poniedziałek, 25 lutego 2019

25.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 84 dni.

WTOREK (19.02)
No i spotkałem się z zarzutami, że moje wpisy są za długie.

A może to były raczej uwagi. Tak czy owak jest to efekt ostatnich, nawet sprzed miesięcy, długich (czyt. przydługich) wpisów.
Te uwagi stawiają w opozycji dwie strony - mnie, jako piszącego i tego kogoś - czytającego to, co piszę/napisałem.
Biorąc je dosłownie - ja mam dużo czasu, skoro tyle piszę, zaś czytający ma mało i nie jest w stanie wszystkiego przeczytać.
Brnąc w tę dosłowność, mógłbym odpowiedzieć używając liczb, że do napisania "przydługich" tekstów potrzebowałem "tylko" wielu, wielu godzin, a do jego przeczytania potrzeba "aż" 20-30 minut?
Więc oczywiście nie chodzi o czas, a raczej o motywację.
Ja do pisania jestem w sposób naturalny zmotywowany, bo lubię, a poza tym zostawiam ślad mnie i mojego otoczenia w przenajróżniejszych aspektach i kontekstach.
Czytający chyba w jakiś sposób też jest zmotywowany, ale może też być tak, że raz jest, a raz nie.
Nie czytający nie jest w żaden sposób zmotywowany.
Obie postawy ze swoimi różnorodnymi odcieniami są w pełni zrozumiałe. Kogoś coś interesuje lub nie. I tyle, albo aż tyle. Koniec, kropka.
To mnie nie martwi, nie oburza, nie mam nikomu za złe, nie czuję się niedoceniony. Oczywiście jest mi miło, gdy wiem, że ktoś czyta.

Bardziej się martwię czymś innym - naszym cywilizacyjnym uwikłaniem dotykającym wszystkich bez względu na wiek, intelekt i status społeczny. Podsuwa się nam wszędzie erzace (niem. ersatz) lub gotowe rozwiązania:  żywności, ubioru, sposobu życia - spędzanie wolnego czasu (weekendy, urlopy, święta), edukacji, przeżyć duchowych i religijnych, itp.itd.
To wyłącza nasze myślenie, idziemy na łatwiznę, bo prościej i szybciej. No właśnie szybciej.
Montujemy się najczęściej bezmyślnie w pośpiech,  czyli w brak...czasu.
Na nic nie mamy czasu!
Wszelakie dłużyzny - tekstowe, obrazowe, muzyczne nas męczą i nudzą. Nudzą nas poważne i mądre dyskusje, nie jesteśmy w stanie się nad nimi skupić, nie mówiąc pokontemplować.

Więc co się stanie po obecnym wpisie? Bo ma on dotyczyć zapomnianego już okresu, wspomnień z czerwca i lipca tamtego roku. Nie mogę tego, ot tak, pominąć. Nie pozwala mi na to moje sumienie pisarsko-dziennikarsko-blogowe       i nie pozwala mi na to jakaś część mojego ja, bo przecież dotyczą one mojego życia. Oczywiście, gdybym nie wrócił do tamtych dni, świat by się nie zawalił.

Żeby wejść w atmosferę tamtych dni, przypomnę tylko, że był to okres Mistrzostw Świata 2018 w piłce nożnej odbywających się w Rosji.

We wtorek, 12 czerwca, wyjechałem do Metropolii.
W klasycznych moich standardach - od razu WARS i to, co zwykle. Tym razem załoga - dwie panie z Krakowa.
- A u nas dalej, panie, smog.

Na dworcu w Naszym Miasteczku żegnała mnie Żona.
Jechałem i było mi smutno.

Do Nie Naszego Mieszkania dotarłem o 16.45.
Błyskawicznie się rozpakowałem, ogarnąłem sytuację i pospiesznie zadzwoniłem do Żony, żeby ją uspokoić. Dwa tygodnie wcześniej, przed naszym powrotem z Metropolii do Naszego Miasteczka, Żona przygotowała pełny Plan Obiadowy na mój ówczesny trzytygodniowy pobyt. Wszystko pięknie zostało ulokowane w kilkunastu pojemnikach, opisane dla męża i wstawione do zamrażarki, gdy w przeddzień naszego wyjazdu spod lodówki zaczęła wyciekać woda. Żona coś pokręciła pokrętłami (ja się do takiego sprzętu nie mieszam) i lodówka zaczęła działać. Istniało jednak podejrzenie, że gdy przyjadę, kuchnia będzie stała w wodzie, a cały Plan Obiadowy szlag trafi.  Żona widząc to przerażonymi oczami wyobraźni, powiedziała:
- No i co ty wtedy zrobisz, biedaku?! - I cała moja praca na marne!
Ale nie to byłoby najgorsze. Starałem się ją uspokoić nie roztaczając sugestywnie innej, niezwykle zdradliwej wizji,          a mianowicie, że gdy przyjadę, wszystko pozornie będzie wydawać się w porządku, ale lodówka przez dwa tygodnie perfidnie się rozmrażała i z powrotem zamrażała, bo coś jej nie stykało, a ja o tym nie będę wiedział. Wtedy dwa dni non stop w toalecie, albo szpital.
Jednak niczego nie podejrzewałem i  zjadłem pierwszy hinduizm popijając winem. Co miało być, miało się okazać.
O 18.00 transmitowano ostatni mecz przed mistrzostwami świata Polska-Litwa.
Szybko pobiegłem do osiedlowych delikatesów, żeby zrobić podstawowe spożywcze zakupy, a potem obok do warzywniaka.
Młoda sympatyczna ekspedientka, która mnie pamięta, bo kupuję u niej dwa banany, jedno jabłko, trzy cebule, jeden czosnek i cztery ziemniaki o jednakowej wielkości i o przybliżonym kształcie, obsługiwała właśnie młodą kobietę            z córeczką.
- Czy ma pani może cztery grosze?
- Zaraz, zaaaraz... Mam! Siedem! Może być?!
- Nie,  to może gdyby pani miała 20, to ja mogłabym..
- Zaraz, zaaaraz.... zobaczę. Nie, ale mogłabym dać pani...
- To dobrze! To ja wtedy dam pani....
- Proszę pań! O 18.00 jest mecz Polska-Litwa! - wydarłem się głosem stanowczym starając się nadać mimo wszystko żartobliwy odcień.
Poskutkowało, bo obie panie, wyrwane ze swojego "groszowego"(!) świata, gwałtownie się do mnie obróciły. Zanim wyjąłem portmonetkę, już miałem zważony towar, a potem jeszcze dogoniłem matkę z córką i, z drobnymi wyrzutami sumienia, zapytałem w locie, czy nie poczuła się urażona.
- Ależ oczywiście, że nie! - odparła z uśmiechem. - Mój mąż też ogląda.
Jak to dobrze, że jest mężatką i ma normalnego  chłopa! - pomyślałem.
Zdążyłem wypakować zakupy i wrócić do Czeskiego Pubu, w którym rzadko kiedy jest Pilsner Urquell, aby jeszcze na stojąco wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego. Wszyscy, jak zwykle siedzieli, ale mam to gdzieś...
W trakcie meczu korespondowałem jak zwykle z Konfliktów Unikającym, bo dyskusja jest zawsze rzeczowa                    i profesjonalna, gdy przyszły dwa smsy. Jeden od Kolegi Inżyniera, drugi od Hela.
Kolega Inżynier pisał:
"Trochę mi cię żal: znasz już wszystkie wyniki. Żadnej przyjemności z oglądania. No, ale gdybyś jednak chciał się ponudzić przy meczu (i Pilsnerze), to zapraszam... Mamy już Ogłupiacz 32"..."
Tu parę słów wyjaśnień.
Zawsze przed Mistrzostwami Europy lub Świata w piłce nożnej robię pełną symulację wyników, to znaczy typuję szczegółowo wyniki każdego meczu, z tego wynika końcowy układ w tabelach, po czym  typuję wyniki w fazie pucharowej, a więc pary 1/8, dalej 1/4, 1/2 finału i finał.
W tym roku czekałem na jakąś sensowną tabelę-gotowca w którejś z gazet, ale z powodu nadmiaru obowiązków, przegapiłem.
W końcu skatalizowała mnie Córcia, która w exelu wysłała mi tabelkę tylko po to, żebym "wiersz 18. wypełnił wynikami   I kolejki spotkań", bo ona w grupie rodzinno-towarzyskiej postawiła 20 zł.
Więc się zmobilizowałem i we własnym exelu rozpisałem całe mistrzostwa.
Na kartce A4, za pomocą długoPISu i linijki, pięknie rozrysowałem wszystkie tabelki, sfotografowałem i powysyłałem. Zagraniczne Grono Szyderców się ucieszyło. Podziw, bez kpiny, wyraził Konfliktów Unikający i odpisał Hel. A potem zadzwonił, że "gdybym miał ochotę obejrzeć jakiś mecz wspólnie, to on bardzo chętnie".
No i właśnie.
I Kolega Inżynier, i Konfliktów Unikający, i Hel dawali mi swoje serca na dłoni, a ja wszystkie propozycje odrzuciłem.     Z dwóch powodów.
Po pierwsze i po drugie mecze lubię oglądać sam. Mogę wtedy dowoli się nawydzierać i nakląć bez skrępowania i nie muszę prowadzić rozmów a propos lub, nie daj boże, "poważnych" dyskusji na ten temat. U mnie oglądanie meczu sprowadza się do OGLĄDANIA z drobnymi przerywnikami wymienionymi wyżej.
W 2010 roku odbywały się Mistrzostwa Świata w Afryce Płd.
W Naszej Wsi był wtedy szczyt sezonu, wakacje, komplet gości. Drżałem, czy któremuś z nich nie przyjdzie do głowy, aby nie wprosić się do nas na oglądanie (goście programowo nie mieli i nadal nie mają u siebie telewizorów). I jednemu przyszło. Co było robić? Zaprosiłem do domu.
Okazało się, że jest to dziennikarz sportowy z Łodzi. W czasie meczu cały czas nadawał, ale bardzo szybko nauczyłem się, że wystarczy brać udział grzecznościowo w konwersacji rzucając co jakiś czas "tak" lub "nie" adekwatnie do sytuacji lub wieloznaczne "mhm", żeby mecz można było dość swobodnie obejrzeć. A był to ćwierćfinał                 Holandia : Brazylia. Gość argumentował naprawdę ciekawie i logicznie tłumacząc mi, dlaczego wygra Brazylia. I gdy Brazylia pierwsza strzeliła bramkę, odparłem:
- Proszę pana! - Za chwilę Holendrzy strzelą bramkę wyrównującą, a potem drugą, by cały mecz wygrać 2:1.
I powiedziałem mu dlaczego, według mnie, tak się stanie. Facet starał się być grzeczny, więc spojrzał na mnie tylko      z politowaniem.
Mecz wygrała Holandia 2:1.
Gość się znalazł honorowo i mi pogratulował. A potem wprosił się na jutro, na kolejny ćwierćfinał - Argentyna : Niemcy. Przed jego rozpoczęciem mądrze i logicznie argumentował, z dużym znawstwem tematu, dlaczego wygra Argentyna. Odparłem krótko:
- Wygrają Niemcy.
Niemcy złoili skórę Argentynie 4:0.
Następnego dnia facet już nas opuszczał. Ale omówiliśmy jeszcze pierwszy półfinał Urugwaj : Holandia. Według niego miał wygrać Urugwaj, według mnie Holandia. Za trzy dni wygrała Holandia 3:2.
Szkoda, że nie widziałem ówczesnej miny naszego gościa. Mogłaby to być drobna rekompensata za to, że w swoim własnym domu nie mogłem obejrzeć dwóch meczy tak, jak lubię!

U Hela dochodził powód trzeci. Nasza znajomość trwała wówczas krótko i niczego nie wiedziałem o jego wiedzy futbolowej (nie wiem zresztą do tej pory - 19.02.2019 r.).  A nie byłbym w stanie zdzierżyć w trakcie meczu pytań od faceta:
- A nasi to są w niebieskich?, albo
- A jakie to są mistrzostwa?, albo
- A dlaczego sędzia przerwał grę?! - Przecież nic się nie działo? (to przy spalonym), albo
- To oni z autu mogą wyrzucać piłkę ręką, skoro ona jest nożna?, itd.
Mógłby to robić dla samej hecy, dla jaj, bo na tyle go poznałem, ale  ja w trakcie meczu, zwłaszcza Polski, mam bardzo nikłe poczucie humoru.


W środę, 13 czerwca, byłem, po przerwie, pierwszy dzień w Szkole.

Od rana (06.30) pełna aklimatyzacja, oswajanie się, oglądanie uważnym, dyrektorskim, analitycznym wzrokiem tablic ogłoszeniowych, wszystkich wystaw i wchłanianie, co tu dużo i skromnie mówić, jedynej i niepowtarzalnej atmosfery, którą w jakimś małym procenciku tworzyłem. Jednym z jej elementów jest muzyka. Na korytarzu stoi sprzęcior na miarę obecnych czasów, który już nie odtwarza muzyki z takich staroci, jakimi są płyty CD lu DVD. I z niego zawsze coś "leci", co daje fajną atmosferę.
Przed wyjazdem do Metropolii Żona wręczyła mi pendrive'a, "przygotowanego" w kompletnej tajemnicy, "żebyś mógł sobie posłuchać w szkole, bo lubisz!".
Normalnie ja tego sprzętu nie dotykam. Obsługuje go albo Najlepsza Sekretarka w UE, albo Kolega Współpracownik. Ale o tej porze dnia nie miałem wyjścia.
Okazało się, że wystarczy ze sprzętu wyrwać na chama poprzedniego pendrive'a, wsadzić swojego i gra.
Ale co gra?!
Z zaskoczenia doznałem szoku i nie wierzyłem własnym uszom! Muzyka - piosenki - utwory z serialu "Suits", według wersji polskiej "W garniturach", a według mojej "W mundurach" (ciągle wyłazi ze mnie ta policyjność, wojskowość           i kolejowość).
Serial ten bardzo lubiliśmy oglądać, ale oczywiście, jak ze wszystkim, trzeba było weń wejść, czyli zaakceptować formułę. Na jego bazie został stworzony rytuał naszych wieczorów. On od wielu miesięcy już nie istnieje, bo nasze życie trochę się zmieniło, ale wtedy wieczór do wieczoru był podobny, jak dwie krople wody.

Dałem czadu, a sprzęt ten potrafi. Nikogo w budynku,  oczywiście poza ochroną, nie było. A panowie z ochrony od dawna są przyzwyczajeni do nietypowych zachowań dyrektora, który przychodzi do pracy o 05.30-06.00 i słucha muzyki na full.

Przez cały dzień Syn mnie męczył, abym z Krav Magi odebrał czterech Wnuków. Normalnie to z tym nigdy nie ma problemu, ale Syn się zaparł, że on zostawi swój samochód i że to jest tato takie proste!
A dla mnie automat, którym jeździ, jest wymysłem amerykańskiego szatana. Nie po to  robiłem prawo jazdy prawie pięćdziesiąt lat temu na porządnej, manualnej, czterobiegowej Warszawie i na Nysie, żeby wchodzić teraz w jakieś wynalazki i się stresować. I nie pomogły Syna "Ale to jest komfortowe i wygodne" i że "Ja cię naprawdę nie rozumiem". Zaparłem się i już. To nie dla mnie, żebym w czasie jazdy nie mógł zmieniać wajchy biegowej (co bym robił z prawą ręką?!) i bał się, że w każdej chwili mogę nacisnąć lewą nogą przy np. setce pedał hamulca traktując go odruchowo (blisko pięćdziesiąt lat trenowania odruchu) jako pedału sprzęgła i żeby wszyscy pasażerowie wylecieli przez przednią szybę!
Przez lata Syn mnie wielokrotnie namawiał, abym spróbował pod jego nadzorem. Ale nigdy nie czułem takiej potrzeby. Jeszcze mi się spodoba i potem przy jakimś przyszłym wyborze auta wszystko się skomplikuje. Tyle możliwości! A ja nienawidzę wybierać! Wystarczy to, co jest.
Oczywiście plany się zmieniły, bo Wnuk-IV przed wyjazdem na Krav Magę wył niemożebnie z jakichś powodów, więc został w domu. Stąd wieczorem, wyluzowany, po Pilsnerze Urquellu, doszlusowałem do Syna i trzech Wnuków, by razem z nimi, w roli pasażera, zabrać się do ich domu.
Miałem tylko drobne obawy, że plany w ostatniej chwili znowu ulegną zmianie i że jednak Syn będzie musiał coś tam      i że ja jednak zostanę zmuszony do zabrania Wnuków i do powrotu w roli samodzielnego kierowcy. Więc oczami wyobraźni widziałem, jak poruszam się przez ponad 18 km krótkimi skokami naprzód, tzw. zajączkami (częsty widok przy Naukach Jazdy L) przy chaotycznym i natarczywym doradztwie Wnuków, i jak zatrzymuje mnie policja, bo trudno, żeby nie.
I widziałem wzmianki prasowe, które miałyby ukazać się nazajutrz w lokalnej, a być może i w krajowej prasie:
"Wczoraj wieczorem metropolialna policja zatrzymała do kontroli dziwnie poruszający się samochód. Kierowcą okazał się starszy pan zachowujący się dość agresywnie i, jak się okazało w trakcie kontroli, będący pod wpływem alkoholu.    W środku, w kontrolowanym pojeździe, siedziało troje dzieci, trzech małych chłopców, którzy, według słów kierowcy, mieli być jego wnukami. Dzieci tego nie potwierdzały i, widocznie ze stresu, nie reagowały na pytania policjantów.
Sprawa się wyjaśniła dopiero po przybyciu ojca dzieci.
Kierowca otrzymał mandat w wysokości 500 zł i zostało mu zabrane prawo jazdy na razie na miesiąc, do czasu zakończenia czynności śledczych.
Jak zapowiedziała prokuratura, oddzielnym śledztwem zostaną objęci rodzice dzieci, którzy w tak niefrasobliwy sposób oddali je nieodpowiedzialnemu dziadkowi.
Dodatkowo całą sprawą zainteresował się Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej i Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie.

W czwartek, 14 czerwca,  byłem cały dzień u Wnuków.
Mistrzostwa rozpoczęły się meczem otwarcia Rosja-Arabia Saudyjska (5:0).
Wszystkie chłopy (6) zasiadły przed telewizorem. Syn na czas mistrzostw skądś skołował cały sprzęt i zrobił super stanowisko kibicowsko-oglądalne.
Kląć oczywiście nie było można, co znacznie osłabiało energię oglądania.
A lubię, zwłaszcza gdy grają Polacy. Wtedy słowo zajebać (to o przeciwnikach) należy do grupy delikatnych.
Żona jest przyzwyczajona do takich moich zachowań, ale często słyszę jej wzdychania, gdy akurat jest gdzieś obok        i musi powiedzieć do siebie:
- Ten zasrany sport!
To chyba jest jakiś wentyl, który pozwala jej przetrwać dwie godziny moich wrzasków i przekleństw.
Czasami taka sytuacja trafia na Teściową. Wtedy mówi w swoim stylu z charakterystyczną miną:
- Mógłbyś się trochę pohamować!
A jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi z Q-Gospodynią, to w czasie meczu przeze mnie oglądanego, zakładała słuchawki. No tak, ale ona była dziwna inaczej.

Po meczu Młodzi, czyli Dzieci, czyli Rodzice Wnuków, korzystając z mojej obecności natychmiast prysnęli z domu. Zostałem sam, jako pojedynczy dorosły.
Najpierw do niczego się nie wtrącałem, na zasadzie do pierwszej krwi.
Chłopaki cały czas tłukli się poduszkami i co jakiś czas docierało do mnie wycie któregoś z nich, naprzemiennie, gdy jakiś brat potraktował go za mocno. Tylko najstarszy nie wył, ale to normalne.
Potem całe bractwo spacyfikowałem. Zjedliśmy spokojnie kolację i w jej trakcie wybieraliśmy tematy na wieczorną bajkę przy tylko delikatnych niesnaskach.
Trzech poszło na górę myć się i szykować do łóżek. Wnuk-IV stwierdził, że on musi do dolnej łazienki.
- A dasz sam radę? - zapytałem tknięty złym przeczuciem.
- Tak, tak dziadek! - Ja sam.
Zaczytałem się na śmierć i zapomniałem o wszystkim w tej ciszy, gdy nagle dobiegł mnie głos:
- Dziadeeeek! - A psyjdzies i mi pomozes?
Zerwałem się i z przerażeniem stwierdziłem, że tej ciszy było aż dwadzieścia minut.
- Matko jedyna! - rzuciłem się do drzwi.
Spodziewałem się najgorszego. I się spełniło... Wszystko w gównie!
- Dobrze, że łazienka taka mała! - zdążyłem jeszcze przytomnie ocenić sytuację.
A sytuacja idealnie obrazowała walkę Wnuka-IV (jaki ambitny!) z materią.
Na podłodze kupy (nomen omen) papieru toaletowego o różnych wielkościach, zgnieceniach i o różnym stopniu zagównienia. Trzy deski sedesowe (dodatkowa mała dla dzieci) w gównie, w tym jedna, o dziwo, również od spodu.      Tak samo umywalka i szafka pod nią. Podłoga też wypaćkana.
Całe szczęście, że spodenki i majtki były zdjęte i się nie ofajdały. Ale bluzka już tak.
Błyskawicznie i na chłodno (jako chemika mnie takie rzeczy nie ruszają) przeanalizowałem sytuację i doszedłem do kluczowego wniosku, który był dla mnie istotny w dalszych etapach postępowania.  Otóż  Wnuk-IV usiłował ambitnie      i samodzielnie sam podetrzeć sobie pupę, ale coś mu nie wychodziło, a że się zaparł, to nieźle ubabrał sobie przy tym rączki. I tymi słodkimi, skąd inąd, rączkami, zamykał deski sedesowe, opierał się o umywalkę, szafkę, itd.
Kategorycznie kazałem mu się odwrócić, żeby nie przyszło mu do głowy, aby czule objąć dziadka (nazajutrz szedłem prosto do pracy i swetra na zmianę nie miałem), wziąłem go pod paszki i na wyprostowanych ramionach maksymalnie odsuwając od siebie to, co miałem przed oczyma, zaniosłem do górnej łazienki i wstawiłem do wanny. Na szczęście produkty przemiany materii nie zdążyły jeszcze zaschnąć, więc było łatwiej. A potem Wnuka-IV po prostu wykąpałem.

Wnuk-IV  ma największy apetyt z całej czwórki, swoje waży, i ten parametr skłonił mnie, w drodze po schodach               i w czasie mycia w wannie,  do błyskawicznej małej powtórki z fizyki. I tak:

1. ENERGIA KINETYCZNA - energia ciała związana z ruchem jego masy (m). Aż boję się głębiej wnikać w problem, gdy sobie pomyślę, że do mojej masy ciała (nawiasem mówiąc o wiele za dużej względem mojego wzrostu siedzącego psa) w tym wszystkim trzeba by dodać całkiem już niezłą masę Wnuka-IV. Mogłyby z tego wyjść spore wielkości.

2. ENERGIA POTENCJALNA grawitacji ciała o masie m podniesiona na wysokość h jest równa pracy (! - wykrzyknik mój), jaką wykonamy podnosząc to ciało ruchem jednostajnym na wysokość h.
W naszym przypadku m = 30 kg (na tyle oceniam masę wnuka), h = 3,5 m (I piętro).
Wzór na pracę jest następujący: W = mgh,  gdzie m (masa) x g (przyspieszenie ziemskie 9,81m/sek.2) = ciężar,              a h (przesunięcie).
Skoro energia potencjalna Ep równa jest pracy W, to  W = Ep = mgh.
Nie wchodząc w szczegóły, które przegryzłem, wyszło mi, że w układzie SI wykonałem pracę wielkości ok. 1030 J (dżuli), a w układzie technicznym 105 kGm. Wolę więc układ SI - jego liczby jakoś lepiej pasują do tego, co się działo.
Uwaga! - idąc po schodach starałem się iść ruchem jednostajnym, żeby, broń boże, się nie potknąć.
Myślę więc, że moje obliczenia niewiele rozmijają się z prawdą,

3. MOC - jest to stosunek pracy do czasu zużytego na jej wykonanie.
P = W : t
Podstawiając dane, tj. 1030 J : 10 sek (starałem się szybko pokonać odległość między dolną a górną łazienką) wychodzi słabiutko. Pracowałem raptem z mocą 103 W (watów), czyli porządnej żarówki setki. Jeszcze gorzej wychodzi w układzie technicznym, gdy użyjemy jednostki pomocniczej, jaką jest kM (koń mechaniczny) - moja moc przy tej czynności wynosi raptem 0,14 kM!
Tu przy okazji wreszcie przeliczyłem  moc silnika naszego Inteligentnego Auta. 96 kW w sumie nic mi nie mówiło, ale 130 kM i owszem. Nie jest źle, ale zdaje się, że nie to jest najważniejsze. Ważne jest, aby stosunkowo wysoki MOMENT OBROTOWY utrzymywał się w szerokim zakresie prędkości obrotowych silnika (elastyczność silnika) i wtedy na esce można się pościgać z policyjnym BMW.

A wydawało mi się, czując jak jestem zmachany i zgrzany, że pracowałem, bóg wie, z jaką mocą!     Oczywiście w to zmachanie się i pocenie wchodził czynnik psychologiczny, czego fizyka z całą swoją bezwzględnością i surowością nie uwzględnia.

4. DŹWIGNIA JEDNOSTRONNA (jednoramienna) należy do grupy narzędzi prostych (przykłady: nożyczki, taczka, sekator, waga, obcęgi, śruba, siekiera, dziadek do orzechów, huśtawka, żuraw i kończyny - ręka lub noga). Niby proste, ale ile dzięki ich zastosowaniu można zrobić - piramidy chociażby.
W moim przypadku punktem podparcia dźwigni były moje stawy barkowe. Stanowiły one oś obrotu względem sił. Ramieniem dźwigni były zaś moje ręce. Oczywiście zapachowo zdawałem sobie sprawę, że muszę ramiona dźwigni maksymalnie wydłużyć, ale rozumowo wiedziałem, że w ten sposób wykonuję więcej pracy. Nie mogłem jednak              z oczywistych względów skrócić ramienia dźwigni. Czyli że nie zawsze da się zastosować praw fizyki, choćby przemawiały do nas swoją prostotą i logiką.

Na koniec kilka podsumowań i przemyśleń:
1. Nawet w tak dziwnych i nietypowych sytuacjach można się doedukować!
2. Fajnie być w wieku Wnuka-IV - człowiek się obesra w sumie bez żadnych konsekwencji.
3. Taka sytuacja mocno wiąże dziadka z wnukiem. Raczej w tę stronę - wnuk tego pamiętać nie będzie.
4. Aż boję się, co powie Kolega Inżynier o sferze fizyki. Czytając, wszystko dogłębnie przeanalizuje i niechybnie wytknie mi wszelkie pomyłki, rozbieżności, niekonsekwencje i ignorancję. Mam zamiar poddać się jego krytyce z pokorą.

Dalszy ciąg wspomnień dotyczących ubiegłego roku w przyszłym tygodniu.

ŚRODA (20.02)
No i dzisiaj zwiedziliśmy część powiatu puckiego.

Tę, w której nigdy nie byliśmy i o której nie mieliśmy marnego pojęcia. Tę, która po I wojnie światowej należała do Polski.
Najpierw Jastrzębia Góra.
Teraz już wiem, dlaczego Góra. Nadmorski klif ma ponad 30 m nad poziomem morza i samo zejście na plażę i powrót są nietypowe i imponujące.
Obok Rozewie.
Co nieco słyszałem, że w czasie inwazji hitlerowców umocnienia wojskowe i stanowiska dział stacjonarnych na tym przylądku dawały Niemcom odpór, ale to tyle.  A jest tam latarnia morska (po kaszubsku bliza) nosząca imię                 St. Żeromskiego, który ponoć w niej pomieszkiwał, jedna z 18. z polskiego wybrzeża i jedna z 15. działających,              z pięknym terenem wokół. Latarnię można zwiedzać. Wewnątrz wisi tablica z nazwiskami wszystkich latarników, którzy tam pracowali. Jest ich około 30. Niektórzy wchodzili codziennie na górę i schodzili przez trzydzieści lat.
Oczywiście teraz marynarze mają w dupie latarnie morskie i latarników, bo nadęli się nawigacją satelitarną, która precyzyjnie jest w stanie określić położenie statku. Ale do czasu, bo jest to oczywiste. Jeszcze będą błagać, żeby im ktoś, jak drzewiej bywało, na brzegu rozpalił wiadro węgla lub smoły i płonące uniósł jak najwyżej na prostym wysięgniku typu, np. żuraw, żeby mogli zorientować się, gdzie są i żeby nie musieli rozpieprzyć się o zdradliwe skały lub tym podobne cholerstwo.
Oczywiście podkładam się samobójczo Po Morzach Pływającemu, ale zobaczymy.
Na Rozewie i do Rozewia musimy przyjechać, jak będzie ciepło i zielono.

A pomiędzy Rozewiem a Jastrzębią Górą jest Lisi Jar. Tam w 1594 roku, jak głosi tablica, wylądował po  przypłynięciu ze Szwecji król polski Zygmunt III Waza. Ot taka ciekawostka.
Przy okazji powstaje pytanie, co to jest jar? A jeśli tak, to czym się różni od wąwozu, parowu, kanionu, doliny, debrzy      i gardzieli. Według mnie wszystko to, to są takie różne dziury w ziemi i nie wiem, o co tyle krzyku?

W Karwii nie odnotowaliśmy niczego ciekawego, więc pojechaliśmy do Krokowej. Jest tam pałac (według innych źródeł zamek) rodziny von Krockov.
Sama wioska od XII w. do 1772 roku należała do rodu Krokowskich, by potem przejść w ręce  zniemczonej linii von Krockow. W czasie II Wojny Światowej dwóch braci walczyło po stronie niemieckiej, jeden po polskiej. Wszyscy zginęli na różnych frontach. Czwarty nie walczył. Zdaje się, że wszyscy bez wyjątku "...pozostali wierni niemczyźnie". Tak wskazują poważne badania historyczne.

W drodze do Pucka zahaczyliśmy jeszcze o pałac Kłanino we wsi Kłanino - byłej rezydencji rodziny von Grass. Znajduje się w nim prawdopodobnie jedna z pięciu idealnie zachowanych tego typu sieni gdańskich na świecie - ciężkie, dębowe, ciemne, bogato rzeźbione schody, balustrady, sufity, wewnętrzne tarasy i potężna barokowa szafa - wzorowane na domach gdańskich patrycjuszy. To wszystko powodowało, że nagle byliśmy w innym świecie.

Wieczorem poszliśmy do Na Molo. Chcieliśmy uroczystym obiadem uczcić imieniny Żony.
Obiad toczył się obficie i niespiesznie. Czytaliśmy (ja) i słuchaliśmy książki (Żona).
W pewnej chwili się ocknąłem i zreflektowałem.
- Ale nie masz mi za złe, że czytam?! - odezwałem się grubo poniewczasie.
- No coś ty! - Przecież mam święty spokój! - A jak coś będę chciała, rozmawiać na przykład, to się odezwę. - Najwyżej będziesz na mnie krzyczał.
Żona umie wprowadzić mnie w różne stany. Tutaj udało się jej mnie zaskoczyć, rozśmieszyć, wzruszyć, oburzyć             i wzbudzić wyrzuty sumienia. Ogólnie zrobiło mi się głupio.

Gdy wracaliśmy do Złotego Lwa, dwie duże cyfry "9" i "9" umieszczone w Rynku obok siebie, przypomniały mi, że Puck niedawno obchodził 99. rocznicę zaślubin Polski z Morzem, kiedy to gen. Haller symbolicznie wrzucił do morza pierścień. Nawet po przyjeździe byliśmy w porcie przy jego pomniku otoczonym jeszcze świeżymi wieńcami z szarfami o treściach przypominających to wielkie wydarzenie.
- Za rok musimy być w Pucku dokładnie 10. lutego, w setną rocznicę! - Na pewno będzie prezydent, władze, będzie się działo, a my w tym będziemy uczestniczyć.
- Ja w życiu nie przyjadę! - gwałtownie odparła Żona programowo niechętna lub nienawidząca wszelkich spędów, zgromadzeń i uroczystości.
- Nie musisz w tym brać udziału! - Zamkniesz się w Złotym Lwie, a ja sobie pouczestniczę. - To nie będzie trwać długo. Najpierw na pewno uroczystości zaczną się w Rynku, pod Twoimi oknami,  a potem wszyscy przejdą pod pomnik. I po wszystkim! - starałem się udobruchać Żonę.

Na razie na niczym nie stanęło. Zbyt duża odległość czasowa, aby planować.

CZWARTEK (21.02)
No i od rana pada deszcz ze śniegiem, który natychmiast się topi.

Czyli panuje taka ogólna, dość ponura,  syfoza.
Ale jest fajnie, bo nic nie trzeba robić. Nawet Sunia to wie, a może ona przede wszystkim. Nigdzie się nie pcha, na żadne spacery, tylko śpi i przeczekuje. Mądra!
Bo jak jest pięknie, tak jak wczoraj, to od razu człowieka nosi. Budzi się imperatyw - jakieś wycieczki, spacery. I po co to?

Wieczorem poszliśmy się pożegnać ze Strandem. I natknęliśmy się na kelnera, jednego z dwóch naszych ulubionych, Tego Młodszego. Akurat wprowadzał do obowiązków młodą dziewczynę, dla której, jak się okazało, był to pierwszy dzień pracy.
Gdy przyszło do zamawiania deserów, podszedłem do nich.
- To może ja teraz wszystko zamówię u pani, a pan będzie tylko patrzył. - Najlepiej rzucić się od razu na głęboką wodę. - dodałem, co wyraźnie zmniejszyło w niej napiętą atmosferę.
Dziewczyna spisała się bez zarzutu, tylko dwukrotnie zaczynała podawanie deserów i kaw ode mnie. Następnym razem popracujemy i nad tym.
Wieczorem przeglądając rachunek, stwierdziłem, że w ogóle w nim nie uwzględniono dwóch lampek wina, które skonsumowaliśmy. Zadzwoniłem.
- A być może! - odparł Ten Młodszy. - W tym zamieszaniu! - Ale nie szkodzi! - Niech będzie na koszt firmy.                       - podsumował. - Do zobaczenia.

PIĄTEK (22.02)
No i dzisiaj żegnaliśmy się z Pucusiem.

Rano, jak zwykle, poszedłem z Sunią na klif.
Już przy parku linowym postanowiłem wracać. Wiał tak zimny i mocny wiatr, że z zimna urywało łeb. Wszystkie kałuże zamarznięte, ale za to widoczność świetna. Było wyraźnie widać kontury domów po przeciwnej stronie zatoki.
Postanowiłem wytrwać.
Byłem z siebie dumny, chociaż na końcu i tak niewiele widziałem. Przez ten wiatr oczy tak mocno łzawiły, że nie sposób było, mimo ciągłego ich przecierania, ustalić ostrości widzenia.

Znacznie później poszliśmy już we troje pożegnać się z Dzikim Zachodem. Wiatr całkowicie zelżał i było bardzo przyjemnie. Ale Suni coś nie pasowało, bo mimo sześciokrotnego przymierzania się do dokumentnego wytarzania się     w piasku, tego nie zrobiła.

Ostatni raz, pożegnalnie, co dla Żony jest szczególnie ważne (zawsze w ostatni dzień przy wyjściu wzdycha i w sposób niewysłowiony wyrzuca w przestrzeń energię: Szkoda! Nie wiem, kiedy tu będę następnym razem!, a ja ją odczytuję      i mówię konkretnie: W kwietniu! , co Żony oczywiście nie pociesza.), poszliśmy do Na Molo.
"Znowu" była "nasza" pani menadżer. Nie wiem, kim do końca w Na Molo jest, jaką pełni funkcję, ale niewątpliwie kierowniczą. Osobiście nie lubię tego słowa, a zwłaszcza wtedy, gdy młodzi kelnerzy z nabożną czcią mówią to ja zapytam panią menadżer, gdy ja chcę tylko usiąść przy stoliku z napisem zarezerwowane lub w jakimś sklepie słyszę to ja poproszę menadżera, gdy ja po prostu chcę tylko kupić spodnie, a nie ma moich rozmiarów.  Ale kierowniczkę lub kierownika brzmi jeszcze gorzej. Nawet ja to czuję, chociaż jestem z tamtych czasów.
Oczywiście po iluś pobytach w Na Molo zaczęliśmy obgadywać "Naszą Pani Menadżer". Zwróciliśmy uwagę, że bardzo nam przypomina Helę. Trochę młodsza, tak samo wysoka i o podobnej budowie ciała, ta sama miła i ciepła powierzchowność, podobne gadulstwo, ten sam uśmiech, słowem ta sama aura i energia. Więc od razu nam się spodobała.
I się zaczęło.
Najpierw się okazało, że jest imienniczką Żony.
A dzisiaj, że czytała mój ostatni wpis. Byłem naprawdę zaskoczony i lekko zszokowany, chociaż było mi miło.
- Mąż tak lubi się krygować i udawać! - poinformowała Żona.
A ja naprawdę byłem zaskoczony. Nie wiem, skąd wzięła adres. Obie stwierdziły, że to było przy mnie, ale ja tego faktu zupełnie nie odnotowałem. Widocznie żyłem w swoim świecie, czyli podsłuchiwałem sąsiednie stoliki.
- Mąż specjalnie prowokuje sytuacje, żeby je potem opisywać na blogu! - znowu Żona poinformowała Naszą Pani Menadżer.
Klnę się na wszystko, że tak nie jest, ale wiem, że Żona wie lepiej.

W trakcie rozmowy przy stoliku uprzedziłem, że ja tę sytuację opiszę, co Nasza Pani Menadżer potwierdziła kiwając głową tak wiem, zdaję sobie sprawę. Ale czy ja tę sytuację sprowokowałem?! Spokojnie, w mojej ulubionej atmosferze, popijałem piwo i nawet nikogo nie podsłuchiwałem. Po prostu czytałem książkę.

Oczywiście powstał problem blogowego imienia.
Nasza Pani Menadżer, do tej pory tytuł roboczy. Odpada. Złe konotacje z głównym słowem, za długie i drętwe.
Hela II - odpada. Sam bym się czuł głupio, bo przecież wiem, że to są inne byty, z wyjątkiem płci. Powierzchownie może się wydawać to samo, ale co siedzi w głębi, zwłaszcza kobiety, nie wiadomo. Poza tym, mimo miłych charakterów, mogłyby mi przy pierwszej sposobności wydrapać oczy (ta druga nie miałaby już co wtedy robić) na zasadzie jednakowej sukienki na balu, takiej samej torebki, butów lub kolii. Jak byłoby w przypadku mężczyzn? Odrzucając sukienki, torebki i kolie, takie same buty byłyby świetnym pretekstem, aby pójść na piwo i aby stały się one zarzewiem przyjaźni - skoro facet nosi takie same buty, jak ja?!
Imienniczka - pomysł Żony, na który na pewno się nie zgodzę.
Z Gdyni Dojeżdżająca - bez sensu. Co to po indiańsku opisuje? Nic!  Żeby użyć indiańskiego imienia, trzeba tego kogoś trochę znać!
Dziewczyna z Molo - trochę banalne i infantylne. Ale póki co roboczo zostaje.
Dziewczyna z Molo ma mój numer telefonu. Smsem może podać swoje, jakieś imię lub zaakceptować Dziewczynę         z Molo. Sprawa jest otwarta i rozwojowa, że użyję języka policyjno-prokuratorskiego.

Wieczorem poszliśmy się pożegnać ze Złotym Lwem.
Tu nic nie musimy mówić.
- To co zwykle? - pyta pani.
Kiwamy potakująco głowami.
Za jakiś czas Żona dostaje 10 małż z tagliatelle z cukinii i pojemniczek  z posiekanym czosnkiem i papryczką chili pływające w oliwie z oliwek.
Ja - 10 krewetek z czarnym tagliatelle, dwa pojemniczki sera parmezan i ten sam czosnek i chili, co Żona.
Dodatkowo pani stawia dwa kieliszki i białe chilijskie wino - Chardonnay Cono Sur Bicicleta.

Pani pyta również tak samo, gdy się pojawiamy po 4. miesiącach nieobecności.

W trakcie dnia przyszła mailowa wiadomość ze Szkoły. 6. marca odbędzie się w Stolicy konferencja poświęcona tegorocznym dyplomom. Tak więc nasz pobyt w Metropolii skrócimy, a do Naszego Miasteczka wrócimy prosto ze Stolicy.
W sprawie konferencji zadzwoniłem do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Jesteśmy umówieni na dwa wieczory w Bazyliszku na Starym Mieście. Będzie pięknie, zwłaszcza, że spotkanie zdominują  sprawy prywatne. Zaprzyjaźniona Szkoła bierze ze sobą ślub. A więc czas najwyższy nadać im imiona.
Motywem przewodnim spotkania będzie: Jak przed ślubem przebiega oswajanie Jego z Jej rodziną? i Jak przed ślubem przebiega Jego oswajanie się z Jej rodziną? Zresztą wystarczy w tych zdaniach poprzestawiać słowa, nadać im inny szyk, aby uzyskać mnóstwo dodatkowych znaczeń, odcieni i subtelności. Więc naprawdę będzie ciekawie!

SOBOTA (23.02)
No i dzisiaj wyjechaliśmy z Pucka.

Gdy tylko wsiedliśmy do Inteligentnego Auta, wszystko Żonie przestało pasować.
- O, tu jechaliśmy do Karwii! - zaczęła wzdychać patrząc w prawo.
- Co ta temperatura taka niska?!,
- Biedna Sunia, będzie się męczyć tyle czasu!,
- Te zasrane autostrady! - Człowiek nie wie, gdzie jest! - I niczego nie można pooglądać!,
- Wszystko mi się miesza! - Lepiej bym się czuła, gdybyśmy teraz jechali do Naszego Miasteczka!
- Te bezsensowne konferencje! - Mogliby przynajmniej wcześniej uprzedzić! - Co za arogancja!
- Ta zasrana Metropolia! - to w miarę zbliżania się do Metropolii.
- Cały czas będziesz chodził w koszuli i w marynarce! - to już całkiem blisko Metropolii.

Ale gdy się szybko rozpakowaliśmy i pojechaliśmy na zakupy, po powrocie dobry humor Żonie wrócił. Jakoś dziwnie szybko się zaaklimatyzowała.
Ja oczywiście bez problemów. Mając naturę psa TU i TERAZ po prostu przestawiam wajchę, ucinam, to co za mną        i natychmiast jestem w innym świecie. Bo co da mi rozdrapywanie?...

NIEDZIELA (24.02)
No i dzisiaj byłem w Szkole.

Miałem umówione spotkanie z 6. słuchaczy. Było pięcioro.
Najpierw wyjaśniłem im, że będę prowadził monolog, a ich proszę, żeby niczego nie komentowali, a przede wszystkim się nie usprawiedliwiali ze swojej niewłaściwej postawy - postawy słuchacza Szkoły.
Tłumaczyłem im mój prywatny stosunek do sprawy, stosunek faceta, który ma w tym roku skończyć 69 lat. Z takim zastrzeżeniem, że zdaję sobie sprawę, że każde pokolenie, w tym moje, gdy było w ich wieku, musi wszystko przejść samo, samo zdobyć doświadczenia, nawet te złe. Nie będzie słuchać rad Wapna i jakiegoś faceta, nawet jeśli jest on dyrektorem ich szkoły.
Potem, już jako dyrektor, wyjaśniłem im na jakich zasadach działa Szkoła i przedstawiłem zasadę podstawową               - utrzymywać cały czas równowagę pomiędzy wartościami materialnymi - finanse a duchowymi, ideą - jakość kształcenia.
I na koniec wyjaśniłem im, dlaczego, jeśli nie zmienią swojej postawy, zostaną wyrzuceni w czerwcu ze Szkoły, czyli używając języka stosownego rozporządzenia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, zostaną skreśleni z listy słuchaczy.
Podziękowałem, że byli wstrzemięźliwi w reakcjach, a zwłaszcza jednej ze słuchaczek, która jest znana z ADHD gadulstwa.
- A co miałam mówić, jeśli się ze wszystkim zgadzam? - odparła.

A po południu w Nie Naszym Mieszkaniu zawrzało. Tak to jest, jak zwierzchnictwo narzucając z zaskoczenia termin konferencji, zabiera nam ponad pół tygodnia pobytu w Metropolii. Usiłowaliśmy w krótszym czasie zmieścić wszystkie sprawy i spotkania zaplanowane na dłuższy. W końcu się chyba porozumieliśmy, ale czy można się dziwić nastawieniu Żony?
- Te bezsensowne konferencje! - Mogliby przynajmniej wcześniej uprzedzić! - Co za arogancja!
Dodałbym tylko ZASRANA!

PONIEDZIAŁEK (25.02)
No i wchodzimy w metropolialne tryby.

Są w nich elementy powtarzające się, kieratowe, odhumanizowane.
Ale są też zhumanizowane. Takim jest na przykład "nasz" sklep EKO na Naszym Osiedlu w Metropolii. Prawie tak zhumanizowany, jak w Naszym Miasteczku.  Dwie przesympatyczne panie, tego samego imienia, pomogą, doradzą, odłożą. Gdybym nie miał możliwości zapłacenia, to podejrzewam, że dałyby towar na krechę. Często do nich dzwonię, żeby dopytać, czy coś jest lub żeby coś odłożyły.
-  Dzień dobry. - Mówi Mąż Żony. - Czy jest może?...
Tak się kiedyś przedstawiłem w sklepie, kiedy akurat Żony nie było ze mną i tak zostało. Tak mnie wpisały do swojej telefonicznej książki adresowej.

Dzisiaj krótko spotkałem się z Szamanką w domu jej rodziców, żeby odebrać korespondencję z Naszej Wsi i się rozliczyć.
Na podłodze, na kocyku, leżał brzuszkiem do dołu jej-ich, Gospodarzy, czteromiesięczny synek. Twardo walczył             z oporem materii. Siłą swych mikrych jeszcze mięśni karku utrzymywał jako tako swój olbrzymi, łysy łeb z owalną buzią.
Widocznie mnie usłyszał, albo wyczuł, bo nagle nadludzkim wysiłkiem uniósł głowę znacznie wyżej i zobaczywszy mnie obdarzył szerokim bezzębnym uśmiechem.
Byłem kupiony i załatwiony.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy, wysłał dwa smsy i jeden list. Ponownie mnie wzruszył i rozbawił.

poniedziałek, 18 lutego 2019

18.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 77 dni.

ŚRODA (13.02)
No i dzisiaj moja Córcia kończy 35 lat!

Siedzę nad laptopem, niczego nie piszę, patrzę w okno i niczego nie widzę, co dzieje się po drugiej stronie ulicy (oczywiście wiem, że nie dzieje się nic, jak to w Naszym Miasteczku). Ale "widzę" mnóstwo obrazów z przeszłości.
Te pierwsze, które są przywoływane bez trudu, bez wysiłku, mocno utrwalone i zakodowane. Ciekawe, że są takie pierwotne i prymitywne - obrazy, jak kąpię córkę i jak ją karmię.
Potem trzeba się trochę wysilić i przywołać te związane z obyczajowością, kulturą i życiem codziennym:
- sześcioletnia Córcia, kruczoczarna (zostało jej to do dzisiaj) Indianka z dwoma długimi warkoczami w nocnej koszuli do kostek. Proszę ją, żeby chodziła tam i z powrotem po tapczanie, a ja będę robił jej zdjęcia. - No, taaato! - odpowiada niby niechętnie, krygując się, po czym lata tam i z powrotem bez problemów, łatwo i naturalnie wcielając się w rolę gwiazdy.
- może rok lub dwa później, bo nie ma warkoczy. Właśnie wróciła z podwórka, cała umorusana, z glutem pod nosem. Wzięła jakąś małą torebeczkę, wsadziła pod pachę i "kobiecym" krokiem idzie do mnie. - Encgancka jestem?! - pyta.
- późno z dziećmi wracamy z jakiejś imprezy. Córcia w samochodzie śpi kamiennym snem, jak tylko dzieci potrafią. Niosę taką przylepioną do mnie kłodę na trzecie piętro. I to uczucie, jakie mam w sobie, trzeba by opisać długo i na wiele sposobów, a i tak nie oddałyby one mojego stanu. Gdyby jednym słowem, to czułość.
- straszna afera, bo Córcia spadła na naszym podwórku z wysokiej zjeżdżalni; przez dziurę w podeście zleciała na dół obijając się po drodze o konstrukcyjne rury. I znowu tego mojego stanu nie sposób opisać. Gdyby jednym słowem, to trwoga. 
- po I komunii Córcia ścięła piękny koński ogon. Widać wyraźnie, że pępowina zaczyna być po trochę odcinana. Gdyby jednym słowem, to żal.
- koniec ogólniaka; studniówka, początek studiów i wyjazd do Szkocji. Przez cztery lata wieczorami chodząc po polach w Naszej Wsi na spacery z naszym Psem (poprzednik Suni, tej samej rasy, ważył 60 kg, patrzę na Wielki Wóz                i wyobrażam sobie, że Córcia właśnie w tej chwili też na niego patrzy. Gdyby jednym słowem, to tęsknota.
- Córcia ze swoim mężem poza Polską. Mieszkają i pracują w Stanach. I podróżują po całym świecie, ale tak pierwotnie, pioniersko - plecaki, namiot. Bez biur i bez klimatyzacji. Gdyby jednym słowem, to zmartwienie.

I to zmartwienie już pozostanie. Bo zawsze się coś znajdzie. C'est la vie!

Znowu "wypuściliśmy się" z Żoną do miasta.
Tym razem pięć sklepów, Urząd Gminy i przychodnia - w godzinę.
Uparłem  się,  że w przychodni sam odbiorę swoje wyniki laboratoryjne ze specjalnego automatu, co i tak jest u mnie dużym postępem. Żona od rana mówiła, żebym  dał jej tę moją kartkę z kodem, to te wyniki wydrukuje mi w domu, bez wychodzenia.
- A ty myślisz, że tam będziesz miał inne? - Są z tego samego źródła!
To mnie nie przekonało. Najlepiej, gdyby w przychodni pani wyciągnęła z odpowiedniego segregatora opisanego WYNIKI BADAŃ te moje i mi je wręczyła. Byłbym spokojniejszy. I tak już pogodziłem się z losem i z faktem, że muszę się "komunikować" z bezduszną maszyną o wyglądzie bankomatu, co wcale nie musi się dobrze kojarzyć. Trzeba         w odpowiednie miejsce podłożyć kod kreskowy (to straszne! - takie uprzedmiotowienie i na dodatek wirtualne - chyba znowu oksymoron), a maszyna za chwilę wydrukuje twoje(?) wyniki. Ale przynajmniej stoi ona w przychodni, co chociaż trochę ją uwiarygadnia.
A w domu? Bo ja wiem? Nie po to wczoraj dałem sobie utoczyć aż cztery pełne probówki krwi i starałem się, żeby pojemnik z moim moczem odebrała pani w rejestracji, mimo że się zapierała, że muszę go sam osobiście(!) zanieść do laboratorium, czyli do miejsca kaźni fizycznej i psychicznej (-To dla pani? - zapytałem z uśmiechem starając się jej wcisnąć pojemnik. - Nie! - Dla pana! - odrzekła z uśmiechem chowając ręce za siebie, a ruchem głowy wskazując, gdzie mam z tym czymś się udać.), żebym teraz w domu "odbierał" nie wiadomo co?!
Na dodatek wczoraj wieczorem (zupełnie bez związku, ale gdzieś ta energia musiała krążyć)  obejrzeliśmy film,              o którym sobie właśnie w tym momencie przypomniałem, bo kiedyś go oglądałem, i który znalazłem w Internecie podając słowa klucze "film", "policjant", "wyniki badań". I od razu wyrzuciło mi tytuł, którego nie pamiętałem,  "Wyścig     z czasem". To był ten. Komedia z 1990 roku.
Główny bohater, policjant, jest znany wśród swoich z zachowawczości, delikatnie mówiąc. Tydzień przed przejściem na emeryturę dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i pozostało mu dwa tygodnie życia. Widz wie, że w laboratorium podmieniono próbki badań, ale on o tym nie wie. W kadrach, czy czymś takim, dowiaduje się, że jest ubezpieczony na kwotę 300 tys. $, ale... Ale kwota ta zostanie wypłacona żonie po jego śmierci pod warunkiem, że śmierć nastąpi           w trakcie akcji policyjnej. A ponieważ główny bohater opętany jest myślą, żeby zabezpieczyć żonę po swojej śmierci,      a przede wszystkim, żeby syn, obecnie gimnazjalista, studiował na Harvardzie, więc w oka mgnieniu staje się               w środowisku bohaterem, sam rzuca się w wir najbardziej niebezpiecznych akcji. Bo czasu jest mało.
Ze wszystkiego wychodzi cało, bo żaden bandyta nie może, mimo oczywistych usiłowań, albo nie chce go zastrzelić, wysadzić w powietrze lub przejechać samochodem, co naszego bohatera strasznie frustruje.
Więc nie chciałbym, żeby jakiś haker, ot tak, dla zgrywu, podmienił moje wyniki i żebym potem musiał szukać tego rozwiązania z filmu.

Żona została w samochodzie, żeby nie narażać się na zbędny kontakt z przychodnianą (przychodniową?) bakteryjno-wirusową atmosferą (za parę dni jedziemy do Pucusia i wyobrażanie sobie tam spędzonego czasu li tylko w łóżku, od razu buduje na twarzy Żony niewyobrażalną zgrozę), ja zaś udałem się do maszyny.
W korytarzu żywego ducha (wszelkie dziadki i babcie wszystko pozałatwiały rano), tylko ONA. Z wyświetlonym komunikatem: Przepraszamy. Zacięcie papieru. Personel jest powiadomiony. Awaria zostanie usunięta w najbliższym czasie.
W najbliższym czasie jest z tej serii co zaraz (wracam), już niedługo (otwarcie),  już (idę), za minutkę (niby wymierne, ale pies leży pogrzebany w tym zdrobnieniu) - z serii określeń abstrakcyjnych samych w sobie, a dodatkowo dotyczących abstrakcji, jaką jest czas. Jest też z serii rzeczy niby konkretnych, jak kilka (orzechów), garść mąki, szklanka (mleka), szczypta (soli), trochę zamieszać (tu mam wątpliwości co do kategorii - czy trochę dotyczy czasu, czy liczby okrężnych ruchów wykonanych jakąś warząchwią, co jednocześnie jednak wiążę się z czasem, czy może dotyczy jednego i drugiego), niedaleko (okazuje się, że jest to 1 km i można było śmiało podjechać autem), itd., itd.

Jako chemik nie za dobrze znoszę takie określenia, których wspólnym mianownikiem jest NIEWYMIERNOŚĆ!  Stąd bez zastanowienia poszedłem na I piętro do laboratorium, gdzie być może panie akurat badały mój mocz i moją krew.
Trzeba było dzwonić, bo laboratorium, jako oczywista forteca najskrytszych danych pacjentów, było niedostępne dla osób postronnych. Gdy się już nadzwoniłem, dostrzegłem na drzwiach przyklejoną byle jak karteczkę z nabazgrolonym napisem PRZERWA.
Akurat z sąsiednich drzwi wyszła jakaś pani w białym kitlu.
- Przepraszam, czy pani wie, co to za przerwa?
- Chyba obiadowa.
- A długo będzie trwała?
- Kto to może wiedzieć? - westchnęła filozoficznie.
Czy się zdenerwowałem? Wcale to, a wcale! Przecież mogę przyjść jutro, stracę może 10 minut, ale przecież ich nie stracę, bo się przespaceruję. Co innego w Metropolii! O tam bym się naprawdę zdenerwował.

CZWARTEK (14.02)
No i dzisiaj odebrałem wyniki.

Żona nadal, po mojej nieudanej próbie, usiłowała je wydrukować w domu, ale się zaparłem i kodu nie dałem.
Wybierając się do przychodni rzuciłem wzrokiem na dokumenty. Nie było tam mojego adresu, w peselu brakowało paru cyfr z mojego roku urodzenia, ale imię i nazwisko było. Więc gdybym zgubił ten papier, jakiś spryciarz też mógłby się do mnie dobrać. Niedobrze.

Na korytarzu było jeszcze trochę pacjentów, a maszyna wyświetlała miłe i pozytywne komunikaty. Zastosowałem się do jej wskazówek - do odczytu podstawiłem kod i dotykowo "wklepałem" mój rok urodzenia. Pojawił się komunikat, że wydruk jest w toku. I cisza. Odczekałem jakiś czas szykując się  powoli, aby wejść do rejestracji, ale postanowiłem manewr powtórzyć. I znowu komunikat wydruk jest w toku. I cisza. Spoglądając w czarną, nieprzyjemną i nieprzyjazną czeluść, skąd spodziewałem się, że wysuną się jakieś papiery, dostrzegłem, że coś tam jest. I to widocznie tylko dlatego, że liczba wydrukowanych kartek była podwójna. Z lekką obawą wsunąłem rękę i wydobyłem swoje wyniki. Razy dwa. To nawet dobrze, pomyślałem, bo Żona będzie miała "swoje", a ja swoje.
Od razu je przejrzałem i chyba będę żył. Przy niektórych, nielicznych parametrach, mam H (high), a przy niektórych        L (low), ale to już Żona będzie wiedziała, co z tym zrobić.
Zanim je przejrzała, stwierdziła:
- Muszę zobaczyć, czy się dobrze suplementujemy!
Matko,co za język!
A po przejrzeniu wszystkiego zrobiła poważną minę.
- Musimy się za ciebie zabrać! - rzekła. Tylko nie wiem, dlaczego w liczbie mnogiej, bo ja takiej potrzeby nie czuję.         I martwię się, żeby z tego zabierania się za mnie i tego suplementowania nie wyszło, że nie będzie mi dane (aż boję się słowa zabronione) pić Pilsnera Urquella. I tak już dwa razy w tygodniu - wtorki i czwartki - jestem na detoksie.
Dla odwrócenia uwagi Żony i skierowania głównego jej impetu w inną stronę, głośno zaakcentowałem fakt, że w ciągu roku spadł mi cholesterol całkowity z 315,44 na 296,44. Ale to zdaje się też niedobrze. Więc sam już nie wiem.

Chodząc tak do tej przychodni tam i z powrotem zauważyłem jedną rzecz. Przed nią jest ładny placyk, na którym nie mogą parkować samochody. I słusznie. Placyk jest odgrodzony od ulicy i chodnika solidnymi biało-czerwonymi barierami z metalowych rur. I słusznie. Wychodząc z przychodni widzi się za placykiem, dosłownie na wprost, przejście dla pieszych przez ulicę. Ale żeby tam się dostać, trzeba najpierw iść wzdłuż barierek oddalając się od przejścia, by potem chodnikiem, już po drugiej stronie barierek, wracać.
Ja osobiście ściągnąłbym jakiegoś spawacza, który w 10 minut palnikiem acetylenowo-tlenowym odciąłby tuż przy dwóch słupkach dwie poprzeczne rury i jakiegoś kamieniarza-brukarza, który na niewielkim, trawiastym uskoku zrobiłby dwa schodki. W ten oto prosty sposób powstałoby wyjście i wejście do przychodni idealnie na wprost pasa dla pieszych. Może o tej sprawie porozmawiam z szefostwem przychodni.
A na razie jest tak, że sprawni emeryci, jak ja, przechodzą na przejściu dla pieszych, po czym zgrabnie i szybko schylają się pod górną barierką jednocześnie synchronicznie przenosząc nogi, każdą po kolei, nad dolną. I już są przy wejściu. Niesprawni, albo sprawni inaczej, przechodzą na przejściu dla pieszych, idą chodnikiem wzdłuż barierek, by za chwilę wzdłuż nich wracać.

To zrobienie przepustu jest tak oczywiste, że aż dziw bierze, że jeszcze tego nie zrobiono. Stąd moje podejrzenia. Bo być może gdzieś jest umieszczona kamera, która rejestruje cały ruch, a więc tych co przechodzą po barierkami i tych co nie. I jeśli teraz wrzucić te zgromadzone dane do odpowiedniego programu i zastosować odpowiedni algorytm, to mogą z tego wyjść niesamowite statystyczne badania. A jeśli to połączyć z wynikami laboratoryjnymi pacjentów, to powstaje morze potencjalnych tematów.  Oto pierwsze z brzegu:
- stosunek przechodzących do nieprzechodzących w zależności od wieku i płci (banalny i oczywisty),
- stosunek przechodzących do nieprzechodzących w zależności od posiadanego - i tu - cholesterolu całkowitego, glukozy, PSA całkowitego, homocysteiny, witaminy D metabolit 25(OH), kwasu foliowego, itd., itd.,
- liczba nieudanych prób przejścia (stopień rezygnacji), a... i znowu pełen wybór możliwości,
- badania porównawcze ogólnego stanu zdrowia przechodzących i nieprzechodzących (wcale nie takie oczywiste),
itd.
Widzę tu kilka prac doktorskich o światowym znaczeniu. Jest nawet zaczyn, bo maszyna informuje nie tylko w języku polskim, ale również angielskim! I to w Naszym Miasteczku, tuż pod naszym nosem.

PIĄTEK (15.02)
No i pozostały dwa dni do wyjazdu do Pucka.

Żonie to codzienne poranne wyliczanie bardzo się podoba. W Metropolii, gdy jeszcze leżała w łóżku, codziennie rano przed wyjściem do Szkoły zostawiałem karteczkę, na której pisałem, ile jeszcze zostało dni do wyjazdu                          z Nie Naszego Mieszkania.
Po moim powrocie twierdziła, że to jej dodawało sił.

SOBOTA (16.02)
No i nie trzeba być naukowcem lub kimś takim, żeby nie widzieć, że idzie wiosna.

Wczoraj wieczorem, podczas spaceru z Sunią, było słychać śpiewy, nawoływania i trele ptaków, których jeszcze parę dni temu nie sposób było usłyszeć. Dzisiaj to samo, chociażby tak pospolite, zdawałoby się,  gruchanie gołębi.
Ale bardziej uwiarygadniające nadchodzenie wiosny jest to, co dzieje się ze mną i z Sunią.
Po prostu nosi nas.
Wczoraj całe popołudnie marudziłem Żonie, że nie mam co robić.
Bo wszystko, co dotyczy papierów - wszelkich spraw Szkoły i księgowości Naszej Wsi, Nie Naszego Mieszkania            i Naszego Miasteczka dziwnie szybko zrobiłem. A ile można czytać książkę, gazetę w Internecie lub pisać bloga. Więc żeby wyładować z siebie tę dziwną energię, która pojawiła się ni stąd, ni zowąd szukałem sobie "sztucznych" zajęć.
Na wyrost zrobiłem całą logistykę naszego kolejnego wyjazdu, chyba trzytygodniowego - Nasze Miasteczko, Puck, Metropolia, Nasze Miasteczko - co wziąć, czego nie zapomnieć, co gdzie zostawić. Zrobiło to na Żonie spore                  i nieudawane wrażenie, ale ja wiem, że to dlatego, że w tym wszystkim siedzi słowo klucz - Puck!
Powiesiłem pranie i domagałem się drugiego, ale Żona odparła, że jest już za późno. Więc naprawiłem lampę i ciągle była 19.00. To spakowałem się na skomplikowany, wieloczłonowy wyjazd, który nastąpi za dwa dni, i trochę mnie to uspokoiło, bo zrobiła się 20.00.  Po pomyciu garów, wyjściu z Sunią i wieczornych przygotowaniach do łóżka (czas takich przygotowań jest wprost proporcjonalny do wieku przygotowującego się - u mnie to już trochę trwa) nastała 21.00, więc  całkiem przyzwoicie, zwłaszcza że po dwóch miesiącach przerwy wróciłem do Kopalińskiego, nad którym jestem w stanie się zapomnieć na godzinę, półtorej.
Ale dzisiaj to już naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą robić! Sytuacja nie do pomyślenia w Naszej Wsi. Tam każdego dnia było na czym i przy czym skatować się fizycznie i wiedziałem, że to co robię, ma sens i że żyję.
Żona widząc mój stan i chcąc, żebym się od niej odczepił z tym marudzeniem, podsunęła mi pomysł. Przy domu rośnie piękna dorodna brzoza, która jesienią i zimą zrzuca po całym terenie suche gałązki. Jak jestem, to zbieram je sukcesywnie, ale teraz nie było mnie dwa miesiące. Więc nazbierała się na sporym terenie piękna warstwa, na którą łapczywie się rzuciłem. A ponieważ panowało piękne słoneczko (14 st. C), lazur nieba i ptasie trele, więc Sunia tarzała się na oślep w trawie i co rusz mnie napadała, aby uskuteczniać psie szarpanki i siłowania, turbując mnie i siniacząc, bo wszystko robiła na 300% niż normalnie.
Po 2,5 godzinie udało mi się zgrabić cały teren i zapełnić trzy 160. litrowe worki ubitymi gałązkami. Z rozpędu wysprzątałem boks na kubły i je porządnie poustawiałem. I dopiero wtedy poczułem, że żyję. A jak smakował Pilsner Urquell w trakcie oglądania skoków. I z jakim czystym sumieniem je oglądałem.

To wszystko udzieliło się chyba Żonie, bo dzisiaj ułożyła cały plan urlopowo - wakacyjno - letni. Z grubsza, nie wdając się w szczegółową chronologię, chyba będzie wyglądał tak:  Metropolia (koniec czerwca) - Nasze Miasteczko - Elbląg     - Nasze Miasteczko - Nasza Wieś (koniec lipca) - Metropolia - Sandomierz - Zamość - Busko Zdrój - Metropolia (koniec sierpnia) - Nasze Miasteczko (początek września). I układając go na pewno nie chciała rozśmieszyć Pana Boga!

Tak więc przyrody nie da się oszukać, nie uwzględnić! Działa bezbłędnie. Nie muszę chyba mówić, że to dlatego, że jesteśmy jej częścią?!

NIEDZIELA (17.02)
No i dzisiaj rano mogłem powiedzieć Żonie, że właśnie wyjeżdżamy do Pucka.

Mogłem powiedzieć o czymś, co zdawało jej się jeszcze tydzień temu zupełnie nierealnym.
Gdy przyjechaliśmy, byliśmy natychmiast u siebie.
- Tak się czuję, jakbym stąd nigdy nie wyjeżdżała! - powiedziała Żona z wypisanym szczęściem na twarzy.
A wieczorem poszliśmy do Na Molo. To miło znowu zobaczyć znajomych kelnerów i widzieć, że nas poznają.  Zdajemy sobie sprawę, że jest im oczywiście łatwo, bo tylko my przychodzimy tutaj z Sunią, która na ich widok wdzięczy się pamiętając, że zawsze  coś ciekawego podrzucą.


PONIEDZIAŁEK (18.02)
No i tej nocy spaliśmy kiepsko.

Oboje nie mogliśmy się opędzić od natrętnych i zapętlonych myśli, pół jaw, pół snów, często nieracjonalnych, debilnych, takich, jakie tylko nasze mózgi potrafią wytworzyć bez naszej woli.
Rano Żona sprawdziła i okazało się, że jesteśmy w okresie pełni Księżyca.
Trzeba z pokorą przeczekać.

Rano wypuściłem się z Sunią na klif.  Żywej duszy, mgła taka, że widać-nie widać na 100 m i tylko co rusz słychać charakterystyczny świst łabędzich skrzydeł. A jeden piękny dorodny samiec stał na ścieżce i, gdy nas zobaczył, odczekał trochę wcale nie spłoszony, by za chwilę niezgrabnie biec wspomagając się skrzydłami i wznieść się majestatycznie i ze świstem w powietrze. Było oczywiste, że one też czują wiosnę.
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się obwąchać stare kąty, czyli Dziki Zachód. Każde z nas czuło piękna pogodę, lekki szumek (bo to Zatoka Pucusiowa) fal, piasek i brak ludzi.
Na którejś małej plażeczce jakaś młoda mama bawiła się z dwuletnim dzieckiem.
- Przepraszam! - usłyszeliśmy. - Czy wiecie może państwo, która jest godzina, bo nie wzięłam telefonu?!
Ciekawe, co bym sobie o niej pomyślał jakieś 30 lat temu?

Po Dzikim Zachodzie udaliśmy się, jak zwykle o tej porze roku, do Na Molo. Gdy jest ciepło (maj-październik) przeplatamy to wizytą w Strandzie. Ale teraz Strand nie ma racji bytu, bo w środku brak atmosfery, poza tym nie wolno   z psami.
W Na Molo Żona często przerywała czytanie książki i po prostu siedziała i patrzyła. Na tę część zatoki, gdzie w oddali wzdłuż wybrzeża jechały samochody z Helu lub na Hel lub w drugą stronę, gdzie w porcie stały nieliczne teraz łodzie     i gdzie, za wodą i mgłą, był Hel, o czym dobrze wiedziała.
Obok nas siedziało sześciu facetów w różnym wieku.
Po ich sposobie bycia, po reakcji na nasze pytanie, czy nie będzie im przeszkadzać Sunia, gdy usiądziemy obok, po ogólnej aurze, jaka panowała wokół nich, wytypowałem dwie rzeczy - kto jest ich szefem i jakiej są profesji. Bo jak zwykle podsłuchiwałem sąsiedni stolik i na tej podstawie budowałem swoje wizje.
Co do szefa nie pomyliłem się wcale, a co do profesji nieznacznie.
Gdy wychodzili, jeden z nich bez obaw i dosyć bezceremonialnie wygłaskał Sunię, która takie traktowanie uwielbia i mu się bezwarunkowo poddaje, więc się odważyłem.
- Przepraszam! - zacząłem. - A panowie to musicie być z branży budowlanej albo z policji. - Jakieś CBA, ABW, coś takiego?! - dorzuciłem.
- Branża energetyczna! - odpowiedział ten od głaskania. I było widać, że ta "policja" ich nieźle ubawiła.

Wieczorem byliśmy u nas na dole "Pod Złotym Lwem". Każde z nas zjadło, to co zwykle i wypiło, to co zwykle.
I tam podjęliśmy ważną decyzję!


Dzisiaj Pasierbica kończy 32 lata.
I znowu wspomnienia biegnące od mniej więcej jej 12. roku życia.

A przed spaniem całkowicie oswoiłem się z myślami, które dręczyły mnie ostatniej nocy. Nie są mi już nieprzyjazne, umiem z nimi prowadzić dialog i nawet sobie powiedzieć, że coś pożytecznego mi dały.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa.

poniedziałek, 11 lutego 2019

11.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 70 dni.

WTOREK (05.02)
No i dzisiaj Żona ma imieniny.

Takie tam imieniny. Jedenasty dzień w łóżku!
Dostała życzenia od Kobiety Pracującej, która jest dokładnie tak samo chora, od Czarnej Palącej i od Po Morzach Pływającego, od Najlepszej Sekretarki w UE i, wraz z kwiatkami, od Kolegi Współpracownika. Oczywiście również od Zagranicznego Grona Szyderców, które wraz z Tłustą Ofelią chorują.
Za to Q-Wnuk-Dyrektor się trzyma. Mogłem się o tym osobiście przekonać, bo dzisiaj w jego przedszkolu obchodzono zaległy, zapewne z powodu chorób, Dzień Babci i Dziadka.
Pasierbica się ciężko zdziwiła, że nic nie wiem, ale czy Żona w tym stanie jest zdolna do zapamiętania i przekazania wszystkiego.
Więc w ostatniej chwili przestawiłem dwa wcześniej zaplanowane spotkania, od rana żarłem witaminę C i tak przygotowany poszedłem do przedszkola.
Q-Wnuka dyrektora reprezentowało oczywiście najliczniejsze grono i to samych babć i dziadków. Ze strony jego ojca, mojego Q-Zięcia, byli oboje dziadkowie, a ze strony matki, mojej Pasierbicy, oboje pradziadkowie i ja, Q-Dziadek, jako element paczworkowości. Gdyby stawili się wszyscy, to razem byłoby: trzy prababcie, jeden pradziadek, dwie babcie, dwóch dziadków, jedna Q-Babcia, no i ja Q-Dziadek.
Dziesięć osób. Więc nikt nie może startować do Q-Wnuka-Dyrektora. Oczywiście on się nad tym nie zastanawia.          A mógłby, gdyby jego matka poszła w ślady swojej (mojej Żony) i urodziła syna w wieku lat dwudziestu. Ale niestety, Pasierbica nie wzięła przykładu z mojej Żony i poczęła dopiero w wieku lat dwudziestu siedmiu. I to w Niemczech na dodatek.

Wieczorem, na wszelki wypadek, wypiłem trzy kieliszki Luksusowej.
I zobaczymy.

Oczywiście kupiłem Żonie piękne róże, ale to w jakimś sensie proforma. Bo doskonale wiedziałem, co tak naprawdę może ją uszczęśliwić.
- Za parę dni zapraszam cię na pyszny obiad w Na Molo w Pucusiu.
Spojrzała na mnie udręczona.
- Wiesz, mnie się wydaje, że my już stąd nigdy nie wyjedziemy!

Ale ja wiem, że wyjedziemy!

ŚRODA (06.02)
No i dzisiaj miałem fajny dzień.

Z ośmiu godzin pracy, jedną poświęciłem na sprawy służbowe, a resztę na prywatne.
To jest jeden z plusów nie posiadania szefa.

W Szkole przebywałbym dłużej, ale ostatnio na ósmą przywożę Najlepszą Sekretarkę w UE, a o 16.00 odwożę ją do domu. Bo się boję, że gdzieś po drodze znowu coś złapie, a wtedy będę musiał się zgodzić z Żoną - nie wyjedziemy stąd nigdy!
Oczywiście te wspólne przyjazdy i wyjazdy są okołoszkolną sensacją dającą pożywkę, zwłaszcza rano, ochroniarzom    i różnym inny pracownikom administracyjnym z innych zaprzyjaźnionych firm.

Przez godzinę zrobiłem wszystkie ważne duperele (ta zbitka słów to chyba oksymoron), a prawie przez siedem wisiałem na telefonie i załatwiałem sprawy:

- z US właściwym dla miejsca zamieszkania, czyli dla Naszej Wsi - zwrot nadpłaconej kwoty z tytułu PIT-4  (płacę większy podatek od wynagrodzeń pracowników niż należny - a co!),

- z sympatyczną agentką ubezpieczeniową z WARTY, z którą współpracujemy od lat i która ubezpiecza nam obowiązkowo hipotekę Naszej Wsi - dlaczego dostałem pismo "przypomnienie o wpłacie", żebym uregulował należność w wysokości 24 zł, skoro, zgodnie z jej wytycznymi i obliczeniami wszystko w terminie zapłaciłem (najbardziej wkurzyła mnie treść fałszywo-kulturalna: "Wierzymy, że opóźnienie powstało w wyniku niedopatrzenia. Jednocześnie zapewniamy, że dokonanie wpłaty w terminie do 25/01/2019 - Szamanka całą korespondencję z Naszej Wsi przywiozła mi wczoraj - pozwoli uniknąć przekazania sprawy na etap postępowania windykacyjnego).

- z anonimowo-korporacyjnym systemem ubezpieczeniowym Santander Aviva, który przysłał nam polisę i kazał zapłacić składkę za nieruchomość, której nie posiadamy,

- nakładki radiowej na wodomierzu w Nie Naszym Mieszkaniu.

Żadnej sprawy nie dało się załatwić jednym ciągiem, w określonym sensownym czasie, tylko trzeba było wracać             i przeplatać z pozostałymi, co wymagało mojego skupienia i czujności, żeby, przy tym przeplataniu i powrotach,          np. w US nie zgłaszać pretensji o brak nakładki radiowej na wodomierzu, a w WARCIE, np. nie domagać się zwrotu nadpłaconego PIT-4.


21.stycznia omyłkowo podwójnie wysłałem kwotę PIT-4. Z jednej strony moja wina, bo już wiele razy obiecywałem sobie, że spraw wymagających skupienia i trzeźwości umysłu, nie będę załatwiał w Szkole od razu, to znaczy jak przyjdę o 06.00-07.00, tylko później, najlepiej po godzinie, gdy zacznie działać kawa. Z drugiej strony to wina gównianego systemu Santandera, który jest ciągle ulepszany, a który nie wysyła prostych komunikatów.
22. stycznia zadzwoniłem do US.
- Proszę pana, proszę napisać pismo!
- A kiedy mogę spodziewać się zwrotu?
- Proszę pana, ja nie mam zamiaru przetrzymywać pańskich pieniędzy, góra siedem dni, ale muszę sprawdzić PIT-4R, czy nie ma żadnych zaległości.
Pismo wysłałem 24. stycznia, a dzisiaj zadzwoniłem.
- Obiecała pani, że góra 7 dni.
- Tak mam pańskie pismo, ale ono przyszło 29. stycznia. - A poza tym muszę sprawdzić PIT-4R, czy nie ma żadnych zaległości.
- Ale proszę pani, zgodnie z przepisami roczny PIT-4R mogę wysłać do 31. stycznia, więc te dwie sprawy przecież nie mogą mieć nic wspólnego.
- Zadzwonię do pana.
Za godzinę zadzwoniła.
- Wysłałam panu te pieniądze.
- O, bóg zapłać! - wyrwało mi się. Nie zareagowała.
- Wie pani, by bardzo lubimy z Żoną przychodzić do "naszego" US - dodałem. - Bo wszystkie panie są miłe, uczynne, pomocne i kompetentne. - A sprawy są różne, czasami trudne.
- O dziękuję! - ucieszyła się. - Przekażę wszystkim koleżankom.
Z mojej strony to nie był żaden pic. Po prostu w "naszym" US tak jest. Dzwonią panie urzędniczki i pilnują twoich spraw.


Jakoś o 13.00 pojechałem do sympatycznej agentki ubezpieczeniowej z WARTY.
- Ależ niech pan się nie przejmuje! - Ja tylko skseruję to przypomnienie o wpłacie i my sami wszystko wyjaśnimy.
Według mnie problem polegał na tym, że pani na dwóch polisach Naszej Wsi policzyła dwa razy odpowiedzialność cywilną, a więc za dużą składkę. A przecież nie można za jakieś zdarzenie z tytułu odpowiedzialności cywilnej odpowiadać dwa razy.
- To niech pan sobie pomniejszy kwotę przelewu o 24 zł (tu nabazgrała na karteluszku przeliczenie) i będzie dobrze.       - powiedziała w ogóle nie poprawiając polisy.
Ale dobrze nie było, skoro SYSTEM przysłał fałszywo-uprzejme przypomnienie o wpłacie. Że też ja, Stary Wróbel, dałem się nabrać na takie plewy.
- Ale wie pani, tu w cesji jest wymieniony BZWBK, a to od kilku miesięcy jest Santander.
- Tak, tak, ale oni to honorują.
Pojechałem do banku złożyć dokumenty.
- Czy ma pan dowód osobisty? - zapytała pani przy wręczaniu pliku papierów.
- A po co pani jest potrzebny mój dowód osobisty?!
Słowem się nie odezwała, tylko zaczęła przeglądać dokumenty.
- Czy nadal potrzebny jest pani mój dowód? - zapytałem retoryczno-zaczepnie.
- Nie.
Widocznie musiała mi w rewanżu dopiec, bo za chwilę usłyszałem:
- Proszę pana, ale tu jest cesja na BZWBK, a to od kilku miesięcy jest Santander. - I...
- To wszystko wiem, proszę pani, proszę mi nie tłumaczyć! - Ale agentka z WARTY stwierdziła, że państwo to będziecie honorować.
- Chwileczkę, upewnię się u doradcy.
I po chwili:
- No niestety, nie mam dla pana dobrych wieści. - Cesja jest źle wystawiona!
I ostentacyjnie podarła przed chwilą zrobioną kserokopię.
Bez słowa zadzwoniłem do pani z WARTY, nastawiłem na głośność i poprosiłem obie panie, żeby sobie pokonferowały.
- Proszę pani, nie możemy przyjąć tej cesji, bo jest wystawiona na nieistniejący bank.
- A mogłaby pani mi ten dokument zeskanować i wysłać na moją skrzynkę? - Zrobię stosowne adnotacje, podpiszę, postawię odpowiednie pieczątki, zeskanuję i odeślę pani, żeby już pana nie fatygować.
Pani z banku pobladła.
- Proszę pani! - nabrała tchu. - Ja nie mogę osobie trzeciej wysyłać takich dokumentów.
Umówiłem się z panią z WARTY, że jutro przyjdzie do Szkoły i że wszystko poprawi.
Na koniec pani z banku chcąc poprawić napiętą atmosferę starała się jeszcze usprawiedliwić:
- Bo wie pan, BZWBK już od września...
- Proszę pani, już pani mówiłem, że o tym  wszystkim wiem, bo mam u państwa konta, więc proszę mi nie tłumaczyć!    - Błagam! - Przyjdę jutro. - Pani będzie?!
Kiwnęła potakująco głową i całkiem zamilkła. Widocznie w oczach miałem szaleństwo.
Wieczorem Żona w swoim stylu skomentowała.
- Moim zdaniem ona jutro pójdzie na chorobowe.


Wśród pism, które przywiozła Szamanka była rocznicowa polisa wystawiona przez Santander Aviva na nieruchomość, której od dwóch lat nie mamy. Przez dwa lata przesyłali właściwą polisę, aż tu nagle SYSTEM (bo wiadomo, że to SYSTEM) coś "wymyślił".
O 09.08 zadzwoniłem pierwszy raz. Usłyszałem "męski" automat:
- Aktualnie wszyscy nasi konsultanci prowadzą rozmowy. Prosimy, poczekaj, na połączenie.
Przy idiotycznej muzyczce wytrwałem 2 minuty.
O 09.12 zadzwoniłem drugi raz, przebrnąłem przez komunikat i tym razem krótką idiotyczną muzyczkę, by zrelacjonować konsultantce sprawę.
- A to ja pana przekieruję do DZIAŁU UTRZYMANIA KLIENTA.
Sama nazwa była dziwna i od razu podejrzana. Bo czy Towarzystwo UTRZYMUJE klienta, który splajtował i jest bez środków do życia? I to może do końca jego życia? No, no!
A może go UTRZYMUJE na siłę, kiedy on chce dać nogę, bo ma już dosyć tego Towarzystwa?
Z Działem oczywiście się nie połączyłem.
09.22 - przebrnięcie przez komunikat i muzyczkę. Zaparłem się, by po 5. minutach usłyszeć "żeński" automat:
Szanowni Państwo! (tak sobie wyobraziłem, że mówiła do nas przez "P") W chwili obecnej wszystkie nasze linie są zajęte. Prosimy o telefon w późniejszym terminie.
10.15 (trochę się opóźniłem zajmując się jakimiś drobiazgami) - jak wyżej.
10.47 - jak wyżej.
W międzyczasie się wycwaniłem i w krótkich przerwach między telefonowaniem załatwiałem drobne, ale istotne sprawy, a w trakcie "połączenia" i słuchania idiotycznej muzyczki zdążyłem zjeść Posiłek Energetyczny, uparcie nazywany przez Żonę śniadaniem, i nawet zacząłem przymierzać się do brunchu.
14.03 (musiałem wyjść na spotkanie z sympatyczną agentką ubezpieczeniową z WARTY) - jak wyżej.
14.15 - jak wyżej.
14.20 - dojrzałem w stopce pisma inny numer telefonu. Jakaś infolinia (ten "mój" był ze Stolicy).
Dzwonię.
Witaj w Avivie. Zapraszamy do korzystania z serwisu pakietu "Bądź zdrów": - Umówienie wizyty lekarskiej-wybierz 1, usługi assistance (chyba, bo automat mówi asistans)-wybierz 2.
14.30 - Wracam do "mojego" telefonu - "męski" automat, muzyczka i... żywy konsultant.
- A to ja pana przekieruję do Działu Utrzymania Klienta.
W błysku geniuszu zapytałem, czy ja nie mógłbym otrzymać numeru telefonu do tego działu.
- Bo bym sobie sam zadzwonił. - dodałem przymilnie.
- Ależ oczywiście! - To jest numer poznański.
Dodzwoniłem się bez problemu, ale młody pan natychmiast się znarowił słysząc, że ja to nie moja Żona, która widnieje w dokumentach.
- Proszę pana. - powiedział do mnie. - Ja nie mogę panu podać żadnych danych.
Więc też się znarowiłem i wydarłem.
- Ale ja nie chcę od pana żadnych danych! - To ja panu podam kretyńskie dane z waszego pisma, pan je zapisze, nie musi pan nic mówić, bo jesteśmy nagrywani, nie musi pan potwierdzić, że pan zapisał to wszystko, co przekazałem! - Musi pan milczeć, a potem zadzwonić do mojej chorej Żony! - Podaję jej numer telefonu!
- Dobrze, zadzwonię. - odparł niechętnie po dłuższej ciszy.
A Żonie ponoć się tłumaczył, że jemu nie wolno, itd.
Żona odręcznie musiała napisać pismo, że nieruchomość, która nie jest nasza, nie jest naszą. Po czym w Szkole Najlepsza Sekretarka w UE je zeskanowała i wysłała na pocztę Żony. Po to, żeby Żona ze swojej(!) skrzynki wysłała pismo do DZIAŁU UTRZYMANIA KLIENTA, który według mnie powinien mieć nazwę DZIAŁ ZNIECHĘCANIA KLIENTA albo DZIAŁ ODPYCHANIA KLIENTA.
Jeszcze dwie rzeczy w tym wszystkim zwróciły moją uwagę. Rodzaj i formy komunikatów przekazywanych przez "żeńskie" i "męskie" automaty.
"Męski" mówił do klienta na TY i informował niefortunnie, że konsultanci prowadzą rozmowy. Chyba byłoby lepiej, gdyby po prostu obsługiwali klientów, a nie prowadzili rozmowy w godzinach swojej pracy.
A żeński zwracał się w formie grzecznościowej Państwo (chyba przez "P"). Można by rzec: Wyższa Kultura Bankowości. WKB!


Ileś dni temu w drzwiach Nie Naszego Mieszkania zastaliśmy kartkę "Proszę o pilny kontakt z biurem Spółdzielni, (pisownia oryginalna) z uwagi na konieczność wymiany nakładki radiowej na wodomierzu zamontowanym w Pani/Pana mieszkaniu."
Przejęty zadzwoniłem, bo, wiadomo, więcej nas nie ma (z wyjątkiem ostatnich dwóch miesięcy, kiedy jesteśmy cały czas), niż jesteśmy. Przedstawiłem  pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pani! - przerwałem jej brutalnie. - To nie jest mój numer telefonu, a ja tutaj nie mieszkam, tylko przebywam (ostatnio mieszkam - pomyślałem).
- To ja panu podam numer telefonu do pana, on jest z firmy zewnętrznej, to się panowie umówicie.
Do faceta dzwoniłem ten dzień i cały następny. Bezskutecznie.
Kolejnego dnia zadzwoniłem do spółdzielni. Przedstawiłem pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pani! - natychmiast jej przerwałem zaciskając zęby.- To nie jest mój numer telefonu, a ja tutaj nie mieszkam, tylko przebywam. Mówiłem to ostatnio pani, albo pani koleżance, bo nie wiem, z kim rozmawiam.
A tak, tak! - odparła niezrażona. - To ja wyślę maila do tego pana, żeby się z panem skontaktował.
Po dwóch dniach ciszy, czyli dzisiaj, zadzwoniłem do spółdzielni. Przedstawiłem pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pa... - tym razem ona mi przerwała i dodała:
- A wie pan, ten pan jest na urlopie. - To może ja panu podam numer telefonu do jego szefowej.
Zadzwoniłem natychmiast.
Odebrał jakiś młody gostek. Podałem mu problem - konieczność szybkiej wymiany nakładki radiowej na wodomierzu, bo ja za parę dni wyjeżdżam i mieszkanie będzie zamknięte.
Gostek się wyraźnie spłoszył i za chwilę usłyszałem w tle: Szefie, jakiś pan coś chce!  
- Słucham! - usłyszałem.
Przedstawiłem szczegółowo problem.
- Ale pan się dodzwonił do szpitala!
- Do szpitala?! - wybąkałem zdumiony.
- A może ma pan jakieś dolegliwości?! - zapytał mnie facet, wyraźnie w tej sytuacji tendencyjnie                    i retorycznie.
- Ja nie mam, ale chyba ci w spółdzielni mają! - odparłem ze śmiechem.
- No ja myślę! - odparł tamten.
Natychmiast zadzwoniłem do spółdzielni, niczego nie przedstawiałem, tylko od razu rozdarłem mordę!       Pani się wyparła i podała mi inny numer telefonu.
Zadzwoniłem natychmiast.
I rzeczywiście po drugiej stronie miałem szefową właściwej firmy. Przedstawiłem sprawę i podałem adres.
- A skąd pan dzwoni?
- Jak to skąd? - byłem szczerze zdziwiony i zdumiony.
- No z jakiej miejscowości?
- Z Metropolii. - odparłem niepewnym głosem, nie wiedząc o co w zasadzie chodzi.
- A z Metropolii! - głos jej przygasł na tyle, że w wyobraźni ujrzałem jej głowę opadającą pod ciężarem tej wiadomości.
- Tak! Z Metropolii! - postanowiłem mściwie ją dobić.
- Bo wie pan, kolega jest na urlopie. - To jak wróci, to się z panem skontaktuje.
- Ale mnie już wtedy przez dwa tygodnie nie będzie!
- A, nie szkodzi! - Jakoś się dogadamy.
Jako szef zacząłem ją rozumieć i nawet współczuć.


A wieczorem byłem umówiony na coroczną kontrolę instalacji gazowej.
Na drzwiach wejściowych za pomocą kartki z podanym jedynym "naszym" numerem lokalu zostaliśmy napiętnowani jako ci, którzy do tej pory nie udostępnili mieszkania celem zbadania szczelności instalacji gazowej, przez co nieodpowiedzialnie narażamy zdrowie i życie współlokatorów.
Chyba nie jestem odpowiedzialny, bo kartka wisiała już jakiś czas, zanim zadzwoniłem i się umówiłem.
Badania wykazały, że instalacja jest w porządku.
-To do zobaczenia w piątek! - rzucił facet na pożegnanie.
- Jak to w piątek?! - Przecież to za dwa dni! - I po co?!
- Aaa! - No właśnie. - odparł. - Dzisiejsza kontrola była zeszłoroczna. - Przecież mieszkanie nie było udostępnione? - stwierdził bezdyskusyjny fakt. - A piątkowa będzie tegoroczna!
- Ale co może się zmienić przez dwa dni?! - zaprotestowałem logicznie. - To nie może pan wpisać od razu dzisiejszych wyników-pomiarów do tych "piątkowych"?!
- Ja mógłbym i to jest logiczne! - Ale SYSTEM nie pozwoli! - Rozumie pan, SYSTEM!
Umówiłem się na piątek.

A już całkiem wieczorem zadzwonił pan z PZU i niczego nie musiał mówić. Ledwo słyszalnym głosem przełożył jutrzejsze spotkanie w sprawie ubezpieczenia sprzętu Szkoły.
- Może uda mi się przyjść w piątek! - dodał chrapiąco, czym doprowadził Żonę do ciężkiego kaszlu z powodu śmiechu, jaki ją dopadł na myśl, że ona właśnie leży w łóżku dwunasty dzień z podobnego powodu.
A jeszcze później dowiedziałem się, że ostatni bastion z Zagranicznego Grona Szyderców, czyli Q-Wnuk padł i to         w ciągu jednego dnia. Ma temperaturę. Cała rodzina leży w domu schorowana.

A mnie żadne cholerstwo nie bierze. Może przez Luksusową, a może przez stałe picie wodnego roztworu miodu             i witaminy C, może przez głód, jaki cierpiałem w dzieciństwie, może przez to, że wychowała mnie ulica, a może przez geny. A może przez wszystko razem.
I tak minęła mi środa.

CZWARTEK (07.02)
No i Najlepsza Sekretarka w UE dostała histerii.

Na szczęście krótkiej.
- Ja tego faceta z PZU na pewno nie wpuszczę do sekretariatu! - O co to, to nie!

Potem przyszła pani z Warty zrobić odpowiednie adnotacje, że cesja jest na bank Santander i poprzybijać odpowiednie pieczątki.
A potem pojechałem do banku i złożyłem dokumenty u tej samej pani, która jednak "odważyła się" przyjść do pracy.
Teraz oczywiście czekam na wybuch bomby o nazwie "24 zł", bo dla mnie jest oczywiste, że wpisy w polisie trzeba zmienić.
I za kilka godzin się zaczęło. Zadzwoniła pani z WARTY.
- Mógłby mi pan zeskanować dowód wpłaty składki i przesłać mailem, bo oni tam nie mogą się połapać.
Czekam dalej.

PIĄTEK (08.02)
No i zadzwonił facet z PZU, że będzie za 20 minut.

Natychmiast kazałem się Najlepszej Sekretarce w UE zamknąć w sekretariacie.
Patrzyła na mnie z powątpiewaniem zmieszanym z niedowierzaniem.
- Mówię serio! - Proszę się zamknąć i nie wychodzić dopóki nie dam pani znać!
- Ale to obciach, panie dyrektorze!
- Obciach, obciach! - wkurzyłem się. - A chce pani ponownie zachorować i żebym nie wyjechał?!
Zamknęła drzwi przy słabych odruchach obronnych.
- A co będzie, jeśli pan będzie chciał wejść, albo ja wyjść?!
- Zdzwaniamy się komórkami! - Jak w prawdziwej operacji wojskowej!

Sam zaczaiłem się na agenta.
Jak tylko się pojawił, zaprowadziłem go na drugi koniec Szkoły zabraniając mu prób wchodzenia do sekretariatu.
- Jest pan izolowany! - uprzedziłem. - A kontaktować się z panem będę tylko ja. - Podam kawę, jak pan ma ochotę.
Dałem znać Najlepszej Sekretarce w UE waleniem pięścią w drzwi (dla lepszego efektu), że już może wyjść                    i przypomniałem, że salę nr 15 ma omijać szerokim łukiem.
Gdy przyszedłem po kawę, okazało się, że kawa jest już u agenta.
No szlag mnie jasny trafił.
- Ale ja tam weszłam na bezdechu! -  próbowała mnie bezskutecznie uspokoić dolewając oliwy do ognia.
Po wszystkim poszedłem po pusty kubek, żeby go umyć, ale kubka już nie było.
Wpadłem przerażony do sekretariatu.
- Ale panie dyrektorze! - To nie wypada, żeby pan mył kubek po gościu!

No niech mnie!...

SOBOTA (09.02)
No i rano ze Szkoły złośliwie zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE.

Złośliwie, bo cały weekend miała wolny, a po całym tygodniu wożenia jej tam i z powrotem i monitorowaniu jej zdrowia, miała prawo mieć mnie dosyć.

Kazałem jej do mnie mówić o czymkolwiek, a ja tylko słuchałem. Po jej głosie, żeby nie wiem, jak udawała, jestem        w stanie stwierdzić, czy jest chora, czy zdrowa.
Jest zdrowa, więc w niedzielę możemy spokojnie jechać do Naszego Miasteczka.

Dzisiaj w Szkole nastąpiła pewna zmiana warty.  Po dziesięciu latach współpracy (muszę to dokładnie sprawdzić) rozstawałem się z Księgową. Ufaliśmy sobie, byliśmy na swój sposób zaprzyjaźnieni, ale w ostatnich latach jej problemy zawodowe i osobiste powodowały, że mój wkład we współpracę przestał być adekwatny do wyników. Po prostu się zmęczyłem i formuła się wyczerpała.
Ale rozstajemy się w dużej sympatii. Gdy przypadkowo się spotkamy w mieście, żadne z nas nie przejdzie na drugą stronę ulicy. I myślę, że będziemy mieć też okazje do spotkań nieprzypadkowych.

Nowa księgowa, o greckich korzeniach i urodzie, dobrze rokuje. Podsłuchiwałem dzisiaj, jak rozmawiały między sobą, dokonując aktu przekazania, rzeczowo, profesjonalnie i z sympatią.

NIEDZIELA (10.02)
No i piszę w temperaturze +16st. C. Pilsner Urquell, jako kompatybilny, ma podobną.

Biorąc pod uwagę fakt, że gdy wyjeżdżaliśmy, system grzewczy, gazowy, nastawiliśmy na +15 st.  C, to i tak jest pięknie, że po dwóch godzinach mamy +16. Wiadomo, duża kubatura do nagrzania, bezwładność olbrzymich żeliwnych grzejników, które uwielbiamy,  więc trzeba poczekać na ludzkie temperatury. A przecież nie mogliśmy zostawić domu przez blisko dwa miesiące, o czym wówczas nie wiedzieliśmy i planowaliśmy zupełnie coś innego, na +22, bo by gaz puścił nas z torbami. I tak zresztą zimą nas puszcza, ale przy stosowaniu tego "wyjazdowego" systemu, trochę mniej.

Byliśmy natychmiast u siebie w domu.  Nie to co w Dzikości Serca, gdzie nigdy nie było wiadomo, co nas czeka po przyjeździe. A czekały nas różne rzeczy. Tutaj, w Naszym Miasteczku, wystarczyło, żeby temperaturę na czujniku nastawić na 22, odkręcić wodę i się rozpakować. Ubrałem ciepłą zimową kurtkę, włożyłem zimowe buty, wypiłem trzy kieliszki Luksusowej (w każdym miejscu naszego pobytu musi być w pogotowiu) i mogłem ogrzewać lodowate ręce  Żony i nos, jeszcze bardziej lodowaty.
A potem wypędziłem Żonę do łóżka. Zaległa pod dwiema kołdrami i narzutą z IKEI obstawiona różnymi płynami, od gorących rozgrzewających, po letnie witaminowe.

Sytuacja jest opanowana.
Sunia, po zjedzeniu wieczornej porcji, ułożyła się z westchnieniem ulgi na kanapie ułożywszy łeb  na wyższym oparciu. Dolne powieki jej opadły ukazując krwistość i wampirowość gałek ocznych. Przez sen od czasu do czasu powarkuje reagując na odgłosy domu.
Ona i my jesteśmy w domu. Ja jestem zachwycony!

Z Metropolii wyjechaliśmy przed jedenastą. Cała podróż trwała 6 godzin z dwoma postojami - jednym policyjnym             i drugim standardowym posiłkowo-wypoczynkowym.
Gdy braliśmy w leasing Inteligentne Auto, wybraliśmy konkretnie to z trzech  powodów. Po pierwsze diesla, bo tylko diesel w tym modelu miał napęd na cztery koła, po drugie diesel, bo wiedzieliśmy, że tylko diesel ma w tym modelu odpowiednią moc (przyjemnie jest przy 150. km/godz. spokojnie, bez wysiłku, wyprzedzać ociężałych kierowców) i po trzecie diesla wiedząc, że często będziemy jeździć na trasach i się nam to opłaci. A przy okazji spalimy cząstki stałe na katalizatorze,  więc go nie zatkamy i nie zapłacimy przy jego ewentualnej wymianie 4-5 tys.złotych.
Ale tym razem w Metropolii przez dwa miesiące, dzień w dzień, pokonywałem rano raptem trzy kilometry i tyle samo wracając ze Szkoły. Więc silnik żadną miarą nie zdążył się nigdy zagrzać, co dla diesla jest zabójcze! I nie mogło pomóc przywożenie i odwożenie Najlepszej Sekretarki w UE, bo  mieszka na Naszym Osiedlu. Więc, jako chemik, cierpiałem bardziej widząc oczami duszy, jak katalizator zatyka się tymi wrednymi atomami węgla (symbol C! - sadza!), które nie mogły się spalić chociażby w niepełnym spalaniu do CO (trującym skądinąd tlenku węgla, zwanym potocznie czadem). Bo przecież przy zimnym silniku nie mogłem marzyć o pełnym spalaniu do CO2 (dwutlenek węgla), który przy moim współudziale pięknie zwiększałby globalny efekt cieplarniany.
Stąd na esce dałem czadu czując jak z każdą minutą katalizator odżywa, a ja zaoszczędzam 4-5 tys. złotych.
W pewnym momencie, nie wiadomo skąd i jak, znalazło się za mną czarne BMW z niebieską dyskoteką z przodu.
- Kurwa, chyba zapłacę mandat! - rzuciłem w przestrzeń samochodu i do niczego nie spodziewającej się Żony.
Zjechałem na prawy pas za jakiegoś ślamazarę, który jechał 100 km/godz., ale to mi  specjalnie nie pomogło. BMW zrównało się ze mną, a pan policjant - "pasażer" machnął mi pięknym czerwonym lizakiem. Po czym BMW bez trudu mnie wyprzedziło (nic dziwnego, skoro jechałem ledwo setką) i z tyłu wyświetliło śliczne czerwone, ledowe,  czytelne napisy Follow us naprzemiennie z Jedź za mną. Żonie się to nawet spodobało.
- To takie nowoczesne!
Mnie też się to podobało, bo czułem się, jak w amerykańskim filmie, gdzie Al Pacino - policjant - zatrzymał De Niro - gangstera. Tylko że Al Pacino wyświetlał Follow me, bo był sam, a tu
policjantów było dwóch, więc napis logiczny.
BMW "wywiozło" nas na jakieś zadupie, z dala od eski. Od strony pasażera wysiadł policjant, ten od lizaka, ubrał dopiero teraz, sprytnie,  żółtą odblaskową kamizelkę i podszedł do nas. Przedstawił się i dodał, czy wiem, dlaczego zostałem zatrzymany.
- 140?! - zapytałem lakonicznie nie chcąc wyjść na przygłupa, który niby nie wie, o co chodzi. A jednocześnie starałem się trochę "zmniejszyć" prędkość.
- 154! - odparł równie lakonicznie. - A tutaj można 120. - poinformował mnie, jakbym nie wiedział (taka gra). - Chce pan zobaczyć pomiary?
- Nie, dziękuję! - Wierzę panu na słowo! - Wie pan - dodałem - Żona chora (co było zgodne z prawdą), przed nami 400 km (co było zgodne z prawdą) i człowiek nie patrzy na prędkościomierz (co było ewidentnym picem).
- O cholera! - humanitarnie zareagował policjant. - To wykroczenie podpada pod 6 punktów karnych i 200-300 zł mandatu. - To ja proponuję 200 zł, ale punkty muszą pozostać. - Czy pan się zgadza, czy wystawiać wniosek do sądu?
- Nie, no oczywiście zgadzam się.
A miał tak sympatyczną, miłą i dobroduszną  twarz, że zapłaciłbym nawet, gdybym nie dokonał żadnego wykroczenia. Ludzie w policji, ci z HR, jeśli takowi są, powinni do drogówki zatrudniać  samych takich, jak ten nasz. Kierowcy płaciliby bez szemrania. Nawet za wykroczenia, których nie popełnili.
Za chwilę policjant z wypisanym mandatem, moim dowodem osobistym i prawem jazdy wrocił do nas.
- O widzę, że pan mieszka na końcu świata? - stwierdził, jak się okazało za chwilę, na podstawie mojego dowodu.
- A nie, nie! - My mieszkamy tu zaraz, w sąsiednim powiecie, w Naszej Wsi! - dodałem myśląc, że  zasugerował się tymi 400. kilometrami.
- A wiem, wiem, gdzie to jest!  - odparł. - Ja mieszkałem w sąsiedniej wsi.
- To my tam robimy zakupy! - na trzy cztery krzyknęliśmy z Żoną.
- A obok, w innej wsi, mój chrzestny ma warsztat samochodowy.
- A to my u niego od lat naprawiamy nasze samochody! - znowu wspólnie krzyknęliśmy.
- O cholera! - Chyba nie powinienem się przyznać.
- Nie szkodzi! - zgodnie odparliśmy. - Jak będziemy u pana Chrzestnego, to powiemy mu, żeby koszty naprawy zmniejszył nam o 200 zł.

Wróciliśmy na eskę.
Po raz pierwszy w blisko trzyletniej przygodzie z Inteligentnym Autem przełączyłem wskaźnik na desce rozdzielczej, tej, na której Inteligentne Auto stara się mnie o wszystkim poinformować, a ja go do tego nie dopuszczam , bo chcę spokojnie jechać. Nie interesuje mnie, ile spalam w tej chwili, ile spaliłem na ostatnich 100 km, ile spaliłem w ciągu ostatniej godziny, ile wydzielam CO2, jaka jest prędkość (bo przecież słyszę silnik), że często przekraczam środkową linię, jakie jest ciśnienie w oponach i dziesiątki dupereli. Chcę spokojnie jechać i tą jazdą się rozkoszować!
Więc zawsze główny wskaźnik przełączam na Świętą Śrubkę (tak ją nazywam), której widok w czasie jazdy działa na mnie kojąco. Bo o niczym mnie nie informuje. Wychodzę z założenia, że jeśli naprawdę będzie się coś działo, to Inteligentne Auto pokona mój opór i na pewno znajdzie sposób, żeby mnie poinformować, że właśnie za chwilę stracę któreś koło, albo że wybuchnie silnik.
Ale tym razem cały czas miałem przed oczami wyświetlane precyzyjnie duże cyfry/liczby mówiące o tym, jaką jadę prędkością. I muszę powiedzieć, że to na mnie działało, wcale nie denerwowało i nogę z gazu zdejmowałem.
Ale innych wskaźników do głosu nie dopuszczę!

Te 6 zainkasowanych punktów przypomniało mi pewien okres w życiu.
Chyba w 2008 lub w 2009 w styczniu w ciągu trzech tygodni nazbierałem 21 punktów. Wszystkie za przekroczenie prędkości. Wybielać się nie będę, ale w kilku miejscach po prostu nie zauważyłem znaków, będąc aktualnie w jakichś tam trudnych swoich stanach psychicznych. Do 24., grożących ponownym zdawaniem egzaminu na prawo jazdy, brakowało niewiele, więc zapisałem się na kurs resocjalizacyjny. Należało wpłacić 300 zł i być na 6 godzinach zajęć. Obecność była sprawdzana niespodziewanie, lotnie aż trzy razy w trakcie zajęć. Za uczestnictwo otrzymywało się zaświadczenie, a z indywidualnego konta zdejmowano 6 punktów, więc później przy 18. mogłem  oddychać swobodniej, ale oczywiście bez szaleństw.
W pierwszej części zajęcia prowadził oficer policji z drogówki, a w drugiej pani psycholog.
Na sali było dwudziestu skazańców, w tym jedna kobieta. Tylko ona i ja zdawaliśmy się wiedzieć, dlaczego się tu znaleźliśmy. I byliśmy pozytywnie nastawieni na akt resocjalizacji przyjmując nasze winy za oczywiste. A reszta?
Reszta darła mordę na policjanta za źle ustawiane znaki (z czym się akurat zgadzam), za bezsensowne ograniczenia prędkości, za szykany ze strony policyjnych patroli, za zły stan dróg, itd. Na tyle wyprowadzili policjanta z równowagi, że zagroził  zerwaniem zajęć. A ja i ta pani patrzyliśmy w niemym podziwie na tę bandę idiotów.
Z kolei pani psycholog musiała wysłuchiwać pseudonaukowych wywodów tychże samych, że np. gdybym jechał szybciej, to chyba jest oczywiste, że miałbym już dawno za sobą tę kolizyjną sytuację, w której brałem udział, czyli że bym ją "wyprzedził", czyli że by do niej nie doszło!
Resocjalizacji starczyło mi na jakieś dwa lata, ale jej elementy, w pozytywnym znaczeniu, pozostały we mnie do dzisiaj.

PONIEDZIAŁEK (11.02)
No i Nasze Miasteczko nas wchłonęło.

Za pomocą wszystkich swoich plusów. W 1,5 godziny byliśmy w 10. miejscach - sklepach, warsztacie samochodowym, urzędach, przychodni lekarskiej i aptece. Wyrobilibyśmy się w godzinę, ale wszędzie aż się prosiło, żeby trochę pogadać. Jak to zwykle w Naszym Miasteczku. Żadna ze stron nie oczekuje, żeby tylko anonimowo i szybko załatwić sprawę. Co słychać, dawno państwa nie było, jak zdrowie, jak dzieci, a jak sprawuje się piesek, a co słychać                 w mieście?, itd., itd.

Zadzwonił Po Morzach Pływający.
Czyta bloga,  więc wszystko wie. I już się umawia z nami na spotkanie albo w Pucku, albo w Gdyni.
W Gdyni będzie do początków marca na kursie, nie wiem, czy nie tym samym sprzed jakiegoś okresu, który nie doszedł do skutku z powodu nikłej liczby zainteresowanych. Ale mogę przekłamać.
Kurs ma służyć znaczącemu podniesieniu kwalifikacji.
Po Morzach Pływający uwielbia te rzadkie okresy, kiedy jest w domu, tę swoją pustelnię, tę głuszę pośród lasów.           A zwłaszcza ranki, "kiedy dziewczyny jeszcze śpią" (doskonale go rozumiem) - "wychodzę na zewnątrz i robię porządki, rąbię drewno, bawię się z Bandą Bydlaków..."
Po prostu ładuje akumulatory.

Czarną Palącą zazdrość zeżre na nasze spotkanie, ale trudno.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. Znowu ta symetria.