26.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 358 dni.
PIĄTEK (23.11)
No i ten tydzień w Naszym Miasteczku minął dla mnie niepostrzeżenie.
Ale to taki banał.
Minął niepokojąco. Z takim "Dniem Świstaka", gdzie wszystko nieznośnie się powtarza, przewidywalnie i nieuchronnie. Ciążyło na mnie piętno bliskiego wyjazdu, czyli powrotu do Metropolii, która zdawała się być czarną dziurą bezwzględnie przyciągającą do siebie.
A ja tego nie chcę, bo dawno temu stałem się zwierzęciem wiejskim (może zawsze byłem), a teraz małomiasteczkowym.
Nawet podróż była inna niż dotychczas.
Nie było w niej kameralności, odosobnienia, prywatności. Pomijam konieczność przesiadki w Mieście Przesiadkowym. Większość podróży musiałem spędzić w swoim przedziale (och, ja biedny!), a z tym wiążą się pewne ograniczenia. Gdy w którymś momencie poszedłem do Warsu, myślałem, że pomyliłem kierunki i wagony. Tłum ludzi, ledwo znalazłem jedyne siedzące miejsce. A i to musiałem się przeciskać przez rozwalonego, niechętnego i zawieszonego na drutach, czyli nic nie słyszącego, młodego człowieka.
Zresztą wszyscy byli pozawieszani na takowych, osobistych oczywiście, bez kontaktu ze światem rzeczywistym, z charakterystyczną nieobecnością w oczach. W tej nieobecności jedna z pań z warsowej drużyny (tym razem ze Szczecina) niosąc jakiś talerz z potrawą, wydarła się:
- Kto z państwa zamawiał "Śniadanie po polsku?!"
Naprzeciw mnie siedziała młoda dziewczyna. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i z uśmiechem - było już dobrze po osiemnastej i ciemno jak cholera. Taka pora roku.
Widocznie dziewczyna aż tak nie była uwiązana do swoich drutów, no i miała filing.
Moja Żona też jest często uwiązana do drutów. Twierdzi, że czyta i w ten sposób oszczędza oczy. Ponadto ponoć świetnie ją to wycisza i przygotowuje do snu, czyli że zasypia, według mnie, nawet nie wie kiedy. Wtedy staram się jej wyrwać te druty, żeby mogła spać w komforcie, ale często protestuje przeciwko mojej, jej zdaniem, brutalnej ingerencji, twierdząc że wszystko jest pod kontrolą.
Ale kontakt z Żoną mam.
W tej drutowej atmosferze, spokojnej i cichej, bo nikt z nikim nie rozmawiał, siedziałem sobie, jadłem danie szefa (nawet w Warsie jest takie, nawet smaczne) i czytałem książkę. Tradycyjnie. Oczami!
- Dzień dobry, panie dyrektorze! - rozległo się po całym wagonie.
- A dzień dobry! - A co pani tu robi? - zaskoczony zagadnąłem bez sensu do mojej słuchaczki.
- Jadę do szkoły! - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Bo co miała powiedzieć?
- A to do jutra! - Do zobaczenia w szkole!
- Do zobaczenia, panie dyrektorze! - musiała dodać te dwa ostatnie słowa?
Wszyscy wokół, mimo drutów, przyglądali mi się dziwnie. A może mi się zdawało?
Szybko jednak skończyłem resztkę dania szefa, przeprosiłem Rozwalonego i Niechętnego i uciekłem do przedziału.
Ta słuchaczka jest miła i sympatyczna, jak większość, zdecydowana większość moich słuchaczy.
Kiedyś, gdy była na pierwszym semestrze, zaserwowałem jej kawę. Mam taki zwyczaj, że gdy jestem w Szkole w sobotę, gdy jest zjazd grupy weekendowej, to trzem pierwszym słuchaczom, jeszcze przed zajęciami, o poranku, ją serwuję. Uruchamiam ekspres, kawę ewentualnie słodzę i podaję. To zazwyczaj, gdy słyszą moje pytanie, niemożliwie płoszy pierwszoroczniaków. Ale jej nie spłoszyło. Nawet poprosiła o kubek. Miała go oddać umyty tuż zaraz. Ale tuż zaraz nie nastąpiło i kubek odzyskałem po dwóch, trzech tygodniach, gdy się o niego musiałem upomnieć.
Ciekawe, czy będzie pamiętać tę sytuację, gdy na obronach dyplomów, które są tuż tuż, zadam jej stosowne pytanie? Oczywiście po wszystkich głównych, ważnych i merytorycznych?!
Ta warsowa sytuacja specjalnie mnie nie zdziwiła. Skoro przez "ponad dwadzieścia lat wypuściłem w świat" (to mogą być słowa piosenki na dwudziestopięciolecie) ponad tysiąc absolwentów, to można się ich spodziewać wszędzie i w każdej sytuacji.
Pamiętam, jak Córcię, kilkunastolatkę, i Syna, już pełnoletniego, bawiły momenty, kiedy w różnych miejscach słyszeli:
- Dzień dobry, panie dyrektorze!
Raz, bez ich udziału, kiedy po iluś drinkach wychodziliśmy z jakiejś knajpie w Metropolii z moją pierwszą żoną, jej kuzynką i jej mężem, oczywiście usłyszałem "dzień dobry, panie dyrektorze!"
Więc na progu knajpy się potknąłem i wypadłem z okrzykiem: "Przebóg, jam rozpoznan!"
PONIEDZIAŁEK (26.11)
No i do pracy dzień w dzień, świątek, piątek i niedziela, jeżdżę rowerem.
Ale nie mogę wyruszyć w trasę wcześniej niż o 07.30 i muszę wracać najpóźniej o 15.30. "Bo taka pora roku, dni są krótkie, A w rowerze oświetlenie marniutkie" (słowa do kolejnego hitu z cyklu "Z życia dyrektora na 25-lecie Szkoły").
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu i nie wysłał żadnego smsa. No comments, czyli wszystko, panie, schodzi na psy!
poniedziałek, 26 listopada 2018
poniedziałek, 19 listopada 2018
19.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 351 dni.
ŚRODA (14.11)
No i udało się nam wreszcie wyjechać z Metropolii.
Po 20. dniach.
Sama myśl, że tyle czasu w niej spędziliśmy, przyprawia mnie o nieprzyjemne dreszcze.
Powrót znowu rozłożyliśmy sobie na dwie raty, a nocleg zaplanowaliśmy w...Łagowie.
Dotarliśmy doń bez żadnych problemów wszędzie po drodze zachowując czujność, aby gdzieś nas nie wyrzuciło i żebyśmy nie gnali a to na Słubice, Berlin, a to na Poznań, Warszawę.
Ale monumentu Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata nie dało się uniknąć.
Tym razem nocowaliśmy w Zamku Joannitów.
Praktycznie był cały dla nas ze swoim niezwykłym klimatem powiększonym dodatkowo o bezwzględną ciszę i panującą wokół oniryczność.
Spaliśmy w środkowej komnacie, z której wychodziło się na ledwo oświetlony wewnętrzny dziedziniec obrośnięty "na stałe" bluszczem i gdzie można było usłyszeć patriotyczne pieśni sączące się delikatnie z głośników. Tu też było 100-lecie Odzyskania Niepodległości.
Żona z racji choróbska nie wychodziła z zamku, więc sam z Sunią kilka razy wybrałem się do przyległego parku, nad jeziorem. Za każdym razem Sunia pędziła na dół po szerokich, drewnianych i długich schodach "na zabij się", by przy olbrzymich wrotach czekać niecierpliwie na mnie i by potem wypaść na zewnątrz.
A na zewnątrz martwa cisza, tak jak w zamku, żywej duszy i żadnego auta. Jakby Łagów wymarł.
Sunia miała swoje sprawy, a ja stałem lub chodziłem powoli pod potężnym bukiem. Jego długie i grube konary wiszące symetrycznie i nisko nad ziemią były bajkowe, a nie da się opisać wrażeń, gdy kolejne, ledwo oświetlone dwiema lampami, wyłaniały się z mgły.
Dla niego samego warto przyjechać do Łagowa.
Wieczorem w tej ciszy rozległo się klimatyczne, "tajemnicze" pukanie do drzwi. Sunia nie doceniła tej aury, tylko rozdarła na maksimum paszczę powodując, że przybyłe z restauracji dwie panie wolały z nami rozmawiać przy drzwiach lekko uchylonych.
- To może my państwu przyniesiemy zamówione desery, kawę i herbatę do pokoju, bo wcześniej zamknęłybyśmy restaurację?
I tak je podziwialiśmy. Ile można pracować w restauracji bez gości.
Wyjeżdżając zarezerwowaliśmy sobie pobyt w grudniu, przed świętami, kiedy znowu wszyscy, we troje, będziemy zjeżdżać do Metropolii.
PIĄTEK (16.11)
No i oczywiście, jak w takich razach, iskrzyło jak skurwensen.
Trudno, żeby nie, skoro po praktycznie trzytygodniowej nieobecności w Naszym Miasteczku, należało się przeorganizować. A różne sprawy i problemy natychmiast nawzajem na siebie się ponakładały.
Choćby tak prozaiczne, jak uzupełnienie zapasów i zrobienie zakupów. Zamiast to wszystko załatwić bez kolejek i korków (okazało się, że potrafią być w Naszym Miasteczku) przed południem, wybrałem się w godzinach tutejszego szczytu (14.00-15.00), co nieźle dało mi popalić. A zapomniałem, że najbliższa niedziela będzie niehandlowa.
Do tego nałożyły się sprawy Szkoły, które są zawsze przy nas bez względu na to, gdzie jesteśmy.
No i doszedł dodatkowo i niespodziewanie telefon ze Stolicy od pani urzędniczki (po 17.00?!), która nie rozumiała treści mojego urzędowego maila wysłanego do niej kilka dni wcześniej i z którą przez dwadzieścia minut w zimnie (byłem z Sunią na spacerze) prowadziłem kwadratową rozmowę.
Biedni ci urzędnicy. Nie dość, że pracują do późna, to jeszcze "biorą pracę do domu" (słowa tej pani), wszystko mają mocno skomplikowane, a taki ja tego nie rozumiem. Nic, tylko współczuć!
Oczywiście nie było sensu tłumaczyć, że na naszym poletku, ale i na każdym innym, gdyby ustalić jasne, proste, przejrzyste zasady konsekwentnie przestrzegane, to ona nie musiałaby siedzieć tak długo w pracy, nie musiałaby "brać jej do domu", nie musiałaby telefonować do mnie, żeby prowadzić kretyńskie dla nas obojga rozmowy, a ja nie musiałbym pisać maili w sprawach, zdawałoby się oczywistych, no i nie musiałbym marznąć.
Bo można większość spraw uprościć! Tylko co wtedy robiłby urzędnik?!
W drodze do Łagowa słuchaliśmy w Trójce audycji Kuby Strzyczkowskiego "Za, a nawet przeciw" o tym, co potrafią wymyślić urzędnicy, i to polscy, nie żadni unijni.
Otóż wymyślili, że ustalą, które artykuły spożywcze są artykułami pierwszej potrzeby i na nie nałożą niższy podatek VAT, a które takimi nie są, tym VAT dosolą - znaczy się, będą one drogie ponad miarę.
Żona, chociaż chora, natychmiast się ożywiła, bo sprawy żywności, jedzenia w jakichkolwiek kontekstach są jej maniakalną pasją.
Jeszcze nad biednymi ośmiorniczkami, które teraz mają być piekielnie drogie, Żona przeszła dość obojętnie (ja tym bardziej bo ich nie...trawię!), ale przy majeranku i kurkumie, jednymi z jej podstawowych przypraw, nie wytrzymała.
- No, co za kretyn będzie mi ustalał, co dla mnie jest artykułem pierwszej potrzeby?! - Więc sobie wypraszam! - I pierdolone ośmiorniczki też!
Nie za bardzo zrozumiałem, o co chodziło z tymi ośmiorniczkami, ale na wszelki wypadek się nie odzywałem.
A Kuba przypominał różne dziwne fakty:
- a to że, gdy zmniejszono dla firm podatek CIT, to, o dziwo, dochody do budżetu państwa wzrosły,
- a to że, gdy zmniejszono akcyzę na alkohol, natychmiast skończyły się afery z przemytem tegoż do Polski w cysternach i w czym się tylko dało, bo przestało się opłacać,
- a to, że w ten sam sposób zlikwidowano problem na linii olej napędowy - olej opałowy.
A ja marzyłem, że gdyby urzędnicy w Stolicy odczepili się od nas, od szkół...
W czasie jazdy wysnułem wniosek zgoła odmienny, niż można było się spodziewać, a mianowicie że gdyby audycja trwała dwie godziny, to Żona mogłaby całkowicie wyzdrowieć, tak się ożywiła. Ale niestety, audycja trwała jak zwykle godzinę, no i choróbsko zostało i już w Naszym Miasteczku dokładało się do ogólnego napięcia. Żona, np. prowadziła przy mnie, bogu ducha winnego, patrząc mi przy tym intensywnie w oczy, monodialog, to znaczy odgrywała czepialskie scenki, w których ona brała udział i niby ja, chociaż milczałem, jak grób.
- Choruj, oczywiście choruj, tylko ustalmy kiedy?! - powiedziałem ja, czyli Żona.
Bo niby przeszkadzała mi jej choroba.
- Zapisz do grafiku, do kalendarza najlepiej! - Żona zrobiła mi, czyli sobie, ripostę.
Zwariować można.
SOBOTA (20.11)
No i oczywiście sytuację opanowaliśmy.
I przestało iskrzyć.
Rano umościłem Żonie specjalne łoże w Klubowym, żeby mogła tam sobie leżeć w "centrum naszego życia", a nie na jego peryferiach, na wygnaniu, w sypialni, jakieś 15 m dalej. Okryłem ją ciepło, obrałem pomarańczki, podałem picie i dwa sadzone żółtka na jednym plasterku boczku, umyłem naczynia, wyszedłem na spacer z Sunią i było dobrze. Wreszcie byliśmy u siebie.
PONIEDZIAŁEK (19.11)
No i dzisiaj zrobiło mi się smutno.
Bo kupiłem na dworcu na piątek bilet do Metropolii. Kluczowe jest słowo "kupiłem"! Ten nieodwracalny fakt przypomina mi o moim wyjeździe. A przecież przed chwilą z ulgą ją opuszczałem.
Ale na naszym dworcu lubię kupować. Pomijam fakt, że skończyły się bezpośrednie połączenia Naszego Miasteczka z Metropolią i że będę musiał przesiadać się w Mieście Przesiadkowym - w takim przypadku Internet odmawia sprzedaży biletu.
Ale z tego powodu nie narzekam. Lubię patrzeć, jak pani sprzedająca bilety, robi to profesjonalnie.
Niby nic takiego?! To przypomnę, że coś, co wydaje się proste, z reguły takim nie jest. I wszystko można sknocić!
Pani waży jakieś 120 kg, wzrost ma niski, ale trudno jest mi to ocenić, bo nigdy nie widziałem jej stojącej. Może i dobrze. Jest takie słowo "eufemizm", którego musiałbym użyć mówiąc, że twarz ma niezbyt ładną.
Ale lubię patrzeć, jak inteligentnie słucha mojego zamówienia, dopytuje i uzupełnia, po czym na biletach zaznacza istotne dla mnie informacje. Czuję się wtedy zaopiekowany i spokojny.
Więc dzisiaj też się zagapiłem, by usłyszeć:
- Może pan już wklepać PIN!
- A przepraszam, tak się na panią zapatrzyłem.
- A dlaczego? - sympatycznie zapytała.
- A bo lubię u pani kupować bilety z racji pani profesjonalizmu.
- A dziękuję bardzo! - I szeroko się uśmiechnęła.
Uśmiech ten ją ozłocił i dodał blasku.
Za chwilę (prawo serii?!) miałem podobną sytuację w Biedronce. Przy "mojej" kasie pracowała pani o twarzy takiej góralki ze zdjęć z początku XX wieku - zdrowej rzepy w chuście na głowie. Znów musiałbym użyć słowa "eufemizm" mówiąc o jej urodzie.
Niechcący kichnąłem.
- Na zdrowie! - z uśmiechem.
- Dziękuję! - Chyba będę musiał się czegoś napić! - tu charakterystycznym ruchem uderzyłem się kantem dłoni w szyję.
Wybuchnęła śmiechem i nim mnie kupiła.
Są takie osoby - załatwią nim wszystko.
Specjalnie "wyjazdowego" nastroju nie poprawił mi fakt, że załatwiłem poważną sprawę.
Przez ponad rok, jak mieszkamy w Naszym Miasteczku, w gazowej kuchni nie działa elektryczny piekarnik. Tylko migały diodowe lampki, co nas mocno wkurzało, więc "dający po oczach" ekranik brutalnie zalepiłem czarną taśmą. Ogólnie było dobrze, tylko trochę upierdliwie. Bo gdy trzeba było coś upiec, Żona wyciągała przenośny piekarnik, spadek po Dzikości Serca, który tam całkowicie się komponował i dodawał romantycznego uroku, ale tutaj pasował, jak pięść do nosa. No i trzeba było go każdorazowo ustawiać, poziomować i podłączać do prądu. A potem czekać, aż ostygnie, żeby go schować.
I dzisiaj właśnie powiedzieliśmy: Basta!
Znalazłem warsztat, gdzie takie rzeczy naprawiają.
W środku znajomy żywioł - bajzel i ciasnota rodem z komuny. Żeby dojść do właścicieli, chyba matki z synem (ojciec, jak się okazało, był w terenie), musiałem przecisnąć się w labiryncie rożnych kuchenek, mikrofal, pralek i lodówek.
Po opisie urządzenia i objawów awarii, wydawało się, że sprawa jest poważna. Już miałem zacząć się umawiać, gdy dodałem:
- A ten migający ekranik zakleiłem czarną taśmą!
- A! - To jest zegar! - Trzeba go ustawić, bo bez tego piekarnik nie będzie działał! - krzyknęli oboje na trzy cztery.
Pani wytłumaczyła mi, jak się ustawia zegar. Nie pomogły tłumaczenia, że takie rzeczy robi u nas Żona, a ja tylko zajmuję się taczką, łopatą, kilofem, piłą, itp.
- To proszę przekazać moje słowa żonie! - odparła niezrażona wyraźnie się ze mnie nie nabijając.
- A wie pani! - dodałem. - Mamy ekspres kawowy. - I tam też jest zegar. - I jak, po przerwie w dostawie prądu, się go nie nastawi, to ekspres nie działa! - dorzuciłem odkrywając Amerykę.
Pani na pożegnanie dała mi czarno-białą wizytówkę - kawałek karteczki odbitej na ksero i wyciętej nożyczkami. Na wizytówce były wszystkie niezbędne informacje łącznie z brutalnie wykreślonym, zbędnym numerem telefonu stacjonarnego. Całość upiększały trzy obrazki - lodówki, pralki i zmywarki. A więc nowocześnie. Wzruszyłem się.
Po powrocie do domu ustawiłem zegar jednym ruchem. No i piekarnik działa.
Jak się okazało, Żona usiłowała to zrobić wcześniej, ale bez instrukcji obsługi, nie dała rady. Ale chyba też nie miała specjalnego parcia, bo przecież mogła zajrzeć do...Internetu.
Ta sytuacja przypomniała nam inną.
W 2010 roku pojechaliśmy do Ciechocinka na kolejny zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów. W piątek, po przyjeździe, odkryliśmy, że cała deska rozdzielcza w naszym starym, kultowym Volvo jest ciemna. Nic się nie świeciło. Co prawda potrafię jeździć na słuch, czyli po wyciu silnika określić jego obroty i konieczność zmiany biegów oraz prędkość auta, ale z komfortem jazdy w długiej trasie nie ma to nic wspólnego.
W sobotę więc zmitrężyliśmy sporo czasu, aby znaleźć jakiś warsztat i to taki, który wysłucha naszych błagań i zwyczajowego kitu o powrocie w niedzielę do domu, co akurat było prawdą.
Szef kazał poczekać z autem na zewnątrz, bo wszystkie stanowiska były zajęte. Za chwilę przyszedł siedemnastolatek, czeladnik chyba, uczący się zawodu.
- Co się stało!? - zapytał bez żadnych ceregieli i bez "dzień dobry".
- Wczoraj nagle przestało działać oświetlenie deski rozdzielczej. - Może wysiadł jakiś bezpiecznik?! - starałem się wykazać wiedzą.
- Niech pan to pokrętło przekręci w prawo! - brudnym palcem wskazał właściwe na desce rozdzielczej.
Zrobiłem, jak kazał. Cała deska rozbłysnęła feerią świateł, niczym Droga Mleczna w piękną, letnią, bezchmurną i bezksiężycową noc.
- Czy coś jeszcze?! - dorzucił beznamiętnie.
- Nnnnnieee! - nawet mu nie zdążyłem podziękować i zapytać, czy coś się należy. Zniknął spiesząc się widocznie do poważnych zadań. Przecież musi uczyć się zawodu, a nie brać dla jaj udziału w jakimś happeningu.
Więc powtórzę: Wszystko, co wydaje się proste, takim nie jest!
Żona powiedziała, po moim powrocie z zakupu biletu, żebym sobie i jej nie psuł tych kilku ostatnich wspólnych dni i żebym zaczął marudzić, i żeby mi było smutno dopiero w czwartek, czyli w przeddzień wyjazdu.
I jak to zrobić?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy. "Jak na razie, to tu tak sobie".
Mam 67 lat i 351 dni.
ŚRODA (14.11)
No i udało się nam wreszcie wyjechać z Metropolii.
Po 20. dniach.
Sama myśl, że tyle czasu w niej spędziliśmy, przyprawia mnie o nieprzyjemne dreszcze.
Powrót znowu rozłożyliśmy sobie na dwie raty, a nocleg zaplanowaliśmy w...Łagowie.
Dotarliśmy doń bez żadnych problemów wszędzie po drodze zachowując czujność, aby gdzieś nas nie wyrzuciło i żebyśmy nie gnali a to na Słubice, Berlin, a to na Poznań, Warszawę.
Ale monumentu Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata nie dało się uniknąć.
Tym razem nocowaliśmy w Zamku Joannitów.
Praktycznie był cały dla nas ze swoim niezwykłym klimatem powiększonym dodatkowo o bezwzględną ciszę i panującą wokół oniryczność.
Spaliśmy w środkowej komnacie, z której wychodziło się na ledwo oświetlony wewnętrzny dziedziniec obrośnięty "na stałe" bluszczem i gdzie można było usłyszeć patriotyczne pieśni sączące się delikatnie z głośników. Tu też było 100-lecie Odzyskania Niepodległości.
Żona z racji choróbska nie wychodziła z zamku, więc sam z Sunią kilka razy wybrałem się do przyległego parku, nad jeziorem. Za każdym razem Sunia pędziła na dół po szerokich, drewnianych i długich schodach "na zabij się", by przy olbrzymich wrotach czekać niecierpliwie na mnie i by potem wypaść na zewnątrz.
A na zewnątrz martwa cisza, tak jak w zamku, żywej duszy i żadnego auta. Jakby Łagów wymarł.
Sunia miała swoje sprawy, a ja stałem lub chodziłem powoli pod potężnym bukiem. Jego długie i grube konary wiszące symetrycznie i nisko nad ziemią były bajkowe, a nie da się opisać wrażeń, gdy kolejne, ledwo oświetlone dwiema lampami, wyłaniały się z mgły.
Dla niego samego warto przyjechać do Łagowa.
Wieczorem w tej ciszy rozległo się klimatyczne, "tajemnicze" pukanie do drzwi. Sunia nie doceniła tej aury, tylko rozdarła na maksimum paszczę powodując, że przybyłe z restauracji dwie panie wolały z nami rozmawiać przy drzwiach lekko uchylonych.
- To może my państwu przyniesiemy zamówione desery, kawę i herbatę do pokoju, bo wcześniej zamknęłybyśmy restaurację?
I tak je podziwialiśmy. Ile można pracować w restauracji bez gości.
Wyjeżdżając zarezerwowaliśmy sobie pobyt w grudniu, przed świętami, kiedy znowu wszyscy, we troje, będziemy zjeżdżać do Metropolii.
PIĄTEK (16.11)
No i oczywiście, jak w takich razach, iskrzyło jak skurwensen.
Trudno, żeby nie, skoro po praktycznie trzytygodniowej nieobecności w Naszym Miasteczku, należało się przeorganizować. A różne sprawy i problemy natychmiast nawzajem na siebie się ponakładały.
Choćby tak prozaiczne, jak uzupełnienie zapasów i zrobienie zakupów. Zamiast to wszystko załatwić bez kolejek i korków (okazało się, że potrafią być w Naszym Miasteczku) przed południem, wybrałem się w godzinach tutejszego szczytu (14.00-15.00), co nieźle dało mi popalić. A zapomniałem, że najbliższa niedziela będzie niehandlowa.
Do tego nałożyły się sprawy Szkoły, które są zawsze przy nas bez względu na to, gdzie jesteśmy.
No i doszedł dodatkowo i niespodziewanie telefon ze Stolicy od pani urzędniczki (po 17.00?!), która nie rozumiała treści mojego urzędowego maila wysłanego do niej kilka dni wcześniej i z którą przez dwadzieścia minut w zimnie (byłem z Sunią na spacerze) prowadziłem kwadratową rozmowę.
Biedni ci urzędnicy. Nie dość, że pracują do późna, to jeszcze "biorą pracę do domu" (słowa tej pani), wszystko mają mocno skomplikowane, a taki ja tego nie rozumiem. Nic, tylko współczuć!
Oczywiście nie było sensu tłumaczyć, że na naszym poletku, ale i na każdym innym, gdyby ustalić jasne, proste, przejrzyste zasady konsekwentnie przestrzegane, to ona nie musiałaby siedzieć tak długo w pracy, nie musiałaby "brać jej do domu", nie musiałaby telefonować do mnie, żeby prowadzić kretyńskie dla nas obojga rozmowy, a ja nie musiałbym pisać maili w sprawach, zdawałoby się oczywistych, no i nie musiałbym marznąć.
Bo można większość spraw uprościć! Tylko co wtedy robiłby urzędnik?!
W drodze do Łagowa słuchaliśmy w Trójce audycji Kuby Strzyczkowskiego "Za, a nawet przeciw" o tym, co potrafią wymyślić urzędnicy, i to polscy, nie żadni unijni.
Otóż wymyślili, że ustalą, które artykuły spożywcze są artykułami pierwszej potrzeby i na nie nałożą niższy podatek VAT, a które takimi nie są, tym VAT dosolą - znaczy się, będą one drogie ponad miarę.
Żona, chociaż chora, natychmiast się ożywiła, bo sprawy żywności, jedzenia w jakichkolwiek kontekstach są jej maniakalną pasją.
Jeszcze nad biednymi ośmiorniczkami, które teraz mają być piekielnie drogie, Żona przeszła dość obojętnie (ja tym bardziej bo ich nie...trawię!), ale przy majeranku i kurkumie, jednymi z jej podstawowych przypraw, nie wytrzymała.
- No, co za kretyn będzie mi ustalał, co dla mnie jest artykułem pierwszej potrzeby?! - Więc sobie wypraszam! - I pierdolone ośmiorniczki też!
Nie za bardzo zrozumiałem, o co chodziło z tymi ośmiorniczkami, ale na wszelki wypadek się nie odzywałem.
A Kuba przypominał różne dziwne fakty:
- a to że, gdy zmniejszono dla firm podatek CIT, to, o dziwo, dochody do budżetu państwa wzrosły,
- a to że, gdy zmniejszono akcyzę na alkohol, natychmiast skończyły się afery z przemytem tegoż do Polski w cysternach i w czym się tylko dało, bo przestało się opłacać,
- a to, że w ten sam sposób zlikwidowano problem na linii olej napędowy - olej opałowy.
A ja marzyłem, że gdyby urzędnicy w Stolicy odczepili się od nas, od szkół...
W czasie jazdy wysnułem wniosek zgoła odmienny, niż można było się spodziewać, a mianowicie że gdyby audycja trwała dwie godziny, to Żona mogłaby całkowicie wyzdrowieć, tak się ożywiła. Ale niestety, audycja trwała jak zwykle godzinę, no i choróbsko zostało i już w Naszym Miasteczku dokładało się do ogólnego napięcia. Żona, np. prowadziła przy mnie, bogu ducha winnego, patrząc mi przy tym intensywnie w oczy, monodialog, to znaczy odgrywała czepialskie scenki, w których ona brała udział i niby ja, chociaż milczałem, jak grób.
- Choruj, oczywiście choruj, tylko ustalmy kiedy?! - powiedziałem ja, czyli Żona.
Bo niby przeszkadzała mi jej choroba.
- Zapisz do grafiku, do kalendarza najlepiej! - Żona zrobiła mi, czyli sobie, ripostę.
Zwariować można.
SOBOTA (20.11)
No i oczywiście sytuację opanowaliśmy.
I przestało iskrzyć.
Rano umościłem Żonie specjalne łoże w Klubowym, żeby mogła tam sobie leżeć w "centrum naszego życia", a nie na jego peryferiach, na wygnaniu, w sypialni, jakieś 15 m dalej. Okryłem ją ciepło, obrałem pomarańczki, podałem picie i dwa sadzone żółtka na jednym plasterku boczku, umyłem naczynia, wyszedłem na spacer z Sunią i było dobrze. Wreszcie byliśmy u siebie.
PONIEDZIAŁEK (19.11)
No i dzisiaj zrobiło mi się smutno.
Bo kupiłem na dworcu na piątek bilet do Metropolii. Kluczowe jest słowo "kupiłem"! Ten nieodwracalny fakt przypomina mi o moim wyjeździe. A przecież przed chwilą z ulgą ją opuszczałem.
Ale na naszym dworcu lubię kupować. Pomijam fakt, że skończyły się bezpośrednie połączenia Naszego Miasteczka z Metropolią i że będę musiał przesiadać się w Mieście Przesiadkowym - w takim przypadku Internet odmawia sprzedaży biletu.
Ale z tego powodu nie narzekam. Lubię patrzeć, jak pani sprzedająca bilety, robi to profesjonalnie.
Niby nic takiego?! To przypomnę, że coś, co wydaje się proste, z reguły takim nie jest. I wszystko można sknocić!
Pani waży jakieś 120 kg, wzrost ma niski, ale trudno jest mi to ocenić, bo nigdy nie widziałem jej stojącej. Może i dobrze. Jest takie słowo "eufemizm", którego musiałbym użyć mówiąc, że twarz ma niezbyt ładną.
Ale lubię patrzeć, jak inteligentnie słucha mojego zamówienia, dopytuje i uzupełnia, po czym na biletach zaznacza istotne dla mnie informacje. Czuję się wtedy zaopiekowany i spokojny.
Więc dzisiaj też się zagapiłem, by usłyszeć:
- Może pan już wklepać PIN!
- A przepraszam, tak się na panią zapatrzyłem.
- A dlaczego? - sympatycznie zapytała.
- A bo lubię u pani kupować bilety z racji pani profesjonalizmu.
- A dziękuję bardzo! - I szeroko się uśmiechnęła.
Uśmiech ten ją ozłocił i dodał blasku.
Za chwilę (prawo serii?!) miałem podobną sytuację w Biedronce. Przy "mojej" kasie pracowała pani o twarzy takiej góralki ze zdjęć z początku XX wieku - zdrowej rzepy w chuście na głowie. Znów musiałbym użyć słowa "eufemizm" mówiąc o jej urodzie.
Niechcący kichnąłem.
- Na zdrowie! - z uśmiechem.
- Dziękuję! - Chyba będę musiał się czegoś napić! - tu charakterystycznym ruchem uderzyłem się kantem dłoni w szyję.
Wybuchnęła śmiechem i nim mnie kupiła.
Są takie osoby - załatwią nim wszystko.
Specjalnie "wyjazdowego" nastroju nie poprawił mi fakt, że załatwiłem poważną sprawę.
Przez ponad rok, jak mieszkamy w Naszym Miasteczku, w gazowej kuchni nie działa elektryczny piekarnik. Tylko migały diodowe lampki, co nas mocno wkurzało, więc "dający po oczach" ekranik brutalnie zalepiłem czarną taśmą. Ogólnie było dobrze, tylko trochę upierdliwie. Bo gdy trzeba było coś upiec, Żona wyciągała przenośny piekarnik, spadek po Dzikości Serca, który tam całkowicie się komponował i dodawał romantycznego uroku, ale tutaj pasował, jak pięść do nosa. No i trzeba było go każdorazowo ustawiać, poziomować i podłączać do prądu. A potem czekać, aż ostygnie, żeby go schować.
I dzisiaj właśnie powiedzieliśmy: Basta!
Znalazłem warsztat, gdzie takie rzeczy naprawiają.
W środku znajomy żywioł - bajzel i ciasnota rodem z komuny. Żeby dojść do właścicieli, chyba matki z synem (ojciec, jak się okazało, był w terenie), musiałem przecisnąć się w labiryncie rożnych kuchenek, mikrofal, pralek i lodówek.
Po opisie urządzenia i objawów awarii, wydawało się, że sprawa jest poważna. Już miałem zacząć się umawiać, gdy dodałem:
- A ten migający ekranik zakleiłem czarną taśmą!
- A! - To jest zegar! - Trzeba go ustawić, bo bez tego piekarnik nie będzie działał! - krzyknęli oboje na trzy cztery.
Pani wytłumaczyła mi, jak się ustawia zegar. Nie pomogły tłumaczenia, że takie rzeczy robi u nas Żona, a ja tylko zajmuję się taczką, łopatą, kilofem, piłą, itp.
- To proszę przekazać moje słowa żonie! - odparła niezrażona wyraźnie się ze mnie nie nabijając.
- A wie pani! - dodałem. - Mamy ekspres kawowy. - I tam też jest zegar. - I jak, po przerwie w dostawie prądu, się go nie nastawi, to ekspres nie działa! - dorzuciłem odkrywając Amerykę.
Pani na pożegnanie dała mi czarno-białą wizytówkę - kawałek karteczki odbitej na ksero i wyciętej nożyczkami. Na wizytówce były wszystkie niezbędne informacje łącznie z brutalnie wykreślonym, zbędnym numerem telefonu stacjonarnego. Całość upiększały trzy obrazki - lodówki, pralki i zmywarki. A więc nowocześnie. Wzruszyłem się.
Po powrocie do domu ustawiłem zegar jednym ruchem. No i piekarnik działa.
Jak się okazało, Żona usiłowała to zrobić wcześniej, ale bez instrukcji obsługi, nie dała rady. Ale chyba też nie miała specjalnego parcia, bo przecież mogła zajrzeć do...Internetu.
Ta sytuacja przypomniała nam inną.
W 2010 roku pojechaliśmy do Ciechocinka na kolejny zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów. W piątek, po przyjeździe, odkryliśmy, że cała deska rozdzielcza w naszym starym, kultowym Volvo jest ciemna. Nic się nie świeciło. Co prawda potrafię jeździć na słuch, czyli po wyciu silnika określić jego obroty i konieczność zmiany biegów oraz prędkość auta, ale z komfortem jazdy w długiej trasie nie ma to nic wspólnego.
W sobotę więc zmitrężyliśmy sporo czasu, aby znaleźć jakiś warsztat i to taki, który wysłucha naszych błagań i zwyczajowego kitu o powrocie w niedzielę do domu, co akurat było prawdą.
Szef kazał poczekać z autem na zewnątrz, bo wszystkie stanowiska były zajęte. Za chwilę przyszedł siedemnastolatek, czeladnik chyba, uczący się zawodu.
- Co się stało!? - zapytał bez żadnych ceregieli i bez "dzień dobry".
- Wczoraj nagle przestało działać oświetlenie deski rozdzielczej. - Może wysiadł jakiś bezpiecznik?! - starałem się wykazać wiedzą.
- Niech pan to pokrętło przekręci w prawo! - brudnym palcem wskazał właściwe na desce rozdzielczej.
Zrobiłem, jak kazał. Cała deska rozbłysnęła feerią świateł, niczym Droga Mleczna w piękną, letnią, bezchmurną i bezksiężycową noc.
- Czy coś jeszcze?! - dorzucił beznamiętnie.
- Nnnnnieee! - nawet mu nie zdążyłem podziękować i zapytać, czy coś się należy. Zniknął spiesząc się widocznie do poważnych zadań. Przecież musi uczyć się zawodu, a nie brać dla jaj udziału w jakimś happeningu.
Więc powtórzę: Wszystko, co wydaje się proste, takim nie jest!
Żona powiedziała, po moim powrocie z zakupu biletu, żebym sobie i jej nie psuł tych kilku ostatnich wspólnych dni i żebym zaczął marudzić, i żeby mi było smutno dopiero w czwartek, czyli w przeddzień wyjazdu.
I jak to zrobić?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy. "Jak na razie, to tu tak sobie".
poniedziałek, 12 listopada 2018
12.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 344 dni.
WTOREK (06.11)
No i cały poprzedni tydzień zszedł pod znakiem:
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH lub DNIA ZMARŁYCH, jak kto woli.
Teściowa próbowała nas namówić na piątek na wyjazd na cmentarz, na którym we wspólnym grobie są pochowani jej ojciec i mąż.
- Bo to będzie już po czwartku i nie powinno być tłumów i korków - dodała wiedząc, że jesteśmy na tym tle bardzo uczuleni i unikamy takich spędów, jak "diabeł święconej wody".
Naiwna! Oczywiście, że tłumy i korki były do niedzieli i dopiero w tym dniu policja o 22.00 zamknęła akcję "Znicz".
Umówiliśmy się więc na poniedziałek.
Inna w tym względzie była sytuacja ze mną i z Wnukami.
W środę wieczorem odebrałem trzech najstarszych z krav magi i standardowo pojechaliśmy do Biedronki po bułki - po dwie na łebka. Zawsze każdy sam wybiera swoje, żeby później nie było gadania. W takich razach przy kasie dyskretnie obserwuję miny kolejkowiczów, ale efekt jest dopiero, gdy zdarza się, że jest ich czterech stojących według wzrostu przy taśmie i pilnujących własnej torebki z wybraną zawartością.
Ponieważ wiedzą, że Inteligentne Auto jest ŚWIĘTYM AUTEM DZIADKA, więc nigdy nie rzucają się do jedzenia, tylko zapiąwszy się pasami czekają na mój sygnał. Każdemu z torebki robię rodzaj tacy, serwetki, talerzyka, gdzie spokojnie mogą kruszyć.
Potem odpalam auto, odpalam muzykę i jedziemy.
Tym razem ich zaskoczyłem i wyprzedziłem, zanim padło zgodnym chórem, a zawsze powtarza się to sto na sto:
- Dziadek! - A puścisz "Trupka"?!
- Nie, tym razem puszczę wam niespodziankę!
I odpaliłem "Fear of the dark" Iron Maiden od razu na maksa. Początek łagodny, więc słuchali w skupieniu. Gdy gruchnęło, Wnuk-I załapał od razu, no ale ci dwaj z tyłu w proteście się rozdarli. Dosyć słabo było ich słychać, ale skapitulowałem i ostatecznie zmieniłem na "Trupka". Też go lubię.
Bo:
"Miły człowiek
Trochę jak ksiądz
Trochę jak bombowiec
Miał piękny głos
Przyjedzie telewizja
Pewnie TVN
Krzyczą: "Ale Trupek!"
"Trupek całkiem fest!"
"Leży nieruchomy, siny tak...
Jakby cały skuty lodem był
Wyszło słońce, ustał deszcz
Nie oddycha już trzeci dzień..."
Chłopaki znają słowa na pamięć i wszyscy razem śpiewają, a najlepiej Wnuk-III - aktorsko, muzycznie, z odpowiednią intonacją i modulacją.
W czwartek ostatecznie wyjazdy na groby wyglądały tak - Synowa z najstarszym i najmłodszym pojechali na jeden cmentarz, a ja z dwoma środkowymi na drugi. Syn, przeziębiony, ale chyba szczęśliwy, został w domu. Dwa dni wcześniej tylko mnie zapytał, czy jadę na grób dziadków. Po moim krótkim "nie!", dalej nie drążył. A potrafi.
Przez moment myślałem, że nie będzie im się chciało, tym bardziej że wiedzieli, że sklepy są pozamykane i żadnych bułek po drodze nie będzie. Nawet zrobiło mi się głupio, że w myślach tak niesprawiedliwie ich oceniłem.
W IA od razu odpaliłem "Trupka", żeby od samego początku było adekwatnie.
Zaparkowaliśmy bez problemów, bo w sporej odległości od cmentarza. Chłopacy od samego początku zachowywali się wzorowo - żadnego marudzenia, wygłupów, chichotów i kłótni.
Przed jedną z dwóch bram prowadzących na cmentarz przeprowadziłem instruktaż.
- Jeśli któryś z was się zgubi, natychmiast kieruje się do tej bramy od strony Biskupina i tutaj się spotykamy! - Powtórzcie, każdy samodzielnie!
Powtórzyli.
- Teraz każdy dostaje moją wizytówkę, na której znajduje się imię i nazwisko dziadka oraz mój numer telefonu! - Przeczytajcie!
Przeczytali.
- Teraz porządnie schowajcie!
Schowali.
- I pamiętajcie, jak się zgubicie, natychmiast bez paniki zatrzymujecie pierwszą napotkaną dorosłą osobę, dajecie jej wizytówkę i mówicie, przy jakiej bramie umówiliście się z dziadkiem! - Zrozumiano?!
Równocześnie z przejęciem kiwnęli głowami.
- No to idziemy!
Oczywiście, mimo ciemności (godz. 17.30), żaden się nie zgubił.
Za to pogubiłem się ja. A wszystko przez to, że na tym cmentarzu, który odwiedzam od 45 lat, "obchód" zacząłem od "końca", od "tyłu", odwrotnie niż "normalnie". Więc wielokrotnie w poszukiwaniu grobu błąkaliśmy się od alei do alei. I bardzo szybko wypracowaliśmy system - ja podawałem nazwisko zmarłej/zmarłego a chłopaki z nosem przy nagrobkach odczytywali wykute w płycie nazwiska. Po czym przy "znalezionym" grobie jeden z nich zapalał znicz, by po chwili przy kolejnym robił to drugi. I tak na przemian. Sprawiedliwie i bez kłótni.
Przy każdym grobie tłumaczyłem, kto w nim leży i dlaczego tu jesteśmy. Przy pradziadkach zatrzymaliśmy się dłużej.
- Tu leżą wasi pradziadkowie. - Gdyby ich nie było, nie byłoby waszej babci. - Gdyby nie było waszej babci, to by nie było waszego taty. - A gdyby nie było waszego taty, nie byłoby i was.
Zapanowała cisza tajemnicy i niezrozumienia, i usiłowania zrozumienia.
Po zapaleniu ostatniego znicza odezwał się się Wnuk-II - Myśliciel, w którego głowie trybi na okrągło. To widać gołym okiem, nawet po ciemku.
- Dziadek! - A na ilu byliśmy grobach?
- Na dziesięciu.
- A ile zapaliliśmy zniczy?
- Dwanaście.
- To dlaczego o dwa więcej?
- Bo w dwóch grobach były pochowane po dwie osoby mi bliskie.
- A ile(!) ludzi było razem w grobach?
- Dziewiętnaście. - wspólnie z nim przeliczyłem. - A tutaj leży pochowany pan Michał, który dawał waszemu tacie fajne słodycze. - Tato miał wtedy 3-4 latka, ale to pamięta.
Obaj milczeli trawiąc to wszystko z powagą i skupieniem.
Dopiero odezwali się przy urnach z prochami. Znowu im tłumaczyłem na ich rozmiar i skalę.
Wracaliśmy razem z "Trupkiem".
W domu była już Synowa, która zdążyła tylko powiedzieć, że Wnuk-IV strasznie się przejął na cmentarzu, gdy się dowiedział, że zmarłych można spalić. Faktycznie, doznał specyficznej fazy, bo ileś razy mi opowiadał, że gdy go zascelą, to go spalą.
Ot, jak różnie od dzieciństwa się edukujemy.
ŚRODA (07.11)
No i zjechał do Nie Naszego Mieszkania na dwie noce Q-Wnuk - Dyrektor.
Nie wiedziałem, że w związku z tym tak szybko rozpoczniemy obchody 100-lecia Niepodległości Polski. Śpiewa bowiem na okrągło w pełnym wymiarze "Marsz, marsz Dąbrowski..." Jest to element przygotowań do przedszkolnych uroczystości, które odbędą się w piątek. Chłopcy mają mieć czerwone spodnie i białe bluzy. Fajnie.
To śpiewanie w wykonaniu takiego czterolatka jest i komiczne, i męczące. Znajomość słów, z których większości nie rozumie, i melodii imponuje. Imponują również niezmierzone siły i nieopadający po 30-40 minutach zapał ciągle na takim samym wysokim poziomie. I komiczny jest fragment "...za twoiiiiiim przewodem", kiedy to "i" wyciąga niezwykle wysoko, za wysoko do reszty fałszując niemiłosiernie. Z tych samych powodów łeb mi pęka, a przy "i" zgrzytają zęby.
Ale czy się skarżę. Nie! Fajnie jest z takim łebkiem zaśpiewać wspólnie, stojąc na baczność, hymn Polski.
CZWARTEK (08.11)
No i ciężko jest współegzystować z systemem.
Bankowym zwłaszcza.
Wracając ze Szkoły lekko nadłożyłem drogi i odstałem swoje w korkach, aby dotrzeć do wpłatomatu na Naszym Osiedlu w Metropolii. Zawszeć to koło Nie Naszego Mieszkania.
Przy bankomacie/wpłatomacie żywej duszy. Włożyłem kartę, by po ok. 10 sekundach ujrzeć komunikat "włóż kartę". Ciarki przeszły mi po skórze, bo już oczami wyobraźni widziałem powtórkę z rozrywki. Pamiętacie, jak drzewiej ta sama maszyna połknęła mi kartę zmuszając mnie do wyrobienia nowej?
Po jakimś czasie automat coś mieląc doszedł do etapu: wybierz bankomat/wpłatomat. Wybrałem. Na ekranie pojawił się komunikat: wpłatomat nieczynny.
- Noż kurwa mać! - wydarłem się do siebie jednocześnie starając się zachować resztki zimnej krwi, żeby przeprowadzić w dość krótkim czasie narzuconym przez system procedurę anulowania operacji i odzyskania karty. Udało się.
Wzburzony gwałtownie się odwróciłem, by ujrzeć stojącą tuż za mną młodą kobietę. Automatycznie zacząłem nieskładnie i bez sensu się tłumaczyć, a w końcu dodałem:
- Przepraszam, ten system wyprowadził mnie z równowagi! - Ale, rozumiem, że pani niczego nie słyszała?
- Ależ oczywiście! - Niczego nie słyszałam! - dorzuciła z miłym uśmiechem.
Wszedłem do środka, do oddziału. Na sali operacyjnej (bankowcy chyba jednak powinni zmienić tę nazwę, chociaż jest równie adekwatna - operacja na żywym organizmie...klienta) dwa stanowiska kasowe. Jedno zajęte, a przy drugim 25.latka z siedzącym obok facetem, chyba początkującym. Nic się nie działo, więc podszedłem.
Dwa metry przed stanowiskiem przyszpiliła mnie wzrokiem, więc nogi natychmiast wrosły mi w podłogę.
- Czy nie widzi pan, że liczę środki finansowe?! - powiedziała dziwna twarz o dziwnej kolorystyce, taka bez okazywanych uczuć, kamienna, monumentalna, z misją do wypełnienia.
Faktycznie dopiero w tym momencie dostrzegłem w rękach małolaty plik banknotów.
- Przepraszam, nie zauważyłem! - odpowiedziałem w miarę potulnie.
Siadłem, ale ciśnienie skoczyło mi do maksimum, czyli do 130, jak przy oglądaniu swego czasu meczu siatkówki kobiet Polska:Rosja wygranym przez nasze dziewczyny w tie-breaku.
Pani oczami dodała:
- No!
Źle to wszystko wróżyło uwzględniając mój charakter. Na szczęście za chwilę przyjęła mnie koleżanka obok. Miła, sympatyczna, ludzka.
Sprawa przebiegła sprawnie, kwota została przyjęta, ale żeby nie płacić prowizji 32,50, co stanowi 8,125 Pilsnera Urquella, musiałem złożyć reklamację. Czyli że oni potrącą mi z konta te 32,50, a potem, na skutek mojej reklamacji w związku z zepsutym wpłatomatem, je oddadzą. Czyli, że ja im muszę napisać, że wpłatomat był zepsuty, o czym oni wiedzieli, bo facet obok powiedział mi, że "właśnie 7 minut przed pana przyjściem wpłatomat się zepsuł". Jakie urocze.
Miła pani zapytała w jakiej formie życzę sobie odpowiedzi - mailem, listownie, czy smsem?
Życzyłem sobie smsem.
- A co ta odpowiedź będzie zawierała? - się zainteresowałem.
- No będzie zawierać informację, czy reklamacja została rozpatrzona pozytywnie, czy negatywnie.
- A może być negatywna? - już przygotowywałem plan wycofania podstawowej wpłaty i odzyskania 8,125 Pilsnera Urquella. Zresztą nie wiem, czy by się dało.
- No nie, będzie pozytywna! - pani się zreflektowała.
Jaka ulga!
Przy opracowywaniu kolejnych dokumentów, ich drukowaniu i podpisywaniu, z nudów obserwowałem sąsiadkę z boku. Zdążyła w międzyczasie "obsłużyć" czterech klientów, każdego bez grama uśmiechu, z kamiennym wyrazem twarzy serwując im "ale ja tutaj w systemie widzę tylko pana starą kartę" lub "zapłaci pan od tego prowizję 10 zł" i w tym guście. Wszyscy klienci bardzo szybko odchodzili.
- Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? - usłyszałem moją panią przekazującą mi kulturalną wersję "To do widzenia, bo następny klient czeka!"
- Tak! - Wyraźnie ją to zaskoczyło.
- To słucham. - odparła jednak z refleksem.
Obniżyłem głos do półszeptu i pochyliłem głowę w jej stronę. Automatycznie zrobiła to samo. Tak działa ten mechanizm.
- Proszę powiedzieć koleżance obok, żeby ociepliła swój wizerunek i przestała się zachowywać jak cyborg.
Wyraźnie się zmieszała, więc dodałem:
- Bo pani się tak nie zachowuje.
Usłyszałem słabe "dziękuję" z dość bladym uśmiechem.
Bo to wiadomo, co się może zadziać?
Może za chwilę z torby taki jak ja wyjmie pistolet albo siekierę. Albo może koleżanka jest kochanką szefa i wszystko usłyszała lub nie jest koleżanką, tylko szefową, która tym bardziej wszystko usłyszała.
W sumie ciężka i niewdzięczna praca.
PIĄTEK (09.11)
No i nic nie rozumiem, jak na razie, z systemu bankowego.
Dzisiaj sprawdziłem konto i nie dość, że jest uwzględniona na nim wczorajsza wpłata, to jeszcze stan konta powiększył się o 32,50. To może trzeba a priori składać reklamacje, a dopis reklamacyjny będzie pewny, nomen omen, jak w banku?
SOBOTA (10.11)
No i obchodziliśmy uroczyście dzisiaj w Szkole setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości.
Rok temu wspólnie z prowadzącą przedmiot "Projektowanie graficzne" wymyśliliśmy, jak uświetnić tę rocznicę. Słuchacze mieli w formie prac graficznych odpowiedzieć na pytania:
"Jaką jestem Polką / Jakim jestem Polakiem?
Jak widzę Polkę / Polaka / Polaków?
Jaki jest obraz Polki / Polaka poza granicami kraju?
Jak utożsamiam się z Polską?"
Powstało kilkadziesiąt prac na bardzo wysokim poziomie. Większość z nich wysłaliśmy do ministerstwa, do okolicznościowych wykorzystań. A wybrane 11 plakatów plus dwie realizacje prowadzącej zawisły w naszej Galerii Gabinet. Ponadto honorowe miejsce zajęła flaga Polski oraz piękny plakat z czterema zwrotkami polskiego hymnu.
I o godz. 16.00 rozpoczął się uroczysty wernisaż wystawy.
Zaczął dyrektor takim oto przemówieniem:
"Proszę Państwa!
Te dni są szczególne! Oto nam wszystkim tutaj obecnym, wszystkim Polakom, została dana jedyna, niepowtarzalna możliwość obchodzenia 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Następna taka okazja będzie za 100 lat. Obchodzić już ją będą Wasze wnuki, prawnuki i praprawnuki.
Jak wiecie, w ostatnich latach medycyna zrobiła tak szalone postępy, że w zasadzie zdrowych ludzi nie ma wcale. Ale ponieważ żyjemy w świecie paradoksów, to o dziwo, długość ludzkiego życia się zwiększa. Tak więc być może ktoś z Państwa będzie obchodził 200-tną rocznicę wspominając obecną, czego serdecznie życzę. Jeśli chodzi o mnie, to już żadne szaleńcze postępy medycyny mi nie pomogą, więc poprzestanę na tej obecnej.
A tak poważnie.
W 1772 roku nastąpił I rozbiór Polski. Część naszych ziem zajęły Prusy, Austro-Węgry i Rosja.
Sami się o to prosiliśmy i byliśmy temu winni.
Potem już tylko była równia pochyła. W 1795 roku nastąpił III rozbiór Polski i nasza państwowość zniknęła. Aż do 1918 roku. Ale nie zniknął naród. I jak mówią słowa hymnu <Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy...">
W 1918 roku wykorzystaliśmy szansę daną nam przez historię. Mówi się o sześciu Ojcach naszej niepodległości. Są to: Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Ignacy Paderewski, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos i Wojciech Korfanty.
Tej radości i entuzjazmu tamtych dni nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Starałem się je porównać do roku 1980 i 1990, ale to nie ta skala.
A potem przyszedł znój codzienności, znój lepienia z trzech części jednego organizmu. A z tym zawsze mieliśmy problem, z taką codziennością, z pracą od podstaw. Chociaż muszę powiedzieć, że w ostatnich 20.-25. latach to się niezwykle zmieniło. Nauczyliśmy się pracować u siebie.
W okresie tych 100. lat byliśmy ciężko doświadczeni przez hitleryzm i stalinizm. Ale znów potężnym solidarnościowym zrywem potrafiliśmy doprowadzić do tego, że dzisiaj jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami Europy i świata. I wcale się nad tym nie zastanawiamy, bo jest to normalne. Możemy wszędzie pracować, wszędzie jeździć.
Namawiam Państwa, jako Polskofil do zwiedzania Polski, która jest krajem małym, ale niezwykle zróżnicowanym i pięknym. Mamy piękne góry - Karkonosze, Beskidy, Tatry, Bieszczady, Góry Świętokrzyskie, mamy Roztocze, Dolinę Baryczy, Lubuskie, Pomorze, Kaszuby, Kujawy, Mazowsze, Warmię i Mazury, Pojezierze Augustowskie i Suwalskie. No i Bałtyk oczywiście. Życia nie starczy, żeby wszystko dogłębnie zwiedzić.
Proszę Państwa.
Chylę czoła przed tamtymi ludźmi, naszymi praprapradziadkamii i prapraprababciami, którzy, cytując słowa roty: <na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos, na stos!>, rzucili swoje życie. Mogło się przecież nie udać.
Ale się udało!"
Następnie odśpiewaliśmy hymn Polski. Zacząłem chyba za wysoko i przy "za twoiiiim przewodem..." wyraźnie fałszowałem. Masakra, w takiej chwili! Wszystko przez mojego Q-Wnuka! Ale to moja wina, bo mi się utrwaliło, gdy go na bieżąco naśladowałem pękając dyskretnie z Żoną ze śmiechu. No i w kulminacyjnym momencie ta maniera, ten fałsz mi pozostał!
Dawno nie byłem w takim stresie. Żona twierdzi, że sam sobie ustawiłem zbyt wysoko poprzeczkę. Ale inaczej po prostu nie mogłem.
Trochę moje samopoczucie złagodziła dalsza część uroczystości, czyli sam wernisaż wystawy, ale do Nie Naszego Mieszkania wróciłem wykończony. Ale wiem przynajmniej, że niczego nie zaniedbałem.
NIEDZIELA (11.11)
No i pojechałem dzisiaj pociągiem do Rodzinnego Miasta.
Wspólnie z Bratem, Bratanicą i jej Facetem poszliśmy znów na mecz ekstraklasy. Oprawa piękna - 100. metrowa biało-czerwona flaga, w kotle biało-czerwone race dymne i hymn śpiewany przez cały stadion.
Przegraliśmy 0:4.
PONIEDZIAŁEK (12.11)
No i czciłem święto odzyskania niepodległości pracą organiczną.
Po powrocie z Rodzinnego Miasta resztę dnia spędziłem w Szkole i pracowałem.
A Żona się rozchorowała. I jest teraz taką bidulą.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy. Słabo.
Mam 67 lat i 344 dni.
WTOREK (06.11)
No i cały poprzedni tydzień zszedł pod znakiem:
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH lub DNIA ZMARŁYCH, jak kto woli.
Teściowa próbowała nas namówić na piątek na wyjazd na cmentarz, na którym we wspólnym grobie są pochowani jej ojciec i mąż.
- Bo to będzie już po czwartku i nie powinno być tłumów i korków - dodała wiedząc, że jesteśmy na tym tle bardzo uczuleni i unikamy takich spędów, jak "diabeł święconej wody".
Naiwna! Oczywiście, że tłumy i korki były do niedzieli i dopiero w tym dniu policja o 22.00 zamknęła akcję "Znicz".
Umówiliśmy się więc na poniedziałek.
Inna w tym względzie była sytuacja ze mną i z Wnukami.
W środę wieczorem odebrałem trzech najstarszych z krav magi i standardowo pojechaliśmy do Biedronki po bułki - po dwie na łebka. Zawsze każdy sam wybiera swoje, żeby później nie było gadania. W takich razach przy kasie dyskretnie obserwuję miny kolejkowiczów, ale efekt jest dopiero, gdy zdarza się, że jest ich czterech stojących według wzrostu przy taśmie i pilnujących własnej torebki z wybraną zawartością.
Ponieważ wiedzą, że Inteligentne Auto jest ŚWIĘTYM AUTEM DZIADKA, więc nigdy nie rzucają się do jedzenia, tylko zapiąwszy się pasami czekają na mój sygnał. Każdemu z torebki robię rodzaj tacy, serwetki, talerzyka, gdzie spokojnie mogą kruszyć.
Potem odpalam auto, odpalam muzykę i jedziemy.
Tym razem ich zaskoczyłem i wyprzedziłem, zanim padło zgodnym chórem, a zawsze powtarza się to sto na sto:
- Dziadek! - A puścisz "Trupka"?!
- Nie, tym razem puszczę wam niespodziankę!
I odpaliłem "Fear of the dark" Iron Maiden od razu na maksa. Początek łagodny, więc słuchali w skupieniu. Gdy gruchnęło, Wnuk-I załapał od razu, no ale ci dwaj z tyłu w proteście się rozdarli. Dosyć słabo było ich słychać, ale skapitulowałem i ostatecznie zmieniłem na "Trupka". Też go lubię.
Bo:
"Miły człowiek
Trochę jak ksiądz
Trochę jak bombowiec
Miał piękny głos
Przyjedzie telewizja
Pewnie TVN
Krzyczą: "Ale Trupek!"
"Trupek całkiem fest!"
"Leży nieruchomy, siny tak...
Jakby cały skuty lodem był
Wyszło słońce, ustał deszcz
Nie oddycha już trzeci dzień..."
Chłopaki znają słowa na pamięć i wszyscy razem śpiewają, a najlepiej Wnuk-III - aktorsko, muzycznie, z odpowiednią intonacją i modulacją.
W czwartek ostatecznie wyjazdy na groby wyglądały tak - Synowa z najstarszym i najmłodszym pojechali na jeden cmentarz, a ja z dwoma środkowymi na drugi. Syn, przeziębiony, ale chyba szczęśliwy, został w domu. Dwa dni wcześniej tylko mnie zapytał, czy jadę na grób dziadków. Po moim krótkim "nie!", dalej nie drążył. A potrafi.
Przez moment myślałem, że nie będzie im się chciało, tym bardziej że wiedzieli, że sklepy są pozamykane i żadnych bułek po drodze nie będzie. Nawet zrobiło mi się głupio, że w myślach tak niesprawiedliwie ich oceniłem.
W IA od razu odpaliłem "Trupka", żeby od samego początku było adekwatnie.
Zaparkowaliśmy bez problemów, bo w sporej odległości od cmentarza. Chłopacy od samego początku zachowywali się wzorowo - żadnego marudzenia, wygłupów, chichotów i kłótni.
Przed jedną z dwóch bram prowadzących na cmentarz przeprowadziłem instruktaż.
- Jeśli któryś z was się zgubi, natychmiast kieruje się do tej bramy od strony Biskupina i tutaj się spotykamy! - Powtórzcie, każdy samodzielnie!
Powtórzyli.
- Teraz każdy dostaje moją wizytówkę, na której znajduje się imię i nazwisko dziadka oraz mój numer telefonu! - Przeczytajcie!
Przeczytali.
- Teraz porządnie schowajcie!
Schowali.
- I pamiętajcie, jak się zgubicie, natychmiast bez paniki zatrzymujecie pierwszą napotkaną dorosłą osobę, dajecie jej wizytówkę i mówicie, przy jakiej bramie umówiliście się z dziadkiem! - Zrozumiano?!
Równocześnie z przejęciem kiwnęli głowami.
- No to idziemy!
Oczywiście, mimo ciemności (godz. 17.30), żaden się nie zgubił.
Za to pogubiłem się ja. A wszystko przez to, że na tym cmentarzu, który odwiedzam od 45 lat, "obchód" zacząłem od "końca", od "tyłu", odwrotnie niż "normalnie". Więc wielokrotnie w poszukiwaniu grobu błąkaliśmy się od alei do alei. I bardzo szybko wypracowaliśmy system - ja podawałem nazwisko zmarłej/zmarłego a chłopaki z nosem przy nagrobkach odczytywali wykute w płycie nazwiska. Po czym przy "znalezionym" grobie jeden z nich zapalał znicz, by po chwili przy kolejnym robił to drugi. I tak na przemian. Sprawiedliwie i bez kłótni.
Przy każdym grobie tłumaczyłem, kto w nim leży i dlaczego tu jesteśmy. Przy pradziadkach zatrzymaliśmy się dłużej.
- Tu leżą wasi pradziadkowie. - Gdyby ich nie było, nie byłoby waszej babci. - Gdyby nie było waszej babci, to by nie było waszego taty. - A gdyby nie było waszego taty, nie byłoby i was.
Zapanowała cisza tajemnicy i niezrozumienia, i usiłowania zrozumienia.
Po zapaleniu ostatniego znicza odezwał się się Wnuk-II - Myśliciel, w którego głowie trybi na okrągło. To widać gołym okiem, nawet po ciemku.
- Dziadek! - A na ilu byliśmy grobach?
- Na dziesięciu.
- A ile zapaliliśmy zniczy?
- Dwanaście.
- To dlaczego o dwa więcej?
- Bo w dwóch grobach były pochowane po dwie osoby mi bliskie.
- A ile(!) ludzi było razem w grobach?
- Dziewiętnaście. - wspólnie z nim przeliczyłem. - A tutaj leży pochowany pan Michał, który dawał waszemu tacie fajne słodycze. - Tato miał wtedy 3-4 latka, ale to pamięta.
Obaj milczeli trawiąc to wszystko z powagą i skupieniem.
Dopiero odezwali się przy urnach z prochami. Znowu im tłumaczyłem na ich rozmiar i skalę.
Wracaliśmy razem z "Trupkiem".
W domu była już Synowa, która zdążyła tylko powiedzieć, że Wnuk-IV strasznie się przejął na cmentarzu, gdy się dowiedział, że zmarłych można spalić. Faktycznie, doznał specyficznej fazy, bo ileś razy mi opowiadał, że gdy go zascelą, to go spalą.
Ot, jak różnie od dzieciństwa się edukujemy.
ŚRODA (07.11)
No i zjechał do Nie Naszego Mieszkania na dwie noce Q-Wnuk - Dyrektor.
Nie wiedziałem, że w związku z tym tak szybko rozpoczniemy obchody 100-lecia Niepodległości Polski. Śpiewa bowiem na okrągło w pełnym wymiarze "Marsz, marsz Dąbrowski..." Jest to element przygotowań do przedszkolnych uroczystości, które odbędą się w piątek. Chłopcy mają mieć czerwone spodnie i białe bluzy. Fajnie.
To śpiewanie w wykonaniu takiego czterolatka jest i komiczne, i męczące. Znajomość słów, z których większości nie rozumie, i melodii imponuje. Imponują również niezmierzone siły i nieopadający po 30-40 minutach zapał ciągle na takim samym wysokim poziomie. I komiczny jest fragment "...za twoiiiiiim przewodem", kiedy to "i" wyciąga niezwykle wysoko, za wysoko do reszty fałszując niemiłosiernie. Z tych samych powodów łeb mi pęka, a przy "i" zgrzytają zęby.
Ale czy się skarżę. Nie! Fajnie jest z takim łebkiem zaśpiewać wspólnie, stojąc na baczność, hymn Polski.
CZWARTEK (08.11)
No i ciężko jest współegzystować z systemem.
Bankowym zwłaszcza.
Wracając ze Szkoły lekko nadłożyłem drogi i odstałem swoje w korkach, aby dotrzeć do wpłatomatu na Naszym Osiedlu w Metropolii. Zawszeć to koło Nie Naszego Mieszkania.
Przy bankomacie/wpłatomacie żywej duszy. Włożyłem kartę, by po ok. 10 sekundach ujrzeć komunikat "włóż kartę". Ciarki przeszły mi po skórze, bo już oczami wyobraźni widziałem powtórkę z rozrywki. Pamiętacie, jak drzewiej ta sama maszyna połknęła mi kartę zmuszając mnie do wyrobienia nowej?
Po jakimś czasie automat coś mieląc doszedł do etapu: wybierz bankomat/wpłatomat. Wybrałem. Na ekranie pojawił się komunikat: wpłatomat nieczynny.
- Noż kurwa mać! - wydarłem się do siebie jednocześnie starając się zachować resztki zimnej krwi, żeby przeprowadzić w dość krótkim czasie narzuconym przez system procedurę anulowania operacji i odzyskania karty. Udało się.
Wzburzony gwałtownie się odwróciłem, by ujrzeć stojącą tuż za mną młodą kobietę. Automatycznie zacząłem nieskładnie i bez sensu się tłumaczyć, a w końcu dodałem:
- Przepraszam, ten system wyprowadził mnie z równowagi! - Ale, rozumiem, że pani niczego nie słyszała?
- Ależ oczywiście! - Niczego nie słyszałam! - dorzuciła z miłym uśmiechem.
Wszedłem do środka, do oddziału. Na sali operacyjnej (bankowcy chyba jednak powinni zmienić tę nazwę, chociaż jest równie adekwatna - operacja na żywym organizmie...klienta) dwa stanowiska kasowe. Jedno zajęte, a przy drugim 25.latka z siedzącym obok facetem, chyba początkującym. Nic się nie działo, więc podszedłem.
Dwa metry przed stanowiskiem przyszpiliła mnie wzrokiem, więc nogi natychmiast wrosły mi w podłogę.
- Czy nie widzi pan, że liczę środki finansowe?! - powiedziała dziwna twarz o dziwnej kolorystyce, taka bez okazywanych uczuć, kamienna, monumentalna, z misją do wypełnienia.
Faktycznie dopiero w tym momencie dostrzegłem w rękach małolaty plik banknotów.
- Przepraszam, nie zauważyłem! - odpowiedziałem w miarę potulnie.
Siadłem, ale ciśnienie skoczyło mi do maksimum, czyli do 130, jak przy oglądaniu swego czasu meczu siatkówki kobiet Polska:Rosja wygranym przez nasze dziewczyny w tie-breaku.
Pani oczami dodała:
- No!
Źle to wszystko wróżyło uwzględniając mój charakter. Na szczęście za chwilę przyjęła mnie koleżanka obok. Miła, sympatyczna, ludzka.
Sprawa przebiegła sprawnie, kwota została przyjęta, ale żeby nie płacić prowizji 32,50, co stanowi 8,125 Pilsnera Urquella, musiałem złożyć reklamację. Czyli że oni potrącą mi z konta te 32,50, a potem, na skutek mojej reklamacji w związku z zepsutym wpłatomatem, je oddadzą. Czyli, że ja im muszę napisać, że wpłatomat był zepsuty, o czym oni wiedzieli, bo facet obok powiedział mi, że "właśnie 7 minut przed pana przyjściem wpłatomat się zepsuł". Jakie urocze.
Miła pani zapytała w jakiej formie życzę sobie odpowiedzi - mailem, listownie, czy smsem?
Życzyłem sobie smsem.
- A co ta odpowiedź będzie zawierała? - się zainteresowałem.
- No będzie zawierać informację, czy reklamacja została rozpatrzona pozytywnie, czy negatywnie.
- A może być negatywna? - już przygotowywałem plan wycofania podstawowej wpłaty i odzyskania 8,125 Pilsnera Urquella. Zresztą nie wiem, czy by się dało.
- No nie, będzie pozytywna! - pani się zreflektowała.
Jaka ulga!
Przy opracowywaniu kolejnych dokumentów, ich drukowaniu i podpisywaniu, z nudów obserwowałem sąsiadkę z boku. Zdążyła w międzyczasie "obsłużyć" czterech klientów, każdego bez grama uśmiechu, z kamiennym wyrazem twarzy serwując im "ale ja tutaj w systemie widzę tylko pana starą kartę" lub "zapłaci pan od tego prowizję 10 zł" i w tym guście. Wszyscy klienci bardzo szybko odchodzili.
- Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? - usłyszałem moją panią przekazującą mi kulturalną wersję "To do widzenia, bo następny klient czeka!"
- Tak! - Wyraźnie ją to zaskoczyło.
- To słucham. - odparła jednak z refleksem.
Obniżyłem głos do półszeptu i pochyliłem głowę w jej stronę. Automatycznie zrobiła to samo. Tak działa ten mechanizm.
- Proszę powiedzieć koleżance obok, żeby ociepliła swój wizerunek i przestała się zachowywać jak cyborg.
Wyraźnie się zmieszała, więc dodałem:
- Bo pani się tak nie zachowuje.
Usłyszałem słabe "dziękuję" z dość bladym uśmiechem.
Bo to wiadomo, co się może zadziać?
Może za chwilę z torby taki jak ja wyjmie pistolet albo siekierę. Albo może koleżanka jest kochanką szefa i wszystko usłyszała lub nie jest koleżanką, tylko szefową, która tym bardziej wszystko usłyszała.
W sumie ciężka i niewdzięczna praca.
PIĄTEK (09.11)
No i nic nie rozumiem, jak na razie, z systemu bankowego.
Dzisiaj sprawdziłem konto i nie dość, że jest uwzględniona na nim wczorajsza wpłata, to jeszcze stan konta powiększył się o 32,50. To może trzeba a priori składać reklamacje, a dopis reklamacyjny będzie pewny, nomen omen, jak w banku?
SOBOTA (10.11)
No i obchodziliśmy uroczyście dzisiaj w Szkole setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości.
Rok temu wspólnie z prowadzącą przedmiot "Projektowanie graficzne" wymyśliliśmy, jak uświetnić tę rocznicę. Słuchacze mieli w formie prac graficznych odpowiedzieć na pytania:
"Jaką jestem Polką / Jakim jestem Polakiem?
Jak widzę Polkę / Polaka / Polaków?
Jaki jest obraz Polki / Polaka poza granicami kraju?
Jak utożsamiam się z Polską?"
Powstało kilkadziesiąt prac na bardzo wysokim poziomie. Większość z nich wysłaliśmy do ministerstwa, do okolicznościowych wykorzystań. A wybrane 11 plakatów plus dwie realizacje prowadzącej zawisły w naszej Galerii Gabinet. Ponadto honorowe miejsce zajęła flaga Polski oraz piękny plakat z czterema zwrotkami polskiego hymnu.
I o godz. 16.00 rozpoczął się uroczysty wernisaż wystawy.
Zaczął dyrektor takim oto przemówieniem:
"Proszę Państwa!
Te dni są szczególne! Oto nam wszystkim tutaj obecnym, wszystkim Polakom, została dana jedyna, niepowtarzalna możliwość obchodzenia 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Następna taka okazja będzie za 100 lat. Obchodzić już ją będą Wasze wnuki, prawnuki i praprawnuki.
Jak wiecie, w ostatnich latach medycyna zrobiła tak szalone postępy, że w zasadzie zdrowych ludzi nie ma wcale. Ale ponieważ żyjemy w świecie paradoksów, to o dziwo, długość ludzkiego życia się zwiększa. Tak więc być może ktoś z Państwa będzie obchodził 200-tną rocznicę wspominając obecną, czego serdecznie życzę. Jeśli chodzi o mnie, to już żadne szaleńcze postępy medycyny mi nie pomogą, więc poprzestanę na tej obecnej.
A tak poważnie.
W 1772 roku nastąpił I rozbiór Polski. Część naszych ziem zajęły Prusy, Austro-Węgry i Rosja.
Sami się o to prosiliśmy i byliśmy temu winni.
Potem już tylko była równia pochyła. W 1795 roku nastąpił III rozbiór Polski i nasza państwowość zniknęła. Aż do 1918 roku. Ale nie zniknął naród. I jak mówią słowa hymnu <Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy...">
W 1918 roku wykorzystaliśmy szansę daną nam przez historię. Mówi się o sześciu Ojcach naszej niepodległości. Są to: Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Ignacy Paderewski, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos i Wojciech Korfanty.
Tej radości i entuzjazmu tamtych dni nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Starałem się je porównać do roku 1980 i 1990, ale to nie ta skala.
A potem przyszedł znój codzienności, znój lepienia z trzech części jednego organizmu. A z tym zawsze mieliśmy problem, z taką codziennością, z pracą od podstaw. Chociaż muszę powiedzieć, że w ostatnich 20.-25. latach to się niezwykle zmieniło. Nauczyliśmy się pracować u siebie.
W okresie tych 100. lat byliśmy ciężko doświadczeni przez hitleryzm i stalinizm. Ale znów potężnym solidarnościowym zrywem potrafiliśmy doprowadzić do tego, że dzisiaj jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami Europy i świata. I wcale się nad tym nie zastanawiamy, bo jest to normalne. Możemy wszędzie pracować, wszędzie jeździć.
Namawiam Państwa, jako Polskofil do zwiedzania Polski, która jest krajem małym, ale niezwykle zróżnicowanym i pięknym. Mamy piękne góry - Karkonosze, Beskidy, Tatry, Bieszczady, Góry Świętokrzyskie, mamy Roztocze, Dolinę Baryczy, Lubuskie, Pomorze, Kaszuby, Kujawy, Mazowsze, Warmię i Mazury, Pojezierze Augustowskie i Suwalskie. No i Bałtyk oczywiście. Życia nie starczy, żeby wszystko dogłębnie zwiedzić.
Proszę Państwa.
Chylę czoła przed tamtymi ludźmi, naszymi praprapradziadkamii i prapraprababciami, którzy, cytując słowa roty: <na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos, na stos!>, rzucili swoje życie. Mogło się przecież nie udać.
Ale się udało!"
Następnie odśpiewaliśmy hymn Polski. Zacząłem chyba za wysoko i przy "za twoiiiim przewodem..." wyraźnie fałszowałem. Masakra, w takiej chwili! Wszystko przez mojego Q-Wnuka! Ale to moja wina, bo mi się utrwaliło, gdy go na bieżąco naśladowałem pękając dyskretnie z Żoną ze śmiechu. No i w kulminacyjnym momencie ta maniera, ten fałsz mi pozostał!
Dawno nie byłem w takim stresie. Żona twierdzi, że sam sobie ustawiłem zbyt wysoko poprzeczkę. Ale inaczej po prostu nie mogłem.
Trochę moje samopoczucie złagodziła dalsza część uroczystości, czyli sam wernisaż wystawy, ale do Nie Naszego Mieszkania wróciłem wykończony. Ale wiem przynajmniej, że niczego nie zaniedbałem.
NIEDZIELA (11.11)
No i pojechałem dzisiaj pociągiem do Rodzinnego Miasta.
Wspólnie z Bratem, Bratanicą i jej Facetem poszliśmy znów na mecz ekstraklasy. Oprawa piękna - 100. metrowa biało-czerwona flaga, w kotle biało-czerwone race dymne i hymn śpiewany przez cały stadion.
Przegraliśmy 0:4.
PONIEDZIAŁEK (12.11)
No i czciłem święto odzyskania niepodległości pracą organiczną.
Po powrocie z Rodzinnego Miasta resztę dnia spędziłem w Szkole i pracowałem.
A Żona się rozchorowała. I jest teraz taką bidulą.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy. Słabo.
poniedziałek, 5 listopada 2018
05.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 337 dni.
PONIEDZIAŁEK (05.11)
No i cały mijający blogowy tydzień zszedł pod znakiem:
CHORÓBSKA
Zaczęło się jak zwykle od bezmózgowia, czyli od braku prostego przewidywania i reagowania na fakty, w tym na pory roku, dzień tygodnia i owczy pęd Polaków.
W ubiegłą sobotę było bardzo ciepło, więc do Szkoły wybrałem się w cieniutkim płaszczyku, taki sam materialik, a i tak było mi za gorąco. Stąd następnego dnia, w niedzielę, znowu jadąc do Szkoły zrobiłem to samo. Tyle że na dworze przez cały dzień panowało +5. Zimą też tak bywa, ale wtedy się porządnie ogacam i nie ma problemu. No ale żeby w trakcie pięknej Polskiej Jesieni?...
W sumie zdawało się, że nie będzie problemu, bo parę kroków z domu do Inteligentnego Auta, przed Szkołą podobnie, a potem z powrotem.
No, ale Zagraniczne Grono Szyderców miało tylko tę jedną niedzielę, aby w trakcie urządzania się w Polsce, pozałatwiać kilka spraw "telekomunikacyjnych", do których potrzebna im była Żona. A jak Żona, to i ja, żeby z racji naszego samochodu poprawić całą logistykę.
Niedziela, godz. 14.00.
Wjechanie z jednej z arterii metropolialnych na potężny parking przed Wielką Galerią wymagało odczekania w korku 15. minut, kolejne 10 zajęło krążenie bez sensu po terenie, by w końcu gdzieś na peryferiach znaleźć wolne miejsce. A potem z tych peryferii musiałem się dostać w tym cienkim płaszczyku do ciepłych wnętrz, by za chwilę wracać.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu błyskawicznie poczułem, że coś jest nie tak, a w swój organizm potrafię się wsłuchiwać i sygnałów odeń płynących nie bagatelizuję - jakieś lekkie dreszczyki, dalekie delikatne kłucie w uszach, ledwo wyczuwalne powiększenie migdałów.
Zawsze w takiej sytuacji ordynowane jest jedno - dwa spore kieliszki sosnówki, którą robimy co roku w maju z młodych pędów sosny. Efekt murowany - żadnego przeziębienia.
Ale nie tym razem. Chyba sosnówka była za słaba, bo jeszcze z ubiegłorocznych zapasów (w tym roku nie mieliśmy jak i kiedy zrobić nowej), bo przeziębienie się zagnieździło na zasadzie specyficznej upierdliwości, bo ani w lewo, ani w prawo. Żadnego przesilenia.
Więc przez cały tydzień, gdziekolwiek nie byłem, miałem ze sobą specjalnie przygotowany przez Żonę zestaw - słoiczek miodu, cytrynę, imbir korzeń i witaminę C w proszku. W tym czasie wypiłem hektolitry letniej wody z rozpuszczonym miodem i plastrami cytryny zżerając przy tym dziesiątki plastrów surowego imbiru i połykając kilogramy witaminy C. Piszę o hektolitrach płynów, bo Żona wcale w tym okresie nie zwolniła mnie z obowiązku wykonania dziennego Planu Pitnego obowiązującego standardowo. A ja Żony przeważnie słucham, a w tym względzie wręcz jestem karny i nie dyskutuję. Piję i jem na zasadzie postępowania Kobiety Pracującej z "Czterdziestolatka": - "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!".
Żona twierdzi, że jestem idealnym pacjentem.
O moim podejściu do sprawy niech zaświadczy tekst Syna skierowany do Synowej, kiedy któregoś wieczoru graliśmy w karty:
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale tato od wielu, wielu lat, od kiedy do nas przyjeżdża, po raz pierwszy nie pije Pilsnera Urquella!
Fakt jest faktem, że w żadnym momencie choróbsko nie przeszło w stan zapalny. Ale swoje apogeum osiągnęło w nocy z piątku na sobotę i w sobotę, kiedy gremialnie wszystko z zatok i nosa zaczęło ściekać, podrażniać gardło doprowadzając do stałego kaszlu. O moim spaniu, i Żony oczywiście też, nie było mowy.
I w takim stanie "radośnie" w sobotę dowlokłem się do szkoły na "prawdziwą dyrektorską przyjemność", aby wysłuchać słuchaczy, wyjaśniać, wyciągać wnioski, wyważać, tłumaczyć, znajdować kompromisy, szukać rozwiązań i rozumieć. Wszystko się spełniło i zrealizowało i to w bardzo sympatycznej atmosferze. Może pomógł, obok rzeczowego i rozsądnego stanowiska dwóch stron, widok mojej twarzy i głos menela, zresztą z trudem wydobywany. Tak czy owak spotkanie skończyło się budująco i krzepiąco, więc po południu mogłem wreszcie paść do łóżka, by przespać resztę dnia i w miarę normalnie całą noc.
W niedzielę już tak się rozbestwiłem leżąc ciągle w łóżku, że zacząłem marudzić na starą melodię, którą od czasu do czasu odgrywam. A to że "nikt mi nie chce (czyt. Żona) pokazać, co jest na szkolnym Facebooku", a to że "tyle fajnych realizacji się tworzy, a ja niczego nie oglądam, bo od spijania śmietanki są inni, a ja od harówy", a to że "to skandal, że jako dyrektor jestem pozbawiony tego typu informacji", itd.
Zapadła cisza, Żona zniknęła, by za jakąś chwilę przyjść, coś pogrzebać w moim laptopie, co natychmiast przestało mi się podobać, i mi zakomunikować:
- Masz własne konto!
- Nie! - wrzasnąłem, zdzierając sobie i tak zdarte gardło, bo Facebook jest ostatnią rzeczą, do której chciałbym się przypiąć.
Żona jednak znając mnie tak to zrobiła, że jest git.
Więc oglądałem sobie do oporu, po kilka razy i z kilku miesięcy wstecz, wiele ciekawych realizacji zdjęciowych i filmowych.
Teraz już nie muszę prosić Żony, ani Najlepszej Sekretarki w UE o dostęp do szkolnego Facebooka.
A Żona ma błogą świadomość, że się od niej nareszcie odczepiłem.
Zanim mogliśmy przesiedzieć sobotę i całą niedzielę w Nie Naszym Mieszkaniu, trzeba było zrobić jakieś zapasy.
Los rzucił nas do Kauflandu.
Już pisałem, że podstawowym jego minusem jest obsługa. Rekrutacja tych pań musi być prowadzona na zasadzie selekcji negatywnej spośród kandydatek do pracy chronionej. Tylko nie wiem, czy wybierają te "lepsze", czy te "gorsze". Gdyby nie strój, to wygląd i zachowanie niczym z komuny - "tu się pracuje i proooszę nam nie przeszkadzać!". Bez uśmiechu, miłych tłumaczeń, z cierpieniem i niechęcią na twarzy. I bez inteligencji.
Właśnie w takiej atmosferze najpierw jedna pani pominęła mnie w kolejce i nawet, po mojej interwencji, nie usiłowała mnie przeprosić, tylko się wydarła "to trzeba było wołać!", a druga odmówiła nam odkrojenia ryby z naprawdę dużego kawałka. Usiłowałem dociec, "dlaczego nie?!", ale się nie dało.
Za kasami grzecznie z wózkiem stanąłem z boku, czego Żona nie zauważyła, bo ustawiła się w kolejce po "specjalne" wędliny dla mnie. Co jakiś czas oglądała się wyraźnie za mną, więc podszedłem.
- Wiesz, co pomyślałam, gdy nie zobaczyłam ciebie za mną?
- ?
- Aaa, nie ma go? Pewnie poszedł się awanturować!
A naszej przesympatycznej Fiony ze Shreka nie widzimy już od kilku miesięcy. Szkoda, ale dla niej chyba lepiej.
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH lub DNIA ZMARŁYCH, jak kto woli.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
Mam 67 lat i 337 dni.
PONIEDZIAŁEK (05.11)
No i cały mijający blogowy tydzień zszedł pod znakiem:
CHORÓBSKA
Zaczęło się jak zwykle od bezmózgowia, czyli od braku prostego przewidywania i reagowania na fakty, w tym na pory roku, dzień tygodnia i owczy pęd Polaków.
W ubiegłą sobotę było bardzo ciepło, więc do Szkoły wybrałem się w cieniutkim płaszczyku, taki sam materialik, a i tak było mi za gorąco. Stąd następnego dnia, w niedzielę, znowu jadąc do Szkoły zrobiłem to samo. Tyle że na dworze przez cały dzień panowało +5. Zimą też tak bywa, ale wtedy się porządnie ogacam i nie ma problemu. No ale żeby w trakcie pięknej Polskiej Jesieni?...
W sumie zdawało się, że nie będzie problemu, bo parę kroków z domu do Inteligentnego Auta, przed Szkołą podobnie, a potem z powrotem.
No, ale Zagraniczne Grono Szyderców miało tylko tę jedną niedzielę, aby w trakcie urządzania się w Polsce, pozałatwiać kilka spraw "telekomunikacyjnych", do których potrzebna im była Żona. A jak Żona, to i ja, żeby z racji naszego samochodu poprawić całą logistykę.
Niedziela, godz. 14.00.
Wjechanie z jednej z arterii metropolialnych na potężny parking przed Wielką Galerią wymagało odczekania w korku 15. minut, kolejne 10 zajęło krążenie bez sensu po terenie, by w końcu gdzieś na peryferiach znaleźć wolne miejsce. A potem z tych peryferii musiałem się dostać w tym cienkim płaszczyku do ciepłych wnętrz, by za chwilę wracać.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu błyskawicznie poczułem, że coś jest nie tak, a w swój organizm potrafię się wsłuchiwać i sygnałów odeń płynących nie bagatelizuję - jakieś lekkie dreszczyki, dalekie delikatne kłucie w uszach, ledwo wyczuwalne powiększenie migdałów.
Zawsze w takiej sytuacji ordynowane jest jedno - dwa spore kieliszki sosnówki, którą robimy co roku w maju z młodych pędów sosny. Efekt murowany - żadnego przeziębienia.
Ale nie tym razem. Chyba sosnówka była za słaba, bo jeszcze z ubiegłorocznych zapasów (w tym roku nie mieliśmy jak i kiedy zrobić nowej), bo przeziębienie się zagnieździło na zasadzie specyficznej upierdliwości, bo ani w lewo, ani w prawo. Żadnego przesilenia.
Więc przez cały tydzień, gdziekolwiek nie byłem, miałem ze sobą specjalnie przygotowany przez Żonę zestaw - słoiczek miodu, cytrynę, imbir korzeń i witaminę C w proszku. W tym czasie wypiłem hektolitry letniej wody z rozpuszczonym miodem i plastrami cytryny zżerając przy tym dziesiątki plastrów surowego imbiru i połykając kilogramy witaminy C. Piszę o hektolitrach płynów, bo Żona wcale w tym okresie nie zwolniła mnie z obowiązku wykonania dziennego Planu Pitnego obowiązującego standardowo. A ja Żony przeważnie słucham, a w tym względzie wręcz jestem karny i nie dyskutuję. Piję i jem na zasadzie postępowania Kobiety Pracującej z "Czterdziestolatka": - "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!".
Żona twierdzi, że jestem idealnym pacjentem.
O moim podejściu do sprawy niech zaświadczy tekst Syna skierowany do Synowej, kiedy któregoś wieczoru graliśmy w karty:
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale tato od wielu, wielu lat, od kiedy do nas przyjeżdża, po raz pierwszy nie pije Pilsnera Urquella!
Fakt jest faktem, że w żadnym momencie choróbsko nie przeszło w stan zapalny. Ale swoje apogeum osiągnęło w nocy z piątku na sobotę i w sobotę, kiedy gremialnie wszystko z zatok i nosa zaczęło ściekać, podrażniać gardło doprowadzając do stałego kaszlu. O moim spaniu, i Żony oczywiście też, nie było mowy.
I w takim stanie "radośnie" w sobotę dowlokłem się do szkoły na "prawdziwą dyrektorską przyjemność", aby wysłuchać słuchaczy, wyjaśniać, wyciągać wnioski, wyważać, tłumaczyć, znajdować kompromisy, szukać rozwiązań i rozumieć. Wszystko się spełniło i zrealizowało i to w bardzo sympatycznej atmosferze. Może pomógł, obok rzeczowego i rozsądnego stanowiska dwóch stron, widok mojej twarzy i głos menela, zresztą z trudem wydobywany. Tak czy owak spotkanie skończyło się budująco i krzepiąco, więc po południu mogłem wreszcie paść do łóżka, by przespać resztę dnia i w miarę normalnie całą noc.
W niedzielę już tak się rozbestwiłem leżąc ciągle w łóżku, że zacząłem marudzić na starą melodię, którą od czasu do czasu odgrywam. A to że "nikt mi nie chce (czyt. Żona) pokazać, co jest na szkolnym Facebooku", a to że "tyle fajnych realizacji się tworzy, a ja niczego nie oglądam, bo od spijania śmietanki są inni, a ja od harówy", a to że "to skandal, że jako dyrektor jestem pozbawiony tego typu informacji", itd.
Zapadła cisza, Żona zniknęła, by za jakąś chwilę przyjść, coś pogrzebać w moim laptopie, co natychmiast przestało mi się podobać, i mi zakomunikować:
- Masz własne konto!
- Nie! - wrzasnąłem, zdzierając sobie i tak zdarte gardło, bo Facebook jest ostatnią rzeczą, do której chciałbym się przypiąć.
Żona jednak znając mnie tak to zrobiła, że jest git.
Więc oglądałem sobie do oporu, po kilka razy i z kilku miesięcy wstecz, wiele ciekawych realizacji zdjęciowych i filmowych.
Teraz już nie muszę prosić Żony, ani Najlepszej Sekretarki w UE o dostęp do szkolnego Facebooka.
A Żona ma błogą świadomość, że się od niej nareszcie odczepiłem.
Zanim mogliśmy przesiedzieć sobotę i całą niedzielę w Nie Naszym Mieszkaniu, trzeba było zrobić jakieś zapasy.
Los rzucił nas do Kauflandu.
Już pisałem, że podstawowym jego minusem jest obsługa. Rekrutacja tych pań musi być prowadzona na zasadzie selekcji negatywnej spośród kandydatek do pracy chronionej. Tylko nie wiem, czy wybierają te "lepsze", czy te "gorsze". Gdyby nie strój, to wygląd i zachowanie niczym z komuny - "tu się pracuje i proooszę nam nie przeszkadzać!". Bez uśmiechu, miłych tłumaczeń, z cierpieniem i niechęcią na twarzy. I bez inteligencji.
Właśnie w takiej atmosferze najpierw jedna pani pominęła mnie w kolejce i nawet, po mojej interwencji, nie usiłowała mnie przeprosić, tylko się wydarła "to trzeba było wołać!", a druga odmówiła nam odkrojenia ryby z naprawdę dużego kawałka. Usiłowałem dociec, "dlaczego nie?!", ale się nie dało.
Za kasami grzecznie z wózkiem stanąłem z boku, czego Żona nie zauważyła, bo ustawiła się w kolejce po "specjalne" wędliny dla mnie. Co jakiś czas oglądała się wyraźnie za mną, więc podszedłem.
- Wiesz, co pomyślałam, gdy nie zobaczyłam ciebie za mną?
- ?
- Aaa, nie ma go? Pewnie poszedł się awanturować!
A naszej przesympatycznej Fiony ze Shreka nie widzimy już od kilku miesięcy. Szkoda, ale dla niej chyba lepiej.
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH lub DNIA ZMARŁYCH, jak kto woli.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...