29.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 330 dni.
WTOREK (23.10)
No i czas na poważne uzupełnienia.
Za parę dni minie rok, jak rozpocząłem prowadzenie bloga. Źle bym się czuł, gdyby w jego części kronikarskiej zabrakło wielu faktów i wydarzeń.
Żeby się w tym wszystkim połapać, trzeba wrócić do wpisu z 28.05 tego roku (dokładnie 22.05 - wtorek), który zawiera opis naszej podróży Inteligentnym Autem do Metropolii (palące się lampki, itd.)
Więc co się działo w ciągu dwóch tygodni, od 21. maja (poniedziałek) do 3. czerwca (niedziela), kiedy byliśmy razem z Żoną i Sunią w Metropolii i mieliśmy
się wspólnie miotać?
W poniedziałek, 21. maja, prosto od Wnuków, udałem się(!), według zaleceń
instrukcji obsługi, Inteligentnym Autem prosto do serwisu(!) w sprawie
wyjaśnienia przyczyny zapalania się lampek od ręcznego hamulca. Lampki
oczywiście się nie paliły według zasady, że "jak idę do dentysty z zębem,
który w ostatnich trzech dniach bolał tak, że modliłem się o śmierć, to właśnie
teraz idealnie przestał sugerując perfidnie, że wizyta ta właściwie jest
zbędna!".
W serwisie, w kulturalnych warunkach - kawa i inne bajery - przesiedziałem
blisko trzy godziny, by się dowiedzieć od sympatycznego, młodego pana, że
"komputer niczego nie zauważył i niczego nie ma w pamięci", więc
"proszę jechać i obserwować".
Ledwo znalazłem się w centrum Metropolii, po jakichś 20 minutach jazdy,
lampki się zapaliły! Nie bacząc, że jestem na środkowym pasie, wrzuciłem
kulturalnie kierunkowskaz w prawo, żeby zawrócić i "niezwłocznie udać się
do serwisu", i przedarłem się mimo "niezadowolenia" innych
kierowców, zwłaszcza tych, którym udało się dostrzec moje stołeczne numery rejestracyjne.
W serwisie sprytnie nie wyłączyłem silnika bojąc się, że "komputer
niczego nie zauważy".
Po 20. minutach przyszedł ten sam sympatyczny, młody pan, ale tym razem na
twarzy miał wyraz niezwykłej powagi.
- Proszę pana, ja tym autem nie mogę pana wypuścić z serwisu! - Padł moduł!
Wykazałem oczywiste zrozumienie, chociaż zawodowo miałem cały dzień
dokumentnie rozpieprzony, i poprosiłem o zastępcze auto.
- Niestety nie mamy.
- A kiedy państwo będziecie mieć?!
- Nie wiemy.
Dalsza rozmowa polegała na tym, że ja trzy razy tłumaczyłem panu, jak ta
sytuacja bardzo skomplikuje mi życie w najbliższych dniach i że należy mi
się auto zastępcze, a on mówił, że nie mają i nie wiedzą, kiedy mieć będą.
W takich sytuacjach mam opanowaną od pradziejów technikę polegającą na tym,
że widząc bezskuteczność takiej rozmowy i że mam do czynienia z osobą
niedecyzyjną (kolejny piękny termin z ostatnich lat - telefon do Szkoły i
pierwsze pytanie, po ewentualnym "dzień dobry": "Kto u państwa
jest osobą decyzyjną?!"), pytam:
- Kto jest pana/pani szefem?
W 1995 roku (jak tak zaczynam, Żona lub Zagraniczne Grono Szyderców, lub
inni skwapliwi i żądni nie przepuścić okazji mówią: "a przed wojną,
panie!"), już za kapitalizmu, kiedy od roku działała Szkoła,
przeżyłem taką oto historię.
Po "pierwszych" wakacjach czekała na mnie w szkole sterta awizo.
Sporo słuchaczy płaciło czesne tradycyjną metodą, "na listonosza",
przy czym adresowali przekazy pieniężne na różne sposoby. Albo umieszczali moje
nazwisko albo wymyślone przez nich różne nazwy szkoły, chociaż była jedna,
oficjalna, ale fakt, dość skomplikowana, swego czasu wymyślona przeze mnie. Nazwa
ta, długa i zawierająca łacińskie słowo, inaczej pisane po polsku,
potrafiła, np. przyprawić na stacji paliwowej o irytację (tu jestem
delikatny!) pana oderwanego pługiem od socjalizmu i wyklepującego dla mnie na
komputerze fakturę jednym palcem (ja mam to do dziś):
- Sam żeś to pan wymyślił? - rzucił wściekły, gdy z trudem dobrnął do
czwartego, przydługiego słowa nazwy (skąd miałem wiedzieć, że ja, wówczas też
człowiek z socjalizmu, kiedyś będę potrzebował fakturę?!)
- Nie, ze szwagrem! - rzuciłem z satysfakcją dokładając mu nazwę własną, po
łacinie, którą wielokrotnie, z zimną satysfakcją literowałem, niczym w
"Jak rozpętałem II Wojnę Światową" - Grzegorz Brzęczyszczykiewicz,
geboren Chrząszczyrzewoszyce, pow. Łękowody.
Odchodziłem od kasy odprowadzany zimnym wzrokiem nagle wydłużonej kolejki.
Więc w wakacje, kiedy mnie mnie było, przychodził akurat listonosz, po czym
pieniądze wracały do urzędu pocztowego.
Chcąc je odebrać poszedłem (teraz bym się udał) "na pocztę".
W okienku dałem pani plik awizo i dowód osobisty, oczywiście.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, nie mam niestety, ale mam imienną!
- Niestety, bez firmowej pieczątki nie mogę panu wypłacić pieniędzy.
- Ale proszę pani, po co pani firmowa pieczątka, skoro na wszystkich awizo
jest moje nazwisko, ma pani mój dowód osobisty, a poza tym na każdym awizo są
pozmieniane nazwy szkoły przez moich słuchaczy.
- Takie są przepisy!
- Ale proszę pani, ja za chwilę mogę podjechać do PDT (Państwowy Dom
Towarowy - był taki wtedy jeszcze, ale w pełni kapitalistyczny) i bez problemu
wyrobić sobie dowolną pieczątkę (raczkujący, radosny kapitalizm)!
- Nie powinnam tego słuchać! - odezwała się pani dosyć histerycznie
zwracając na siebie uwagę koleżanek z pozostałych okienek oraz petentów
ustawionych w kilku kolejkach.
- Kto jest pani szefem?!
- Pani kierownik! Ten pan do pani!
Pani kierownik wysłuchała mojego wywodu i tłumaczenia.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, niestety... Kto jest pani szefem?!
Pani naczelnik przeszła przez całą salę i zaprosiła mnie do swojego
gabinetu.
Podałem jej plik awizo i dowód osobisty, oczywiście.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, niestety...
Zmiąłem plik awizo i rzuciłem je na biurko.
- Może pani sobie robić z tym, co pani chce! Kto jest pani szefem?
Podniosła słuchawkę telefonu i za chwilę mocno obruszona powiedziała:
- Pani dyrektor czeka na pana!
Sprawę wyłuszczyłem.
Pani dyrektor bez słowa podniosła słuchawkę i zadzwoniła bezpośrednio do
okienka.
- Pani Krysiu! - Przyjdzie do pani za chwilę pan Emeryt (wówczas jeszcze nie
- przypis autora) i proszę mu wypłacić należne mu pieniądze.
Gdy wchodziłem na salę operacyjną, zapadła martwa cisza. Wzrok wszystkich
pań Zoś, Danuś i Halinek z okienek oraz petentów, którzy w międzyczasie
przesunęli się na czoła kolejek, wyrażał jedno, jak w "Alternatywy 4":
- Och, zobaczcie, to ten, co śmiał się przeciwstawić urzędniczkom
pocztowym i upomnieć się o swoje pieniądze.
A pani Krysia, mając przed sobą naprędce "wyprasowane" przeze mnie awiza, z
grobową miną wypłacała mi należność.
Zajęło mi to blisko godzinę. Gdybym pojechał do szkoły po pieczątkę,
straciłbym raptem 15 minut.
W poniedziałek w serwisie, aby przejść całą hierarchiczną drogę, tyle czasu nie straciłem. Od razu zjawił się kierownik serwisu, który za moją sugestią kazał młodemu, sympatycznemu panu odwieźć mnie do domu służbowym autem i obiecał, że zastępcze będzie pojutrze. No i poinformował, że trzeba czekać co najmniej tydzień na moduł, "który jedzie do nas z Holandii".
Po tym wszystkim w Nie Naszym Mieszkaniu dopadł mnie ból głowy, u mnie rzadkość, i totalna rezygnacja, ale Syn, po moich próbach odwołania wszystkiego, się uparł, przyjechał po mnie i wieczorem z całą czwórką Wnuków posadziliśmy magnolię, czereśnię, brzoskwinię, porzeczki i chyba maliny.
W sumie dobrze się stało, bo idealnie odreagowałem cały stres.
A rano, we wtorek, Syn odwiózł mnie do Szkoły, więc w ogóle nie było problemu.
W środę, 23. maja, zadzwonił do mnie z serwisu ten sam młody sympatyczny pan i oznajmił:
- Pańskie autko się stęskniło za panem i można je odebrać.
Nie podejrzewałem ich, aby wiedzieli, że tego dnia obchodziliśmy z Żoną X rocznicę ślubu i tak sprytnie chcieli nam zrobić prezent. Wytłumaczenie tego stanu rzeczy jest raczej inne. Musieli stwierdzić, na co potencjalnie narażają zastępcze auto, gdy zobaczyli tylne siedzenia naszego. Co prawda jest tam specjalna gondola dla Suni, ale wszystko wokół - zagłówki, oparcia i ścianki drzwi, nie wspominając o szybach, były w jej wyschniętych glutach. Dopiero po dwóch latach jeżdżenia, tuż przed tegorocznymi wakacjami, zrobiłem z tym porządek, a nasza Sąsiadka Z Dołu, zanim obcięła sobie jednego palca, uszyła nam zgrabne materiałowe zagłówki.
Na odbiór "autka", nie dociekając skąd tak szybko "wziął się" moduł, umówiłem się w czwartek rano, bo w środę mieliśmy uroczysty obiad.
Trafiliśmy na przerost formy nad treścią, chociaż nie możemy powiedzieć, aby jedzenie i wino były złe. Ale najpierw przy wejściu do restauracji trzeba było się opowiedzieć pani menadżer kto, po co i dlaczego, potem specjalna(?) kelnerka zaprowadziła nas do naszego stolika, by jeden kelner od potraw, a drugi od win oddzielnie przyjął zamówienie. Potem podawał jeszcze ktoś inny tak, że trudno było złapać sympatyczny, kameralny i osobisty kontakt z obsługującym, co bardzo lubimy. Nadęcie więc było duże i szpan, i może dlatego restauracja była pełna. Ale ponieważ nie jesteśmy snobami, raczej więcej tam nie pójdziemy, chociaż, jak wspomniałem nie można mieć zastrzeżeń do menu i do karty win (chardonnay z polskich winnic - cholernie drogie, ale świetne). Za to widoki na Metropolię były piękne.
W czwartek, 24. maja, odzyskanym Inteligentnym Autem wyjechaliśmy na jedną dobę do Naszej Wsi, by pozałatwiać kilka spraw, w tym spotkać się z kolejnymi oglądaczami.
W takich sytuacjach, a jest to rzadko, nocujemy u nas, ale u gości. Ot taki paradoks.
Wszystkim oglądaczom Nasza Wieś się zawsze bardzo podoba, ba, są zachwyceni i chętnie by ją kupili za...pół ceny. Tak było i tym razem.
W piątek, 25. maja, po południu, byliśmy już w innym świecie, na kolejnym zjeździe moich koleżanek i kolegów ze studiów. Dawniej spotykaliśmy się co pięć lat, ale od pewnego czasu co dwa. Trzeba się jeszcze trochę pospotykać, zanim wszyscy wymrzemy, co sporo z nas już uczyniło.
Koleżanki i koledzy ze studiów należą do grupy moich pięciu szczęść, które wyliczam na palcach jednej ręki:
- moja Żona
- moje dzieci i pasierbica
- moja klasa z ogólniaka
- moje koleżanki i koledzy ze studiów
- fakt, że dane mi było przez całe życie żyć w pokoju.
Żona od dawna jeździ na te zjazdy i lubi je. Wszyscy wiedzą, że jest nasza, "zjazdowa".
Ale w tym roku miała pecha.
Pierwszy wieczór na zjazdach jest zawsze spontaniczny - ognisko i dzieje się. Dwóch kolegów, jeden "tubylec" z Lubina, a drugi "obcokrajowiec"z Seattle, licytowało się na whisky. Ja tego nie piję, bo po śladowych ilościach nazajutrz boli mnie głowa, ale tym razem nie dało się nie pić.
Rano, nie dość że nie bolała mnie głowa, to ogólnie czułem się znakomicie. Odwrotnie niż Żona.
Cały zjazd przeleżała w łóżku, aż do samego wyjazdu.
Diagnoza prosta - musiała jej zaszkodzić wątróbka, którą zjadła w drodze w jakimś podejrzanym zajeździe. Gdyby chociaż piła z nami whisky... Ale zaparła się na cydr.
Była biedna, cały czas leżała w łóżku i nie wychodziła z pokoju. Ominął ją sobotni bal, wcześniejsze zwiedzanie pięknych okolic i przede wszystkim towarzystwo ludzi, których lubi.
Starałem się odnaleźć w tej sytuacji i nie było źle. Bez szału, ale miałem co najważniejsze dla mnie - rozmowy i niepowtarzalną atmosferę.
W niedzielę, 27. maja, wróciliśmy do Metropolii.
Żona zaczęła zdrowieć "książkowo" według systemu dosyć dawno przeze mnie opracowanego.
Wyróżniam w nim trzy etapy:
- etap pierwszy: dominuje osowatość i na tym etapie lepiej jej nie zaczepiać i nie prowokować; duża drażliwość i małe poczucie humoru; ale o dziwo, wtedy poprawia mi się humor, bo wiem, że zdrowieje,
- etap drugi - zaczyna pić cydr i jest dobrze, ale trzeba uważać i nie przesadzać; humor mam dobry,
- etap trzeci - jemy wspólnie i pijemy czerwone wino; nie muszę uważać z zaczepkami i prowokacjami; humor bardzo dobry.
W poniedziałek, 28. maja, spotkaliśmy się z Helowcami.
Więc wyzdrowienie Żony było kluczowe. I udało się zdążyć.
W czasie spotkania przetoczyliśmy się przez dwie knajpy.
Pierwszą wymyślili i zarekomendowali Helowcy, chociaż Pilsnera Urquella w niej nie podawano.
Kelner, który był sympatyczny, reprezentował sobą niewiedzę i brak orientacji w fundamentalnych kelnerskich sprawach. Dotyczyło to zwłaszcza win.
Dodatkowe zamieszanie wprowadzała Hela, przy której każdy kelner jest w stanie się pogubić. Dyskusja i analiza, zwłaszcza przy niekompetentnym kelnerze, który kilka razy szedł do kuchni się doinformować, trwała dość długo. Ale wszyscy byli wyluzowani, a zwłaszcza Hel, który od czasu do czasu wspierał Helę:
- Weź, zamów frytki i będzie spokój.
Hela nic sobie z tego nie robiła i po dalszej dyskusji z kelnerem stwierdziła:
- To wie pan..., to ja jednak..., to może..., a gdyby...
I wróciła do pierwszego pomysłu.
To Hela później zacytowała mi powiedzenie: "Być może chyba prawie raczej na pewno".
Ale to nie wszystko.
Za chwilę do zamawiania przystąpiła Żona, która jak zwykle zaczęła własne kompozycje:
- Mhm, a co tam jest w środku?... Aaa, to nie... A tam?... Aaa, to jednak nie... To może zróbmy tak...Ale gdyby pan mógł zamiast tego dać...
Moje z Helem zamówienie wyglądało mniej więcej tak:
- Poproszę z karty nr...
Na szczęście kelner wykazał się dużą odpornością i asertywnością, więc było miło.
Ale sumarycznie niedosyt pozostał, więc potem przerzuciliśmy się do Ceskej Restaurace usytuowanej obok, gdzie wszystko było proste i oczywiste. My z Helem Pilsnery Urquelle, Żona cydr, a Hela... nie pamiętam. Ale na pewno unikała czeskiego wina, po naszych wcześniejszych wspólnych doświadczeniach.
I nie można było tak od razu.
We wtorek, 29. maja, rano obudził nas w Nie Naszym Mieszkaniu hałas pracujących maszyn pod oknami. Sunia nie mogła tego pozostawić ot tak sobie, więc basowo darła się, co sumarycznie na pewno obudziło wszystkie dziesięć pięter i to w kilku klatkach.
Kilkumetrowy wykop w trawniku obudził we mnie stare wspomnienia - oznaczał niechybnie kilkudniowy brak wody, albo ogrzewania, albo jednego i drugiego.
Poszedłem więc się dopytać, żeby w razie czego w mieszkaniu zrobić zapas na kilka dni. Ale panowie mnie uspokoili - sprawa dotyczyła tylko strażackiego hydrantu.
Rzeczywiście na dnie dołu, jakieś 1,5 m pod powierzchnią ziemi (jak to możliwe?) ujrzałem stary hydrant, mocno skorodowany, ale trudno się dziwić, skoro przeleżał tam kilkadziesiąt lat.
Tylko nie rozumiem, dlaczego wtedy nikomu nie przeszkadzało, że hydrant, pomocny, było nie było, przy gaszeniu pożaru, był usytuowany pod ziemią, a teraz stwierdzono, że jednak musi być nad. I rzeczywiście, po jednym dniu prac na środku trawnika stanął piękny, czerwony, metrowy strażacki hydrant, a po wykopie nie było śladu.
W środę, 30. maja wróciliśmy do Naszego Miasteczka. Znowu po męczącej podróży.
W sobotę, 2 czerwca, musieliśmy zaplanować zakupy w związku z moim wyjazdem do Stolicy. Nie mogłem pojechać w dżinsach i obszarpano-wyciągniętej bluzie.
W Naszym Miasteczku nie było szans, aby temat załatwić. A i tak udało się kupić koszulę nietaliowaną (czy producenci myślą, że większość mężczyzn ma talię?) z krótkim rękawem (cholerne upały!) i... marynarkę. A to już graniczyło z cudem.Tylko Van Graaf przewiduje istnienie takiego kogoś, jak ja. Jest to inna numeracja uwzględniająca jednocześnie wzrost - mhm, u mnie średni, obwód w... - u mnie, mhm, średni, ale nie według Żony i długość rąk - u mnie, mhm, średnia.
Resztę trzeba było załatwić w Sąsiednim Dużym Mieście.
Jak sama nazwa wskazuje "Duże", a i tak spotkaliśmy naszych wiernych gości - fanów Naszej Wsi, którzy często przyjeżdżali do nas z Innej Metropolii ze swoim kotem Akcentem - norweskim leśnym. Pięknym!
Los ich teraz rzucił jeszcze dalej od Naszej Wsi, więc siłą rzeczy przestali przyjeżdżać. Ale ich smutek, żal i wspomnienia były dla nas najcenniejszą nagrodą i opinią o tym, co swego czasu zrobiliśmy i dalej robimy dla innych ludzi.
Dzisiaj Nasze Miasteczko obchodziło swoje dni. Ponieważ z jednego jego końca
do drugiego można praktycznie przejść w pół godziny, to ustawiona w centrum
aparatura, akurat w środku miasta, przy obecnych zdobyczach techniki, dawała
radę i wieczorem muzyka była słyszalna w każdym jego zakątku.
MUZYKA! Ani przez chwilę discopolo, żadne "Miłość w Zakopanem, oblejemy
się szampanem", czy jakoś tak, równie ambitnie, tylko Maanam, Dżem i tym
podobne. Oprócz tego rockowy wokal i pokaz sztucznych ogni.
Pełen szacun dla
tego KOGOŚ lub dla tych KOGOŚ (KIGŚ? KOGOŚCIÓW?)!
W niedzielę, 3. czerwca, na odległość obchodziliśmy roczek Q-Wnuczki zwanej przeze mnie Tłustą Ofelią ku mniejszemu lub większemu oburzeniu paczworkowej rodziny i największemu - jej brata. W przyszłości Tłusta Ofelia może mi tego nie wybaczyć, ale specjalnie się nie przejmuję, bo zanim wydźwięk tych słów do niej dotrze, to raczej nie będę żył. A nawet gdyby, to albo będę głuchy, albo nie będę rozumiał, co do mnie mówi, kiwając głową i na wszystko odpowiadając bez sensu "tak, tak, moje dziecko" doprowadzając niektórych do rozpaczy, a innych do "opadnięcia rąk". Czyli będę poza jej zasięgiem.
A w poniedziałek, 4. czerwca, wyjechałem do Stolicy, co obszernie w owym czasie opisałem.
ŚRODA (24.10)
No i ciąg dalszy wyborów.
Oczywiście można by o tym pisać długo, więc wybieram nasze smaczki.
Puck.
Nie ma żadnego radnego z PIS-u! Wszyscy, 100%, są z KWW Hanny Pruchniewskiej - 15 mandatów! W tym "mój" Daniel Pliński! Gratulacje!!! Ona sama zresztą ponownie została wybrana burmistrzem (burmistrzynią?) miasta z ponad 72.% poparciem.
Przypomnę, że mieliśmy przyjemność ją poznać osobiście i przypomnę, że jedna z jej dewiz dotyczących Pucusia brzmi - "slow city".
Jeden z kandydatów PIS-u (11,51%), wypowiedział się, cytuję:
- "Przegraliśmy, bo ludzie nie chcieli tego naszego PiS".
Jakie odkrywcze?! I dalej:
- "Poza tym nie było wsparcia z góry ani agitacji w kościołach!"
Czy ten facet siebie słyszy?! I rozumie, co mówi?! I czyżby Kościół w tym powiecie był inny niż w całej Polsce?!
Jak byliśmy ostatnio w Pucku, to Żona widząc tego kandydata na wielu banerach błyskawicznie i przenikliwie go rozszyfrowała:
- To taki MAXI KAZ, o którym śpiewali T-Raperzy znad Wisły i który urzędował w Ciechocinku.
Długo bym się nie poznał, no ale ja nie jestem moją Żoną!
CZWARTEK (25.10)
No i podzieliliśmy sobie nasz wyjazd do Metropolii na dwa etapy.
Aby z drogi zrobić cel. Abyśmy my i Sunia nie zamęczali się podróżą. Abyśmy mogli poznać nowe miejsca. Abyśmy mogli unikać autostrad i esek. Abyśmy mogli jechać drogami oznaczonymi na mapie kolorem białym, co najwyżej żółtym, bez TIR-ów, które skutecznie zasłaniają Złotą Polską Jesień (pora roku, którą Żona lubi najbardziej). Abyśmy mogli przenocować w Łagowie chłonąc jego atmosferę.
Czyli lepsze jest wrogiem dobrego.
Całą podróż zawierzyliśmy Złowieszczej, chociaż ja tradycyjnie rozpisałem poszczególne etapy z mapą w ręku, żeby zminimalizować jej udział.
Złowieszcza to nasza nawigacja w Inteligentnym Aucie. Jest trochę przestarzała, bo w międzyczasie zbudowano mnóstwo dróg, których ona "nie widzi". Nowa kosztuje 500 zł, ale po co mamy ją kupować, skoro ciągle budują drogi i nie wiadomo, kiedy przestaną. W ten perfidny sposób za dwa lata nowa stanie się starą, a 125 Pilsnerów Urquelli szlag trafi.
Obecna jednak coś "widzi", ale nigdy nie wiadomo, kiedy wpuszcza nas w maliny, a kiedy nie. Zdradą nie jest sytuacja, kiedy prowadzi nas po wodach, nad którymi od dawna stoją mosty lub po ugorach, gdzie od dawna po esce mkną samochody. Zdradą jest, kiedy na pewniaka, podając numer drogi, zapiera się, żeby jechać tak a nie inaczej.
Nazwa "Złowieszcza" (głos kobiecy) wzięła się stąd, że wszystkie komunikaty wydaje dość ponurym i grobowym głosem z obniżającą się intonacją w miarę zbliżania się do końca komunikatu.
Często komunikaty są debilne, bo na przykład mówi:
- Zjedź z ronda pierwszym zjazdeeeem! (głos opadający).
Po czym, gdy na autostradzie rozpędzam się "rozbiegówką", mówi:
- Teraz zjedź z drogiii! (głos opadający).
Ale przyzwyczailiśmy się do niej. W jakimś sensie, skoro tyle podróżujemy, jest nasza.
Wiedząc o tym wszystkim zadawaliśmy jej kolejne miasteczka docelowe na krótkich dystansach, aby nie miała wyboru i tak nas prowadziła, jak my chcemy. To jest zgodne z moją dewizą, że Złowieszcza ma nas tak prowadzić, jak ja sobie życzę i wiem, jak jechać bez niej. Żona patrzy na mnie dziwnie, gdy chełpliwym głosem mówię:
- Zobacz, pokazuje tak, jak ja jadę!
W ten sposób długo unikaliśmy niespodzianek i mogliśmy podziwiać jesienną feerię barw.
Ale do czasu.
Już w Skwierzynie usiłowała nas skierować na eskę w stronę Zielonej Góry, ale się nie daliśmy. Tylko się dziwiliśmy, skąd ona o niej wie. W Międzyrzeczu, zanim się zdążyliśmy zorientować, wepchnęła nas na ślimaka (a planowałem do Łagowa same białe dróżki) i za chwilę pruliśmy eską w kierunku...Zielonej Góry.
Stwierdziliśmy, że natychmiast, na pierwszym węźle zjeżdżamy i uciekamy z tego pędu i świstu. A ona nasz plan potwierdziła. Tylko, że tym najbliższym węzłem okazał się zjazd na A2 w Jordanowie. Płatny!
Tak się zdenerwowałem i zgłupiałem, że zupełnie nie byłem w stanie w ciągu sekundy, dwóch dostrzec, co pokazuje Złowieszcza (dźwięk ma przeważnie wyłączony ze względu na jego złowieszczość) i wysłuchać, że Żona ją potwierdza. Więc za chwilę gnaliśmy na Poznań, Warszawę, czyli w przeciwnym kierunku. Oczywiście do najbliższego węzła w Trzcielu, gdzie zapłaciliśmy tylko 5 zł.
- Wtedy to jeszcze było śmieszne! - stwierdziła Żona, gdy wieczorem w Łagowie w restauracji w Zamku Joannitów jedliśmy późny obiad i przy wybuchach śmiechu wspominaliśmy ostatnie 1,5 godziny jazdy i odreagowywaliśmy traumę z nią związaną.
Ponieważ jazda płatną autostradą mnie zaskoczyła, więc przed bramkami w Trzcielu zatrzymałem Inteligentne Auto, żeby z bagażnika wyjąć portmonetkę. Natychmiast zaczęła się do nas zbliżać pani w seledynowej, odblaskowej narzucie trzymająca w ręce walkie-talkie.
- Czy coś się stało?!
- A co się mogło stać?! - odparłem oczywiście lekko zirytowany.
- Bo pan się zatrzymał, a tu nie wolno stać!
- Ale, proszę pani, ja nie stoję! Ja jadę! Tylko musiałem z bagażnika wyciągnąć pieniądze.
- Aha! - skwitowała spokojnie.
Za bramkami natychmiast zawróciliśmy.
Żona stwierdziła, że pani nas wyraźnie obserwowała i widząc nasz manewr uniosła walkie-talkie do ust na zasadzie:
- Tu Wisła! - Tu Wisła! - Odra! - Słyszysz mnie?
- Tu Odra! - Tu Odra! - Słyszę cię wyraźnie!
- Znowu jadą! - Tylko w przeciwnym kierunku!
- Przyjęłam! - Bez odbioru!
Odpowiedziałem Żonie, że takich jak my, co to chcą jeździć bez sensu płatną autostradą tam i z powrotem, to powinni całować po rękach.
Minęliśmy ponownie węzeł Jordanowo i wzmogliśmy naszą czujność. Chyba, bo teraz już niczego nie jestem pewien, zobaczyłem tabliczkę "Łagów", a Złowieszcza pokazała, że zjazd będzie za 1500 m.
- Wyjmij jakieś drobniaki, żebyśmy się nie zatrzymywali przed bramkami i żeby do nas nie podchodziła żadna pani! - powiedziałem wyprzedzając jeszcze kilka TIR-ów.
Gdy Żona uniosła głowę znad portmonetki przytomnie się odezwała:
- A gdzie jest ten zjazd?!
Kompletnie zgłupieliśmy - czy TIR-y nam zasłoniły, czy co? Żona wpadła w straszną nerwację:
- Bo musisz pędzić do oporu lewym pasem, zamiast wcześniej zjechać na prawy! - Nienawidzę tych pierdolonych autostrad!
W tej fatalnej atmosferze gnaliśmy "Autostradą Wolności", tym razem na Słubice, Berlin.
W pewnym momencie wyprzedziłem volkswagena na, bodajże krosno-odrzańskich numerach, by zjechawszy na prawy pas ujrzeć w tylnym lusterku na jego grillu pięknie migające niebieskie światła.
Klnąc jak szewc dałem ostro po hamulcach, by uzyskać przepisowe 140 km/godz. i patrzyłem, co będzie.
Ale nic się nie działo - tajniak jechał spokojnie za mną. Chyba tylko pogroził mi palcem.
Na wszelki wypadek zwolniłem do 135. Za chwilę mnie wyprzedził i jechał 140. przede mną, co mnie w kwestii mandatu całkowicie uspokoiło.
Dalszą drogę umilała nam obserwacja kolejnych aut, które wyprzedzały tajniaka, by za chwilę obserwować ich światła stopu. Ciekawiej było, gdy auta nie reagowały na jego grilla. Wtedy tajniak przyspieszał, zjeżdżał na lewy pas, zrównywał się z delikwentem i chyba pokazywał mu, za przeproszeniem, lizaka, bo światła stopu były murowane.
To spowodowało, że podróż do najbliższego węzła w Torzymie zleciała błyskawicznie. Trochę tylko się zaniepokoiłem, bo tajniak też wybrał ten węzeł, więc bałem się, że na bramkach będzie chciał zagadać. Ale nie. Buczącym sygnałem popędził tylko jakiegoś marudera przed sobą, który, mimo podniesionego szlabanu, dalej stał w miejscu, i pojechał.
A my po zapłaceniu 12. zł natychmiast zawróciliśmy za bramkami i popędziliśmy "Autostradą Wolności", tym razem na... Poznań, Warszawę.
Gdy tylko Złowieszcza pokazała zbliżający się zjazd do Łagowa, natychmiast zwolniłem i grubo 1,5 km przed nim zjechałem na prawy pas.
Zjazdu... nie było. Nad nami wiaduktem śmigały auta drogą krajową nr 92, a w prawo odbiegała jakaś robocza asfaltowa dróżka zamknięta na końcu bramką.
Staliśmy tak na awaryjnych nie mogąc wyjść z podziwu, że:
1. Na skrzyżowaniu A2 i drogi krajowej nie ma węzła,
2. Nasza Złowieszcza wiedziała, że powinien być.
Na węźle w... Jordanowie, na którym byliśmy już dwukrotnie, przy czym za pierwszym razem jakieś 1,5 godziny wcześniej, zapłaciliśmy 7 zł i poddaliśmy się Złowieszczej, która eską skierowała nas na... Zieloną Górę.
W Świebodzinie odbiliśmy na 92, przejechaliśmy górą nad "Autostradą Wolności", z której z ulgą się uwolniliśmy, i zajechaliśmy do Łagowa jeszcze za dnia.
Wieczorem, przy obiedzie, wyciągnęliśmy z tej lekcji kilka wniosków:
1. Lepsze wrogiem dobrego - oczywisty, któremu hołduję przede wszystkim ja, chociaż, jak widać, nie zawsze,
2. Przy płatnościach zarządzający (poborcy) kierują się chłopską logiką:
- Jordanowo - Trzciel - koszt przejazdu 5 zł,
- Trzciel - Torzym (po drodze Jordanowo) - 12 zł,
- Torzym - Jordanowo - 7 zł.
Gołym okiem widać, że 5+7=12,
3. Gdybyśmy przejechali jeszcze tylko 30 km zachowując się "normalnie", bylibyśmy w Metropolii.
Sam Łagów mógłby być perełką, ale nie jest, choć uroku odmówić mu nie można. Wszystko za sprawą lokalnej POLSKIEJ społeczności, która nie potrafi się dogadać w sprawie utrzymania porządku wokół dwóch jezior po turystach hołoto-śmieciarzach, w sprawie kanalizacji ściekowej i w sprawie jednolitej, nie kiczowatej reklamy (funkcjonuje radosna twórczość, gusta są rozmaite, przeważnie...) i jej działaniu na zasadzie "bliższa koszula ciału" lub "moja chata z kraja".
Nam te braki wynagradzała wszechobecna pustka, jesień, krajobrazy i klimat Łagowa.
PIĄTEK (26.10)
No i pokonaliśmy Złowieszczą.
Najpierw pilnowaliśmy, żeby z Łagowa wyprowadziła nas na drogę nr 92, a potem żeby nas nie zepchnęła na eskę w kierunku... Zielonej Góry. Gdy znaleźliśmy się na "normalnej" drodze na Babimost, odetchnęliśmy z ulgą.
Do Metropolii dojechaliśmy bez problemów.
Bardzo szybko skonstruowaliśmy teorię, dlaczego ta podróż tak wyglądała.
Wytłumaczyliśmy to sobie w dwójnasób:
1. Siłą nieludzkiego przyciągania figury Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata (co za uzurpacja!) stojącej w Świebodzinie i widzianej w promieniu...? Jest ponura, przytłaczająca, jak z horroru. Ale wiadomo - bać się trzeba. Według mnie, ale to tylko według mnie, do chrześcijaństwa specjalnie nie zachęca. Nad sensem jej budowy, celowością poniesionych kosztów, zakłóceniem krajobrazu i szeregiem innych aspektów nie będę się rozwodził.
Ale fakt, że robi swoje, skoro nie mogliśmy się wyzwolić z jej siły przyciągania.
2. Udzieloną nam lekcją pokory - chciał, nie chciał, musieliśmy ją, tę figurę, oglądać dwa razy. I już!
SOBOTA (27.10)
No i minął rok.
27.10.2017 roku opublikowałem pierwszy wpis na Blogu Emeryta.
Rocznica przeszła bez fanfar, w biegu codzienności, w niejakim zapomnieniu. Ot życie!
PONIEDZIAŁEK (29.10)
No i od piątku gości "u nas" w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuk - Dyrektor.
Sama ksywa chyba wyjaśnia wszystko - jego sposób bycia i całą atmosferę, jaka natychmiast zapanowała w Nie Naszym Mieszkaniu. Wiem coś o tym, bo sam jestem dyrektorem.
W tym tygodniu Bocian wysłał jednego smsa, zadzwonił dwa razy i przysłał wzruszający list.
poniedziałek, 29 października 2018
poniedziałek, 22 października 2018
22.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 323 dni.
WTOREK (16.10)
No i dopisaliśmy się w Naszym Miasteczku do listy wyborców.
Dzięki przytomności Żony, która zainteresowała się sprawą. Ja uważałem, że nie mamy możliwości, bo w niedzielę wyborów będziemy w Naszym Miasteczku, 400 km od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani. A rozwiązanie problemu okazało się dość proste. Wymagało tylko pójścia z kilkoma papierami do Biura Ewidencji Ludności UM, wypełnienia dwóch gotowców i po sprawie.
Ale wyraźnie było widać i czuć, że urzędy reprezentujące lokalne społeczności nie są zainteresowane takimi "spadochroniarzami", bo nie podsuwały rozwiązań i wyraźnie zniechęcały.
Dla nas udział w głosowaniu jest i był zawsze ważny. Nie traktujemy tego w kategoriach oklepanego "obywatelskiego obowiązku", tylko zdroworozsądkowo. I smucą nas, żeby nie powiedzieć wkurwiają, wszelkie tłumaczenia ludzi, którzy nie idą głosować. Takie stado baranów.
ŚRODA (17.10)
No i 45 lat temu zremisowaliśmy na Wembley z Anglią 1:1.
Był rok 1973.
W Bydgoskich Zakładach Fotochemicznych FOTON pracowałem ledwo dwa tygodnie wyrwany z korzeniami z mojej ukochanej Metropolii, która wtedy była oczywiście czym innym, niż jest teraz.
Musiałem przez trzy lata odpracować stypendium fundowane mi w ostatnim okresie studiów przez mój przyszły zakład pracy. Ot, podpisałem taki cyrograf. Pieniądze co miesiąc w kasie uczelni brało się fajnie, ale potem trzeba było iść w kamasze!
Przez pierwsze miesiące mieszkałem z kolegą ze studiów, takim samym finansobiorcą, w jednym pokoju na stancji na Błoniach. Gospodyni, wredna suka, oszczędzała na nas, jak się tylko dało. Na przykład wszędzie - w naszym pokoju, w łazience, kuchni i na korytarzu były powkręcane żarówki 20W, przy których nie dało się funkcjonować. Więc bez jej wiedzy wymienialiśmy niektóre, strategiczne dla nas, na 40W, ale po powrocie z pracy stwierdzaliśmy, że z powrotem były dwudziestki. O telewizorze nawet nie było co marzyć. Długo przedtem, nim wymyślili Big Brothera, my już żyliśmy pod jego czujnym okiem. Ale tylko jakieś trzy miesiące, bo nie szło wytrzymać.
Dlatego owego dnia, 17 października 1973 roku (16.438 dni temu), w środę (tak, jak dzisiaj), z kolegą i z moim Ojcem, który przyjechał aż z Rodzinnego Miasta, pojechaliśmy na Fordońską do innego kolegi, rodowitego bydgoszczanina, takiego samego finansobiorcy, jak my dwaj, który mieszkał ze swoimi rodzicami w normalnym domu, gdzie był telewizor.
Ten wieczór i ten mecz pamiętam i będę pamiętał do końca życia.
Trenerem naszej drużyny był Kazimierz Górski, człowiek o niesamowitej intuicji trenerskiej i niesamowitym poczuciu humoru. Jego powiedzenia są cytowane w różnych sytuacjach do dzisiaj. Oto niektóre:
- "Piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Albo my wygramy, albo oni."
- "Chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika."
- "Tak się gra, jak przeciwnik pozwala."
- "Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe."
- "Co do szczegółów, to niech się wypowiedzą specjaliści."
- "Czasami się wygrywa, czasami się przegrywa, a czasami remisuje."
- "Im dłużej my przy piłce, tym krócej oni."
- "Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już to nie jest szczęście."
- "To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?"
- "Według moich obliczeń, jeżeli oni po przerwie nie strzelą drugiej bramki, to bardzo trudno im będzie strzelić trzecią."
- "Mi si wydaji (pochodził ze Lwowa), że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek."
I dwie odpowiedzi na pytania dziennikarzy:
- "Kto wygra rozgrywki ligowe?" - "Wygra ten, kto zdobędzie więcej punktów."
- "Panie trenerze, jak nasza drużyna powinna zagrać po przerwie, żeby ten mecz wygrać?" - "Mi si wydaji, że oni powinni strzelić bramkę."
Nazywany jest Sokratesem ("wiem, że nic nie wiem") polskiej piłki. To jemu zawdzięczamy złotą dekadę 1972-1982: 1972 - złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium, 1974 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN (Republika Federalna Niemiec), 1976 - srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Montrealu, 1978 - piąte/szóste miejsce na mistrzostwach świata w Argentynie, 1982 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Hiszpanii.
Jego pomnik stoi przed głównym wejściem Stadionu Narodowego w Warszawie. Byłem tam.
A jak wyglądał sam mecz?
Była to bezwzględna, totalna dominacja Anglików. Mogli wygrać 7:0, 8:0, a skończyło się remisem 1:1, który, od tamtej pory nazywany "zwycięskim", stał się przepustką do mistrzostw świata w RFN.
Cały mecz zagraliśmy jednym składem:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Jerzy Gorgoń Adam Musiał Mirosław Bulzacki
Henryk Kasperczak Lesław Ćmikiewicz Kazimierz Deyna
Grzegorz Lato Jan Domarski Robert Gadocha
Pierwszą bramkę w meczu, którą później The Times umieścił na liście 50. najważniejszych bramek w historii piłki nożnej, strzelił Jan Domarski. Anglicy wyrównali po rzucie karnym podyktowanym przez belgijskiego sędziego (po latach "poszkodowany" Anglik przyznał się, że symulował). Jan Tomaszewski w bramce dokonywał cudów i przez prasę angielską został nazwany "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Trener Górski pod koniec meczu, bojąc się zawału, poszedł do szatni i wrócił dopiero na szaleńczą radość piłkarzy i całej naszej ekipy. Sir Ramsey, trener Anglików, po meczu został zwolniony ze swojej funkcji, a prasa angielska pisała o "końcu świata".
Później nasz skład się skrystalizował i stał się żelaznym:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Władysław Żmuda Jerzy Gorgoń Adam Musiał
Henryk Kasperczak Kazimierz Deyna Zygmunt Maszczyk
Grzegorz Lato Andrzej Szarmach Robert Gadocha
Ta drużyna mogła wszystko.
Po meczu wracaliśmy do Big Brother'a piechotą, jakieś 1,5 godziny, bo nie stać nas było na taksówkę. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo w owych czasach taksówki o tej porze nie jeździły. A nam nic nie mogło popsuć nastroju.
W tym znaczącym roku miałem fuksa, bo obejrzałem "złotą drużynę" na żywo. W meczu towarzyskim, w sierpniu, w Warnie, gdzie spędzałem swoje ostatnie wakacje po studiach, wygraliśmy z Bułgarią 2:0 po golach Laty. Mogłem cieszyć się razem z naszymi zawodnikami, gdy podbiegli po meczu do "polskiego" sektora.
Dlaczego tak szeroko o tym piszę i dlaczego tak dużo pamiętam?
To wembley'owskie wydarzenie było w tamtych czasach z wielu, wielu względów ewenementem. Ale być może po latach by wyblakło, gdyby nie późniejsze sukcesy naszych piłkarzy je akcentujące (zwłaszcza 3. miejsce w RFN), jako coś, od czego symbolicznie zaczęła się w Polsce era profesjonalnego patrzenia na piłkę w rozumieniu zawodowstwa.
Taka legenda mogła również powstać po meczu Polska-Niemcy, w którym po raz pierwszy w historii wygraliśmy. Ale nie powstała. Nawet ja, który myślałem do czasu tego meczu, że na moim nagrobku będzie wyryty napis "Tu leży facet, który nie doczekał zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłce nożnej", niewiele z niego pamiętam. Może dlatego, że po nim w zasadzie nic wielkiego nie nastąpiło - w miarę dobry występ ma Mistrzostwach Europy w 2016 roku we Francji i katastrofa na Mistrzostwach Świata w tym roku w Rosji. A teraz, zdaje się, jesteśmy na równi pochyłej.
Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie dodał, że doskonale pamiętam obie bramki, pierwszą strzeloną przez Arkadiusza Milika i zwłaszcza drugą Sebastiana Mili, tej jego szaleńczej radości, gdy rzucił się na Adama Nawałkę czekającego z otwartymi ramionami, wariackiej wprost radości drużyny i nas wszystkich, kiedy było wiadomo, że Niemcy już nam nie wydrą tego zwycięstwa. Ale już nie pamiętałem daty tego historycznego spotkania (11 października/!/ 2014 roku - sobota), ani miejsca (Stadion Narodowy), bo gdyby ktoś mi teraz powiedział, że mecz odbył się w Gdańsku, też bym uwierzył.
A może po prostu się starzeję?
CZWARTEK (18.10)
No i chciałbym się odnieść do fragmenciku tekstu z poprzedniego wpisu.
Napisałem "Pracujemy odpoczywając...".
Właśnie dzisiaj przekonaliśmy się kolejny raz, że idealnych systemów nie ma. Do takich należy sposób naszej pracy i naszego odpoczywania. I, jak w każdym systemie, tak i w nim czyhają pułapki, których nie sposób przewidzieć. Żeby nie zwariować, trzeba po prostu założyć, według jednego z praw Murphy'ego, parafrazując je, że "Jeśli ma coś pójść nie tak, to na pewno pójdzie" i przyjąć to z pokorą i dobrodziejstwem inwentarza.
Zdrada systemu pracowania "w trakcie odpoczynku" polega na mimowolnym wpadaniu w pułapkę czegoś nieoczekiwanego, najczęściej przykrego i stresującego, które nagle się pojawia i zderza z atmosferą domu lub urlopu. Zaplanowany, spokojny, "wypoczynkowy" rytm pracy nagle zostaje brutalnie zakłócony. A psychika pracy w domu, czy na urlopie jest inna. Do tego dochodzi mechanizm wyolbrzymiania niemiłego problemu w miarę proporcjonalnie do odległości, w jakiej się znajdujemy od stacjonarnego miejsca pracy. Stąd dochodzi do dużego szoku i stresu organizmu.
I tak było dzisiaj rano.
Ledwo wypiłem kawę i zacząłem wchodzić w standardowy rytm dnia, gdy Najlepsza Sekretarka w UE przysłała mi bardzo nieprzyjemny list starosty jednej z grup, która skarżyła się na pewne zajęcia i na wykładowcę zarzucając Szkole między wierszami lekceważenie i niepoważne traktowanie. Strzał był o tyle celny, że swoich obowiązków nigdy nie lekceważę i traktuję je śmiertelnie poważnie. Tak mam i inaczej nie potrafię.
Musieliśmy z Żoną natychmiast wziąć byka za rogi. Rozpoczęła się cała seria rozmów telefonicznych, różnych ustaleń i wyważonych maili. Sprawę musieliśmy wyjaśnić natychmiast. Jej reperkusje będą później, w Szkole, ale to już prawdziwa dyrektorska przyjemność. Spotkania, rozmowy, wyjaśnianie, podejmowanie decyzji. Wszystko na miejscu i w sprzyjających "pieleszach pracowych". Własne, dobrze znane środowisko. Ryba w wodzie.
Wszystko trwało gdzieś do 15.00, a potem, gdy adrenalina ustąpiła, pustkę w wypranym organizmie wypełnił ból głowy i gula w żołądku.
I takie to jest spędzanie czasu w pieleszach domowych, czyli pięknie jest się byczyć w jego zaciszu.
Podobnie ma Żona, która zajmuje się sprawami Naszej Wsi. Często nie ma czasu spokojnie zjeść śniadania lub zaczyna je o, np. 13.00, bo są priorytety.
Ale czy zamienilibyśmy ten system na inny? Nie! Zresztą chybaby się nie dało przy naszym skomplikowanym życiu.
PIĄTEK (19.10)
No i rok temu sprowadziliśmy się do Naszego Miasteczka.
Jak zaczęliśmy wspominać wieczorem przy lampce Metaxy, to wiele rzeczy nam się nie zgadzało. Po prostu za dużo tego wszystkiego. W miarę wspomnień, sami nie wierzyliśmy, że w jednym roku mogło być tyle spraw. A niektóre z nich wydawały się zaistnieć dwa lub trzy lata temu.
NIEDZIELA (21.10)
No i bardzo poprawił mi się nastrój.
Dzięki wyborom i spotkaniu z Czarną Palącą i Po Morzach Pływającym.
Tym razem spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi w Sąsiednim Miasteczku w tej jedynej i sympatycznej kawiarni, do której z Żoną często wpadamy.
Okazało się, że Po Morzach pływający wrócił do Facebooka, ale jako no name. Oczywiście zarzuca mu się trollowanie. Nic z tego nie rozumiem, ale wyczuwam negatywny wydźwięk. To zwiększa moją dezorientację, bo Po Morzach Pływający jest bardzo pozytywny, nie zamierza nikomu robić żadnej krzywdy i tylko chce być anonimowy, czyli mieć święty spokój, ale bez utraty kontaktu ze światem. Nawet Czarna Paląca nie ma go wśród ulubionych. Nadal nie rozumiem.
Dzięki nim mogliśmy się sporo dowiedzieć o naszym wspólnym województwie, w którym przyszło nam teraz żyć. Więc na wybory poszliśmy jeszcze lepiej przygotowani. Z Żoną mamy poczucie, że w pełni świadomie wybraliśmy poszczególnych kandydatów i że nasze głosy przysłużą się czemuś dobremu.
PONIEDZIAŁEK (22.10)
No i po wyborach z Żoną mamy nadal świetne nastroje.
O wynikach przeczytałem wszystko od wirtualnej deski do deski. No i memy oczywiście. I nie ważne, czy to była Warszawa, czy Pcim Dolny. W sumie zawiodło nas tylko jedno województwo, którego stolicą jest Metropolia. Może gdybyśmy tam głosowali...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.
Mam 67 lat i 323 dni.
WTOREK (16.10)
No i dopisaliśmy się w Naszym Miasteczku do listy wyborców.
Dzięki przytomności Żony, która zainteresowała się sprawą. Ja uważałem, że nie mamy możliwości, bo w niedzielę wyborów będziemy w Naszym Miasteczku, 400 km od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani. A rozwiązanie problemu okazało się dość proste. Wymagało tylko pójścia z kilkoma papierami do Biura Ewidencji Ludności UM, wypełnienia dwóch gotowców i po sprawie.
Ale wyraźnie było widać i czuć, że urzędy reprezentujące lokalne społeczności nie są zainteresowane takimi "spadochroniarzami", bo nie podsuwały rozwiązań i wyraźnie zniechęcały.
Dla nas udział w głosowaniu jest i był zawsze ważny. Nie traktujemy tego w kategoriach oklepanego "obywatelskiego obowiązku", tylko zdroworozsądkowo. I smucą nas, żeby nie powiedzieć wkurwiają, wszelkie tłumaczenia ludzi, którzy nie idą głosować. Takie stado baranów.
ŚRODA (17.10)
No i 45 lat temu zremisowaliśmy na Wembley z Anglią 1:1.
Był rok 1973.
W Bydgoskich Zakładach Fotochemicznych FOTON pracowałem ledwo dwa tygodnie wyrwany z korzeniami z mojej ukochanej Metropolii, która wtedy była oczywiście czym innym, niż jest teraz.
Musiałem przez trzy lata odpracować stypendium fundowane mi w ostatnim okresie studiów przez mój przyszły zakład pracy. Ot, podpisałem taki cyrograf. Pieniądze co miesiąc w kasie uczelni brało się fajnie, ale potem trzeba było iść w kamasze!
Przez pierwsze miesiące mieszkałem z kolegą ze studiów, takim samym finansobiorcą, w jednym pokoju na stancji na Błoniach. Gospodyni, wredna suka, oszczędzała na nas, jak się tylko dało. Na przykład wszędzie - w naszym pokoju, w łazience, kuchni i na korytarzu były powkręcane żarówki 20W, przy których nie dało się funkcjonować. Więc bez jej wiedzy wymienialiśmy niektóre, strategiczne dla nas, na 40W, ale po powrocie z pracy stwierdzaliśmy, że z powrotem były dwudziestki. O telewizorze nawet nie było co marzyć. Długo przedtem, nim wymyślili Big Brothera, my już żyliśmy pod jego czujnym okiem. Ale tylko jakieś trzy miesiące, bo nie szło wytrzymać.
Dlatego owego dnia, 17 października 1973 roku (16.438 dni temu), w środę (tak, jak dzisiaj), z kolegą i z moim Ojcem, który przyjechał aż z Rodzinnego Miasta, pojechaliśmy na Fordońską do innego kolegi, rodowitego bydgoszczanina, takiego samego finansobiorcy, jak my dwaj, który mieszkał ze swoimi rodzicami w normalnym domu, gdzie był telewizor.
Ten wieczór i ten mecz pamiętam i będę pamiętał do końca życia.
Trenerem naszej drużyny był Kazimierz Górski, człowiek o niesamowitej intuicji trenerskiej i niesamowitym poczuciu humoru. Jego powiedzenia są cytowane w różnych sytuacjach do dzisiaj. Oto niektóre:
- "Piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Albo my wygramy, albo oni."
- "Chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika."
- "Tak się gra, jak przeciwnik pozwala."
- "Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe."
- "Co do szczegółów, to niech się wypowiedzą specjaliści."
- "Czasami się wygrywa, czasami się przegrywa, a czasami remisuje."
- "Im dłużej my przy piłce, tym krócej oni."
- "Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już to nie jest szczęście."
- "To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?"
- "Według moich obliczeń, jeżeli oni po przerwie nie strzelą drugiej bramki, to bardzo trudno im będzie strzelić trzecią."
- "Mi si wydaji (pochodził ze Lwowa), że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek."
I dwie odpowiedzi na pytania dziennikarzy:
- "Kto wygra rozgrywki ligowe?" - "Wygra ten, kto zdobędzie więcej punktów."
- "Panie trenerze, jak nasza drużyna powinna zagrać po przerwie, żeby ten mecz wygrać?" - "Mi si wydaji, że oni powinni strzelić bramkę."
Nazywany jest Sokratesem ("wiem, że nic nie wiem") polskiej piłki. To jemu zawdzięczamy złotą dekadę 1972-1982: 1972 - złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium, 1974 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN (Republika Federalna Niemiec), 1976 - srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Montrealu, 1978 - piąte/szóste miejsce na mistrzostwach świata w Argentynie, 1982 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Hiszpanii.
Jego pomnik stoi przed głównym wejściem Stadionu Narodowego w Warszawie. Byłem tam.
A jak wyglądał sam mecz?
Była to bezwzględna, totalna dominacja Anglików. Mogli wygrać 7:0, 8:0, a skończyło się remisem 1:1, który, od tamtej pory nazywany "zwycięskim", stał się przepustką do mistrzostw świata w RFN.
Cały mecz zagraliśmy jednym składem:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Jerzy Gorgoń Adam Musiał Mirosław Bulzacki
Henryk Kasperczak Lesław Ćmikiewicz Kazimierz Deyna
Grzegorz Lato Jan Domarski Robert Gadocha
Pierwszą bramkę w meczu, którą później The Times umieścił na liście 50. najważniejszych bramek w historii piłki nożnej, strzelił Jan Domarski. Anglicy wyrównali po rzucie karnym podyktowanym przez belgijskiego sędziego (po latach "poszkodowany" Anglik przyznał się, że symulował). Jan Tomaszewski w bramce dokonywał cudów i przez prasę angielską został nazwany "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Trener Górski pod koniec meczu, bojąc się zawału, poszedł do szatni i wrócił dopiero na szaleńczą radość piłkarzy i całej naszej ekipy. Sir Ramsey, trener Anglików, po meczu został zwolniony ze swojej funkcji, a prasa angielska pisała o "końcu świata".
Później nasz skład się skrystalizował i stał się żelaznym:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Władysław Żmuda Jerzy Gorgoń Adam Musiał
Henryk Kasperczak Kazimierz Deyna Zygmunt Maszczyk
Grzegorz Lato Andrzej Szarmach Robert Gadocha
Ta drużyna mogła wszystko.
Po meczu wracaliśmy do Big Brother'a piechotą, jakieś 1,5 godziny, bo nie stać nas było na taksówkę. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo w owych czasach taksówki o tej porze nie jeździły. A nam nic nie mogło popsuć nastroju.
W tym znaczącym roku miałem fuksa, bo obejrzałem "złotą drużynę" na żywo. W meczu towarzyskim, w sierpniu, w Warnie, gdzie spędzałem swoje ostatnie wakacje po studiach, wygraliśmy z Bułgarią 2:0 po golach Laty. Mogłem cieszyć się razem z naszymi zawodnikami, gdy podbiegli po meczu do "polskiego" sektora.
Dlaczego tak szeroko o tym piszę i dlaczego tak dużo pamiętam?
To wembley'owskie wydarzenie było w tamtych czasach z wielu, wielu względów ewenementem. Ale być może po latach by wyblakło, gdyby nie późniejsze sukcesy naszych piłkarzy je akcentujące (zwłaszcza 3. miejsce w RFN), jako coś, od czego symbolicznie zaczęła się w Polsce era profesjonalnego patrzenia na piłkę w rozumieniu zawodowstwa.
Taka legenda mogła również powstać po meczu Polska-Niemcy, w którym po raz pierwszy w historii wygraliśmy. Ale nie powstała. Nawet ja, który myślałem do czasu tego meczu, że na moim nagrobku będzie wyryty napis "Tu leży facet, który nie doczekał zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłce nożnej", niewiele z niego pamiętam. Może dlatego, że po nim w zasadzie nic wielkiego nie nastąpiło - w miarę dobry występ ma Mistrzostwach Europy w 2016 roku we Francji i katastrofa na Mistrzostwach Świata w tym roku w Rosji. A teraz, zdaje się, jesteśmy na równi pochyłej.
Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie dodał, że doskonale pamiętam obie bramki, pierwszą strzeloną przez Arkadiusza Milika i zwłaszcza drugą Sebastiana Mili, tej jego szaleńczej radości, gdy rzucił się na Adama Nawałkę czekającego z otwartymi ramionami, wariackiej wprost radości drużyny i nas wszystkich, kiedy było wiadomo, że Niemcy już nam nie wydrą tego zwycięstwa. Ale już nie pamiętałem daty tego historycznego spotkania (11 października/!/ 2014 roku - sobota), ani miejsca (Stadion Narodowy), bo gdyby ktoś mi teraz powiedział, że mecz odbył się w Gdańsku, też bym uwierzył.
A może po prostu się starzeję?
CZWARTEK (18.10)
No i chciałbym się odnieść do fragmenciku tekstu z poprzedniego wpisu.
Napisałem "Pracujemy odpoczywając...".
Właśnie dzisiaj przekonaliśmy się kolejny raz, że idealnych systemów nie ma. Do takich należy sposób naszej pracy i naszego odpoczywania. I, jak w każdym systemie, tak i w nim czyhają pułapki, których nie sposób przewidzieć. Żeby nie zwariować, trzeba po prostu założyć, według jednego z praw Murphy'ego, parafrazując je, że "Jeśli ma coś pójść nie tak, to na pewno pójdzie" i przyjąć to z pokorą i dobrodziejstwem inwentarza.
Zdrada systemu pracowania "w trakcie odpoczynku" polega na mimowolnym wpadaniu w pułapkę czegoś nieoczekiwanego, najczęściej przykrego i stresującego, które nagle się pojawia i zderza z atmosferą domu lub urlopu. Zaplanowany, spokojny, "wypoczynkowy" rytm pracy nagle zostaje brutalnie zakłócony. A psychika pracy w domu, czy na urlopie jest inna. Do tego dochodzi mechanizm wyolbrzymiania niemiłego problemu w miarę proporcjonalnie do odległości, w jakiej się znajdujemy od stacjonarnego miejsca pracy. Stąd dochodzi do dużego szoku i stresu organizmu.
I tak było dzisiaj rano.
Ledwo wypiłem kawę i zacząłem wchodzić w standardowy rytm dnia, gdy Najlepsza Sekretarka w UE przysłała mi bardzo nieprzyjemny list starosty jednej z grup, która skarżyła się na pewne zajęcia i na wykładowcę zarzucając Szkole między wierszami lekceważenie i niepoważne traktowanie. Strzał był o tyle celny, że swoich obowiązków nigdy nie lekceważę i traktuję je śmiertelnie poważnie. Tak mam i inaczej nie potrafię.
Musieliśmy z Żoną natychmiast wziąć byka za rogi. Rozpoczęła się cała seria rozmów telefonicznych, różnych ustaleń i wyważonych maili. Sprawę musieliśmy wyjaśnić natychmiast. Jej reperkusje będą później, w Szkole, ale to już prawdziwa dyrektorska przyjemność. Spotkania, rozmowy, wyjaśnianie, podejmowanie decyzji. Wszystko na miejscu i w sprzyjających "pieleszach pracowych". Własne, dobrze znane środowisko. Ryba w wodzie.
Wszystko trwało gdzieś do 15.00, a potem, gdy adrenalina ustąpiła, pustkę w wypranym organizmie wypełnił ból głowy i gula w żołądku.
I takie to jest spędzanie czasu w pieleszach domowych, czyli pięknie jest się byczyć w jego zaciszu.
Podobnie ma Żona, która zajmuje się sprawami Naszej Wsi. Często nie ma czasu spokojnie zjeść śniadania lub zaczyna je o, np. 13.00, bo są priorytety.
Ale czy zamienilibyśmy ten system na inny? Nie! Zresztą chybaby się nie dało przy naszym skomplikowanym życiu.
PIĄTEK (19.10)
No i rok temu sprowadziliśmy się do Naszego Miasteczka.
Jak zaczęliśmy wspominać wieczorem przy lampce Metaxy, to wiele rzeczy nam się nie zgadzało. Po prostu za dużo tego wszystkiego. W miarę wspomnień, sami nie wierzyliśmy, że w jednym roku mogło być tyle spraw. A niektóre z nich wydawały się zaistnieć dwa lub trzy lata temu.
NIEDZIELA (21.10)
No i bardzo poprawił mi się nastrój.
Dzięki wyborom i spotkaniu z Czarną Palącą i Po Morzach Pływającym.
Tym razem spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi w Sąsiednim Miasteczku w tej jedynej i sympatycznej kawiarni, do której z Żoną często wpadamy.
Okazało się, że Po Morzach pływający wrócił do Facebooka, ale jako no name. Oczywiście zarzuca mu się trollowanie. Nic z tego nie rozumiem, ale wyczuwam negatywny wydźwięk. To zwiększa moją dezorientację, bo Po Morzach Pływający jest bardzo pozytywny, nie zamierza nikomu robić żadnej krzywdy i tylko chce być anonimowy, czyli mieć święty spokój, ale bez utraty kontaktu ze światem. Nawet Czarna Paląca nie ma go wśród ulubionych. Nadal nie rozumiem.
Dzięki nim mogliśmy się sporo dowiedzieć o naszym wspólnym województwie, w którym przyszło nam teraz żyć. Więc na wybory poszliśmy jeszcze lepiej przygotowani. Z Żoną mamy poczucie, że w pełni świadomie wybraliśmy poszczególnych kandydatów i że nasze głosy przysłużą się czemuś dobremu.
PONIEDZIAŁEK (22.10)
No i po wyborach z Żoną mamy nadal świetne nastroje.
O wynikach przeczytałem wszystko od wirtualnej deski do deski. No i memy oczywiście. I nie ważne, czy to była Warszawa, czy Pcim Dolny. W sumie zawiodło nas tylko jedno województwo, którego stolicą jest Metropolia. Może gdybyśmy tam głosowali...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.
poniedziałek, 15 października 2018
15.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 316 dni.
PIĄTEK (12.10)
No i od środy jesteśmy w Pucku.
Przyjechaliśmy ze Stolicy pokonując 400. kilometrową drogę licząc w niej na większy udział S7, ale niestety. Z Żoną stwierdziliśmy, że jeszcze jakieś dwa, trzy lata i wszystkie eski, którymi najczęściej jeździmy będą gotowe - 3, 5, 7 i 8. Do tego trzeba dodać A1, bo A2 i A4 są już teraz dla nas całkowicie użyteczne. O kompletnych eskach 6, 10, 11 i 14 musimy na razie pomarzyć, a eski 19 chyba nie doczekam.
Ale i tak, gdyby mi ktoś powiedział w 1990 roku, że za 28 lat będę tak pisał o polskich drogach, to oczywiście popukałbym się po głowie.
Więc może celem uczczenia moich 70. urodzin zrobimy w 2020 roku taki tour po Polsce zjeżdżając od początku do końca wszystkie czynne eski i autostrady. Rozłożylibyśmy to w czasie na etapy, a każdy z nich zaakcentowalibyśmy kilkudniowym pobytem w okolicy. Noclegów w przy-eskowych lub przy-autostradowych motelach oczywiście nie przewidywalibyśmy. Każdą taką podróż opisalibyśmy umownie, np. "Szlakiem A4: Zgorzelec - Przemyśl" albo "Szlakiem A1: Puck - Cieszyn", albo "Szlakiem S8: Kudowa Zdrój - Białowieża", czy też "Szlakiem S3: Świnoujście - Jelenia Góra". Widać po krańcowych punktach jakiej różnorodności moglibyśmy dotykać, co zresztą w tej naszej małej Polsce ciągle robimy i nie możemy się nadziwić, jak jest piękna.
Pozostaje mi tylko przekonać Żonę, a to może być najtrudniejsze. Bo lubi ona przemieszczać się po Polsce niespiesznie, najlepiej drogami zaznaczonymi na mapie kolorem białym, góra żółtym, z których widać lasy, jeziora, wioski, najlepiej z ograniczeniami do "trzydziestki", mieszkańców i na których nie ma TIR-ów.
Wracając do "piękna", czyli revenons a nos moutons.
Gdy tylko się rozpakowaliśmy, z Sunią wyszliśmy nad zatokę. Zmierzch, puckowe światła, brak świateł z Helu ze względu na wszystko ogarniającą mgłę tworzyły jedną wielką oniryczność, której zawsze o tej porze roku się poddajemy.
W naszej "Na Molo" jakaś para i my, a za chwilę tylko my. Ten sam kelner, co w sierpniu i ta sama świetna kuchnia. A nasz "Strand" puściutki, żywej duszy. Tylko dobiegająca z ogródka charakterystyczna muzyka dawała świadectwo, że żyje i czeka na gości.
Można byłoby pomyśleć, że Pucuś zapadł w sen zimowy. Ale wczoraj:
- o 06.00 rozległ się gromki dźwięk dzwonów z pobliskiej fary (fara - najstarszy kościół w mieście, ten tutaj datowany na XIV wiek; ewentualnie główny kościół dekanatu, a w miastach biskupich drugi kościół po katedrze),
- o 08.00 naliczyłem na Rynku z okien "Złotego Lwa" 10. mieszkańców ( to nie mogli być turyści),
- o 09.00 idąc z Sunią wzdłuż klifu natknąłem się na dwóch facetów, którzy mieli akurat przerwę śniadaniową. Ścinali dwa dorodne, stare, zagrzybione buki, które ponoć stanowiły niebezpieczeństwo dla przechodniów. Musiałem się zatrzymać i porozmawiać, bo takie piękne drzewa! Sunia też chętnie się zatrzymała, ale to z racji dobiegających ją śniadaniowych zapachów,
- o 09.30 na końcu klifu stwierdziłem, że nasze miejsce wypoczynkowe dokumentnie zryły krety, ale jakoś w świetle tych drzew nie miałem im tego za złe; moje smutne myśli zostały zastąpione podziwianiem jedności wody i powietrza, jako kolorystycznej całości skrywającej Hel, który emanował przez tę oniryczność niewidzialną energią,
- o 10.00, w drodze powrotnej, przyjrzałem się sąsiednim bukom i, ku swojej zgrozie i smutkowi, stwierdziłem, że też są zagrzybione; jeśli taka będzie polityka władz, to za lat 50 pięknej alei bukowej nie będzie,
- o 11.00 widząc przed Urzędem Miasta tłumek wystrojonych oficjeli i oficjelek, kamery, aparaty fotograficzne, mikrofony i nagłośnienie, dyskretnie z Sunią stanąłem z boku pytając jakąś panią, co to za wydarzenie, świadomie unikając słowa "event"; okazało się, że nastąpi uroczyste oddanie urzędu po jego remoncie (faktycznie, byliśmy świadkami tegoż w sierpniu w czasie naszego ostatniego pobytu); stałem jakieś 5 minut, ale nic się nie działo, więc wydedukowałem, że chyba wszyscy czekają na księdza, aby pokropił te świeże tynki. Nie wiem, po co? Aby nie odpadły lub nie zmieniły kolorystyki?
Korzyść z czekania była taka, że dokładnie przestudiowałem wszystkie tabliczki umieszczone na fasadzie wyremontowanego budynku i odkryłem wśród nich napis "Straż Miejska". Za chwilę upewniłem się, że takiej tabliczki nie ma już (pozostał tylko ciemny ślad) na budynku w Rynku, vis a vis "Złotego Lwa", a to w prostym przełożeniu oznacza, że już Wielki Brat nie będzie nas non stop śledził i że nie trzeba będzie, mimo posiadanego identyfikatora, tłumaczyć się ze zbyt długiego parkowania Inteligentnego Auta w samym sercu Rynku, aby wypakować lub spakować bagaż, czego, jako światli ludzie, nigdy nie nadużywamy,
- o 12.00 znowu dzwony dały o sobie znać,
- o 13.48 zabrzmiał hejnał miasta,
- o 15.00 pojechaliśmy do Lidla, gdzie natknęliśmy się na tłumy ludzi (najbliższa niedziela niehandlowa) i gdzie Pilsner Urquell był po 2,72; wykupiłem cały zapas, raptem 30 sztuk, dopytując się, czy na zapleczu nie ma więcej; oszczędność na flaszce 1,27, więc może po powrocie do Naszego Miasteczka i po drodze uda się zahaczyć o Lidle i coś jeszcze uszczknąć z ich promocyjnej akcji; ciężar zakupów całkowicie usprawiedliwiał chwilowy postój auta przed "Złotym Lwem",
- o 17.00 zeszliśmy do restauracji, gdzie ja zjadłem to, co zwykle w tym miejscu, Żona coś innego niż zwykle, co nawet mnie nie zaskoczyło, wypiliśmy to samo wino, co zwykle i zjedliśmy na spółkę, co jest niezwykłe, deser o takiej samej nazwie, jak kamienica i restauracja - "Złoty Lew", czyli na środku talerza gałka lodów obsypana słonymi orzechami, a wokół owoce leśne przykryte koglem moglem; dla mnie to chyba deser nr 2; nr 1 to Księżna Daisy - parfait chałwowe zjadane przez nas zachłannie swego czasu w restauracji "Frykówka" na pszczyńskim Rynku,
- o 18.00 dzwony znowu ujawniły swoją potęgę,
- o 18.00 zaczęli się schodzić do sąsiedniej sali pierwsi goście na spotkanie-uroczystość związaną z obchodami Dnia Nauczyciela, czyli Dnia Edukacji Narodowej; co chwilę słyszeliśmy kolejny, a za chwilę kolejny i za chwilę znowu stukot szpilek o posadzkę, by potem na schodach ujrzeć panie nauczycielki; powoli od tego stukotu się załamywałem, gdy wreszcie weszło dwóch panów; Żona stwierdziła, że sądząc po sylwetce muszą to być wuefiści; ogólnie było 36 osób, w tym mężczyzn sześciu (17%!) - ci dwaj wuefiści, dwaj wyglądający na dyrektorów i dwaj pozostali o nieokreślonej proweniencji; wiem, że to nie byli wszyscy nauczyciele z Pucka i z okolic, ale takie proporcje w tym zawodzie są w całym kraju, a to jest chore; u nas w Szkole to jest 29%, ale pobierają w niej nauki ludzi dorośli, no i ma ona zupełnie inny charakter, co nie oznacza, że nie przydałby się jeden chłop; Żona stwierdziła, po mojej uwadze, że najlepsze jest środowisko mieszane, że nie miałaby nic przeciwko, gdyby jej nauczycielami w szkole podstawowej i średniej byli sami mężczyźni,
- o 20.00 wszędzie pustki, a po Rynku niosło się echo pojedynczych dźwięków; trudno się temu dziwić, że Pucuś tak wcześnie zasypiał po intensywnym dniu; bo trzeba pamiętać, że ostatnio dodatkowo jest opanowany i maltretowany przez atmosferę wyborów - wszędzie wpychające się afisze, banery, bilbordy i ogłoszenia wszelkiej maści, a wśród nich "naszej" pani burmistrz, którą mieliśmy przyjemność poznać; z jej listy, na pierwszym miejscu, kandyduje Daniel Pliński; na drugie ma Mateusz, jak ten mądry krasnoludek, główny bohater moich bajek, które opowiadałem jeszcze Synowi; ale Pliński ma 204 cm wzrostu i waży 100 kg; urodził się w Pucku 40 lat temu w grudniu, więc jest Strzelcem, tak jak ja; zwolennik pracy organicznej, tak jak ja; siatkarską karierę rozpoczynał od siatkówki plażowej w klubie "Korab (łódka, łajba, mały statek, arka) Puck" - razem ze swoim bratem zdobył na plaży trzy tytuły mistrza Polski; w "normalnej" siatkówce grał na pozycji środkowego; pięciokrotny mistrz Polski, jej reprezentant, mistrz Europy i wicemistrz świata; zasięg w ataku 350 cm, w bloku 330 cm - wielokrotnie nagradzany jako najlepszy blokujący; otrzymał wiele odznaczeń państwowych; w tym roku skończył karierę sportową i został telewizyjnym ekspertem - to jego mądre i rzeczowe komentarze w czasie ostatnich mistrzostw świata w Bułgarii i we Włoszech trzymały mnie przy życiu, zwłaszcza po przegranych przez nas meczach z Argentyną 2:3 i z Francją 1:3, kiedy we mnie nadzieja umierała powoli, by w finale przerodzić się w euforię z powodu zwycięstwa 3:0 nad Brazylią i obrony tytułu mistrza świata; czy kogoś zdziwię, jeśli powiem, że gdybym mieszkał w Pucku, to głosowałbym na Plińskiego?!
Na koniec muszę dodać, że zielony BZ WBK zamienił się na czerwony Santander.
To mało się dzieje?!
A dzisiaj do południa pojechaliśmy pociągiem do Juraty.
Zrobiliśmy tzw. manewr wyprzedzający, aby uniknąć niewątpliwego najazdu, zwłaszcza przy tej pięknej pogodzie, wszelkiej maści weekendowców, a zwłaszcza radosnych grup rodzinnych z małymi dziećmi, które mają według rodziców wszędzie i wszelkie prawa.
Manewr udał się znakomicie, bo w pociągu luz, a w Juracie cudowne pustki.
Na twarzy Żony rzadko pojawia się taki szczenięcy, bezgłośny uśmiech, od ucha do ucha, trochę głupawy, bo pozornie specjalnie niczym nie uzasadniony. Pierwszy raz, gdy zbliżamy się do Pucka i Żona dostrzega zieloną tablicę "PUCK", a drugi, gdy jedziemy pociągiem przez Hel i ona nie może się nadziwić, że z jednej i drugiej strony jest morze i to tak blisko, po prostu tuż, tuż. To takie mocno dziecięce i dziecinne, naturalne, nieskażone zwracaniem uwagi na to, co powie otoczenie. Ja to uwielbiam i w takich razach tylko dyskretnie obserwuję, dusząc się ze śmiechu i zezując kątem oka, żeby nie zauważyła.
Po powrocie z wycieczki z okien mieszkania mogliśmy obserwować w Rynku manifestację(?), prezentację(?), demonstrację(?) swoich poglądów grupy 16. osób o średniej wieku 70 lat ustawionych wokół transparentu PUBLICZNY RÓŻANIEC O ODNOWĘ MORALNĄ NARODU POLSKIEGO. Sytuacja wielce mnie zastanowiła i nawet jakoś zbulwersowała.
Bo po pierwsze, sam będąc w podobnym wieku w życiu nie stałbym tam z tymi starymi dziadami! I to nie dlatego, że ostatnio Żona powiedziała, zaskakując mnie kompletnie, nie pamiętam przy jakiej okazji lub w jakim kontekście:
- Mentalnie jesteś młodszy, niż kalendarzowo!
Te mohery, zbolałe twarze mamroczące coś pod nosem - wprost antyreklama, jeśli można tak powiedzieć.
Po drugie, zdaję sobie sprawę, że ci ludzie w moim wieku siłą rzeczy wiedzą trochę więcej niż obecni dwudziestolatkowie, czy trzydziestolatkowie, nie wspominając o młodszych. I widzą, i ja też, że świat schodzi na psy. W tym sensie, że katastrofa i zagłada spowodowana przez człowieka jest nieunikniona. To tylko kwestia czasu. Widać to gołym okiem, zwłaszcza jak przeżyło się 70 lat. Człowiek jest wypierdkiem przyrody i zgubi go pycha, zachłanność, nieuczciwość i głupota. Dotyczy to nie tylko NARODU POLSKIEGO. Tylko dlaczego inni, żyjący na naszej MATCE ZIEMI, ci nie wypierdnięci, muszą ponosić tego konsekwencje. Żeby dojść do takich wniosków nie potrzeba oczywiście specjalnych objawień, proroków, religii.
Stąd po trzecie, czy RÓŻANIEC pomoże? Tej szesnastce na pewno!
I po czwarte PUBLICZNY. Czy NIEPUBLICZNY (chyba taki jest, czyli prywatny, ale lepiej by brzmiało "osobisty") ma dla Boga, bo mniemam, że do Boga jest skierowany, mniejszą wartość, siłę? Gdyby tak wszyscy na świecie, w skrytości ducha, w jakimś zaciszu odmawiali swój prywatny różaniec i do niego się stosowali...
SOBOTA (13.10)
No i okazało się, że w czwartek, 11.10, były "drzwi otwarte" Urzędu Miasta po jego remoncie.
Widocznie ksiądz miał więcej do kropienia.
Wśród rzeczy, o których marzę, a które są związane z kościołem i z księżmi, jest na przykład ten jeden drobiażdżek - niczego nie kropić! A jeżeli już, to wyłącznie związanego z kościołem, daną religią lub na życzenie osoby prywatnej, jeśli jej ma być z tym lepiej. Ale żeby kropić odcinki autostrad, budynki, statki, komputery, itp? Wiem, że to się nazywa "poświęcić", ale czy od tego procederu elementy święcone będą święte, albo czy na autostradach będzie mniej ginąć kierowców-idiotów, budynki będą się mniej zawalać, a statki mniej tonąć?! Przy komputerach to nawet nie jestem w stanie wymyślić, co?
Przecież to jest jeden z zabobonów, a je kościół przecież zwalcza. Sprzeczność?
Marzy mi się wszędzie w Polsce taki Słupsk. Krzyże i inne symbole wiary katolickiej zostały z należytym szacunkiem wyprowadzone z instytucji państwowych i publicznych, a do wszelkich uroczystości świeckich ksiądz nie jest zapraszany. No chyba że jako zwykły obywatel lub ktoś, kto przysłużył się danemu celowi. I nie słyszałem, żeby na skutek decyzji Prezydenta Miasta wzrosła w Słupsku liczba wypadków drogowych, katastrof budowlanych lub spadła pobożność tamtejszych mieszkańców.
Swoją drogą ciekawe byłoby badanie przeprowadzone pod tytułem: "Wpływ poświęcenia, np. autostrady na spadek, chyba?, liczby wypadków samochodowych". Już, jak widać, samo takie sformułowanie tematu jest dwuznaczne, ale wyniki mogłyby być tylko jednoznaczne: NIE MA ŻADNEGO!
Wyobrażam sobie, że skrupulatnie wybrano by dwa, bardzo podobne do siebie odcinki autostrad o tej samej długości, podłożu, wyprofilowaniu, itp. Jeden byłby poświęcony, a drugi planowo nie. Da się to jeszcze w tej chwili zrobić, bo w Polsce ciągle buduje się mnóstwo dróg i będzie się budować.
Po opracowaniu odpowiednich algorytmów i ustaleniu wag uwzględniających uprzemysłowienie terenu, liczbę mieszkańców, liczbę aut, wiek kierowców, deklaracje kierowców, czy są praktykującymi, czy nie (parametr najtrudniejszy do symulacji), warunki pogodowe, liczbę TIR-ów, żyły wodne biegnące pod drogami, tranzytowość drogi, itp., itd., można by, oczywiście w tajemnicy, aby katolicy nie jeździli tendencyjnie wolniej i bezpieczniej na drodze poświęconej, a bardziej niebezpiecznie na drodze niepoświęconej, a z kolei niekatolicy analogicznie odwrotnie, przystąpić do, np. rocznych badań statystycznych.
Tylko kto da na to pieniądze? I kto się odważy prowadzić takie badania? Nikt! Nie z obawy przed kościołem, tylko z powodu oczywistego ich kretynizmu!
Ale święćmy dalej i niech patrzą na nas inni!
NIEDZIELA (14.10)
No i 41 lat temu urodził się mój Syn.
Pamiętam nocny telefon ze szpitala i pierwszą kąpiel, gdy cały zaaferowany i zgrzany z emocji pochylałem się nad drobnym ciałkiem leżącym w wanience, lewą ręką podtrzymując główkę a prawą myjąc je szmacianą rękawiczką nasyconą szamponem BAMBINO, by w zamian otrzymać prosto w twarz fontannę siuśków ze sterczącego siusiaka. Wyszedłszy z szoku i zaskoczenia podziwiałem, że już tak można.
Ostatni dzień w Pucusiu zamknęliśmy spacerem wzdłuż klifu i pożegnalną kolacją w "Na Molo". A wieczorem obejrzałem przegrany mecz Polaków z Włochami w Lidze Narodów i nasz spadek do Dywizji B, gdzie zresztą, a mówię to spokojnie i bez żalu, jest nasze miejsce.
Wygląda na to, że teraz długo w Pucusiu nie będziemy. Może się uda przyjechać w lutym przyszłego roku?
PONIEDZIAŁEK (15.10)
No i po 25. dniach wróciliśmy do Naszego Miasteczka.
Czyli według mnie do Domu, a według Żony do Pomieszkiwania.
W czasie tego 25. dniowego etapu naszego życia równolegle działy się oczywiście inne ważne dla nas, ale ważniejsze dla innych sprawy.
Na przykład naszym Gospodarzom urodził się syn. Tydzień przed porodem spotkaliśmy się z Szamanką w Metropolii, w domu jej rodziców, aby omówić i podsumować wiele spraw. Okazało się według naukowej relacji Szamanki, że lekarz na podstawie USG określił wagę dziecka na 3,2 kg. Bardzo mnie zaciekawiło, jak "to się waży", skoro się nie waży. Otóż na bazie długości płodu (język Szamanki), obwodu brzuszka i głowy i jeszcze jakichś parametrów i założeń, jest to możliwe. Chyba stworzony jest jakichś algorytm, który po wrzuceniu do niego różnych danych, wypluwa wynik. Już po fakcie, gdy chłopczyk się urodził, dowiedziałem się od podekscytowanego tatusia - Tego, Który Dba O Auto, że synek waży 3,24 kg. Co za precyzja w ocenie lekarza! Błąd ledwo 1,25%, mniejszy niż przy wszelkich mądrych, drogich i bezsensownych sondażach wyborczych.
To tak sobie przy tej okazji pomyślałem, że może jednak dałoby się mocno wiarygodnie przeprowadzić te badania na temat "Wpływ poświęcenia autostrady na spadek(?) liczby wypadków samochodowych".
Przez te 25 dni oczywiście cały czas pracowaliśmy. Zastanawiając się nad tą częścią naszego życia, niezmiennie połączoną z drugą sferą - wypoczynkiem, ukuliśmy taką oto sentencję:
Pracujemy odpoczywając, Odpoczywamy pracując.
Ale po namyśle stwierdziliśmy, że chyba adekwatniej odda nasz styl życia powiedzenie:
Pracujemy pracując, Odpoczywamy pracując.
Jutro wstaję o 07.00. Nie będę przecież w domu narzucał sobie takiego reżimu, jak w Pucku, gdzie codziennie wstawałem o 06.00, a raz nawet o 05.00.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał trzy smsy. To mnie mocno wzruszyło.
Mam 67 lat i 316 dni.
PIĄTEK (12.10)
No i od środy jesteśmy w Pucku.
Przyjechaliśmy ze Stolicy pokonując 400. kilometrową drogę licząc w niej na większy udział S7, ale niestety. Z Żoną stwierdziliśmy, że jeszcze jakieś dwa, trzy lata i wszystkie eski, którymi najczęściej jeździmy będą gotowe - 3, 5, 7 i 8. Do tego trzeba dodać A1, bo A2 i A4 są już teraz dla nas całkowicie użyteczne. O kompletnych eskach 6, 10, 11 i 14 musimy na razie pomarzyć, a eski 19 chyba nie doczekam.
Ale i tak, gdyby mi ktoś powiedział w 1990 roku, że za 28 lat będę tak pisał o polskich drogach, to oczywiście popukałbym się po głowie.
Więc może celem uczczenia moich 70. urodzin zrobimy w 2020 roku taki tour po Polsce zjeżdżając od początku do końca wszystkie czynne eski i autostrady. Rozłożylibyśmy to w czasie na etapy, a każdy z nich zaakcentowalibyśmy kilkudniowym pobytem w okolicy. Noclegów w przy-eskowych lub przy-autostradowych motelach oczywiście nie przewidywalibyśmy. Każdą taką podróż opisalibyśmy umownie, np. "Szlakiem A4: Zgorzelec - Przemyśl" albo "Szlakiem A1: Puck - Cieszyn", albo "Szlakiem S8: Kudowa Zdrój - Białowieża", czy też "Szlakiem S3: Świnoujście - Jelenia Góra". Widać po krańcowych punktach jakiej różnorodności moglibyśmy dotykać, co zresztą w tej naszej małej Polsce ciągle robimy i nie możemy się nadziwić, jak jest piękna.
Pozostaje mi tylko przekonać Żonę, a to może być najtrudniejsze. Bo lubi ona przemieszczać się po Polsce niespiesznie, najlepiej drogami zaznaczonymi na mapie kolorem białym, góra żółtym, z których widać lasy, jeziora, wioski, najlepiej z ograniczeniami do "trzydziestki", mieszkańców i na których nie ma TIR-ów.
Wracając do "piękna", czyli revenons a nos moutons.
Gdy tylko się rozpakowaliśmy, z Sunią wyszliśmy nad zatokę. Zmierzch, puckowe światła, brak świateł z Helu ze względu na wszystko ogarniającą mgłę tworzyły jedną wielką oniryczność, której zawsze o tej porze roku się poddajemy.
W naszej "Na Molo" jakaś para i my, a za chwilę tylko my. Ten sam kelner, co w sierpniu i ta sama świetna kuchnia. A nasz "Strand" puściutki, żywej duszy. Tylko dobiegająca z ogródka charakterystyczna muzyka dawała świadectwo, że żyje i czeka na gości.
Można byłoby pomyśleć, że Pucuś zapadł w sen zimowy. Ale wczoraj:
- o 06.00 rozległ się gromki dźwięk dzwonów z pobliskiej fary (fara - najstarszy kościół w mieście, ten tutaj datowany na XIV wiek; ewentualnie główny kościół dekanatu, a w miastach biskupich drugi kościół po katedrze),
- o 08.00 naliczyłem na Rynku z okien "Złotego Lwa" 10. mieszkańców ( to nie mogli być turyści),
- o 09.00 idąc z Sunią wzdłuż klifu natknąłem się na dwóch facetów, którzy mieli akurat przerwę śniadaniową. Ścinali dwa dorodne, stare, zagrzybione buki, które ponoć stanowiły niebezpieczeństwo dla przechodniów. Musiałem się zatrzymać i porozmawiać, bo takie piękne drzewa! Sunia też chętnie się zatrzymała, ale to z racji dobiegających ją śniadaniowych zapachów,
- o 09.30 na końcu klifu stwierdziłem, że nasze miejsce wypoczynkowe dokumentnie zryły krety, ale jakoś w świetle tych drzew nie miałem im tego za złe; moje smutne myśli zostały zastąpione podziwianiem jedności wody i powietrza, jako kolorystycznej całości skrywającej Hel, który emanował przez tę oniryczność niewidzialną energią,
- o 10.00, w drodze powrotnej, przyjrzałem się sąsiednim bukom i, ku swojej zgrozie i smutkowi, stwierdziłem, że też są zagrzybione; jeśli taka będzie polityka władz, to za lat 50 pięknej alei bukowej nie będzie,
- o 11.00 widząc przed Urzędem Miasta tłumek wystrojonych oficjeli i oficjelek, kamery, aparaty fotograficzne, mikrofony i nagłośnienie, dyskretnie z Sunią stanąłem z boku pytając jakąś panią, co to za wydarzenie, świadomie unikając słowa "event"; okazało się, że nastąpi uroczyste oddanie urzędu po jego remoncie (faktycznie, byliśmy świadkami tegoż w sierpniu w czasie naszego ostatniego pobytu); stałem jakieś 5 minut, ale nic się nie działo, więc wydedukowałem, że chyba wszyscy czekają na księdza, aby pokropił te świeże tynki. Nie wiem, po co? Aby nie odpadły lub nie zmieniły kolorystyki?
Korzyść z czekania była taka, że dokładnie przestudiowałem wszystkie tabliczki umieszczone na fasadzie wyremontowanego budynku i odkryłem wśród nich napis "Straż Miejska". Za chwilę upewniłem się, że takiej tabliczki nie ma już (pozostał tylko ciemny ślad) na budynku w Rynku, vis a vis "Złotego Lwa", a to w prostym przełożeniu oznacza, że już Wielki Brat nie będzie nas non stop śledził i że nie trzeba będzie, mimo posiadanego identyfikatora, tłumaczyć się ze zbyt długiego parkowania Inteligentnego Auta w samym sercu Rynku, aby wypakować lub spakować bagaż, czego, jako światli ludzie, nigdy nie nadużywamy,
- o 12.00 znowu dzwony dały o sobie znać,
- o 13.48 zabrzmiał hejnał miasta,
- o 15.00 pojechaliśmy do Lidla, gdzie natknęliśmy się na tłumy ludzi (najbliższa niedziela niehandlowa) i gdzie Pilsner Urquell był po 2,72; wykupiłem cały zapas, raptem 30 sztuk, dopytując się, czy na zapleczu nie ma więcej; oszczędność na flaszce 1,27, więc może po powrocie do Naszego Miasteczka i po drodze uda się zahaczyć o Lidle i coś jeszcze uszczknąć z ich promocyjnej akcji; ciężar zakupów całkowicie usprawiedliwiał chwilowy postój auta przed "Złotym Lwem",
- o 17.00 zeszliśmy do restauracji, gdzie ja zjadłem to, co zwykle w tym miejscu, Żona coś innego niż zwykle, co nawet mnie nie zaskoczyło, wypiliśmy to samo wino, co zwykle i zjedliśmy na spółkę, co jest niezwykłe, deser o takiej samej nazwie, jak kamienica i restauracja - "Złoty Lew", czyli na środku talerza gałka lodów obsypana słonymi orzechami, a wokół owoce leśne przykryte koglem moglem; dla mnie to chyba deser nr 2; nr 1 to Księżna Daisy - parfait chałwowe zjadane przez nas zachłannie swego czasu w restauracji "Frykówka" na pszczyńskim Rynku,
- o 18.00 dzwony znowu ujawniły swoją potęgę,
- o 18.00 zaczęli się schodzić do sąsiedniej sali pierwsi goście na spotkanie-uroczystość związaną z obchodami Dnia Nauczyciela, czyli Dnia Edukacji Narodowej; co chwilę słyszeliśmy kolejny, a za chwilę kolejny i za chwilę znowu stukot szpilek o posadzkę, by potem na schodach ujrzeć panie nauczycielki; powoli od tego stukotu się załamywałem, gdy wreszcie weszło dwóch panów; Żona stwierdziła, że sądząc po sylwetce muszą to być wuefiści; ogólnie było 36 osób, w tym mężczyzn sześciu (17%!) - ci dwaj wuefiści, dwaj wyglądający na dyrektorów i dwaj pozostali o nieokreślonej proweniencji; wiem, że to nie byli wszyscy nauczyciele z Pucka i z okolic, ale takie proporcje w tym zawodzie są w całym kraju, a to jest chore; u nas w Szkole to jest 29%, ale pobierają w niej nauki ludzi dorośli, no i ma ona zupełnie inny charakter, co nie oznacza, że nie przydałby się jeden chłop; Żona stwierdziła, po mojej uwadze, że najlepsze jest środowisko mieszane, że nie miałaby nic przeciwko, gdyby jej nauczycielami w szkole podstawowej i średniej byli sami mężczyźni,
- o 20.00 wszędzie pustki, a po Rynku niosło się echo pojedynczych dźwięków; trudno się temu dziwić, że Pucuś tak wcześnie zasypiał po intensywnym dniu; bo trzeba pamiętać, że ostatnio dodatkowo jest opanowany i maltretowany przez atmosferę wyborów - wszędzie wpychające się afisze, banery, bilbordy i ogłoszenia wszelkiej maści, a wśród nich "naszej" pani burmistrz, którą mieliśmy przyjemność poznać; z jej listy, na pierwszym miejscu, kandyduje Daniel Pliński; na drugie ma Mateusz, jak ten mądry krasnoludek, główny bohater moich bajek, które opowiadałem jeszcze Synowi; ale Pliński ma 204 cm wzrostu i waży 100 kg; urodził się w Pucku 40 lat temu w grudniu, więc jest Strzelcem, tak jak ja; zwolennik pracy organicznej, tak jak ja; siatkarską karierę rozpoczynał od siatkówki plażowej w klubie "Korab (łódka, łajba, mały statek, arka) Puck" - razem ze swoim bratem zdobył na plaży trzy tytuły mistrza Polski; w "normalnej" siatkówce grał na pozycji środkowego; pięciokrotny mistrz Polski, jej reprezentant, mistrz Europy i wicemistrz świata; zasięg w ataku 350 cm, w bloku 330 cm - wielokrotnie nagradzany jako najlepszy blokujący; otrzymał wiele odznaczeń państwowych; w tym roku skończył karierę sportową i został telewizyjnym ekspertem - to jego mądre i rzeczowe komentarze w czasie ostatnich mistrzostw świata w Bułgarii i we Włoszech trzymały mnie przy życiu, zwłaszcza po przegranych przez nas meczach z Argentyną 2:3 i z Francją 1:3, kiedy we mnie nadzieja umierała powoli, by w finale przerodzić się w euforię z powodu zwycięstwa 3:0 nad Brazylią i obrony tytułu mistrza świata; czy kogoś zdziwię, jeśli powiem, że gdybym mieszkał w Pucku, to głosowałbym na Plińskiego?!
Na koniec muszę dodać, że zielony BZ WBK zamienił się na czerwony Santander.
To mało się dzieje?!
A dzisiaj do południa pojechaliśmy pociągiem do Juraty.
Zrobiliśmy tzw. manewr wyprzedzający, aby uniknąć niewątpliwego najazdu, zwłaszcza przy tej pięknej pogodzie, wszelkiej maści weekendowców, a zwłaszcza radosnych grup rodzinnych z małymi dziećmi, które mają według rodziców wszędzie i wszelkie prawa.
Manewr udał się znakomicie, bo w pociągu luz, a w Juracie cudowne pustki.
Na twarzy Żony rzadko pojawia się taki szczenięcy, bezgłośny uśmiech, od ucha do ucha, trochę głupawy, bo pozornie specjalnie niczym nie uzasadniony. Pierwszy raz, gdy zbliżamy się do Pucka i Żona dostrzega zieloną tablicę "PUCK", a drugi, gdy jedziemy pociągiem przez Hel i ona nie może się nadziwić, że z jednej i drugiej strony jest morze i to tak blisko, po prostu tuż, tuż. To takie mocno dziecięce i dziecinne, naturalne, nieskażone zwracaniem uwagi na to, co powie otoczenie. Ja to uwielbiam i w takich razach tylko dyskretnie obserwuję, dusząc się ze śmiechu i zezując kątem oka, żeby nie zauważyła.
Po powrocie z wycieczki z okien mieszkania mogliśmy obserwować w Rynku manifestację(?), prezentację(?), demonstrację(?) swoich poglądów grupy 16. osób o średniej wieku 70 lat ustawionych wokół transparentu PUBLICZNY RÓŻANIEC O ODNOWĘ MORALNĄ NARODU POLSKIEGO. Sytuacja wielce mnie zastanowiła i nawet jakoś zbulwersowała.
Bo po pierwsze, sam będąc w podobnym wieku w życiu nie stałbym tam z tymi starymi dziadami! I to nie dlatego, że ostatnio Żona powiedziała, zaskakując mnie kompletnie, nie pamiętam przy jakiej okazji lub w jakim kontekście:
- Mentalnie jesteś młodszy, niż kalendarzowo!
Te mohery, zbolałe twarze mamroczące coś pod nosem - wprost antyreklama, jeśli można tak powiedzieć.
Po drugie, zdaję sobie sprawę, że ci ludzie w moim wieku siłą rzeczy wiedzą trochę więcej niż obecni dwudziestolatkowie, czy trzydziestolatkowie, nie wspominając o młodszych. I widzą, i ja też, że świat schodzi na psy. W tym sensie, że katastrofa i zagłada spowodowana przez człowieka jest nieunikniona. To tylko kwestia czasu. Widać to gołym okiem, zwłaszcza jak przeżyło się 70 lat. Człowiek jest wypierdkiem przyrody i zgubi go pycha, zachłanność, nieuczciwość i głupota. Dotyczy to nie tylko NARODU POLSKIEGO. Tylko dlaczego inni, żyjący na naszej MATCE ZIEMI, ci nie wypierdnięci, muszą ponosić tego konsekwencje. Żeby dojść do takich wniosków nie potrzeba oczywiście specjalnych objawień, proroków, religii.
Stąd po trzecie, czy RÓŻANIEC pomoże? Tej szesnastce na pewno!
I po czwarte PUBLICZNY. Czy NIEPUBLICZNY (chyba taki jest, czyli prywatny, ale lepiej by brzmiało "osobisty") ma dla Boga, bo mniemam, że do Boga jest skierowany, mniejszą wartość, siłę? Gdyby tak wszyscy na świecie, w skrytości ducha, w jakimś zaciszu odmawiali swój prywatny różaniec i do niego się stosowali...
SOBOTA (13.10)
No i okazało się, że w czwartek, 11.10, były "drzwi otwarte" Urzędu Miasta po jego remoncie.
Widocznie ksiądz miał więcej do kropienia.
Wśród rzeczy, o których marzę, a które są związane z kościołem i z księżmi, jest na przykład ten jeden drobiażdżek - niczego nie kropić! A jeżeli już, to wyłącznie związanego z kościołem, daną religią lub na życzenie osoby prywatnej, jeśli jej ma być z tym lepiej. Ale żeby kropić odcinki autostrad, budynki, statki, komputery, itp? Wiem, że to się nazywa "poświęcić", ale czy od tego procederu elementy święcone będą święte, albo czy na autostradach będzie mniej ginąć kierowców-idiotów, budynki będą się mniej zawalać, a statki mniej tonąć?! Przy komputerach to nawet nie jestem w stanie wymyślić, co?
Przecież to jest jeden z zabobonów, a je kościół przecież zwalcza. Sprzeczność?
Marzy mi się wszędzie w Polsce taki Słupsk. Krzyże i inne symbole wiary katolickiej zostały z należytym szacunkiem wyprowadzone z instytucji państwowych i publicznych, a do wszelkich uroczystości świeckich ksiądz nie jest zapraszany. No chyba że jako zwykły obywatel lub ktoś, kto przysłużył się danemu celowi. I nie słyszałem, żeby na skutek decyzji Prezydenta Miasta wzrosła w Słupsku liczba wypadków drogowych, katastrof budowlanych lub spadła pobożność tamtejszych mieszkańców.
Swoją drogą ciekawe byłoby badanie przeprowadzone pod tytułem: "Wpływ poświęcenia, np. autostrady na spadek, chyba?, liczby wypadków samochodowych". Już, jak widać, samo takie sformułowanie tematu jest dwuznaczne, ale wyniki mogłyby być tylko jednoznaczne: NIE MA ŻADNEGO!
Wyobrażam sobie, że skrupulatnie wybrano by dwa, bardzo podobne do siebie odcinki autostrad o tej samej długości, podłożu, wyprofilowaniu, itp. Jeden byłby poświęcony, a drugi planowo nie. Da się to jeszcze w tej chwili zrobić, bo w Polsce ciągle buduje się mnóstwo dróg i będzie się budować.
Po opracowaniu odpowiednich algorytmów i ustaleniu wag uwzględniających uprzemysłowienie terenu, liczbę mieszkańców, liczbę aut, wiek kierowców, deklaracje kierowców, czy są praktykującymi, czy nie (parametr najtrudniejszy do symulacji), warunki pogodowe, liczbę TIR-ów, żyły wodne biegnące pod drogami, tranzytowość drogi, itp., itd., można by, oczywiście w tajemnicy, aby katolicy nie jeździli tendencyjnie wolniej i bezpieczniej na drodze poświęconej, a bardziej niebezpiecznie na drodze niepoświęconej, a z kolei niekatolicy analogicznie odwrotnie, przystąpić do, np. rocznych badań statystycznych.
Tylko kto da na to pieniądze? I kto się odważy prowadzić takie badania? Nikt! Nie z obawy przed kościołem, tylko z powodu oczywistego ich kretynizmu!
Ale święćmy dalej i niech patrzą na nas inni!
NIEDZIELA (14.10)
No i 41 lat temu urodził się mój Syn.
Pamiętam nocny telefon ze szpitala i pierwszą kąpiel, gdy cały zaaferowany i zgrzany z emocji pochylałem się nad drobnym ciałkiem leżącym w wanience, lewą ręką podtrzymując główkę a prawą myjąc je szmacianą rękawiczką nasyconą szamponem BAMBINO, by w zamian otrzymać prosto w twarz fontannę siuśków ze sterczącego siusiaka. Wyszedłszy z szoku i zaskoczenia podziwiałem, że już tak można.
Ostatni dzień w Pucusiu zamknęliśmy spacerem wzdłuż klifu i pożegnalną kolacją w "Na Molo". A wieczorem obejrzałem przegrany mecz Polaków z Włochami w Lidze Narodów i nasz spadek do Dywizji B, gdzie zresztą, a mówię to spokojnie i bez żalu, jest nasze miejsce.
Wygląda na to, że teraz długo w Pucusiu nie będziemy. Może się uda przyjechać w lutym przyszłego roku?
PONIEDZIAŁEK (15.10)
No i po 25. dniach wróciliśmy do Naszego Miasteczka.
Czyli według mnie do Domu, a według Żony do Pomieszkiwania.
W czasie tego 25. dniowego etapu naszego życia równolegle działy się oczywiście inne ważne dla nas, ale ważniejsze dla innych sprawy.
Na przykład naszym Gospodarzom urodził się syn. Tydzień przed porodem spotkaliśmy się z Szamanką w Metropolii, w domu jej rodziców, aby omówić i podsumować wiele spraw. Okazało się według naukowej relacji Szamanki, że lekarz na podstawie USG określił wagę dziecka na 3,2 kg. Bardzo mnie zaciekawiło, jak "to się waży", skoro się nie waży. Otóż na bazie długości płodu (język Szamanki), obwodu brzuszka i głowy i jeszcze jakichś parametrów i założeń, jest to możliwe. Chyba stworzony jest jakichś algorytm, który po wrzuceniu do niego różnych danych, wypluwa wynik. Już po fakcie, gdy chłopczyk się urodził, dowiedziałem się od podekscytowanego tatusia - Tego, Który Dba O Auto, że synek waży 3,24 kg. Co za precyzja w ocenie lekarza! Błąd ledwo 1,25%, mniejszy niż przy wszelkich mądrych, drogich i bezsensownych sondażach wyborczych.
To tak sobie przy tej okazji pomyślałem, że może jednak dałoby się mocno wiarygodnie przeprowadzić te badania na temat "Wpływ poświęcenia autostrady na spadek(?) liczby wypadków samochodowych".
Przez te 25 dni oczywiście cały czas pracowaliśmy. Zastanawiając się nad tą częścią naszego życia, niezmiennie połączoną z drugą sferą - wypoczynkiem, ukuliśmy taką oto sentencję:
Pracujemy odpoczywając, Odpoczywamy pracując.
Ale po namyśle stwierdziliśmy, że chyba adekwatniej odda nasz styl życia powiedzenie:
Pracujemy pracując, Odpoczywamy pracując.
Jutro wstaję o 07.00. Nie będę przecież w domu narzucał sobie takiego reżimu, jak w Pucku, gdzie codziennie wstawałem o 06.00, a raz nawet o 05.00.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał trzy smsy. To mnie mocno wzruszyło.
poniedziałek, 8 października 2018
08.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 309 dni.
PONIEDZIAŁEK (08.10)
No i jesteśmy w Stolicy.
Żona, Sunia i ja. Sunia po raz pierwszy, ale nie poznała się na "wielkim świecie", bo wyraźnie nie pasuje jej kawałek trawy przy pomniku Kilińskiego i wzdłuż Podwala.
My jak najbardziej, bo do Rynku, który przy naszym, metropolialnym, jest śmiesznie mały, i do ulubionego Bazyliszka jest ok. 200 m. Właśnie rozsądnie, bo jutro konferencja, po spotkaniu z Zaprzyjaźnioną Szkołą, wróciliśmy na Rycerską. To nasze ulubione miejsce noclegowe, gdy przebywamy w Stolicy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
Mam 67 lat i 309 dni.
PONIEDZIAŁEK (08.10)
No i jesteśmy w Stolicy.
Żona, Sunia i ja. Sunia po raz pierwszy, ale nie poznała się na "wielkim świecie", bo wyraźnie nie pasuje jej kawałek trawy przy pomniku Kilińskiego i wzdłuż Podwala.
My jak najbardziej, bo do Rynku, który przy naszym, metropolialnym, jest śmiesznie mały, i do ulubionego Bazyliszka jest ok. 200 m. Właśnie rozsądnie, bo jutro konferencja, po spotkaniu z Zaprzyjaźnioną Szkołą, wróciliśmy na Rycerską. To nasze ulubione miejsce noclegowe, gdy przebywamy w Stolicy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...