27.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 267 dni.
ŚRODA (22.08)
No i czas się zabrać za retrospekcje.
Najpierw te płytkie, czyli okres od 9 lipca (po Kwidzynie) do 6 sierpnia (pierwszy dzień pobytu w Pucku, kiedy to chwaliłem się, że zlikwiduję wszystkie braki retrospekcyjne). Okres ten nazwijmy lipcowym.
W poniedziałek, 9 lipca, z Kwidzyna przyjechaliśmy do Kadyn.
Jest to wieś położona nad Zalewem Wiślanym między Elblągiem a Fromborkiem, gmina Tolkmicko. Ma ona niezwykle ciekawą historię.
Przez stulecia była wielokrotnie sprzedawana i kupowana, by w końcu w 1898 roku w spadku przypaść cesarzowi Wilhelmowi II. Stąd jej przydomek - Cesarska Wieś Kadyny.
Cesarz niezwykle dbał o nią i jej mieszkańców. Powstała tu jego letnia rezydencja, ale również domy, szkoła, budynki folwarczne, manufaktura ceramiczna produkująca majolikę - rodzaj bogato zdobionego fajansu, cegielnia, browar, gorzelnia, karczma, spichrz, oranżeria i dom starców. Większość zabudowań, o różnej kondycji, zachowała się do dzisiaj nadając Kadynom niepowtarzalnego klimatu.
Samego cesarza można by nazwać osobą kontrowersyjną, o ile to samo można by było powiedzieć o Hitlerze. Wilhelm II żył 82 lata (1859 - 1941) i był ostatnim niemieckim cesarzem. Abdykował w 1918 roku. Jest odpowiedzialny za pierwsze w XX wieku ludobójstwo w Afryce (jak wiemy, potem poszło z górki). Zawsze był zwolennikiem zbrojeń i wojny. Ta jego postawa być może, ale nie mnie się z tym mierzyć, wynikała z kompleksów z dzieciństwa, z surowego wychowania przez matkę Wiktorię, zwaną macochą, najstarszą córkę królowej Anglii Wiktorii, i z faktu, że lewą rękę miał chromą.
Mieszkaliśmy w hotelu Kadyny Folwark. Warunki bardzo dobre, personel niezwykle sympatyczny, co wraz z otoczeniem wsi i zalewu powodowało, że czuliśmy się świetnie.
W naszej restauracji odkryliśmy pyszny deser Pavlowa, no ale Pilsnera Urquella nie było nigdzie. Cydru zresztą też nie. Więc zaprzyjaźnieni z kelnerkami i za ich przyzwoleniem przynosiliśmy do ogródka lub do "naszej", małej salki, w której pracowaliśmy przy laptopach, własne, przechowywane wcześniej w restauracyjnych lodówkach.
Panie, na początku, widocznie niezwyczajne, z racji specyficznego opakowania kapsla "złotym sreberkiem", usiłowały na różne sposoby otworzyć moją butelkę Pilsnera Urquella traktując go jak wino lub szampana, co tym bardziej zwiększało jego nobilitację w moich oczach.
Zresztą właśnie wtedy Żona zabroniła mi mówić do biednych, młodych kelnerek, widząc w ich oczach kompletne niezrozumienie, często pomieszane z lekką paniką, "Czy jest może Pilsner Urquell?"
- Mów tylko, np. "Czy jest może piwo(!) pilsner?"
Osobiście nie spodziewałem się, że przebywając w Cesarskiej Wsi, gdzieś na końcu świata (wrażenie to potęgowało się zwłaszcza, gdy byliśmy na dzikiej plaży nad zalewem razem z Sunią, która wyraźnie ten koniec świata chłonęła), dotknę jednego z nurtów w sztuce zwanego minimalizmem, którego rozkwit miał miejsce w latach 60. XX wieku. W Kadynach wytworzył się chyba (byliśmy zbyt krótko, żeby stwierdzić, że na pewno) podnurt, odłam, który nazwałem minimalizmem werbalnym. Jego najwybitniejszymi przedstawicielami byli kadyńscy lokalsi. Zbierali się codziennie od rana na zadrzewionej łączce przed folwarkiem, zasiadali pod wiatą pamiętającą jeszcze czasy Wilhelma II i tak siedzieli bez względu na pogodę do wieczora. Chodząc często tamtędy na spacer z Sunią doliczyłem się, że nigdy nie było ich mniej niż trzech i więcej, niż pięciu.
Któregoś dnia Żonie zabrakło cytryn, więc poszedłem do sklepu znajdującego się jakieś 40 m od tej altany, po drugiej stronie drogi Elbląg-Tolkmicko-Frombork-Braniewo. Kolejka trzyosobowa, ja w środku, za mną lokals z charakterystyczną ogorzałą twarzą trzymający w rękach cztery puste butelki po piwie.
Przyszła moja kolej.
- Dzień dobry! - Czy są cytryny?
- Dzień dobry! - Tak, są. - Ile podać?
- Poproszę dwie. - A jakie ma Pani piwa?
- Kasztelan, Tyskie, Żywiec i Żubr.
- To poproszę dwa Kasztelany. - Jeśli można, z lodówki.
- Proszę bardzo. - Coś jeszcze?
- Nie dziękuję. - Ile płacę?
- 7,20. - Chce pan jakąś torebkę?
- Nie, dziękuję.
Ledwo zacząłem się zbierać, gdy lokals bez słowa postawił na ladzie butelki i garść moniaków.
- Co podać?
- To samo.
Pani, już też bez słowa, podała "to samo", lokals bez słowa wziął butelki i bez słowa wyszedł, jeszcze przede mną, kierując się do altanki.
Wyszedłem i ja w niemym podziwie myśląc tylko, że pani niepotrzebnie zapytała "Co podać?"
Z Żoną zrobiliśmy kilka wycieczek.
Najpierw pojechaliśmy do Elbląga, żeby go zrehabilitować.
Ileś lat temu przejeżdżając postanowiliśmy zobaczyć stare miasto. Zapytaliśmy więc przypadkową osobę o Rynek. Błądząc wylądowaliśmy w końcu w jakiejś paskudnej dzielnicy z blokami z placem z budami.
Obrażeni stwierdziliśmy, że wyjeżdżamy i że nigdy tu nie wrócimy, bo nie ma po co. Żeby w ponad 120. tysięcznym mieście nie było starówki?!
Ale, jak się okazało po latach, była. Jakaś dziwna. Bo i stara, i niestara.
Okazało się, że Elbląg do czasów II Wojny Światowej posiadał piękną starówkę porównywaną do gdańskiej z charakterystycznymi kamiennymi schodami przy domach. Ale wojna zrobiła swoje, a reszty dokonali nasi rozbierając pozostałe budynki i przekazując cegły w ramach akcji "Cała Polska Buduje Stolicę!"
Potem "starówkę" odbudowano i wyszło to całkiem nieźle tak, jak np. w Kołobrzegu (chyba otrzymał za to jakąś międzynarodową nagrodę). Gorzej z Ostródą, czy Głogowem, gdzie fasady budynków wyglądają jak filmowe zastawki, makiety, np. z filmu Barei, stawiane przez milicję na chybcika przy drodze w odległości do 15 m (był taki przepis!) , żeby Jak Kociniak, milicjant, mógł udowodnić przejeżdżającym kierowcom, że łamią przepisy, bo jeżdżą za szybko w terenie zabudowanym ("- A jakby tędy przechodziła wasza matka?!" - Kociniak. - "Ale moja matka siedzi w samochodzie!" - kierowca).
Ale wszędzie brakuje ducha.
Elbląg ma niezwykły potencjał, bo i jest to jedno z najstarszych miast w Polsce, najniżej położone, nad rzeką Elbląg, i posiada różne atrakcje turystyczne (Kanał Elbląski) i ciekawą infrastrukturę kulturalną i gastronomiczną, a turystów brak, pusto, nie ma życia. I nie wiadomo, o co chodzi - może pewien rodzaj ubocza poza tradycyjnymi szlakami turystycznymi, może bliskość Gdańska?...
Na przykład, ale to już nasz z Żoną wymysł, gdyby reaktywować kolej i poprowadzić ją z Elbląga do Fromborka wzdłuż zalewu przez urokliwe miejscowości i stacyjki (Suchacz, Kadyny, Tolkmicko) i, włączywszy to jeszcze w sieć kolejową z Torunia i z Gdańska, nazwać ją szlakiem Mikołaja Kopernika II, to może by się coś ożywiło. I może do Fromborka przyjeżdżałyby tłumy wycieczek nie tylko autobusami, a właścicielom malutkich powierzchni przeznaczonych na parkingi dla aut nie odbijałaby palma i nie żądaliby 20. zł za godzinę parkowania?
Ale wymądrzyć może się każdy.
W środę, 13. lipca, wyjechaliśmy do Olsztyna, stolicy województwa warmińsko-mazurskiego i stolicy Warmii.
Już raz tam byliśmy i bardzo się nam podobało. Stąd ten drugi.
Sądząc po opisie miasta w książce Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew" z 2013 roku wiele przez te 5 lat w Olsztynie się zmieniło. Zróżnicowana i nienudna starówka, taka na wymiar ludzki, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, piękny park, no i Łyna płynąca zakolami przez centrum, taka dostępna i przyjazna, wokół której ulokowana jest najładniejsza część miasta z zielenią i mnóstwem kafejek i restauracji.
Ale urok miasta wynika też ze zróżnicowania terenu, nie męczącego, takiego dla emeryta lub rencisty. I oczywiście z 11. jezior leżących w obrębie administracyjnym, którymi mieszkańcy kłują w oczy i uszy przyjezdnych.
- A wie pan, że ...
Tak, jak w książce.
Zmorą natomiast, ponoć, bo my tego nie doświadczyliśmy, są korki samochodowe. Za to wiemy, że rajcy miejscy powinni ze starówki samochody wyrzucić, bo to, co się dzieje od rana do wieczora stwarza poważny dyskomfort wszystkim pieszym.
Naszą ulubioną knajpką była "Napoleon i Marysieńka" usytuowana nad rzeką, prowadzona przez francuskie małżeństwo, które mieszka tutaj od 29. lat. Była więc okazja do złożenia gratulacji 14. lipca z okazji święta narodowego Francji, a dzień później z okazji le championat du monde. A dwa dni później udało mi się jakiemuś Francuzowi, kamperowi, wytłumaczyć, że na Warszawę to maintenant a droite, et depuis tout droit, touit droit a Varsovie. Et bien sur mes gratulations a cause de championat du monde.
I odkryliśmy w środku parku, nad Łyną, Casablancę, z wejściem z góry, wyjściem z dołu lub, jak kto woli, odwrotnie, jak w każdej knajpce na Starym Mieście.
W poniedziałek, 16 lipca, zrobiliśmy wypad do Nidzicy przez Olsztynek.
Olsztynek, takie małe miasteczko na południe od Olsztyna, ok. 7500 mieszkańców. I uwaga! - mieszkaniec to olsztynczanin, a mieszkanka - olsztynczanka. Język polski nigdy mnie nie przestanie zadziwiać.
Oczywiście zwróciłem uwagę na nazwy dwóch ulic.
Jedna to Emila Adolfa von Behringa. Facet żył na przełomie XIX i XX wieku, a w Olsztynku kończył gimnazjum. Był pierwszym noblistą - lekarzem (1901 rok), twórcą immunologii. Nagrodę otrzymał za badania w dziedzinie fizjologii i medycyny.
Druga to Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza. Ten z kolei żył o wiek wcześniej, na przełomie XVIII i XIX, a w Olsztynku się urodził. Był duchownym ewangelickim, językoznawcą i badaczem polskości.
Pytałem tubylców, kim byli ci ludzie. Na twarzach, jak zwykle, niemoc, bezradność, obojętność, zaskoczenie, zdziwienie, niezainteresowanie, niewiedza.
A gdy już w Rynku(?) wsiadaliśmy do samochodu, pojawiło się mnóstwo młodych ludzi rozmawiających w dziwnym języku, a raczej rzadkim, jak na Polskę, a na Olsztynek na pewno. Okazało się, że to młodzi Grecy z Aten i okolic. I nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że za parę dni wybuchną tam straszne pożary.
Nidzica nas zawiodła. Wszędzie to samo. Tam, gdzie w czasach współczesnych zniszczeń dokonała Pierwsza wojna ("pal ją sześć, to już tyle lat"), Druga Wojna ("- jeszcze dziś, winnych szuka świat) dopełniła reszty, a z tego, co zostało "Cała Polska Budowała Stolicę". Więc pięknych starówek brak.
Dobrze, że na wzniesieniu zachował się krzyżacki zamek, jak na zamek można powiedzieć przytulny.
Szkoda tylko, że na jego dziedzińcu, w charakterze zgrzytu, stoi "na trwale" zaparkowany samochód osobowy z debilną reklamą.
U podnóża zamku zagadnęliśmy jakiegoś tubylca:
- Przepraszamy, czy tam na górze, w zamku, są jakieś toalety?
- Są, ale po co tam macie iść?! - I dalej kategorycznie: - O, tutaj są, na dole! - I wskazał miejsce nieopodal, rzeczywiście na tym samym, poziomicowym poziomie, co nasz.
Za jakiś czas, jak tubylec się oddalił, Żona mówi do mnie:
- Dokładnie, jak ty! - "Po co macie iść na górę?! Tutaj sikać i koniec!"
Do Olsztyna wracaliśmy w szarościach, w strugach deszczu, w klimacie opisanym przez Miłoszewskiego.
CZWARTEK (23.08)
No i wyjechaliśmy do Metropolii.
A tu niespodzianka.
Zagraniczne Grono Szyderców niespodziewanie, na cztery dni zjechało do Polski. Z czego odłam w postaci Pasierbicy, Q-Wnuka i Q-Wnuczki postanowił nocować w Nie Naszym Mieszkaniu. A powiedzieć, że nie ma w nim warunków do takich ekscesów, to tak jakby nic nie powiedzieć.
Oczywiście Wnuczęta były zachwycone.
PONIEDZIAŁEK (27.08)
No i byłem pierwszy dzień w Szkole po bardzo długich wakacjach.
A za sobą mam weekendowy wypad nad jezioro z Synem, jego teściem, czyli świekrem i oczywiście z czterema Wnukami.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. Od razu widać, że kończą się wakacje.
poniedziałek, 27 sierpnia 2018
poniedziałek, 20 sierpnia 2018
20.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 260 dni.
PIĄTEK (17.08)
No i "znowu" jesteśmy "sami" w Pucku.
Wczoraj wyjechała do Metropolii, a raczej pod nią, cała zaprzyjaźniona z nami rodzina: Skrycie Wkurwiona, Kolega Inżynier oraz ich dwie córki - dziesięciolatka Stefan Kot Biznesu i ośmiolatka Krawacik.pl.
Wspólny pobyt od poniedziałku do czwartku, pomijając sezon i tłumy, czyli człowiek od człowieka o 20-30 m, był innym, niż nasze standardowe - my we dwoje razem z Sunią poza sezonem.
Było oczywistym, że zdominują go siksy, ale się na to pisaliśmy. W sumie mieliśmy, tak na dobrą sprawę, jeden dwugodzinny poranek przy kawie, gdzie można było fajnie porozmawiać z dorosłymi "przywiązując" jednocześnie w sąsiednim pokoju dziewczyny do telewizora, który w ich domu jest reglamentowany (jak na tę reglamentację znają one świetnie wszystkie reklamy, które stosownie cytują).
Rodzina ta jest specyficzna i, jak już chyba wcześniej pisałem, martwimy się o nią bardziej w kontekście dorosłych, których chcielibyśmy "zachować dla siebie" razem.
Ich dotychczasowe relacje małżeńskie są jakieś dziwne i dla nas niezrozumiałe.
Skrycie Wkurwiona jest skryta, a kolega Inżynier uprawia w sposób perfekcyjny czarnowidztwo, czyli że jak coś ma się nie udać, to na pewno się nie uda i nie ma się z czego cieszyć, bo za tym czymś na pewno tkwi jakiś podstęp, szwindel, itp. Ta jego perfekcja w znajdowaniu drugiego i trzeciego dna nawet w zupełnych błahostkach, gdzie nam do głowy nie przyszłoby, żeby się czegokolwiek doszukiwać, jest jego, chyba immanentną, cechą. Gdyby nagle przestał, to by nam tego brakowało, bo jest humorystyczne i zabawne, czasami, niestety, wkurwiające.
Z kolei Skrycie Wkurwiona odzywa się mało, ale trudno jej przypiąć łatkę milczka. Wynika to raczej z wielu wspólnie spędzonych lat ze swoim mężem, który 13 lat starszy, chyba od samego początku uważał, że nie ma ona niczego rozsądnego do powiedzenia. Bo jeśli coś powie, to raczej na temat babskich, z gruntu głupich spraw, więc on się w to nie będzie pchał i angażował, i lepiej mu przyjąć postawę wyalienowaną, wręcz obcą, co robi nagminnie, żeby nie rzec programowo.
Stąd Skrycie Wkurwiona przyjęła na siebie osobowość ofiary, co nie oznacza, że jest z tym pogodzona. Potrafi się otworzyć i można wtedy fajnie porozmawiać, ale w większości odzywa się mało.
Swego czasu chyba miałem taki sam stosunek do Żony, młodszej ode mnie o lat 17, jak Kolega Inżynier do swojej. Dopiero 6 -7 lat temu, gdy zawodowo od życia dostałem nieźle w dupę, a w międzyczasie Żona uruchomiła zgodnie z jej wizją, która się spełniła w 99.%, Naszą Wieś, porządnie spokorniałem i zacząłem traktować ją partnersko. I wiem, że ja i my wspólnie na tym wychodzimy znacznie, znacznie lepiej. Co nie oznacza, wg mnie, że zawsze ma rację. O nie! Ale ciągle głośno mówię wszem wobec, że "...moja Żona jest najmądrzejszą kobietą na świecie", po czym zawsze słyszę od niej przy ciężkim westchnieniu:
- Żebyś ty chociaż tak naprawdę uważał i brał to pod uwagę, a nie tylko się popisywał i kłapał dziobem, to byś na tym znacznie lepiej wyszedł!
Oboje wiemy, że w wielu aspektach zmieniłem swoją postawę, na co nie można liczyć w przypadku Kolegi Inżyniera. Do mnie, mimo że jestem gruboskórny i, jak mówi Żona, mam wiele powłok, przez które wszystko musi się przebić, co jest żmudne i czasochłonne, to jednak coś dociera, a Kolega Inżynier jest zabetonowany. We wszystkim!
O jednej z wielu dziwności ich związku, co czytający przykład ten może uważać za niepoważny i niczego niewyjaśniający, niech świadczy taka scena:
Wujek Emeryt, czyli ja, fundował podekscytowanym siksom lody, czyli świderki, i żadne inne. Taki sezonowy świ(de)r na świderki. Nagle usłyszałem głos Kolegi Inżyniera, a w takiej akcji go nie widziałem:
- Poproszę dwa lody po dwie gałki!
Widząc moje zdziwienie i chyba niedowierzanie, bo nie wiem, co miałem wypisane na twarzy, Skrycie Wkurwiona szepnęła:
- Kupił mi sam, nieproszony! - Po tylu latach! - I zapytałam go, "czy będę ci musiała oddawać?". - A on "Nie, dzisiaj mam gest!".
Mogłoby to być zabawne, gdyby nie było, tak jak na rysunku Mleczki: " Żeby to chociaż było wiadomo, czy to jest na poważnie, czy na jaja?!"
Niestety, my tego nie wiemy i się martwimy, bo niepewność i brak naturalnego luzu i spontaniczności pozostaje.
To wszystko oczywiście stygmatyzuje córki, które od dawna są w sposób irytujący dosłownie i w przenośni przyklejone do matki. Nawet komunikowanie się z nimi następowało przez nią. Ale ostatnio, bo pojawia się naturalna potrzeba kontaktu z ojcem, to się zdecydowanie poprawia, np. Stefan Kot Biznesu potrafi nawet iść obok trzymając go za rękę i nie cierpiąc przy tym, co na twarzy nastolatki (taką już jest mimo swoich dziesięciu lat z charakteru, sposobu bycia, intelektu i zachowania) byłoby widać od razu. Za to Krawacik.pl jest ciągle przy mamie i w oczywisty sposób przy swojej starszej siostrze.
Obie, zwłaszcza starsza, chociaż Skrycie Wkurwiona uważa, że to dotyczy młodszej, mają skłonności neurotyczne, które mogą się pogłębiać.
Neurotyzm jest jedną z wielkiej piątki cech osobowości i charakteryzuje się, m.in.zmiennym nastrojem, niepokojem, strachem, złością i frustracją. U nastolatków jest to raczej lub dopiero negatywna emocjonalność (kto z nas jej nie doświadczył?), która w okresie dorosłości może się właśnie rozwinąć w neurotyczność. Więc jest szansa, aby temu zapobiec, ale skąd brać nadzieję, skoro sama Skrycie Wkurwiona, gdy byliśmy na plaży, a dziewczyny non stop w wodzie (temp. 22 st. C), stwierdziła głosem prawie beznamiętnym z wyraźnym akcentem pogodzenia się:
- Myślę, że one będą miały nieudane związki, jeśli wzorcem jest nasze małżeństwo.
Wieje więc grozą, tym bardziej, że na poczekaniu ukułem teorię natychmiast obśmianą przez wszystkich dorosłych, najbardziej przez Żonę, oczywiście.
Otóż uzmysłowiłem sobie, że mam czterech wnuków i że któryś z nich za ileś lat może "wpaść" na Stefana Kota Biznesu lub na Krawacika.pl. Prawdopodobieństwo bowiem z mety jest cztery razy większe, do tego dochodzą takie same przekonania religijne, a więc już się robi razy osiem, plus przypadkowa znajomość poprzez moją osobę, to już szesnaście, plus wysoka inteligencja obu płci, która może skierować do wspólnych zainteresowań i bóg wie jeszcze czego, co geometrycznie zwiększa prawdopodobieństwo do nie wiadomo jakich rozmiarów, a przecież wiemy, że świat jest mały.
A nawet nie któryś z nich, tylko może kilku, co będzie na pewno przyczyną wielkiego zamieszania, niesnasek i różnych komplikacji. Wiadomo chociażby z westernu, że do 60. minuty, gdy są sami kowboje, to wszystko jest jasne i proste, nawet jeśli między nimi są animozje, sprzeczki lub gdy się zwyczajnie nienawidzą i z tego powodu do siebie strzelają. Ale gdy oto w 60. minucie pojawi się kobieta, to sprawy się mocno komplikują i nikt nie wie, o co nagle chodzi, a widz wychodzi z kina zniesmaczony, bo według niego mogło być inaczej! Jak? Ba!
Uważam więc, że moi inteligentni wnukowie, nie będą się nadawać na przyszłych partnerów lub mężów Stefana Kota Biznesu lub Krawacika.pl. Bo taki inteligentny, zwłaszcza kochający, będzie się starał dociec przyczyny takiego, a nie innego zachowania swojej partnerki, będzie chciał zrozumieć, znaleźć rozwiązanie, pomóc. A w przypadku tych pań, przy ich niewątpliwie już rozbudowanej inteligencji, nie da się dociec, zrozumieć, znaleźć, pomóc. Owiną sobie chłopa wokół palca, a potem to już tylko równia pochyła.
Jedynym ratunkiem jest mężczyzna prosty, ale nie prostacki, niedociekający, nie starający się zrozumieć i dzięki temu nie tracący jałowo sił, tylko je kumulujący na naprawdę ciężkie chwile. I oczywiście musi kochać. A w tysiącach momentów zmiany zdań swojej partnerki, jej histerii, zmiennych nastrojów, złości lub frustracji, albo pójdzie, żeby przeczekać, narąbać drewna lub posadzić kolejne rośliny, a jeśli nie będzie miał takich możliwości, to ubrać dres i zrobić 5-kilometrową przebieżkę. Byleby nie kierować się do baru, bo alkoholizm pewny.
Jak to Wujek Emeryt zmądrzał na stare lata.
Ale martwimy się. Bo co będzie, jak dziewczyny za jakieś 10-15 lat wyfruną z domu? Co wtedy zostanie?! Wiem coś o tym i o moich myślach, które dzień w dzień mnie dopadały, gdy czułem się w pułapce bez wyjścia! I wiem, jakim kosztem z tej pułapki wyszedłem!
Wujek Emeryt z racji własnych cech, jak również oczekiwań siks pełnił przez ten pucki okres funkcję na kształt Kaowca (dla młodszych - KO, czyli kulturalno-oświatowy - osoba spośród personelu na obozach, wczasach zbiorowych, w sanatoriach odpowiedzialna za stronę kulturalno-oświatową, której zadaniem jest odpowiednio wypełnić program pobytu). Miał przy tym dość słabe możliwości, które ograniczały się do piszczących gonitw po plaży lub do przytapiania w wodzie, co spotykało się z chwilowym gniewaniem się i wykrzykiwaniem "bo kolana mamy obtarte!", by za chwilę prowokować mnie "Bądź mężczyzną!" (slogan z reklamy?!) do ponownego gwałtownego wpadania do wody, i tak w nieskończoność.
Ale za swój osobisty sukces uważam dwie rzeczy.
Po pierwsze, z pewnego zaskoczenia, kazałem któregoś razu Stefanowi Kotowi Biznesu prowadzić Sunię na smyczy, więc i Krawacik.pl zrobiła to następnym razem bez problemu. I wreszcie obie przestały na widok Suni, nawet z odległości 10 m, dostawać histerii i kurczowo łapać się matki, co jeszcze miało miejsce pierwszego wieczoru ich pobytu, żeby nie wspominać lat wcześniejszych.
Po drugie dałem mandat do stałego zadawania pytań lub komentowania mojej osoby. Oczywiście robiła to Stefan Kot Biznesu.
Na przykład na plaży, na spacerze:
- Wujek! - A ile ty masz lat?
- 68.
- Wow! - To więcej niż nasz ksiądz! - A wyglądasz na 80!
Albo w domu, gdy szykowaliśmy się do wyjścia:
- Wujek! - Czy ty wiesz, że tą(!) koszulę i te spodnie nosisz już drugi dzień?!
Albo:
- Wujek! - A jaki ty masz zawód?
- Z wykształcenia jestem inżynierem chemikiem, ale dawno przestałem pracować w tym zawodzie. - Potem byłem nauczycielem, a teraz w szkole pełnię funkcję dyrektora. - odparłem wiedząc, że odpowiedzią na tak poważną w formie i treści moją reakcję będzie cisza.
Albo:
- Wujek! - A w którym roku się urodziłeś?!
- W 1950, czyli jeszcze w XX wieku! - Za czasów Stalina i Bieruta! - A potem żyłem (tu spojrzałem wymownie na trójkę dorosłych) za Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, itd.
Znowu cisza.
Albo, gdy wychodziliśmy na kolejny spacer:
- Wujek! - A idziemy do waszej działki?!
- Tak!
I po chwili:
- Ale to przecież nie jest wasza działka!
- No nie jest, tym bardziej, że nie jest na sprzedaż, a poza tym gdyby nawet była, to nie mamy pieniędzy, żeby ją kupić!
Cisza.
Jako Kaowiec musiałem też przez 15 minut cierpliwie wystać przy dwóch trampolinach obsługiwanych przez zdrowo podpitych Ukraińca i Polaka i przy "muzyce" do słów "Bum tarara bum! Barman leje rum!", przerobionych potem przez małolaty na "Bum tarara bum! Wujek leje rum!", a na końcu przeze mnie, jako że wpadłem w trans słuchając ciągle tego samego i się wkręciłem, na "Bum tarara bum! Wujek (ch)leje rum!" oraz brać niemy udział w scenie w Strandzie:
- Idę ugotować obiad, a wy zostańcie! - nagle zakomunikowała Skrycie Wkurwiona.
- Nie, ja też pójdę pomóc! - dorzucił, jak nie on, Kolega Inżynier.
- Nie! - Tata zostaje, bo mężczyźni muszą się zrelaksować! - wypaliła Stefan Kot Biznesu.
Matka się zapowietrzyła, a na jej twarzy dało się odczytać "...i lata pracy poszły w niwecz!", natomiast rzeczony tata spointował:
- I widzisz, córcia! - Masz szansę na szczęśliwe małżeństwo!
Sumarycznie cały czas spędzaliśmy razem, a mini tradycją stały się poranne kawki dorosłych (wozimy ze sobą mały ekspres na ładunki) przy stałym jękoleniu dziewczyn "No kiedy wreszcie pójdziemy?!", wieczory na leżakach w Strandzie przy piwku i cydrze przy stałym, ale dopiero, gdy zjadły świdry z sosem pomidorowym i wypiły sok, jękoleniu dziewczyn "No kiedy wreszcie pójdziemy?!", a raz nawet udało się nam wybrać masakrycznie przepełnionym pociągiem (tabuny rodzin jechały do Helu do fokarium i oczywiście zeń wracały) do Juraty.
I jak wspomniałem, jedyny raz udało się nam przez dwie godziny być bez dziewczyn. A i tak w którymś momencie w drzwiach stanęła Krawacik.pl, żeby zamarudzić, a w rękach miała loda budząc ogólną konsternację, zwłaszcza własnej matki.
- A skąd masz loda?!
- Z lodówki! - odparło dziecko z typową dla tego wieku logiką i uczciwością.
Ten sposób zachowania przypomniał mi moją Córcię, gdy miała 6 lat. Woziłem ją codziennie do przedszkola i któregoś dnia wsiadając do samochodu ogłosiła cała zaaferowana:
- A wiesz, tatusiu, dzisiaj Krzysiek mnie pocałował!
- Gdzie?! - cały zdrętwiałem!
- W przedszkolu, tam za kioskiem!
Być może dzięki wspólnemu pobytowi odkryliśmy na nowo zachodnią część Pucka, wzdłuż zatoki, z jej małymi, kameralnymi plażami, sitowiem, drzewami i trawą, ścieżką rowerową i dla pieszych, a przede wszystkim z jej brakiem ludzi i ciszą. Prawdziwy Dziki Zachód. Bo do tej pory byliśmy zafiksowani wyłącznie na stronie wschodniej z jej bukową aleją, klifem i panoramą Helu. Taki prawdziwy Ucywilizowany Wschód.
Ponadto w czasie tego pobytu bardzo zbliżyliśmy się do "naszej" działki, która nie jest na sprzedaż, a ponadto nie mamy pieniędzy, aby ją kupić. Ale już ją całą zagospodarowaliśmy.
Wspólny pobyt wstrząsnął mną też w inny sposób.
W trakcie różnych rozmów omawialiśmy też problemy z prowadzeniem naszej Szkoły, jako niepublicznej o uprawnieniach szkoły publicznej.
Kolega Inżynier podsumował dyskusję:
- Bierzesz dotacje, oddajesz zdrowie!
Prostota tego sformułowania i jego trafność mnie poraziła. Po prostu samo sedno.
SOBOTA (18.08)
No i Puck odkrywa nowe oblicze.
Na Rynku, pod naszymi oknami, postawili wielki namiot, a przed nim trybunę z banerem:
POLSKI ZWIĄZEK EMERYTÓW RENCISTÓW I INWALIDÓW
XIV REGIONALNY TURNIEJ
SPORTOWO-REKREACYJNY
NIEPEŁNOSPRAWNYCH
PUCK' 2018
Mocno mnie to zanęciło i stwierdziłem, że gdybym tu mieszkał, to może bym się zapisał, bo i emerytem jestem i niepełnosprawnym, co prawda tylko na umyśle, ale zawsze coś.
- W sam raz dla ciebie! - I od razu byś tam zaczął wprowadzać swoje porządki! - na Żonę mogę liczyć.
Od rana w Rynku rejwach jak w ulu. Grupy z poszczególnych miast się organizują. No i przemaszerowała orkiestra dęta.
A teraz są występy i tańce. Okazało się, że jest to coroczna kaszubska impreza. Zjechali się Kaszubi z Kartuz, Kościerzyny, Słupska, Lęborka, Malborka, Prabut i oczywiście z Pucka.
A my korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się na godzinny rejs po Zatoce Puckiej. Naprzeciw nas siedziały trzy panie i jeden pan, wszyscy mniej więcej w moim wieku. One cały czas trajkotały w jakimś dziwnym języku, on przez cały rejs nie wydobył z siebie jednego słowa, tylko zamyślony siedział lekko z boku. Żadna, nawet ta najbardziej gadatliwa, jak się okazało, jego żona, niczym go nie zajmowała.
- Przepraszam! - A jaki to język? - nie wytrzymałem.
- Kaszubski! - odparła ta najbardziej gadatliwa. - A nie będzie przeszkadzać, gdy będziemy tak sobie rozmawiać? - dodała czystą polszczyzną.
- Nie, nie! - Prosimy mówić jak najwięcej, bo bardzo lubimy słuchać.
Więc opowiadały sobie o wszystkim i o niczym, a ja starałem się zrozumieć.
Czasami rozumiałem wiele, a czasami wcale. I dlatego to było takie dziwne - język podobny do polskiego, a inny.
Oczywiście zadawały nam różne zagadki po kaszubsku budząc ogólną wesołość. Imponowały, mimo swojego wieku i, jak się okazało ciężkich, nawet tragicznych doświadczeń w życiu, radością, humorem i energią. Były z Kartuz.
Później, na własny użytek, doczytałem, że kaszubski jest językiem zachodniosłowiańskim. Zdania naukowców, jak zwykle, są podzielone - jedni uważają go za odrębny język, inni za dialekt języka polskiego. Alfabet jest podobny, ale bardziej rozbudowany - zawiera 34 litery. Są w nim, np. takie, jak "ą" czy "ł", występujące tylko w polskim i kaszubskim, ale też inne.
W Polsce kaszubskim na co dzień posługuje się 108 tys. osób. Według pań, ich dzieci rozumieją, ale nie rozmawiają, a wnukowie używają już tylko wyłącznie polskiego.
Mieliśmy więc okazję i szczęście posłuchać trzech Kaszubek spośród tych 108. tysięcy.
NIEDZIELA (19.08)
No i pożegnaliśmy się z Puckiem.
Wczoraj wieczorem na Dzikim Zachodzie i w Strandzie, dzisiaj krótko i symbolicznie na Dzikim Zachodzie.
DO UZDRZENIO, Puck!
PONIEDZIAŁEK (20.08)
No i po 30. dniach nieobecności jesteśmy w Naszym Miasteczku.
Pięć prań, drobne zakupy, załatwienie kilku pilnych spraw i opracowanie logistyczne, bo w czwartek wyjeżdżamy do Metropolii. Na 18 dni. Dla mnie nie będzie to poniewierka, bo jadę z Żoną i Sunią.
Ale czekający nas czas nie będzie łatwy - rozpoczęcie nowego roku szkolnego, 25. w naszej historii.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Mam 67 lat i 260 dni.
PIĄTEK (17.08)
No i "znowu" jesteśmy "sami" w Pucku.
Wczoraj wyjechała do Metropolii, a raczej pod nią, cała zaprzyjaźniona z nami rodzina: Skrycie Wkurwiona, Kolega Inżynier oraz ich dwie córki - dziesięciolatka Stefan Kot Biznesu i ośmiolatka Krawacik.pl.
Wspólny pobyt od poniedziałku do czwartku, pomijając sezon i tłumy, czyli człowiek od człowieka o 20-30 m, był innym, niż nasze standardowe - my we dwoje razem z Sunią poza sezonem.
Było oczywistym, że zdominują go siksy, ale się na to pisaliśmy. W sumie mieliśmy, tak na dobrą sprawę, jeden dwugodzinny poranek przy kawie, gdzie można było fajnie porozmawiać z dorosłymi "przywiązując" jednocześnie w sąsiednim pokoju dziewczyny do telewizora, który w ich domu jest reglamentowany (jak na tę reglamentację znają one świetnie wszystkie reklamy, które stosownie cytują).
Rodzina ta jest specyficzna i, jak już chyba wcześniej pisałem, martwimy się o nią bardziej w kontekście dorosłych, których chcielibyśmy "zachować dla siebie" razem.
Ich dotychczasowe relacje małżeńskie są jakieś dziwne i dla nas niezrozumiałe.
Skrycie Wkurwiona jest skryta, a kolega Inżynier uprawia w sposób perfekcyjny czarnowidztwo, czyli że jak coś ma się nie udać, to na pewno się nie uda i nie ma się z czego cieszyć, bo za tym czymś na pewno tkwi jakiś podstęp, szwindel, itp. Ta jego perfekcja w znajdowaniu drugiego i trzeciego dna nawet w zupełnych błahostkach, gdzie nam do głowy nie przyszłoby, żeby się czegokolwiek doszukiwać, jest jego, chyba immanentną, cechą. Gdyby nagle przestał, to by nam tego brakowało, bo jest humorystyczne i zabawne, czasami, niestety, wkurwiające.
Z kolei Skrycie Wkurwiona odzywa się mało, ale trudno jej przypiąć łatkę milczka. Wynika to raczej z wielu wspólnie spędzonych lat ze swoim mężem, który 13 lat starszy, chyba od samego początku uważał, że nie ma ona niczego rozsądnego do powiedzenia. Bo jeśli coś powie, to raczej na temat babskich, z gruntu głupich spraw, więc on się w to nie będzie pchał i angażował, i lepiej mu przyjąć postawę wyalienowaną, wręcz obcą, co robi nagminnie, żeby nie rzec programowo.
Stąd Skrycie Wkurwiona przyjęła na siebie osobowość ofiary, co nie oznacza, że jest z tym pogodzona. Potrafi się otworzyć i można wtedy fajnie porozmawiać, ale w większości odzywa się mało.
Swego czasu chyba miałem taki sam stosunek do Żony, młodszej ode mnie o lat 17, jak Kolega Inżynier do swojej. Dopiero 6 -7 lat temu, gdy zawodowo od życia dostałem nieźle w dupę, a w międzyczasie Żona uruchomiła zgodnie z jej wizją, która się spełniła w 99.%, Naszą Wieś, porządnie spokorniałem i zacząłem traktować ją partnersko. I wiem, że ja i my wspólnie na tym wychodzimy znacznie, znacznie lepiej. Co nie oznacza, wg mnie, że zawsze ma rację. O nie! Ale ciągle głośno mówię wszem wobec, że "...moja Żona jest najmądrzejszą kobietą na świecie", po czym zawsze słyszę od niej przy ciężkim westchnieniu:
- Żebyś ty chociaż tak naprawdę uważał i brał to pod uwagę, a nie tylko się popisywał i kłapał dziobem, to byś na tym znacznie lepiej wyszedł!
Oboje wiemy, że w wielu aspektach zmieniłem swoją postawę, na co nie można liczyć w przypadku Kolegi Inżyniera. Do mnie, mimo że jestem gruboskórny i, jak mówi Żona, mam wiele powłok, przez które wszystko musi się przebić, co jest żmudne i czasochłonne, to jednak coś dociera, a Kolega Inżynier jest zabetonowany. We wszystkim!
O jednej z wielu dziwności ich związku, co czytający przykład ten może uważać za niepoważny i niczego niewyjaśniający, niech świadczy taka scena:
Wujek Emeryt, czyli ja, fundował podekscytowanym siksom lody, czyli świderki, i żadne inne. Taki sezonowy świ(de)r na świderki. Nagle usłyszałem głos Kolegi Inżyniera, a w takiej akcji go nie widziałem:
- Poproszę dwa lody po dwie gałki!
Widząc moje zdziwienie i chyba niedowierzanie, bo nie wiem, co miałem wypisane na twarzy, Skrycie Wkurwiona szepnęła:
- Kupił mi sam, nieproszony! - Po tylu latach! - I zapytałam go, "czy będę ci musiała oddawać?". - A on "Nie, dzisiaj mam gest!".
Mogłoby to być zabawne, gdyby nie było, tak jak na rysunku Mleczki: " Żeby to chociaż było wiadomo, czy to jest na poważnie, czy na jaja?!"
Niestety, my tego nie wiemy i się martwimy, bo niepewność i brak naturalnego luzu i spontaniczności pozostaje.
To wszystko oczywiście stygmatyzuje córki, które od dawna są w sposób irytujący dosłownie i w przenośni przyklejone do matki. Nawet komunikowanie się z nimi następowało przez nią. Ale ostatnio, bo pojawia się naturalna potrzeba kontaktu z ojcem, to się zdecydowanie poprawia, np. Stefan Kot Biznesu potrafi nawet iść obok trzymając go za rękę i nie cierpiąc przy tym, co na twarzy nastolatki (taką już jest mimo swoich dziesięciu lat z charakteru, sposobu bycia, intelektu i zachowania) byłoby widać od razu. Za to Krawacik.pl jest ciągle przy mamie i w oczywisty sposób przy swojej starszej siostrze.
Obie, zwłaszcza starsza, chociaż Skrycie Wkurwiona uważa, że to dotyczy młodszej, mają skłonności neurotyczne, które mogą się pogłębiać.
Neurotyzm jest jedną z wielkiej piątki cech osobowości i charakteryzuje się, m.in.zmiennym nastrojem, niepokojem, strachem, złością i frustracją. U nastolatków jest to raczej lub dopiero negatywna emocjonalność (kto z nas jej nie doświadczył?), która w okresie dorosłości może się właśnie rozwinąć w neurotyczność. Więc jest szansa, aby temu zapobiec, ale skąd brać nadzieję, skoro sama Skrycie Wkurwiona, gdy byliśmy na plaży, a dziewczyny non stop w wodzie (temp. 22 st. C), stwierdziła głosem prawie beznamiętnym z wyraźnym akcentem pogodzenia się:
- Myślę, że one będą miały nieudane związki, jeśli wzorcem jest nasze małżeństwo.
Wieje więc grozą, tym bardziej, że na poczekaniu ukułem teorię natychmiast obśmianą przez wszystkich dorosłych, najbardziej przez Żonę, oczywiście.
Otóż uzmysłowiłem sobie, że mam czterech wnuków i że któryś z nich za ileś lat może "wpaść" na Stefana Kota Biznesu lub na Krawacika.pl. Prawdopodobieństwo bowiem z mety jest cztery razy większe, do tego dochodzą takie same przekonania religijne, a więc już się robi razy osiem, plus przypadkowa znajomość poprzez moją osobę, to już szesnaście, plus wysoka inteligencja obu płci, która może skierować do wspólnych zainteresowań i bóg wie jeszcze czego, co geometrycznie zwiększa prawdopodobieństwo do nie wiadomo jakich rozmiarów, a przecież wiemy, że świat jest mały.
A nawet nie któryś z nich, tylko może kilku, co będzie na pewno przyczyną wielkiego zamieszania, niesnasek i różnych komplikacji. Wiadomo chociażby z westernu, że do 60. minuty, gdy są sami kowboje, to wszystko jest jasne i proste, nawet jeśli między nimi są animozje, sprzeczki lub gdy się zwyczajnie nienawidzą i z tego powodu do siebie strzelają. Ale gdy oto w 60. minucie pojawi się kobieta, to sprawy się mocno komplikują i nikt nie wie, o co nagle chodzi, a widz wychodzi z kina zniesmaczony, bo według niego mogło być inaczej! Jak? Ba!
Uważam więc, że moi inteligentni wnukowie, nie będą się nadawać na przyszłych partnerów lub mężów Stefana Kota Biznesu lub Krawacika.pl. Bo taki inteligentny, zwłaszcza kochający, będzie się starał dociec przyczyny takiego, a nie innego zachowania swojej partnerki, będzie chciał zrozumieć, znaleźć rozwiązanie, pomóc. A w przypadku tych pań, przy ich niewątpliwie już rozbudowanej inteligencji, nie da się dociec, zrozumieć, znaleźć, pomóc. Owiną sobie chłopa wokół palca, a potem to już tylko równia pochyła.
Jedynym ratunkiem jest mężczyzna prosty, ale nie prostacki, niedociekający, nie starający się zrozumieć i dzięki temu nie tracący jałowo sił, tylko je kumulujący na naprawdę ciężkie chwile. I oczywiście musi kochać. A w tysiącach momentów zmiany zdań swojej partnerki, jej histerii, zmiennych nastrojów, złości lub frustracji, albo pójdzie, żeby przeczekać, narąbać drewna lub posadzić kolejne rośliny, a jeśli nie będzie miał takich możliwości, to ubrać dres i zrobić 5-kilometrową przebieżkę. Byleby nie kierować się do baru, bo alkoholizm pewny.
Jak to Wujek Emeryt zmądrzał na stare lata.
Ale martwimy się. Bo co będzie, jak dziewczyny za jakieś 10-15 lat wyfruną z domu? Co wtedy zostanie?! Wiem coś o tym i o moich myślach, które dzień w dzień mnie dopadały, gdy czułem się w pułapce bez wyjścia! I wiem, jakim kosztem z tej pułapki wyszedłem!
Wujek Emeryt z racji własnych cech, jak również oczekiwań siks pełnił przez ten pucki okres funkcję na kształt Kaowca (dla młodszych - KO, czyli kulturalno-oświatowy - osoba spośród personelu na obozach, wczasach zbiorowych, w sanatoriach odpowiedzialna za stronę kulturalno-oświatową, której zadaniem jest odpowiednio wypełnić program pobytu). Miał przy tym dość słabe możliwości, które ograniczały się do piszczących gonitw po plaży lub do przytapiania w wodzie, co spotykało się z chwilowym gniewaniem się i wykrzykiwaniem "bo kolana mamy obtarte!", by za chwilę prowokować mnie "Bądź mężczyzną!" (slogan z reklamy?!) do ponownego gwałtownego wpadania do wody, i tak w nieskończoność.
Ale za swój osobisty sukces uważam dwie rzeczy.
Po pierwsze, z pewnego zaskoczenia, kazałem któregoś razu Stefanowi Kotowi Biznesu prowadzić Sunię na smyczy, więc i Krawacik.pl zrobiła to następnym razem bez problemu. I wreszcie obie przestały na widok Suni, nawet z odległości 10 m, dostawać histerii i kurczowo łapać się matki, co jeszcze miało miejsce pierwszego wieczoru ich pobytu, żeby nie wspominać lat wcześniejszych.
Po drugie dałem mandat do stałego zadawania pytań lub komentowania mojej osoby. Oczywiście robiła to Stefan Kot Biznesu.
Na przykład na plaży, na spacerze:
- Wujek! - A ile ty masz lat?
- 68.
- Wow! - To więcej niż nasz ksiądz! - A wyglądasz na 80!
Albo w domu, gdy szykowaliśmy się do wyjścia:
- Wujek! - Czy ty wiesz, że tą(!) koszulę i te spodnie nosisz już drugi dzień?!
Albo:
- Wujek! - A jaki ty masz zawód?
- Z wykształcenia jestem inżynierem chemikiem, ale dawno przestałem pracować w tym zawodzie. - Potem byłem nauczycielem, a teraz w szkole pełnię funkcję dyrektora. - odparłem wiedząc, że odpowiedzią na tak poważną w formie i treści moją reakcję będzie cisza.
Albo:
- Wujek! - A w którym roku się urodziłeś?!
- W 1950, czyli jeszcze w XX wieku! - Za czasów Stalina i Bieruta! - A potem żyłem (tu spojrzałem wymownie na trójkę dorosłych) za Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, itd.
Znowu cisza.
Albo, gdy wychodziliśmy na kolejny spacer:
- Wujek! - A idziemy do waszej działki?!
- Tak!
I po chwili:
- Ale to przecież nie jest wasza działka!
- No nie jest, tym bardziej, że nie jest na sprzedaż, a poza tym gdyby nawet była, to nie mamy pieniędzy, żeby ją kupić!
Cisza.
Jako Kaowiec musiałem też przez 15 minut cierpliwie wystać przy dwóch trampolinach obsługiwanych przez zdrowo podpitych Ukraińca i Polaka i przy "muzyce" do słów "Bum tarara bum! Barman leje rum!", przerobionych potem przez małolaty na "Bum tarara bum! Wujek leje rum!", a na końcu przeze mnie, jako że wpadłem w trans słuchając ciągle tego samego i się wkręciłem, na "Bum tarara bum! Wujek (ch)leje rum!" oraz brać niemy udział w scenie w Strandzie:
- Idę ugotować obiad, a wy zostańcie! - nagle zakomunikowała Skrycie Wkurwiona.
- Nie, ja też pójdę pomóc! - dorzucił, jak nie on, Kolega Inżynier.
- Nie! - Tata zostaje, bo mężczyźni muszą się zrelaksować! - wypaliła Stefan Kot Biznesu.
Matka się zapowietrzyła, a na jej twarzy dało się odczytać "...i lata pracy poszły w niwecz!", natomiast rzeczony tata spointował:
- I widzisz, córcia! - Masz szansę na szczęśliwe małżeństwo!
Sumarycznie cały czas spędzaliśmy razem, a mini tradycją stały się poranne kawki dorosłych (wozimy ze sobą mały ekspres na ładunki) przy stałym jękoleniu dziewczyn "No kiedy wreszcie pójdziemy?!", wieczory na leżakach w Strandzie przy piwku i cydrze przy stałym, ale dopiero, gdy zjadły świdry z sosem pomidorowym i wypiły sok, jękoleniu dziewczyn "No kiedy wreszcie pójdziemy?!", a raz nawet udało się nam wybrać masakrycznie przepełnionym pociągiem (tabuny rodzin jechały do Helu do fokarium i oczywiście zeń wracały) do Juraty.
I jak wspomniałem, jedyny raz udało się nam przez dwie godziny być bez dziewczyn. A i tak w którymś momencie w drzwiach stanęła Krawacik.pl, żeby zamarudzić, a w rękach miała loda budząc ogólną konsternację, zwłaszcza własnej matki.
- A skąd masz loda?!
- Z lodówki! - odparło dziecko z typową dla tego wieku logiką i uczciwością.
Ten sposób zachowania przypomniał mi moją Córcię, gdy miała 6 lat. Woziłem ją codziennie do przedszkola i któregoś dnia wsiadając do samochodu ogłosiła cała zaaferowana:
- A wiesz, tatusiu, dzisiaj Krzysiek mnie pocałował!
- Gdzie?! - cały zdrętwiałem!
- W przedszkolu, tam za kioskiem!
Być może dzięki wspólnemu pobytowi odkryliśmy na nowo zachodnią część Pucka, wzdłuż zatoki, z jej małymi, kameralnymi plażami, sitowiem, drzewami i trawą, ścieżką rowerową i dla pieszych, a przede wszystkim z jej brakiem ludzi i ciszą. Prawdziwy Dziki Zachód. Bo do tej pory byliśmy zafiksowani wyłącznie na stronie wschodniej z jej bukową aleją, klifem i panoramą Helu. Taki prawdziwy Ucywilizowany Wschód.
Ponadto w czasie tego pobytu bardzo zbliżyliśmy się do "naszej" działki, która nie jest na sprzedaż, a ponadto nie mamy pieniędzy, aby ją kupić. Ale już ją całą zagospodarowaliśmy.
Wspólny pobyt wstrząsnął mną też w inny sposób.
W trakcie różnych rozmów omawialiśmy też problemy z prowadzeniem naszej Szkoły, jako niepublicznej o uprawnieniach szkoły publicznej.
Kolega Inżynier podsumował dyskusję:
- Bierzesz dotacje, oddajesz zdrowie!
Prostota tego sformułowania i jego trafność mnie poraziła. Po prostu samo sedno.
SOBOTA (18.08)
No i Puck odkrywa nowe oblicze.
Na Rynku, pod naszymi oknami, postawili wielki namiot, a przed nim trybunę z banerem:
POLSKI ZWIĄZEK EMERYTÓW RENCISTÓW I INWALIDÓW
XIV REGIONALNY TURNIEJ
SPORTOWO-REKREACYJNY
NIEPEŁNOSPRAWNYCH
PUCK' 2018
Mocno mnie to zanęciło i stwierdziłem, że gdybym tu mieszkał, to może bym się zapisał, bo i emerytem jestem i niepełnosprawnym, co prawda tylko na umyśle, ale zawsze coś.
- W sam raz dla ciebie! - I od razu byś tam zaczął wprowadzać swoje porządki! - na Żonę mogę liczyć.
Od rana w Rynku rejwach jak w ulu. Grupy z poszczególnych miast się organizują. No i przemaszerowała orkiestra dęta.
A teraz są występy i tańce. Okazało się, że jest to coroczna kaszubska impreza. Zjechali się Kaszubi z Kartuz, Kościerzyny, Słupska, Lęborka, Malborka, Prabut i oczywiście z Pucka.
A my korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się na godzinny rejs po Zatoce Puckiej. Naprzeciw nas siedziały trzy panie i jeden pan, wszyscy mniej więcej w moim wieku. One cały czas trajkotały w jakimś dziwnym języku, on przez cały rejs nie wydobył z siebie jednego słowa, tylko zamyślony siedział lekko z boku. Żadna, nawet ta najbardziej gadatliwa, jak się okazało, jego żona, niczym go nie zajmowała.
- Przepraszam! - A jaki to język? - nie wytrzymałem.
- Kaszubski! - odparła ta najbardziej gadatliwa. - A nie będzie przeszkadzać, gdy będziemy tak sobie rozmawiać? - dodała czystą polszczyzną.
- Nie, nie! - Prosimy mówić jak najwięcej, bo bardzo lubimy słuchać.
Więc opowiadały sobie o wszystkim i o niczym, a ja starałem się zrozumieć.
Czasami rozumiałem wiele, a czasami wcale. I dlatego to było takie dziwne - język podobny do polskiego, a inny.
Oczywiście zadawały nam różne zagadki po kaszubsku budząc ogólną wesołość. Imponowały, mimo swojego wieku i, jak się okazało ciężkich, nawet tragicznych doświadczeń w życiu, radością, humorem i energią. Były z Kartuz.
Później, na własny użytek, doczytałem, że kaszubski jest językiem zachodniosłowiańskim. Zdania naukowców, jak zwykle, są podzielone - jedni uważają go za odrębny język, inni za dialekt języka polskiego. Alfabet jest podobny, ale bardziej rozbudowany - zawiera 34 litery. Są w nim, np. takie, jak "ą" czy "ł", występujące tylko w polskim i kaszubskim, ale też inne.
W Polsce kaszubskim na co dzień posługuje się 108 tys. osób. Według pań, ich dzieci rozumieją, ale nie rozmawiają, a wnukowie używają już tylko wyłącznie polskiego.
Mieliśmy więc okazję i szczęście posłuchać trzech Kaszubek spośród tych 108. tysięcy.
NIEDZIELA (19.08)
No i pożegnaliśmy się z Puckiem.
Wczoraj wieczorem na Dzikim Zachodzie i w Strandzie, dzisiaj krótko i symbolicznie na Dzikim Zachodzie.
DO UZDRZENIO, Puck!
PONIEDZIAŁEK (20.08)
No i po 30. dniach nieobecności jesteśmy w Naszym Miasteczku.
Pięć prań, drobne zakupy, załatwienie kilku pilnych spraw i opracowanie logistyczne, bo w czwartek wyjeżdżamy do Metropolii. Na 18 dni. Dla mnie nie będzie to poniewierka, bo jadę z Żoną i Sunią.
Ale czekający nas czas nie będzie łatwy - rozpoczęcie nowego roku szkolnego, 25. w naszej historii.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
poniedziałek, 13 sierpnia 2018
13.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 253 dni.
SOBOTA (11.08)
No i Żona sama pojechała pociągiem do Juraty.
Mieliśmy w weekend twardo nie wychylać nosa poza Puck, ba, nawet poza Złotego Lwa, bo tłumy turystów i hałas. Same w sobie te "puckowe" określenia są śmieszne, bo one, stosowane w przypadku Sopotu chociażby, w którym byliśmy przedwczoraj, zdają się określać inną rzeczywistość. Tam trzeba umiejętnie lawirować wśród ludzi chcąc posuwać się w jakimkolwiek kierunku i dawać stały odpór knajpianym naganiaczom, tutaj w tłumie człowiek od człowieka jest jakieś 20 - 30 m, a widok naganiacza budziłby co najmniej zdziwienie, bo wszyscy wiedzą, gdzie jest tych kilka knajp na krzyż.
Ale Żona, jak to Żona!
Właśnie wracaliśmy z porannego, czyli gdzieś około 11.00 (porządne rodziny były dawno po śniadaniu, mszy i właśnie z leżakami, parawanami i różnymi nadmuchaczami zmierzały na plażę, na którą również szły, po porannej, kilkukilometrowej rozgrzewce i po śniadaniu, różne sportowe młodzieżowe grupy, nie zdając sobie sprawy, że już niedługo, chcąc wypełnić bogaty harmonogram obozu sportowego, jego uczestnicy, czyli oni, będą musieli wstawać grubo wcześniej niż dotychczas, żeby uczestniczyć w porannej mszy, bo późniejsza nie będzie miała racji bytu - wiadomo, dzieciaków nie da się wyciągnąć z wody), spaceru z Sunią, gdy Żona stwierdziła:
- A wiesz! - Chętnie bym dzisiaj wybrała się do Juraty!
Więc przy śniadaniu, gdzieś w okolicach 13.00, spotkaliśmy się w pół drogi - Żona jedzie pociągiem, co zawsze dla nas, zwłaszcza w Pucusiu, jest atrakcją, ja zostaję i piszę, to znaczy klepię w klawiaturę.
Ten fenomen naszego dobrania się zawsze i każdorazowo podziwiam. Żeby tak przy różnych charakterach, że nie wspomnę o różnicy płci, dogadywać się w tylu sprawach...
Dzisiaj na spacerze, idąc wybrzeżem przy klifie, spotkaliśmy cztery Rosjanki.
Wszystkie z tą niesamowitą aurą słowiańskości, której i my, a jakże, byliśmy niepodważalnym i istotnym elementem.
Najstarsza, na pewno babcia, ale może prababcia. Dwie młodsze, może jej córki, a może córka i wnuczka. I najmłodsza, kilkunastoletnia wnuczka lub prawnuczka. Wszystkie miłe, uśmiechnięte, ciepłe i serdeczne, o blond włosach z wyjątkiem tej najmłodszej, brunetki z ciemnymi brwiami i oryginalnej urodzie.
Okazało się, że mieszkają w Moskwie, domek na wsi mają w Obwodzie Kaliningradzkim, z którego często przyjeżdżają do Polski przez Braniewo, bo Polsza oczeń krasiwaja, zatrzymały się na dłużej w Helu, ale teraz dwie noce są w Pucku. Wszystkie "rzuciły" się na naszą Sunię (najmłodsza przerwała kąpiel i biegła 200 m po płyciznach zatoki, aby paść w piasku na kolana i mieć mordę Suni naprzeciw własnej twarzy) wyraźnie stęsknione za swoją, która albo została w domu, albo już nie żyje. Nie zrozumiałem.
One i ich sabaczka eto familia. Najstarsza opowiadała, "kak my jechali pojezdom do Mongolii czetyrie dnia, a ana s nami. Ja gawariła, czto eto internacjonalnaja sabaka".
A przedwczoraj, w Sopocie, poszliśmy do Pollo Loco, peruwiańskiej restauracji prowadzonej przez Polkę, z kucharzem Peruwiańczykiem oczywiście, bo inaczej nie miałoby to sensu.
Pani, gdzieś w moim wieku, świetnie wyglądająca, ma męża Peruwiańczyka, który się za takowego nie uważa, bo pochodzi z południa Peru, a to już według niego wcale Peru nie jest. Oboje mieszkają w Toronto, a teraz ona jest w Polsce, żeby przypilnować interesu.
Opowiadała tak ciekawie i z taką swadą, że Limę i Machu Picchu miało się na wyciągnięcie ręki. I słuchała z nieudawanym zainteresowaniem naszych, krótkich siłą rzeczy, opowiadań o Szkole i Naszej Wsi.
No tak się, panie, teraz porobiło, że nie trzeba nigdzie wyjeżdżać poza Polskę, bo Świat i tak sam przyjdzie do ciebie.
Właśnie zadzwoniła Żona.
Po godzinie podróży jest już we Władysławowie, 9 km od Pucka. Pociąg się znarowił, najpierw stał w Pucku 0,5 godziny i nie odjeżdżał, a we Władysławowie stwierdził, że dalej nie jedzie, tylko wraca do Gdyni. Ponoć na całym Helu wszystko pizgnęło. Nie wiadomo co, może przesilenie sieci, brak prądu, może wysiadła logistyka od nadmiaru ludzi. Nie trzeba być wieszczem, żeby przewidzieć, że kiedyś... Ani prorokiem!
Na dworcu Armagedon - tłumy ludzi z olbrzymimi bagażami, wszyscy chcą się wydostać z tej komunikacyjnej pułapki, jaką jest Hel. Wiadomo - jedna nitka drogi i jedna kolejowa, a wokół morze, nawet jeśli puckie, płytkie, ale jednak. A wszyscy mają jakieś bilety na Pendolino i chcą wrócić po urlopie do domu. I nie wiadomo, kto tu jest Siłami Zła, a kto Dobra?! To znaczy wiadomo. My - Dobra, Oni - Zła!
Więc Żona wysiadła i zadzwoniła. Będzie zwiedzać Władysławowo i da znać, kiedy po nią przyjechać. Czyli, rykoszetem, jak zwykle megasytuacja odbiła się na tysiącach maluczkich i sympatyczne domowe spożywanie Pilsnera Urquella jasny szlag trafił.
Zaczęło padać, potem lać, o dziwo we Władysławowie również. Nie było na co czekać.
Z jakąś koszulą narzuconą na łeb, bo parasol oczywiście w Inteligentnym Aucie, doń dotarłem i zacząłem jechać wzdłuż 5.kilometrowego korka "zmierzającego" do Pucka z ponurą świadomością, że za chwilę tam się znajdę.
Ale nie było tak źle, czyli "i tak miałem dobrze!".
Najpierw Żona powiedziała, żebym się kierował na taką wieżę przy dworcu, gdzie ona siedzi i popija orzechówkę z kupionego właśnie szczeniaczka, bo "przemokły mi buty i boję się, żeby się nie przeziębić!".
Z daleka ujrzałem wieżę, więc wielokrotnie błądząc, cofając i zawracając w końcu "na nosa" dotarłem jakąś osiedlówką do potężnego kościoła.
Poddałem się i zadałem stosowne, znowu podane przez Żonę, parametry naszej Nawigacji Kretynce, która, aby całkowicie zasłużyć na przypisany jej epitet, przewlokła mnie przez całe Władysławowo, przez dziesiątki przejść dla pieszych w pełni i non stop nimi okupowanych, wzdłuż dziesiątków ulic zawężonych setkami bud i straganów wypełnionych, jak później powiedziała Żona, z wypisaną na twarzy zgrozą i niedowierzaniem (przecież to niemożliwe?!!!) tym samym badziewiem (kiedy to zdążyła obejrzeć i zauważyć?...), by w końcu zmusić mnie dwukrotnie ( mówię ciągle o Nawigacji Kretynce), do zadania pytania przygodnym wczasowiczom:
- Przepraszam, którędy na dworzec?!
Wreszcie ujrzałem niewysoką, dawną wieżę ciśnień. Poczułem, że już jestem w ogródku i już witam się z Gąską(!), więc zacząłem ostatnie manewry zawracania na parkingu Biedronki oblepiony zewsząd pieszymi (czujniki parkowania szalały), gdy nie wiedzieć skąd i jak po prawej stronie, przy samochodzie, wyrosła, jak z podziemi, moja Gąska.
Uciekliśmy w zbawczy korek, w którym "jechaliśmy" raptem pół godziny.
Ale było warto.
Pucuś przywitał nas, charakterystycznym dla sezonu urlopowego, rozrzedzonym tłumem, więc z uczuciem ulgi poszliśmy do Baru Na Kutrze - GDY-50. Jest to od tego roku puckie novum. Kuter przez 25 lat stał w porcie w Gdyni, ale mu podnieśli ceny, więc wyemigrował.
W niepowtarzalnych wnętrzach serwuje on świetne, świeże ryby, surówki i sos, przed którego zamówieniem nie mogła powstrzymać się nawet moja Żona, po tym, jak wcześniej wyżerała mój.
A wieczorem, po raz pierwszy od finału mundialu, uruchomiłem (określenie czynności użyte świadomie) telewizor, by drzeć dramatycznie ryja i kląć, jak szewc, gdy nasi w Berlinie zdobywali kolejne trzy złote medale ma Mistrzostwach Europy w Lekkoatletyce.
Jakież bogactwo wniosków można wyciągnąć z dzisiejszego dnia!
NIEDZIELA (12.08)
No i jest pięknie.
Żona po wczorajszym zmoczeniu stóp ma drobne dolegliwości, więc leży w łóżku. Pogoda jest zmienna, nic nie trzeba musieć, można siedzieć w domu, pić Pilsnera Urquella, czytać lub pisać, czyli klepać.
PONIEDZIAŁEK (13.08)
No i Problemów Nierobiąca ostatecznie do Pucka nie przyjedzie.
Chyba żeby zasłużyć na swoje indiańskie imię.
"Po drodze", w ostatniej przestrzeni czasowej, Żona pomagała jej w w wyborze sensownego miejsca urlopowego, potem Problemów Nierobiąca chciała, aby jej to miejsce zarezerwować, potem sama je rezerwowała i odwoływała.
Ciekawe, co by było, gdybyśmy, a zwłaszcza Żona, brali udział w tym cyrku. Niewykluczone że trzeba by było zmienić imię Problemów Nierobiącej. Na szczęście do tego nie doszło.
Za to zbliża się do Pucka z minuty na minutę rodzina Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera. Więc czekamy, aby w jakimś sensie pełnić rolę gospodarzy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz, ale w ostatniej chwili. Myślałem, że już z tego nic nie będzie.
Mam 67 lat i 253 dni.
SOBOTA (11.08)
No i Żona sama pojechała pociągiem do Juraty.
Mieliśmy w weekend twardo nie wychylać nosa poza Puck, ba, nawet poza Złotego Lwa, bo tłumy turystów i hałas. Same w sobie te "puckowe" określenia są śmieszne, bo one, stosowane w przypadku Sopotu chociażby, w którym byliśmy przedwczoraj, zdają się określać inną rzeczywistość. Tam trzeba umiejętnie lawirować wśród ludzi chcąc posuwać się w jakimkolwiek kierunku i dawać stały odpór knajpianym naganiaczom, tutaj w tłumie człowiek od człowieka jest jakieś 20 - 30 m, a widok naganiacza budziłby co najmniej zdziwienie, bo wszyscy wiedzą, gdzie jest tych kilka knajp na krzyż.
Ale Żona, jak to Żona!
Właśnie wracaliśmy z porannego, czyli gdzieś około 11.00 (porządne rodziny były dawno po śniadaniu, mszy i właśnie z leżakami, parawanami i różnymi nadmuchaczami zmierzały na plażę, na którą również szły, po porannej, kilkukilometrowej rozgrzewce i po śniadaniu, różne sportowe młodzieżowe grupy, nie zdając sobie sprawy, że już niedługo, chcąc wypełnić bogaty harmonogram obozu sportowego, jego uczestnicy, czyli oni, będą musieli wstawać grubo wcześniej niż dotychczas, żeby uczestniczyć w porannej mszy, bo późniejsza nie będzie miała racji bytu - wiadomo, dzieciaków nie da się wyciągnąć z wody), spaceru z Sunią, gdy Żona stwierdziła:
- A wiesz! - Chętnie bym dzisiaj wybrała się do Juraty!
Więc przy śniadaniu, gdzieś w okolicach 13.00, spotkaliśmy się w pół drogi - Żona jedzie pociągiem, co zawsze dla nas, zwłaszcza w Pucusiu, jest atrakcją, ja zostaję i piszę, to znaczy klepię w klawiaturę.
Ten fenomen naszego dobrania się zawsze i każdorazowo podziwiam. Żeby tak przy różnych charakterach, że nie wspomnę o różnicy płci, dogadywać się w tylu sprawach...
Dzisiaj na spacerze, idąc wybrzeżem przy klifie, spotkaliśmy cztery Rosjanki.
Wszystkie z tą niesamowitą aurą słowiańskości, której i my, a jakże, byliśmy niepodważalnym i istotnym elementem.
Najstarsza, na pewno babcia, ale może prababcia. Dwie młodsze, może jej córki, a może córka i wnuczka. I najmłodsza, kilkunastoletnia wnuczka lub prawnuczka. Wszystkie miłe, uśmiechnięte, ciepłe i serdeczne, o blond włosach z wyjątkiem tej najmłodszej, brunetki z ciemnymi brwiami i oryginalnej urodzie.
Okazało się, że mieszkają w Moskwie, domek na wsi mają w Obwodzie Kaliningradzkim, z którego często przyjeżdżają do Polski przez Braniewo, bo Polsza oczeń krasiwaja, zatrzymały się na dłużej w Helu, ale teraz dwie noce są w Pucku. Wszystkie "rzuciły" się na naszą Sunię (najmłodsza przerwała kąpiel i biegła 200 m po płyciznach zatoki, aby paść w piasku na kolana i mieć mordę Suni naprzeciw własnej twarzy) wyraźnie stęsknione za swoją, która albo została w domu, albo już nie żyje. Nie zrozumiałem.
One i ich sabaczka eto familia. Najstarsza opowiadała, "kak my jechali pojezdom do Mongolii czetyrie dnia, a ana s nami. Ja gawariła, czto eto internacjonalnaja sabaka".
A przedwczoraj, w Sopocie, poszliśmy do Pollo Loco, peruwiańskiej restauracji prowadzonej przez Polkę, z kucharzem Peruwiańczykiem oczywiście, bo inaczej nie miałoby to sensu.
Pani, gdzieś w moim wieku, świetnie wyglądająca, ma męża Peruwiańczyka, który się za takowego nie uważa, bo pochodzi z południa Peru, a to już według niego wcale Peru nie jest. Oboje mieszkają w Toronto, a teraz ona jest w Polsce, żeby przypilnować interesu.
Opowiadała tak ciekawie i z taką swadą, że Limę i Machu Picchu miało się na wyciągnięcie ręki. I słuchała z nieudawanym zainteresowaniem naszych, krótkich siłą rzeczy, opowiadań o Szkole i Naszej Wsi.
No tak się, panie, teraz porobiło, że nie trzeba nigdzie wyjeżdżać poza Polskę, bo Świat i tak sam przyjdzie do ciebie.
Właśnie zadzwoniła Żona.
Po godzinie podróży jest już we Władysławowie, 9 km od Pucka. Pociąg się znarowił, najpierw stał w Pucku 0,5 godziny i nie odjeżdżał, a we Władysławowie stwierdził, że dalej nie jedzie, tylko wraca do Gdyni. Ponoć na całym Helu wszystko pizgnęło. Nie wiadomo co, może przesilenie sieci, brak prądu, może wysiadła logistyka od nadmiaru ludzi. Nie trzeba być wieszczem, żeby przewidzieć, że kiedyś... Ani prorokiem!
Na dworcu Armagedon - tłumy ludzi z olbrzymimi bagażami, wszyscy chcą się wydostać z tej komunikacyjnej pułapki, jaką jest Hel. Wiadomo - jedna nitka drogi i jedna kolejowa, a wokół morze, nawet jeśli puckie, płytkie, ale jednak. A wszyscy mają jakieś bilety na Pendolino i chcą wrócić po urlopie do domu. I nie wiadomo, kto tu jest Siłami Zła, a kto Dobra?! To znaczy wiadomo. My - Dobra, Oni - Zła!
Więc Żona wysiadła i zadzwoniła. Będzie zwiedzać Władysławowo i da znać, kiedy po nią przyjechać. Czyli, rykoszetem, jak zwykle megasytuacja odbiła się na tysiącach maluczkich i sympatyczne domowe spożywanie Pilsnera Urquella jasny szlag trafił.
Zaczęło padać, potem lać, o dziwo we Władysławowie również. Nie było na co czekać.
Z jakąś koszulą narzuconą na łeb, bo parasol oczywiście w Inteligentnym Aucie, doń dotarłem i zacząłem jechać wzdłuż 5.kilometrowego korka "zmierzającego" do Pucka z ponurą świadomością, że za chwilę tam się znajdę.
Ale nie było tak źle, czyli "i tak miałem dobrze!".
Najpierw Żona powiedziała, żebym się kierował na taką wieżę przy dworcu, gdzie ona siedzi i popija orzechówkę z kupionego właśnie szczeniaczka, bo "przemokły mi buty i boję się, żeby się nie przeziębić!".
Z daleka ujrzałem wieżę, więc wielokrotnie błądząc, cofając i zawracając w końcu "na nosa" dotarłem jakąś osiedlówką do potężnego kościoła.
Poddałem się i zadałem stosowne, znowu podane przez Żonę, parametry naszej Nawigacji Kretynce, która, aby całkowicie zasłużyć na przypisany jej epitet, przewlokła mnie przez całe Władysławowo, przez dziesiątki przejść dla pieszych w pełni i non stop nimi okupowanych, wzdłuż dziesiątków ulic zawężonych setkami bud i straganów wypełnionych, jak później powiedziała Żona, z wypisaną na twarzy zgrozą i niedowierzaniem (przecież to niemożliwe?!!!) tym samym badziewiem (kiedy to zdążyła obejrzeć i zauważyć?...), by w końcu zmusić mnie dwukrotnie ( mówię ciągle o Nawigacji Kretynce), do zadania pytania przygodnym wczasowiczom:
- Przepraszam, którędy na dworzec?!
Wreszcie ujrzałem niewysoką, dawną wieżę ciśnień. Poczułem, że już jestem w ogródku i już witam się z Gąską(!), więc zacząłem ostatnie manewry zawracania na parkingu Biedronki oblepiony zewsząd pieszymi (czujniki parkowania szalały), gdy nie wiedzieć skąd i jak po prawej stronie, przy samochodzie, wyrosła, jak z podziemi, moja Gąska.
Uciekliśmy w zbawczy korek, w którym "jechaliśmy" raptem pół godziny.
Ale było warto.
Pucuś przywitał nas, charakterystycznym dla sezonu urlopowego, rozrzedzonym tłumem, więc z uczuciem ulgi poszliśmy do Baru Na Kutrze - GDY-50. Jest to od tego roku puckie novum. Kuter przez 25 lat stał w porcie w Gdyni, ale mu podnieśli ceny, więc wyemigrował.
W niepowtarzalnych wnętrzach serwuje on świetne, świeże ryby, surówki i sos, przed którego zamówieniem nie mogła powstrzymać się nawet moja Żona, po tym, jak wcześniej wyżerała mój.
A wieczorem, po raz pierwszy od finału mundialu, uruchomiłem (określenie czynności użyte świadomie) telewizor, by drzeć dramatycznie ryja i kląć, jak szewc, gdy nasi w Berlinie zdobywali kolejne trzy złote medale ma Mistrzostwach Europy w Lekkoatletyce.
Jakież bogactwo wniosków można wyciągnąć z dzisiejszego dnia!
NIEDZIELA (12.08)
No i jest pięknie.
Żona po wczorajszym zmoczeniu stóp ma drobne dolegliwości, więc leży w łóżku. Pogoda jest zmienna, nic nie trzeba musieć, można siedzieć w domu, pić Pilsnera Urquella, czytać lub pisać, czyli klepać.
PONIEDZIAŁEK (13.08)
No i Problemów Nierobiąca ostatecznie do Pucka nie przyjedzie.
Chyba żeby zasłużyć na swoje indiańskie imię.
"Po drodze", w ostatniej przestrzeni czasowej, Żona pomagała jej w w wyborze sensownego miejsca urlopowego, potem Problemów Nierobiąca chciała, aby jej to miejsce zarezerwować, potem sama je rezerwowała i odwoływała.
Ciekawe, co by było, gdybyśmy, a zwłaszcza Żona, brali udział w tym cyrku. Niewykluczone że trzeba by było zmienić imię Problemów Nierobiącej. Na szczęście do tego nie doszło.
Za to zbliża się do Pucka z minuty na minutę rodzina Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera. Więc czekamy, aby w jakimś sensie pełnić rolę gospodarzy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz, ale w ostatniej chwili. Myślałem, że już z tego nic nie będzie.
poniedziałek, 6 sierpnia 2018
06.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 246 dni.
PONIEDZIAŁEK (06.08)
No i jesteśmy w Pucku.
Po wielu dniach, chyba nawet tygodniach, upałów, kiedy nie było nadziei, temperatura powietrza spadła na tyle, że można pławić się w chłodzie i nawet lekko zmarznąć. Oczywiście tylko wtedy, gdy "z przyzwyczajenia" nosi się same lekkie bluzki i podkoszulki z krótkim rękawem (dla niewtajemniczonych są to T-shirty).
W Pucusiu spędzimy dwa tygodnie.
Jak zwykle będziemy na urlopie, czyli jednocześnie w pracy. A gdy jesteśmy w pracy, to jesteśmy na urlopie. Taki life!
Prywatnie czeka mnie wielkie blogowe wyzwanie. Chcę zasypać olbrzymią blogową przepaść retrospekcjami płytkimi obejmującymi, z grubsza rzecz biorąc, lipiec, retrospekcjami głębokimi obejmującymi czerwiec i wreszcie najgłębszymi, dotyczącymi prehistorii, czyli maja tego roku!
Służbowo zaś zbliża się wielkimi krokami nowy rok szkolny - 25., więc jest się czym chwalić, wspominać i można się zadumać. Ale ogólnie wieje zgrozą! Bo to jest niemożliwe! Przecież tak niedawno zaczynałem, wszystko pamiętam - emocje, ludzi, problemy i uczucie dumy. Że Coś z Niczego, z Energii Materia, z Ducha Ciało! Jak kto woli!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Mam 67 lat i 246 dni.
PONIEDZIAŁEK (06.08)
No i jesteśmy w Pucku.
Po wielu dniach, chyba nawet tygodniach, upałów, kiedy nie było nadziei, temperatura powietrza spadła na tyle, że można pławić się w chłodzie i nawet lekko zmarznąć. Oczywiście tylko wtedy, gdy "z przyzwyczajenia" nosi się same lekkie bluzki i podkoszulki z krótkim rękawem (dla niewtajemniczonych są to T-shirty).
W Pucusiu spędzimy dwa tygodnie.
Jak zwykle będziemy na urlopie, czyli jednocześnie w pracy. A gdy jesteśmy w pracy, to jesteśmy na urlopie. Taki life!
Prywatnie czeka mnie wielkie blogowe wyzwanie. Chcę zasypać olbrzymią blogową przepaść retrospekcjami płytkimi obejmującymi, z grubsza rzecz biorąc, lipiec, retrospekcjami głębokimi obejmującymi czerwiec i wreszcie najgłębszymi, dotyczącymi prehistorii, czyli maja tego roku!
Służbowo zaś zbliża się wielkimi krokami nowy rok szkolny - 25., więc jest się czym chwalić, wspominać i można się zadumać. Ale ogólnie wieje zgrozą! Bo to jest niemożliwe! Przecież tak niedawno zaczynałem, wszystko pamiętam - emocje, ludzi, problemy i uczucie dumy. Że Coś z Niczego, z Energii Materia, z Ducha Ciało! Jak kto woli!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...