30.07.2018 - pn
Mam 67 lat i 239 dni.
PONIEDZIAŁEK (30.07)
No i jeszcze bardziej rozumiem mojego Syna.
Cierpi on i jest w głębokiej frustracji, bo czuje wewnętrznie, że jego żywiołem jest komponowanie.
Ale tego robić nie może, bo ma czworo dzieci. On sam, oczywiście z Synową, świadomi praw i obowiązków, stworzyli taki stan codzienności, który najlepiej chyba opisać wszechoblepiającą natarczywością ich czterech synów wynikającą z ich bezpośredniej rywalizacji, permanentnego zwracania na siebie uwagi rodziców i oczywiście zaspokajania różnych własnych potrzeb. Do tego trzeba dodać światopogląd Syna i Synowej, który, oprócz kwestii religijnych, zakłada całkowite poświęcenie się dzieciom i likwidację własnych "egoistycznych" dążeń.
Sytuacja jest patowa, bo jednak cały czas wyłażą na wierzch potrzeby Syna, które nierealizowane są przyczyną frustracji. A nie da się znaleźć prostego rozwiązania. Być może go nie ma. Doradzić też się nic nie da, chociaż czasami nieudolnie próbuję, ale raczej z nastawieniem, że to i tak jest bez sensu.
O potrzebach Synowej, takich naprawdę jej, osobistych, nie wiem nic. Wydaje się, że ten stan rzeczy ją zadowala, ale może to być mocno mylące.
Czyli można podsumować mądrze, że:
- jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B,
- nie da się zjeść ciastko i mieć ciastko,
lub zmodyfikowane przez Żonę, gdzieś na trasie Olsztyn - Olsztynek:
- nie da się długo spać i mieć ciastko!
Dlaczego o tym piszę?
Pobyt w Naszej Wsi, 11-dniowy, mógłby być postrzegany nawet przez najbliższych, znających moje i Żony realia towarzysko-zawodowo-rodzinno i inne -inno, jako sympatyczny urlop i klasyczne byczenie się na łonie natury.
Był zupełnie czym innym, bo został całkowicie i bezwzględnie podporządkowany wnukom.
Najpierw przebywał z nami mój Wnuk-III, a potem Q-Wnuk. W tym wszystkim była krótka przerwa na odwiezienie jednego do Metropolii, a przywiezienie stamtąd drugiego, ale wystarczyła ona nawet nie tyle na regenerację sił, ile na natychmiastowe przeorganizowanie szyków i dopasowanie się do kolejnych realiów.
Tak więc doświadczyliśmy wszechoblepiactwa, które nie pozwalało na nic poza nim.
Nie skarżę się, tylko tłumaczę, dlaczego nie mogłem z radością i przyjemnością pisać bloga.
To tyle tytułem wyjaśnienia.
Żonie wszakże nie przeszkadzała ta sytuacja w wymyślaniu kolejnych sentencji, typu:
"Facet to jest potencjał! Tylko trzeba umieć nim pokierować!" (rozumiem, że facetem?).
I w tym samym tonie:
"Jak każdego narzędzia trzeba umieć go użyć!" (rozumiem, że faceta?).
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
poniedziałek, 30 lipca 2018
poniedziałek, 23 lipca 2018
23.07.2018 - pn
Mam 67 lat i 232 dni.
WTOREK (17.07)
No i dzisiaj dowiedziałem się, jak będzie wyglądał, chyba, nasz sierpniowy urlop w Pucku.
Zapowiada się oczywiście wspaniale, a dodatkowo nieźle.
W okresie naszego pobytu ma bowiem spędzić w nim urlop Problemów Nierobiąca, a ponadto na kilka dni zjadą Skrycie Wkurwiona i Kolega Inżynier wraz z ich dwiema córkami.
Już sobie ostrzę zęby na różne smaczki!
Dzisiaj wyjechaliśmy z Olsztyna do Iławy z krótkim postojem w Ostródzie.
Miasto to znane jest przede wszystkim jako miejsce wakacyjnego wypoczynku nad rzeką Drwęcą i jeziorem Drwęckim oraz z Kanału Elbląsko-Ostródzkiego. Dla nas mocno nieciekawe, tkwiące w komunistycznych czasach XX wieku. Na pewno przysłużyli się Sowieci, którzy w czasie działań wojennych zniszczyli je w 60 %. W centrum znajdują się zabudowania koszar, część w stanie podupadłym, część pięknie odrestaurowana.
Co innego Iława. Cała tkwi już w XXI wieku, mimo że również została zniszczona chyba dokładnie przez tych samych Sowietów (ten sam front - szli, jak burza). Potencjał turystyczny, oparty na najdłuższym w Polsce jeziorze Jeziorak z największą wyspą śródlądową Wielka Żuława, jest wykorzystany maksymalnie i do bólu, czyli na dłuższą metę nie dla nas. Ale wszędzie, to znaczy wokół Małego Jezioraka, jest urokliwie.
ŚRODA (18.07)
No i cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Iławy.
Długość ścieżki pieszej i rowerowej wokół Małego Jezioraka jest na wymiar ludzki, raptem 2 700 m, jak powiedział nam zagadnięty starszy mężczyzna siedzący na ławce.
- Przepraszam, pan jest mieszkańcem Iławy? - zapytałem.
Chwilę się zawahał i spojrzał na mnie lekko ironicznie.
- Od urodzenia! - Że też się nie domyśliłem i zadaję takie głupie pytanie.
- A tędy, jak pójdziemy, to będziemy szli wokół jeziora? - Nic mnie nie zraziło.
- Tak, 2 700 m! - Patrzył na mnie nadal ironicznie i dodał:
- To znaczy z tego miejsca, na którym siedzę i do tego miejsca, oczywiście! - Nadal patrzył z wyraźnym przesłaniem: "Facet, czy złapałeś?!"
- A to świetnie! - Ucieszyłem się i podziękowałem.
Gdy odeszliśmy, Żona skwapliwie dorzuciła:
- Skąd ja to znam! - Ten wiek i sposób bycia!
Jakiś moment szliśmy wzdłuż torów kolejowych usytuowanych wyżej, na skarpie, a mknące tamtędy, m.in. Pendolino, przypomniały mi moją podróż, półtora miesiąca temu, ze Stolicy do Gdyni, kiedy z tamtej perspektywy podziwiałem piękne dworce, w Iławie właśnie, i w Malborku.
Przerwaliśmy więc nasz jezioracki obchód i autobusem, chłonąc iławską codzienność, pojechaliśmy go zobaczyć.
Po drodze mijaliśmy zakład karny, czyli mówiąc, nomen omen po ludzku, więzienie. Słynie ono z buntów, pacyfikacji i samookaleczeń, a także pobicia internowanych wiosną 1982 roku. Dokładnie wtedy, kiedy ja siedziałem blisko trzy miesiące w Nysie. Nas nie bili, ale widziałem cele we krwi, gdy któryś z naszych nie wytrzymywał i się ciął. Dlatego widząc mury więzienne, kolczaste druty, a przede wszystkim okna cel zasłonięte matowymi, zbrojonymi szybami, nie mogę być obojętny, gdyż wiem, że akurat w tej chwili ktoś w jakiejś celi usiłuje odsłoniętą górą okna, taką szczeliną niewidoczną z zewnątrz, ujrzeć niebo. I wiem, że lepiej dla niego, jeśli jest ono akurat szare, nie niebieskie!
Aktualnie osadzonych jest 1 300 mężczyzn.
Dworzec piękny, z cegły. Dopieszczone detale wewnątrz i na zewnątrz budynku. Taki sam mógłby być w Naszym Miasteczku, ale nie jest.
Późnym popołudniem, wśród szuwar, zjedliśmy obiad w restauracji STARY TARTAK.
Przy piwku (Pilsnera Urquella w żadnym iławskim gastronomicznym przybytku nie uświadczysz, więc piłem lokalse, znośne), jak zwykle, codziennie, zadzwoniłem do Szkoły, gdzie w tym okresie, na straży jej dóbr wszelakich, stoi samodzielnie i samotnie Kolega-Współpracownik, znany z upodobań (mało powiedziane) wodnych - żeglarskich, kajakowych, spływowych, itp. Więc świadomie mu powiedzieliśmy, gdzie akurat przebywamy.
W jego natychmiastowej (przypomina to start w blokach startowych w najszybszym biegu, czyli na 100 m) opowieści, którą gwałtownie przerwaliśmy po 15. minutach, pilnując w jej trakcie, aby trzymał się jednego wątku, przeleciał błyskawicznie cały Jeziorak, tam i z powrotem z opisem niuansów linii brzegowej i zabudowy jej prawobrzeżnej strony warszawskimi niezamieszkanymi carringtonami, po czym wpadł w Kanał Iławski, a z niego w Kanał Ostróda-Elbląg ze szczegółowym opisem skomplikowanej jego maszynerii - śluz i pochylni (100 m różnicy między poziomami krańcowych jezior).
A dlaczego mu przerwaliśmy? To oczywiście wynika z naszych doświadczeń, a zwłaszcza z pierwszego, o którym być może już pisałem, nie pamiętam (było nie było, powoli zbliża się rocznica BLOGA EMERYTA!).
Kiedyś zaczął opowiadać o pewnej, ciężkosrajnej pracownicy apteki, której kierownikiem (pracownicy i apteki) jest jego ukochana, doprowadzana przez tę ciężkosrajną do rozpaczy i rozstroju nerwowego. Dla nas było to bardzo interesujące, bo mieliśmy podobne doświadczenia z "naszą" Quasi-Gospodynią mieszkającą z nami w Naszej Wsi. Ale po jakichś 5. minutach opowieść ze swoją treścią, nie wiedzieć w jaki sposób i dlaczego, znalazła się w Kanadzie, by po naszej przytomnej interwencji, kiedy wszyscy już się zdążyli pogubić, wrócić szczęśliwie do Polski, co więcej do Metropolii i do...apteki.
Dlatego zawsze, jak Kolega-Współpracownik się rozkręca i rozpoczyna 5. wątek do wątku, czyli wchodzi na 5. poziom (teraz to trzeba mówić "lewel", albo lepiej "level"!), gwałtownie mu przerywamy słowami "Ale nie do Kanady!", po czym wspólnie, czasami żmudnie, przypominamy sobie, co było na początku i udaje nam się dobrnąć do meritum.
Czasami, trochę w innych sytuacjach, kiedy Kolega-Współpracownik zaczyna, przerywam mu:
- Ale tylko nie od Chaosu!
Jest to wtedy, kiedy czuje on kompulsywną potrzebę wyjaśniania kolejny raz danego problemu lub sprawy naświetlając je po raz dziesiąty od wszelkich możliwych podstaw i kierunków przy ewidentnym założeniu, że my z Żoną jesteśmy osobami z innej branży, a przynajmniej spoza Szkoły lub chociaż po półrocznym urlopie i zerwaniu, w związku z tym, wszelkich kontaktów ze Szkołą i jej sprawami.
Ale Kolega-Współpracownik ma podstawowy i wielki plus - nigdy, przy żadnym brutalnym przerwaniu jego słowotoku, się nie obraża!
W Iławie mieszkamy w Villi Port usytuowanej przy ruchliwej "16", ale za to w pobliżu pięknego skweru, który regularnie nawiedzamy z Sunią.
Skwer rozpoczyna się przestrzennym pomnikiem o trzech planach. Na pierwszym głównym elementem jest monumentalna, betonowa postać o wysokości ok. 4 m, przedstawiająca mężczyznę w długim płaszczu. Na drugim planie jest orzeł i zarys obecnych granic Polski, a na trzecim, w betonowej płaszczyźnie wyryto napis "Ziemia Mazurska jest nasza" i pod nim podpis, trudny do rozszyfrowania. Chyba tego mężczyzny.
Wielkość pomnika, jak również jego stylizacja, charakter i tekst wyraźnie mówią, że całość powstała w epoce komuny. Nie mogłem dojść, kto zacz, więc przy pierwszej okazji zapytałem o tego mężczyznę młodą dziewczynę, która akurat skrzętnie, w upale pieliła wokół rabatki i podlewała biedne roślinki.
Nie wiedziała.
Jak zresztą większość Polaków, których przepytuję będąc w danej miejscowości.
- Czy Pan/-i mieszka w..?
- Tak! - z uśmiechem i gotowością udzielenia pomocy, np. odpowiedzi, gdzie jest Biedronka albo galeria handlowa.
- A ilu mieszkańców liczy...?
- Nie wiem!, albo - Ja stąd nie pochodzę!, albo - Ja tutaj mieszkam dopiero od 5. lat!
- A Pan/-i mieszka może przy tej ulicy?
- Tak! - z takim samym uśmiechem, żeby wskazać poszukiwany przeze mnie numer, albo jakiś urząd, albo przychodnię zdrowia, albo...
- A może mi Pan/-i powiedzieć, kim był Brodziński, (ew. Korsak, Kamieński, Dąbrowski, Broniewski, Sienkiewicz, Orzeszkowa, Chopin, Czajkowski, Mickiewicz), ...........................................................?
- Nie wiem! - bez zawstydzenia. Albo: - Niestety, nie wiem! - z lekkim.
Ewentualnie na pytanie o Kościuszkę lub Piłsudskiego słyszę:
- No! No! No ten! No! Prawda Kazik?!...No ten, co walczył.
Takie samo pytanie o nazwę ulicy Jana Pawła II spotyka się w 100.% ze szczerym zdziwieniem pomieszanym z wypisanym na twarzach niedowierzaniem "Ale kretyn! Jak można nie wiedzieć, kim był Jan Paweł II?!"
W takich razach Żona błyskawicznie odsuwa się ode mnie, no chyba że siedzi akurat ze mną w samochodzie, i udaje, że z tym panem nie ma niczego wspólnego.
Tak było również, gdy dzisiaj wieczorem wracaliśmy z kolejnego spaceru po "naszym skwerku".
Na ławce siedział tutejszy lokals (określenie Żony), który co jakiś czas wydobywał z plastikowej torby takąż plastikową butelkę, ciągnął z niej parę łyków płynu i chował z powrotem. Powiedziałem, że pójdę i go o ten pomnik zapytam.
Jezu! - jęknęła Żona i przyspieszyła kroku.
Lokals, wiek trudny do określenia, na oko 30-50 lat, łysiejący, z charakterystyczną opalenizną ludzi dużo przebywających na świeżym powietrzu. Na całym prawym policzku i nosie miał gojącą się powierzchowną ranę będącą wyraźnie po etapie bólu, a na etapie swędzenia przy gojeniu, świadczącą niezbicie o niedawnym przetarciu i kontakcie z Matką Ziemią egzekwującą bezwzględnie i zaborczo prawo ciążenia. Gdy się uśmiechał, zaskakująco młody.
Właśnie kolejny raz zasysał z butelki nie spodziewając się, że ktoś go zaczepi.
- Przepraszam, czy pan wie, kim jest ta osoba na pomniku?!
Zaskoczony odessał się od butelki w sposób typowy dla małych dzieci, które mocno spragnione potrafią wszystko wypić jednym ciągiem na bezdechu, żeby oderwać się z głośnym mlaśnięciem od kubka, czy butelki i głęboko nabrać powietrza.
Rozległo się mlaśnięcie i usłyszałem jeszcze na bezdechu, ledwo wysapane i wsparte potakującym ruchem głowy:
- Tak!
Przy czym pan się do mnie bardzo życzliwie uśmiechał wyraźnie zadowolony, że może służyć w tak istotnej sprawie, z charakterystyczną dla lokalsów chęcią pomocy i nadania sobie znaczenia.
- Czyli kto? - zapytałem bez cienia irytacji, raczej z ciekawością "Co też on powie?!".
- Mickiewicz!...- Znaczy Żeromski! - dorzucił natychmiast kiwając jednocześnie przecząco głową. Szybko się zorientowałem, że jest to charakterystyczny i typowy ruch dla deliry, nie do opanowania, przenoszony na korpus całego siedzącego ciała. Musiał jednak w tej krótkiej chwili zawahania zobaczyć w mojej twarzy niedowierzanie, bo postać, ani kontekst, żadną miarą nie wyglądały mi na Mickiewicza, bo dorzucił ciągle kiwając głową:
- Żeromski!
- A Żeromski! - No tak! -Teraz wszystko mi się zgadza! - Przecież po drugiej stronie ulicy jest ogólniak jego imienia! - wydarłem się. - No, dziękuję bardzo! - dorzuciłem wyraźnie zachwycony.
Pan, nadal się trzęsąc, uśmiechnął się i spokojnie przystąpił do dalszego usuwania deliry.
Wracając do domu sam(!) zastanawiałem się nad kwestią budowy pomników. Dawniej, panie, to jak wybudowali to i twarz, i postać, i charakter były oddane tak, że aż dreszcze i ciarki przechodziły. A teraz, panie, np. takie niezliczone i wszechobecne pomniki Jana Pawła II - karykatura i obciach! Jeden niepodobny do drugiego, a na pewno nie do papieża. Wygląda to tak, jakby "artyści", proboszczowie parafii i wierni w życiu nie widzieli papieża na żywo lub w telewizji i nie mieli do czynienia z milionami jego zdjęć! Albo pomniki prezydenta Lecha Kaczyńskiego! Fakt, wysoki to on nie był, ale to co wyprawiają domorośli twórcy, wygląda na kpinę i kwalifikuje się do jakiegoś paragrafu za obrazę majestatu! Bo nie da się tego nawet "podciągnąć" pod sztukę ludową!
Dzisiaj "zlądowało" w Polsce Zagraniczne Grono Szyderców. Zdaje się, że na aż dwa tygodnie. "Zdaje się", bo o takich rzeczach dowiaduję się ostatni. Informacje o ich przyjeździe dotarły do mnie, gdy byli w połowie podróży.
Teściowa wybrnęła z tego dyplomatycznie mówiąc:
- No wiesz, wszyscy staramy się ciebie oszczędzić i nie bombardować niepotrzebnymi informacjami! - Przecież i tak masz tyle na głowie!
CZWARTEK (19.07)
No i wyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.
Ciężko się jedzie po różnych drogach, jeśli nie są eskami lub autostradami, bo wszędzie się je buduje. Nic dziwnego, że PIS, gdy obejmował rządy, mówił, że "Polska jest w ruinie!" lub że "Polskę zastał w ruinie!". Nie pamiętam.
SOBOTA (21.07)
No i wyjechaliśmy do Metropolii.
Po zrobieniu wczoraj czterech prań i wieszaniu mokrych ciuchów, psich prześcieradeł i bóg wie czego, gdzie się tylko dało, z wykorzystaniem balkonu i upalnej pogody.
Po wstaniu o szóstej rano, pakowaniu się, po przejechaniu 400 km i po szybkim prysznicu, poganiany przez Syna smsem "Nie przyjeżdżaj późno, bo czekamy z prezentem" przybyłem, jako teść, na uroczystość XL urodzin mojej Synowej.
NIEDZIELA (22.07)
No i na uroczystości obaliłem trochę wódki.
I skutecznie namówiłem inne osoby do tego niecnego procederu, by dzisiaj rano, czując się jak młody bóg, odwieźć na dworzec Syna, Córcię, Wnuka I, Wnuka II, by potem z Wnukiem III pojechać do Nie Naszego Mieszkania po Żonę i Sunię, i gwałtem wyjechać do Naszej Wsi, by przejąć obowiązki Gospodarzy, którzy właśnie wyjeżdżali na urlop.
PONIEDZIAŁEK (23.07)
No i jestem idealnie wykończony.
I niestety w znacznym stopniu sfrustrowany, do czego w głównej mierze przyczyniła się Córcia. A tego bym się nie spodziewał.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Mam 67 lat i 232 dni.
WTOREK (17.07)
No i dzisiaj dowiedziałem się, jak będzie wyglądał, chyba, nasz sierpniowy urlop w Pucku.
Zapowiada się oczywiście wspaniale, a dodatkowo nieźle.
W okresie naszego pobytu ma bowiem spędzić w nim urlop Problemów Nierobiąca, a ponadto na kilka dni zjadą Skrycie Wkurwiona i Kolega Inżynier wraz z ich dwiema córkami.
Już sobie ostrzę zęby na różne smaczki!
Dzisiaj wyjechaliśmy z Olsztyna do Iławy z krótkim postojem w Ostródzie.
Miasto to znane jest przede wszystkim jako miejsce wakacyjnego wypoczynku nad rzeką Drwęcą i jeziorem Drwęckim oraz z Kanału Elbląsko-Ostródzkiego. Dla nas mocno nieciekawe, tkwiące w komunistycznych czasach XX wieku. Na pewno przysłużyli się Sowieci, którzy w czasie działań wojennych zniszczyli je w 60 %. W centrum znajdują się zabudowania koszar, część w stanie podupadłym, część pięknie odrestaurowana.
Co innego Iława. Cała tkwi już w XXI wieku, mimo że również została zniszczona chyba dokładnie przez tych samych Sowietów (ten sam front - szli, jak burza). Potencjał turystyczny, oparty na najdłuższym w Polsce jeziorze Jeziorak z największą wyspą śródlądową Wielka Żuława, jest wykorzystany maksymalnie i do bólu, czyli na dłuższą metę nie dla nas. Ale wszędzie, to znaczy wokół Małego Jezioraka, jest urokliwie.
ŚRODA (18.07)
No i cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Iławy.
Długość ścieżki pieszej i rowerowej wokół Małego Jezioraka jest na wymiar ludzki, raptem 2 700 m, jak powiedział nam zagadnięty starszy mężczyzna siedzący na ławce.
- Przepraszam, pan jest mieszkańcem Iławy? - zapytałem.
Chwilę się zawahał i spojrzał na mnie lekko ironicznie.
- Od urodzenia! - Że też się nie domyśliłem i zadaję takie głupie pytanie.
- A tędy, jak pójdziemy, to będziemy szli wokół jeziora? - Nic mnie nie zraziło.
- Tak, 2 700 m! - Patrzył na mnie nadal ironicznie i dodał:
- To znaczy z tego miejsca, na którym siedzę i do tego miejsca, oczywiście! - Nadal patrzył z wyraźnym przesłaniem: "Facet, czy złapałeś?!"
- A to świetnie! - Ucieszyłem się i podziękowałem.
Gdy odeszliśmy, Żona skwapliwie dorzuciła:
- Skąd ja to znam! - Ten wiek i sposób bycia!
Jakiś moment szliśmy wzdłuż torów kolejowych usytuowanych wyżej, na skarpie, a mknące tamtędy, m.in. Pendolino, przypomniały mi moją podróż, półtora miesiąca temu, ze Stolicy do Gdyni, kiedy z tamtej perspektywy podziwiałem piękne dworce, w Iławie właśnie, i w Malborku.
Przerwaliśmy więc nasz jezioracki obchód i autobusem, chłonąc iławską codzienność, pojechaliśmy go zobaczyć.
Po drodze mijaliśmy zakład karny, czyli mówiąc, nomen omen po ludzku, więzienie. Słynie ono z buntów, pacyfikacji i samookaleczeń, a także pobicia internowanych wiosną 1982 roku. Dokładnie wtedy, kiedy ja siedziałem blisko trzy miesiące w Nysie. Nas nie bili, ale widziałem cele we krwi, gdy któryś z naszych nie wytrzymywał i się ciął. Dlatego widząc mury więzienne, kolczaste druty, a przede wszystkim okna cel zasłonięte matowymi, zbrojonymi szybami, nie mogę być obojętny, gdyż wiem, że akurat w tej chwili ktoś w jakiejś celi usiłuje odsłoniętą górą okna, taką szczeliną niewidoczną z zewnątrz, ujrzeć niebo. I wiem, że lepiej dla niego, jeśli jest ono akurat szare, nie niebieskie!
Aktualnie osadzonych jest 1 300 mężczyzn.
Dworzec piękny, z cegły. Dopieszczone detale wewnątrz i na zewnątrz budynku. Taki sam mógłby być w Naszym Miasteczku, ale nie jest.
Późnym popołudniem, wśród szuwar, zjedliśmy obiad w restauracji STARY TARTAK.
Przy piwku (Pilsnera Urquella w żadnym iławskim gastronomicznym przybytku nie uświadczysz, więc piłem lokalse, znośne), jak zwykle, codziennie, zadzwoniłem do Szkoły, gdzie w tym okresie, na straży jej dóbr wszelakich, stoi samodzielnie i samotnie Kolega-Współpracownik, znany z upodobań (mało powiedziane) wodnych - żeglarskich, kajakowych, spływowych, itp. Więc świadomie mu powiedzieliśmy, gdzie akurat przebywamy.
W jego natychmiastowej (przypomina to start w blokach startowych w najszybszym biegu, czyli na 100 m) opowieści, którą gwałtownie przerwaliśmy po 15. minutach, pilnując w jej trakcie, aby trzymał się jednego wątku, przeleciał błyskawicznie cały Jeziorak, tam i z powrotem z opisem niuansów linii brzegowej i zabudowy jej prawobrzeżnej strony warszawskimi niezamieszkanymi carringtonami, po czym wpadł w Kanał Iławski, a z niego w Kanał Ostróda-Elbląg ze szczegółowym opisem skomplikowanej jego maszynerii - śluz i pochylni (100 m różnicy między poziomami krańcowych jezior).
A dlaczego mu przerwaliśmy? To oczywiście wynika z naszych doświadczeń, a zwłaszcza z pierwszego, o którym być może już pisałem, nie pamiętam (było nie było, powoli zbliża się rocznica BLOGA EMERYTA!).
Kiedyś zaczął opowiadać o pewnej, ciężkosrajnej pracownicy apteki, której kierownikiem (pracownicy i apteki) jest jego ukochana, doprowadzana przez tę ciężkosrajną do rozpaczy i rozstroju nerwowego. Dla nas było to bardzo interesujące, bo mieliśmy podobne doświadczenia z "naszą" Quasi-Gospodynią mieszkającą z nami w Naszej Wsi. Ale po jakichś 5. minutach opowieść ze swoją treścią, nie wiedzieć w jaki sposób i dlaczego, znalazła się w Kanadzie, by po naszej przytomnej interwencji, kiedy wszyscy już się zdążyli pogubić, wrócić szczęśliwie do Polski, co więcej do Metropolii i do...apteki.
Dlatego zawsze, jak Kolega-Współpracownik się rozkręca i rozpoczyna 5. wątek do wątku, czyli wchodzi na 5. poziom (teraz to trzeba mówić "lewel", albo lepiej "level"!), gwałtownie mu przerywamy słowami "Ale nie do Kanady!", po czym wspólnie, czasami żmudnie, przypominamy sobie, co było na początku i udaje nam się dobrnąć do meritum.
Czasami, trochę w innych sytuacjach, kiedy Kolega-Współpracownik zaczyna, przerywam mu:
- Ale tylko nie od Chaosu!
Jest to wtedy, kiedy czuje on kompulsywną potrzebę wyjaśniania kolejny raz danego problemu lub sprawy naświetlając je po raz dziesiąty od wszelkich możliwych podstaw i kierunków przy ewidentnym założeniu, że my z Żoną jesteśmy osobami z innej branży, a przynajmniej spoza Szkoły lub chociaż po półrocznym urlopie i zerwaniu, w związku z tym, wszelkich kontaktów ze Szkołą i jej sprawami.
Ale Kolega-Współpracownik ma podstawowy i wielki plus - nigdy, przy żadnym brutalnym przerwaniu jego słowotoku, się nie obraża!
W Iławie mieszkamy w Villi Port usytuowanej przy ruchliwej "16", ale za to w pobliżu pięknego skweru, który regularnie nawiedzamy z Sunią.
Skwer rozpoczyna się przestrzennym pomnikiem o trzech planach. Na pierwszym głównym elementem jest monumentalna, betonowa postać o wysokości ok. 4 m, przedstawiająca mężczyznę w długim płaszczu. Na drugim planie jest orzeł i zarys obecnych granic Polski, a na trzecim, w betonowej płaszczyźnie wyryto napis "Ziemia Mazurska jest nasza" i pod nim podpis, trudny do rozszyfrowania. Chyba tego mężczyzny.
Wielkość pomnika, jak również jego stylizacja, charakter i tekst wyraźnie mówią, że całość powstała w epoce komuny. Nie mogłem dojść, kto zacz, więc przy pierwszej okazji zapytałem o tego mężczyznę młodą dziewczynę, która akurat skrzętnie, w upale pieliła wokół rabatki i podlewała biedne roślinki.
Nie wiedziała.
Jak zresztą większość Polaków, których przepytuję będąc w danej miejscowości.
- Czy Pan/-i mieszka w..?
- Tak! - z uśmiechem i gotowością udzielenia pomocy, np. odpowiedzi, gdzie jest Biedronka albo galeria handlowa.
- A ilu mieszkańców liczy...?
- Nie wiem!, albo - Ja stąd nie pochodzę!, albo - Ja tutaj mieszkam dopiero od 5. lat!
- A Pan/-i mieszka może przy tej ulicy?
- Tak! - z takim samym uśmiechem, żeby wskazać poszukiwany przeze mnie numer, albo jakiś urząd, albo przychodnię zdrowia, albo...
- A może mi Pan/-i powiedzieć, kim był Brodziński, (ew. Korsak, Kamieński, Dąbrowski, Broniewski, Sienkiewicz, Orzeszkowa, Chopin, Czajkowski, Mickiewicz), ...........................................................?
- Nie wiem! - bez zawstydzenia. Albo: - Niestety, nie wiem! - z lekkim.
Ewentualnie na pytanie o Kościuszkę lub Piłsudskiego słyszę:
- No! No! No ten! No! Prawda Kazik?!...No ten, co walczył.
Takie samo pytanie o nazwę ulicy Jana Pawła II spotyka się w 100.% ze szczerym zdziwieniem pomieszanym z wypisanym na twarzach niedowierzaniem "Ale kretyn! Jak można nie wiedzieć, kim był Jan Paweł II?!"
W takich razach Żona błyskawicznie odsuwa się ode mnie, no chyba że siedzi akurat ze mną w samochodzie, i udaje, że z tym panem nie ma niczego wspólnego.
Tak było również, gdy dzisiaj wieczorem wracaliśmy z kolejnego spaceru po "naszym skwerku".
Na ławce siedział tutejszy lokals (określenie Żony), który co jakiś czas wydobywał z plastikowej torby takąż plastikową butelkę, ciągnął z niej parę łyków płynu i chował z powrotem. Powiedziałem, że pójdę i go o ten pomnik zapytam.
Jezu! - jęknęła Żona i przyspieszyła kroku.
Lokals, wiek trudny do określenia, na oko 30-50 lat, łysiejący, z charakterystyczną opalenizną ludzi dużo przebywających na świeżym powietrzu. Na całym prawym policzku i nosie miał gojącą się powierzchowną ranę będącą wyraźnie po etapie bólu, a na etapie swędzenia przy gojeniu, świadczącą niezbicie o niedawnym przetarciu i kontakcie z Matką Ziemią egzekwującą bezwzględnie i zaborczo prawo ciążenia. Gdy się uśmiechał, zaskakująco młody.
Właśnie kolejny raz zasysał z butelki nie spodziewając się, że ktoś go zaczepi.
- Przepraszam, czy pan wie, kim jest ta osoba na pomniku?!
Zaskoczony odessał się od butelki w sposób typowy dla małych dzieci, które mocno spragnione potrafią wszystko wypić jednym ciągiem na bezdechu, żeby oderwać się z głośnym mlaśnięciem od kubka, czy butelki i głęboko nabrać powietrza.
Rozległo się mlaśnięcie i usłyszałem jeszcze na bezdechu, ledwo wysapane i wsparte potakującym ruchem głowy:
- Tak!
Przy czym pan się do mnie bardzo życzliwie uśmiechał wyraźnie zadowolony, że może służyć w tak istotnej sprawie, z charakterystyczną dla lokalsów chęcią pomocy i nadania sobie znaczenia.
- Czyli kto? - zapytałem bez cienia irytacji, raczej z ciekawością "Co też on powie?!".
- Mickiewicz!...- Znaczy Żeromski! - dorzucił natychmiast kiwając jednocześnie przecząco głową. Szybko się zorientowałem, że jest to charakterystyczny i typowy ruch dla deliry, nie do opanowania, przenoszony na korpus całego siedzącego ciała. Musiał jednak w tej krótkiej chwili zawahania zobaczyć w mojej twarzy niedowierzanie, bo postać, ani kontekst, żadną miarą nie wyglądały mi na Mickiewicza, bo dorzucił ciągle kiwając głową:
- Żeromski!
- A Żeromski! - No tak! -Teraz wszystko mi się zgadza! - Przecież po drugiej stronie ulicy jest ogólniak jego imienia! - wydarłem się. - No, dziękuję bardzo! - dorzuciłem wyraźnie zachwycony.
Pan, nadal się trzęsąc, uśmiechnął się i spokojnie przystąpił do dalszego usuwania deliry.
Wracając do domu sam(!) zastanawiałem się nad kwestią budowy pomników. Dawniej, panie, to jak wybudowali to i twarz, i postać, i charakter były oddane tak, że aż dreszcze i ciarki przechodziły. A teraz, panie, np. takie niezliczone i wszechobecne pomniki Jana Pawła II - karykatura i obciach! Jeden niepodobny do drugiego, a na pewno nie do papieża. Wygląda to tak, jakby "artyści", proboszczowie parafii i wierni w życiu nie widzieli papieża na żywo lub w telewizji i nie mieli do czynienia z milionami jego zdjęć! Albo pomniki prezydenta Lecha Kaczyńskiego! Fakt, wysoki to on nie był, ale to co wyprawiają domorośli twórcy, wygląda na kpinę i kwalifikuje się do jakiegoś paragrafu za obrazę majestatu! Bo nie da się tego nawet "podciągnąć" pod sztukę ludową!
Dzisiaj "zlądowało" w Polsce Zagraniczne Grono Szyderców. Zdaje się, że na aż dwa tygodnie. "Zdaje się", bo o takich rzeczach dowiaduję się ostatni. Informacje o ich przyjeździe dotarły do mnie, gdy byli w połowie podróży.
Teściowa wybrnęła z tego dyplomatycznie mówiąc:
- No wiesz, wszyscy staramy się ciebie oszczędzić i nie bombardować niepotrzebnymi informacjami! - Przecież i tak masz tyle na głowie!
CZWARTEK (19.07)
No i wyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.
Ciężko się jedzie po różnych drogach, jeśli nie są eskami lub autostradami, bo wszędzie się je buduje. Nic dziwnego, że PIS, gdy obejmował rządy, mówił, że "Polska jest w ruinie!" lub że "Polskę zastał w ruinie!". Nie pamiętam.
SOBOTA (21.07)
No i wyjechaliśmy do Metropolii.
Po zrobieniu wczoraj czterech prań i wieszaniu mokrych ciuchów, psich prześcieradeł i bóg wie czego, gdzie się tylko dało, z wykorzystaniem balkonu i upalnej pogody.
Po wstaniu o szóstej rano, pakowaniu się, po przejechaniu 400 km i po szybkim prysznicu, poganiany przez Syna smsem "Nie przyjeżdżaj późno, bo czekamy z prezentem" przybyłem, jako teść, na uroczystość XL urodzin mojej Synowej.
NIEDZIELA (22.07)
No i na uroczystości obaliłem trochę wódki.
I skutecznie namówiłem inne osoby do tego niecnego procederu, by dzisiaj rano, czując się jak młody bóg, odwieźć na dworzec Syna, Córcię, Wnuka I, Wnuka II, by potem z Wnukiem III pojechać do Nie Naszego Mieszkania po Żonę i Sunię, i gwałtem wyjechać do Naszej Wsi, by przejąć obowiązki Gospodarzy, którzy właśnie wyjeżdżali na urlop.
PONIEDZIAŁEK (23.07)
No i jestem idealnie wykończony.
I niestety w znacznym stopniu sfrustrowany, do czego w głównej mierze przyczyniła się Córcia. A tego bym się nie spodziewał.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
poniedziałek, 16 lipca 2018
16.07.2018 - pn
Mam 67 lat i 225 dni.
CZWARTEK (12.07)
No i dopiero od dwóch dni czuję się na urlopie.
Zwłaszcza dzisiaj, kiedy do południa, po raz pierwszy, od nie wiadomo jakiego czasu, pada deszcz. Dla mojej skrzywionej, nadaktywnej psychiki jest to prawdziwy balsam - pełne usprawiedliwienie dla niejeżdżenia, zwiedzania, miotania się i jakiegokolwiek przymusu. Nic tylko spać i czytać książkę. Wyjść się nie da, spacerować się nie da, nic się nie da! Jest po prostu pięknie! Czytać się zresztą też nie da, bo z książką ląduję wtedy w łóżku, a poziom oświetlenia i szum deszczu robią swoje.
Ale właśnie się przejaśnia, niestety!
W sobotę, 7. lipca, przyjechaliśmy do Kwidzyna.
Nie mieliśmy zielonego pojęcia, co to za miasto. Wiedziałem tylko, że są tutaj zakłady papiernicze, przejęte zresztą po transformacji ustrojowej przez Amerykanów, co było swego czasu głośną sprawą.
Myślałem, że leży nad Wisłą, ale jest od niej oddalony o 5 km. "Za to" leży nad Liwą, prawym dopływem Nogatu (Malbork!).
Miasto zostało założone w 1233 roku przez Krzyżaków, by przez stulecia się rozbudowywać i cierpieć różne zawieruchy wojenne, jak to było na tych terenach, przez które przetaczali się Polacy, Krzyżacy, Szwedzi, Prusacy, Napoleon (nie mogę się tutaj, przy nim, pojedynczym w tej wyliczance, oprzeć kibicowskiemu zboczeniu i przy słowie "przetaczać" nie widzieć Neymara!) , Niemcy, na końcu Rosjanie, którzy je "wyzwolili", by dokumentnie spalić zabytkową starówkę wraz z ratuszem.
Ocalały niektóre zabytki, a przede wszystkim niepowtarzalny Zespół Zamkowo-Katedralny, w którym usytuowane jest, m.in. muzeum. I to ono było przyczyną mojego wykończenia. Organizm nieprzyzwyczajony do przyswajania w specyficzny sposób (natłok eksponatów, różnorodność tematyki, ograniczone przestrzenie, mało czasu i moja, chorobliwa dążność do przeczytania każdej tabliczki) takiego nadmiaru informacji nie wytrzymał i ledwo dowlókł się do hotelu Maxim, gdzie padł do łóżka.
Ale o dziwo, po regeneracji, stać go było na dalsze wyzwania.
Po południu pojechaliśmy więc do Gniewa.
Gniew - małe miasteczko przy ujściu Wierzycy do Wisły z pięknym krzyżackim zamkiem z końca XIII wieku. Nie wiedziałem, że jednym ze starostów był Jan Sobieski, późniejszy król Polski, który tamżesz zbudował Pałac Marysieńki dla swojej żony Marii Kazimiery.
"Patriotyczna", oparta na mitach, historia głosi, że pod Gniewem w 1626 roku polska husaria poniosła porażkę, II w swojej bogatej, wojennej historii, tym razem z wojskami szwedzkimi, co w żadnym kontekście nie jest prawdą.
Rynek wraz z okolicą jest gruntownie remontowany, więc trzeba będzie przyjechać za dwa lata, tym bardziej że na wszelkich fasadach widnieją zapraszające tabliczki z napisami OPANUJ GNIEW.
Hotel Maxim wspominamy jak najlepiej - familijna atmosfera i bardzo dobra kuchnia. Raz tylko wystraszyła nas impreza weselno-chrzcinno-imieninowo-rodzinna i mimo że mogliśmy w jej trakcie zjeść obiad, przezornie zrezygnowaliśmy i wybraliśmy restaurację sąsiednią - Staromiejską.
Tuż przy wejściu zagadnąłem, a robię to w każdej restauracji lub pubie, młode dziewczę uczące się kelnerowania, co w okresie wakacji, jak Polska długa i szeroka, jest nagminne:
- Proszę pani, czy macie piwo Pilsner Urquell? - Specjalnie od jakiegoś czasu dodaję dla ułatwienia młodym adeptom kelnerowania słowo "piwo", bo bez tego na ich twarzach odmalowuje się a to wyraz przynajmniej dezorientacji, w przypadku osób inteligentnych, a to wyraz ociężałości umysłowej w przypadku...
- Nie, jest tylko to, co w karcie!
Usiedliśmy w bardzo przyjemnym i stylowym wnętrzu, a ponieważ po podróży byliśmy zmęczeni i spragnieni, rzuciliśmy się od razu do menu. A tam pozycja: "Pilsner Urquell - 0,5l - 12 zł".
Na moją uwagę pani bez mrugnięcia okiem powiedziała, że nie ma. Poprosiliśmy więc o lokalne, z beczki.
Mijały minuty, po dziesięciu podszedłem do innej, równie młodej kelnerki i miłym głosem poinformowałem, że:
- jesteśmy po długiej podróży,
- jesteśmy spragnieni,
- chcielibyśmy otrzymać trunek przed jedzeniem, a nie razem z nim lub po nim,
- dziwimy się, że trwa to tak długo, zwłaszcza że w restauracji nie ma żywej gościnnej duszy,
- bardzo się nam tutaj podoba.
- Czekamy na kolegę z kuchni, bo nie ma komu wymienić beczki! - szczerze odpowiedziała. - Mogę ewentualnie zaproponować Książęce butelkowe.
Wzięliśmy.
Za jakiś czas na stole wylądowały potrawy.
Przy ich zamawianiu ze mną sprawa jest prosta:
- Poproszę zestaw nr... Albo podaję nazwę z menu. Koniec. No może zwracam uwagę, żeby coś było szczególnie miękkie.
Żona najpierw długo docieka, jakie składniki znajdują się w każdej części potrawy, potem pyta, czy danego składnika nie można zamienić drugim, albo trzecim, ewentualnie czwartym, żeby znienacka wrócić do pierwszego. I tak robi z dwoma, trzema potrawami, więc nic dziwnego że nawet doświadczony kelner się gubi, a co dopiero taki z łapanki, uczeń lub student, na sezon. Łatwiej by im było, gdyby zapisywali, ale robią to tylko niektórzy, profesjonaliści.
Tutaj pani nie zapisywała.
Więc były ziemniaki, których miało nie być, a nie było w zamian podwójnej zielonej fasolki. Widząc, że tylko możemy pogorszyć swoją sytuację, mieliśmy machnąć na wszystko ręką, zapłacić i uciec, ale nie wytrzymałem. Tak więc pod koniec posiłku na stół wjechał jeszcze olbrzymi talerz z czterema strąkami fasolki, co wyglądało biednie, a na dodatek przyszedł młody(!) kucharz i się tłumaczył, że sprawę zawalił jego pomocnik, co było jeszcze biedniejsze.
W tej sytuacji obiecano nam rabat, ale przy płaceniu nikt z obsługi na ten temat się nie zająknął, my też nie.
I na pewno już nigdy w Kwidzynie, w Staromiejskiej, się nie zająkniemy.
PIĄTEK (13.07)
No i od poniedziałku, 9. lipca, naszą bazą wypadową są Kadyny.
Cesarska wieś położona w połowie drogi między Elblągiem a Fromborkiem nad Zalewem Wiślanym.
Niezłe zadupie, chociaż turyści są zwłaszcza ze względu na nie.
PONIEDZIAŁEK (16.07)
No i od piątku, 13. lipca, naszą bazą wypadową jest Olsztyn.
Jesteśmy tu drugi raz! Chyba ze względu na niepowtarzalny klimat (pofałdowany teren, Łyna płynąca przez środek miasta, jego ludzki rozmiar, mnogość kafejek, pubów i restauracji) i germańską architekturę, w której się wychowaliśmy i której nam brakuje, gdy jesteśmy w "rdzennych" częściach Polski.
A wczoraj skończyły się mistrzostwa świata. Czuję smutek, że to już. I czuję ulgę, że to już!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
Mam 67 lat i 225 dni.
CZWARTEK (12.07)
No i dopiero od dwóch dni czuję się na urlopie.
Zwłaszcza dzisiaj, kiedy do południa, po raz pierwszy, od nie wiadomo jakiego czasu, pada deszcz. Dla mojej skrzywionej, nadaktywnej psychiki jest to prawdziwy balsam - pełne usprawiedliwienie dla niejeżdżenia, zwiedzania, miotania się i jakiegokolwiek przymusu. Nic tylko spać i czytać książkę. Wyjść się nie da, spacerować się nie da, nic się nie da! Jest po prostu pięknie! Czytać się zresztą też nie da, bo z książką ląduję wtedy w łóżku, a poziom oświetlenia i szum deszczu robią swoje.
Ale właśnie się przejaśnia, niestety!
W sobotę, 7. lipca, przyjechaliśmy do Kwidzyna.
Nie mieliśmy zielonego pojęcia, co to za miasto. Wiedziałem tylko, że są tutaj zakłady papiernicze, przejęte zresztą po transformacji ustrojowej przez Amerykanów, co było swego czasu głośną sprawą.
Myślałem, że leży nad Wisłą, ale jest od niej oddalony o 5 km. "Za to" leży nad Liwą, prawym dopływem Nogatu (Malbork!).
Miasto zostało założone w 1233 roku przez Krzyżaków, by przez stulecia się rozbudowywać i cierpieć różne zawieruchy wojenne, jak to było na tych terenach, przez które przetaczali się Polacy, Krzyżacy, Szwedzi, Prusacy, Napoleon (nie mogę się tutaj, przy nim, pojedynczym w tej wyliczance, oprzeć kibicowskiemu zboczeniu i przy słowie "przetaczać" nie widzieć Neymara!) , Niemcy, na końcu Rosjanie, którzy je "wyzwolili", by dokumentnie spalić zabytkową starówkę wraz z ratuszem.
Ocalały niektóre zabytki, a przede wszystkim niepowtarzalny Zespół Zamkowo-Katedralny, w którym usytuowane jest, m.in. muzeum. I to ono było przyczyną mojego wykończenia. Organizm nieprzyzwyczajony do przyswajania w specyficzny sposób (natłok eksponatów, różnorodność tematyki, ograniczone przestrzenie, mało czasu i moja, chorobliwa dążność do przeczytania każdej tabliczki) takiego nadmiaru informacji nie wytrzymał i ledwo dowlókł się do hotelu Maxim, gdzie padł do łóżka.
Ale o dziwo, po regeneracji, stać go było na dalsze wyzwania.
Po południu pojechaliśmy więc do Gniewa.
Gniew - małe miasteczko przy ujściu Wierzycy do Wisły z pięknym krzyżackim zamkiem z końca XIII wieku. Nie wiedziałem, że jednym ze starostów był Jan Sobieski, późniejszy król Polski, który tamżesz zbudował Pałac Marysieńki dla swojej żony Marii Kazimiery.
"Patriotyczna", oparta na mitach, historia głosi, że pod Gniewem w 1626 roku polska husaria poniosła porażkę, II w swojej bogatej, wojennej historii, tym razem z wojskami szwedzkimi, co w żadnym kontekście nie jest prawdą.
Rynek wraz z okolicą jest gruntownie remontowany, więc trzeba będzie przyjechać za dwa lata, tym bardziej że na wszelkich fasadach widnieją zapraszające tabliczki z napisami OPANUJ GNIEW.
Hotel Maxim wspominamy jak najlepiej - familijna atmosfera i bardzo dobra kuchnia. Raz tylko wystraszyła nas impreza weselno-chrzcinno-imieninowo-rodzinna i mimo że mogliśmy w jej trakcie zjeść obiad, przezornie zrezygnowaliśmy i wybraliśmy restaurację sąsiednią - Staromiejską.
Tuż przy wejściu zagadnąłem, a robię to w każdej restauracji lub pubie, młode dziewczę uczące się kelnerowania, co w okresie wakacji, jak Polska długa i szeroka, jest nagminne:
- Proszę pani, czy macie piwo Pilsner Urquell? - Specjalnie od jakiegoś czasu dodaję dla ułatwienia młodym adeptom kelnerowania słowo "piwo", bo bez tego na ich twarzach odmalowuje się a to wyraz przynajmniej dezorientacji, w przypadku osób inteligentnych, a to wyraz ociężałości umysłowej w przypadku...
- Nie, jest tylko to, co w karcie!
Usiedliśmy w bardzo przyjemnym i stylowym wnętrzu, a ponieważ po podróży byliśmy zmęczeni i spragnieni, rzuciliśmy się od razu do menu. A tam pozycja: "Pilsner Urquell - 0,5l - 12 zł".
Na moją uwagę pani bez mrugnięcia okiem powiedziała, że nie ma. Poprosiliśmy więc o lokalne, z beczki.
Mijały minuty, po dziesięciu podszedłem do innej, równie młodej kelnerki i miłym głosem poinformowałem, że:
- jesteśmy po długiej podróży,
- jesteśmy spragnieni,
- chcielibyśmy otrzymać trunek przed jedzeniem, a nie razem z nim lub po nim,
- dziwimy się, że trwa to tak długo, zwłaszcza że w restauracji nie ma żywej gościnnej duszy,
- bardzo się nam tutaj podoba.
- Czekamy na kolegę z kuchni, bo nie ma komu wymienić beczki! - szczerze odpowiedziała. - Mogę ewentualnie zaproponować Książęce butelkowe.
Wzięliśmy.
Za jakiś czas na stole wylądowały potrawy.
Przy ich zamawianiu ze mną sprawa jest prosta:
- Poproszę zestaw nr... Albo podaję nazwę z menu. Koniec. No może zwracam uwagę, żeby coś było szczególnie miękkie.
Żona najpierw długo docieka, jakie składniki znajdują się w każdej części potrawy, potem pyta, czy danego składnika nie można zamienić drugim, albo trzecim, ewentualnie czwartym, żeby znienacka wrócić do pierwszego. I tak robi z dwoma, trzema potrawami, więc nic dziwnego że nawet doświadczony kelner się gubi, a co dopiero taki z łapanki, uczeń lub student, na sezon. Łatwiej by im było, gdyby zapisywali, ale robią to tylko niektórzy, profesjonaliści.
Tutaj pani nie zapisywała.
Więc były ziemniaki, których miało nie być, a nie było w zamian podwójnej zielonej fasolki. Widząc, że tylko możemy pogorszyć swoją sytuację, mieliśmy machnąć na wszystko ręką, zapłacić i uciec, ale nie wytrzymałem. Tak więc pod koniec posiłku na stół wjechał jeszcze olbrzymi talerz z czterema strąkami fasolki, co wyglądało biednie, a na dodatek przyszedł młody(!) kucharz i się tłumaczył, że sprawę zawalił jego pomocnik, co było jeszcze biedniejsze.
W tej sytuacji obiecano nam rabat, ale przy płaceniu nikt z obsługi na ten temat się nie zająknął, my też nie.
I na pewno już nigdy w Kwidzynie, w Staromiejskiej, się nie zająkniemy.
PIĄTEK (13.07)
No i od poniedziałku, 9. lipca, naszą bazą wypadową są Kadyny.
Cesarska wieś położona w połowie drogi między Elblągiem a Fromborkiem nad Zalewem Wiślanym.
Niezłe zadupie, chociaż turyści są zwłaszcza ze względu na nie.
PONIEDZIAŁEK (16.07)
No i od piątku, 13. lipca, naszą bazą wypadową jest Olsztyn.
Jesteśmy tu drugi raz! Chyba ze względu na niepowtarzalny klimat (pofałdowany teren, Łyna płynąca przez środek miasta, jego ludzki rozmiar, mnogość kafejek, pubów i restauracji) i germańską architekturę, w której się wychowaliśmy i której nam brakuje, gdy jesteśmy w "rdzennych" częściach Polski.
A wczoraj skończyły się mistrzostwa świata. Czuję smutek, że to już. I czuję ulgę, że to już!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
poniedziałek, 9 lipca 2018
09.07.2018 - pn
Mam 67 lat i 218 dni.
CZWARTEK (05.07)
No i wracam do Naszego Miasteczka.
Niby jak zwykle, ale te ostatnie 24 dni zrobiły swoje. Wszystko we mnie przygasło, w niczym nie ma spontaniczności. Tylko wszechogarniające zmęczenie i stale tkwiące pytanie "To jak to będzie?".
Jadę w WARSie, drużyna tym razem spod Przemyśla, wszędzie więcej ludzi. Wiadomo - wakacje!
Nic mi się nie chce! Przeczekuję i symuluję jakieś czynności. Iskry w tym nie ma.
Na dworcu czeka na mnie Żona, niby ta sama, ale jakaś taka dziwna. Włosy ma krótkie i na moją uwagę i zdziwienie zaprzecza i twierdzi, że nic z nimi nie robiła. A wiem, że często i maniakalnie podcina odstające koniuszki, "żeby wyrównać". Onegdaj kupiłem jej nawet w tym celu super specjalne, fryzjerskie nożyczki, bo zwykłymi się męczyła.
Całą drogę Żona opowiada mi, co się działo pod moją nieobecność. Chętnie tego słucham, ale ciągle cały sobą jestem w "tamtym świecie" - świecie Metropolii, tamtejszej codzienności, szkolnym kieracie przeplatanym różnymi rodzinnymi wizytami, a przede wszystkim narkotycznym rytmie narzuconym przez codzienne mecze mistrzostw świata. Słucham, rozglądam się, ale jestem jakiś taki "dziki".
W domu Sunia cieszy się szaleńczo i brutalnie, za co jestem jej wdzięczny, przywraca mnie do rzeczywistości. Ale to nie wystarcza. Muszę odsapnąć w Klubowym z Pilsnerem Urquellem, potem rozpakować się i usunąć kolejne ślady tamtego życia, usiąść w Gabinecie za biurkiem i poukładać papiery. Muszę na swój sposób wszystko po kolei, powoli i systematycznie "obwąchać i obsikać".
PIĄTEK (06.07)
No i rozpocząłem dzień w rytmie uświęconej codzienności Naszego Miasteczka.
Wiedziałem, że to był jedyny sposób, abym natychmiast wrócił w świat realny, bo tamten, mimo że w nim żyłem i o tym wiem, traktuję, jako wirtualny.
Od rana narzuciłem sobie ostry reżim czasowy zwłaszcza, że już jutro, niezwłocznie, na styk, bez chwili wytchnienia i zbędnej adaptacji, wyjeżdżamy na urlop i że o 16.00 rozpoczyna się pierwszy z czterech ćwierćfinałowych meczy.
Najważniejsza sprawa do załatwienia - wizyta w Straży Miejskiej Naszego Miasteczka, bo blisko półtora miesiąca wcześniej otrzymaliśmy na adres Naszej Wsi wezwanie. A w nim fotografie w różnych "pozach" i zbliżeniach naszego Terenowego, a przy nim jakaś postać, jak określiła Szamanka, o jasnych włosach. Gdy przekazała mi te dokumenty jeszcze w Metropolii, okazało się, że to ja, o czym było wiadomo od samego początku, ale starała się być dobrze wychowaną wobec moich siwych włosów.
Rozmowa w Straży Miejskiej przebiegła niezwykle sympatycznie i to w dużej mierze dzięki nam. Życzyłbym wszystkim funkcjonariuszom takich wezwanych, jak my. Luz, dowcip, obopólne zrozumienie. Mandat, przyjęty, według bezwzględnego taryfikatora, 300 zł. Można w opłacie lekko się opóźnić, ale bez przesady.
Okazało się, że w Naszym Miasteczku jest zainstalowanych 20 kamer i że do tej pory wykroczenia parkingowe nie były egzekwowane, ale teraz są. Moja uwaga, że ukarany przynajmniej mógłby otrzymać wykaz rozlokowania tych kamer, spowodowała wybuch śmiechu pana z sąsiedniego pokoju, który był się okazał El Comandante naszej Straży Miejskiej i który, sprowokowany moją uwagą, przybył zza biurka na miłą pogawędkę.
Wracając do domu od ręki obliczyłem Żonie, że gdyby chcieć zachować proporcjonalność liczby mieszkańców Naszego Miasteczka do metropolialnych, to w Metropolii powinno być ok. 800. kamer rejestrujących różne newralgiczne miejsca, co oczywiście nie ma miejsca. A więc górą Nasze Miasteczko!
Wieczorem byłem już całkowicie u siebie. Nie myślałem, że nastąpi to tak szybko. Ot drobnostka - wystarczyła obecność Żony i nasza codzienność, która przecież nie była klasyczna, ale jednak.
SOBOTA (07.07)
No i wyjechaliśmy na urlop.
Trasa: Nasze Miasteczko - Kwidzyn - Kadyny - Olsztyn - Iława - Nasze Miasteczko.
Pucuś musi poczekać do sierpnia.
PONIEDZIAŁEK (09.07)
No i do wypoczywania trzeba mieć siły.
Wczoraj, po pierwszym jego dniu, byłem tak wykończony, że z przerażeniem myślałem o kolejnych 12. Ale dzisiaj jest już zdecydowanie lepiej. Wchodzę w rytm i urlopową konwencję.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił aż trzy razy. Miło.
Mam 67 lat i 218 dni.
CZWARTEK (05.07)
No i wracam do Naszego Miasteczka.
Niby jak zwykle, ale te ostatnie 24 dni zrobiły swoje. Wszystko we mnie przygasło, w niczym nie ma spontaniczności. Tylko wszechogarniające zmęczenie i stale tkwiące pytanie "To jak to będzie?".
Jadę w WARSie, drużyna tym razem spod Przemyśla, wszędzie więcej ludzi. Wiadomo - wakacje!
Nic mi się nie chce! Przeczekuję i symuluję jakieś czynności. Iskry w tym nie ma.
Na dworcu czeka na mnie Żona, niby ta sama, ale jakaś taka dziwna. Włosy ma krótkie i na moją uwagę i zdziwienie zaprzecza i twierdzi, że nic z nimi nie robiła. A wiem, że często i maniakalnie podcina odstające koniuszki, "żeby wyrównać". Onegdaj kupiłem jej nawet w tym celu super specjalne, fryzjerskie nożyczki, bo zwykłymi się męczyła.
Całą drogę Żona opowiada mi, co się działo pod moją nieobecność. Chętnie tego słucham, ale ciągle cały sobą jestem w "tamtym świecie" - świecie Metropolii, tamtejszej codzienności, szkolnym kieracie przeplatanym różnymi rodzinnymi wizytami, a przede wszystkim narkotycznym rytmie narzuconym przez codzienne mecze mistrzostw świata. Słucham, rozglądam się, ale jestem jakiś taki "dziki".
W domu Sunia cieszy się szaleńczo i brutalnie, za co jestem jej wdzięczny, przywraca mnie do rzeczywistości. Ale to nie wystarcza. Muszę odsapnąć w Klubowym z Pilsnerem Urquellem, potem rozpakować się i usunąć kolejne ślady tamtego życia, usiąść w Gabinecie za biurkiem i poukładać papiery. Muszę na swój sposób wszystko po kolei, powoli i systematycznie "obwąchać i obsikać".
PIĄTEK (06.07)
No i rozpocząłem dzień w rytmie uświęconej codzienności Naszego Miasteczka.
Wiedziałem, że to był jedyny sposób, abym natychmiast wrócił w świat realny, bo tamten, mimo że w nim żyłem i o tym wiem, traktuję, jako wirtualny.
Od rana narzuciłem sobie ostry reżim czasowy zwłaszcza, że już jutro, niezwłocznie, na styk, bez chwili wytchnienia i zbędnej adaptacji, wyjeżdżamy na urlop i że o 16.00 rozpoczyna się pierwszy z czterech ćwierćfinałowych meczy.
Najważniejsza sprawa do załatwienia - wizyta w Straży Miejskiej Naszego Miasteczka, bo blisko półtora miesiąca wcześniej otrzymaliśmy na adres Naszej Wsi wezwanie. A w nim fotografie w różnych "pozach" i zbliżeniach naszego Terenowego, a przy nim jakaś postać, jak określiła Szamanka, o jasnych włosach. Gdy przekazała mi te dokumenty jeszcze w Metropolii, okazało się, że to ja, o czym było wiadomo od samego początku, ale starała się być dobrze wychowaną wobec moich siwych włosów.
Rozmowa w Straży Miejskiej przebiegła niezwykle sympatycznie i to w dużej mierze dzięki nam. Życzyłbym wszystkim funkcjonariuszom takich wezwanych, jak my. Luz, dowcip, obopólne zrozumienie. Mandat, przyjęty, według bezwzględnego taryfikatora, 300 zł. Można w opłacie lekko się opóźnić, ale bez przesady.
Okazało się, że w Naszym Miasteczku jest zainstalowanych 20 kamer i że do tej pory wykroczenia parkingowe nie były egzekwowane, ale teraz są. Moja uwaga, że ukarany przynajmniej mógłby otrzymać wykaz rozlokowania tych kamer, spowodowała wybuch śmiechu pana z sąsiedniego pokoju, który był się okazał El Comandante naszej Straży Miejskiej i który, sprowokowany moją uwagą, przybył zza biurka na miłą pogawędkę.
Wracając do domu od ręki obliczyłem Żonie, że gdyby chcieć zachować proporcjonalność liczby mieszkańców Naszego Miasteczka do metropolialnych, to w Metropolii powinno być ok. 800. kamer rejestrujących różne newralgiczne miejsca, co oczywiście nie ma miejsca. A więc górą Nasze Miasteczko!
Wieczorem byłem już całkowicie u siebie. Nie myślałem, że nastąpi to tak szybko. Ot drobnostka - wystarczyła obecność Żony i nasza codzienność, która przecież nie była klasyczna, ale jednak.
SOBOTA (07.07)
No i wyjechaliśmy na urlop.
Trasa: Nasze Miasteczko - Kwidzyn - Kadyny - Olsztyn - Iława - Nasze Miasteczko.
Pucuś musi poczekać do sierpnia.
PONIEDZIAŁEK (09.07)
No i do wypoczywania trzeba mieć siły.
Wczoraj, po pierwszym jego dniu, byłem tak wykończony, że z przerażeniem myślałem o kolejnych 12. Ale dzisiaj jest już zdecydowanie lepiej. Wchodzę w rytm i urlopową konwencję.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił aż trzy razy. Miło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...