nas przyszła. Niewyspana, ledwo hamująca irytację. Trudno jej się dziwić. Okazało się dodatkowo, że cerata umieszczona na materacu pod prześcieradłem strasznie szeleściła przy każdym ruchu, więc...
Mimo tego dzień upłynął w bardzo dobrej atmosferze, a kolejne w jeszcze lepszej.
Mama, po usunięciu ceraty i wyłączeniu lodówki, codziennie się wysypiała, czyli spała po 5-6 godzin. Cały czas była piękna słoneczna pogoda, jakby jakiś boski komputer akurat w tym momencie się zawiesił, i wszyscy wchłaniali klimat Pucka, a "Jak na razie, to tu tak sobie" przeszło do historii, powiedzeń i anegdot rodzinnych. Według Teściowej w żadnym przypadku nie dotyczy Pucusia.
Na kanwie tej specyficznej puckowej atmosfery i dobrych humorów w środę zrobiliśmy sobie wypad do Juraty. I kolejna niezwykle sympatyczna niespodzianka.
Z jednej strony wchodzące w Zatokę Pucką (wyjątkowo płytka w tym miejscu) urokliwe molo, podobne do sopockiego, ale takie na wymiar ludzki, po drugiej stronie piękna, głęboka i czysta plaża, i otwarte morze z linią brzegową zarośniętą sosnami i praktycznie niczym nie zabudowaną.
Miejscowość powstała w 1928 roku i od razu zaczęły przyjeżdżać ówczesne elity finansowe, intelektualne i artystyczne. W latach 30. powstało mnóstwo zachowanych do dzisiaj domów-willi w stylu modernistycznym. Są pochowane wśród sosen i innej roślinności, i jeśli w tym wszystkim jest szpan, to go nie czuć. Praktycznie nie ma klasycznych nadmorskich bud z ich chińską zawartością, szwarc-mydłem i powidłem, z charakterystyczną kakofonią dźwięków. Wszędzie czysto, estetycznie i konsekwentnie utrzymane w jednym stylu.
Dla mnie na przeciwnym biegunie mogłaby być Łeba. Dla lepszego zrozumienia, jeśli ktoś tam był, porównam dwie dolnośląskie miejscowości - Szklarską Porębę i Świeradów Zdrój.
Ani do Łeby, ani do Szklarskiej nic nie mam - każda ma swojego klienta. My unikamy.
Niestety w sezonie będziemy musieli również unikać i Pucusia, i Juraty. Nie da się mimo wszystko.
A skąd nazwa "Jurata"?
Była to żmudzka bogini, która wbrew woli swojego ojca, boga Gorka, zakochała się w ubogim rybaku. Oczywiście dobrze się skończyć to nie mogło.
Na fali dobrej atmosfery wieczorem poszliśmy na wystawny obiad do "naszej" restauracji "Pod Złotym Lwem" nie spodziewając się, że będziemy mieli przyjemność poznać panią burmistrz Pucka.
W krótkiej sympatycznej rozmowie poruszając, jako zagorzali sympatycy tego miasteczka, kilka spraw, dowiedzieliśmy się, że polityka miasta jest taka, aby pozostało one, cytuję, "slow city".
Bardzo, a to bardzo nam odpowiada takie podejście do Pucusia.
Czwartek, przy ciągle pięknej pogodzie, stał się wzorcem dolce far niente.
Nikomu się nigdzie nie spieszyło, a czas biegł powoli.
Zaliczyliśmy po raz drugi świeżą rybkę w Budziszowej Maszoperii, a potem przy starym porcie rybackim na tarasie Tawerny Strand, przy lekkiej morskiej bryzie i przy deserach graliśmy w kierki.
I wszyscy wiedzieli bez słów, że fajnie byłoby zostać jeszcze choćby dzień.
Ale nadszedł dzisiejszy dzień wyjazdu z Pucka, a w nim niespodziewane hitchcockowskie apogeum.
Plan był taki, aby odwieźć Teściową do Gdyni do pociągu, a potem wracać do Naszego Miasteczka.
Ruszyliśmy z 20. minutowym opóźnieniem względem zaplanowanego, bezpiecznego czasu wyjazdu, ale i tak sytuacja była pod kontrolą mimo koszmarnego, jak zwykle przejazdu przez Małe Trójmiasto (Reda, Rumia, Wejherowo).
Kontrola sytuacji nagle się skończyła w Gdyni, a zwłaszcza na odcinku prac drogowych przy jednej nitce, światłach i piątkowych korkach.
Z coraz większym przerażeniem patrzyłem na zegar, ale tym stanem nie chciałem emanować wokół, żeby nie pogarszać sytuacji. W końcu jednak nie wytrzymałem i uprzedziłem, że jak tak dalej pójdzie-pojedzie, to "rzucam" samochód przed dworcem byle gdzie i zostawiam go Żonie pod opieką, a sam z Teściową "gnamy" na peron.
Poszło-pojechało odrobinę lepiej, na tyle że przed dworcem byliśmy 12 minut przed odjazdem pociągu. Pozostał jednak jeszcze spory kawałek do przejścia. Żona została z Sunią przy samochodzie, a ja nadawałem tempo idąc przodem. Teściowa szła za mną jakieś 30-40 m i wszystko wydawało się pod kontrolą.
Wpadłem z walizką na peron, pociąg stoi, więc czekam. Mija 10 sekund, mija 20, Teściowej nie ma! W trwodze i panice zostawiwszy walizkę przy schodach zbiegam po dwa stopnie na dół, do tunelu. Teściowej nie ma! Rozglądam się gorączkowo, no nie ma! Panika! Serce kołacze, a ciśnienie skacze co najmniej tak, jak w czasie meczu siatkówki na mistrzostwach, nie pamiętam jakich, Polska - Rosja, kiedy to nasze dziewczyny wygrały po tie-breaku.
Wbiegam po trzy stopnie na górę i omiatam błyskawicznie sąsiednie perony - może pomyliła, ale jakim cudem, przecież szła za mną.
Nagle "napatacza" się konduktor.
- Proszę pana! Pan z tego pociągu?! - Nie jestem w stanie ukryć histerii.
Kiwa twierdząco głową.
- Zniknęła mi gdzieś teściowa! - Czy w razie czego może pan opóźnić przez chwilę odjazd?!
- Jest jeszcze 6 minut do odjazdu! - odpowiada na luzie patrząc na zegarek. Chyba myśli, że mnie uspokaja, ale jest w dużym błędzie.
Machinalnie odwracam głowę i oczom nie wierzę - Teściowa na "naszym" peronie, przy pociągu, tyłem do mnie (piękne siwe włosy w całej okazałości) i, widać gołym okiem, gorączkowo mnie poszukuje.
Drę się na całą Gdynię Główną, konduktor patrzy na mnie dziwnym wzrokiem ("ech, ci ludzie!...), Teściowa się gwałtownie odwraca, a jej ręce podnoszone do góry i wzrok mówią:
- "No gdzieżeś zniknął! Przecież pociąg za chwilę odjeżdża, a ty mnie tak zdenerwowałeś!"
Pakując się do pociągu pytam, gdzie nagle zniknęła:
- Pojechałam windą!
- Ale ja nie wiedziałem, że jest winda i żadnej nie widziałem! - Nie mogłaś mnie zawołać?! - Przecież szłaś za mną!
- Nie chciałam krzyczeć! - Przecież mogłeś się domyśleć! - A poza tym są wynalazki techniki, z których trzeba korzystać.
Opuszczając wagon poinformowałem ją, do jakiego stanu mnie doprowadziła.
- Przepraszam, ja nie chciałam cię do takiego stanu doprowadzić! - Przykro mi, że tak się stało!
Stałem na peronie jeszcze trzy minuty, dopóki pociąg nie odjechał. Wracając zlokalizowałem windę w tunelu, vis a vis schodów-wejścia na peron. Gdy ja w panice zbiegałem szukając Teściowej, ona w tym czasie przemieszczała się komfortowo na górę, na peron. Po to są wynalazki techniki...
Wracając długo Żonie niczego nie mówiłem. Ale ponieważ bolała mnie głowa, serce i żołądek, w końcu nie wytrzymałem.
- Zjedz kawałek czekolady. - To ci powinno pomóc! - I podsunęła mi dwa olbrzymie okienka.
I rzeczywiście, bardzo szybko stres i jego objawy minęły.
Czekoladę, gorzką, dostałem jeszcze w Pucku od...Teściowej.
A swoją drogą - chyba, mimo kręgosłupa, nie jest to dobry pomysł, aby wsiadać do windy, jeśli do odjazdu pociągu jest raptem parę minut. Niechby, z jakichkolwiek powodów, się zacięła...
Mimo świadomości stresu, jaki przeżyłem, coś mi mówi (chyba ta moja druga ciemna strona), że chętnie i z zimną krwią doświadczyłbym takiego wydarzenia. Ale nie na długo ze względu na ciśnienie Teściowej, ale na tyle, żeby pociąg zdążył odjechać.
SOBOTA (12.05)
No i znowu jesteśmy w Naszym Miasteczku.
W ciągu 40. minut zdążyliśmy objechać trzy sklepy i zrobić tygodniowe zakupy.
NIEDZIELA (13.05)
No i wszyscy idą z duchem (nonen omen) czasu.
Nawet, a może przede wszystkim, Kościół Katolicki.
Wyczytałem, że parafia, zarządzana przez ojców jezuitów, pw. św. Ignacego Loyoli i św. Andrzeja Boboli w
Jastrzębiej Górze wprowadziła w tym miesiącu możliwość
składania ofiar i płatności przy pomocy kart płatniczych.
Cytuję z Facebooka: "Na usilne prośby naszych Parafian i może nawet
bardziej naszych Gości: Turystów i Wczasowiczów - nasza Parafia przystąpiła do
programu Polska Bezgotówkowa".
Przy pomocy kart płatniczych można już składać ofiary i
dokonywać płatności w zakrystii, kancelarii parafialnej i kancelarii cmentarza. Zakonnicy nie będą jednak zbierali pieniędzy
"na tacę" z terminalem. Duchowni będą informowali wiernych podczas nabożeństwa,
że mogą złożyć ofiarę po Mszy Świętej.
I dalej proboszcz parafii: "Jesteśmy w miejscowości turystycznej, gdzie przez nasz
kościół przewija się masa ludzi będących u nas przejazdem, do tego zlikwidowano
ostatnio jedyny bankomat i naprawdę ludziom jest trudno uzyskać dostęp do gotówki".
Program Polska Bezgotówkowa, do którego dołączyła parafia,
jest realizowany przez fundację powołaną przez Związek Banków Polskich w
porozumieniu z Ministerstwem Przedsiębiorczości i Technologii, a także firmami
Visa i Mastercard.
Najbardziej z tego wszystkiego lubię zbitkę dwóch słów - "kościół" i "przedsiębiorczość" być może tendencyjnie wyrwanych przeze mnie z kontekstu.
PONIEDZIAŁEK (14.05)
No i przyjeżdża dzisiaj do nas Po Morzach Pływający.
Chyba aż z Gdyni(!), gdzie uczestniczył w różnych kursach dokształcających.
Wszystkiego dowiemy się na miejscu, bo u nas nocuje.
A jutro razem jedziemy Terenowym w głąb lasu, gdzie czeka na nas Czarna Paląca i Banda Bydlaków.
Nie wiem tylko, jak będzie z Terenowym, bo nie za bardzo mieliśmy czas, aby pojeździć nim "wokół komina."
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa.
poniedziałek, 7 maja 2018
07.05.2018 - pn
Mam 67 lat i 155 dni.
WTOREK (01.05)
No i wczoraj wywiesiłem flagę państwową.
Jestem patriotą, ale lepiej chyba powiedzieć, że czuję się patriotą.
Bo ze zdefiniowaniem pojęcia "jestem patriotą" miałbym spory problem, a raczej miałbym problem ze stworzeniem uniwersalnej definicji. Na pewno są wspólne cechy patriotyzmu, ale większość cech przypiętych do patriotyzmu przez różnych ludzi, różne środowiska jest traktowana różnie, czasami diametralnie inaczej.
Oczywiście nie mogę powiedzieć, że jestem patriotą, bo powiesiłem biało-czerwoną flagę.
Natomiast dlaczego czuję się patriotą, o tutaj byłoby mi łatwiej. Są to bowiem moje wyłączne odczucia będące sumą różnych doświadczeń i aktualnych zdarzeń. Żeby je wymienić, potrzebowałbym tylko trochę czasu. Ale gdybym się uparł sam siebie zdefiniować wedle tego, co czuję, to jestem "patriotą organicznym", takim, który hołduje pracy organicznej, pracy u podstaw na rzecz swoją i wszystkich Polaków.
Flaga wisi w Naszej Wsi, "wśród pól i lasów" i z tego powodu wygląda dość surrealistycznie. Ale tym bardziej na tym pustkowiu czuję dumę, ilekroć koło niej przechodzę. Pomaga mi w tym czysta sytuacja - symbol i ja. Nie muszę mieć wokół tłumów zespolonych ze sobą patriotycznie w jednym miejscu i jednej chwili. A podstawą dumy jest to, że do czterdziestego roku życia byłem zakompleksionym wobec świata Polaczkiem i nigdy nie myślałem, że może być inaczej. I nagle komuna padła, a ja stopniowo wyzwalałem się wobec świata.
A u mnie wyzwalanie się z kompleksów jest niezwykle trudne.
Flaga będzie wisieć do 9. Maja.
Zachód przyjął kapitulację Niemiec 8. Maja, a Stalin dzień później, 9. Dzień Zwycięstwa w Polsce był obchodzony według kalendarza "radzieckiego" do 2015 roku, i wtedy to obecny Sejm RP je zniósł i przeniósł na 8. Maja. I, np. już w tym względzie mógłbym różnić się od innych patriotów i z nimi dyskutować, chociaż jednoznacznego zdania nie mam.
Wiem tylko, że mój Ojciec mając lat 17 przymusowo został na kresach wschodnich wcielony do Armii Czerwonej. A potem, jako Polak, przeniesiony do II Armii (Ludowego) Wojska Polskiego dowodzonej przez fatalnego człowieka i dowódcę - gen. Karola Świerczewskiego.
Ojciec na froncie został ranny. Posiadał wiele odznaczeń radzieckich i polskich i przez całe życie Dzień Zwycięstwa obchodził 9. Maja. Udało mu się nie dożyć do 2015 roku. Wiem, jak by się wtedy zachował. Powiedzieć, że był na tym tle, i nie tylko zresztą na tym, drażliwym człowiekiem, to tak jakby nic nie powiedzieć.
Więc flaga będzie wisieć do 9. Maja, gdyż jest to jedyny z mojej strony ukłon, aby uhonorować Ojca.
Odwiedzili nas dzisiaj Prawnik Gitarzysta i Po Puszczy Chodząca, jego żona, z ich Dogiem. Tak dużego psa "z bliska" Sunia nie widziała!
Przyjechali do Naszej Wsi jako goście turystyczni, ale nasza znajomość jest prywatna. Mają takiego samego zajoba jak my na tle przyrody, psów, budowy domów i też mieszkają w przyrodniczej izolacji. Wracając kiedyś z urlopu z Białowieży nocowaliśmy u nich, ale nasza, a bardziej ze strony Żony, znajomość zaczęła się poprzez pewne forum internetowe.
Nawet ja, stroniący od tych wszystkich "współczesnych nowinek", muszę przyznać, że w wielu kwestiach internet jest niezastąpiony.
Dzięki niemu poznaliśmy sporo fajnych, bliskich nam z wielu względów ludzi, a z niektórymi "w realu", jak na przykład z Czarną Palącą i Po Morzach Pływającym, się zaprzyjaźniliśmy.
Znamy też wiele, dzięki internetowi, udanych przypadków łączenia się par. Bo co ma zrobić taki czterdziestoletni gość lub gościówa, którzy dotrwali do tego wieku w starokawalerstwie lub staropanieństwie (nawet ja czuję, jak te określenia są z poprzedniej epoki) lub są potencjalnymi partnerami "z odzysku"? Rówieśnicy dawno w różnych parach, pójść na dyskotekę i zgrywać małolata - obciach, a nawet gdyby udało się "coś" poderwać, to co robić z takim/-ą poderwanym/-ą, oprócz rzeczy oczywistych i w sumie krótkotrwałych?.. A nie każdy ma przecież szczęście poznać się dzięki własnym psom...
Z Prawnikiem Gitarzystą, Po Puszczy Chodzącą, Dogiem i z naszą Sunią wychodziliśmy na spacery. Można było pęc ze śmiechu, gdy się widziało ujadającą Sunię, która chciała bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę Doga. Nic dziwnego, że ją ignorował, żeby nie powiedzieć "olewał". Oboje są szlacheckiego rodowodu, ale ona na tej wsi "zchłopczała", a on nadal pozostał w każdym calu hrabiowski.
CZWARTEK (03.05)
No i przedwczoraj wieczorem przyjechało do Naszej Wsi Zagraniczne Grono Szyderców.
Na jedną noc, ale i tak dobrze, bo gdy zjeżdżają do Polski, są "rozrywani" przez całą rodzinę. A sprawa jest mocno skomplikowana, bo przez tę paczworkowość trudno wszystko pogodzić i wszystkim dogodzić. Do tego akurat w trakcie tego pobytu Q-Zięć mocno udzielał się w kwestii remontu kuchni swoich rodziców, więc specjalnego nastroju nie miał.
Cały pobyt zdominował oczywiście Q-Wnuk, którego immanentną cechą jest RUCH i SZYBKOŚĆ! I w nie brutalnie, despotycznie i bezwzględnie (już ma ksywę "Dyrektor" przy swoich raptem czterech latach) angażuje wszystkich dookoła łącznie z Sunią, która już wyrobiła sobie odruch usuwania się na jego widok.
A więc trzeba biegać, skakać, kopać piłkę, itp., najlepiej jak najszybciej, pod dyktando Dyrektora.
Na jednym ze spacerów Dyrektor, wymuszając na mnie jego gonienie, w pełnym gazie wpadł na babcię, która przykucnęła chcąc nam zrobić zdjęcie. W efekcie rozciął jej swoimi zębami czoło, a sam z bólu wył wniebogłosy. Ale po tym incydencie hamować się nauczył.
Zagraniczne Grono Szyderców wyjechało w środę do Metropolii, a my za nimi (rano po tym ruchu i szybkości "połamani"), żeby się w niej ponownie zobaczyć.
Plan dnia był prosty, ale potem, o dziwo, się rozbudował.
Najpierw pojechaliśmy do Przyjaciółki Pasierbicy, tej, która nam użycza w Metropolii Nie Naszego Mieszkania, aby odebrać Pasierbicę z Q-Wnuczką. Potem pojechaliśmy po Q-Wnuka, którego już przestały boleć zęby po zderzeniu z babcią, a potem wszyscy razem tramwajem pojechaliśmy do Rynku wiedząc co nas czeka.
A Rynek w Metropolii, i to jeszcze 3. Maja, to potęga robiąca wrażenie swoim rozmachem, od którego po godzinie trzeba uciekać. Gdyby nie Pilsner Urquell z beczki i parfait chałwowe, to nawet wcześniej.
Następnie, ze względu na paczworkowość, musieliśmy przeorganizować szyki i się rozdzielić. Pasierbica z Q-Wnuczką udała się do swoich dziadków, czyli Byłych Teściów Mojej Żony, a my z Q-Wnukiem-Dyrektorem pojechaliśmy tramwajem do Nie Naszego Mieszkania, a potem, zabrawszy Sunię, poszliśmy do parku, co nas wykończyło ostatecznie. A trzeba było jeszcze wrócić dwoma tramwajami do miejsca zbiórki całej paczworkowości, czyli do pradziadków Dyrektora, czyli do dziadków Pasierbicy, czyli do...
Za każdym razem, gdy wysiadaliśmy z kolejnego tramwaju, Q-Wnuk mówił:
- Dziękuję tramwaju! Byłeś najszybszy!
Więc nie sposób mu nie wybaczyć tego parcia na RUCH!
Byli Teściowie Mojej Żony zadali nam pytanie, gdy zapraszaliśmy ich do Pucka, albo do Naszego Miasteczka roztaczając przed nimi uroki wspólnego przebywania:
- Dlaczego chcecie przebywać z takimi starymi ludźmi?!
- Bo liczy się wasz intelekt i to, co macie do przekazania! - niezmiennie odpowiadaliśmy.
Ostatecznie do tak "odległych" spotkań nie doszło. Nie zdecydowali się ze względu na swój stan zdrowia, stąd, jak się tylko da, odwiedzamy ich w Metropolii.
Wtedy wszystko odbywa się według starej szkoły: obowiązują "właściwe" stroje, na wejściu kwiaty i butelka wina, stół zastawiony niczym w pięciogwiazdkowym hotelu, Gospodyni podająca frykasy, a Gospodarz "polewający" różne ciekawe płyny.
Ale nawet z zaskoczenia, w tym ogólnym paczworkowym zamieszaniu, znalazły się dla mnie pyszne ruskie pierogi.
Gdzie w tym wszystkim jest 11. miesięczna Q-Wnuczka?
Otóż jest wszędzie, ale tak jakby jej wcale nie było. Zawsze zadowolona, do szczęścia i bezzębnych szerokich uśmiechów wystarczy, jak siedzi wśród towarzystwa. A jeśli dostanie jeszcze coś do glamania, to dziecka nie ma.
Może jej tak zostanie na długo, ale uwaga! Ma już cztery jedynki, raczkuje, wszystko ją interesuje, zaczęła chodzić, więc staje się "niebezpieczna".
"Pociechą niech będzie fakt,
Że jest inna niż jej brat!"
PIĄTEK (04.05)
No i przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka. Wstrząsające novum!
Podróż zapowiadała się nieskomplikowanie, bo przecież już tyle razy...Ale nie z Żoną, która w Naszej Wsi zapomniała parę rzeczy. To chyba po tym ruchu i szybkości.
Trzeba więc było nadłożyć drogi, ale dzięki temu mogliśmy się ponownie zobaczyć z Gospodarzami po ich urlopie, czyli z Tym, Który Dba O Auto oraz jego żoną - Szamanką (Szamanką z racji wyglądu - rysów twarzy, długich czarnych włosów, niekiedy zaplecionych w warkocz nazwali ją Helowcy, którzy tak na nią zareagowali, gdy ich przyjmowała w Naszej Wsi).
Żona nawet by sobie ostatecznie odpuściła te niezabrane rzeczy, ale wiem, że cierpiałaby, więc to ja podjąłem decyzję, która ostatecznie spowodowała, że po podróży już o 19.00 w Naszym Mieszkaniu padłem i wylądowałem w łóżku!
NIEDZIELA (06.05)
No i jesteśmy w Pucusiu. Wstrząsające novum!
Będzie to wyższy stan pobytu niż zwykle, bo czas ten spędzimy z Teściową.
Wczoraj odzyskaliśmy Terenowego. Za 30 zł.
Warsztatowiec sam go przywiózł, a potem sam się nim odwiózł. Wracaliśmy razem z nim, bo planowaliśmy zakupy.
Jechał bardzo spokojnie i powoli. Myśleliśmy, że to może z powodu obecności Żony, ale potem okazało się, że na czele "długiego" sznura samochodów był traktor i nijak nie dało się go wyprzedzić.
Warsztatowiec stwierdził, że z kołem jest wszystko w porządku, tylko coś tam poprzeczyszczał, w tym płyn hamulcowy, chyba jakoś tak, i stwierdził, żeby, zanim wypuścimy się Terenowym w daleką, np. 50.kilometrową trasę, pojeździć nim najpierw "wokół komina".
I tak zrobimy po powrocie z Pucusia, gdyż znowu chcemy się wybrać do Czarnej Palącej, bo akurat do ich domu "spłynął" Po Morzach Pływający.
Może się czegoś dowiemy o tym "jego" Facebooku?...
PONIEDZIAŁEK (07.05)
No i wczoraj, od razu po przyjeździe, poszliśmy do naszej ulubionej restauracji Na Molo.
Tej, w której swego czasu Sunia obszczekała Czechów.
Tym razem poszliśmy bez niej i całe szczęście, bo część restauracji była wydzielona i odbywało się w niej komunijne przyjęcie z całym swoim sznytem i hałasem.
Żona chciała wyjść, ale ja się uparłem, żeby zostać. I chyba niedobrze, bo naszły mnie niespodziewanie zbyt głębokie, jak na krótki, sympatyczny w zamierzeniach urlop, niewerbalne rozważania natury filozoficznej - a to o tolerancji, a to o stadnym zachowaniu ludzi służącym, m.in. odrzucaniu "obcych" i pierwotnemu przetrwaniu za wszelką cenę, a to o niskiej kondycji intelektualnej i bezwolnemu poddawaniu się różnym trendom, a to o wszelakich manipulacjach prowadzonych na maluczkich, a to...
W sumie okropność ten mój stan. Nie podniosłem się już z niego i nie pomógł w domu nawet Pilsner Urquell, zwłaszcza że był już po dwóch Złotych Lwach.
Ale dzisiaj po południu jedziemy do Sopotu po Teściową i dzięki temu i niej na pewno wrócę do równowagi.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się w żaden sposób ani razu.
Mam 67 lat i 155 dni.
WTOREK (01.05)
No i wczoraj wywiesiłem flagę państwową.
Jestem patriotą, ale lepiej chyba powiedzieć, że czuję się patriotą.
Bo ze zdefiniowaniem pojęcia "jestem patriotą" miałbym spory problem, a raczej miałbym problem ze stworzeniem uniwersalnej definicji. Na pewno są wspólne cechy patriotyzmu, ale większość cech przypiętych do patriotyzmu przez różnych ludzi, różne środowiska jest traktowana różnie, czasami diametralnie inaczej.
Oczywiście nie mogę powiedzieć, że jestem patriotą, bo powiesiłem biało-czerwoną flagę.
Natomiast dlaczego czuję się patriotą, o tutaj byłoby mi łatwiej. Są to bowiem moje wyłączne odczucia będące sumą różnych doświadczeń i aktualnych zdarzeń. Żeby je wymienić, potrzebowałbym tylko trochę czasu. Ale gdybym się uparł sam siebie zdefiniować wedle tego, co czuję, to jestem "patriotą organicznym", takim, który hołduje pracy organicznej, pracy u podstaw na rzecz swoją i wszystkich Polaków.
Flaga wisi w Naszej Wsi, "wśród pól i lasów" i z tego powodu wygląda dość surrealistycznie. Ale tym bardziej na tym pustkowiu czuję dumę, ilekroć koło niej przechodzę. Pomaga mi w tym czysta sytuacja - symbol i ja. Nie muszę mieć wokół tłumów zespolonych ze sobą patriotycznie w jednym miejscu i jednej chwili. A podstawą dumy jest to, że do czterdziestego roku życia byłem zakompleksionym wobec świata Polaczkiem i nigdy nie myślałem, że może być inaczej. I nagle komuna padła, a ja stopniowo wyzwalałem się wobec świata.
A u mnie wyzwalanie się z kompleksów jest niezwykle trudne.
Flaga będzie wisieć do 9. Maja.
Zachód przyjął kapitulację Niemiec 8. Maja, a Stalin dzień później, 9. Dzień Zwycięstwa w Polsce był obchodzony według kalendarza "radzieckiego" do 2015 roku, i wtedy to obecny Sejm RP je zniósł i przeniósł na 8. Maja. I, np. już w tym względzie mógłbym różnić się od innych patriotów i z nimi dyskutować, chociaż jednoznacznego zdania nie mam.
Wiem tylko, że mój Ojciec mając lat 17 przymusowo został na kresach wschodnich wcielony do Armii Czerwonej. A potem, jako Polak, przeniesiony do II Armii (Ludowego) Wojska Polskiego dowodzonej przez fatalnego człowieka i dowódcę - gen. Karola Świerczewskiego.
Ojciec na froncie został ranny. Posiadał wiele odznaczeń radzieckich i polskich i przez całe życie Dzień Zwycięstwa obchodził 9. Maja. Udało mu się nie dożyć do 2015 roku. Wiem, jak by się wtedy zachował. Powiedzieć, że był na tym tle, i nie tylko zresztą na tym, drażliwym człowiekiem, to tak jakby nic nie powiedzieć.
Więc flaga będzie wisieć do 9. Maja, gdyż jest to jedyny z mojej strony ukłon, aby uhonorować Ojca.
Odwiedzili nas dzisiaj Prawnik Gitarzysta i Po Puszczy Chodząca, jego żona, z ich Dogiem. Tak dużego psa "z bliska" Sunia nie widziała!
Przyjechali do Naszej Wsi jako goście turystyczni, ale nasza znajomość jest prywatna. Mają takiego samego zajoba jak my na tle przyrody, psów, budowy domów i też mieszkają w przyrodniczej izolacji. Wracając kiedyś z urlopu z Białowieży nocowaliśmy u nich, ale nasza, a bardziej ze strony Żony, znajomość zaczęła się poprzez pewne forum internetowe.
Nawet ja, stroniący od tych wszystkich "współczesnych nowinek", muszę przyznać, że w wielu kwestiach internet jest niezastąpiony.
Dzięki niemu poznaliśmy sporo fajnych, bliskich nam z wielu względów ludzi, a z niektórymi "w realu", jak na przykład z Czarną Palącą i Po Morzach Pływającym, się zaprzyjaźniliśmy.
Znamy też wiele, dzięki internetowi, udanych przypadków łączenia się par. Bo co ma zrobić taki czterdziestoletni gość lub gościówa, którzy dotrwali do tego wieku w starokawalerstwie lub staropanieństwie (nawet ja czuję, jak te określenia są z poprzedniej epoki) lub są potencjalnymi partnerami "z odzysku"? Rówieśnicy dawno w różnych parach, pójść na dyskotekę i zgrywać małolata - obciach, a nawet gdyby udało się "coś" poderwać, to co robić z takim/-ą poderwanym/-ą, oprócz rzeczy oczywistych i w sumie krótkotrwałych?.. A nie każdy ma przecież szczęście poznać się dzięki własnym psom...
Z Prawnikiem Gitarzystą, Po Puszczy Chodzącą, Dogiem i z naszą Sunią wychodziliśmy na spacery. Można było pęc ze śmiechu, gdy się widziało ujadającą Sunię, która chciała bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę Doga. Nic dziwnego, że ją ignorował, żeby nie powiedzieć "olewał". Oboje są szlacheckiego rodowodu, ale ona na tej wsi "zchłopczała", a on nadal pozostał w każdym calu hrabiowski.
CZWARTEK (03.05)
No i przedwczoraj wieczorem przyjechało do Naszej Wsi Zagraniczne Grono Szyderców.
Na jedną noc, ale i tak dobrze, bo gdy zjeżdżają do Polski, są "rozrywani" przez całą rodzinę. A sprawa jest mocno skomplikowana, bo przez tę paczworkowość trudno wszystko pogodzić i wszystkim dogodzić. Do tego akurat w trakcie tego pobytu Q-Zięć mocno udzielał się w kwestii remontu kuchni swoich rodziców, więc specjalnego nastroju nie miał.
Cały pobyt zdominował oczywiście Q-Wnuk, którego immanentną cechą jest RUCH i SZYBKOŚĆ! I w nie brutalnie, despotycznie i bezwzględnie (już ma ksywę "Dyrektor" przy swoich raptem czterech latach) angażuje wszystkich dookoła łącznie z Sunią, która już wyrobiła sobie odruch usuwania się na jego widok.
A więc trzeba biegać, skakać, kopać piłkę, itp., najlepiej jak najszybciej, pod dyktando Dyrektora.
Na jednym ze spacerów Dyrektor, wymuszając na mnie jego gonienie, w pełnym gazie wpadł na babcię, która przykucnęła chcąc nam zrobić zdjęcie. W efekcie rozciął jej swoimi zębami czoło, a sam z bólu wył wniebogłosy. Ale po tym incydencie hamować się nauczył.
Zagraniczne Grono Szyderców wyjechało w środę do Metropolii, a my za nimi (rano po tym ruchu i szybkości "połamani"), żeby się w niej ponownie zobaczyć.
Plan dnia był prosty, ale potem, o dziwo, się rozbudował.
Najpierw pojechaliśmy do Przyjaciółki Pasierbicy, tej, która nam użycza w Metropolii Nie Naszego Mieszkania, aby odebrać Pasierbicę z Q-Wnuczką. Potem pojechaliśmy po Q-Wnuka, którego już przestały boleć zęby po zderzeniu z babcią, a potem wszyscy razem tramwajem pojechaliśmy do Rynku wiedząc co nas czeka.
A Rynek w Metropolii, i to jeszcze 3. Maja, to potęga robiąca wrażenie swoim rozmachem, od którego po godzinie trzeba uciekać. Gdyby nie Pilsner Urquell z beczki i parfait chałwowe, to nawet wcześniej.
Następnie, ze względu na paczworkowość, musieliśmy przeorganizować szyki i się rozdzielić. Pasierbica z Q-Wnuczką udała się do swoich dziadków, czyli Byłych Teściów Mojej Żony, a my z Q-Wnukiem-Dyrektorem pojechaliśmy tramwajem do Nie Naszego Mieszkania, a potem, zabrawszy Sunię, poszliśmy do parku, co nas wykończyło ostatecznie. A trzeba było jeszcze wrócić dwoma tramwajami do miejsca zbiórki całej paczworkowości, czyli do pradziadków Dyrektora, czyli do dziadków Pasierbicy, czyli do...
Za każdym razem, gdy wysiadaliśmy z kolejnego tramwaju, Q-Wnuk mówił:
- Dziękuję tramwaju! Byłeś najszybszy!
Więc nie sposób mu nie wybaczyć tego parcia na RUCH!
Byli Teściowie Mojej Żony zadali nam pytanie, gdy zapraszaliśmy ich do Pucka, albo do Naszego Miasteczka roztaczając przed nimi uroki wspólnego przebywania:
- Dlaczego chcecie przebywać z takimi starymi ludźmi?!
- Bo liczy się wasz intelekt i to, co macie do przekazania! - niezmiennie odpowiadaliśmy.
Ostatecznie do tak "odległych" spotkań nie doszło. Nie zdecydowali się ze względu na swój stan zdrowia, stąd, jak się tylko da, odwiedzamy ich w Metropolii.
Wtedy wszystko odbywa się według starej szkoły: obowiązują "właściwe" stroje, na wejściu kwiaty i butelka wina, stół zastawiony niczym w pięciogwiazdkowym hotelu, Gospodyni podająca frykasy, a Gospodarz "polewający" różne ciekawe płyny.
Ale nawet z zaskoczenia, w tym ogólnym paczworkowym zamieszaniu, znalazły się dla mnie pyszne ruskie pierogi.
Gdzie w tym wszystkim jest 11. miesięczna Q-Wnuczka?
Otóż jest wszędzie, ale tak jakby jej wcale nie było. Zawsze zadowolona, do szczęścia i bezzębnych szerokich uśmiechów wystarczy, jak siedzi wśród towarzystwa. A jeśli dostanie jeszcze coś do glamania, to dziecka nie ma.
Może jej tak zostanie na długo, ale uwaga! Ma już cztery jedynki, raczkuje, wszystko ją interesuje, zaczęła chodzić, więc staje się "niebezpieczna".
"Pociechą niech będzie fakt,
Że jest inna niż jej brat!"
PIĄTEK (04.05)
No i przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka. Wstrząsające novum!
Podróż zapowiadała się nieskomplikowanie, bo przecież już tyle razy...Ale nie z Żoną, która w Naszej Wsi zapomniała parę rzeczy. To chyba po tym ruchu i szybkości.
Trzeba więc było nadłożyć drogi, ale dzięki temu mogliśmy się ponownie zobaczyć z Gospodarzami po ich urlopie, czyli z Tym, Który Dba O Auto oraz jego żoną - Szamanką (Szamanką z racji wyglądu - rysów twarzy, długich czarnych włosów, niekiedy zaplecionych w warkocz nazwali ją Helowcy, którzy tak na nią zareagowali, gdy ich przyjmowała w Naszej Wsi).
Żona nawet by sobie ostatecznie odpuściła te niezabrane rzeczy, ale wiem, że cierpiałaby, więc to ja podjąłem decyzję, która ostatecznie spowodowała, że po podróży już o 19.00 w Naszym Mieszkaniu padłem i wylądowałem w łóżku!
NIEDZIELA (06.05)
No i jesteśmy w Pucusiu. Wstrząsające novum!
Będzie to wyższy stan pobytu niż zwykle, bo czas ten spędzimy z Teściową.
Wczoraj odzyskaliśmy Terenowego. Za 30 zł.
Warsztatowiec sam go przywiózł, a potem sam się nim odwiózł. Wracaliśmy razem z nim, bo planowaliśmy zakupy.
Jechał bardzo spokojnie i powoli. Myśleliśmy, że to może z powodu obecności Żony, ale potem okazało się, że na czele "długiego" sznura samochodów był traktor i nijak nie dało się go wyprzedzić.
Warsztatowiec stwierdził, że z kołem jest wszystko w porządku, tylko coś tam poprzeczyszczał, w tym płyn hamulcowy, chyba jakoś tak, i stwierdził, żeby, zanim wypuścimy się Terenowym w daleką, np. 50.kilometrową trasę, pojeździć nim najpierw "wokół komina".
I tak zrobimy po powrocie z Pucusia, gdyż znowu chcemy się wybrać do Czarnej Palącej, bo akurat do ich domu "spłynął" Po Morzach Pływający.
Może się czegoś dowiemy o tym "jego" Facebooku?...
PONIEDZIAŁEK (07.05)
No i wczoraj, od razu po przyjeździe, poszliśmy do naszej ulubionej restauracji Na Molo.
Tej, w której swego czasu Sunia obszczekała Czechów.
Tym razem poszliśmy bez niej i całe szczęście, bo część restauracji była wydzielona i odbywało się w niej komunijne przyjęcie z całym swoim sznytem i hałasem.
Żona chciała wyjść, ale ja się uparłem, żeby zostać. I chyba niedobrze, bo naszły mnie niespodziewanie zbyt głębokie, jak na krótki, sympatyczny w zamierzeniach urlop, niewerbalne rozważania natury filozoficznej - a to o tolerancji, a to o stadnym zachowaniu ludzi służącym, m.in. odrzucaniu "obcych" i pierwotnemu przetrwaniu za wszelką cenę, a to o niskiej kondycji intelektualnej i bezwolnemu poddawaniu się różnym trendom, a to o wszelakich manipulacjach prowadzonych na maluczkich, a to...
W sumie okropność ten mój stan. Nie podniosłem się już z niego i nie pomógł w domu nawet Pilsner Urquell, zwłaszcza że był już po dwóch Złotych Lwach.
Ale dzisiaj po południu jedziemy do Sopotu po Teściową i dzięki temu i niej na pewno wrócę do równowagi.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się w żaden sposób ani razu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...