24.09.2018 - pn
Mam 67 lat i 295 dni.
CZWARTEK (20.09)
No i po obliczeniach efektów mojej pracy okazało się, że tak naprawdę wysprzątałem połowę mieszkania.
Reszta po powrocie.
Dzisiaj już kompletnie nie miałem pałeru - zmęczenie materiału, a w głowie siedział jutrzejszy wyjazd.
Od rana bowiem "jadę" - logistyka i pakowanie, czyli niby chleb powszedni, ale jednak.
Oczywiście nie było tak, że 8 dni pobytu w Naszym Miasteczku wypełniło nam sprzątanie. Różne życia toczyły się równolegle, a tych żyć jest nieskończenie wiele i niektóre z nich zahaczały o nas.
A to wybuchła afera, bo nasza ulubiona Sąsiadka Z Dołu, lat 73, w ogródku, jak co roku cięła na zimę deseczki na krajzedze (mówiąc po naszemu), tym razem tak, że rozharatała sobie lewą rękę z całkowitym odcięciem palca wskazującego lub też nasza Zarządczyni na zebraniu wspólnoty znienacka nam zakomunikowała, że za remont oranżerii musimy zapłacić 5,5 tys. złotych.
Sąsiadka nadal robi wszystko sama, oczywiście na razie jedną ręką, opowiadając przy kolejnym papierosie o różnych jednoręcznych technikach ubierania się, mycia, gotowania, robienia zakupów, itd. Znikąd nie chce pomocy, a zwłaszcza od swojej rodziny, która chciałaby ją w dobrej wierze zamknąć we własnych, obcych dla niej, pieleszach, i zawsze odpowiada:
- To co będę robiła?! - Siedziała i oglądała telewizję?!
Nam imponuje. Nie tylko dlatego, że cały wypadek przyjęła ze stoickim spokojem, ale z powodu jej trzeźwego stosunku do życia i nie użalania się nad sobą. Jest aktywna, jeździ co rusz na jakieś wycieczki, okolicznościowe spotkania, do sanatoriów, a ostatnio chodzi, nawet teraz z tą ręką, cztery razy w tygodniu po cztery godziny, na kurs komputerowy twierdząc, że i tak stuka w klawiaturę jednym palcem, więc z tym wypadkiem nie ma problemu. A Żona na jej zlecenie wcześniej kupiła jej laptopa do ćwiczenia w domu i do innego kontaktu ze światem.
Jutro będą jej zdejmować szwy i zmieniać opatrunek.
- Jak tylko ręka wydobrzeje, to sobie jeszcze trochę desek na zimę potnę na krajzedze. - Wcale się nie zraziłam. - Widocznie tak musiało być! - Będę tylko bardziej uważać.
Lubimy ją.
Za to nie lubimy naszej Zarządczyni.
Cały czas mówiła, że koszty remontu pokryje wspólnota, by na jej zebraniu wygłosić komunikat wypierając się, że wcześniej mówiła inaczej, po którym Żona dostała tłumionego szału, bo kłamstwa, szachrajstwa i oszustwa nienawidzi. Za chwilę byłaby nie do opanowania, a znam ją. Nic specjalnego by się nie działo, żadnych rękoczynów, fruwania przedmiotów w powietrzu, itp., tylko słowa. A i tak wszyscy by pryskali do domów, a Zarządczyni pierwsza. Więc Żona gwałtownie zebranie opuściła i zostałem sam. A ponieważ jestem ostatnio oazą spokoju i szermierzem dyplomacji, doprowadziłem do tego, że wspólnota przegłosowała wniosek, aby pokryć koszty remontu ze wspólnych funduszy.
Zarządczyni, na którą wszyscy narzekają na zasadzie polskiego gadania i narzekania dla gadania i narzekania, zamiast ją wymienić, gwałtownie i bezpowrotnie nastawiła nas do siebie negatywnie.
No cóż, są ludzie i ludziska.
Jak się okazało, logistykę musieliśmy zmodyfikować. Zwierzchnictwo postanowiło, że 9. października w Stolicy odbędzie się konferencja dyrektorów szkół. Tak więc, niejako po drodze do Pucka, zatrzymamy się w Stolicy na trzy dni, a cały powrót do Naszego Miasteczka o te dni ulegnie przesunięciu.
W tym wyjeździe do Stolicy są dwa szczęścia. Pierwsze, że nie spotkam urzędnika, mimo że to jego instytucja organizuje konferencję, który gnębi mnie i nęka od czerwca tego roku w sprawie rozliczenia dotacji wykazując się niekompetencją, chaotycznym działaniem i ledwo skrywaną histerią. Bardzo szybko się okazało, że jest pod straszną presją swojej szefowej, więc się zachowuje, jak się zachowuje, mimo że jest człowiekiem kulturalnym. Mam zamiar kiedyś mu powiedzieć z dobrego serca, prywatnie, jak rozliczenie będzie już zamknięte, żeby zmienił pracę, bo się wykończy. Żona skwitowała to inaczej tłumacząc go przede mną:
- Wpadł w kupę gówna i próbuje wypłynąć!
Drugie szczęście to takie, że będzie okazja się zobaczyć z Zaprzyjaźnioną Szkołą, a to zawsze dla nas gratka zawodowo-towarzyska. Ostatnio widzieliśmy się Toruniu.
Otrzymaliśmy wreszcie grafik spotkań z Biedroniem.
Jest jedno w świetnym miejscu, w Pucku, ale niestety wcześniej, przed naszym przyjazdem. Przeanalizowałem całość i wytypowałem kilka miast, w pobliżu których w danym okresie naszego miotania się możemy być. I się zapiszemy. To pewne.
PIĄTEK (21.09)
No i wyjechaliśmy do Metropolii.
Nawet udało się nam wyjechać, jak na nas, bardzo wcześnie, bo o 09.00. Ale i tak, mimo małej ilości TIR-ów i stosunkowo niedużego ruchu, podróż nas wymęczyła. Postanowiliśmy w przyszłości robić ją w dwóch ratach, z noclegiem po drodze w jakimś ciekawym miejscu.
Wieczorem dobił mnie przegrany mecz z Argentyną w siatkę - przez ból głowy praktycznie nie przespałem nocy.
SOBOTA (22.09)
No, ale trzeba być profesjonalistą.
Życie prywatne sobie, a zawodowe sobie. Więc samotnie i samodzielnie podołałem wszystkim obowiązkom w szkole, by po południu pojechać pociągiem do Rodzinnego Miasta.
Pretekst był jeden - mecz naszej Miedzianki z Legią. Na stadionie stawił się Brat, Bratanica ze swoim facetem, Bratanek, no i ja.
Oprawa meczu i sam stadion na wysokim poziomie, gra obu drużyn niezła, a wynik dla nas fatalny - 1:4. W dodatku równolegle Polska przegrała z Francją 1:3 i na mistrzostwach świata zrobiło się nieciekawie. Nie popsuło mi to jednak humoru.
NIEDZIELA (23.09)
No i w niedzielę rano jeszcze raz oglądaliśmy ten sam mecz w telewizji.
Bo całe to bractwo jest kompletnie sfiksowane na tle piłki nożnej i swojej drużyny.
W tym czasie karawana trzech aut w deszczu żmudnie i powoli zmierzała w stronę Polski. Do kraju wracało Zagraniczne Grono Szyderców przy wsparciu Ojca i Brata Q-Zięcia, Byłego Teścia Mojej Żony oraz Ojca Pasierbicy prowadzącego dużego towarowego busa, co było kluczowe dla całej przeprowadzki.
PONIEDZIAŁEK (24.09)
No i wystarczy powiedzieć, że dzisiaj na Jeleniej pojawił się na parę dni Q-Wnuk.
Bo Zagraniczne Grono Szyderców razem z Q-Wnuczką jutro wraca do Niemiec, by pozamykać kilka spraw i za parę dni ostatecznie wrócić do kraju.
Szykuje się ciężki okres.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego wzruszającego smsa.
poniedziałek, 24 września 2018
poniedziałek, 17 września 2018
17.09.2018 - pn
Mam 67 lat i 288 dni.
SOBOTA (15.09)
No i cały czas sprzątam nasze mieszkanie w Naszym Miasteczku.
No, ale...
Sąsiad Z Góry, nad naszą oranżerią, jeszcze nie za naszych czasów, zrobił sobie taras-samowolkę. I przy deszczach woda, sobie znanymi ścieżkami, spływała na nasz sufit, a z niego w określone miejsce podłogi na stałe zajęte przez miednicę.
Poprzedniej właścicielce za bardzo to nie przeszkadzało, ale nam i owszem.
Więc Zarządczyni budynku dokonała wielokrotnych inspekcji i oględzin tarasu, sąsiad poprawił różne rzeczy i pouszczelniał, a woda kapała dalej. Aby odkryć tajemniczą drogę jej spływania, parę miesięcy temu wypruto kawałek sufitu w oranżerii, po czym niespiesznie, bo to taki sznyt małego miasteczka, po kolejnym miesiącu dziurę powiększono, aby nad nią deliberować. Wydeliberowano, że dziurę trzeba powiększyć jeszcze bardziej, co uczyniono po kolejnym miesiącu. Przez ten czas pomieszczenie było oczywiście wyłączone z użytku, co przy dziewięciu pozostałych, funkcjonujących, w tym strategicznych, jak łazienka, kuchnia i sypialnia, nie stanowiło problemu. Oczywiście syf z oranżerii, mimo jej odcięcia od reszty mieszkania, w postaci pyłu i okruchów spróchniałego drewna, przenikał do niego, ale co mieliśmy robić? Tylko zachować spokój.
W dniu naszego ostatniego wyjazdu do Metropolii przyszli fachowcy, aby przejść do czynów. Okazało się, że wyrąbią pół sufitu, wymienią wszystkie spróchniałe belki, sufit położą od nowa, pomalują i zreaktywują całą elektrykę, która też musiała pójść pod nóż.
Ubłagaliśmy ich, aby w trakcie prac korzystali tylko z kuchni i łazienki i żeby zrobili z folii specjalny korytarz odgradzający mieszkanie od strefy remontowej.
Już na dole, wsiadając do samochodu, słyszeliśmy z I piętra odgłosy brutalnego zrywania sufitu, huku spadających na podłogę różnych jego elementów i w psychicznej ucieczce, przy wewnętrznym wyparciu, ruszyliśmy w drogę.
Nic więc dziwnego, że po trzech tygodniach nieobecności, wracaliśmy z obawami. A tu niespodzianka. W mieszkaniu na pierwszy rzut oka porządek, więc duża ulga. Na drugi - sufit w oranżerii niczym nówka nieśmigana, prąd jest, wszystko odkurzone, ale po kątach kurz i pył, a we wszelkich zakamarkach trzech żeberkowych, żeliwnych, kaloryferów mnóstwo gruzu. W kuchni pył pokrywający dziesiątki duperałków, a zlewozmywak i wszystko wokół niego w kolorze białym od wyschniętego gipsu. To samo w łazience - wszystko białe. Pozostałe pomieszczenia lekko pokryte równomierną warstewką pyłu, nawet te, które miały zamknięte drzwi.
Żonie najbardziej zależało na łazience, więc na nią poświęciłem czwartek. Nie było miejsca i żadnego łazienkowego gadżetu, do którego bym nie dotarł ze ścierą, płynem, odkurzaczem i mopem.
Lekko wykończony postanowiłem nie szafować siłami i na tym w ten dzień poprzestać.
W piątek zrobiłem oranżerię metodą "na chińczyka" - żmudnie, na kolanach, niczym niezrażony, żeberko po żeberku, wybierałem gruz i każde zagłębienie czyściłem "na mokro" szmatką uformowaną na coś w kształcie wyciora. Ponadto starłem z kurzu wszystkie ściany.
W sobotę zrobiłem sypialnię (24 m2) odkrywając pod łóżkiem różne ciekawe rzeczy, jeszcze po poprzedniej właścicielce.
Niedzielę zrobiłem sobie wolną, jak Pan Bóg przykazał, dla regeneracji sił. No i zaplanowaliśmy odwiedzić Czarną Palącą.
Obliczyłem, że od poniedziałku do czwartku (cztery dni) posprzątam jeszcze cztery pomieszczenia. Kuchnia jest całkowicie w gestii Żony, więc po powrocie z Metropolii i Pucka, po 22. dniach nieobecności, dobiorę się do dwóch ostatnich kończąc w ten sposób organiczne i dogłębne sprzątanie.
Następne będzie nie wiadomo kiedy, ale na pewno przy kolejnym remoncie oranżerii. Bo nie wierzę, aby wszystkie drogi spływania wody zostały uszczelnione. A wtedy na pewno zadziałają bezwzględne prawa fizyki.
Więc może nie od razu, nie przy pierwszym deszczu, ale za którymś, usłyszymy delikatne kapanie, po czym w wiadomym miejscu podstawimy miednicę. Za jakiś czas fachowcy wyrąbią w suficie otwór, żeby coś dostrzec. Po miesiącu wyrąbią większy, żeby dostrzec więcej. Po czym będą wspólnie z Zarządczynią i z Sąsiadem Z Góry deliberować, by po kolejnym miesiącu przystąpić do remontu.
Remont będzie precyzyjnie zgrany z naszym wyjazdem do Metropolii lub gdziekolwiek. Ale nie będzie to już ucieczka i nie będzie wyparcia. Tylko spokój. Bo będziemy wiedzieć, że fachowcy dadzą radę, no i że potem mieszkanie się posprząta. Nadarzy się świetna okazja, która w naturalny sposób, bez bólu i bez poczucia straty czasu, do tego nas przymusi.
Życie to cykle i trzeba podchodzić do tego z pokorą. Przecież nie będę się włóczył z Sąsiadem Z Góry po sądach. To nie Metropolia!
NIEDZIELA (16.09)
No i odwiedziliśmy dzisiaj Czarną Palącą.
Czarna Paląca, jak na nią przystało, kończyła łapczywie palić papierosa, aby móc się z nami przywitać. Po prostu jest dobrze wychowana.
Na czas wjazdu Banda Bydlaków była zamknięta w domu, a to z racji że przyjechaliśmy Inteligentnym Autem. Terenowy jest niepewny, a nie mogliśmy ryzykować zbyt długiej nieobecności w domu z racji zostawionej w nim Suni. A zabrać jej ze sobą nie mogliśmy, bo konflikt między nią a Bandą Bydlaków byłby pewny.
Gdy już wysiedliśmy z auta, Banda została wypuszczona i cały impet energii i nieokrzesana radość poszła na nas. W ten sposób lakier auta został ocalony. Gdybyśmy nie zastosowali takiej przebiegłości, zostałby on zdarty z dwóch stron do żywego metalu w trakcie bandyckich naskoków, aby się z nami natychmiast przywitać. Ta technika była zbędna, gdy zdarzało się nam przyjechać Terenowym. Wszelkie odrapania, wgniecenia i brudy tylko nadają mu właściwego sznytu "auta po przeżyciach".
Ku naszej radości w domu była W Swoim Świecie Żyjąca. Chyba rzeczywiście żyje w tym świecie, skoro naszym oczom ukazała się postać o ściętych, krótkich włosach koloru fioletowo-różowego.
W Swoim Świecie Żyjąca ma przerwę wakacyjną, po czym pod koniec września wyjeżdża do Bardzo Dużego Miasta II, aby tam skończyć naukę na ostatnim semestrze i uzyskać tytuł inżyniera. Mam nadzieję, że wtedy kolor włosów zmieni na naturalny, zresztą bardzo ładny. A potem chce wyjechać do Metropolii, bo tam ludzie jacyś tacy fajniejsi, otwarci i kosmopolityczni.
Oczywiście Po Morzach Pływającego nie było, bo pływa po morzach. Ale w październiku przestanie, by na cztery miesiące wyjechać do Gdyni na kurs, którego ukończenie da mu możliwość pracy, bodajże, w randze I oficera, co wiąże się z większą kasą. Więc gdy będziemy w Pucku, spróbujemy go odwiedzać.
PONIEDZIAŁEK (17.09)
No i zrobiłem ciekawe zestawienie pt. "Gdzie spędziłem 9 miesięcy w tym roku?"
Założenia wstępne były następujące:
1. Mój czas i moje dni były trochę inne niż Żony.
2. Wiem, gdzie i ile dni będę do końca września.
3. Wszystkie dni pobytu posegregowałem na następujące kategorie:
- Metropolia
- Nasze Miasteczko
- Puck
- Nasza Wieś
- Zagraniczne Grono Szyderców
- Inne
- Podróż - specyficzna kategoria. Założyłem, że podróż danego dnia, nawet stosunkowo krótka, "blokuje" ten dzień, bo przecież trzeba się spakować i wypakować, i jakiś czas poświęcić na logistykę, a to zaprząta głowę.
Chyba jednak mam za dużo czasu. To może uda się przed wyjazdem posprzątać jeden pokój więcej?
A sam wyjazd z i do Naszego Miasteczka, tym razem, będzie liczył 22 dni.
W piątek jedziemy do Metropolii. Będzie ona jądrem naszego pobytu i osią wszelkich działań.
Zaraz, w sobotę, na jedną noc, wyjadę do Rodzinnego Miasta. Brat kupił już bilety na mecz Ukochanej Drużyny Brata z Legią Warszawa.
W niedzielę będziemy "po raz pierwszy" witać na Polskiej Ziemi Zagraniczne Grono Szyderców, by w piątek zrobić to po raz drugi. Ich logistyka im nakazuje, aby na krótko jeszcze raz wrócić do Niemiec, by właśnie w piątek zlądować już na amen.
W kolejną sobotę chcemy napaść na Helowców i razem z nimi odwiedzić ich przyszłe miejsce przyrodniczego błogostanu. Oni o naszych planach jeszcze nie wiedzą.
A dzień później, w niedzielę, chcemy pojechać do mojego kolegi z ogólniaka, Kanadyjczyka II, który ze swoją żoną pół roku spędza w Kanadzie, a pół w Polsce. W drodze powrotnej zaś planujemy "zahaczyć" o Córcię i Zięcia. I jedni i drudzy nic jeszcze o tym nie wiedzą.
W środę, już w październiku, pojadę na dwa dni do Wnuków. To już jest umówione. Inaczej się nie da, bo u nich najsilniej działa silnia (!).
W piątek, 5. października, razem z Żoną zaakcentujemy uroczystym obiadem fakt jej urodzin, w sobotę być może, bo jeszcze nic nie wiedzą, spotkamy się w jakichś konfiguracjach z Zagranicznym Gronem Szyderców, by w niedzielę wyjechać do Pucusia.
Do Naszego Miasteczka wrócimy 12. października. Ot taki nasz live.
Na koniec powiem tak: Ty, Czerwony, ty dobrze wiesz, co było 17 września!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. I ogólnie w tym tygodniu tak jakoś wyszło pod znakiem statystyki.
Mam 67 lat i 288 dni.
SOBOTA (15.09)
No i cały czas sprzątam nasze mieszkanie w Naszym Miasteczku.
Przypomnę,
że ma ono 152 m2, o dwa więcej po ostatniej
notarialnej korekcie. Od nowa, porządnie, zostały obliczone
powierzchnie
mieszkań wszystkich lokatorów i ich udziały w częściach wspólnych,
oficjalnie
zapisano właścicielom, w tym nam, niektóre garaże, więc nie dość, że
nagle mam
do sprzątania o 2 m2 więcej, to jeszcze podatek od nieruchomości wzrósł o
70%. Ani jednego, ani drugiego nie rozumiem. No może to drugie bardziej,
bo
wiadomo, że podatki przy różnorakich korektach i chachmęceniach muszą wzrosnąć.
Mieszkanie tak dogłębnie, strukturalnie, od momentu wprowadzenia się, tj. od 20. października 2017 roku, nie zostało przez nas nigdy wysprzątane. Ot tylko takie lokalne, w większości pobieżne działania. Składało się na to wiele przyczyn. Podstawową był i jest stosunek Żony do tej sprawy. Hołduje ona bowiem zasadzie "Porządek w domu jest oznaką zmarnowanego życia" zobrazowaną zresztą rysunkiem-reklamą z tymże napisem wiszącą w Naszej Wsi stylizowaną na amerykańskie lata 50. ubiegłego wieku i przedstawiającą uśmiechniętą panią domu w fartuszku, z charakterystyczną fryzurą, stojącą z mopem i odkurzaczem. Na początku naszego związku nie zgadzałem się z takim podejściem do sprawy, ale po latach sam uważam, że szereg czynności związanych ze sprzątaniem, zwłaszcza stałych i powtarzających się, jest bez sensu. Ewidentna strata czasu.
Po drugie - ewidentny jego brak. Ten, który spędzamy w Naszym Miasteczku, musimy wykorzystać na regenerację sił, na odpoczynek i na pławienie się w luksusach, które daje tak duża powierzchnia, tyle pokoi i przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera.
Po trzecie - mieszkanie to w dziwny sposób się nie brudzi. Nic się nie nanosi, nic nie pyli, żadnych pajęczyn. W zasadzie tylko skołtunione kłaki naszej Suni, która i tak mało się leni, oprócz tego że leni się dużo.
Mieszkanie tak dogłębnie, strukturalnie, od momentu wprowadzenia się, tj. od 20. października 2017 roku, nie zostało przez nas nigdy wysprzątane. Ot tylko takie lokalne, w większości pobieżne działania. Składało się na to wiele przyczyn. Podstawową był i jest stosunek Żony do tej sprawy. Hołduje ona bowiem zasadzie "Porządek w domu jest oznaką zmarnowanego życia" zobrazowaną zresztą rysunkiem-reklamą z tymże napisem wiszącą w Naszej Wsi stylizowaną na amerykańskie lata 50. ubiegłego wieku i przedstawiającą uśmiechniętą panią domu w fartuszku, z charakterystyczną fryzurą, stojącą z mopem i odkurzaczem. Na początku naszego związku nie zgadzałem się z takim podejściem do sprawy, ale po latach sam uważam, że szereg czynności związanych ze sprzątaniem, zwłaszcza stałych i powtarzających się, jest bez sensu. Ewidentna strata czasu.
Po drugie - ewidentny jego brak. Ten, który spędzamy w Naszym Miasteczku, musimy wykorzystać na regenerację sił, na odpoczynek i na pławienie się w luksusach, które daje tak duża powierzchnia, tyle pokoi i przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera.
Po trzecie - mieszkanie to w dziwny sposób się nie brudzi. Nic się nie nanosi, nic nie pyli, żadnych pajęczyn. W zasadzie tylko skołtunione kłaki naszej Suni, która i tak mało się leni, oprócz tego że leni się dużo.
No, ale...
Sąsiad Z Góry, nad naszą oranżerią, jeszcze nie za naszych czasów, zrobił sobie taras-samowolkę. I przy deszczach woda, sobie znanymi ścieżkami, spływała na nasz sufit, a z niego w określone miejsce podłogi na stałe zajęte przez miednicę.
Poprzedniej właścicielce za bardzo to nie przeszkadzało, ale nam i owszem.
Więc Zarządczyni budynku dokonała wielokrotnych inspekcji i oględzin tarasu, sąsiad poprawił różne rzeczy i pouszczelniał, a woda kapała dalej. Aby odkryć tajemniczą drogę jej spływania, parę miesięcy temu wypruto kawałek sufitu w oranżerii, po czym niespiesznie, bo to taki sznyt małego miasteczka, po kolejnym miesiącu dziurę powiększono, aby nad nią deliberować. Wydeliberowano, że dziurę trzeba powiększyć jeszcze bardziej, co uczyniono po kolejnym miesiącu. Przez ten czas pomieszczenie było oczywiście wyłączone z użytku, co przy dziewięciu pozostałych, funkcjonujących, w tym strategicznych, jak łazienka, kuchnia i sypialnia, nie stanowiło problemu. Oczywiście syf z oranżerii, mimo jej odcięcia od reszty mieszkania, w postaci pyłu i okruchów spróchniałego drewna, przenikał do niego, ale co mieliśmy robić? Tylko zachować spokój.
W dniu naszego ostatniego wyjazdu do Metropolii przyszli fachowcy, aby przejść do czynów. Okazało się, że wyrąbią pół sufitu, wymienią wszystkie spróchniałe belki, sufit położą od nowa, pomalują i zreaktywują całą elektrykę, która też musiała pójść pod nóż.
Ubłagaliśmy ich, aby w trakcie prac korzystali tylko z kuchni i łazienki i żeby zrobili z folii specjalny korytarz odgradzający mieszkanie od strefy remontowej.
Już na dole, wsiadając do samochodu, słyszeliśmy z I piętra odgłosy brutalnego zrywania sufitu, huku spadających na podłogę różnych jego elementów i w psychicznej ucieczce, przy wewnętrznym wyparciu, ruszyliśmy w drogę.
Nic więc dziwnego, że po trzech tygodniach nieobecności, wracaliśmy z obawami. A tu niespodzianka. W mieszkaniu na pierwszy rzut oka porządek, więc duża ulga. Na drugi - sufit w oranżerii niczym nówka nieśmigana, prąd jest, wszystko odkurzone, ale po kątach kurz i pył, a we wszelkich zakamarkach trzech żeberkowych, żeliwnych, kaloryferów mnóstwo gruzu. W kuchni pył pokrywający dziesiątki duperałków, a zlewozmywak i wszystko wokół niego w kolorze białym od wyschniętego gipsu. To samo w łazience - wszystko białe. Pozostałe pomieszczenia lekko pokryte równomierną warstewką pyłu, nawet te, które miały zamknięte drzwi.
Żonie najbardziej zależało na łazience, więc na nią poświęciłem czwartek. Nie było miejsca i żadnego łazienkowego gadżetu, do którego bym nie dotarł ze ścierą, płynem, odkurzaczem i mopem.
Lekko wykończony postanowiłem nie szafować siłami i na tym w ten dzień poprzestać.
W piątek zrobiłem oranżerię metodą "na chińczyka" - żmudnie, na kolanach, niczym niezrażony, żeberko po żeberku, wybierałem gruz i każde zagłębienie czyściłem "na mokro" szmatką uformowaną na coś w kształcie wyciora. Ponadto starłem z kurzu wszystkie ściany.
W sobotę zrobiłem sypialnię (24 m2) odkrywając pod łóżkiem różne ciekawe rzeczy, jeszcze po poprzedniej właścicielce.
Niedzielę zrobiłem sobie wolną, jak Pan Bóg przykazał, dla regeneracji sił. No i zaplanowaliśmy odwiedzić Czarną Palącą.
Obliczyłem, że od poniedziałku do czwartku (cztery dni) posprzątam jeszcze cztery pomieszczenia. Kuchnia jest całkowicie w gestii Żony, więc po powrocie z Metropolii i Pucka, po 22. dniach nieobecności, dobiorę się do dwóch ostatnich kończąc w ten sposób organiczne i dogłębne sprzątanie.
Następne będzie nie wiadomo kiedy, ale na pewno przy kolejnym remoncie oranżerii. Bo nie wierzę, aby wszystkie drogi spływania wody zostały uszczelnione. A wtedy na pewno zadziałają bezwzględne prawa fizyki.
Więc może nie od razu, nie przy pierwszym deszczu, ale za którymś, usłyszymy delikatne kapanie, po czym w wiadomym miejscu podstawimy miednicę. Za jakiś czas fachowcy wyrąbią w suficie otwór, żeby coś dostrzec. Po miesiącu wyrąbią większy, żeby dostrzec więcej. Po czym będą wspólnie z Zarządczynią i z Sąsiadem Z Góry deliberować, by po kolejnym miesiącu przystąpić do remontu.
Remont będzie precyzyjnie zgrany z naszym wyjazdem do Metropolii lub gdziekolwiek. Ale nie będzie to już ucieczka i nie będzie wyparcia. Tylko spokój. Bo będziemy wiedzieć, że fachowcy dadzą radę, no i że potem mieszkanie się posprząta. Nadarzy się świetna okazja, która w naturalny sposób, bez bólu i bez poczucia straty czasu, do tego nas przymusi.
Życie to cykle i trzeba podchodzić do tego z pokorą. Przecież nie będę się włóczył z Sąsiadem Z Góry po sądach. To nie Metropolia!
NIEDZIELA (16.09)
No i odwiedziliśmy dzisiaj Czarną Palącą.
Czarna Paląca, jak na nią przystało, kończyła łapczywie palić papierosa, aby móc się z nami przywitać. Po prostu jest dobrze wychowana.
Na czas wjazdu Banda Bydlaków była zamknięta w domu, a to z racji że przyjechaliśmy Inteligentnym Autem. Terenowy jest niepewny, a nie mogliśmy ryzykować zbyt długiej nieobecności w domu z racji zostawionej w nim Suni. A zabrać jej ze sobą nie mogliśmy, bo konflikt między nią a Bandą Bydlaków byłby pewny.
Gdy już wysiedliśmy z auta, Banda została wypuszczona i cały impet energii i nieokrzesana radość poszła na nas. W ten sposób lakier auta został ocalony. Gdybyśmy nie zastosowali takiej przebiegłości, zostałby on zdarty z dwóch stron do żywego metalu w trakcie bandyckich naskoków, aby się z nami natychmiast przywitać. Ta technika była zbędna, gdy zdarzało się nam przyjechać Terenowym. Wszelkie odrapania, wgniecenia i brudy tylko nadają mu właściwego sznytu "auta po przeżyciach".
Ku naszej radości w domu była W Swoim Świecie Żyjąca. Chyba rzeczywiście żyje w tym świecie, skoro naszym oczom ukazała się postać o ściętych, krótkich włosach koloru fioletowo-różowego.
W Swoim Świecie Żyjąca ma przerwę wakacyjną, po czym pod koniec września wyjeżdża do Bardzo Dużego Miasta II, aby tam skończyć naukę na ostatnim semestrze i uzyskać tytuł inżyniera. Mam nadzieję, że wtedy kolor włosów zmieni na naturalny, zresztą bardzo ładny. A potem chce wyjechać do Metropolii, bo tam ludzie jacyś tacy fajniejsi, otwarci i kosmopolityczni.
Oczywiście Po Morzach Pływającego nie było, bo pływa po morzach. Ale w październiku przestanie, by na cztery miesiące wyjechać do Gdyni na kurs, którego ukończenie da mu możliwość pracy, bodajże, w randze I oficera, co wiąże się z większą kasą. Więc gdy będziemy w Pucku, spróbujemy go odwiedzać.
PONIEDZIAŁEK (17.09)
No i zrobiłem ciekawe zestawienie pt. "Gdzie spędziłem 9 miesięcy w tym roku?"
Założenia wstępne były następujące:
1. Mój czas i moje dni były trochę inne niż Żony.
2. Wiem, gdzie i ile dni będę do końca września.
3. Wszystkie dni pobytu posegregowałem na następujące kategorie:
- Metropolia
- Nasze Miasteczko
- Puck
- Nasza Wieś
- Zagraniczne Grono Szyderców
- Inne
- Podróż - specyficzna kategoria. Założyłem, że podróż danego dnia, nawet stosunkowo krótka, "blokuje" ten dzień, bo przecież trzeba się spakować i wypakować, i jakiś czas poświęcić na logistykę, a to zaprząta głowę.
I co wyszło?
Od 1. stycznia tego roku do 30. września jest 273 dni (100%). Ten czas spędziłem licząc w kolejności w/u:
1. Metropolii - 91 dni (33,3%),
2. Naszym Miasteczku - 83 (30,4%),
3. Podróży - 48 (17,6%),
4. Pucku - 24 (8,8%),
5. Innych - 12 (4,4%),
6. Naszej Wsi - 9 (3,3%),
7. Zagranicznego Grona Szyderców - 6 (2,2%).
Ciekawie to wygląda w kontekście... mojej grupy krwi - B Rh-.
W Japonii i Korei panuje przekonanie, że grupa krwi kształtuje naszą osobowość, determinuje charakter człowieka i wskazuje na najlepszy dla niego sposób odżywiania się.
I tak:
- grupa O - myśliwy. Ewolucyjnie najstarsza.
- grupa A - rolnik. Powstała jakieś 20 tys. lat temu.
- grupa B - koczownik. Powstała jakieś 15 tys. lat temu wskutek mutacji (?!) genetycznych.
- grupa AB - racjonalista. Najmłodsza, powstała jakieś 1200 lat temu, i najrzadsza.
Skoro ja mam grupę krwi B, a Żona O, to czy można się dziwić, że się tak miotamy po świecie?
Okazuje się, że jesteśmy w grupie Wiecznych Wędrowców, dla których Droga jest celem.
A zacząłem już myśleć, że coś ze mną nie tak.
Ale uwaga! - w Korei mężczyzna z grupą krwi B, mimo że ambitny i pracowity, nie jest uważany za dobry materiał na męża. Może to przez te mutacje genetyczne?
Ciekawie też wyglądają inne zestawienia dotyczące poszczególnych kategorii w rozbiciu na miesiące:
Metropolia:
najdłużej byłem: IX - 19 dni (63,3% tego miesiąca - początek roku szkolnego i użeranie się z urzędnikami) i VI - 18 (60,0% - zakończenie roku szkolnego i użeranie się z urzędnikami), najkrócej: II - 5 (17,9% - bardzo specyficzny układ rodzinny) i VII - 5 (16,1% - wakacje),
Nasze Miasteczko:
najdłużej byłem: I - 19 dni (61,3% tego miesiąca - dziwne, sam jestem zaskoczony) i III - 14 (45,2% - widocznie w szkole wszystko musiało być ustawione), najkrócej: VII - 2 (6,5% - wakacje) i VIII - 3 (9,7% - wakacje),
Podróż:
najwięcej podróżowałem: VII - 10 dni (32,3% tego miesiąca - wakacje) i V - 9 (29,0% - nieźle mnie nosiło), najmniej: I - 1 (3,2% - bosko spędzałem czas w Naszym Miasteczku) i VI - 1 (3,2% - jedna, konkretna podróż do Metropolii, "na poniewierkę").
Informuję, że zestawienia powyższe wykonałem w moim Exelu, czyli przy pomocy kartki, długopisu, Osobistego Świętego Kalendarza i kalkulatora.
Od 1. stycznia tego roku do 30. września jest 273 dni (100%). Ten czas spędziłem licząc w kolejności w/u:
1. Metropolii - 91 dni (33,3%),
2. Naszym Miasteczku - 83 (30,4%),
3. Podróży - 48 (17,6%),
4. Pucku - 24 (8,8%),
5. Innych - 12 (4,4%),
6. Naszej Wsi - 9 (3,3%),
7. Zagranicznego Grona Szyderców - 6 (2,2%).
Ciekawie to wygląda w kontekście... mojej grupy krwi - B Rh-.
W Japonii i Korei panuje przekonanie, że grupa krwi kształtuje naszą osobowość, determinuje charakter człowieka i wskazuje na najlepszy dla niego sposób odżywiania się.
I tak:
- grupa O - myśliwy. Ewolucyjnie najstarsza.
- grupa A - rolnik. Powstała jakieś 20 tys. lat temu.
- grupa B - koczownik. Powstała jakieś 15 tys. lat temu wskutek mutacji (?!) genetycznych.
- grupa AB - racjonalista. Najmłodsza, powstała jakieś 1200 lat temu, i najrzadsza.
Skoro ja mam grupę krwi B, a Żona O, to czy można się dziwić, że się tak miotamy po świecie?
Okazuje się, że jesteśmy w grupie Wiecznych Wędrowców, dla których Droga jest celem.
A zacząłem już myśleć, że coś ze mną nie tak.
Ale uwaga! - w Korei mężczyzna z grupą krwi B, mimo że ambitny i pracowity, nie jest uważany za dobry materiał na męża. Może to przez te mutacje genetyczne?
Ciekawie też wyglądają inne zestawienia dotyczące poszczególnych kategorii w rozbiciu na miesiące:
Metropolia:
najdłużej byłem: IX - 19 dni (63,3% tego miesiąca - początek roku szkolnego i użeranie się z urzędnikami) i VI - 18 (60,0% - zakończenie roku szkolnego i użeranie się z urzędnikami), najkrócej: II - 5 (17,9% - bardzo specyficzny układ rodzinny) i VII - 5 (16,1% - wakacje),
Nasze Miasteczko:
najdłużej byłem: I - 19 dni (61,3% tego miesiąca - dziwne, sam jestem zaskoczony) i III - 14 (45,2% - widocznie w szkole wszystko musiało być ustawione), najkrócej: VII - 2 (6,5% - wakacje) i VIII - 3 (9,7% - wakacje),
Podróż:
najwięcej podróżowałem: VII - 10 dni (32,3% tego miesiąca - wakacje) i V - 9 (29,0% - nieźle mnie nosiło), najmniej: I - 1 (3,2% - bosko spędzałem czas w Naszym Miasteczku) i VI - 1 (3,2% - jedna, konkretna podróż do Metropolii, "na poniewierkę").
Informuję, że zestawienia powyższe wykonałem w moim Exelu, czyli przy pomocy kartki, długopisu, Osobistego Świętego Kalendarza i kalkulatora.
Chyba jednak mam za dużo czasu. To może uda się przed wyjazdem posprzątać jeden pokój więcej?
A sam wyjazd z i do Naszego Miasteczka, tym razem, będzie liczył 22 dni.
W piątek jedziemy do Metropolii. Będzie ona jądrem naszego pobytu i osią wszelkich działań.
Zaraz, w sobotę, na jedną noc, wyjadę do Rodzinnego Miasta. Brat kupił już bilety na mecz Ukochanej Drużyny Brata z Legią Warszawa.
W niedzielę będziemy "po raz pierwszy" witać na Polskiej Ziemi Zagraniczne Grono Szyderców, by w piątek zrobić to po raz drugi. Ich logistyka im nakazuje, aby na krótko jeszcze raz wrócić do Niemiec, by właśnie w piątek zlądować już na amen.
W kolejną sobotę chcemy napaść na Helowców i razem z nimi odwiedzić ich przyszłe miejsce przyrodniczego błogostanu. Oni o naszych planach jeszcze nie wiedzą.
A dzień później, w niedzielę, chcemy pojechać do mojego kolegi z ogólniaka, Kanadyjczyka II, który ze swoją żoną pół roku spędza w Kanadzie, a pół w Polsce. W drodze powrotnej zaś planujemy "zahaczyć" o Córcię i Zięcia. I jedni i drudzy nic jeszcze o tym nie wiedzą.
W środę, już w październiku, pojadę na dwa dni do Wnuków. To już jest umówione. Inaczej się nie da, bo u nich najsilniej działa silnia (!).
W piątek, 5. października, razem z Żoną zaakcentujemy uroczystym obiadem fakt jej urodzin, w sobotę być może, bo jeszcze nic nie wiedzą, spotkamy się w jakichś konfiguracjach z Zagranicznym Gronem Szyderców, by w niedzielę wyjechać do Pucusia.
Do Naszego Miasteczka wrócimy 12. października. Ot taki nasz live.
Na koniec powiem tak: Ty, Czerwony, ty dobrze wiesz, co było 17 września!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. I ogólnie w tym tygodniu tak jakoś wyszło pod znakiem statystyki.
poniedziałek, 10 września 2018
10.09.2018 - pn
Mam 67 lat i 281 dni.
PONIEDZIAŁEK (10.09)
No i cały czas nie ma jak załadować.
W tygodniu, który się skończył:
1. Gasiłem w szkole przez cały czas pożary związane przede wszystkim z koniecznością zawarcia od 1. września umów o pracę z każdym nauczycielem, nawet takim, który pracuje 3 godziny w tygodniu. Jest to kolejny pomysł w ramach "dobrej zmiany".
2. W czwartek spotkaliśmy się w Ceskej Restaurace z zaprzyjaźnionym małżeństwem, czyli Kobietą Pracującą i jej mężem - Janko Walskim.
Ona swego czasu była dyrektorką w Szkole, moją podwładną i w związku z tym swoje przeżyła. Zwłaszcza, gdy mnie odwoziła własnym autem do domu, bo było nam po drodze, i gdy już nie mogłem znieść tego wycia silnika na drugim biegu przy pięćdziesiątce i wybuchałem.
- No wrzuć, do jasnej cholery, trójkę!
I wrzucała.
Albo, gdy po pracy, stojąc w płaszczu w drzwiach, gotowa do wyjścia i spiesząca się, jako osoba kulturalna, którą bez wątpienia jest, słuchała, przestępując z nogi na nogę, mojej niezwykle interesującej historii, jak to swego czasu kupiłem gumofilce i jak o swoim marzeniu, żeby je wreszcie kupić i posiadać, opowiadałem paniom w sklepie.
On pracownik naukowy, PIS-owiec, zresztą jedyny w swojej placówce naukowo-badawczej, profesor, facet o szerokiej wiedzy, dyskutant wprawiony w bojach akademickich, zdolny każdego interlokutora doprowadzić do wyczerpania umysłowego i fizycznego, ciekaw wszelakich spraw i mechanizmów nimi rządzących, bez nienawiści i agresji. Autor słynnego pytania skierowanego do naszego innego kolegi, który przyjechał do nas ze swoją partnerką, do Naszej Wsi, gdzie w szóstkę w stodole spędzaliśmy niepowtarzalny czas:
- No to opowiedz mi, jak to się stało, że zostałeś komuchem?
3. W piątek spotkaliśmy się w Ceskej Restaurace z Helowcami.
Byli świeżo po urlopie. Przejechali rowerami chyba 440 km wzdłuż wybrzeża Bałtyku, od Świnoujścia po Hel(!).
Hel codziennie nieświadomie judził mnie i "drzaźnił" zdjęciami z urlopu, gdy ja w tym czasie, dawno po urlopie, byłem doprowadzany do skrajnej rozpaczy, depresji i wściekłości przez warszawskich urzędników.
Hela, zdaje się, równolegle korespondowała z Żoną, ale ja oczywiście nic o tym nie wiem.
Główna wieść jest taka, że sprzedają mieszkanie w Metropolii i kupują coś w fajnym terenie na południe od niej.
My im programowo kibicujemy i życzymy jak najlepiej, ale z głowy nie schodzi nam myśl, że to może być niezła meta, gdy będziemy przyjeżdżać z Naszego Miasteczka lub z Naszej Wsi.
4. W sobotę pojechałem do Rodzinnego Miasta.
Na kolejne spotkanie klasowe, już osiemnaste w naszej pięćdziesięcioletniej, pomaturalnej historii. Przybyło 19 osób plus nasza dziewięćdziesięcioletnia wychowawczyni, rusycystka (na powitanie odśpiewałem jej jedną zwrotkę Krokodiła Gieni). Mało nas, bo jeden kolega mieszkający w Niemczech spadł z roweru i jest po operacji kolana, drugi nie ma kasy, aby tak często lecieć z Kanady, jednej koleżance szefostwo nie dało wolnego, a jedna po prostu przestała wychodzić z domu z powodu astmy i konieczności stałego korzystania z odpowiedniej aparatury. Pomijam piątkę, która po drodze i w międzyczasie zeszła z tego padołu, więc na spotkaniach z nami też być nie mogła.
Okazja była szczególna.
100-lecie odzyskania niepodległości, 70-lecie naszego ogólniaka i 50-lecie naszej matury.
Ale spotkaliśmy się przede wszystkim, aby spijać nektar naszej pracy, naszego nieciężkosrajstwa, naszego chcenia i dążenia, aby co jakiś czas być razem i od nowa przeżywać tamte czasy. Aby paść się na wspomnieniach. I aby uroczyście odebrać nasze wspomnienia spisane przez nas w 170. stronicowej książce.
5. W niedzielę, po moim standardowym pobycie w Szkole, pojechaliśmy do Kobiety Pracującej i Janko Walskiego. Oni, co prawda, mieszkają na wsi, ale wieś zamieniła się w sypialnię Metropolii (szkoły, przedszkola, sklepy, Biedronki, DINO, deweloperzy, sześć zakładów fryzjerskich i bóg wie co jeszcze, śmigające środkiem auta, rano do Metropolii, po południu z powrotem).
Więc uciekają dalej, stąd nasza wizyta. Oglądanie działki, wsi, dyskusje i plany. I znowu im kibicujemy i życzymy jak najlepiej dorzucając swoje 5 groszy.
- Tylko co to, panie, będzie, jak wszyscy przeniosą się na wieś?!
Bo i Córcia już to zrobiła i Syn często o tym mówi, i Nasi Gospodarze.
Na koniec zagadka: Dlaczego spotkania odbywały się w Ceskej Restaurace?!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił aż trzy razy. Święto lasu!
Mam 67 lat i 281 dni.
PONIEDZIAŁEK (10.09)
No i cały czas nie ma jak załadować.
W tygodniu, który się skończył:
1. Gasiłem w szkole przez cały czas pożary związane przede wszystkim z koniecznością zawarcia od 1. września umów o pracę z każdym nauczycielem, nawet takim, który pracuje 3 godziny w tygodniu. Jest to kolejny pomysł w ramach "dobrej zmiany".
2. W czwartek spotkaliśmy się w Ceskej Restaurace z zaprzyjaźnionym małżeństwem, czyli Kobietą Pracującą i jej mężem - Janko Walskim.
Ona swego czasu była dyrektorką w Szkole, moją podwładną i w związku z tym swoje przeżyła. Zwłaszcza, gdy mnie odwoziła własnym autem do domu, bo było nam po drodze, i gdy już nie mogłem znieść tego wycia silnika na drugim biegu przy pięćdziesiątce i wybuchałem.
- No wrzuć, do jasnej cholery, trójkę!
I wrzucała.
Albo, gdy po pracy, stojąc w płaszczu w drzwiach, gotowa do wyjścia i spiesząca się, jako osoba kulturalna, którą bez wątpienia jest, słuchała, przestępując z nogi na nogę, mojej niezwykle interesującej historii, jak to swego czasu kupiłem gumofilce i jak o swoim marzeniu, żeby je wreszcie kupić i posiadać, opowiadałem paniom w sklepie.
On pracownik naukowy, PIS-owiec, zresztą jedyny w swojej placówce naukowo-badawczej, profesor, facet o szerokiej wiedzy, dyskutant wprawiony w bojach akademickich, zdolny każdego interlokutora doprowadzić do wyczerpania umysłowego i fizycznego, ciekaw wszelakich spraw i mechanizmów nimi rządzących, bez nienawiści i agresji. Autor słynnego pytania skierowanego do naszego innego kolegi, który przyjechał do nas ze swoją partnerką, do Naszej Wsi, gdzie w szóstkę w stodole spędzaliśmy niepowtarzalny czas:
- No to opowiedz mi, jak to się stało, że zostałeś komuchem?
3. W piątek spotkaliśmy się w Ceskej Restaurace z Helowcami.
Byli świeżo po urlopie. Przejechali rowerami chyba 440 km wzdłuż wybrzeża Bałtyku, od Świnoujścia po Hel(!).
Hel codziennie nieświadomie judził mnie i "drzaźnił" zdjęciami z urlopu, gdy ja w tym czasie, dawno po urlopie, byłem doprowadzany do skrajnej rozpaczy, depresji i wściekłości przez warszawskich urzędników.
Hela, zdaje się, równolegle korespondowała z Żoną, ale ja oczywiście nic o tym nie wiem.
Główna wieść jest taka, że sprzedają mieszkanie w Metropolii i kupują coś w fajnym terenie na południe od niej.
My im programowo kibicujemy i życzymy jak najlepiej, ale z głowy nie schodzi nam myśl, że to może być niezła meta, gdy będziemy przyjeżdżać z Naszego Miasteczka lub z Naszej Wsi.
4. W sobotę pojechałem do Rodzinnego Miasta.
Na kolejne spotkanie klasowe, już osiemnaste w naszej pięćdziesięcioletniej, pomaturalnej historii. Przybyło 19 osób plus nasza dziewięćdziesięcioletnia wychowawczyni, rusycystka (na powitanie odśpiewałem jej jedną zwrotkę Krokodiła Gieni). Mało nas, bo jeden kolega mieszkający w Niemczech spadł z roweru i jest po operacji kolana, drugi nie ma kasy, aby tak często lecieć z Kanady, jednej koleżance szefostwo nie dało wolnego, a jedna po prostu przestała wychodzić z domu z powodu astmy i konieczności stałego korzystania z odpowiedniej aparatury. Pomijam piątkę, która po drodze i w międzyczasie zeszła z tego padołu, więc na spotkaniach z nami też być nie mogła.
Okazja była szczególna.
100-lecie odzyskania niepodległości, 70-lecie naszego ogólniaka i 50-lecie naszej matury.
Ale spotkaliśmy się przede wszystkim, aby spijać nektar naszej pracy, naszego nieciężkosrajstwa, naszego chcenia i dążenia, aby co jakiś czas być razem i od nowa przeżywać tamte czasy. Aby paść się na wspomnieniach. I aby uroczyście odebrać nasze wspomnienia spisane przez nas w 170. stronicowej książce.
5. W niedzielę, po moim standardowym pobycie w Szkole, pojechaliśmy do Kobiety Pracującej i Janko Walskiego. Oni, co prawda, mieszkają na wsi, ale wieś zamieniła się w sypialnię Metropolii (szkoły, przedszkola, sklepy, Biedronki, DINO, deweloperzy, sześć zakładów fryzjerskich i bóg wie co jeszcze, śmigające środkiem auta, rano do Metropolii, po południu z powrotem).
Więc uciekają dalej, stąd nasza wizyta. Oglądanie działki, wsi, dyskusje i plany. I znowu im kibicujemy i życzymy jak najlepiej dorzucając swoje 5 groszy.
- Tylko co to, panie, będzie, jak wszyscy przeniosą się na wieś?!
Bo i Córcia już to zrobiła i Syn często o tym mówi, i Nasi Gospodarze.
Na koniec zagadka: Dlaczego spotkania odbywały się w Ceskej Restaurace?!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił aż trzy razy. Święto lasu!
poniedziałek, 3 września 2018
03.09.2018 - pn
Mam 67 lat i 274 dni.
WTOREK (28.08)
No i Zagraniczne Grono Szyderców chciałoby wrócić do Polski.
Do Pis and love, jedynej, słusznej, katolickiej i kościelnej.
W Niemczech są już 8 lat, więc wieje zgrozą. Nie dlatego, że w Niemczech, tylko że to już osiem lat.
Kiedy to się stało?!
Zdążyli się tam zagnieździć i rozmnożyć. Są takimi obywatelami, których Niemcy chciałyby zatrzymać - zasymilowani, znający niemiecki, pracujący, normalnie ogarnięci społecznie, kulturowo, towarzysko i zawodowo. Dbają o wynajmowane mieszkanie, pielęgnują ogródek, świetnie współistnieją z sąsiadami, przestrzegają tamtejszego prawa i obowiązujących zasad. Znają sklepy, knajpy, przedszkola i żłobek, trasy spacerowe i rowerowe, zwiedzają okolice, wyjeżdżają na wakacje do Grecji lub na Majorkę, itd., itd. Pilnują, aby syn i córka uczyły się polskiego, bo niemiecki, wiadomo, dzieci łykają nie wiedzieć kiedy i jak.
Niemcy, sąsiedzi, znajomi z pracy i z przedszkola stukają się po głowie, że chcą wracać do kaczyństwa.
I co? I pstro! Oboje tęsknią za Polską, a zwłaszcza Pasierbica. Ale mogę się mylić, bo takiego aspektu z Q-Zięciem nie rozważaliśmy. O takich niemęskich sprawach po prostu się nie rozmawia.
On pracuje na uczelni, zrobił doktorat, zna polski, niemiecki i angielski. Pasierbica jest po wychowaniu wczesnoszkolnym i jak odchowałaby dzieci, mogłaby też bez problemu pracować w zawodzie, zwłaszcza że to lubi, a cierpliwość do dzieci ma, jak dla mnie, wręcz wkurzającą.
Ale coś nie pasuje i uwiera. Nie ta mentality, nie ten wiek, chociaż są młodzi, może coś jeszcze, może wszystko razem.Więc kombinują wrócić.
To oczywiście nie jest takie proste. Bo mimo własnego wewnętrznego luzu, dystansu do życia i jego wielu aspektów, twardo stąpają po ziemi. Czyli nie ma, że jakoś tam będzie, "sie ułoży", tylko musi być sensowna praca i godny byt. Stąd niespodziewany kilkudniowy pobyt w Polsce, aby Q-Zięć mógł przeprowadzić w różnych firmach bezpośrednie rozmowy w sprawie pracy.
Q-Zięć prowadził rozmowy, a Pasierbica razem z Żoną wymyśliły wspólny nocleg w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, gdzie warunków do takich ekscesów z trójką dorosłych, dwójką małych dzieci i dużym psem nie ma.
Ale my nie należymy do ciężkosrajów, więc w czwartek w Naszym Miasteczku do Inteligentnego Auta, oprócz tego co zwykle, zapakowaliśmy do niebieskiej ikeowskiej torby kołdrę, poduszki i pościel, a na dach auta, wykorzystując relingi, przymocowaliśmy gumami duży materac z gąbki.
Niczym to się nie różniło od cygańskiego taboru, no może z wyjątkiem współczesnego, nowoczesnego auta i czasu podróży. 400 km pokonaliśmy w 7 godzin z dwoma postojami, Cyganie spędziliby w podroży, jadąc dzień w dzień, jakieś 20 dni. Chyba wolałbym te 20 dni.
Ledwo co wyjechaliśmy poza teren zabudowany, gdy coś na dachu zaczęło się tłuc. Bardzo szybko, przyspieszając i zwalniając, doszedłem, że łomot zaczyna się precyzyjnie przy osiągnięciu prędkości 100km/godz. Po kilku postojach, poprawianiu gum, odpięciu materaca i odwróceniu go do "góry nogami" uzyskałem znaczną poprawę, bo łomot zaczynał się przy 120., by przy 130. usłyszeć pizgnięcie oderwanej gumy.
Zjechaliśmy z trasy. Cały cygański tabor w upale dokumentnie wypakowałem, wspólnie z Żoną, bo bydlę duże, zrolowałem materac i, używając inżynierskiej myśli, całość ponownie spakowałem, tym razem do wnętrza auta. I wreszcie mogłem spokojnie jechać 160, ale i tak średnia spadła na mordę.
Wieczorem, mimo ciężkiej podróży, nie dało się uniknąć hipernadaktywności Q-Wnuka i wyjścia na plac zabaw z gonitwami wśród labiryntu urozmaiconymi konkurencją wymyśloną przez Q-Dziadka. Polegała ona na przemiennym, raz ja, raz Q-Wnuk, wrzucaniu worka z sążnistą kupą Suni do kubła na śmieci, niczym piłki do kosza. Konkurencję uatrakcyjniał fakt, że worek w każdej chwili mógł się rozerwać ze strasznymi konsekwencjami. Postronni obserwatorzy, na szczęście ich nie było, mogliby być oburzeni, ale ja dostrzegłem w tym trzy aspekty dydaktyczno-wychowawcze: ekologia i współżycie we wspólnej przestrzeni społecznej - zbieranie kup po własnym psie, wyrabianie koordynacji wzrokowo-ruchowej - kto pierwszy trafi i wyrabianie poczucia humoru, bo z nim w życiu łatwiej - rechot rozlegał się po całym parku. Panie bawiły się średnio i na wszelki wypadek, zwłaszcza przy rzutach Q-Wnuka, odsuwały się na bezpieczną odległość.
A następnego dnia, w piątek do południa była powtórka z rozrywki. I w takim stanie wypoczęcia zabrał mnie na weekend Syn, który przyjechał ze swoim teściem i czterema Wnukami, abyśmy w męskim gronie mogli wyjechać i wypoczywać...
ŚRODA (29.08)
No i w piątek siedmiu chłopów pojechało nad jeziora ("...do rodzinnych stron").
Taki męski wyjazd.
Wszyscy wokół, a zwłaszcza kobiety, w pierwszej chwili patrzyli na nas z niedowierzaniem i pewną podejrzliwością, do czasu, gdy się przyzwyczaili i stwierdzili, że jest ok i że dajemy radę. To znaczy, gdy zobaczyli, że następnego dnia rano cała czwórka dzieciaków wstała żywa i miała się w bardzo dobrej kondycji i w świetnych nastrojach. Bo i wyspani, i normalnie ubrani. Nawet przed domkiem i oni, i dorośli zrobili wspólne, przykładne, bo urozmaicone, z warzywami, i dobrze zorganizowane śniadanie. Bez kłótni, afer, z poszanowaniem otoczenia.
Fakt, że w środku, w małym domku wyglądało to trochę inaczej. Najbardziej reprezentatywny był jedyny stół, a ponieważ jedyny, więc było na nim wszystko. Ciuchy - kurtki, czyjeś majtki, skarpety, koszulki, stroje kąpielowe, znaczy znowu majtki, szachy i inne gry, telefony, książki, butelki z wodą lub piwem, jakieś jedzenie - bułki, serki, dziwne rzeczy do smarowania, owoce, opakowania puste lub z zawartością po pizzy lub gofrach i inne różne przydatne lub niezbędne rzeczy do męskiego urlopowania.
Widoku tego na pewno nie przeżyłaby Synowa i żadna babcia. A przecież problemu nie było. Każdy z domowników wyciągał z tej kupy to, czego aktualnie potrzebował, by potem, już w nowej konfiguracji, odłożyć z powrotem. A wiadomo, że i tak na końcu, przy wyjeździe się wszystko popakuje i posprząta na glanc. W trakcie urlopu są ciekawsze i bardziej niezbędne sprawy, niż pilnowanie niemieckiego ordnungu.
Albo mycie się.
Syn starał się, żeby wszyscy jego synowie myli zęby, i to jeszcze rozumiem. Ale po co przed spaniem myć nogi, kiedy i warunków nie ma, i następnego dnia i tak będą czarne, a chłopaki chętniej położą się do łóżek, gdy bonusem jest uniknięcie łazienki.
Albo takie zamiatanie domku.
Wiadomo, stoi w lesie, na terenie piaszczystym, więc mimo wycierania butów, piasek zawsze będzie się nanosił. Zwłaszcza przy takiej ilości użytkowników. Więc po co, co rusz zamiatać, skoro znowu, przy wyjeździe zamiecie się raz, a dobrze. Jaka oszczędność czasu, którą można spożytkować na znacznie ciekawsze rzeczy.
Na przykład na grę w warcaby.
Swego czasu ustaliłem, że gdy Wnuk-I wygra ze mną, dostaje 20 zeta. Więc grał, gdy był u nas, w Naszym Miasteczku, do upadłego nie wygrywając ani jednej partii.
Teraz stwierdził, że się znacznie podszkolił, więc zaczęliśmy. Minęło kilka partii wygranych przeze mnie, więc po pierwszym piwku, a nie był to niestety Pilsner Urquell, co ostatecznie mi zaszkodziło, podwyższyłem stawkę do złotych 30. Tak się przy nie Pilsnerze Urquellu zdekoncentrowałem i zlekceważyłem przeciwnika, że nagle przy biciu straciłem 4 piony i było po zawodach.
- Trzeba było poczekać, aż dziadek wypije drugie piwo i podwyższy stawkę do 50. złotych! - zwrócił uwagę starszemu bratu Wnuk-II, znany z filozoficznego podejścia do życia i specyficznego zmysłu obserwacji.
On zresztą potem odważył się i zaproponował, że też zagra ze mną. Skończyło się na jednej, długiej partii, przez niego przegranej, w której Wnuk-II przy każdym ruchu myślał, zgodnie ze swoim charakterem, bardzo długo.
Widząc to Syn, stwierdził, że tak być nie może, żeby dziadek ciągle wygrywał. Poprzeczkę podniósł wysoko, ale przegrał trzy partie, chociaż w ostatniej modliłem się o remis. Ostatecznie, po jego głupim błędzie, za chwilę go dobiłem i było po ptokach. I pomyśleć, że jego, takiego małego, trzyletniego gnypka uczyłem grać w szachy, by po latach nie mieć z nim szans. Tym większa moja warcabowa satysfakcja.
Następnego dnia rano wobec świadków, czyli Wnuków, wypłaciłem najstarszemu nagrodę. Nawet Wnuk-III, najczęściej jękolący, że to niesprawiedliwe, albo że "on przecież też...", nie miał nic do powiedzenia.
Dla Syna pierwszy wieczór, po przyjeździe, kiedy trzeba było się zorganizować i zagospodarować na nowym miejscu, był najtrudniejszy. Za bardzo się przejął i zbyt ambitnie podszedł do sprawy. Chciał wszystko załatwić od ręki, natychmiast, i jeszcze mieć czas dla siebie. Więc konflikt między nim a mną był nieunikniony, zwłaszcza przy jego charakterze, czyli moim. Z Teściem Syna nie da się pokonfliktować, bo od razu, z powodu permanentnego zmęczenia, zasypia.
Oczywiście najtrudniejszy był pierwszy wieczór, kiedy trzeba było chłopaków zagonić do łóżka. Syn wydał im dyspozycje higieniczno - zębowe i nożne, logistyczne - kto pierwszy do łazienki i gdzie śpi oraz restrykcyjne "jak wrócę, wszyscy mają być w łóżkach!" i poszedł do sklepu.
Ja cierpliwie czekałem w swoim pokoiku leżąc skonany w piżamie na łóżku jedynie nasłuchując.
W końcu:
- Dziadek, łazienka wolna!
Więc poszedłem. Na to wrócił Syn i się zaczęło.
- Tato, długo jeszcze będziesz w łazience?! - rozpoczął zaczepnie.
- Cztery minuty! - odparłem z zimną krwią, zgodnie z prawdą i spokojnie, czyli prowokacyjnie.
Wyszedłem za trzy i, jak gdyby nic, położyłem się do łóżka.
Syn co chwilę wpadał do mnie, czyli do nas, bo pokoik zajmowaliśmy wspólnie i mi wrzucał. Że jestem nieodpowiedzialny, bo zająłem łazienkę, kiedy chłopcy powinni iść spać, że się nimi nie zająłem (nie jestem wariatem, żeby na urlopie kopać się z koniem tylko po to, żeby się okazało, że wszystko zrobiłem i tak źle), że symuluję zmęczenie i nie chcę po nocy iść z nim na spacer, i że to niemożliwe i nie do przyjęcia, abym o 20.30 leżał w piżamie w łóżku ("to skandal!"), bo starsi ludzie wcale nie potrzebują tyle snu, co ja chcę mu wcisnąć (przypomnę, że Teść obok chrapał w najlepsze).
Brakowało tylko trzaskania drzwiami, ale z racji małej powierzchni domku drzwi do pokoików-sypialni były przesuwane, więc za bardzo się nie dało. Ale i tak dusiłem się ze śmiechu i byłem szczerze ubawiony. Więc zapytałem:
- A kupiłeś może jakąś wodę do picia, bo na noc by mi się przydała?
- To może jeszcze pójść drugi raz i kupić ci tę cholerną wodę?!
- Myślę, że mógłbyś.
Oczywiście nie poszedł, bo ojca trzeba było ukarać. Ale oczywiście też dlatego, że był zmęczony. Spalił się psychicznie, bo niepotrzebnie do sprawy podszedł tak ambitnie i narzucił sobie za wysokie standardy, z mety nie do zrealizowania w tych warunkach.
Więc z powrotem przebrałem się w dzienne ciuchy i wybrałem "na miasto". Nocne życie, sklepy do 22.00. Wodę kupiłem bez problemu.
Czy całą scenę można nazwać konfliktem?
Syn od jakiegoś czasu dziwi się i podkreśla, jak w ostatnich latach zmienił się jego ojciec. A wie, co mówi znając różne strony, te najciemniejsze również.
Następnego wieczoru, gdy Teść Syna i chłopacy spali, wypoczęci i zrelaksowani, poszliśmy na spacer, żeby doświadczyć wakacyjnego życia Polaków. Nic nas nie zaskoczyło, ale i tak byliśmy wstrząśnięci. Komentowaliśmy wszystko w stylu humorystycznym, ale do śmiechu nam nie było.
W sobotę wybraliśmy się na wycieczkę po jeziorze rowerem wodnym, 6-osobowym, ze zjeżdżalnią. Wnuki oczywiście byli na bieżąco i doskonale wiedzieli, że coś takiego istnieje. Bo ja nie.
Problem siódmej osoby nie istniał, bo Teść Syna został sam w domku, zachwycony, że może sobie pospać.
Jest to osoba, której nie da się scharakteryzować mówiąc, że jest pracoholikiem. Na dobę śpi po pięć, sześć godzin, zajmuje się skrzywdzonymi ptakami, a ludziom świadczy wszelakie usługi pro publico bono. Jest świetnym fachowcem z obszaru mechaniki i nie tylko, ma rozległe zainteresowania i szeroką wiedzę techniczną, biologiczną i diabli wiedzą, jaką jeszcze.
Oczywiście w rozmowie z nim trzeba uważać i być bardzo czujnym, bo wystarczy nieopatrznie zapytać "która jest godzina?", by wejść w meandry budowy zegara atomowego i innych, sprytnych i zmyślnych czasomierzy, by po dwóch godzinach zapomnieć, o co się właściwie pytało i się zastanawiać, "skąd ten zegar atomowy w rozmowie?".
W niedzielę wracaliśmy przez Naszą Wieś.
Rano dziadkowie szykowali śniadanie i sprzątali po nim, a Syn nadzorował pakowanie i sprzątanie domku. W pół godziny później zasiedliśmy do stołu, a do odjazdu byliśmy gotowi, zanim pani przyjechała odebrać klucze. Żadnych wrzasków, protestów, jękolenia i marudzenia.
W Naszej Wsi zatrzymaliśmy się raptem 15 minut, aby rozliczyć się z Gospodarzami i omówić z nimi bieżące sprawy. Dziwne uczucie, bo czułem się obco, a raczej jak intruz.
CZWARTEK (30.08)
No i po Niemczech i po Polsce gruchnęła wieść!
Szefostwo metropolialnej firmy zaakceptowało kandydaturę Q-Zięcia i przyjęło go do pracy z dniem 1. października, a szef firmy niemieckiej zaakceptował jego odejście przy tak krótkim terminie wypowiedzenia.
Zagraniczne Grono Szyderców, które de facto za chwilę przestanie być Zagranicznym, wraca więc do
Polski. A to wiele zmienia u nich i u wszystkich z nimi na wszelkie sposoby powiązanych. Efekt domina, a raczej lawina powstała przy ruszeniu jednego kamyczka, aby za jakiś czas powstał nowy ład.
Ten Nowy Ład (New Deal) ma nawet coś wspólnego z programem reform ekonomiczno-społecznych wprowadzonych w Stanach Zjednoczonych przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta w latach 1933-1939, którego celem było przeciwdziałanie skutkom wielkiego kryzysu lat 1929-1933.
W mikroskali Zagraniczne Grono Szyderców wdraża właśnie na swoją miarę taki program reform, który dotyczy w jakiejś mierze ekonomii, ale przede wszystkim ich psychiki. Nie twierdzę, że została ona zdekonstruowana, ale widocznie jakiś ślad ośmioletniej emigracji pozostać musiał. I to może jest ten mały kryzys.
W najbliższym czasie przed nimi sporo wyzwań. Ale czym to jest w ich wieku i wobec celów, które chcą osiągnąć?!
Wszystkie babcie i dziadkowie już się cieszą. Babć sześć, a Dziadków czterech. To ta paczworkowość, ale nie tylko. Wot zagadka.
SOBOTA (01.09)
No i rozpoczął się nowy rok szkolny. 25. w historii naszych szkół.
Czy się cieszę?
To dobre, trudne i skomplikowane pytanie. A wydaje się najprostszym.
A 79 lat temu Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. I zmienił się cały świat, w skali makro i w skali wielu ludzi. Nie mogę o tym zapomnieć i nigdy nie zapomnę. W tej kwestii jestem stracony. Mam świadomość krzywd i świadomość nieuregulowanego rachunku. Ale najgorsze jest to, że mam świadomość, że większości krzywd uregulować się nie da. Więc przyszli, zamordowali, zniszczyli i nic.
I w takim stanie swojego zgorzknienia zejdę z tego padołu.
Po południu spotkaliśmy się z PostDoc Wędrującą, koleżanką Żony, od wielu lat również moją.
Siedzieliśmy we troje w indyjskiej knajpie, gdzie podają ostry hinduizm i Pilsnera Urquella.
PostDoc Wędrująca należy do tego gatunku ludzi, jak inny nasz znajomy - profesor, Pół-Polak Pół-Francuz, przy których można się zawsze dobrze czuć. I do takich, z którymi widzimy się raz na rok, raz na dwa lata, ale to niczego w relacjach nie zmienia. Nadal mamy sobie wiele do powiedzenia i wzajemnie jesteśmy sobą zainteresowani, a przestrzeń czasowa nie ma znaczenia.
Czuliśmy niedosyt ze spotkania, zwłaszcza że trwało ono niecałe trzy godziny, a PostDoc Wędrująca jutro odlatywała do Szanghaju. Chyba trzeba będzie się tam wybrać, bo i chata jest, i jedzenie tanie. Tylko ta podróż. Gdybym się nawalił szczeniaczkami, to może te 10-12 godzin lotu bym przetrwał.
Ale do PostDoc Wędrującej muszę wrócić... na blogu.
NIEDZIELA (02.09)
No i Żona jest w swoim żywiole.
Błyskawicznie przetrzepała cały Internet wynajdując mieszkania, szeregówki i inne w stanie deweloperskim i z rynku wtórnego w Metropolii i okolicach.
Więc, gdy dzisiaj wróciłem lekko skonany ze Szkoły, marząc o zimnym Pilsnerze Urquellu, usłyszałem niewinnym i miłym głosem:
- A może zrobilibyśmy sobie małą wycieczkę i obejrzeli parę ofert i miejsc?
Pojechaliśmy i znaleźliśmy cacuszko. Cena przystępna i adekwatna do oferty. Cicha i ślepa uliczka, dwa miejsca parkingowe, piękny ogródek, obok przedszkole i zerówka. Świetne usytuowanie względem oczekiwań Zagranicznego Grona Szyderców dotyczących odległości do pracy, czasu dojazdu, komunikacji zbiorowej, infrastruktury, itp.
Zagraniczne Grono Szyderców wypowiedziało się w tonie uprzejmo-umiarkowanie-zainteresowanym. Bo wiadomo, mamy różne gusta i upodobania, różne standardy, a "poza tym, to my tam będziemy mieszkać!"
Według nas byłaby to wielka strata, gdyby taka okazja im umknęła. Zwłaszcza, że ich znamy i wiemy o czymś, o czym oni chyba jeszcze nie wiedzą, ale dowiedzą się za jakieś 10-20 lat.
Na siłę namawiać ich na pewno nie będziemy.
PONIEDZIAŁEK (03.09)
No i tak trudnego początku roku szkolnego się nie spodziewałem.
Chyba najtrudniejszego w historii.
Zewsząd różnorakie ciosy i zaskoczenia, ale trzeba przez to przejść. Wiem, że dam radę, zwłaszcza przy wsparciu Żony, ale gdzie w tym wszystkim radość, entuzjazm, iskra?!
Pozostaje suchy profesjonalizm i odpowiedzialność.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Mam 67 lat i 274 dni.
WTOREK (28.08)
No i Zagraniczne Grono Szyderców chciałoby wrócić do Polski.
Do Pis and love, jedynej, słusznej, katolickiej i kościelnej.
W Niemczech są już 8 lat, więc wieje zgrozą. Nie dlatego, że w Niemczech, tylko że to już osiem lat.
Kiedy to się stało?!
Zdążyli się tam zagnieździć i rozmnożyć. Są takimi obywatelami, których Niemcy chciałyby zatrzymać - zasymilowani, znający niemiecki, pracujący, normalnie ogarnięci społecznie, kulturowo, towarzysko i zawodowo. Dbają o wynajmowane mieszkanie, pielęgnują ogródek, świetnie współistnieją z sąsiadami, przestrzegają tamtejszego prawa i obowiązujących zasad. Znają sklepy, knajpy, przedszkola i żłobek, trasy spacerowe i rowerowe, zwiedzają okolice, wyjeżdżają na wakacje do Grecji lub na Majorkę, itd., itd. Pilnują, aby syn i córka uczyły się polskiego, bo niemiecki, wiadomo, dzieci łykają nie wiedzieć kiedy i jak.
Niemcy, sąsiedzi, znajomi z pracy i z przedszkola stukają się po głowie, że chcą wracać do kaczyństwa.
I co? I pstro! Oboje tęsknią za Polską, a zwłaszcza Pasierbica. Ale mogę się mylić, bo takiego aspektu z Q-Zięciem nie rozważaliśmy. O takich niemęskich sprawach po prostu się nie rozmawia.
On pracuje na uczelni, zrobił doktorat, zna polski, niemiecki i angielski. Pasierbica jest po wychowaniu wczesnoszkolnym i jak odchowałaby dzieci, mogłaby też bez problemu pracować w zawodzie, zwłaszcza że to lubi, a cierpliwość do dzieci ma, jak dla mnie, wręcz wkurzającą.
Ale coś nie pasuje i uwiera. Nie ta mentality, nie ten wiek, chociaż są młodzi, może coś jeszcze, może wszystko razem.Więc kombinują wrócić.
To oczywiście nie jest takie proste. Bo mimo własnego wewnętrznego luzu, dystansu do życia i jego wielu aspektów, twardo stąpają po ziemi. Czyli nie ma, że jakoś tam będzie, "sie ułoży", tylko musi być sensowna praca i godny byt. Stąd niespodziewany kilkudniowy pobyt w Polsce, aby Q-Zięć mógł przeprowadzić w różnych firmach bezpośrednie rozmowy w sprawie pracy.
Q-Zięć prowadził rozmowy, a Pasierbica razem z Żoną wymyśliły wspólny nocleg w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, gdzie warunków do takich ekscesów z trójką dorosłych, dwójką małych dzieci i dużym psem nie ma.
Ale my nie należymy do ciężkosrajów, więc w czwartek w Naszym Miasteczku do Inteligentnego Auta, oprócz tego co zwykle, zapakowaliśmy do niebieskiej ikeowskiej torby kołdrę, poduszki i pościel, a na dach auta, wykorzystując relingi, przymocowaliśmy gumami duży materac z gąbki.
Niczym to się nie różniło od cygańskiego taboru, no może z wyjątkiem współczesnego, nowoczesnego auta i czasu podróży. 400 km pokonaliśmy w 7 godzin z dwoma postojami, Cyganie spędziliby w podroży, jadąc dzień w dzień, jakieś 20 dni. Chyba wolałbym te 20 dni.
Ledwo co wyjechaliśmy poza teren zabudowany, gdy coś na dachu zaczęło się tłuc. Bardzo szybko, przyspieszając i zwalniając, doszedłem, że łomot zaczyna się precyzyjnie przy osiągnięciu prędkości 100km/godz. Po kilku postojach, poprawianiu gum, odpięciu materaca i odwróceniu go do "góry nogami" uzyskałem znaczną poprawę, bo łomot zaczynał się przy 120., by przy 130. usłyszeć pizgnięcie oderwanej gumy.
Zjechaliśmy z trasy. Cały cygański tabor w upale dokumentnie wypakowałem, wspólnie z Żoną, bo bydlę duże, zrolowałem materac i, używając inżynierskiej myśli, całość ponownie spakowałem, tym razem do wnętrza auta. I wreszcie mogłem spokojnie jechać 160, ale i tak średnia spadła na mordę.
Wieczorem, mimo ciężkiej podróży, nie dało się uniknąć hipernadaktywności Q-Wnuka i wyjścia na plac zabaw z gonitwami wśród labiryntu urozmaiconymi konkurencją wymyśloną przez Q-Dziadka. Polegała ona na przemiennym, raz ja, raz Q-Wnuk, wrzucaniu worka z sążnistą kupą Suni do kubła na śmieci, niczym piłki do kosza. Konkurencję uatrakcyjniał fakt, że worek w każdej chwili mógł się rozerwać ze strasznymi konsekwencjami. Postronni obserwatorzy, na szczęście ich nie było, mogliby być oburzeni, ale ja dostrzegłem w tym trzy aspekty dydaktyczno-wychowawcze: ekologia i współżycie we wspólnej przestrzeni społecznej - zbieranie kup po własnym psie, wyrabianie koordynacji wzrokowo-ruchowej - kto pierwszy trafi i wyrabianie poczucia humoru, bo z nim w życiu łatwiej - rechot rozlegał się po całym parku. Panie bawiły się średnio i na wszelki wypadek, zwłaszcza przy rzutach Q-Wnuka, odsuwały się na bezpieczną odległość.
A następnego dnia, w piątek do południa była powtórka z rozrywki. I w takim stanie wypoczęcia zabrał mnie na weekend Syn, który przyjechał ze swoim teściem i czterema Wnukami, abyśmy w męskim gronie mogli wyjechać i wypoczywać...
ŚRODA (29.08)
No i w piątek siedmiu chłopów pojechało nad jeziora ("...do rodzinnych stron").
Taki męski wyjazd.
Wszyscy wokół, a zwłaszcza kobiety, w pierwszej chwili patrzyli na nas z niedowierzaniem i pewną podejrzliwością, do czasu, gdy się przyzwyczaili i stwierdzili, że jest ok i że dajemy radę. To znaczy, gdy zobaczyli, że następnego dnia rano cała czwórka dzieciaków wstała żywa i miała się w bardzo dobrej kondycji i w świetnych nastrojach. Bo i wyspani, i normalnie ubrani. Nawet przed domkiem i oni, i dorośli zrobili wspólne, przykładne, bo urozmaicone, z warzywami, i dobrze zorganizowane śniadanie. Bez kłótni, afer, z poszanowaniem otoczenia.
Fakt, że w środku, w małym domku wyglądało to trochę inaczej. Najbardziej reprezentatywny był jedyny stół, a ponieważ jedyny, więc było na nim wszystko. Ciuchy - kurtki, czyjeś majtki, skarpety, koszulki, stroje kąpielowe, znaczy znowu majtki, szachy i inne gry, telefony, książki, butelki z wodą lub piwem, jakieś jedzenie - bułki, serki, dziwne rzeczy do smarowania, owoce, opakowania puste lub z zawartością po pizzy lub gofrach i inne różne przydatne lub niezbędne rzeczy do męskiego urlopowania.
Widoku tego na pewno nie przeżyłaby Synowa i żadna babcia. A przecież problemu nie było. Każdy z domowników wyciągał z tej kupy to, czego aktualnie potrzebował, by potem, już w nowej konfiguracji, odłożyć z powrotem. A wiadomo, że i tak na końcu, przy wyjeździe się wszystko popakuje i posprząta na glanc. W trakcie urlopu są ciekawsze i bardziej niezbędne sprawy, niż pilnowanie niemieckiego ordnungu.
Albo mycie się.
Syn starał się, żeby wszyscy jego synowie myli zęby, i to jeszcze rozumiem. Ale po co przed spaniem myć nogi, kiedy i warunków nie ma, i następnego dnia i tak będą czarne, a chłopaki chętniej położą się do łóżek, gdy bonusem jest uniknięcie łazienki.
Albo takie zamiatanie domku.
Wiadomo, stoi w lesie, na terenie piaszczystym, więc mimo wycierania butów, piasek zawsze będzie się nanosił. Zwłaszcza przy takiej ilości użytkowników. Więc po co, co rusz zamiatać, skoro znowu, przy wyjeździe zamiecie się raz, a dobrze. Jaka oszczędność czasu, którą można spożytkować na znacznie ciekawsze rzeczy.
Na przykład na grę w warcaby.
Swego czasu ustaliłem, że gdy Wnuk-I wygra ze mną, dostaje 20 zeta. Więc grał, gdy był u nas, w Naszym Miasteczku, do upadłego nie wygrywając ani jednej partii.
Teraz stwierdził, że się znacznie podszkolił, więc zaczęliśmy. Minęło kilka partii wygranych przeze mnie, więc po pierwszym piwku, a nie był to niestety Pilsner Urquell, co ostatecznie mi zaszkodziło, podwyższyłem stawkę do złotych 30. Tak się przy nie Pilsnerze Urquellu zdekoncentrowałem i zlekceważyłem przeciwnika, że nagle przy biciu straciłem 4 piony i było po zawodach.
- Trzeba było poczekać, aż dziadek wypije drugie piwo i podwyższy stawkę do 50. złotych! - zwrócił uwagę starszemu bratu Wnuk-II, znany z filozoficznego podejścia do życia i specyficznego zmysłu obserwacji.
On zresztą potem odważył się i zaproponował, że też zagra ze mną. Skończyło się na jednej, długiej partii, przez niego przegranej, w której Wnuk-II przy każdym ruchu myślał, zgodnie ze swoim charakterem, bardzo długo.
Widząc to Syn, stwierdził, że tak być nie może, żeby dziadek ciągle wygrywał. Poprzeczkę podniósł wysoko, ale przegrał trzy partie, chociaż w ostatniej modliłem się o remis. Ostatecznie, po jego głupim błędzie, za chwilę go dobiłem i było po ptokach. I pomyśleć, że jego, takiego małego, trzyletniego gnypka uczyłem grać w szachy, by po latach nie mieć z nim szans. Tym większa moja warcabowa satysfakcja.
Następnego dnia rano wobec świadków, czyli Wnuków, wypłaciłem najstarszemu nagrodę. Nawet Wnuk-III, najczęściej jękolący, że to niesprawiedliwe, albo że "on przecież też...", nie miał nic do powiedzenia.
Dla Syna pierwszy wieczór, po przyjeździe, kiedy trzeba było się zorganizować i zagospodarować na nowym miejscu, był najtrudniejszy. Za bardzo się przejął i zbyt ambitnie podszedł do sprawy. Chciał wszystko załatwić od ręki, natychmiast, i jeszcze mieć czas dla siebie. Więc konflikt między nim a mną był nieunikniony, zwłaszcza przy jego charakterze, czyli moim. Z Teściem Syna nie da się pokonfliktować, bo od razu, z powodu permanentnego zmęczenia, zasypia.
Oczywiście najtrudniejszy był pierwszy wieczór, kiedy trzeba było chłopaków zagonić do łóżka. Syn wydał im dyspozycje higieniczno - zębowe i nożne, logistyczne - kto pierwszy do łazienki i gdzie śpi oraz restrykcyjne "jak wrócę, wszyscy mają być w łóżkach!" i poszedł do sklepu.
Ja cierpliwie czekałem w swoim pokoiku leżąc skonany w piżamie na łóżku jedynie nasłuchując.
W końcu:
- Dziadek, łazienka wolna!
Więc poszedłem. Na to wrócił Syn i się zaczęło.
- Tato, długo jeszcze będziesz w łazience?! - rozpoczął zaczepnie.
- Cztery minuty! - odparłem z zimną krwią, zgodnie z prawdą i spokojnie, czyli prowokacyjnie.
Wyszedłem za trzy i, jak gdyby nic, położyłem się do łóżka.
Syn co chwilę wpadał do mnie, czyli do nas, bo pokoik zajmowaliśmy wspólnie i mi wrzucał. Że jestem nieodpowiedzialny, bo zająłem łazienkę, kiedy chłopcy powinni iść spać, że się nimi nie zająłem (nie jestem wariatem, żeby na urlopie kopać się z koniem tylko po to, żeby się okazało, że wszystko zrobiłem i tak źle), że symuluję zmęczenie i nie chcę po nocy iść z nim na spacer, i że to niemożliwe i nie do przyjęcia, abym o 20.30 leżał w piżamie w łóżku ("to skandal!"), bo starsi ludzie wcale nie potrzebują tyle snu, co ja chcę mu wcisnąć (przypomnę, że Teść obok chrapał w najlepsze).
Brakowało tylko trzaskania drzwiami, ale z racji małej powierzchni domku drzwi do pokoików-sypialni były przesuwane, więc za bardzo się nie dało. Ale i tak dusiłem się ze śmiechu i byłem szczerze ubawiony. Więc zapytałem:
- A kupiłeś może jakąś wodę do picia, bo na noc by mi się przydała?
- To może jeszcze pójść drugi raz i kupić ci tę cholerną wodę?!
- Myślę, że mógłbyś.
Oczywiście nie poszedł, bo ojca trzeba było ukarać. Ale oczywiście też dlatego, że był zmęczony. Spalił się psychicznie, bo niepotrzebnie do sprawy podszedł tak ambitnie i narzucił sobie za wysokie standardy, z mety nie do zrealizowania w tych warunkach.
Więc z powrotem przebrałem się w dzienne ciuchy i wybrałem "na miasto". Nocne życie, sklepy do 22.00. Wodę kupiłem bez problemu.
Czy całą scenę można nazwać konfliktem?
Syn od jakiegoś czasu dziwi się i podkreśla, jak w ostatnich latach zmienił się jego ojciec. A wie, co mówi znając różne strony, te najciemniejsze również.
Następnego wieczoru, gdy Teść Syna i chłopacy spali, wypoczęci i zrelaksowani, poszliśmy na spacer, żeby doświadczyć wakacyjnego życia Polaków. Nic nas nie zaskoczyło, ale i tak byliśmy wstrząśnięci. Komentowaliśmy wszystko w stylu humorystycznym, ale do śmiechu nam nie było.
W sobotę wybraliśmy się na wycieczkę po jeziorze rowerem wodnym, 6-osobowym, ze zjeżdżalnią. Wnuki oczywiście byli na bieżąco i doskonale wiedzieli, że coś takiego istnieje. Bo ja nie.
Problem siódmej osoby nie istniał, bo Teść Syna został sam w domku, zachwycony, że może sobie pospać.
Jest to osoba, której nie da się scharakteryzować mówiąc, że jest pracoholikiem. Na dobę śpi po pięć, sześć godzin, zajmuje się skrzywdzonymi ptakami, a ludziom świadczy wszelakie usługi pro publico bono. Jest świetnym fachowcem z obszaru mechaniki i nie tylko, ma rozległe zainteresowania i szeroką wiedzę techniczną, biologiczną i diabli wiedzą, jaką jeszcze.
Oczywiście w rozmowie z nim trzeba uważać i być bardzo czujnym, bo wystarczy nieopatrznie zapytać "która jest godzina?", by wejść w meandry budowy zegara atomowego i innych, sprytnych i zmyślnych czasomierzy, by po dwóch godzinach zapomnieć, o co się właściwie pytało i się zastanawiać, "skąd ten zegar atomowy w rozmowie?".
W niedzielę wracaliśmy przez Naszą Wieś.
Rano dziadkowie szykowali śniadanie i sprzątali po nim, a Syn nadzorował pakowanie i sprzątanie domku. W pół godziny później zasiedliśmy do stołu, a do odjazdu byliśmy gotowi, zanim pani przyjechała odebrać klucze. Żadnych wrzasków, protestów, jękolenia i marudzenia.
W Naszej Wsi zatrzymaliśmy się raptem 15 minut, aby rozliczyć się z Gospodarzami i omówić z nimi bieżące sprawy. Dziwne uczucie, bo czułem się obco, a raczej jak intruz.
CZWARTEK (30.08)
No i po Niemczech i po Polsce gruchnęła wieść!
Szefostwo metropolialnej firmy zaakceptowało kandydaturę Q-Zięcia i przyjęło go do pracy z dniem 1. października, a szef firmy niemieckiej zaakceptował jego odejście przy tak krótkim terminie wypowiedzenia.
Zagraniczne Grono Szyderców, które de facto za chwilę przestanie być Zagranicznym, wraca więc do
Polski. A to wiele zmienia u nich i u wszystkich z nimi na wszelkie sposoby powiązanych. Efekt domina, a raczej lawina powstała przy ruszeniu jednego kamyczka, aby za jakiś czas powstał nowy ład.
Ten Nowy Ład (New Deal) ma nawet coś wspólnego z programem reform ekonomiczno-społecznych wprowadzonych w Stanach Zjednoczonych przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta w latach 1933-1939, którego celem było przeciwdziałanie skutkom wielkiego kryzysu lat 1929-1933.
W mikroskali Zagraniczne Grono Szyderców wdraża właśnie na swoją miarę taki program reform, który dotyczy w jakiejś mierze ekonomii, ale przede wszystkim ich psychiki. Nie twierdzę, że została ona zdekonstruowana, ale widocznie jakiś ślad ośmioletniej emigracji pozostać musiał. I to może jest ten mały kryzys.
W najbliższym czasie przed nimi sporo wyzwań. Ale czym to jest w ich wieku i wobec celów, które chcą osiągnąć?!
Wszystkie babcie i dziadkowie już się cieszą. Babć sześć, a Dziadków czterech. To ta paczworkowość, ale nie tylko. Wot zagadka.
SOBOTA (01.09)
No i rozpoczął się nowy rok szkolny. 25. w historii naszych szkół.
Czy się cieszę?
To dobre, trudne i skomplikowane pytanie. A wydaje się najprostszym.
A 79 lat temu Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. I zmienił się cały świat, w skali makro i w skali wielu ludzi. Nie mogę o tym zapomnieć i nigdy nie zapomnę. W tej kwestii jestem stracony. Mam świadomość krzywd i świadomość nieuregulowanego rachunku. Ale najgorsze jest to, że mam świadomość, że większości krzywd uregulować się nie da. Więc przyszli, zamordowali, zniszczyli i nic.
I w takim stanie swojego zgorzknienia zejdę z tego padołu.
Po południu spotkaliśmy się z PostDoc Wędrującą, koleżanką Żony, od wielu lat również moją.
Siedzieliśmy we troje w indyjskiej knajpie, gdzie podają ostry hinduizm i Pilsnera Urquella.
PostDoc Wędrująca należy do tego gatunku ludzi, jak inny nasz znajomy - profesor, Pół-Polak Pół-Francuz, przy których można się zawsze dobrze czuć. I do takich, z którymi widzimy się raz na rok, raz na dwa lata, ale to niczego w relacjach nie zmienia. Nadal mamy sobie wiele do powiedzenia i wzajemnie jesteśmy sobą zainteresowani, a przestrzeń czasowa nie ma znaczenia.
Czuliśmy niedosyt ze spotkania, zwłaszcza że trwało ono niecałe trzy godziny, a PostDoc Wędrująca jutro odlatywała do Szanghaju. Chyba trzeba będzie się tam wybrać, bo i chata jest, i jedzenie tanie. Tylko ta podróż. Gdybym się nawalił szczeniaczkami, to może te 10-12 godzin lotu bym przetrwał.
Ale do PostDoc Wędrującej muszę wrócić... na blogu.
NIEDZIELA (02.09)
No i Żona jest w swoim żywiole.
Błyskawicznie przetrzepała cały Internet wynajdując mieszkania, szeregówki i inne w stanie deweloperskim i z rynku wtórnego w Metropolii i okolicach.
Więc, gdy dzisiaj wróciłem lekko skonany ze Szkoły, marząc o zimnym Pilsnerze Urquellu, usłyszałem niewinnym i miłym głosem:
- A może zrobilibyśmy sobie małą wycieczkę i obejrzeli parę ofert i miejsc?
Pojechaliśmy i znaleźliśmy cacuszko. Cena przystępna i adekwatna do oferty. Cicha i ślepa uliczka, dwa miejsca parkingowe, piękny ogródek, obok przedszkole i zerówka. Świetne usytuowanie względem oczekiwań Zagranicznego Grona Szyderców dotyczących odległości do pracy, czasu dojazdu, komunikacji zbiorowej, infrastruktury, itp.
Zagraniczne Grono Szyderców wypowiedziało się w tonie uprzejmo-umiarkowanie-zainteresowanym. Bo wiadomo, mamy różne gusta i upodobania, różne standardy, a "poza tym, to my tam będziemy mieszkać!"
Według nas byłaby to wielka strata, gdyby taka okazja im umknęła. Zwłaszcza, że ich znamy i wiemy o czymś, o czym oni chyba jeszcze nie wiedzą, ale dowiedzą się za jakieś 10-20 lat.
Na siłę namawiać ich na pewno nie będziemy.
PONIEDZIAŁEK (03.09)
No i tak trudnego początku roku szkolnego się nie spodziewałem.
Chyba najtrudniejszego w historii.
Zewsząd różnorakie ciosy i zaskoczenia, ale trzeba przez to przejść. Wiem, że dam radę, zwłaszcza przy wsparciu Żony, ale gdzie w tym wszystkim radość, entuzjazm, iskra?!
Pozostaje suchy profesjonalizm i odpowiedzialność.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...