poniedziałek, 25 marca 2019

25.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 112 dni.

SOBOTA (23.03)
No i ani się spostrzegliśmy, jak nadeszła wiosna.

Kalendarzowo i pogodowo.
Balkon w Nie Naszym Mieszkaniu otwarty na oścież. Widać trawkę coraz bardziej obfitą, wszelkie krzaki wypuszczają listki, charakterystyczne odgłosy ptaków (chyba już się poparzyły :)  ) i zapachy najlepiej, gdzieś w naszej podświadomości, budują obraz wiosny. I słońce.
Sunia ochoczo wyleguje się w cieple, by jednak za chwilę zrezygnować. Za gorąco.
My też już to czujemy.
Zrobiliśmy sobie we troje mały spacer po Naszym Osiedlu w Metropolii. Pomijając oczywistą chęć wyjścia z mieszkania nazywamy to humanizacją miejsca. Ot, prowokujemy i uczestniczymy w takich prostych, codziennych czynnościach        w miejscu, w którym akurat przebywamy. Tym razem poszliśmy osiedlowymi dróżkami i trawnikami do zaprzyjaźnionego EKO-sklepu na drobne zakupy.
Tak sobie pomyślałem, że jak jesteśmy w Naszej Wsi lub w Naszym Miasteczku, lub w Pucusiu, to niczego nie musimy humanizować. Bo tam wszystko, od początku do końca, jest dla ludzi.

PONIEDZIAŁEK (25.03)
No i Metropolia zapewnia zbyt wiele atrakcji.

Z tych dosłownych korzystamy w niewielkim stopniu. Ale jednak. Do tego dochodzą wszelkie zaległości rodzinne             i towarzyskie. Stąd na bzdury, jak pisanie bloga, nie ma czasu.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa.

poniedziałek, 18 marca 2019

18.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 105 dni.

WTOREK (12.03)
No i jadę do Naszego Miasteczka.

Wieczorem postanowiłem spać do  oporu, bo noc poprzednia, "przedkonferencyjna", była kiepściutka. Poza tym, z racji tempa życia, nie ma czasu w danym miejscu na aklimatyzację.
Postanowiłem..., ale co mam zrobić, gdy od zawsze całkiem nieźle funkcjonuje we mnie  zegar biologiczny i do tego dochodzi reisefieber.  "Jechałem" więc już od piątej, by w końcu zwlec się z łóżka o 06.30. Ale bez irytacji - wracałem do Żony i do Naszego Miasteczka. A świadomość ta, nawet przy półsennym i ciągłym przewracaniu się z boku na bok, blokowała zalążki irytacji.
Być może dołożyło się do tego stanu Helowców podłechtanie. Żona twierdzi, że na pochwały, pochlebstwa to jestem uczulony, jak mało kto. Łaknę, ponoć(!), jak kania dżdżu.
Do tej chwili myślałem, chyba jak większość, że sprawa dotyczy grzyba (starego?). Ale nie. Powiedzenie wzięło się od ptaka-drapieżcy. Podobno, jako jedyny spośród nich, lubi polować podczas deszczu. W dni pogodne (paradoksalnie     u mnie dni bez pochwał) wydaje żałośnie brzmiący głos (u mnie skomlenie), co jest interpretowane, jako przyzywanie deszczu (u mnie pochwał).
Otóż wczoraj opublikowałem wpis, zmyłem statki poobiednie (zrobiłem pyszną, jak zwykle, Moją Potrawę na kozim serze), a tu już sms od Heli. Przeczytali.  Wyglądało, jakby czaili się na wpis (już słyszę Żonę - Chciałbyś!).
Smsami Heli mnie komplementowali. Oczywiście, że było to miłe, nie będę się krygował. I padły też słowa "Hel szykuje wydawniczy bestseller z Twojego bloga, więc musimy być na bieżąco :-)"
I znowu - nie jest tak, że o tym nie myślę. To znaczy, nie myślę o bestsellerze, bez jaj. Ale oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy mam myślenie, że może kiedyś, gdy nazbiera się więcej materiału, w jakiś sposób to wydrukuję. Oczywiście, nie wiem, jak miałbym się za to zabrać i jaką formę miałoby to przyjąć. I tu bym chętnie szukał pomocy, wsparcia                  i doradztwa, a może stałej współpracy z Helem. Bo ma on w tych kwestiach rozeznanie i doświadczenie.
Tylko.
Tylko, że trochę już poznałem Hela i wiem, że w pewnych kwestiach jesteśmy podobni do siebie. Na przykład w kwestii "robienia jaj". Żeby zobrazować tę naszą cechę posłużę się rysunkiem Mleczki - Dwóch facetów siedzi przy barze (chyba), takich zatroskanych dyskutantów, a nad nimi "dymek" z napisem... I żeby przynajmniej przy wszystkim było napisane czy to na poważnie czy na jaja (pis. oryg.).
No właśnie, żebym ja to wiedział.
A z kolei wiem, bo na tyle go poznałem, że jak już coś ustalimy, "po etapie jaj", to sprawa będzie traktowana poważnie, profesjonalnie, rzeczowo i realizowana do końca. Bo "jaj" już nie będzie. Dokładnie jak u mnie!!!!!!
Więc na razie, oprócz ich kurtuazji, to w sprawie tej publikacji (ale szumne określenie) niczego nie mogę wiedzieć i być pewnym.
Ale może się uda. Zobaczymy.

Oczywiście wiedziałem, co się stanie, jak "wejdę na rysunki Mleczki". To tak, jak z oglądaniem starych fotografii dokumentujących twoje życie we wszelkich aspektach - prywatnych i ogólno społecznych, w których się uczestniczyło i/lub było się świadkiem.
To może jeszcze o dwóch rysunkach, takich nadających się do zbliżających się świąt.
Pierwszy:
Nad rzeką, na drewnianym pniu siedzi ojciec i syn. Obaj hebanowo czarni, w dredach, wytatuowani, u syna  kość            w przekłutym nosie. Na rękach i nogach różne bransolety i pierścienie, na biodrach przepaski. Tacy "dzicy". Nogi mają zanurzone w wodzie, a w rękach pędzle i metalowe puszki po konserwach(!), z jakąś farbą zapewne. Ojciec zwraca się do chłopca, na którego twarzy widać ciężkie zdziwienie i niedowierzanie (może przerażenie?):
Będziesz się śmiał ale za wielką wodą żyje plemię, które maluje jajka.(pis. oryg.)
I drugi:
Okrągły stolik pokryty obrusem, za nim w tle okno z zasłonami. Za nimi "prześwituje" noc.
Po lewej stronie siedzi stara wróżka - na nosie okulary, włosy spięte w kok. Po prawej zając - uszy na sztorc, dwa przednie skoki równiutko opierają się o stolik, dwa górne siekacze jeszcze bardziej widoczne, bo minę ma nieciekawą. Wróżka obejmuje dłońmi kulę leżącą na stole i z wyrazem troski na twarzy mówi:
- Niedobrze, widzę patelnię i buraczki.

Zawsze jest tak, że jak się ma za dużo czasu, to potem się go ma za mało.
Rano w Nie Naszym Mieszkaniu przed podróżą miałem jego aż nadto. Nastąpiła demobilizacja, rozleniwienie, sycenie się brakiem pośpiechu, powolna kawka. W efekcie poskutkowało to znowu intensywnym marszem na dworzec               i dotarciem doń na dwie minuty przed przyjazdem pociągu.
Od razu urządziłem się w WARSie (teraz nie informują o WARSie, tylko o wagonie barowym - jakoś tak                         w odhumanizowany sposób).
Tym razem dwie panie - drużyna ze Świnoujścia. Zamówiłem jak zwykle i opłaciłem z góry zestaw na całą podróż i przy kawce zatopiłem się w rozmyślaniach, gdy nagle wyrwał mnie z tego stanu telefon od Córci.
Najpierw zapytała mnie co słychać i podstępnie, jak się później okazało, dała mi się wygadać, żebym jeszcze bardziej się wyluzował. A potem, niby od niechcenia, dodała:
- Wiesz tato, jestem zdenerwowana, bo o 13.00 mam spotkanie z szefem. - i tu zawiesiła głos.
Wiedziała dokładnie, jak pokierować moje myśli, a ja się dałem prowadzić, jak bezwolna owieczka na rzeź. Wykorzystała wiedzę na mój temat - osoby, która od 25 lat sama jest szefem i osoby, która jest pracoholikiem (teraz już zdecydowanie mniej) i która bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki. Więc wiedziała, że natychmiast się przejmę i że błyskawicznie wejdę w myślenie - Cholera, czyżby mieli reorganizację i przy tym redukcję etatów?! - A jak ją szef zwolni? Fatalnie! - Ale przecież w trakcie mojego z nim przelotnego spotkania  mówił, że "pańska córka jest prawą ręką" (a może mówił, że "pańska córka jest tutaj szefem" - cholera nie pamiętam). - Ale co to ma do rzeczy, skoro rządzą twarde prawa rynku i ekonomii? - Mało to razy w ciągu 25. lat musiałem się rozstawać z bliskimi mi nawet osobami, bo byłem do tego zmuszony realiami kapitalizmu? - A może nie! - Może chce jej dać awans? - Ale ona może nie chcieć go przyjąć, nie chcieć uwiązania, ceniąc swoją wolność? - No jasna dupa! - To się doczekałem!
- Muszę mu powiedzieć, że jestem w ciąży. - dorzuciła dopiero po sekundzie, abym wystarczająco uwikłał się w swoich "szefowskich" myślach.
- Ja pierdolę!!! - ryknąłem w ułamku sekundy, i jako ojciec, i jako szef, a w następnym, w panice, rozejrzałem się po WARSie. Na szczęście siedział tylko jeden facet, który zachował zimną krew widząc moje siwe włosy, a do pań               z obsługi, urzędujących w części kuchennej dalekiego bufetu, widocznie nic nie dotarło, bo później na ich twarzach nie dostrzegłem śladu oburzenia, zdziwienia lub wyrzutów. A może niejedno w życiu widziały i słyszały?
Gdy zacząłem chłonąć, dobiegła mnie końcówka rechotu Córci. Wyraźnie miała satysfakcję, że udało się jej mnie kompletnie zaskoczyć. Dopięła swego. Ale kobieta taka już jest, nawet jeśli jest twoją córką.
Moje zaskoczenie wzięło się z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że wielokrotnie sam na ten temat rozmawiałem z Córcią i byłem świadkiem kilku jej rozmów           z bratem. Jej stosunek do posiadania dzieci lub nie posiadania  był niejednoznaczny.
Ja to szanowałem, nigdy nie naciskałem w jedną lub drugą stronę i od początku twierdziłem, że to jest Twoje życie, przeżyj je, jak uważasz, ale później tego nie żałuj. Nie żebym był taki mądry. Po prostu traktowałem to jako oczywistość. I czy miałbym brać na swoje sumienie fakt, że coś mocno doradzałem, naciskałem, a potem w tym czymś Córcia byłaby nieszczęśliwa?
Więc po latach zacząłem raczej przyzwyczajać się do myśli, że z tej strony wnuka/wnuczki nie będzie.
Po drugie dlatego, że Córcia sprytnie mnie podeszła usypiając całkowicie moją czujność i nie dopuszczając, aby          w mojej głowie mogły się pojawić jakiekolwiek ślady podejrzeń o jej ciąży.

Postronny obserwator, zorientowawszy się w jakiś sposób w omawianym telefonicznie temacie, ale nie znając tła - wieloletnich i wielopłaszczyznowych rozmów, układów rodzinnych, itp., mógłby wyciągnąć na podstawie mojej reakcji fałszywe wnioski.
A ja się po prostu cholernie cieszę. I już, jako blogowy maniak, widzę, jak piszę Wnuczka, a być może za jakiś czas, postawiony przed faktem dokonanym, Wnuczka I. Ale gdyby był wnuk, to zostałby Wnukiem-V, bo wiem, że u Syna        i Synowej temat jest zamknięty.
No i czuję dużą ulgę. Bo klamka zapadła, a "zapadanie klamki", "stawianie pod mur", czyli sytuacje jasne                        i jednoznaczne względem najbliższych mi osób i względem własnej lubię najbardziej.

Cieszyć się będą wszyscy, ale dla niektórych ta sytuacja "będzie bardziej".
Pomijam oczywistość, czyli samych rodziców. Ale np. rodzice Zięcia. Mają syna jedynaka, lat 42 (rówieśnik swojego szwagra). I od dawna było wiadomo, że brak wnuka lub wnuczki jest dla nich życiowym problemem. Nie chcę mówić, że bardziej dla Teściowej Córy, tylko dlatego że cały czas o to suszyła im głowę.  Według opowieści Córci (a byłem już      w stanie spokojnie rozmawiać), ostatnio jej teściowa stwierdziła, że nie pójdzie na emeryturę, dopóki wnuka mieć nie będzie! Ale widocznie 1. marca ją wreszcie wyrzucili do domu. I wtedy syn z synową przekazali jej taką(!) wiadomość.
- Mówisz i masz! - Córa zacytowała samą siebie.
Druga osoba, która będzie "bardziej", to brat Córci. Jak wiadomo, Syn od dawna w tej kwestii zatruwał życie swojej siostrze, ale ona świetnie umiała sobie z tym poradzić i dawała mu spokojnie odpór. A teraz, nie dość że będzie widział sens życia swojej siostry (on tak ma), to jeszcze zostanie wujkiem. A być wujkiem jest fajnie.

Filozofować można, ale jak nie ma co do garnka włożyć...
Można by tę "sentencję" odnieść do mojej sytuacji. Warsowe realia sprowadziły mnie na ziemię i brutalnie przywróciły do rzeczywistości. Co z tego, że chciałem i miałem fajny czas, aby wrócić do pisania wspomnień z czerwca ubiegłego roku. Zimno panujące w wagonie, przenikające do skóry i kości, zabierało wszelkie chęci i inwencję. W takich sytuacjach pierwsze zaczynają mnie "rypać" korzonki, potem stawy dłoni i łokciowe, potem w kostkach nóg, by na końcu poczuć, że za chwilę się  rozchoruję. I wiem, że wtedy nie pomoże żadne ubieranie kurtki, ani też Luksusowa, jeśli nie jest zaordynowana natychmiast, na co się tutaj oczywiście nie zanosiło.
 Okazało się, że przepalił się jakiś stycznik i wymienią go dopiero na stacji końcowej. Wagon ten, jedyny w całym składzie, pozbawiony był ogrzewania. Nie pomogły próby pań, aby sytuację trochę poprawić - otwarte drzwi z obu stron miały niby wpuszczać trochę ciepła z sąsiednich wagonów, ale raczej wpuszczały sporo hałasu.
Trzeba było emigrować do swojego wagonu, który był przepełnionym wagonem klasy II.
Oczywiście na moim miejscu siedział jakiś młodzieniec, a obok niego, jak się okazało, jego brat z zespołem Downa, więc dałem sobie spokój z jakimikolwiek dyskusjami. Przykucnąłem gdzieś kątem w dyskomforcie, że na kolejnej stacji ktoś przyjdzie i prawowicie mnie z tego miejsca wyprosi, tym bardziej że na twarzy zespołu Downa wypisanego mieć nie miałem (czasami się to zdarza, ale w innych sytuacjach, kiedy, np. przed Żoną "rżnę głupa"). A uparłem się, że dopłaty do "1" nie zrobię, bo to przecież już połowa podróży.
W końcu wróciłem do WARSu, aby zrealizować zamówienie. Było trochę lepiej, bo słońce ogrzewało wagon na zasadzie szklarniowej, ale i tak ostatnie 20 minut spędziłem w pustej "1", aby się porządnie ogrzać. Oczywiście na "krzywy ryj".
W Mieście Przesiadkowym miałem 8 minut, aby się przesiąść. Jest to bardzo dużo, skoro 1Wenta (15 sekund) to ...Panowie!...15 sek...Tylko spokojnie! Mamy dużo czasu!, ale pod warunkiem, że pierwszy pociąg, czyli ten w którym akurat się znajdowałem, jedzie zgodnie z rozkładem. A on prawie od początku miał opóźnienie 15 minut i wcale go nie nadrabiał mimo obiecujących komunikatów przez radiowęzeł.
Szefowa zespołu konduktorskiego co chwilę ogłaszała, żeby pasażerowie przesiadający się na kolejnych stacjach zgłaszali jej ten fakt. To zgłosiłem. Za jakiś czas usłyszałem komunikat: Pociąg w kierunku stacji Nasze Miasteczko będzie oczekiwał za państwem na stacji Miasto Przesiadkowe na peronie drugim. Prosimy o przyspieszenie przesiadania! (treść oryg.). A gdy wysiadałem, to stała nade mną informując mnie, że ten z naprzeciwka to właśnie mój.
WYŻSZA KULTURA KOLEJNICTWA!
Miałem do przebiegnięcia (prosimy o przyspieszenie przesiadania!) jakieś 15 m i już byłem w moim drugim, który natychmiast ruszył. Chyba po tym zorientowałem się, że byłem jedynym przesiadającym się. Czyli?  CZYLI CAŁY POCIĄG, WSZYSCY,  CZEKALI TYLKO NA MNIE!
No to od razu z 50% kompleksów z dzieciństwa szlag trafił. Ale że pomoże mi w tym Polska Kolej? W życiu bym nie wymyślił?!

Żona czekała tylko 8 min dłużej, bo ten mój drugi nadrobił.
Patrzyliśmy na siebie i oboje stwierdziliśmy, że eee tam, co to za wyjazd, nawet nie zdążyliśmy się za sobą stęsknić.
- Nawet nie poczułam, że jestem sama i nie zdążyłam się tym nasycić. - stwierdziła Żona, bardziej informacyjnie, niż       z wyrzutem.
To obiecałem jej, że następnym razem wyjadę przynajmniej na tydzień.


ŚRODA (13.03)
No i powoli zaczynamy przestawiać tory naszego myślenia na Naszą Wieś.

Najpierw udało mi się skontaktować z "naszym" fachowcem, który jest taką Złotą Rączką w szeregu bardzo poważnych sprawach. Zrobi meble i wszelką inną stolarkę, powymienia część pozatykanej przez lata instalacji hydraulicznej, położy nowy drenaż od oczyszczalni, wymieni lub naprawi dach, położy kafle i wybuduje dom, itd., itd. Malowania nie cierpi!      I nie zajmuje się elektryką. Od tego jest jego teść - Elektryk.
Piszę udało mi się, bo jeśli pracuje w swojej stolarni ze słuchawkami ochronnymi na uszach, to sobie mogę dzwonić długo. A wieczorem jest wykończony, więc do telefonu specjalnie nie zagląda.
Z Elektrykiem też się skontaktowałem. Obu zakomunikowałem, że do wakacji wrócimy do Naszej Wsi, że mamy "świeże spojrzenie" i że otwiera się nowy front robót, i że będziemy się umawiać.
Z Elektrykiem i jego żoną mamy również stosunki towarzyskie, stąd rozmowa za chwilę zeszła na co słychać?, jak zdrowie?.
- Wie pan. - westchnął Elektryk. - Jak człowiek zbliża się do sześćdziesiątki, to zaczyna się sypać.
- To co ja mam mówić, jak zbliżam się do siedemdziesiątki? - odparłem ze śmiechem.
- A nie! - Pan to jest z innego materiału.
- Ok. - stwierdziłem dalej się śmiejąc. - Pogadamy już w Naszej Wsi przy wódeczce.
- To pan pije jeszcze wódkę?!
Żona słysząc rozmowę na poczekaniu podesłała mi tekst smsem:
- Jeśli człowiek jest naprawdę zdrowy i silny, to nawet medycyna jest bezradna.

Pod koniec dnia ocknąłem się i stwierdziłem, że muszę dokonać drobnych sprostowań we wcześniejszych wpisach, bo zdaje się, że rozmijają się z prawdą.
Otóż Po Morzach Pływający jednak miał ten kurs, a nawet ma go aktualnie. Tak twierdzi Żona.
A ileś dni temu dostałem smsa od Synowej. Okazało się, że we wpisie z 25. lutego tego roku grubo, bo dwukrotnie, przeszacowałem masę Wnuka-IV - Dane we wpisie na blogu do zmiany :-) Wnuk-IV obecnie waży 19 kg, więc              w zeszłym ważył ok 16 :-))).(pis. oryg.).  Nie zmienia to faktu, że wtedy czułem, jakby miał 30 kg.


PIĄTEK (15.03)
No i dzisiaj odebraliśmy Terenowego.

Po trzech miesiącach. Dokładnie oddaliśmy go do Warsztatowca 13. grudnia tamtego roku.
Jak widać i my dopasowaliśmy się do powolnego rytmu Naszego Miasteczka. Przegląd, naprawa i rejestracja nie zając...
Od razu zrobiliśmy sobie wycieczkę po naszych terenach. Ostatnia taka była rok, dwa lata temu? Na tyle dawno, że prawie zapomnieliśmy, jak są one piękne. Więc z tym większą przyjemnością zapuszczaliśmy się w zapadłe wioski, lasy i bezdroża. W komforcie, który dawał Terenowy. Ani razu, a szkoda, nie trzeba było włączać napędu na cztery koła,         o reduktorze biegów nie wspominając. Za mało piachu, wody i błota. Za to nierówności sporo, ale przy tak wysokim zawieszeniu, jazda nie stanowiła żadnego problemu.
W trakcie wycieczki powiedziałem, czy zrobiłem jakąś głupotkę, bo Żona ciężko westchnęła i stwierdziła, tak bardziej do siebie:
- Wzięłam sobie starszego faceta, bo myślałam, że będzie chociaż mądry. - A tu, nie dość że stary, to...
Znowu westchnęła i spojrzała na mnie wymownie.
Następną wycieczkę zrobimy po powrocie z Metropolii.

Wieczorem postanowiłem naprawić badziewny  włącznik światła nad umywalką w łazience.
Do tego celu użyłem taboretu, czapki, czołówki, młotka, dwóch śrubokrętów płaskich, jednego krzyżakowego, neonówki, sznurka, szpilki, nożyczek, pincety, dwóch wkrętów, nożyka i gazu z kuchenki gazowej. I uprzedzam, że każde narzędzie, urządzenie i rzecz znalazły zastosowanie. Do czego - proszę się domyślić. Jak zliczyć, to wychodzi 16 sztuk.
Zaraz na samym początku, bo nie może być inaczej, doznałem rany kłutej, głębokiej w miękką część prawego kciuka. Oczywiście że prawego, bo jestem praworęczny. Więc najpierw zająłem się tamowaniem rany, a potem przeszedłem do pracy właściwej.
Włącznik naprawiłem bezgłośnie nie używając w trakcie ani jednego słowa niegrzecznego/niecenzuralnego/wulgarnego. Nawet wtedy, gdy wkręt wbił mi się prostopadle w kciuk. Nie wiem, co mi się stało.
Przez to Żona prawie nie zauważyła, że włącznik naprawiam i że już skończyłem. Wysłuchała ze śmiechem, ile też rzeczy użyłem do naprawy takiego badziewnego gówienka, ale po słowach i zaraz na początku uzyskałem ranę kłutą kciuka...zabroniła mi dalej mówić.


SOBOTA (16.03)
No i może uda się powspominać.

Zakończyłem na czwartku, 14 czerwca, ubiegłego roku (wpis z 25 lutego tego roku).
W piątek, 15 czerwca, był mecz Portugalia - Hiszpania (3:3). Musiałem iść do osiedlowego Czeskiego Pubu.
Musiałem, bo chodzić tam nie lubię.
Po pierwsze nie mają Pilsnera Urquella. To, że nie mieści się to w głowie mnie, jest oczywiste. Ale nie mieści się też zwykłym smakoszom piwa. Pilsner Urquell pojawia się tam incydentalnie i przypadkowo. Kiedyś właśnie na taki przypadek trafiłem. Pani (po drugie!), ogólnie wredna, po poszukiwaniach znalazła w jakiejś ustronnej lodówce dwie butelki. Tyle, ile akurat potrzebowałem. Bo jedna "idzie" w pierwszej połowie, a druga w drugiej, na tyle przyzwoicie, że nie siedzę przy barze na krzywy ryj gapiąc się w telewizor i daję firmie marny, ale zawsze, obrót.
Za kilka dni pojawiłem się znowu, aby obejrzeć jakąś transmisję.
- Poproszę Pilsnera Urquella. - zaznaczam, że na bazie moich obserwacji na przestrzeni naszego pomieszkiwania        w Nie Naszym Mieszkaniu jestem jedną z niewielu osób, które tam używają słowa proszę lub poproszę.
Pani zaczęła szukać.
- Chyba są w tamtej lodówce. - wskazałem tę, którą zapamiętałem z poprzedniego pobytu.
- No chyba wiem, gdzie co mam!
- Ale ja chciałem tylko pomóc. - starałem się ją udobruchać.
- Nie musi pan!
- Ale dlaczego pani jest taka niemiła?
- Nie muszę być miła! - I jak się panu nie podoba, nie muszę pana obsługiwać!
- Nie rozumiem panią!
- I nie musi pan!
I tak to trwało jakiś czas. I ja, i ona nie odpuszczaliśmy z tą różnicą, że oboje zaczęliśmy mówić podniesionym głosem.
W końcu, w obliczu zbliżającego się nieuchronnie meczu, "złożyłem uszy po sobie" i "podkuliłem ogon".
- To co pan zamawia?!
- Holbę, poproszę. - udało mi się resztką sił zachować jakie takie oznaki kultury i wpasować z zamówieniem w 90% zamówień, jakie tam mają miejsce.
Żonie, gdy później relacjonowałem całe zdarzenie, powiedziałem:
- I wiesz, nie cierpiąc tej baby, podchodziłem do tego wyjścia do Czeskiego Pubu, jak pies do jeża. - Więc wypadłem     z mieszkania w ostatniej chwili i biegłem po pasach przed jakimś samochodem!
- No nie wiem, czy ty się nadajesz do biegania po... przejściach?! - skomentowała Żona.

W sobotę, 16 czerwca, były dwa mecze. Argentyna - Islandia (1:1) i wieczorny Chorwacja - Nigeria (2:0).
Żona wymyśliła, bo ona jest od wymyślania, że przecież w Nie Naszym Mieszkaniu w szafie, w przedpokoju jest telewizor. Spadek po koleżance Pasierbicy.
Wytargałem wielkie bydlę o trzecim wymiarze (głębokość) spokojnie dorównującym przekątnej ekranu i za pomocą telefonicznego sterowania przez Żonę, udało mi się znaleźć pilota (za czasów tej kolubryny już były). Stwierdziłem, że baterie w środku "wylały". I znalazłem antenę pokojową jeszcze z Dzikości Serca. Na polecenie Żony sfotografowałem kilka tabliczek znamionowych i wysłałem jej ememesem(?). Za chwilę otrzymałem wiadomość -Będzie dobrze! - Tylko kup nowe baterie.
Do osiedlowych delikatesów biegłem jak na skrzydłach myśląc jednocześnie, że jeśli telewizor zadziała, to jezusowe cuda przy tym, to mały pikuś.
Włączałem i wyłączałem pilotem różne rzeczy będąc w telefonicznym kontakcie z Żoną, ale bezskutecznie. Obrazu nie było. W końcu Żona się poddała.
- Jezus jednak lepszy. - pomyślałem.
Pycha i buta zostały ukarane. Musiałem skruszony udać się do pubu, do czyśćca, do tej baby, tego żeńskiego anioła (ponoć anioły są bezpłciowe? - Ew. Mateusza wydaje się wskazywać, że anioły pozbawione są "płci"), aby mnie tam "naprostowała".
Mając w perspektywie dwa mecze nie mogłem zakładać, że w stosunkowo krótkim czasie wypiję cztery Holby. Bym się wykończył. Zamówiłem więc jedną i uciekłem z bufetu do puściutkiej sali (kto ogląda mecze o tej porze?), aby zejść babie z oczu. I było super. Cały mecz opędziłem jedną butelką i z braku ludzi mogłem od czasu do czasu stłumionym głosem kląć. Kibicowałem oczywiście Islandii. 300 tys. mieszkańców, tyle co jedno z polskich Bardzo Dużych Miast,       a mieli swoją reprezentację na mistrzostwach świata. A dwa lata wcześniej, w 2016 roku na Mistrzostwach Europy we Francji, nie dość że wyszli z grupy, to w 1/8 pokonali 2:1 Anglię, kolebkę i potęgę futbolową.
Z wieczornym meczem było gorzej. Tłumy ludzi, więc musiałem siedzieć przy barze, na widoku baby. Ze zgrozą myślałem też o dwóch butelkach Holby, bo przecież szpilony jej wzrokiem nie mogłem siedzieć ot tak, o suchym pysku. Ale nawet gdyby mnie nie szpiliła,  nie wypadało.
W czasie meczu  Holba wśród menów lała się szerokim strumieniem.
Na początku drugiej połowy, stwierdziłem, że  drugiej Holbie nie dam już rady i desperacko zapytałem:
- Czy ma pani może zieloną herbatę?
- Nie! - wytrzymałem jej minę i zabójczy wzrok.
- To może jakąś czarną?
- Nie wiem! - Zobaczę!
Po trzech minutach, gdy menom wokół podawała kolejne Holby, nagle powiedziała:
- Mam!
Zorientowałem się, że to do mnie.
- Ale co pani ma?
- Herbatę!
- A jaką?
- No przecież czarną, Liptona w torebkach!
- To poproszę.
- Dwa pięćdziesiąt! - warknęła.
Pijąc oszczędnie dobrnąłem do końca meczu.

W niedzielę, 17 czerwca, z przerażeniem myślałem o Czeskim Pubie, gdy Żona "wymyśliła" SPORT.TVP.pl.                  Z prawdziwą radością sprzedałem się TVP1, której od ponad dwóch lat, jako ciężko strawnej, unikam. I nie pomyślałbym, że będzie moim wybawcą.
W domu, bez napinania się i stresu, przy Pilsnerze Urquellu, przyjemnie było oglądać na laptopie, jak Meksyk kroi Niemcom dupę! (1:0).

W poniedziałek, 18 czerwca, nie oglądałem żadnego meczu. Zabrakło czasu.
Od rana rozwoziłem zaproszenia na zbliżający się wernisaż wystawy prac dyplomowych.
Robiłem to osobiście, bo wręczałem je nie byle komu, tylko koleżankom i kolegom ze studiów pracujących nadal na Politechnice.
Do politechnicznego centrum dojechałem autobusem. W czasie dwudziestominutowej jazdy "siedziałem na trzech siedzeniach", bokiem do kierunku jazdy, ale żeby coś widzieć, ostatecznie całą podróż spędziłem "skręcony" w lewo siedząc tylko na lewym półdupku.
Ledwo tylko wysiadłem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Lewa noga ścierpła. Wykonałem nią kilka ruchów "gimnastycznych", ale to nic nie dało. Stopa była całkowicie niewładna. Szedłem więc klapiąc nią rytmicznie, co drugi krok. Nie było żadnego, kontrolowanego jej opadania, tylko za każdym razem  bezwładny grawitacyjny upadek. Można by rzec taki "z przytupem!". Wkurzało mnie to niemożebnie, ale co miałem zrobić.
Kolega Naczelnik, pocieszył mnie, że to minie, ale może potrwać 3-4 dni.
Poszedłem konsekwentnie dalej, do innego budynku ciągle klapiąc. Gdy zbliżałem się do jakiejś studentki(?), ta obejrzała się lekko trwożliwie, więc starałem się ją, wściekły, jak najszybciej wyprzedzić. Ale oczywiście nie mając żadnej koordynacji wzrokowo-ruchowej "na  lewej nodze", żadnej kontroli, potknąłem się nią o jakąś nierówność, która w normalnych warunkach by nie istniała, i musiałem w ułamkach sekundy mocno walczyć machając rozpaczliwie rękami, żeby się nie wyglebić. Nie wiem, co miała wypisane na twarzy dziewczyna, bo czym prędzej, niepomny, że zaraz znowu mogę mieć podobnie, się oddaliłem. Oczywiście klapiąc co drugi krok.
Gdy już byłem przy drugim budynku wchodząc po schodach, jeszcze na zewnątrz, potknąłem się znowu. Tym razem runąłem broniąc się przed upadkiem rękami, ale i tak miałem dobrze. Bo co by było, gdybym akurat schodził. Więc się tylko otrzepałem i odwiedziłem moją koleżankę.
Wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu wielokrotnie ćwiczyłem, ale i tak rano następnego dnia szedłem do pracy klapiąc, ale jakby mniej.
Jeszcze przed zajęciami Najlepszej Sekretarce w UE kazałem stanąć na jednym końcu korytarza i słuchać. Sam chodziłem dziarskim krokiem tam i z powrotem.
- I co pani słyszy?!
- Nic. - patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
- Jak to nic?!
- No nic!
- Ale jak to nic?! - upierałem się coraz bardziej zdenerwowany.
- Ale co niby miałabym słyszeć?!
- Jak to co?! - No to, że klapię. - Proszę posłuchać jeszcze raz!
I znowu zamaszyście zacząłem chodzić.
- No może trochę coś słychać. - odparła ugodowo.
- Nie słyszy pani, że chodzę, jak taki stary dziad?!
- A żeby tak od razu "stary dziad"! - odparła zdezorientowana. W końcu jestem jej szefem, więc nie wiadomo, co powiedzieć, żeby było dobrze.

Żonie o wszystkim opowiedziałem, jakieś 3-4 dni później, gdy ewidentnie przestałem klapać (Kolega Naczelnik miał rację). I dodałem:
- Upoważniam cię na przyszłość, w każdym momencie, że jak tylko kiedykolwiek zacznę chodzić jak narciarz, wiesz takie szy, szy, szy, szy...bez podnoszenia stóp, to masz mi "dać z liścia", czyli strzelić  w łeb. - Żebym się zmobilizował    i przestał! - Aha! - dorzuciłem - Tak samo masz zrobić, gdy w trakcie mówienia będę robił przerwy i mlaskał!

Ale do dzisiaj, gdy idę, to słyszę, że lewa stopa zachowuje się inaczej, tak bardziej w kierunku klapania. I wcale mi się nie wydaje. A wszystko przez komunę i Niemcy!

We wtorek, 19 czerwca, rozpocząłem II tydzień na poniewierce przy konsekwentnej realizacji Planu Obiadowego.
Tego dnia rozegrany został pierwszy mecz Polski. Z Senegalem.(1:2)
Rano wyczytałem w Internecie, że jest coś takiego jak DAR - biało-czerwony. DUCHOWA ADOPCJA REPREZENTANTA. Okazało się, że jest to modlitwa kibica i że reprezentanta Polski można "dowolnie" zaadoptować. Wystarczy wejść na portal Deon.pl, wcisnąć przycisk zacznij losowanie, a komputer (?!) wskaże(?!) piłkarza lub trenera, za którego można się modlić.
Przegraną  Polaków  można wyjaśnić na trzy sposoby, które mogły się ze sobą w dowolny sposób łączyć i/lub kumulować:
1. Nikt się nie modlił za naszych piłkarzy i/lub trenera.
2. Komputer "się pomylił" i "wklepał", zamiast naszego/-ch,  nazwisko/-a  Senegalczyka/-ów.
3. Pan Bóg nie wysłuchał kretyńskich modlitw.

Mecz oglądałem u Wnuków. Nawet, gdybym oglądał sam, nie byłoby żadnych "kurew", w taką wpadłem apatię. Nie pomógł nawet mój piłkarski, biało-czerwony szalik.
O 22.00 poszedłem spać nie odbierając telefonów i smsów. Bardzo zmartwiło to Żonę. I bała się o mnie.                      Ten zasrany sport!

Reszta wspomnień... nie powiem, że za tydzień.


NIEDZIELA (17.03)
No i jesteśmy w Metropolii.

Rano wcześnie wstałem i uruchomiłem telefon. Natychmiast odezwał się sygnał przychodzącego smsa. Córcia w czasie rzeczywistym informowała, że rzyga i pomstowała na facetów.

A podróż bez historii.
Jedynie na postoju, w lesie, gdy Sunia się zorientowała, że wracamy na parking, do samochodu, zatrzymała się              i patrzyła na nas w swoim stylu - znieruchomiała. Nie cierpi jeździć samochodem.
- To źle trafiłaś, dziewczyno! - czasami w takich sytuacjach mściwie sobie myślę.
Nawoływania jej, wszelkie modulacje głosu (miłe, ciepłe i namawiające mojej Żony i moje - ostre, szorstkie, grubiańskie i zawierające wszelkie groźby) i robienie z siebie głupa, dały tylko taki efekt, że Sunia się położyła w leśnej ściółce i...róbta, co chceta.
Więc oczywiście musieliśmy wrócić i wziąć bydlę na smycz. Wtedy pokornieje. Ale i tak przy wsiadaniu do samochodu dostaje paraliżu łap, zwłaszcza tylnych, no i zobaczcie, nie daję rady. Wtedy bardzo dobrze działa zapęd za pomocą smyczy, który stosuję lekko nią szturchając dupsko Suni. Żona jest wtedy oburzona, ale ja się nie dziwię. Babska solidarność.
O tym, że wreszcie możemy jechać,  nie wspomina.


PONIEDZIAŁEK (18.03)
No i ta aklimatyzacja jest ciężka.

Wczesne wstawanie, kiepski sen. Poniedziałek i żmudne przebijanie się przez stertę papierów, w większości księgowych. Cały dzień nie mogłem dojść do siebie nakazując sobie wytrwać. Zresztą innego wyjścia nie miałem. Mógłbym rzucić wszystko w cholerę, ale przecież następnego dnia odłożone sprawy i problemy wróciłyby ze zdwojoną siłą.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał  jednego smsa.

poniedziałek, 11 marca 2019

11.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 98 dni.

PIĄTEK (08.03)
No i zacznę od tego, że system jest głupi.

Każdy! I każdy o tym wie.
Na przykład blogowy. Co z tego, że ostatni wpis opublikowałem, jak zwykle w poniedziałek, skoro, z sobie tylko wiadomych przyczyn, na blogu widnieje niedziela. Może dlatego, że zrobiłem to w poniedziałek do południa i go nie uaktualniłem w jakiś sposób, czyli że się niedopuszczalnie pospieszyłem, a on przez półtora roku był "przyzwyczajony" (że go spersonalizuję) do czegoś innego. Nie wiem i nie dowiem się nigdy. Ale plama na moim księgowo-chronologicznym honorze jest.

I zacznę od tego, że dzisiaj ponoć jest Dzień Kobiet.
- Srał pies! - mógłbym zacytować samego siebie i Żonę, która stosowny wpis - mini dialog umieściła w Walentynki na Facebooku.
- O, dzisiaj Walentynki! - Ona.
- A, srał pies. - On.
Ponoć wpis cieszył się sporą popularnością i miał dużo polubień.
Oczywiście nie chodzi o to, że mam cokolwiek przeciwko kobietom. Jestem za (z oczywistych względów), a nawet przeciw (z tych samych), że znowu zacytuję. Po prostu mierzi mnie ta sztuczność i robienie czegoś na trzy/cztery!
Nawiasem mówiąc sprawdziłem, co robiłem 14. lutego. Odbierałem wyniki! To chyba było ważne, prawda?!

W poniedziałek nocowaliśmy w apartamencie 3 w Naszej Wsi. Natychmiast odczuliśmy potęgę przyrody - wiatr, przestrzeń, światło i cisza, mimo wiatru. I klucze gęsi, które pozornie miotały się tam i z powrotem, ale nie trzeba wielkiego rozumu, żeby zdawać sobie sprawę, że w tym był ład i określony cel. A co dopiero mówić o Suni. W polu,        w niezmierzonych przestrzeniach dostała szajby - cały czas biegała, tarzała się i wietrzyła. Była u siebie, w domu. Innego nie ma, nie zna i chyba nie chce. Tutaj wychowała się od szczeniaka. Wszystko inne, czego dostarczamy jej my, z racji naszego nomadztwa (nomadowstwa, nomadzenia się?), jest substytutem.

WRACAMY DO NASZEJ WSI!
Żona z faktem jej opuszczenia musiała się jakoś pogodzić, ale nie czuła się z tym dobrze ani przez chwilę. Ja inaczej.    Z racji charakteru psa - tu i teraz - od razu zaakceptowałem Nasze Miasteczko. Po prostu przestawiłem wajchę i byłem u siebie, w domu.  Żona, żeby sobie jakoś dać radę z tym wygnaniem często przy różnych okazjach mówiła:
- Mam wrażenie, jakbym tu przyjechała, aby zaopiekować się mieszkaniem starej ciotki, która właśnie pojechała do wód (do sanatorium - to dla młodszego pokolenia).
Ale w końcu przez moje grube warstwy coś się przebiło. Chyba tęsknota i świadomość, że coś mi zaczyna umykać, a ja przecież jestem zwierzęciem wiejskim. I jak się tak nad tym dobrze zastanowić i starać się to uczucie, ten stan oddać jednym słowem, to musi to być WOLNOŚĆ. A potem są PIERWOTNOŚĆ, PRZYRODA, WYTRWAŁOŚĆ, TRUD, PRACA, ZMARTWIENIA, RADOŚCI, SATYSFAKCJA, ŚWIADOMOŚĆ i ich suma - SENS!
I jak tylko o tym wszystkim  zacząłem Żonie gadać, lawina ruszyła. Żona do decyzji była gotowa natychmiast! Więc skoro zawsze musi wszystko długo i starannie przemyśleć, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, to wiem, że w tym przypadku miała to dawno przemyślane, to znaczy od samego początku. Czyli że nie ściemnia.

Z Gospodarzami ustaliliśmy, że ostateczny termin naszego powrotu to 30. września tego roku. A ponieważ są to ludzie normalni we wszelkich pozytywnych odcieniach tego słowa, więc stwierdziliśmy, że specjalnie żadna ze stron napinać się nie będzie. To znaczy, że nadal obowiązuje trzymiesięczny okres wypowiedzenia, ale nikt nie będzie celował            z przeprowadzką w okresie wakacji, no chyba że któraś ze stron będzie zmuszona w jakikolwiek sposób wypowiedzieć umowę wcześniej. Z rozmowy wynikło, że takim realnym i sensownym momentem będzie koniec sierpnia.

W trakcie rozmowy próbowaliśmy podsumować, co blisko te dwa lata dały obu stronom. Nad przemyśleniami tymi później z Żoną mocniej się zastanowiliśmy, już w drodze do Stolicy, i wyszło nam,
że Oni:
1. Mają dziecko - słodkiego synka. Starali się o nie długo i być może pogodzili się z faktem, że nigdy go mieć nie będą. Ale Nasza Wieś ewidentnie się temu przysłużyła, co oboje potwierdzają.
2. Szamanka, zwierzę miejskie,  zobaczyła, jak się żyje na wsi, w przyrodzie.  Wyleczyła się z pewnej fałszywej wizji pt. WSZYSTKO SAMO ROŚNIE,  BĘDZIEMY MIEĆ KURKI I KOZY - JAJEK I SERA W BRÓD, OGRÓDEK PEŁEN POMIDORÓW, SAŁATY, MARCHEWKI, PIETRUSZKI, ITP.  Ten Który Dba o Auto, jako wychowany na wsi, nie musiał się trudzić i przekonywać swojej żony, że jest trochę inaczej.
3. Ten Który Dba o Auto znalazł w sąsiednim Mieście (30 minut dojazdu) pracę, która jemu, jako inżynierowi mechanikowi daje wielką satysfakcję. Wie, że takiej będzie szukał w Metropolii i że z tym będzie ciężko, ale odpowiednie CV ma.
4. Po blisko dwóch latach okazało się, że Szamanka będzie mogła i chciała wrócić do pracy na uczelni, którą bardzo lubiła i której nienawidziła z racji swojego szefa. Ale szef w międzyczasie, i tak to bywa, przeniósł się na tamten świat. Więc...

że My:
1. Stęskniliśmy się. Ale to pomijam. Ważne, że nabraliśmy dystansu i innej perspektywy do Naszej Wsi. Zaczęliśmy patrzeć świeżym okiem i zdobyliśmy nową energię na wprowadzanie zmian, ulepszanie, modernizacje i rozbudowę niezakłócającą delikatnej konstrukcji i specyficznej atmosfery.
2. Żyliśmy w pięknym, niepowtarzalnym mieszkaniu, o niezwykłej atmosferze, które w Metropolii kosztowałoby krocie. Zdajemy sobie sprawę, że podobnej sytuacji w naszym życiu raczej mieć nie będziemy.
3. Mogliśmy dzięki niemu pogodzić nasze skomplikowane życie - pracę w Metropolii, częste wyjazdy, m.in. do Pucusia,  i poznać piękno tych stron. I być blisko Czarnej Palącej, Po Morzach Pływającego, W Swoim Świecie Żyjącej i Bandy Bydlaków.
4. Zhumanizowaliśmy  Nie Nasze Mieszkanie i dzięki temu częste i przydługie, zwłaszcza ostatnio,  pobyty w Metropolii stały się znośne.

Wieczorem, w ciemnościach, przez pola poszliśmy do Sąsiadów. Raptem 600 m. Wszystko wokół było takie normalne, oczywiste i nasze.
Wcześniej upewniłem się, czy Sąsiadka doczeka do naszego przyjścia. Normalnie, zimą, idzie spać z kurami. To znaczy nie tak od razu, bo w łóżku jeszcze sobie poczyta, ale nie wiedzieć kiedy,  po trudach dnia, książka sama wypada z rąk.
Sąsiad jest bardziej wytrwały, ale nam zależało, żeby oboje byli na nogach.
Do Naszej Wsi sprowadzili się jakieś 5 lat przed nami. Porzucili Powiat i zaczęli gospodarować - ekologicznie. Najpierw z piątką dzieci, a teraz niestety sami, nad czym głośno ubolewa sąsiadka. Ale nie przesadnie, bo jest bardzo racjonalna, trzeźwo myśląca, logiczna do bólu i wie, że tak musi być. Wie też o tym Sąsiad, ale on do tego, jak i do większości spraw podchodzi filozoficznie.
Najstarsza córka mieszka ze swoją rodziną w Innej Metropolii, młodsza właśnie wyjechała ze swoją z pobliskiego Powiatu na stałe nad morze, a najmłodsza od wielu lat mieszka z mężem w Londynie. Z kolei starszy syn wiele lat mieszkał z nimi, ale stosunkowo niedawno wyemigrował. Za babą. Tak to już jest.
Nadzieja była w młodszym, który urodził się wiele lat po swoim rodzeństwie (ot taka wpadka) i stał się rodzinną maskotką -  zawsze najmłodszy, najmniejszy. Ale chłopak wziął i wyrósł, zmężniał, a na koniec zwąchał wielki świat        i prysnął do Innej Metropolii i już raczej nie wróci. Bo kogo miałoby interesować żmudne, jednostajne, powtarzające się co roku, a więc nudne, prowadzenie ekologicznego gospodarstwa.
Więc Sąsiedzi stopniowo ograniczają swoją działalność zmuszeni też niejako przez swój wiek i z nim związane różne przypadłości.
Jak się wprowadziliśmy, mieli trzy konie, dwie krowy, dwie świnki, dwie kozy, dwie owieczki, kury, gęsi, kaczki i króliki.    O kotach i psie nie ma co wspominać. Teraz właśnie podjęli decyzję o sprzedaży ostatniej klaczy, a zostawią sobie krowę rasy jersey, jej córkę, jałówkę, i kury. Chcąc nadal uprawiać ekologicznie ziemię muszą skądś brać naturalny nawóz.
My się oczywiście do tych zwierząt przyzwyczajaliśmy i przyzwyczailiśmy, ale co zrobić.
Dobrze że chociaż jest ta krowa. Jej przodkowie zostali wyselekcjonowani i wyhodowani przeszło 200 lat temu na angielskiej wyspie Jersey. Przez ten okres rasa była izolowana (z wyspy nie wolno było krówek wywozić, zaś na wyspę nie wolno było przywozić nie tylko innych, "obcych", ale i "obcego" nasienia, że użyję języka Szamanki) i stąd jest bardzo ujednolicona genetycznie. Rasa ta jest najmniejszą rasą mleczną na świecie. Krówki dają bardzo dużo mleka, ale to co je przede wszystkim odróżnia od innych, oprócz wielkości, to zawartość tłuszczu w mleku. Potrafi ona dochodzić do 7% w jednym litrze, gdzie "standardowo" wartość ta wynosi 4-5 %. Nic więc dziwnego, że Sąsiadka raczy nas i naszych gości pysznym mlekiem, masłem, maślanką, serwatką, kwaśnym mlekiem, śmietaną, serami i sernikami. Nie wspomnę o niezunifikowanych jajkach nie wyglądających, jakby "zeszły" z taśmy produkcyjno-montażowej (ta sama wielkość, kształt, kolor i glanc bez śladu gówienka), tylko o wielkościach raczej takich od Sasa do Lasa, nie wspominając o różnych innych przypadkowościach, jajkach o smaku jajka od kurki łażącej po polach i grzebiącej          w ziemi.
Dżersejka, zwana Munią, nie przybyła oczywiście z wyspy Jersey. Ale swoje przeżyła. Jej poprzedni właściciel był nagle zachorował i musiał na długo zniknąć w szpitalu, więc Sąsiedzi zadeklarowali, że stworzą jej raj na ziemi.
Na początku nic na to nie wskazywało. Munię zapakowano do samochodu i po 150. kilometrowej podróży wysadzono nagle w innym świecie. Niby łąki, soczyste trawy, ale ewidentnie inaczej. Więc przez trzy dni stała na tych łąkach przywiązana do palika, nic nie żarła, tylko na widok każdego człowieka, w tym nas, żałośnie, donośnie i przeciągle muczała. A o kropli mleka można było tylko pomarzyć.
Ale potem była już u siebie.
Żarła, ile wlazło i tylko kombinowała, jak tu się urwać z uwięzi i dostać do pysznych pomidorowych krzaczków, dumy Sąsiadki. Raz nawet Muni się udało. Zerwawszy się z gracją 500. kilogramów żywej wagi wtargnęła do tunelu foliowego i błyskawicznie opędzlowała chyba z 50 krzaków. Oczywiście Sąsiadka się załamała, ale na szczęście był jeszcze maj, więc zdążyła posadzić nowe sadzonki. Mnie na samą myśl o takim incydencie skóra wówczas cierpła.
Na swoim ogródku miałem akurat 60 krzaków pomidorów, ustawionych równiutko, po wojskowemu w każdym wymiarze (w rolnictwie są trzy) tak, że żaden listek nie śmiał wystawać poza szereg, chuchanych, dopieszczanych i zapraszanych do różnych konwersacji w trakcie ich pielęgnacji. Więc myśl o Muni baraszkującej wśród palików...
Munię lubimy. Nie dość że daje 9 litrów mleka dziennie, a to nie jest rekord u dżersejki, to jeszcze wypełnia sobą sielski krajobraz Naszej Wsi. I wcale go nie szpeci, bo jest naturalna, a dodatkowo mała i jak na krowę, można powiedzieć, zgrabna i nieociężała. Potrafi, na przykład na widok Suni, gdy ta przybliży się za bardzo, nadspodziewanie przyspieszyć wyraźnie w niepokojowych zamiarach, o czym Sunia wie, bo pryska z podkulonym ogonem.
Munia oczywiście nie jest tak  słynna na świecie, jak jej koleżanka, Matylda ze Złotego Stoku, w  woj. Dolnośląskim. Ta w 2013 roku po pierwszym dniu pobytu w nowej zagrodzie dała drapaka do lasu i tyle ją widzieli. Przez dwa lata i przez dwie górskie zimy żyła samodzielnie. Miała nawet cielaka, który jednak nie przeżył. Próbowano ją złapać na różne sposoby, bo niszczyła uprawy okolicznych rolników. Nie pomogły wnyki, które ją  okaleczyły, zastrzyk ze specjalnego środka usypiającego ją tylko rozwścieczył, a westernowa pogoń na koniach w towarzystwie watahy psów też nic nie dała. Pomogła tylko droga pokojowa i cierpliwość. Została przekupiona solą, jabłkami i kapustą. Po powrocie do domu formalnie nie istniała, bo po jej zaginięciu wypisano ją z unijnego rejestru.
Jak jest teraz, nie wiem.

Sąsiad do tego opisu zwierzaków podszedłby jak zwykle filozoficznie dorzucając kilka żarcików, ale Sąsiadka nieźle by się obśmiała, na zasadzie "Ech te Miastowe! Durne to takie!". U niej zwierzę ma dostać to, co mu się należy, czyli jeść, pić, ochronę przed wiatrem i zimnem, a pies dodatkowo, oprócz budy, spacer. Przy czym kocha zwierzęta i opowiada nam, jakie są mądre, chociażby "te głupie kury", ale spoufalania żadnego nie ma. I nic nie mówi, ale dla niej jest niedopuszczalna obecność psa w domu i widok naszej Suni rozwalonej na kanapie wybranej z trzech, które ma do dyspozycji. Sunia to wszystko wie, więc na spacerach obie się tylko krótko przywitają i koniec. Za to przy Sąsiedzie Sunia szaleje i wije się ze szczęścia, a on ją stosownie wyklepuje i zagaduje.

Przegadaliśmy cały wieczór wypiwszy może raptem 0,5 l z 0,7 Żołądkowej de Luxe. Może dlatego, że nie była to Luksusowa, a może dlatego, że następnego dnia mieliśmy jechać do Stolicy.  Tak czy owak, przy jakiś zakupowych okazjach, przed wiejskim sklepem nawet nie ma co wspominać zazwyczaj tłumnie tam zebranym tubylcom, że we czworo nie podołaliśmy... Po prostu wstyd i obciach.

Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, czy Sąsiedzi się ucieszyli, że wracamy, to musiałbym powiedzieć, że tak. Ale oni nie są wylewni. A poza tym co tu roztrząsać i przeżywać? Wracają, bo takie jest życie. Koniec. Kropka.

We wtorek wyruszyliśmy eską do Stolicy.
Z tymi eskami to jest jakiś problem. Bo z jednej strony komfortowo, wygodnie, bezpieczniej i szybko, a z drugiej strony właśnie za szybko, no i Żona narzeka, że nudno i że nie ma na czym oka zawiesić. Ja wiem, że jej chodzi o jakieś fajne wsie, domki, najlepiej stare i rozsypujące się, które ona mogłaby reanimować, odtwarzać i odrestaurowywać. Ale skąd ja jej to wezmę wzdłuż eski, gdzie po lewej i po prawej wycięto lasy na sporej szerokości, zabudowania zasłonięto dźwiękochłonnymi ekranami tak, że nie wiadomo, co jest za i tylko są same MOP-y (Miejsce Obsługi Podróżnych), stacje paliwowe i McDonald's'y.
Mając na desce rozdzielczej duże cyfry przed nosem jechałem dosyć sensownie.
- No widzisz. - Nie można tak zawsze? - Wcale się nie stresuję, można porozmawiać i posłuchać muzyki. - Żona ciepłym głosem skomentowała podróż.
Ale i tak interwały odległościowe pokonywaliśmy za szybko, a wolniej jechać, np. setką, nie mogłem, bo bym umarł       z nudów, więc żeby przyjechać do naszego lokum po otwarciu doby hotelowej, musieliśmy robić "sztuczne" postoje. Że niby któremuś z nas chce się siku, a Suni to już na pewno.
Tym razem w Stolicy zatrzymaliśmy się na Piwnej, bo na Rycerskiej, tuż obok, gdzie się "zazwyczaj" zatrzymujemy, nie było możliwości. Ale czy Piwna, czy Rycerska, to i tak jest to serce Starego Miasta, a za jedyny możliwy i sensowny odległościowo parking na Podwalu trzeba nieźle zapłacić.
Udało się nam po trzech rundach (Podwale, Kilińskiego, Długa, Miodowa, Senatorska, Podwale...) znaleźć miejsce tuż obok pomnika Małego Powstańca.
Od razu na 16.00 w Bazyliszku zarezerwowaliśmy "nasz" stolik i mogliśmy spokojnie się wypakować.
Zaprzyjaźniona Szkoła miała się pojawić o 18.00. Było więc sporo czasu.
Zjedliśmy po tatarze, ja do tego obowiązkowo wziąłem 40. Chopina, bo Luksusowej nie mieli. Ale zawsze mają Pilsnera Urquella, więc można im wszystko wybaczyć. Ale specjalnie nie ma co, bo obsługa miła i atmosfera fajna. Nadal było sporo czasu, więc Żona została "pilnując" stolika, a ja zrobiłem sobie mały spacer, mimo że pogoda nie sprzyjała. Lubię tak sam, w swoim rytmie coś pooglądać, zapoznać się z różnymi tablicami opisującymi historię miejsca, ogólnie pokontemplować. A cały ten teren jest klimatyczny i kameralny, i pozwala zapomnieć o różnych brzydkich stołecznych miejscach, o pośpiechu, hałasie i rozmachu.
Kamiennymi Schodkami zszedłem w dół w kierunku Wisły, by wejść na Brzozową, potem skręcić w lewo w Mostową      i w prawo na Freta. Doszedłem do Rynku Nowego Miasta i zawróciłem. Minąłem Świętojerską, Długą i Kilińskiego, potem Szerokim Dunajem, Wąskim Dunajem i Nowomiejską wróciłem do Rynku Starego Miasta. 40 minut, a ile przyjemności.
Po drodze jakaś pani zapytała mnie o ulicę Świętojerską, więc jej wytłumaczyłem, jak dotrzeć.
- Mogłeś się wykazać! - stwierdziła Żona, gdy jej o tym powiedziałem, przybierając przy tym na twarzy charakterystyczną minę.
Spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą zawsze ma swój niepowtarzalny klimat, ale łączą nas przede wszystkim sprawy zawodowe, a spotkanie zdominowała oczywiście środowa konferencja.
Powoli jednak zaczynają wchodzić elementy prywatne, czyli krótko mówiąc poznajemy się. Oczywiście i oni i my już wielokrotnie wcześniej poznaliśmy nasze "życiowe" historie i jest wiadomym, że ich są niezwykle interesujące dla nas,   a nasze dla nich. Może dlatego, że w wielu elementach są do siebie bardzo podobne. Zdaje się, że w kilku wyprzedzamy ich o krok, np. teraz, na przełomie maja i czerwca biorą ślub. A my? I ten temat, jak również wspólne wzajemne oswajanie ich rodzin,  zdominował do końca spotkanie.

W środę odbyła się konferencja.
Ten fakt zawsze  śmieszy Kolegę-Współpracownika.
- To wy jedziecie z Sunią na konferencję do Stolicy?

Chciałem, jak zwykle, siąść w I rzędzie, żeby mnie widziano, ale, jak zwykle, Żona zaoponowała. Udało się w drugim.
W trakcie nawet zabrałem głos, uważam że dość istotny, ale przede wszystkim później dalsi mówcy dotykając tego tematu patrzyli w moją stronę.
- Chyba Szkoła została zauważona i zaznaczyliśmy swoją obecność! - szepnąłem do Żony.
- No nie wiem, czy to jest takie dobre i wskazane! - odparła.

Wieczór znowu spędziliśmy w Bazyliszku.
Na wczorajszym paragonie zauważyłem, że młody kelner nas obsługujący nie "nabił" wczorajszej 40. Chopina. Tego dnia była już inna zmiana, więc problem zgłosiłem najpierw jednemu kelnerowi, a potem drugiemu. Ten stwierdził, że sprawę zgłosi pani menadżer.  Gdy po jakimś czasie znowu się u niego upomniałem, uspokoił mnie:
- Pani menadżer przyjdzie do pana, do stolika.
Nie przyszła. I nie przyszła wcale. Chciałem nadal interweniować, ale Żona stwierdziła, żebym przestał być upierdliwy    i razem z Zaprzyjaźnioną Szkołą kazali mi być cicho.
- Swoje zrobiłeś! - stwierdzili zgodnie.

Spotkanie najpierw przebiegło pod znakiem postkonferencyjnym, a potem blogowym.
Otóż stwierdziłem, że czas najwyższy nadać im indywidualne blogowe imiona. Opowiedzieliśmy im, jak się to zazwyczaj odbywa, z czego te imiona wynikają i że mogą je sobie sami  nadać.
I się zaczęło.
No bo oni sami sobie nie nadadzą, bo nie wiedzą, więc lepiej zróbcie to wy!
A my też nie wiemy, bo jednak znamy się za mało, a nie chcielibyśmy, aby były oczywiste i/lub drętwe.
Co chwilę Żonie na ucho szeptałem kolejny pomysł, a Żona kolejny raz przewracała oczami, co każdorazowo wywoływało wybuchy śmiechu Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Ostatecznie stanęło na niczym. Pat.

W czwartek, czyli wczoraj, wyjechaliśmy ze Stolicy.
Zaprzyjaźniona Szkoła specjalnie się nie spieszyła, bo postanowiła w Stolicy kupić ślubną sukienkę.
My zresztą też nie i nawet dosyć szybko zrobiliśmy sobie postój w Płocku, z którego Żona ma wspomnienia                   z dzieciństwa i który oboje polubiliśmy. Ja zrobiłem sobie dłuższy spacer bulwarem nad Wisłą pod pomnik Broniewskiego, a Żona, po krótszym, wróciła z Sunią do "naszej" restauracji w Hotelu Tumskim.
Z Broniewskim kojarzy mi się moja pierwsza żona, która wieki temu uświadomiła mi, że Broniewski to nie tylko poeta rewolucyjny - chociażby Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego:
Już dziąsła przeżarte szkorbutem,
już nogi spuchnięte i martwe,
już koniec, już płuca wyplute -
lecz palą się oczy otwarte.


...Raz jeszcze się dźwignął na boku:
- Ja muszę... tam na mnie czekają...
i upadł w ostatnim krwotoku,  


i skonał. I wrócił do kraju. 


ale też taki, który napisał między innymi Zielony wiersz:

...ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu - bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć... 



Jakoś mi uleciało, że cała podróż do Naszego Miasteczka to 480 km. Więc potem było dość ciężko. Na szczęście przedłużający się czas podróży zabijaliśmy wymyślaniem imion dla Zaprzyjaźnionej Szkoły. Obracaliśmy się pomiędzy debilno-humorystycznymi a drętwymi lub lekko niegrzecznymi, a końca i efektu nie było widać. Bo żadne, odrzucane natychmiast, nie oddawało ducha postaci. Po prostu za mało się znamy!
W końcu Żona podsunęła pomysł, wcale nie najgorszy.
- Ona będzie Żona Dyrektora, a on Mąż Dyrektorki.
Natychmiast się zgodziłem, zwłaszcza że w tej beznadziei zaczynałem mieć dość, no i do Naszego Miasteczka zostało tylko 15 km.
Imiona całkiem nieźle oddają układ. Może i zostaną na stałe. Lekkim mankamentem, który nim być nie musi, jest fakt, że działają dobrze, ale w kontekście i powiązaniu z drugim imieniem.

A dzisiaj?
No co mogliśmy robić dzisiaj?!
Zakupy.
Po powrocie do domu zastałem tylko dwa Pilsnery Urquelle, co mną lekko wstrząsnęło. Postanowiłem bardziej się przyłożyć i dbać o większe zapasy w kilku, strategicznych dla nas, miejscach. Bo przy ciągłym przemieszczaniu się może się zdarzyć, że akurat trafimy na niehandlową niedzielę, o co teraz łatwo, i przy tak mikrym zapasie mógłby być problem. Dodatkowo ostatnio Biedronka non stop robi jakieś wolty z cenami Pilsnera Urquella (nawet promocje przy zakupie trzech butelek) i trzeba mocno uważać, żeby nie przepłacać, np. po 4,49 zł za butelkę zamiast "standardowo" po 3,99 zł.
Dzisiaj w Biedronce było ok. Na karteczce, którą dokładnie przestudiowałem, widniało 3,99. To kupiłem "tylko" 10 sztuk, nie za wiele, bo po pierwsze zaraz wyjeżdżam do Metropolii, a po drugie będzie chwila oddechu i czas zaczaić się na jakąś chwilową promocję. A korzyść jest wtedy ewidentna.
Kiedyś w Metropolii z Żoną zajrzeliśmy "przez przypadek", po drodze, po jakiś drobiazg do Biedronki, a tam Pilsner Urquell po 3,29. To wykupiłem cały zapas, jakieś 130 butelek. Każdy w sklepie się na mnie gapił, a ja widziałem            w oczach starszych ludzi pewną panikę, taką z okresu wojny, albo komuny.
Łatwo obliczyłem, że jestem do przodu względem ceny 3,99 jakieś 9 dych i mam spokój na blisko dwa miesiące. W tym radosnym nastroju wracaliśmy do Naszej Wsi.
Na najbliższe rondo wjechałem lewym pasem, bo prawym guzdrał się jakiś policyjny radiowóz. Na wewnętrznym lekko przyspieszyłem (miałem dodatkowy handicap, bo mniejszą drogę do przebycia) , by na drugim zjeździe z ronda go opuścić, tuż przed nosem radiowozu. Musiało to chyba zszokować policjantów, bo za chwilę ujrzałem niebieskie migające światła, a za dalszą siedziałem u nich w radiowozie.
- Proszę pana! - To się kwalifikuje na 200 zł mandatu i 4 punkty karne! - powiedział z pamięci pan policjant.
- To promocję szlag jasny trafił! - rzuciłem, ot tak, w przestrzeń radiowozu, z ciężkim westchnieniem.
Pan policjant się zainteresował, o czymż to ja mówię, zaś policjant-kierowca milczał jak grób (teraz do mnie dotarło, że policjanci-kierowcy zawsze w takich sytuacjach milczą, a od gadki i wystawiania mandatów są policjanci-pasażerowie).
Więc opowiedziałem o całych zakupach.
Policjant-pasażer wyciągnął bez słowa tablet i zaczął jeździć palcem po ekranie, czym niewątpliwie mi zaimponował. Widziałem tylko, jak przelatywały jakieś paragrafy, ustępy i punkty.
- Proszę pana! - To możemy ten czyn zakwalifikować, jako...
I tu podał stosowne paragrafy i przepisy.
- To będzie mandat 50. złotowy i 2 punkty karne. - Przyjmuje pan?
- Oczywiście! - odparłem entuzjastycznie. - To jeszcze mi zostają 4 dychy! - To może pan będzie wypisywał, a ja           w międzyczasie skoczę do samochodu i przyniosę panom dwa Pilsnery Urquelle?
- Nie, nie! - Ja dziękuję! - A kolega nie pije! - Jest chory.
Spojrzałem na twarz policjanta-kierowcy. Nadal nie wyrażała żadnych uczuć.
Gdy wysiadałem, policjant-pasażer zapytał:
- To gdzie jest ta Biedronka?
Skwapliwie rzuciłem się do tłumaczenia, tylko nie dodałem, że tam akurat cały zapas jest wykupiony.

Po załatwieniu w ciągu 0,5 godziny wszystkich spraw pojechaliśmy na dworzec, aby kupić na niedzielę bilet do Metropolii. Oczywiście musiałem usłyszeć od Żony, że po co jedziemy, skoro można to zrobić w domu prze Internet,     a drukarkę przecież mamy?!
Kasa była zamknięta! Ja oczywiście wiem o tym, że tak jest lub że tak można trafić, ale w ciągu dnia bardziej jest otwarta, niż zamknięta, więc jednak jest większe prawdopodobieństwo, że się trafi na jej otwarcie ( dokładnie: otwarcie - 73% czasu funkcjonowania(?), zamknięcie - 27%).
A jednak! Przeważnie trafiam na zamknięcie. Jak się tak dobrze nad tym zastanowić, to do obliczeń prawdopodobieństwa w przypadku "naszej" kasy chyba trzeba podejść inaczej - modułowo. Otóż liczba modułów zamknięcie w ciągu dnia wynosi trzy, a otwarcie cztery. A to daje wskaźnik 3:4=0,75 i widać wyraźnie, że rośnie znacząco prawdopodobieństwo trafienia na zamknięcie (w poprzednim wskaźnik trafienia na zamknięcie wynosił 27:73=0,37).
Oczywiście to wszystko tworzy kolejne Prawo Murphye'go z cyklu Druga kolejka jest zawsze szybsza albo Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się na pewno., itd., itd.
Na użytek Naszego Miasteczka mogłoby to być:
"Jeżeli możesz trafić na zamknięcie kasy kolejowej na dworcu w Naszym Miasteczku, to trafisz na pewno!"
Żona na parkingu, widząc mój spokój, gdy wsiadaliśmy do auta, sprowadziła mnie na ziemię.
- W Metropolii to by cię w takiej sytuacji szlag jasny trafił!
I miała rację.

No to w domu przystąpiliśmy do zakupu biletu przez Internet. System  mi odmawiał, więc dołączyła Żona.  Jej też, po kilku próbach, odmówił.
- Nic z tego nie rozumiem! - stwierdziła zdegustowana.
Ale ja rozumiem!

Robiąc pozakupowe porządki rzuciłem okiem na paragon i włosy stanęły mi dodatkowo dęba.
Kupiłem  Pilsnera Urquella po  4,49 zł za butelkę! Podniosłem larum ze słowami nie nadającymi się do zacytowania.
- To weź paragon, przespaceruj się i złóż reklamację! - Żona racjonalnie i spokojnie doradziła.

W Biedronce poprosiłem o panią kierownik lub pana kierownika. Rozległ się dzwonek na całą salę i za chwilę przyszła, jak się okazało, nie pani kierownik. Miała taki dziwny tik werbalny.
- Dzień dobry! - Proszę pani...
- I co?!
- Dzisiaj do południa... - starałem się coś powiedzieć, lekko zaskoczony i wytrącony z równowagi.
- I co?!
- No właśnie! - Kupiłem... - zacząłem się jąkać.
- I co?!
- Jak pani da mi skończyć, to powiem i co?! - gwałtownie dałem odpór z wyraźnym wkurzeniem na twarzy.
- No, słucham! - odparła niezrażona.
- Kupiłem  10  Pilsnerów Urquelli...
- Wiem, bo pana obsługiwałam. - I co?! - zaczęła znowu.
- Na półce była cena 3,99, a na paragonie 4,49! - rzuciłem jednym tchem instynktownie czując, że chyba nie dobrnę do końca. Bo na pewno, znając mnie, coś się stanie!
- To chodźmy! -  odparła konstruktywnie. Wiadomo, w Biedronce nie ma czasu na pierdoły i od razu trzeba przejść do sedna I co?!
Przy półce widząc karteczkę z napisem 3,99 zerwała ją jednym ruchem i dodała:
- To ja idę do kierowniczki. - Proszę poczekać.
Za chwilę wróciła.
- Należy się panu zwrot  5. zł. - Zosiu, daj panu 5 zł! - dodała przy kasie. - A piwo jest po 4,49! - dorzuciła na pożegnanie.
Już chciałem jej tłumaczyć, że Pilsner Urquell to nie jest piwo, tylko wyższy, bliżej nieokreślony stan wniebowzięcia, gdy nagle w głowie usłyszałem I co?!
Więc teraz będę uważał, jak jasna cholera i sprawdzał paragony natychmiast, przy kasie!

Po południu chciałem się umówić na jutro z Warsztatowcem na odbiór Terenowego. Ile to już minęło, gdy oddałem go do przeglądu? Trzy miesiące? Jutro Warsztatowiec nie mógł, bo wyjeżdża, więc umówiliśmy się na środę...

A wieczorem rozmawiałem z Żoną Dyrektora. Okazało się, że jednak sukni ślubnej w Stolicy nie kupili.
- Kupię najwyżej przez Internet! - stwierdziła Żona Dyrektora wyczuwając moje zaniepokojenie.
Trudno mnie się dziwić - ślub tuż, tuż, a sukni nie ma.  Ja się na tym nie znam, ale kupno sukni ślubnej przez Internet dobrze się skończyć nie może. Nawet jeśli później krawcowa coś dosztukuje, przyfastryguje, itp.

SOBOTA (09.03)
No i kupiłem bilety w kasie, na dworcu.

Po powrocie pokazałem je triumfalnie Żonie.
- Moim zdaniem tam też tak da się zrobić! - ruchem głowy wskazała na stanowisko komputerowo-drukowalne.                 - Pomijając, że tam nic zrobić nie można!
Pochwaliłem się jeszcze zdjęciem, które wykonałem  przy kasie, a które zawierało planszę z godzinami otwarcia i jej zamknięcia.
- No proszę! - To jednak jesteś rozwojowy!

Po południu, w trakcie pisania i sprawdzania czegoś w Wikipedii, wyskoczył mi od niej na ekranie komunikat.                  O finansowe wsparcie. Więc natychmiast ją wsparłem, ale przy pomocy Żony. Pieniądze były pobierane z karty i szły gdzieś do Stanów, do San Francisco, więc bałem się, że karta przy okazji może zostać wyczyszczona.

A wieczorem udało mi się w Kopalińskim wreszcie dobrnąć do końca litery A.
A planowałem, że kiedy tam dobrnę?

NIEDZIELA (10.03)
No i jadę pociągiem do Metropolii.

Tym razem z 50. minutowym postojem w Mieście Przesiadkowym.
Siedzę w poczekalni popijając kawę otoczony kilkoma menelami,  urozmaiconą i bogatą  melodyką ich chrapania            i w oparach smrodu. Czy to mi przeszkadza? W zupełności nie! Raczej nastraja  filozoficznie i nostalgicznie, przypomina mój wytęskniony powrót do Polski w 1972 roku po trzytygodniowym pobycie w Bułgarii, ówczesny obskurny dworzec PKP w Katowicach i oczywiście piosenkę Republiki ( jest na mojej LIŚCIE 100).
A propos LISTY 100.
Ostatnio wspominaliśmy z Żoną ostatnią wieczerzę u Helowców - jak  było fajnie. Hel starał się trafić z utworami            w zawartość MOJEJ 100, co było prawie niemożliwe, bo jest ona mocno specyficzna - z jednej strony oczywista              i przewidywalna, z drugiej kompletnie nie, budząc u interlokutora a to zaskoczenie, a to zwątpienie, wreszcie być może grzecznie skrywane rozczarowanie.
Na kanwie tej atmosfery Hela, z sercem na dłoni, spontanicznie powiedziała do mnie:
- Ja też mam taką swoją składankę!
No dźgnęło mnie, według Żony, niemożebnie. Ponoć z wredną, morderczą miną odparłem:
- TO NIE JEST ŻADNA SKŁADANKA!!!  TO JEST MOJA ŚWIĘTA LISTA SETKI!!!
I po co?! Teraz mi głupio i żal mi Heli, więc mówię z otwartą przyłbicą:
- Przepraszam Hela! - I wybacz mi Hela!
Te cholerne kompleksy z dzieciństwa ciągle wyłażą i ta moja gruboskórność. Ale nie piszę o tym, żeby się usprawiedliwiać. Raczej staram się w ten sposób, patrząc na siebie z boku, drobnymi kroczkami, sam siebie naprawiać i prostować.

W WARSIE drużyna dwuosobowa - on z Jeleniej Góry, ona z Tarnobrzegu. Zamówiłem, jak zwykle dwa piwa Korona Olbrachta, paczkę orzeszków ziemnych solonych(!), schabowy z ziemniakami i surówką i czarną kawę (w lutym minął rok, a może to już dwa lata, jak piję bez cukru). I za wszystko, jak zwykle, zapłaciłem z góry. Unikam później w ten sposób kolejek.
Siedzę, czytam  i wchłaniam narkotyczne szszsz... pociągu.
A w Metropolii leje - dzwonił Syn.
Napisałem smsa do Żony:
- Ale do 19.00 (mój przyjazd to 19.29) wszystko się może jeszcze wiele razy zmienić :-) Buddyzm.

Małe kroczki...

O mało co, a dosiadłbym się do faceta, trochę młodszego ode mnie, takiego, który ma wypisane życie na twarzy. Już rozkładałem swoje rzeczy, gdy zwolnił się sąsiedni stolik, więc tknięty przeczuciem, przeniosłem się.
Jak się okazało w trakcie podróży, był to taki Forrest Gump ze sceny na ławeczce. On siedział cały czas, a zmieniali się kolejni podróżni. I każdemu miał co innego do opowiedzenia, na ogół o różnych podróżach, ale bardzo ciekawie. Tylko nie wiem, czy wytrzymałbym tak przez całą drogę. Bo był to naprawdę Forrest Gump - lekko ograniczony, dobrotliwy, któremu wystarczyło tylko trochę potakiwać, czyli wykazywać odrobinę zainteresowania.

Wysiadając w Metropolii mogłem się przekonać, że buddyzm zadziałał.  Pociąg spóźnił się 20 minut, a było wyraźnie widać, że deszcz przestał padać właśnie przed chwilą. Więc suchutki dotarłem do Nie Naszego Mieszkania.

PONIEDZIAŁEK (11.03)
No i jestem po konferencji.
Po raz pierwszy wyszedłem z niej z dużą przyjemnością i satysfakcją. I cieszę się, że na nią przyjechałem do Metropolii, żeby już jutro wracać do Naszego Miasteczka.
Nie będę  wchodził w szczegóły, bo mógłbym zanudzić na śmierć, uwikłać się w szczegółach i się w nich pogubić,          a przede wszystkim obudzić demony przeszłości. Po co?
A więc buddyzm...
A na wspomnienia z czerwca tamtego roku znowu trzeba będzie poczekać.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa.
Ps. Mogę sobie pozwolić,  po blisko półtorarocznym pisaniu, na uchylenie rąbka tajemnicy. W pierwotnej, mojej(!)  wersji miał on nosić nazwę Chuje Muje Rajskie Ptaki, ale na skutek interwencji Żony został Bocianem. Ostatecznie też   z ptaków.





niedziela, 3 marca 2019

04.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 91 dni.

PIĄTEK (01.03)
No i mamy już marzec.

Przez ten luty wszystko nagle przyspiesza i człowiek staje się nerwowy.
Niby 2-3 dni różnicy, ale przez ich "brak" nagle wskakuje się w inną rzeczywistość. Taką wiosenną, która mami latem, wakacjami i urlopem.
W takiej sytuacji, tego niezdrowego przyspieszenia, trudno się dziwić Żonie, gdy się denerwuje i wpada w panikę, gdy słyszy ode mnie:
- Ani się obejrzymy, a już będą Święta... Bożego Narodzenia!
Czy można jej się dziwić, skoro do Wielkanocnych jest miesiąc z okładem?!
Ale czas tak biegnie - szybko! Jeśli to sformułowanie ma jakikolwiek sens.

Ostatnie dni przebiegły pod znakiem wnuków - Wnuków i Q-Wnuka-Dyrektora.
We wtorek odebraliśmy tego ostatniego z przedszkola. Więc cały poniedziałek intensywnie z Żoną pochłanialiśmy witaminę C. I przez wszystkie kolejne dni, aż do dzisiaj, również.
W środę rano zawiozłem go do przedszkola. Była obfita mgła, a mimo tego, jadąc o standardowej porze, cała droga zajęła rekordowo krótki czas - niecałe dwa Fear of the dark.
- To może posłuchajmy do końca?! - powiedziałem do Q-Wnuka-Dyrektora widząc, że się zabiera do wysiadania.
- Ale ja mam dzisiaj Straż Pożarną! - odparł zdecydowanie.
Od kilku dni całe przedszkole żyło wycieczką do Straży Pożarnej, która miała się odbyć w czwartek rano. Więc wyprowadziłem go z błędu mówiąc, że to dopiero jutro.
- Ale, ale, ale... ja nie zdążę na śniadanie! - odparł praktycznie bez zająknięcia, bez zażenowania, nieźle już kombinując.
Po południu odebrała go Żona.
Ja zaś przepakowałem się i, "tradycyjnie", wieczorem pojechałem odebrać Wnuki z Krav Magi.
Okazało się, że są tylko dwaj starsi, a dwaj młodsi się rozchorowali i zostali w domu.
Wieczorem Synowa opowiedziała mi, co się działo, gdy Syn z dwoma starszymi wyjeżdżał.
Młodsi wyli.
- Bo ooo...niii  jaaa...dą, aaa myyy  zooo...staaajeee...myyy! I ooo...niii  póóó...jdą  z  dziaaa...dkiem naaa  buuu...łkiii, aaa my nieee!
Starsi bracia zadbali jednak, żeby młodszym przygotować odpowiedni zestaw. Wnuk-I wybrał dla Wnuka-IV, a Wnuk-II dla Wnuka-III.
W czwartek zerwałem się o 05.30, żeby przejechać 19 km i zawieźć Q-Wnuka-Dyrektora na 07.00 do przedszkola. Straż Pożarna wzywała wcześnie dając poznać przyszłym strażakom, że żartów nie ma.
Po czym spokojnie mogłem wrócić do Wnuków.
Cały dzień dominowały jakieś gry, ale przede wszystkim warcaby. Wszyscy wiedzą, że w "te klocki" dziadek jest dobry. Co więcej, dziadek obiecał któremuś z Wnuków pięć dych, jeśli ten wygra, więc motywacja, aby stanąć w szranki, była duża.
Wystartował Wnuk-I. Ku swojemu rozczarowaniu żadnej partii nie wygrał, więc jego ojciec stwierdził, że tak być nie może i że teraz on zagra. Bez tej finansowej motywacji.
Syn przegrał, więc Synowa stwierdziła, że ktoś musi bronić honoru rodziny.
Synowa, po farmacji, ma jakiś taki umysł, że na przykład w szachy daje mi łupnia równo. I ta jej specyficzna, chłodna analiza problemu, jego "ogarnięcie" w czasie gry, powodowały, że nachodziły mnie chwile zwątpienia i lekkich obaw. Nad każdym ruchem musiałem się zastanawiać zdecydowanie dłużej, bo szybko się zorientowałem, że to ja(!) mogę przegrać. W końcu Synowa popełniła mały błąd, który ostatecznie okazał się decydujący. Ale strach pomyśleć, co będzie już przy drugiej lub trzeciej grze. Żadnych pieniędzy nie postawię  i żadnego zakładu na pewno nie zaproponuję!

Przypomniała mi się sytuacja sprzed wielu lat, gdy Zagraniczne Grono Szyderców jeszcze nim nie było, ale się już wykluwało.
Q-Zięć miotał się po całej Europie studiując na różnych uczelniach, a Pasierbica jeździła za nim.
Jakieś pół roku byli razem w Anglii, w Leicester, gdzie ich odwiedziliśmy.
W trakcie kilkudniowego pobytu zrobiliśmy sobie wycieczkę pociągiem do Londynu. Podróż trwała trzy godziny, jakoś tak, i przez ten cały czas grałem z Zalążkiem Zagranicznego Grona Szyderców w warcaby.
- Jeśli wygracie partię, dostaniecie 50 funtów. - zaproponowałem.
Nie wygrali żadnej.
Oczywiście woda sodowa nie uderzyła mi do głowy, tym bardziej że jestem amatorem, sam się uczyłem tej gry, i zdaję sobie sprawę, że zawsze można trafić na przeciwnika, który bez skrupułów złoi skórę.
Ale potencjalnego kandydata, przeciwnika, wyzywam na ubitą ziemię!

A dzisiaj wstałem o 06.30, żeby przejechać 19 km i znowu zawieźć Q-Wnuka-Dyrektora do przedszkola.

Przez te dni musieliśmy dbać o różne obowiązki służbowe. Ja w Szkole, a Żona w domu związane z Naszą Wsią. No     i musiała-chciała odbierać Wnuka. A wczoraj przyjechała Pasierbica i TO. Metraż Nie Naszego Mieszkania                      i równoczesna obecność Suni chętnie biorącej udział we wszelkich ruchowych zabawach,  dołożyły swoją cegiełkę zmęczenia.
Wieczorem oboje padliśmy ze zmęczenia.

Odpowiedział na moją "marynarską" prowokację Po Morzach Pływający.
Mam, czego chciałem. Tak mocno go wzięło, że jego odpowiedź muszę zacytować w całości, aby oddać, na ile go wzięło (pisownia oryginalna).

Zgadzam się , że wykorzystanie GPS jest powszechne, ale......
Posiadanie i używania GPS w samochodzie ma taki sam sens w posiadaniu i używaniu jak  GPS na morzu. Nie wiem czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, że system sieci satelit które grzecznie "wiszą" na równikiem wykorzystywanych do określania pozycji jest czyjąś własnością i mogą być wyłączone w każdej chwili.
W takiej sytuacji do określenia pozycji na morzu wykorzystuje się słońce, gwiazdy, ciała niebieskie,sekstanty, logi,radary, echosondy,kompasy i żyrokompasy, ołówek, cyrkiel , mapy nawigacyjne / papierowe/, locje,spisy świateł, tablice pływowe, roczniki astronomiczne oraz ZNAKI NAWIGACYJNE takie jak LATARNIE, WIEŻE KOŚCIOŁÓW, MASZTY RADIOWE, KOMINY, BOJE, STAWY,PŁAWY,WIECHY I SZEREG INNYCH ZNAKÓW LĄDOWYCH stanowiących integralną i jak do tej pory nierozerwalną cześć bezpiecznego przemieszczania się statków na morzu.
Abecadło nawigatora to znajomość wykorzystania wszelkiego rodzaju pomocy nawigacyjnych do określenia pozycji statku BEZ WYKORZYSTYWANIA SYSTEMÓW SATELITARNYCH.
Wbrew pozorom do wykonanie stosownych pomiarów nie potrzeba dużego nakładu pracy. Znajomość zasad wykonywania pomiarów, umiejętność odczytania wskazań urządzeń, znalezienie informacji w podręcznikach skutkuje     w większości przypadków określeniem BARDZO DOKŁADNEJ POZYCJI. Oczywiście bardzo dokładna pozycja będzie zależała od wielu czynników np widzialności obiektu, odległości od obiektu, aktualnej pogody, a także od ciśnienia panującego w danym miejscu na morzu.
Wracając na chwilę do GPS należy podkreślić, że dokładność pozycji została zmieniona w ostatnich latach ,                   a standardy ustalone przez Organizację są następujące:ocean 100m, podejścia do portów 10m, porty 1-3m. Ta ostatnia dotyczy także kierowców.
Studenci szkół morskich na  całym świecie w pierwszej kolejności poznają i studiują nawigację terestryczną, ucząc się podstaw nawigacji i zrozumienia sensu oraz celu utrzymywania znaków nawigacyjnych w pełnej gotowości. Takie zagadnienia jak wykreślanie kursu, określanie namiarów,  błędu pozycji, błędów wskazań urządzeń pomiarowych, kompensacja tych błędów, wyliczenia dryfu i znosu / prąd morski lub prąd pływowy /, nanoszenie tych informacji na mapę nawigacyjną i wreszcie odczytanie pozycji statku to zaledwie przedsionek całej wiedzy o nawigacji.
Przepisy ustanowione przez IMO - Międzynarodową Organizacje Morską dokładnie precyzują jaką wiedzę musi posiadać przyszły użytkownik morza. Nadal MAMY OBOWIĄZEK kontrolowania wskazań GPS wszelkimi dostępnymi metodami. Przedstawiciele Administracji morskiej czyli Inspektorzy Flagi sprawdzają dokumenty statkowe min pod kątem określania pozycji z wykorzystaniem znaków nawigacyjnych czyli także LATARŃ MORSKICH.
Mimo,że mamy XXI wiek wręcz nakazuje się aby nawigacja była prowadzona w oparciu w wszelkie dostępne środki        i metody. Jeżeli zajrzycie do protokołów Komisji do Badań Wypadków Morskich znajdziecie w nich także odniesienia do prowadzenia nawigacji w sposób tradycyjny. Nieznajomość znaków nawigacyjnych często prowadzi do tego, że statek płynie pod "prąd" i stwarza poważne zagrożenie. To tak samo jak jazda samochodem na drodze jednokierunkowej         w złym kierunku.
Każda latarnia ma swoją nazwę, kształt i charakterystyczne światło po których je rozpoznajemy, a jednocześnie upewniamy, że GPS nie wyprowadził nas w pole.
GPS to nie tylko system satelitarny to także komponent naziemny który powoduje, że dokładność wskazań satelitarnych jest korektowana niemal do zera.
Osobiście jak widzę znajome kształty lub światła latarń to odczuwam ulgę, że w końcu dotarłem bezpiecznie do brzegu.
Reasumując GPS to tylko jedno z wielu urządzeń pomocniczych które pozwalają odnaleźć drogę na morzu .
Staje się bezużyteczne jeżeli nie ma mapy na którą można nanieść pozycje i kiedy nie widzi wystarczającej liczby satelit.
Dlatego uważam w/w teorię na temat marynarzy i latarń za nieco.....

Widać, że gość szykuje się do poważnych egzaminów. 
A propos. Kolejny kurs w Gdyni się nie odbył, więc będąc ostatnio w Pucku znowu się nie spotkaliśmy.

SOBOTA (02.03)
No i dzisiaj odbyła się ostatnia wiecierza.

Że zacytuję treść smsa Hela.
Zostaliśmy na nią zaproszeni do ich mieszkania, którego sprzedaż właśnie finalizują. Po wielkich problemach, które opłacili bezsennymi nocami, frustracją, stresem i mocnym postanowieniem, że to jest ich ostatni kredyt w życiu, dostali w banku uzupełniającą kwotę, która umożliwi kupno domu na wsi.
Więc pod koniec marca lub na początku kwietnia odbędzie się długo wyczekiwana parapetówa, a potem romantyczne    i niepowtarzalne spanie na podłodze, mieszkanie w labiryncie kartonów i urządzanie się w nowym miejscu.                    A w przerwach picie kawy na tarasie, hasanie z psami na ogródku, chłonienie ciszy i zapachów wiosny.
My się już nie możemy doczekać, a co dopiero oni!

Spotkanie przebiegło pod znakiem pysznego żarcia, win, Pilsnera Urquella, wódki na orzechu laskowym, słuchania płyt winylowych (Hel od dawna siedzi w środowiskach muzycznych i ma niezłą kolekcję), zbitych (na szczęście!) kieliszków, najpierw przez Żonę, a potem przez Helę i miłości psów związanej z mięciuśkimi żeberkami (Tosia wspięła się przednimi łapami na moje kolana podsuwając łeb niby do pogłaskania, więc dałem się nabrać i objąłem go obiema rękami, pod którymi ona sprytnie wydłużonym jęzorem wylizywała z mojego talerza pyszny sosik, co, naiwny,  zauważyłem grubo za późno, ale nie miałem jej tego za złe - sam bym to robił na jej miejscu!).

NIEDZIELA (03.03)
No i trzeba mieć zdrowie.

Dzisiaj z kolei odwiedziło nas w Nie Naszym Mieszkaniu Zagraniczne Grono Szyderców.
Wyjście na długi spacer razem z Sunią stało się oczywistością, bo nie sposób było funkcjonować na tak małej przestrzeni.
A potem wszyscy poszliśmy na zaległy urodzinowy obiad Pasierbicy.
W naszym osiedlowym bistro były nieprzebrane tłumy, takie że kolejni chętni stali i czekali, aż się  zwolni jakiś stolik.
Przyroda nie znosi próżni w żadnym jej aspekcie, więc skoro wielkie centra handlowe są pozamykane...

PONIEDZIAŁEK (04.03)
No i dzisiaj po południu wyjeżdżamy do Naszej Wsi.

Na poważne rozmowy z Gospodarzami i na spotkanie z naszymi Sąsiadami, uzbrojeni na to ostatnie w 0,7 l Żołądkowej de Luxe (niestety Luksusowej nie udało mi się kupić).
Sąsiedzi chyba zostaną na blogu Sąsiadką i Sąsiadem, czyli Sąsiadami, zwłaszcza że pisać zacząłem dopiero po wyjeździe z Naszej Wsi do Naszego Miasteczka i okazji, aby o nich wspominać, nie było.

A z Naszej Wsi jedziemy do Stolicy na konferencję. Czasu więc jak zwykle nie ma i na dalsze wspomnienia z czerwca ubiegłego roku trzeba poczekać.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.