poniedziałek, 29 kwietnia 2019

29.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 147 dni.

ŚRODA (24.04)
No i wczoraj przyjechaliśmy do Metropolii.

Podróż bez historii, ekscesów, ot  taka rutyna.
A dzisiaj rano o 08.00 stawiłem się z Inteligentnym Autem do serwisu, do rocznego przeglądu. Byłem wcześniej zapisany, co w zamierzeniu ma zwiększać komfort pracy serwisu i komfort klienta. I tak w rzeczywistości jest.
Siedziałem sobie nad książką w saloniku przy kawie z ekspresu. Obok, za szybami mały stawik z rybami, wszędzie gładź, biel i wymuskana czystość. A po drugiej stronie kompleksu salon z samymi inteligentnymi autami - nówkami.
Żadnego kilkugodzinnego stania nad umorusanym mechanikiem i doradzania mu, jak i co ma zrobić, albo zadawania "mądrych" pytań świadczących, że klient się zna i z torbami puścić się nie da.
Po dwóch godzinach przyszedł młody pan, ten sam, który parę miesięcy temu, przy awarii modułu hamowania,  najpierw kazał jeździć go obserwując, by po pół godzinie stwierdzić, że on takim autem, w takim stanie, z serwisu wypuścić mnie nie może.
Miał podobnie, jak wtedy, lekko zaniepokojoną twarz i podobnie zaczął, charakterystycznie wzdychając.
- Przegląd jest skończony, ale - i tu wziął głębszy wdech - z przodu trzeba wymienić tarczę hamulcową i klocki,              a z tyłu klocki, a to będzie kosztować... - słowa zaczęły mu wylatywać błyskawicznie - dwa tysiące dwieście złotych.
I nie czekając, aż się zdążę w pełni zdenerwować dorzucił:
- To wymieniamy?
Więc zdążyłem się zdenerwować połowicznie. A to przez mocno ugruntowaną we mnie świadomość, że przecież ja mam "miękką nogę"! A ponadto zaczął docierać do mnie powoli sens jego słów, wcześniej przytłoczony straszną kwotą.
Nagle uświadomiłem sobie w pełni, że my ty autem przejechaliśmy już ponad 72 tys. km, niefrasobliwie śmigamy sobie po świecie, a hamulców brak. Lekko się spociłem wyobrażając sobie różne sytuacje, tym bardziej że przypomniałem sobie swoje zachowanie sprzed lat. Miałem wtedy po raz pierwszy w życiu nowy samochód - Daewoo Nexię. I jeździłem z nim regularnie, co 10 tys. km, na przeglądy.
Przy 30. tysiącach pan nic nie powiedział.
Przy 40. powiedział ho,ho, ho, ma pan "miękką nogę". Może pan spokojnie z tymi tarczami i klockami jeździć do następnego przeglądu.
Przy 50. stwierdził łeee, może pan spokojnie jeździć do 60.
Przy 60. zaczął no nie, może pan spokojnie... gdy mu gwałtownie przerwałem.
Proszę pana! - Ja już spokojnie jeździć nie będę i proszę mi natychmiast wymienić tarcze i klocki.
Spojrzał na mnie ze sporym zdziwieniem, ale to było dawno i komuna ledwo padła, i wymienił.
A Inteligentnym Autem przejechaliśmy ponad 70 tys. km!
Więc z serwisem umówiłem się na piątek. Musiałem mieć czas, żeby skądś skołować taką kasę.

Dzisiaj odezwał się facet "z Madrytu i z Norwegii".  No więc on i jego partnerka są zdecydowani  kupić Naszego Miasteczko. Tak oto mamy etap II - umawianie się z notariuszem i gromadzenie dokumentów. Umowa przedwstępna będzie może, tfu, tfu, tfu, podpisana w maju, a ostateczna, tfu, tfu, tfu, chyba w sierpniu lub wrześniu.

PONIEDZIAŁEK (29.04)
No i Żona i ja jesteśmy w jakichś cholernych stanach depresyjnych.

A przecież jutro jedziemy na parę dni do Naszej Wsi (nawet się rymuje), więc powinniśmy być w dobrych nastrojach. Ale sprawy są bardziej skomplikowane. Być może klucz do ich rozwiązania zaczął się tworzyć wczoraj w trakcie dyskusji z Helowcami. Byliśmy u nich po raz pierwszy w HeloWsi. Oczywiście z atrakcjami, bo przecież normalnie           to u nas toczy się mało spraw.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

22.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 140 dni.

WTOREK (16.04)
No i proces aklimatyzacji w Naszym Miasteczku przebiegł bez bólu. Jakbym prawie nie wyjeżdżał.

Może przez to, że tydzień to mało czasu, jak na nasze "używane" moduły czasowe. A może dlatego, że jest piękna pogoda i długo jasno. A może przez zbliżające się Święta i świadomość, że jak Polska długa i szeroka, wszyscy będą świętować i nikt zawodowo niczego od nas nie będzie chciał.

W tej aklimatyzacji poczułem się na tyle mocno, że gdy Żona rano zapytała Czy masz może gdzieś umowę z biurem nieruchomości? (Nasze Miasteczko wystawione jest na sprzedaż), pozwoliłem sobie na dłuższy wywód informacyjno-uświadamiający, przy moim stosownym nadęciu się.
- Uważam - rzekłem - że w tym  pytaniu użyłaś niepotrzebnie i zbędnie czterech słów. - tu zawiesiłem głos budując nastrój. - "Czy",... "masz",... "może"... i "gdzieś". Czy - czyli tkwi w tobie zwątpienie insynuujące, że mogę nie mieć, masz - kolejna insynuacja, że mógłby ją mieć ktoś inny, czyli, np. kto?, może - sam nie wiem, co na to odpowiedzieć, gdzieś - no to już ewidentnie sugeruje, że mogę mieć bałagan i jestem niezorganizowany.
Żona wiedząc co będzie, to znaczy jak zareaguję na jej prowokację, dusiła się lekko ze śmiechu.
Niezrażony kontynuowałem - wystarczyło tylko powiedzieć Czy mógłbyś mi dać umowę z biurem nieruchomości, czy jakoś tak podobnie i już.
Umowę wręczyłem Żonie w 10 sekund.

Dzisiaj w dwie godziny zrobiliśmy zakupy na Święta. "Wymyśliliśmy" parę skromnych potraw bez żadnego zarzynania się i wariacji. Mnie wystarczą jajka, szynka, sałatka warzywna, sos tatarski, biała kiełbasa, Luksusowa i Pilsner Urquell. Żonie?  Nawet nie wiem. Taka się w tym względzie zrobiła minimalistyczna.

Przypomniało mi się jeszcze parę drobiazgów a propos zeszłego tygodnia.
W piątek, 12 kwietnia, byłem na dyplomowym przedstawieniu studentów Akademii Sztuk Teatralnych, z którą współpracujemy. Przekaz dotyczył życia studentów szkoły teatralnej zanim się nimi stali, obecnie, w trakcie studiów i ich perspektyw.
Problem z tymi przedstawieniami jest taki, że ci młodzi ludzie wszystko muszą zaprezentować na wysokim poziomie ekspresji, czyli wykrzyczeć i wywrzeszczeć przy łomocie muzyki. Kiedyś, gdy byłem na Weselu, które samo w sobie      z definicji jest głośne i huczne, nawet w cichych partiach musieli być głośni.
Postanowiłem więc, że gdy będzie łomot, w przerwie wyjdę.
Ale przerwy nie było, a łomot, tzn. ekspresja, owszem. Przez dwie godziny i 10 minut netto.
I co? Wyszedłem usatysfakcjonowany, pełen podziwu i zadowolony, że przerwy nie było. Ot co!

Zadzwoniłem do Córci zadając jako ojciec, jak się okazało,  najgłupsze z możliwych i irytujące pytanie No i jak się czujesz? 
- Źle! - Bo jak mam się czuć?! - dodała zirytowana najwyraźniej źle się czując.
To następnym razem zadzwonię i zagadam Jak tam pogoda u was? i Czy roślinki puściły już listki?
Ale parę dni później wysłała mi zdjęcie USG. Normalnie wszystko widać, ale czy to chłop, czy baba to jeszcze nie.

Z kolei Helowcy urządzają się w swojej HeloWsi (aha! zapomniałem dodać, że moja robocza nazwa Wieś Helowców jest już nieaktualna. Żona na kanwie zmian zaproponowała HeloWieś. I tak zostanie. Mam nadzieję, że Helowcy nie zdążyli się przyzwyczaić do tej pierwotnej). Wysyłają różne zdjęcia i komunikaty - śniadanie na kartonach, a może już na stole, Pilsner Urquell na kartonie, pierwsze rozpalanie w kominku. itd. Pełen romantyzm. Napisałem, że w tej oto sytuacji nastąpiły chrzest, utrata dziewictwa, odcięcie pępowiny.

I jeszcze jedno wspomnienie - z ostatniej podróży pociągiem.
Gdy dotarłem głodny do PółWarsu, zająłem miejsce przy malutkim stoliczku, też chyba  1/2 standardowego. Naprzeciw siedział facet, akurat wzrostu odwrotnego do miejsca, jakieś 2/1 normalnego.
Szybko okazało się, że przy sąsiednim stoliku jest facet, który też jedzie do Naszego Miasteczka, więc go zagadnąłem, czy wie, co i jak w tym całym zamieszaniu. Gdy wróciłem do mojego stolika, ten mój, widocznie słysząc rozmowę, się odezwał,  powoli cedząc słowa, w sposób charakterystyczny dla dużych mężczyzn.
- A pan jest może związany z lotnictwem?
- Nie, nie. - odparłem. - Zupełnie inna branża.
Pytanie było całkiem na miejscu ze względu na fakt, że na obrzeżach Naszego Miasteczka stacjonuje 21 Baza Lotnictwa Taktycznego i lubię podziwiać, zwłaszcza przy pięknej pogodzie, porażające w swojej potędze i mocy przeloty SU (chyba SU-24) i szkolno-treningowych Iskier.
- A pan jest może byłym pilotem?
- Tak, emerytowanym. - odparł lakonicznie.
Pomyślałem, że w tym przypadku nie działa system, jak na konnych torach wyścigowych, gdzie im mniejszy i lżejszy dżokej, tym lepiej, a głośno:
- A MIGi jeszcze latają? - zacząłem wpuszczać się na mętne wody nie zachowując instynktu samozachowawczego.
- Latają.
- A wie pan - brnąłem dalej - ostatnio czytałem, że brytyjscy naukowcy opracowują perfekcyjną chłodnicę, która w ułamku sekundy potrafi obniżyć temperaturę powietrza wsysanego przez silnik odrzutowy z +1000 st. C do -150 st. C.    A to jest kluczowe dla zwiększenia mocy silnika tak, aby samolot mógł uzyskać prędkość 5,5 Ma (1 Mach = ok. 1225 km/godz. - tego mu już nie mówiłem zachowując resztki rozsądku).
- Też czytałem.
- To w 1,5 godziny bylibyśmy w Stanach albo Kanadzie. - czułem, że powoli gasnę.
- Albo w Bangkoku. - uśmiechnął się grzecznie. - Ale z lotnictwem cywilnym nie jest źle. - Dzisiaj śniadanie jadłem         w Atenach. - dodał pokrzepiająco.
Tylko nie wiem, czy dla współczesnego lotnictwa cywilnego, czy dla mnie.
Do końca posiłków jedliśmy w milczeniu. Bo skoro nie jestem związany z lotnictwem...
 
Wieczorem Po Morzach Pływający wywąchał z bloga, że jesteśmy w Święta w Naszym Miasteczku. Zamierzaliśmy ich odwiedzić, bo się dawno nie widzieliśmy. Ale oni mają rzadką okazję wyrwać się ze swojej leśnej głuszy, więc tym razem przyjadą do nas, w sobotę. Będzie o czym gadać.

ŚRODA (17.04)
No i pozałatwiałem parę naszychmiasteczkowych zaległości.

Najważniejsza była Poczta Polska.
Wybrałem się "na nią" uzbrojony w dowód osobisty, telefon i pakiet różnych listów (Żona pod moją nieobecność skrzętnie zbierała kolejne przychodzące), czyli korespondencję. W okienku zapytałem panią, czy mogę rozmawiać         z panem naczelnikiem poczty lub panią naczelnik (naczelniczką brzmi jednak niepoważnie). Pani tonem lekko przestraszonym, trochę się usprawiedliwiając i jakby przepraszając powiedziała, że u nas nie ma funkcji naczelnika, jest tylko pani kierownik i z pewną obawą wskazała głową postać kobiety stojącej w lekkim oddaleniu.
- To poproszę.
Pani kierownik natychmiast podeszła z emanującą postawą w czym mogę pomóc.
Wyciągnąłem dowód osobisty i go podałem.
- Proszę pani. - Nazywam się, jak widać.
Następnie podałem mój telefon z wyświetlonym zdjęciem naszej, opisanej skrzynki listowej.
- A tu na naszej skrzynce pokazuję pani jej opis - nazwisko żony i numer budynku oraz mieszkania.
Po czym wyciągnąłem plik listów i przekazałem je pani kierownik.
- A czy na tych listach widzi pani nazwisko żony, moje lub przynajmniej nasz adres?
Pani obejrzała dokładnie każdy list.
- No nie.
- No właśnie! - przeszedłem do sedna. - Od dwóch lat mieszkamy w Naszym Miasteczku i od dwóch lat wybieram         z naszej skrzynki nie nasze listy, chodzę po sąsiadach i im je przekazuję. - I już mam dosyć! - Przecież nie jestem pracownikiem Poczty Polskiej.
- Oczywiście. - A mógłby mi pan to zdjęcie przesłać na moją komórkę, podam numer.
Ujęty taką postawą powiedziałem:
- A wie pani, ja wiem dlaczego listonosz lub listonoszka wrzuca wszystko do naszej skrzynki. - Bo ona przyciąga wzrok. - Jest najlepiej i najładniej opisaną.
Jakiś czas temu kupiłem w papierniczym piękne żółte literki i równo je przykleiłem na skrzynce tak, że od razu rzucają się w oczy.
- Żeby pan wiedział! - rzuciła z uśmiechem, pełnym luzem i filingiem, trochę porozumiewawczo patrząc ponownie na zdjęcie.
To mnie rozbroiło całkowicie. Bo u nas, w Naszym Miasteczku, o ludzi z luzem, filingiem trudno. A jeśli są, to inaczej. Najczęściej w różnych sytuacjach, a to w sklepie, w urzędzie, na poczcie, na targu, kiedy rzucam coś a propos, jakiś wtręt, aluzję, uśmieszek, wspomnienie, odniesienie, widzę albo powagę, albo usiłowanie zrozumienia, a raczej złapania tego czegoś ulotnego, co ten ktoś przeczuwa.
Jeszcze z tą powagą jest łatwo. Bo jak widzę na twarzy śmiertelną zabijającą maskę powagi, to natychmiast sobie odpuszczam. Z tej mąki chleba nie będzie - mówię sobie w skrytości ducha.  Albo w tejże skrytości cytuję jedno             z ulubionych powiedzonek Żony Z gówna bata nie ukręcisz.
Gorzej, gdy ten ktoś usiłuje zrozumieć i chce się partnersko wdać w dyskusję. Natychmiast ucinam.
- Eee... Nie, nie, nie... Ja tylko tak do siebie powiedziałem.
Wersję II mieliśmy w Naszej Wsi przez dwa lata (Żona twierdzi, że przez trzy) z naszą Q-Gospodynią. Zdaję sobie sprawę, że taka wzmianka z mojej strony jest mocno niegrzeczna, ale nie mogę o tym, z różnych względów, nie wspomnieć. To były setki koszmarów, kiedy "lotność ulatywała", a Q-Gospodyni natrętnymi pytaniami starała się ją przywrócić, kiedy do przywrócenia dawno niczego nie było. I nie można było jej tego wytłumaczyć, zwłaszcza że ja przecież jestem z Metropolii!
Oczywiście, ci co mnie znają, i ci, co mnie nie znają, będą pukać się po głowie - No i po co leziesz na tę pocztę? - Myślisz, że to coś zmieni? - Masz taki imperatyw?!
Ano mam i nic na to nie poradzę.
Ledwo wyszedłem z poczty, a już dopadł mnie drugi, a może ten sam?
Wycofałem Terenowym z parkingu i jadąc wzdłuż zaparkowanych aut zobaczyłem, jak przede mną zaparkował duży, wypasiony, czarny, błyszczący Mercedes o przyciemnionych szybach. Stanął idealnie pośrodku, na dwóch miejscach parkingowych. Zatrzymałem się. Z Mercedesa wysiadła drobna, niska, zgrabna i mocno wyfiokowana blondynka, lat jakieś 35. Natychmiast mój wzrok przykuł widok dwóch potężnych rybich warg na tyle, że o mało nie zapomniałem, po co się zatrzymałem. Miały one niesamowitą siłę przyciągania moich oczu, że ledwo nimi, ku mojemu zaskoczeniu, zarejestrowałem, że Mercedes jest na metropolialnych numerach. A więc Ziomalka.
- Słucham?! - zapytała stanowczo widząc, że w zasadzie zajechałem jej drogę.
- O widzę, że pani jest z Metropolii. - zagadałem pokojowo chcąc przygotować sobie grunt i głową wskazując tablicę rejestracyjną.
- A broń Boże! - strasznie się zaperzyła, jakbym ją posądzał, o wcześniej wspomnianego, Bóg wie co.
To przeszedłem do sedna.
- Proszę pani. - Czy musi pani parkować na dwóch miejscach? - Przecież za chwilę ktoś może przyjechać i...
- Chce pan tutaj teraz zaparkować? -  przerwała natychmiast wyrażając chyba tym samym  gotowość lekkiego przestawienia Mercedesa.
- Nie.
- To do widzenia! - I pewnym krokiem przedefilowała przed brudnym, obszarpanym i sfatygowanym Terenowym. Patrzyłem za nią, jak stanowczym krokiem oddala się w kierunku salonu kosmetycznego i widziałem, jak za nią unosi się potęga czarnego Mercedesa, a przed nią potęga wielkich rybich warg.

Po południu przyszli kolejni oglądacze Naszego Miasteczka.
Jak się okazało para z odzysku.
Ona zgrabna, drobna, zadbana brunetka, o estetyce nie budzącej zgrzytania w zębach i o miłej i serdecznej powierzchowności. Lat chyba 35. Rodowita naszamiasteczkowa. Jej córeczka, lat 10, najpierw speszona Sunią, potem nie mogła się oderwać od ciągłego głaskania natrętnie podsuwanego olbrzymiego łba. On lat ok. 50 parę, siwe dłuższe włosy, niebieskie, rozwodnione oczy. Interesujący. Oboje z inteligencją i filingiem w oczach. Równo i właściwie zareagowali na mój żarcik, gdy "troszcząc się", żeby właśnie przygotowany przez Żonę kurczak się nie przypalił, usłyszeli:
- Proszę się nie martwić. - Kurczak tylko czeka, aby goście już sobie poszli.
Ona jednak z tyłu, lekko wycofana. On odwrotnie - luz i swoboda. Bo z dużego miasta, potem 5 lat w Madrycie, a teraz Norwegia.
W sumie tacy ludzie, którym bez żalu sprzedalibyśmy Nasze Miasteczko, bo było widać, że je doceniają i widzą olbrzymi potencjał. I że nie wymienią pięknych drewnianych podłóg na panele, jak sugerowali wcześniejsi debile.
Gdy zostaliśmy sami, zastanawiałem się nad tym fenomenem wycofania i luzu. I doszedłem do wniosku, że to chyba normalne, że młoda i kulturalna kobieta nie przerywa starszemu, siwemu mężczyźnie. I spokojnie słucha, nie odzywając się, jak on przez całe półgodzinne spotkanie przechodzi w swojej opowieści przez rodzinne strony rodziców, Szkołę, Naszą Wieś i Metropolię. Raczej muszę ją podziwiać, że w międzyczasie dała radę obejrzeć nasze mieszkanie i czegoś się o nim dowiedziała.

CZWARTEK (18.04)
No i osiągnąłem pierwszy sukces we współpracy z nową Księgową II.

Wczoraj wieczorem dostałem od niej smsa. W jej stylu, czyli do bólu zwięzłym i konkretnym, bez żadnego pocałuj mnie w... lub tym podobne.
PIT 5L..., PIT4 kwota do zapłaty... płatna do 23.03.
Żadnego dobry wieczór, pozdrawiam, itp.
Odpowiedziałem:
- Bardzo dziękuję - buźka. Spróbuję jednak zapłacić do 23. kwietnia, bo do 23.03 niestety już nie dam rady - szeroka buźka. Pozdrawiam. Podpis.
Odpowiedziała:
- Ok - szeroka buźka.
Po raz pierwszy w naszej korespondencji pojawił się ten promyczek, ta mała emotikonka. Ta kropelka drążąca księgową bezduszność, ta jedna cegiełka wyjęta z muru konkretu i księgowego chłodu.

Pokazałem Żonie "całą" korespondencję i zostałem zaskoczony jej aktorskimi zdolnościami.
- A co ty byś chciał? - rzekła impulsywnie.
I na moich oczach wcieliła się w postać księgowej sztucznie modulując głos, mówiąc z dużą emfazą, stosując adekwatną mimikę, gestykulację i przybierając stosowne pozy, w tym biorąc się pod boki. Zaprezentowała krótkie show ( nie przedstawienie, nie pokaz) pt. Smsowy monodialog.
- Ach, dobry wieczór, panie dyrektorze.  - A jak samopoczucie? - A u pana ładna pogoda, bo u nas piękna? - To kiedy pan będzie w Metropolii? - A, to świetnie. - A jak Żona? - Aha. To do miłego spotkania. - Tak, pozdrawiam. - Tak, miłego wieczoru.
Czy tak?! - dodała na końcu. Już jako Żona i konkretnie do mnie.

Dzisiaj zrobiliśmy sobie Terenowym kolejną wycieczkę po "naszych" terenach. O ich pięknie mogę bez końca. Składa się na nie kilka elementów. O pofałdowaniu, elemencie kluczowym, już pisałem. I z niego wynikają pozostałe. Dziesiątki polnych dróg meandrujących między pofałdowaniami (to nawet nie są wzgórza) pojawiających się i znikających, łączących się i przecinających, doprowadzających do domostw i gospodarstw, które nagle się pojawiają, by za chwilę zniknąć zostawiając wrażenie, że tam chyba nie było śladów życia, że nam się zdawało. A gdy wyłączy się silnik samochodu i nie ma wiatru, panuje kompletna cisza.
Pojechaliśmy do miejsca, które wypatrzyliśmy chyba z dziewięć lat temu, gdy mieszkaliśmy już w Naszej Wsi i gdy nastały początki Dzikości Serca, i gdy ciągle nas gnało.

Naszą Wieś kupiliśmy w marcu 2006. roku. 23 hektary ziemi(!), dom po wielu socjalistycznych zmianach ("piękne" styropianowe stiuki na sufitach to najmniejsze z nich), stodoła w upadku i obora z przedziwnymi sztukowaniami              i przeróbkami. Pochylone płoty, chaszcze, błoto, ogólnie panujący syf. Jakieś walące się komórki i przechylony niebezpiecznie wychodek, który chciałem zabezpieczyć przed zawaleniem i w takim stanie, "konserwując" go, zachować, aby w przyszłości "wynajmować", udostępniać Niemcom, Holendrom, itp. po 10 euro za każde wejście.
Wiedzieliśmy natychmiast, dosłownie w 5 minut od momentu zobaczenia domostw z perspektywy Magic Łąki, która wtedy jeszcze nią nie była, jakie to miejsce ma potencjał.

Przez dwa lata trwał remont, najpierw naszego domu przez cały dwa tysiące szósty, a przez dwa tysiące siódmy przyszłego domu gości. Stodoła "była po drodze". Teren był jednym wielkim placem budowy.
Najpierw domy zaczęły znikać do postaci tych ruin ze Stolicy po Powstaniu Warszawskim. A wraz z nimi pieniądze ze sprzedaży "nadmiarowej" ziemi i z kredytów. I to była pierwsza składowa  traumy, która miała w nas powstać, szczególnie u Żony. Druga składowa, to dwuletnie użeranie się z różnej maści fachowcami. Nawet jeśli byli dobrzy, to     i tak trzeba było się użerać. Trzecim elementem był ogólnie panujący dwuletni syf i hałas budowlany.
Po tym czasie Żona straciła serce do Naszej Wsi. Wszystko jej się źle kojarzyło. Ja przynajmniej "uciekałem", wyjeżdżałem do Szkoły, Żona cały czas była na miejscu.

Nasza Wieś została wystawiona na sprzedaż. A my postanowiliśmy wyjechać jak najdalej. Stąd się wzięła w styczniu 2009. roku Dzikość Serca.
W międzyczasie przyszedł kryzys i rynek nieruchomości znieruchomiał. Zastój. Niczego nie można było sprzedać.       To znaczy można było, ale za bezcen.
Żyliśmy więc w rozkroku, mentalnie i fizycznie w dwóch miejscach. Gdy byłem w jednym, tęskniłem za drugim. Miałem   z tym duży problem, bo długo nie potrafiłem określić swojego stosunku do obu. I kiedyś, w dyskusji z Żoną, ten problem zdefiniowałem i to mi dało trochę spokoju.
Nasza Wieś była moim DOMEM, OSTOJĄ a Dzikość Serca tym czymś PIERWOTNYM, NIEUCYWILIZOWANYM,          a jeśli ucywilizowanym, to w niedużym stopniu.

Bardzo szybko okazało się, że idea Żony, ta jej energia poświęcona wszystkiemu wokół Naszej Wsi, koncepcja i wizja, się materializują. Zaczęli przyjeżdżać pierwsi goście. Potem było ich coraz więcej, z całej Polski. Szukali takiego miejsca Przyjaznego dorosłym i ich psom i byli zachwyceni tym, co im się oferuje. Sporo z nich stało się gośćmi stałymi.
I tak Nasza Wieś odzyskała serce Żony.
A Dzikością Serca nie byliśmy już w stanie właściwie się zaopiekować. Stąd pomysł Żony, aby ją zamienić na Nasze Miasteczko. Po prostu łatwiej nam jest to wszystko ogarnąć.

Miejsce, które ponownie odwiedziliśmy, położone jest urokliwie - na rozwidleniu polnych dróg, przy zakręcie jednej          z nich. Po jednej stronie starego szachulcowego domu stoi ceglana stodoła, jest piwniczka ziemna i stawik, a całość łączy płaskie zielone podwórko. Z drugiej strony domu jest pofałdowany ogród ze starymi sękatymi i popękanymi jabłoniami. Urokliwie.
Zastaliśmy jeden plac budowy, jeden wielki kipisz. Od razu nam się wszystko "odkleiło" i poczuliśmy się u siebie. Na środku podwórka sterty wyprutego gruzu z wnętrza domu, góry spróchniałych łat i belek, paczki nowych dachówek, cementów, glin, a w powietrzu rejwach pił, młotków i wszechobecnej "muzyki popularnej" disco polo wydobywającej się z jednego z trzech samochodów okolicznych fachowców (ja tak jak ona, lubię winogrona informował młody mężczyzna śpiewający falsetem. Odniosłem wrażenie, że przez pół godziny naszego pobytu "leciał" jeden i ten sam ulubiony przez panów kawałek - teraz są takie techniczne możliwości - nazywa się to bodajże zapętleniem).

Wymieniany był cały dach, czyszczone z gliny dolne partie ścian i wymieniana spróchniała podwalina (belki oparte na całej długości na fundamencie). "Przy okazji" odkrywany fundament był uzupełniany i wzmacniany.
Właściciel-gospodarz, duży mężczyzna, tak samo urobiony w budowlanym pyle, jak pozostali.
- Kupiliśmy z żoną w styczniu tego roku. - Ja to kocham i się w tym realizuję. - stwierdził na wstępie. Widząc nasze pełne, dogłębne zainteresowanie dodał:
- A na tym etapie robót podwalina i fundamenty muszą być odsłaniane fragment po fragmencie. - Po zrobieniu jednego, można odkrywać dalej. - Jeden błąd i... - spojrzał na nas znacząco.
Z żoną postanowili wynieść się z Tychów mimo protestu trójki dzieci. Mają dość miasta.
On, chyba emerytowany górnik, ale tego się nie dowiedziałem, uczestniczył w wielu warsztatach na temat pracy z gliną i domów szachulcowych. Ma książki na ten temat z 1800. roku. Czyli kolejny świr.
Oboje zauroczyli się tym miejscem. Tak jak my kiedyś.
- Żona, gdy wracała do Tychów, płakała, gdy pierwsze stare dachówki zaczęły z hukiem zlatywać i dom przestawał być domem. - Teraz w życiu bym jej tutaj nie przywiózł, żeby zobaczyła to, co wy. - Wystarczy, że po pierwszych spadających dachówkach płakała i nie spała przez dwie noce.
Skąd ja to znam?
- No ja niestety muszę teraz przerwać pracę i jechać na święta. - dodał wyraźnie nieszczęśliwy.
Umówiliśmy się,  że za rok lub dwa zaprosi nas na kawę. A Żona podeśle mu zdjęcia tego domu i otoczenia sprzed dziewięciu lat.  Ma ich sporo, tylko musi odszukać.

Parę dni temu nasi stali goście przyjeżdżający do Naszej Wsi z pieskiem rasy Chihuahua (cziłała) i królikiem Manfredem rasy Baran, większym od swego towarzysza, wysłali Żonie zdjęcie Naszej Wsi wykonane z drona.             On się zajmuje fotografią, a ona rysuje i maluje.
Gdy je zobaczyłem, zaniemówiłem. Samo piękno.  Naszej Wsi takiej nie widziałem.
Patrząc "chodziłem" po własnych śladach - o tu są świerki posadzone przed naszym domem od strony tarasu  (północnej), a spomiędzy nich wyziera wierzba, którą posadziłem przy rowie jako taki patyk, strachopłot, roślinny wytrzeszcz skazany z góry na klęskę. Ale nie, dała radę - już ją widać z tak wysoka. A obok lasek, który stworzyliśmy    z Żoną - sosny, świerki, brzozy, klony i dąb, wykopany z pobrzeża drogi jako takie dwudziestocentymetrowe nico, uratowane przed kołami ciągników, który jako młodziak ma już charakterystyczny pokrój dębu i rozśmiesza nas, że zgrywa się na dorosłego. A obok stara jabłoń.
Po lewej stronie bramy piękny modrzew. Ma tylko 12 lat, a góruje nad otoczeniem. Przy nim posadzone przez nas jakieś dzikie chabazie, które pomieszane z brzozami dają latem solidny cień, w którym można schować parkujące samochody. I dalej strefa krzaków zasłaniających oczyszczalnię. I wyraźnie widoczne baldachimy pergol utworzone przez winorośl i winobluszcz. A od strony południowej domu przytulony do niego ganek.
Na środku zielonego podwórza panoszy się wierzba mandżurska. Ta to przeszła swoje. Gdy podwórze stało się jednym wielkim placem budowy, fachowcy nie dali jej żadnych szans. Zrównali z ziemią i praktycznie zabetonowali. Ku naszemu cichemu przyzwoleniu i według koncepcji, że "obcym" roślinom, nietutejszym, wstęp wzbroniony. Ale po zakończeniu prac wierzba odbiła i stała się piękna i tutejsza. Dawała cień, w którym można było schronić się z książką. Więc wtedy za nią byśmy się dali z Żoną pokroić. A potem ja przez całą zimę wysypywałem pod nią popiół, zdawałoby się czysty, ekologiczny, bo ze spalania samego drewna. Ale wierzba miała dosyć i uschła. Zostały tylko dwa cienkie, grubości kciuka, odrosty, które razem ze sobą obwiązałem, żeby je wzmocnić. Jak tylko przychodził wiatr, uginały się do samej ziemi. A teraz znowu ma piękne, grube pnie i dużą, górującą koronę.
A obok, już na terenie ogródka, rośnie czarny orzech. To dopiero jest dziwo. I rzadkość. Z początku nie wiedzieliśmy, co to jest. A zachowywał się złowrogo i podejrzanie. Co roku zrzucał mnóstwo gałązek z suchymi liśćmi, aż któregoś razu pojawiło się na nim osiem zielonych, dużych kul. Żonie udało się jedną rozłupać, zdaje się że w imadle, takie cholerstwo było twarde. Rozszedł się smród nieziemski, więc czym prędzej wszystko spaliłem bojąc się, że może oto zawitał do nas OBCY.
Teraz co roku sypie orzechami, z którymi na razie nic nie robiliśmy, ale i na to przyjdzie czas.
A w rogu ogródka widać drugi lasek zasłaniający kompostownik. Same brzozy i jedna sosna. Odwracając się od konkurencji brzóz wszystko u niej rośnie w jedną stronę, więc wygląda pokracznie wlokąc część olbrzymich gałęzi po ziemi.
Za stodołą widać starą, "zwykłą" wierzbę, którą co parę lat "strzyżemy".  To od czasu orkanu, który złamał jeden z jej starych konarów, a ten przebił na wylot dach stodoły niczym kartkę z papieru. Obok niej widać kolejny brzozowy lasek przez nas posadzony dający gościom cień.
Na Końskiej Łące, już u gości, dostrzec można przy każdym apartamencie ich "zielone" ogródki, a naprzeciwko las brzóz-samosiejek, który powstał za naszych czasów.
Po drugiej stronie drogi, już na Magic Łące, króluje stary, sękaty jesion. Jesienią pierwszy zrzuca liście, by wiosną wypuścić je najpóźniej. Ale gdy to zrobi, możemy być pewni, że lato tuż, tuż.
Wzdłuż drogi do lasu rośnie rząd olch, którym trzeba dawać twardy i stały odpór, bo inaczej opanowałyby całą Magic Łąkę.
I z lotu ptaka widać las, aż po horyzont, a gdzieś w oddali, po prawej stronie domostwa leśniczówki - "naszego" leśniczego.

Tak patrzę na to zdjęcie i sobie mówię:
Nie da się żyć prawdziwym życiem - jeść, pić, spać, kochać,  pracować, radować się, smucić, chorować, zdrowieć, pielęgnować swoje miejsce, żyć z sąsiadami i wreszcie umierać - w kilku pięknych miejscach naraz.
Trzeba wybierać. A ja nigdy wybierania nie lubiłem i nie polubię. Więc mam problem.
Chyba zawsze żyjąc TU, będę tęsknił za TAMTYM.

PIĄTEK (19.04)
No i dzisiaj mija 76. rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim.

Nie żyje żaden z uczestników. Ostatni zmarł w grudniu 2018.
Nie chcę na ten temat pisać szerzej, bo budzi się we mnie ZŁE!

Z okazji rocznicowych obchodów IPN poprawił cytat z Medalionów Zofii Nałkowskiej, czyli przetłumaczył z polskiego na nasze: "Ludzie (Niemcy) ludziom zgotowali ten los". Żeby jeszcze lepiej przetłumaczyć, "Niemcy" wytłuścił na czerwono.
Biedna Nałkowska i biedni my.
Można by się, mimo strasznych tamtych czasów, nawet i przy tej okazji trochę pośmiać. Ale...
Ale, czy nie może za chwilę być tak, jak w smsie do mnie, osoby, która od 25. lat siedzi po uszy w kapitalizmie ze wszelkimi jego uwarunkowaniami, przewiduje Syn?
...Śmiejesz się, ale za chwilę PiS wprowadzi test na przedsiębiorcę i będziesz musiał udowodnić, że nim jesteś, żeby nim być! :) (drobne korekty literówek - moje).

Dopadła mnie jakaś przedświąteczna zdrada.
Mój organizm, który świetnie znam i którego sygnały bezbłędnie odbieram, już wczoraj wieczorem zaczął mnie informować, że mogło mnie gdzieś w tej słonecznej ułudzie przewiać. Pojawiły się lekkie kłucia w lewym uchu i daleki "bólek" gardła.
Żona natychmiast przystąpiła do  akcji, a w tym jest świetna i zdeterminowana, i zaordynowała mi różne takie.                I choróbsko się nie rozwinęło. Nawet popijałem dość swobodnie Pilsnera Urquella.
Ale jutro przyjeżdżają do nas Czarna Paląca, Po Morzach Pływający, i jak się okazało, W Swoim Świecie Żyjąca, więc trzeba się przygotować - ostrzyc, skrócić brodę, obciąć paznokcie, ogolić się i wykąpać. Żartów nie ma!
Fajnie jest obcinać paznokcie na balkonie,  "w przyrodzie", gdy słychać śpiew ptaszków i odgłosy życia okolicznych mieszkańców. I gdzie można jeden "obcięty" palec zaakcentować łykiem Pilsnera Urquella.
Na tę okoliczność stosownie się ogaciłem, aby w głupi sposób nie pogorszyć swojego "chorobowego" stanu, tym bardziej, że balkon był już objęty chłodnym cieniem. A więc, "jadąc" od dołu, ubrałem ciepłe robocze buty, niezawiązane, ciepłe, wytarte, przydługie, szerokie spodnie sztruksowe, koszulkę z długim rękawem, bluzę, dziurawy wypalony polar i wyświechtaną, starą kurtkę roboczą, a na głowę założyłem  a la kominiarkę szczelnie okrywającą głowę, czoło i uszy. I tak w ciszy delektowałem się brakiem pośpiechu.
Widocznie ta cisza zaniepokoiła Żonę, bo za chwilę przyszła.
- Myślisz, że to jest dobry pomysł? - nawiązała do mojego stanu.
- Widzisz, jak się ogaciłem? - A poza tym lubię przesiadywać na balkonie.
To zaczęło się swego czasu od wizyty Skrycie Wkurwionej, Kolegi Inżyniera i ich córek - Stefana Kota Biznesu                i Krawacika.pl. To Kolega Inżynier "wprowadził" zwyczaj porannego popijania kawki na balkonie i wieczornego Pilsnera Urquella.
- Ale wiesz, że wyglądasz jak bezdomny? - kontynuowała. - W Szkole powinno wisieć takie zdjęcie  Dyrektor po godzinach. (rok prawdopodobnie 2019, autor nieznany - dop. mój).

To mi przypomniało kilka sytuacji z Naszej Wsi.
Zawsze mieliśmy problemy z gośćmi, którzy byli u nas pierwszy raz i którzy parkowali swoje auta. 80 % z nich nie rozróżniało pojęć równolegle i prostopadle. Więc, gdy ich tuż po przyjeździe przyjmowałem, mówiłem, żeby po rozpakowaniu "wrócili"  autem na miejsca parkingowe i zaparkowali prostopadle do płotu. Gdy przychodziłem za jakiś czas, auto stało równolegle. Wtedy zamiast nawet pięciu aut, mogły zaparkować góra dwa. I trzeba było przestawiać.
Problem nie istniał, gdy sprawę pilotowałem do końca, do 0,5 m w lewo lub w prawo.
Parę razy się zdarzyło, że gdy goście wjeżdżali, szedłem do nich taki, jakim mnie akurat zastali, a więc w butach filcowych, w uświnionych spodniach, w obszarpanej, z poobrywanymi kieszeniami i wyłażącą watoliną, mojej Świętej Kurtce, którą w końcu Żonie się udało po 18 latach wyrzucić (Bo to naprawdę wstyd!), poprzedniczką obecnej, też osiemnastoletniej, z przekrzywioną czapką na głowie, zdyszany i zarumieniony, utytłany w ziemi albo akurat w szambie - ot taki klasyczny wioskowy głupek.
Kierowca-gość widząc jak się zbliżam, otwierał okno i słyszał:
- Dzień dobry. - Proszę po rozpakowaniu bagażu zaparkować tutaj prostopadle do płotu.
Było wyraźnie widać, że akurat ten facet wie, co to znaczy prostopadle, ale na jego twarzy było również widać wypisane, że chyba ten wioskowy głupek nie wie, o czym mówi.
Więc słyszałem:
 - Prostopadle?! - z nieskrywanym powątpiewaniem i ironią.
- Tak! - Prostopadle! - Pokazywałem dwiema dłońmi literę "T" nie pozostawiając złudzeń i z zimną krwią go dobijając. Po czym, gdy wysiadł, przedstawiałem się z imienia i nazwiska dodając:
- Właściciel.
Na tym etapie niewiele to zmieniało, jeśli chodzi o stosunek tego gościa do mnie, bo przecież wioskowy głupek też może być właścicielem.
Więc uwielbiałem odgrywać scenę dalszego uświadamiania i szokowania.
Gdy musiałem jechać w sprawach służbowych do Metropolii, ubierałem się luźno elegancko, sportowo - dżinsy, sztyblety, koszula, marynarka lub sztywno, klasycznie - buty błysk, garnitur, koszula i krawat.
I tak "przebrany" wybierałem się do gościa.
- Dzień dobry. - Przepraszam, ale muszę w sprawach służbowych wyjechać do Metropolii. - I nie wiem, kiedy wrócę,      a Państwa już może nie być, to przyszedłem się pożegnać. - Wolałbym tutaj siedzieć cały czas, ale w szkole są egzaminy i jako dyrektor, muszę być obecny. - Sami Państwo rozumiecie. - dodawałem z ciężkim westchnieniem.
Mina i zachowanie drugiej strony, jak w reklamie. Bezcenna.
Ciekawe, że kilka takich przypadków miałem z gośćmi wyłącznie ze Stolicy lub z Krakowa.

Późnym wieczorem zadzwonił ten facet "z Madrytu i z Norwegii" i stwierdził, że są zainteresowani kupnem Naszego Miasteczka. Odbyły się pierwsze telefoniczne ustalenia. W maju, gdy wrócimy z Metropolii, a on z Norwegii, będziemy dopinać sprawę.
Mną, ale chyba i Żoną, zawładnęło dziwne uczucie.

SOBOTA (20.04
No i dzisiaj odwiedziło nas przedświątecznie Grono z Głuszy Leśnej.

U Czarnej Palącej, chociaż nie widzieliśmy się kawał czasu, żadnych zmian nie zauważyłem. Twierdziła tylko bardzo poważnie, że zabierze się za zrobienie prawa jazdy. To jest historia długa, skomplikowana i zmeandrowana. Więc nie będę w nią wchodził, na razie, bo Czarna Paląca mogłaby mnie zagryźć.
Po Morzach Pływający od jakiegoś czasu nie pływa, tylko stacjonarnie ryje wiedzę w Gdyni, aby uzyskać większe kwalifikacje i kasę. Sprawa jest na tyle poważna, że nie wiadomo, czy będzie miał dla nas czas, aby się spotkać w maju, gdy będziemy w Pucku. Opowiadał o jakiś strasznych rzeczach - symulatorze manewrowania statkiem (żeby        w realu wpłynąć i wypłynąć z portu) i symulatorze załadunku statku (żeby optymalnie statek załadować i żeby, np. nie wykopyrtnął się na pełnym morzu na jedną stronę) - oba wyjaśnienia/wymądrzania - moje.
W swoim Świecie Żyjąca też ryje. Przygotowuje się do egzaminu dyplomowego na swojej uczelni i do rozszerzonej matury z polskiego i biologii. Bo chce dalej studiować. W Metropolii.

NIEDZIELA (21.04)
No i dzisiaj mamy pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych.

Już słyszę Syna:
- No, ale tato. - Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - Jaką wartość duchową?
A musi? 

Wczoraj po odjeździe Czarnej Palącej, Po Morzach Pływającego i W Swoim Świecie Żyjącej "rzuciłem się do świąt". Uruchomiłem działalność hurtową znienawidzoną przez Żonę, gdyby to ona miała ją prowadzić, i podziwianą przez nią, gdy robię to ja.
Zrobiłem niezłą ilość sałatki warzywnej zawierającej drobno pokrojone ziemniaki, jabłka, cebulę, marchew, groszek, ogórki kiszone, jajka i majonez. Po odpowiednim doprawieniu pokazałem Żonie efekt pracy.
Żona z racji swojej specyficznej linii żywieniowej nie je takich rzeczy, a poza tym sałatki warzywnej nie lubi. I co? Ano oczy - te dwie soczewki z łakomstwa wyszły jej na wierzch, po czym zogniskowały się na sałatce przy jednoczesnym głośnym przełykaniu śliny i specyficznym wyrazie twarzy - takiego dziecka, które jeszcze nie potrafi ukryć swoich odczuć.
- A mogłabym spróbować, jak doprawiłeś?
Z tego próbowania zjadła dwie niezłe porcje. A ja miałem ubaw i satysfakcję.
A potem zrobiłem sos tatarski - drobno pokrojone jajka, grzybki marynowane, ogórki korniszony, majonez i dużo chrzanu. Pycha.
- Ale ostre! - stwierdziła Żona próbując.
Czy muszę mówić, że hurt uprawiałem przy dobrym radiu i Pilsnerze Urquellu?

Rano Żona przygotowała białą kiełbasę na zimno, szynkę szynkę i pieczony boczek (receptura jej).
Ja dogotowałem, za przeproszeniem,  jajka i z lodówki wyciągnąłem Luksusową.
- O Boże! (to chyba przy okazji świąt). - Wódka z rana?! - Ale oczywiście pij, ale ja się nie poświęcę! (to chyba też        w związku ze świętami) - Jak masz takie marzenie życia... - dodała po chwili.
Dziwne, bo ja nic nie wspominałem o sobie i moim poświęceniu.
A marzenie życia jest takie, żebym mógł rano, w I dzień Świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocnych, a najlepiej          w obu, napić się z kimś Luksusowej. Myślałem naiwnie, że skoro w większości obracam się wśród ludzi zdecydowanie młodszych, nie powinno być z tym problemu. Ale srogo się zawiodłem.
A samotne picie prowadzi często do dziwnych sytuacji.
Parę lat temu byliśmy w Święta Wielkanocne w Niemczech u Zagranicznego Grona Szyderców.
Rano, w pierwszy dzień, stosowną propozycję złożyłem Q-Zięciowi.  Odmówił, chociaż przecież jeszcze wtedy na świecie nie było EmWnuka, a więc nie spadała na niego wygodna rodzicielska odpowiedzialność.
Piłem sam.
Potem poszliśmy do restauracji, prowadzonej przez Włocha. Jego żona była Polką i to akurat z Metropolii. A Pasierbica akurat w tym okresie u niego pracowała. Więc gdy nas zobaczył, postanowił ugościć na koszt firmy.
Bardzo szybko zacząłem się nad stołem słaniać, więc gremium, za pomysłem Żony, uradziło, że, żeby nie robić obciachu wobec szefa Pasierbicy i innych gości, zlegnę na jej kolanach. Uczyniłem to z największą przyjemnością          i ulgą.  Gdy szef, albo ktoś z obsługi nadchodził, wszyscy zgodnie opierali się łokciami o stół i w ten sposób  mogłem godzinkę swobodnie przespać.
Szef ani razu, z niezwykłym taktem, nie dał po sobie poznać, że nagle przy stole zabrakło jednej osoby, która później czule i wylewnie się żegnała. Może wiele nasłuchał się od swojej żony o świątecznych, i nie tylko, ekscesach Polaków.
Tu, u nas w Naszym Miasteczku, nie mógłbym powtórzyć takiego numeru. Nie ma takiej knajpy, a już na pewno czynnej w I dzień Świąt Wielkanocnych. No i wypiłem tylko trzy kieliszki.
- Teraz to, panie, wszystko schodzi na psy!

Tak sobie myślę, że jedyna nadzieja może być we Wnuku-I. Na przykład za jakieś 10 lat. Będzie miał wtedy 23,  wyrwie się spod kurateli rodziców i może z dziadkiem obali śmieszną ilość - 0,5 l na dwóch. Oczywiście potem rzygałby dalej, niż widziałby, ale to wspomnienie "wspólnej wódki" z dziadkiem zostałoby mu na zawsze.
Prawdopodobieństwo takiego incydentu wynosi prawie zero, ale życie, jak wiemy, jest przewrotne. Jeszcze nie raz się zdziwię.

PONIEDZIAŁEK (22.04)
No i dzisiaj publikuję tygodniowy wpis wcześniej niż zwykle.

Bo chciałbym złożyć życzenia Wszystkim Bliskim, Czytającym i Nie Czytającym, i Bocianowi - Zdrowych i Pogodnych Świąt.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego smsa.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

15.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 133 dni.

CZWARTEK (11.04)
No i dwudniową kontrolę Szkoły mam za sobą.

Ale to nie była kontrola tylko KONTROL, stan wyższy i poważniejszy, jak wspólnie ustaliliśmy z Kolegą Inżynierem.        Bo z Ministerstwa.
Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że pan wizytator był pod wielkim wrażeniem, co wielokrotnie podkreślał. Jak określił, nie ma się czego przyczepić.
- Wiele szkół kontrolowałem, publicznych i niepublicznych, ale takiego profesjonalizmu nie widziałem. - Baza lokalowa, wyposażenie, sprzęt, ogólna aura, kadra i kompletna dokumentacja.
- I co ja napiszę do protokołu w zaleceniach?
Ale jakieś drobiazgi się znalazły.
Według mnie kontrolę, przepraszam KONTROL, zaliczyliśmy na 6 (celujący). Nawet bez minusa. Rzadko kiedy, a może i nigdy, nie wystawiłem sobie takiej laurki.
Byłoby to trudne do osiągnięcia, gdyby nie Najlepsza Sekretarka u UE. Ostatnie dwa tygodnie wspólnie wszystko szlifowaliśmy i tylko mogę powtórzyć to, co dość często mówię:
- Praca z Panią to sama przyjemność.
Kontrola, przepraszam KONTROL, przebiegała w przyjaznej i miłej atmosferze, przy dużej życzliwości pana wizytatora, który swego czasu był dyrektorem szkoły i potrafił ocenić i docenić naszą pracę.
Akurat w tych dniach, i jeszcze to trochę potrwa, nie było w pracy Kolegi Współpracownika.
Dzisiaj był właśnie krojony celem usunięcia przepukliny pępkowej. W szpitalu wylądował wczoraj, a już dziś raz, ciach     i po krzyku. O 13.37 wysłał całkiem przytomnego smsa, gdzie informował, że ma ochotę na szklankę dobrej, dymionej whisky... A potem pisał do najlepszej Sekretarki w UE, która przeczytawszy smsa stwierdziła, że bardzo wzrosło mu poczucie humoru, chociaż zawsze ma duże, więc nie wiem, co tam wypisywał. Na koniec dodał:
- A teraz zdrowieję zgodnie z harmonogramem.

Chyba zostanę w Metropolii dzień lub dwa dłużej.
Parę dni temu, po pracy, nagle mnie dopadło uczucie tęsknoty za Wnukami. Zatrzymałem się nad nim i uświadomiłem sobie, że ono w różnych formach towarzyszy mi od pewnego czasu i że z tego nie zdawałem sobie sprawy. Wytłumaczenia takiego mojego stanu są dwa:
1) Starzeję się. W związku z tym zachodzą jakieś procesy związane ze świadomością upływu czasu i bliżej niż dalej, które mną kierują, czy tego chcę, czy nie. A ja tego nie lubię - być bezwolnym popychadłem czasu. Więc tej wersji nie akceptuję.
2) Wnuki rosną. Fajnie na to patrzeć i odkrywać, że stają się podmiotami, partnerami, ludźmi. Że mają swoje gusta, zainteresowania, wymądrzania, pierwsze osiągnięcia i sukcesy i że mimo że są podobni do siebie, są różni. I że muszą mi coś opowiedzieć, pokazać lub zaimponować. I że są naiwni i że już po ludzku potrafią kombinować, aby egoistycznie wyjść na swoje. Mnie to interesuje i chyba ta tęsknota to potrzeba wspólnego przebywania i obserwacji. A to akceptuję, bo mam na to wpływ, jestem współuczestnikiem, a czasami spiritus movens, przyczyną pewnych sytuacji i zachowań.
Oczywiście to wszystko jest związane z czasem, ale inaczej.
Jest jeszcze trzecie, głęboko ukryte, związane z Synem i Córcią, ale na to, aby się nad tym pochylić, przyjdzie czas. Jeszcze nie dojrzałem. Ale wiem na pewno, że przyjdzie.

Więc w sobotę jadę na jedną noc do Wnuków. Muszę się dowiedzieć, między innymi, jak to się stało, że Wnuk-I zdał matmę na 6? I może jakieś warcaby o stawkę 50 zł?

Mój Plan Obiadowy, wspólnie ustalony z Żoną, i przez nią sterowany z odległości 400. km funkcjonuje bez zarzutu.
W poniedziałek i wtorek, jeszcze przed kontrolą, przepraszam KONTROLĄ, zrobiłem zakupy przewidujące wszystko.      W tym Pilsnera Urquella. Gdy przyjechałem do Nie Naszego Mieszkania, okazało się, że cały "domowy" zapas to raptem trzy butelki. Nawet wiem, dlaczego doprowadziłem do tak lichego stanu magazynowego. Przez Biedronkę.     Jakiś mądry, zapewne młody, tamtejszy analityk, wymyślił, że będzie dobrze, jak butelka będzie kosztować 4,49 zł,         a od czasu do czasu, przy większych zakupach, 3,49 zł. Ale dobrze nie jest, bo ja się zaczajam na tę promocję, której bardziej nie ma, niż jest, a potem muszę jechać do Naszego Miasteczka, chyba się z nią rozmijam i zostaję z ręką         w nocniku, to znaczy z jednym Pilsnerem Urquellem na poniedziałek. A to mnie denerwuje.
Więc w poniedziałek w Tesco, gdzie Pilsner Urquell był po 3,99, czyli po cenie do której od dawna się przyzwyczaiłem    i zaakceptowałem, do wypełnionego po brzegi plecaczka i tzw. siatki zakupowej wcisnąłem ledwo trzy butelki. I nie wiedząc o tym straciłem 50 gr, czyli 1/7 Pilsnera Urquella (14% - dobre pięć moich łyków), bo nie zauważyłem karteczki Kup dwa Będzie taniej. To każdy mój wnuk  wie, że trzeba wtedy kupić dowolną liczbę, byleby parzystą!
Karteczkę dojrzałem we wtorek, więc kupiłem 8 butelek. Więcej nie dało rady, bo ułożenie tej mikrej ilości na różnych częściach roweru wymagało nie lada kombinatoryki, a i tak w czasie jazdy wszystko grzechotało i charakterystycznie dźwięczało powodując oglądanie się ludzi. Ale strat nie było.
Rozochocony tym sukcesem, dzisiaj, po kontroli, przepraszam po KONTROLI, numer z Tesco powtórzyłem. Ale po uprzedniej dyskusji z Najlepszą Sekretarką w UE, która jeździ rowerem, więc czuje blusa i jako kobieta stara się mi doradzić, nie dość że mężczyźnie, to jeszcze szefowi.
- A wie pan, że w Biedronce jest promocja na piwo!
- Na jakie?
- No, Heineken, Tyskie, Żywiec...
- A na Pilsnera Urquella jest?
- No nie wiem, ale jest na wszystkie.
- Proszę pani. - przybrałem bardzo oficjalny i poważny ton. - Musi pani sobie zdawać sprawę, że jest Pilsner Urquell       i piwa. - Nie ma promocji na Pilsnera Urquella, nie ma promocji na piwo!
Umilkła lekko speszona, więc chcąc sytuację załagodzić, dodałem:
- Powiem tak... I to powinno dać pani obraz mojego stosunku do pewnych spraw. - Jest Pilsner Urquell i piwa, pizza zrobiona przez Żonę i pizze, sernik i ciasta, lody waniliowe i lody, herbata czarna waniliowa i herbaty,  Luksusowa          i wódki, ser kozi i sery.


PIĄTEK (12.04)
No i na piechotę pozałatwiałem mnóstwo spraw. Posiłkując się co prawda taksówką, ale tylko raz!

Pan taksówkarz, ku mojej zgrozie i szokowi, uzmysłowił mi, że w Metropolii żyje codziennie milion ludzi.
- No patrz pan. - Do stałych mieszkańców dochodzi 70 tys. Ukraińców przebywających legalnie. Drugie tyle przebywa nielegalnie.  Do tego doliczmy jakieś 40 tys. innych cudzoziemców, 110 tys. studentów, a reszte stanowią ci, którzy codziennie przyjeżdżają do Metropolii do pracy. - I masz pan milion!
Nie na darmo mówiłem od dawna, że Metropolia to potęga.

Najważniejszą sprawą, którą załatwiłem, było podpisanie umowy o współpracy między Szkołą a Miejską Biblioteką Publiczną w Metropolii. Z jej dyrektorem znamy się od 25 lat, więc przez 1,5 godziny było co wspominać. On był z tej grupy urzędników, którzy, jak stwierdził na spotkaniu, wszystkiego się wtedy uczyli. I może dlatego byli tak przyjaźni drugiej stronie, czyli, np. mnie, osobie, która też nie mając wówczas zielonego pojęcia, zakładała szkołę. Wszystkich nas łączył wówczas  romantyzm kapitalistyczny, jedna strona była dla drugiej, jedna potrzebowała drugiej.
Z tego grona wywodził się późniejszy kurator oświaty, na początku znajomości wizytator, który kiedyś wizytował moją lekcję, jeszcze w szkole państwowej, pramatki obecnej.
Po lekcji omówiliśmy wszystko i na koniec mnie zapytał:
- Bo pan ma taki "nerw" pedagogiczny. - Nie myślał pan, żeby założyć prywatną szkołę?
To założyłem. Taka prawda. To on mnie zainspirował, potem pomagał, a potem już z nim, kuratorem, współpracowałem wiele lat.
Ech... On już jest na emeryturze, wyprowadził się z Metropolii na wieś do sąsiedniej gminy względem Naszej Wsi. Ma mały stawik i łowy ryby. I nadal nas łączą, chociaż nie widzieliśmy się mnóstwo lat, dwie rzeczy - emerytura i wieś.         I myślę, że poglądy również.

Wracając, już niespiesznie, do szkoły środkami lokomocji miejskiej, przejeżdżałem  koło przedszkola Q-Wnuka-Dyrektora. Przez moment miałem nawet pomysł, jasne, że niezmiernie głupi, aby do niego wpaść. Oczywiście narobiłbym takiego dymu i zamieszania, że nawet ja, widząc oczami wyobraźni, co by się działo, w zanadrzu stłumiłem odruch.
Ale przy tej okazji dostałem jakiegoś impulsu, aby pozastanawiać się nad jego blogowym imieniem. Żona od samego początku jakoś w związku z tym cierpi, bo jej się podobało od samego początku wymyślone przeze mnie alternatywne imię Artysta z Dołkiem. Z dołkiem,  bo przy uśmiechaniu tworzy mu się na lewym policzku uroczy dołek, na który, przy swoich niebieskich oczach i odstających uszach, w przyszłości będzie rwał panienki i owijał sobie wokół palca różnych ludzi. A Artysta, wiadomo dlaczego. Więc teraz zaproponowałem Żonie, że może EmWnuk. Zaakceptowała od razu.
Dlaczego EmWnuk?
Jak mówi, z racji swojego natręctwa dyrektorskiego, chce od razu i natychmiast przekazać kilka pomysłów i dyrektyw naraz, więc w tej gonitwie myśli  potrafi się zacukać i zacząć, np.
- Ale, ale... - tu zapada ułamkosekundowa cisza - Ale, ale, ale... - i znowu to samo - Ale... - i gdy myślimy, że już, słyszymy - Ale, ale, ale... - po czym wygłasza świetny pomysł, który zarządza całym otoczeniem i określa, co teraz możemy robić.
I to Ale...może powtarzać w danym momencie bardzo długo, a jest przy tym tak zaaferowany, że nie zauważa, że się dusimy ze śmiechu.
Mógłby więc mieć imię Ale...Wnuk, jednak tchnęłoby ono pospolitością.
A Em- jest wyłącznie jego. Prawie przed każdym rzeczownikiem, i ciekawe, że przed rzeczownikiem, wstawia przedrostek em-, co jest jeszcze bardziej komiczne, niż ale... Mówi, np.
- Babcia, już jest em-koniec. -  gdy skończy się bajka i trzeba coś kliknąć w laptopie, żeby była następna. Albo Babcia, zrobisz mi em-ziemniaki z em-solem i z em-masłem? Albo Pójdziemy na em-lody? Albo Em-Sunia mnie obśliniła! Albo Ja nie chcę iść do em-przedszkola! Albo Kiedy przyjedzie em-mama? Itd., itd.
Jeśli go na tym przyłapię w ułamku sekundy, i powiem natychmiast, np. Idę już spać do em-łóżka, to potrafi się uśmiechnąć "słysząc jeszcze siebie", ale wystarczy, że zrobię to 2-3 sekundy po, by popatrzył na mnie z wyrazem na buźce Ale ten dziadek gada głupoty! lub żeby powiedział:
- Ja już tego nie mogę dłużej słuchać.

Żona wyczuwając dobrą aurę dotknęła kolejny raz imienia Zagraniczne Grono Szyderców. Więc wreszcie się zgodziłem, że coś trzeba zmienić. Bo Zagranicznym już nie jest, a nad Szyderców też można się zastanowić, bo           w obliczu natłoku swoich spraw i problemów, szyderstwa im ani w głowie. Ale tu byłbym uważny, bo jak im piórka odrosną...

Po południu przyszedł sms od 22-letniej Bratanicy:
Nikodem Tymon, urodzony 12.04.2019 o godz. 15.46. 56 cm i 4200g.
No niezły gościu! I jakie szlachetne imiona.
Później się dowiedziałem, że ma 10/10, a Bratanica męczyła się z nim 11 godzin. Więc męczarnia olbrzymia, ale czy to się może równać do naszej, męskiej, jak w tym dowcipie:
W szkole na przerwie grupka małolatów dyskutuje.
- Największy ból, jaki można sobie wyobrazić, to ból kobiety przy porodzie. - teoretyzuje jedna z dziewczyn.
- Dorota! - A kopnął cię ktoś kiedyś w jaja?! - odpowiada kolega,  praktyk najprawdopodobniej.

Więc zostałem stryjecznym dziadkiem, ale przede wszystkim Brat został nareszcie dziadkiem.
W rozmowie z Bratanicą dowiedziałem się, że na majówkę jadą z dwutygodniowym oseskiem do Rodzinnego Miasta,     w tym na mecz, żeby go od początku przysposabiać do piłki nożnej. W pełni rozumiem i podzielam stanowisko.

SOBOTA (13.04)
No i po Szkole wybrałem się w podróż do Wnuków.

Pierwsza część tramwajem to pikuś. Wsiadam i jadę. Nie muszę myśleć o bilecie, za to mogę się gapić na Metropolię     i na ludzi, i ich podsłuchiwać.
Na dworcu autobusowym zobaczyłem na "wyświetlanej" tablicy, że mój autobus odjeżdża za 11 minut. Nie zdążyłbym więc pójść na kolejowy, żeby na poniedziałek kupić bilet do Naszego Miasteczka. Stanąłem przy peronie i z nudów zagadnąłem  panią stojącą obok, jak się okazało Ukrainkę, lat na oko 45,  czy ten autobus o 16.30 jedzie do Sypialni Dzieci, bo wyświetlona miejscowość docelowa była inna.
- Chyba tak. - odparła z uśmiechem i z akcentem.
- Ale tu jest napisane przecież "16.30". - zauważyłem sugerując niewłaściwość chyba tak.
- Napisane to jedno, a jak będzie, to zobaczymy. - odparła filozoficznie, filozofią rodem z komuny, gdzie napisane sobie, a fakty sobie, nadal się uśmiechając "z akcentem".

Wsiadając do autobusu zapytałem kierowcę, lat na oko 60, czy są ulgowe.
- A z jakiego powodu? - odparł lekko zaczepnie.
- A chociażby z powodu wieku. - odpowiedziałem w podobnym tonie.
- To ile ma pan lat?
- A chociażby 69.
- Ulgi są od siedemdziesięciu. - 5 zł. - I niech się pan tak nie spieszy.

Nie wymyśliłbym, że w ciągu kilku minut, na dworcu autobusowym, otrzymam tak dużą porcję głębokiej filozofii.

Wieczorem Młodzi natychmiast prysnęli z domu zostawiając mnie samego z czwórką Wnuków, którzy od razu zarządzili, że chcą grać w "3/5/8". Do tej gry potrzeba trzech graczy, więc łatwo obliczyć, że było ich nadmiar. Każdy chciał grać oddzielnie, a zwłaszcza Wnuk-II i żaden nie chciał połączyć się w pary. To zaproponowałem, że może niech oni grają sami, beze mnie. To spowodowało, że stali się bardziej ulegli i skłonni do negocjacji, z wyjątkiem Wnuka-II, który się zaparł na samodzielność, bo ma fazę na te grę i się na niej "zajarał". Zaproponowałem konsensus. Wnuk-I tworzył parę (jednego gracza) z IV, a ja z Wnukiem-III. Każdy w parze trzymał odpowiednio karty koloru czarnego,         a drugi czerwonego. I gra potoczyła się płynnie. Nawet nie protestowali, gdy skończył się narzucony przeze mnie limit czasowy. Bez protestów poszli spać.

NIEDZIELA (14.04)
No i niedziela upłynęła pod znakiem dużych emocji warcabowych.

Wnuk-I  kilka razy usiłował wygrać 50 zł, ale bezskutecznie. W jednej z partii sam siebie zaskoczyłem, bo w ostatnim etapie gry miałem piona i damkę, a Wnuk-I piona i dwie damki.  Udało mi się doprowadzić do takiej sytuacji, że poddając swojego piona pod bicie pionem przeciwnika, swoją damką zbiłem  jednym ruchem jego dwie, a potem oczywiście piona.
Ale tak naprawdę zachwycony byłem partią z Synową, jedyną, do której udało mi się ją namówić, bo warcabów nie lubi.
W środkowej części gry miałem 4 piony, ona 6. Bestia gra tak rozważnie i analitycznie, że strach się bać. Sytuacja zaczęła się robić beznadziejna, ale zachowałem zimną krew i tymi czterema pionami jej sześć umiejętnie szachowałem, by za jakiś czas odrobić straty z nawiązką i wygrać. Nigdy takiej warcabowej sytuacji nie miałem.
Swoich sił warcabowych próbowali również Syn i Wnuk-II, ale Syn za bardzo się rozprasza, a Wnuk-II nie ma jeszcze mocnej psychiki. Ale już niedługo z nim może być różnie.  Na razie rodzina nie powiększyła stanu swoich finansów (obowiązuje zakład w "jedną stronę", to znaczy wypłata 50 zł wnukom i 20 zł dorosłym, w  obu przypadkach, gdy dziadek przegra).

Po południu pojechaliśmy na lody, a potem Rodzina wybrała się na mszę do kościoła w Metropolii. I tam się pożegnaliśmy. Syn przed kościołem odciągnął mnie na bok mówiąc odpowiednio prowokacyjnie:
- A może byś poszedł z nami na mszę?
Zobaczywszy moją minę, której się spodziewał, dodał:
- Lepiej tam wejść samemu, niż żeby kiedyś cię wnieśli.
- Żebyście kiedyś nie ważyli się czegoś takiego ze mną zrobić! - odparłem gwałtownie.
Wolę sprawę postawić jasno, jednoznacznie. A bo ja wiem, co im może strzelić do głowy. Na szczęście jest Żona,          a o nią w tym względzie mogę być spokojny, to znaczy w razie czego mogę spokojnie umierać.

Szedłem sobie przez Metropolię ją chłonąc. Jakie piękne wyremontowane kamienice. Ile nowych rzeczy stworzonych     z rozmachem.

Na dworzec kolejowy dotarłem tramwajem. Ta niezależność i wolność w podejmowaniu emeryckich decyzji jest fascynująca.
Przy kasie się nie zawiodłem.
- Poproszę na jutro, poniedziałek, 15 kwietnia, na godz. 09.56  bilet ulgowy II klasa przy oknie z Metropolii do Nie Naszego Miasteczka z przesiadką w Mieście Przesiadkowym.  - rzuciłem wyczerpująco-zaczepnie.
- Jaka ulga? - warknęła pani.
- Nie wiem.  - 60 lat? - zawiesiłem głos.
-  Senior. - lakonicznie stwierdziła pani i przystąpiła do czynności. Tak jak w policji lub straży miejskiej - policjanci/strażnicy są na czynnościach. Zdaje się, że urzędnicy US i ZUS podobnie. Jeden sznyt.
- A ten drugi przewoźnik, to jaki?
- Nie wiem. - odparłem zgodnie z prawdą.
Czy ja może za chwilę będę musiał przy kasie, przy zakupie biletu, wykazać się wiedzą na temat i odpowiadać na pytania Jaka jest długość wszystkich aktualnie działających w Polsce dróg żelaznych? albo Proszę podać nazwisko        i imię aktualnie urzędującego ministra infrastruktury (chyba o to chodzi, bo o ministrze od dróg żelaznych nie słyszałem), albo Proszę wymienić wszystkich przewoźników na terenie kraju i czym się różnią?, itd.
I np., gdybym nie uzyskał odpowiedniej liczby punktów satysfakcjonujących panią w okienku albo jakiegoś systemu, to za karę nie mógłbym kupić biletu I klasy, albo nie uzyskać należnej mi zniżki lub w najlepszym razie nie dostać miejsca przy oknie.
Pani zaczęła szukać w komputerze.
- To chyba jest TLK? - spojrzała na mnie szukając potwierdzenia.
Kiwnąłem na odczepnego potakująco głową.
W trakcie drukowania nagle się zdenerwowała.
- Ale to jest przecież ten sam przewoźnik! - zakomunikowała z pretensją.
- Możliwe. - odparłem niezrażony.
Zaczęła drukować od nowa.
- Normalny?!
- Nie ulgowy.
- To trzeba mówić od razu, że ulgowy...

Od kasy odszedłem spełniony. Żaden system internetowy nie zapewniłby mi tych doznań.

Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem oszołomiony Metropolią. Czy można się dziwić młodym?


PONIEDZIAŁEK (15.04)
No i jadę do Naszego Miasteczka.

Na Święta.
Syn, gdy usłyszał, że spędzę je tylko z Żoną, ciężko z zazdrością westchnął. No, ale układów idealnych nie ma.

W moim pociągu w WARSie bylem sam. Wprost pięknie. Dwie panie z Przemyśla. Żadnych problemów z zamówieniem "z góry".  Wszystko opłacone i można jechać.
Ale.
Jakieś 15 km przed Inną Metropolią  pociąg gwałtownie zahamował, na tyle że trzeba było trzymać butelki i plastiki. Po czym stanął. Za chwilę usłyszałem, ja, i ci co w międzyczasie doszli, od jednej z pań, mocno rozhisteryzowanej, że jest śmiertelny wypadek. Facet, jak się później okazało, rzucił się pod nasz pociąg.
Prąd wyłączono, staliśmy i nic nie wiedzieliśmy. To znaczy wiedzieliśmy od rozhisteryzowanej pani, która ma koleżankę, która tak jak ona, ale w innym pociągu, gdzieś pod Rzeszowem dzisiaj miała podobną sytuację. I że ich pociąg stał trzy godziny. Bo zanim zjawił się prokurator, policja, itd.
To zacząłem organizować ekipę, która by chciała jechać taksówką do Innej Metropolii  i partycypować w kosztach. Ale okazało się, że podstawią pociąg zastępczy.
W międzyczasie przyjechał wóz straży pożarnej, a młody konduktor dostał histerycznego szału, bo niektórzy pasażerowie-gapie wyszli na sąsiedni tor, żeby sobie popatrzeć.
- Proszę natychmiast wracać do pociągu! - Przecież tędy jeżdżą inne pociągi!
Gdy prąd "wrócił", nie rozhisteryzowana druga pani zaproponowała, że może ona zrobi mi tego schabowego, póki jest prąd. Poprosiłem.
Ledwo usłyszałem tłuczenie młotkiem po kotlecie, a już przyjechał pociąg zastępczy. Pani mnie przeprosiła i oddała nadpłacone pieniądze.
Cała drużyna konduktorska, nagle przebrana w odblaskowe kamizelki (chyba takie procedury), przeprowadziła wszystkich pasażerów do przodu pociągu, skąd skierowano nas ze stosownymi informacjami do następnego.                 A w Innej Metropolii  ta sama ekipa pilotowała nas wskazując gdzie dalej mamy się przesiadać i dokąd biec                    z wywieszonym jęzorem słysząc przez megafony Podróżnych z pociągu relacji... uprasza się o przyspieszenie przesiadania.
W "nowym" pociągu zewsząd było słychać telefoniczne relacje z zaistniałej sytuacji przekazywane najbliższym.            Po sposobie relacjonowania można było wyodrębnić trzy grupy:
1) Ludzi starszych, z komuny, co to jeździli całą noc do Przemyśla na stojąco, upchani jak śledzie, w przejściu między wagonami na takich dwóch metalowych pokrywach umożliwiających przejście z jednego wagonu do drugiego               w dziurawym , harmonijkowym, gumowym tunelu, w gwiździe powietrza i hałasu stalowych kół, które zdawały się być gotowe, aby w każdej chwili wciągnąć nieszczęśnika.
- Nie, wszystko w porządku! - No, jakiś mężczyzna rzucił się pod pociąg. - No, nie, tu nie ma przedziałów. - No, tak. - Jest taki jeden duży przedział.  - Nie, no nie martw się, wszystko jest w porządku.
2)  Ludzi młodych.
- Mam tyle bagażu, co nie, że nie wiedziałam, co nie, co ja teraz zrobię?! - Nie no, coś ty! - Jakiś facet, co nie, rzucił się pod pociąg.
- Znowu stoimy! - Nie wiadomo po co?! - To jest skandal! - I nie ma żadnej informacji! - Musiałem się przesiąść! - Tak, biec! - Ledwo zdążyłem. - Bo jakiś kretyn musiał się rzucić akurat pod mój pociąg. - A miałem jechać tym o piątej rano! - Tak, zaspałem! - Obudziłem się za dziesięć piąta, to już nie było sensu brać taksówki. - No co za kretyn! - No nie wiem, kiedy będę! - Weź mnie nie denerwuj!
3) Obcokrajowcy. Z tego co zrozumiałem:
- Charaszo, charaszo! - Spakojno, spakojno.

Zadzwoniłem standardowo do Szkoły i między innymi zrelacjonowałem  sytuację. Najlepsza Sekretarka w UE natychmiast znalazła stosowną notkę w Internecie.
- Ale tu piszą, że Mężczyzna zginął na torach przechodząc przez nie w sposób nieuprawniony - zacytowała.
- A co mieli napisać? - Że miał dość życia, teściowej, szefa, banków, napastliwej kochanki, żony, śmiertelnej choroby?! ... - zdenerwowałem się.
Suma tych emocji przeszła potem na Żonę, której tylko chciałem powiedzieć, że będę później, a kiedy, to nie wiem i że jej dam stosownie znać. Ale ona chciała mi zadawać tzw. pytania pomocnicze.

Byłem głodny i przez to osowiały.  Ale na szczęście w "nowym" dalekobieżnym pociągu było coś na kształt 1/2 WARSu, więc można było coś zjeść, ale już pana z obsługi, chociaż miłego, nie pytałem skąd jest. Jakieś to takie wszystko było połowiczne.

W Mieście Przesiadkowym wsiadłem po 40 minutach do czwartego pociągu, który przywiózł mnie wreszcie do Naszego Miasteczka. Po trzech godzinach względem pierwotnego terminu.
Obecność Żony na peronie, a potem szalona radość Suni (zawsze po dłuższej przerwie wydaje mi się, że jest taka bardziej mocarna, nabita i krępa) pozwoliły mi natychmiast znaleźć się w domu.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał  jednego smsa.

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

08.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 126 dni.

WTOREK (02.04)
No i wczoraj, po przyjeździe do Naszego Miasteczka, wieczorem, zdążyło mnie jeszcze dopaść pokłosie wizyty z tamtego tygodnia u Kolegi Inżyniera i Skrycie Wkurwionej.

Jak już się rozpakowaliśmy po podróży i opanowaliśmy sytuację, nieopatrznie, z wielką troską, w garderobie spojrzałem do lustra. W uszach dźwięczały mi ciągle słowa Skrycie Wkurwionej Ale schudłeś!
Rzuciłem się u nich od razu do wagi i rzeczywiście - zrobiło się mnie mniej o 1,5-2 kg! Nic dziwnego, skoro, dzięki usilnym zabiegom Żony, w ciągu ostatniego tygodnia, a może i dłużej, nie zjadłem kawałka pieczywa pod żadną postacią. A kupiony wcześniej przeze mnie bochenek chleba musiałem wyrzucić, bo spleśniał.
Za każdym razem, gdy szedłem u nich do łazienki, patrzyłem w lustro na swoje bruzdy na twarzy                   i wydawało mi się, że stałem się jakiś taki mikry, jakbym się w sobie zapadał, co jest niewątpliwie poważną oznaką starzenia się. Człowiek po prostu się kurczy.
To mną wstrząsnęło, stąd ta troska już w Naszym Miasteczku.
- Wiesz, zrobiły mi się takie bruzdy na twarzy! - powiedziałem do Żony patrząc w lustro.
- Bruzdy nadają charakteru, wyrazu, szlachetności. - Chociażby ja, jestem już po pięćdziesiątce! - odparła bezwzględnie. - To co, mam tak wyglądać?!
I tu coś w nią wstąpiło, bo zaczęła najpierw mnie, a potem sobie naciągać skórę na twarzy, a to z jednej strony, a to z drugiej imitując efekt operacji plastycznej. Faktycznie, wyglądało to koszmarnie.
- To co?! - Mam tak  zrobić?
- No nie. - Ale moglibyśmy, i ty, i ja, mieć trochę więcej tłuszczyku.
- To mam wyglądać, jakbym miała pulpety?! - kontynuowała zaczepnie. - Mam nadzieję, że nie posiłkujesz się opiniami innych osób?! - Bo tylko byś mnie zdenerwował!
I zaczęła machać rękami wokół mojego brzucha mówiąc:
- To raczej TO (to TO akurat nie ma nic wspólnego z Q-Wnuczką - uwaga moja) powinieneś zrzucić, bo nawet nie wiesz, jak jest TO szkodliwe dla kręgosłupa i dla innych rzeczy!
- Nie mogę ćwiczyć mięśni brzucha, bo muszę zoperować sobie przepuklinę pępkową. - Dopiero potem będę robił "brzuszki".
 - Są inne, łagodniejsze ćwiczenia, a  nie "brzuszki! - Chcesz mieć "sześciopak"?! - dodała zjadliwie.
- I czy wiesz...
Nie chciałem  wiedzieć, tylko wypadłem do gabinetu, żeby wszystko zapisać.
Za jakiś czas w drzwiach stanęła Żona.
- A ja myślałam, że ty w tej ciszy ćwiczysz. - Że tak ambitnie się rzuciłeś do ćwiczeń. - A ty rzuciłeś się do pisania bloga... - westchnęła.

Dzisiaj był dzień adaptacyjny, a to jest zawsze trudny okres. Ten akurat był trudniejszy, bo zaczęły mnie dopadać dodatkowo różne czarne myśli. Na poły instynktownie, na poły w sprawdzony sposób sięgnąłem po antidotum. Są dwa - praca fizyczna i ten zasrany sport. Oba skutecznie odciągają moje myśli, zabierają nadmiar energii i potem spokojnie pozwalają spać i wypocząć. Tak sobie myślę, że przez lata stresu związanego z prowadzeniem Szkoły Nasza Wieś miała poważny udział w utrzymaniu  się w zdrowiu i jako takiej kondycji. I pozwoliła umknąć przed różnymi "postresowymi" choróbskami.
No tak, ale co robić w Naszym Miasteczku? Kopać, sadzić, siać i pielić, przycinać nie ma co. Kosić hektarów też nie. Układać metry sześcienne drewna, a potem je z lubością rąbać - nie ma jak i bez sensu. Do naprawienia lub skonstruowania czegoś przydatnego na wsi tutaj nic nie ma. No i meczów codziennie też nie.
Na szczęście na granicy naszego ogródka i sąsiadów rośnie piękna, dorodna brzoza zwisła Betula pendula. Gdy nie ma liści, zrzuca na całą okolicę metry sześcienne suchych gałązek. Więc się na nie rzuciłem. Zgrabiłem, połamałem i popakowałem do worków. Niespiesznie, przeplatając to łykami Pilsnera Urquella.  Ale to było mało. Więc wjechałem Inteligentnym Autem na podwórze i zacząłem doroczne sprzątanie. Specjalnie się do niego przymierzyłem przed przeglądem rejestracyjnym, bo w tamtym roku odpuściłem sobie tylną część i bagażnik. Więc SALON też sobie odpuścił, zwłaszcza, gdy zobaczył na tylnym siedzeniu "rządy Suni". A koła zapasowego nie napompował, bo jest w bagażniku. A tam była stajnia Augiasza. Teraz nigdzie w Inteligentnym Aucie jej nie ma, tylko jest jeden błysk. Pachnąca nówka. W trakcie pracy auto podzieliłem na sprzątalne strefy tak, aby sprzątanie również niespiesznie przeplatać  Pilsnerem Urquellem..
I tak złe myśli odeszły, a ja czułem, że zrobiłem coś namacalnego i konkretnego.

ŚRODA (03.04)
No i spokojnie mogę opisać, co działo się w czasie naszego ostatniego dwutygodniowego pobytu                 w Metropolii.

Bo w końcu jestem w Naszym Miasteczku. Ale niespodziewanie różowo z czasem nie jest.

W środę, 20. marca, z Naszej Wsi  do Metropolii przyjechała Szamanka z pięciomiesięcznym synkiem           i zatrzymała się u swojej koleżanki. Obie,  idealnie w tym samym czasie, rodziły - jedna chłopczyka, druga dziewczynkę. Aby się spotkać się w sprawach rozliczeniowych, przejechałem kawał drogi i zmitrężyłem     w korkach mnóstwo czasu. Trud ten jednak został wynagrodzony widokiem dwóch niemowlaków na kocyku na podłodze. Ona cała w ciemnych kudłach, z dużymi pulpetami na twarzy, ze stałym wyrazem niezadowolenia na buzi. Taka dziewczyna z miasta. On, prosty chłopak ze wsi - jowialna, okrągła, jak księżyc, buźka, wieczne zadowolenie wypisane na twarzy i stały bezzębny uśmiech.
Nie mogłem się oprzeć pokusie i musiałem niemowlaki sfotografować. Mamy jakoś tak niefortunnie wzięły je na ręce i zbliżyły do siebie, że nagle rozległ się głuchy dźwięk stukających o siebie małych główek. Dziewczyna rozryczała się natychmiast i wpadła w ciężki szloch, a on chyba nawet tego nie poczuł, tylko patrzył na nią zdziwiony i zaskoczony z wypisanym na buźce pytaniem Ale co się stało i o co chodzi?

Wieczorem byłem z trzema Wnukami na Krav Madze. A potem oczywiście na bułkach. Chłopaki nie zapominają o najmłodszym bracie i zawsze przy kasie jest zestaw czterech torebek.

W czwartek, 21. marca, rano, była pełna mobilizacja.
Wiozłem trzech najstarszych na Międzynarodowy Konkurs "Kangur Matematyczny". Aż 44 km w jedną stronę. Ponoć w 2017 roku brało w nim udział na całym świecie blisko 7 mln uczniów.
A więc żartów nie było i chłopacy, zwykle rano kwękający i zwlekający się z trudem z łóżek, byli gotowiutcy i już o 07.30 wystartowaliśmy. Synowa uprzedziła, że jedzie się godzinę i że na miejscu trzeba być o 08.40, bo konkurs rozpoczyna się o 09.00, a spóźnialskich nie wpuszczają.
Drogę pokonałem w 50 minut. Raz tylko, w jakiejś wsi, gdzie przez cały czas była podwójna ciągła, wyprzedziłem jednym ciągiem kolumnę złożoną z trzech TIRów, dwóch osobowych i jednego busa. Manewr ten wykonałem zorientowawszy się, że na jej czele jedzie sobie spokojnie jakiś traktor z prędkością              20 km/godz. Jeden TIR niezadowolony z tego, co widział, mnie strąbił, ale za chwilę mieliśmy całą pustą drogę przed sobą. Wnuk - I stwierdził, że przez chwilę miał pietra i że mama w życiu by tak nie zrobiła, no chyba że za nią byłby pożar. Ogólnie Wnukom manewr się bardzo  spodobał, zwłaszcza dwóm młodszym, ale oni siedzieli z tyłu.
Gdy opowiadałem o tym Żonie, dostałem mocną reprymendę, ale potem przyznała mi rację, bo też uważa, że wleczenie się za traktorem lub kombajnem 20 km/godz. tylko dlatego, że jest linia ciągła, jest bez sensu. Pod warunkiem, że jest dobra widoczność. A widoczność była bardzo dobra.

Każdy uczestnik konkursu miał do dyspozycji 1,5 godziny.
Wnuk - III skończył po 45. minutach. Pokazał mi swoje zadania przypisane do jego kategorii wiekowej. Za    3 punkty rozwiązałem, za 4 również, przy zadaniach za 5 punktów się poddałem. Do zadań przypisanych kategoriom starszym nawet nie usiłowałem startować, mimo usilnego namawiania mnie przez Wnuka - I i II. Bo są to zadania z cyklu: Było 5 krasnoludków. Krasnoludek A powiedział coś tam, B coś tam, C że wcale nie kłamie, D że skłamał B, a E że skłamał C. Który krasnoludek powiedział prawdę. Albo inne: Na łące jest razem 15 owiec, krów i gęsi. Krów jest nie mniej niż coś tam, gęsi nie więcej niż coś tam i ile jest każdego zwierzaka?
To cholery można dostać przy rozwiązywaniu. I jeszcze jeden, czy drugi Wnuk tłumaczy dziadkowi, dlaczego musi być takie rozwiązanie, a nie inne.
Chociaż leję ich przynajmniej w warcaby. Ale to zdaje się też nie potrwa długo.
Będąc "aż tak daleko", nie mogłem sobie odmówić przyjemności, skoro byłem"aż tak blisko", i nie odwiedzić Wsi Helowców i nie zobaczyć ich domu, do którego lada moment mieli się przeprowadzić (może już to zrobili? - zastanawiam się 3 kwietnia). Relacjonując ten fakt Żonie spokojnie odczekałem jej Ale jesteś bezczelny! Tak bez pytania! A jakby ktoś tak do ciebie?! i pokazałem mojego smsa do Hela:  ...chętnie bym pojechał z nimi (wnukami - dopisek obecny) na wycieczkę do Wsi Helowców i z ulicy obejrzał Wasz dom. Czy mogę i ewentualnie poproszę o przypomnienie adresu. Szczerze zobowiązany Bloger.
- No chyba, że tak! - odparła Żona. 

Po południu, w czwartek, zawiozłem, tym razem, całą czwórkę do Metropolii na zajęcia plastyczne. Ja mogę ich wozić wszędzie, bo jest to element nomadztwa. Pękałem ze śmiechu, ale tak że o tym nie wiedzieli, gdy wszyscy zgodnym chórem prosili, abym puścił im z mojej listy"100" Deszcz w Cisnej Krystyny Prońko. Wszyscy równolegle śpiewali naśladując jednocześnie różne instrumenty i tak jechaliśmy. Deszcz w Cisnej, ale nie tylko, bo zależy na co mają fazę i co ustalą po gwałtownych kłótniach, mogą słuchać kilka razy pod rząd.
A ja, czy to na konkursach, czy to na zajęciach plastycznych, czy Krav Madze mogę sobie spokojnie poczytać. Ostatnio kolejną książkę o Strike'u i Robin.
Oczywiście po zajęciach była wycieczka do Biedronki. Nie sposób się z tego wywinąć. Zresztą nie chcę.
Wieczorem w szóstkę, bez Synowej, obejrzeliśmy mecz Austria - Polska (0:1 - bramka Krzysztof Piątek)      z cyklu eliminacji do mistrzostw Europy 2020.
No właśnie, te mistrzostwa.
Po raz pierwszy odbędą się w nietypowej formule, bo w 12. miastach Europy. W alfabetycznej kolejności: Amsterdam, Baku, Bilbao, Budapeszt, Bukareszt, Dublin, Glasgow, Kopenhaga, Londyn, Monachium, Petersburg, Rzym. Polska zrezygnowała z organizacji turnieju. Nie wiem dlaczego?
Turniej rozpocznie się 12 czerwca w Rzymie, a zakończy 12 lipca finałem w Londynie. Wezmą w nim udział 24 drużyny i zostanie rozegranych 51 meczów.
Oczywiście ten okres mistrzostw będzie dla mnie trudny ze względu na szkolne obowiązki, których nie sposób ominąć albo przeskoczyć. Więc w czerwcu będę oglądał mecze wybrane, za to w lipcu wszystkie.
Raz jedyny w życiu, kiedy mieszkaliśmy na przedmieściach Metropolii w Biszkopciku, domu przez nas wyremontowanym, miałem możliwość oglądania prawie wszystkich spotkań. Musiały to być Mistrzostwa Świata 2006 w Niemczech, czyli pół roku przed naszą przeprowadzką do Naszej Wsi.  W fazie grupowej       w danym dniu mecz pierwszy zaczynał się bodajże o 13.00-14.00, następny o 16.00-17.00, kolejny o 19.00 lub 20.00. I tak przez wiele dni. Gdy zaczęła się faza pucharowa i nagle pojawiał się jakiś dzień bez meczu, czułem się, jak ryba wyciągnięta z wody, oszołomiony, bez swojego środowiska. A po mistrzostwach nastała pustka.
Żona te dni zniosła z niezwykłą mądrością i ani razu nie czułem dyskomfortu, wyrzutów sumienia, itp. Miałem pełny komfort oglądania.

Syn przygotował Stanowisko Oglądalne na 100% - pełen wypas. Dodatkowo, gdyby zabrakło prądu, na podorędziu czekał laptop i komórka z w pełni naładowanymi bateriami.
Oglądało się fajnie, mimo że Wnuk-IV bardzo szybko ze zmęczenia zaczął się słaniać (jeśli można się słaniać na łóżku, na którym zaległa cała czwórka), a jak usłyszał, że obejrzy tylko początek, to zaczął          w proteście wyć i tak dotrwał do przerwy. Z kolei po przerwie pałeczkę słanialno-protestująco-wyjącą przejął Wnuk-III, który w tym stanie dotrwał do końca meczu. Dwójka starszych "tylko" dolewała oliwy do ognia tłumacząc co jakiś czas młodszym braciom, że powinni iść spać, bo są zmęczeni i że jest późno.

W piątek, 22. marca, późnym wieczorem, odwiedzili nas Helowcy.
Tym razem słaniała się Hela. Ale na szczęście nie wyła. Jeszcze na początku, kiedy działała adrenalina, trzymała się w miarę dziarsko. Teraz wiem, że przy życiu utrzymywał ją sztuczny doping - oczekiwanie na hinduizm, czyli indyjskie potrawy zamówione przez nas w knajpie oraz relacje z pracy i opowieści                 o skurwysynach-analitykach z banków, którzy ją wykończą. To znaczy nie użyła ani razu słowa na sku... To nie w stylu Heli. Tylko ja ich tak z lubością nazywam, bo mamy z Żoną dokładnie takie same doświadczenia, i to wielokrotne. Ale Hela chyba przechodziła przez to pierwszy raz i według niej musi na nas ciążyć jakieś fatum, czyli brała to wszystko mocno do siebie i czuła się tą jedyną, której banki zatruwają życie.
W pewnym momencie nastąpiła kulminacja słaniania się, ale już po zjedzeniu hinduizmu, kiedy Hela nagle, w pół słowa osunęła się na mężowskie, Hela ciało, zdoławszy jeszcze wykrztusić:
- Słuchajcie! - Ja nie mogę! - Przepraszam! - Muszę natychmiast jechać do domu!
To wywarło na mnie spore wrażenie, więc od razu zamówiłem taksówkę.
Co ta praca i banki mogą zrobić z człowieka?!
Oczywiście Hela mogła odwołać spotkanie wiedząc, jak jest wykończona ciężkim dniem, pracą                      i załatwianiem spraw kredytowych związanych z kupnem ich domu na wsi. Tylko że ona nie potrafi odmawiać. Ma skrupuły i nie chce nikomu, w jej mniemaniu, sprawić przykrości. Dlatego też, miedzy innymi,  nie potrafiła odmówić Żonie, gdy ta zaproponowała jej pastis. A to jest takie świństwo, biało-mętne po dolaniu wody, które mnie się odbija jakimiś dziwnymi ziołami, o czym Helę uprzedzałem. Więc męczyła się z tym przez cały wieczór. Ja mam teorię, że to ostatecznie mogło ją doprowadzić do kulminacji słaniania się, bo takie świństwo jest w stanie każdego załatwić z wyjątkiem mojej Żony, która się nim wprost delektuje.
Później jeszcze krótko smsowałem z Helem.
Ja: ... Ale martwimy się o Helę. Dziewczyna jest za delikatna...
Hel: Dziękuję za troskę o moją ukochaną. Sanatorium we Wsi Helowców postawi ją na nogi.

W sobotę, 23. marca, umówiliśmy się z Zagranicznym Gronem Szyderców na oglądanie ich przyszłego mieszkania, a raczej ich ogródka. Żona zaprosiła na wizję lokalną swoją koleżankę ze studiów (architektura krajobrazu), która mogłaby się podjąć aranżacji tegoż.
Ja przyjąłem taktykę kompletnego nie wtrącania się i nie podsuwania swoich pomysłów i torpedowania lub ośmieszania innych, jako w oczywisty sposób bezsensownych, tylko zająłem się przez blisko godzinę mocno ruchliwymi Q-Wnukami, czyli przede wszystkim stałym uważaniem, aby się nie zabiły, albo nie zrobiły sobie innej krzywdy na terenie było, nie było budowy. Żona to bardzo doceniła mówiąc, że się ... przydałem.
"Przydałem się" i później, kiedy poszliśmy do galerii na lody. Bez Q-Zięcia, który w tym czasie rozgrywał mecz koszykówki w swojej drużynie w jakiejś metropolialnej lidze.
"Przydawanie się" polegało na tym, że Żona z Pasierbicą z przyjemnością delektowały się kawą, herbatą       i lodami i mogły spokojnie porozmawiać, chyba o różnych dietach, a ja biegałem na piętrze wokół galerii za Q-Wnukami (4,5 i 2 lata) uważając jak wyżej lub zjeżdżałem z obojgiem jednocześnie ruchomymi schodami, by natychmiast wjeżdżać z powrotem też uważając jak wyżej, a nawet więcej, żeby, np. gdzieś nie wciągnęło jednej lub drugiej nóżki lub rączki.
Gdy spotkaliśmy się później z Q-Zięciem na sali gimnastycznej, wydawało mi się, że byłem bardziej od niego zgrzany i spocony.

W niedzielę, 24. marca,  oglądałem w Nie Naszym Mieszkaniu mecz  Polska - Łotwa (2:0 - bramki Lewandowski i Glik). Cisza i spokój. Jeden Pilsner Urquell w pierwszej połowie, drugi w drugiej.         Symetria i błogostan.

W dniach 26-28 marca, wtorek-czwartek, gościł u nas w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuk-Dyrektor.
Sytuacje te mamy już z Żoną opanowane. Są miejsca styczne, trójstronne, gdy np. gramy, ale w niepisanej umowie unikam takich momentów, w których mogłoby dojść "do decyzyjności" dwóch dyrektorów. Babcia jest święta, najlepsza i najukochańsza, a Q-Dziadek jest ten gorszy, podejrzany, bo od czasu do czasu podnosi głos,  według Żony i Q-Wnuka-Dyrektora krzyczy, no i przede wszystkim rano, w okrutnej porze, zawozi go do przedszkola. A Babcia jest TĄ, która go ODBIERA.
Zawsze rano, w samochodzie, jest obrażony na Q-Dziadka i unika kontaktu wzrokowego i wszelakich zaczepek. A gdy przejeżdżamy koło żłobka Tłustej Ofelii na moje machanie ręką i głośne Q-Dziadek              i Q-Wnuk-Dyrektor pozdrawiają Tłustą Ofelię niezmiennie wzburzony protestuje.
- To nie jest Tłusta Ofelia! Tylko ...i tu podaje imię i nazwisko. - Moja siostrzyczka!
- A ja jestem... i tu podaje swoje imię i nazwisko.
W czwartek rano, jak szliśmy do samochodu, zapytał:
- Dziadek, a nie będziesz dzisiaj mówił Tłusta Ofelia?
- Dobrze, nie będę. - obiecałem.
Gdy przejeżdżaliśmy koło żłobka, zacząłem machać ręką i głośno i wyraźnie zawołałem:
- Q-Dziadek i Q-Wnuk-Dyrektor pozdrawiają... i tu wymieniłem pełne imię i nazwisko jednocześnie oglądając się za siebie.
Księżycowa buźka z dołkiem po lewej stronie była rozpromieniona. Gdy wysiedliśmy z auta, sam podał mi małą rączkę i ochoczo, podskakując, ruszył do przedszkola.
Tak oto niniejszym ostatni raz używam pięknego imienia Tłusta Ofelia. Zostaje tylko Ofelia, co nawet jest adekwatne, bo dawno przestała być tłusta. Teraz jest co prawda nabita, ale ze względu na Q-Wnuka nie będę pozdrawiał Nabitą Ofelię.
Zostaje więc OFELIA.

W piątek, 29 marca, byłem w aquaparku.
Sam, bo Żonę takie numery nie kręcą. Mnie też nie. Z powodu wszechobecnego, radosnego, rodzinnego hałasu podsycanego dziwną muzyką i istotnymi, głośnymi komunikatami.
Oczywiście sam nie byłem, tylko z Pasierbicą, Q-Wnukiem-Dyrektorem i Ofelią. Przy niej to dopiero trzeba mieć oczy dookoła głowy. Ani się człowiek obejrzał, a już jej  nie było. I nic jej nie zrażało - notoryczne przewracanie się, wpadanie jednej lub drugiej nóżki pomiędzy poręcze grodzące różne przejścia, zalewanie wodą. Nic. I wyła w proteście, gdy wychodziliśmy. Takie momenty mam obcykane. Biorę ją wtedy brutalnie, jak mały worek kartofli, zarzucam na biodro i przytrzymując jedną ręką, taką wiszącą, niosę. Czując brutalną, męską siłę, natychmiast się uspokaja i wycisza. Mądra!

W sobotę, 30 marca, odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera.
Już na wejściu Skrycie Wkurwiona zauważyła, że schudłem. Jej uwaga dopiero w tym momencie zwróciła    i moją, i Żony na ten oczywisty fakt.
Skrycie Wkurwiona widocznie ma taką zdolność, bo chyba z rok temu zauważyła ten syndrom u Żony, co spowodowało, że i ja go w końcu wówczas zauważyłem.
Jak się okazało, u nich ogólnie szpital. Dosłownie.
Skrycie Wkurwionej coś wlazło pod kolano tak, że przez cały nasz pobyt praktycznie leżała, bo każda inna pozycja powodowała bardzo duży ból kręgosłupa. To coś kwalifikuje się do tomografu komputerowego, ale państwowa służba zdrowia oferuje jej tę usługę w przyszłym roku. A w jakimś miejscu, gdy powołała się na fakt, że jest fizjoterapeutką i że pracuje w służbie zdrowia, po kumotersku zaproponowano jej czerwiec. Bez kumoterstwa, prywatnie, usługę może mieć jutro. Za 1500 zł. Więc szybko i głośno obliczyłem, że gdyby nawet jej pracodawca odprowadzał za nią tylko przez rok składkę zdrowotną w wysokości chociażby 200 zł miesięcznie, to przecież uzbierałoby się z naddatkiem. Kolega Inżynier, serwując kolejnego Pilsnera Urquella, spojrzał na mnie, jak na ciężkiego idiotę.
- Widzę, że ty nic nie rozumiesz. - westchnął, jak człowiek zmuszony wbrew własnej woli do tłumaczenia oczywistości, która taką niestety dla strony drugiej nie jest. - To nie chodzi o to. - kontynuował. - Chodzi        o to, żeby ministry miały odpowiednią pensję. - westchnął na koniec ciężko zmęczony.
Więc Skrycie Wkurwiona chyba "weźmie" ten tomograf za 1500 zł, żeby potem, po diagnozie, wiedzieć, skoro jest fizjoterapeutką, co ze sobą zrobić.
A Kolega Inżynier w niedzielę będzie jechał do szpitala na  poniedziałkowe  wycinanie woreczka żółciowego. Boli go z powodu kamieni, które się zadomowiły.
Przy tej "okazji" największym jego dylematem była wiosenna zmiana czasu. Jako wzorcowy fatalista wymyślił, że anestezjolog uśpi go przed operacją "na czas", ale już chirurg, przeoczywszy "zmianę czasu", spóźni się godzinę i zacznie go kroić, gdy Kolega Inżynier właśnie się będzie wybudzał.

To, o czym teraz będę pisał, wiedziałem wcześniej, na bieżąco, w czasie rzeczywistym, ale mimo naszego wspólnego pokrewieństwa dusz i specyficznego poczucia humoru,  nie odważyłem się opublikować. Ale skoro Kolega Inżynier jest już po i żyje, to czemu nie.
Już w niedzielę, po południu zapytałem smsem:
- I jak sytuacja...?
- Leżę i czytam. Złapali mnie na nielegalnym spożywaniu kanapki. Zabieg jutro rano, ale nie pytałem czy wszyscy przestawili zegarki (pis.oryg.)
- Dobre! To będzie na blogu.
- Na szczęście wcześniej pokątnie wszamałem banana. Teraz muszę się jakoś dyskretnie pozbyć skórki.
- To będzie z cyklu "Przed operacją".
- Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze przeczytać...
- To może dzisiaj wyjątkowo(!) opublikuję?
- Jestem za. 

Okazało się, że Kolegę Inżyniera po poniedziałkowej operacji już wczoraj wyrzucili do domu. Przyjechała po niego ze swoim kręgosłupem Skrycie Wkurwiona.
- Jestem już w domu. - napisał. - Leżym...jak dwie kłody.


CZWARTEK (04.04)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie pyszną wycieczkę.

Naszym Terenowym. Jakaż to frajda.
Przypomnieliśmy sobie piękno tych terenów, że, bez emfazy, dech zapiera.
Jakąś krętą, urokliwie wijącą się polną drogą, dotarliśmy do małego gospodarstwa nie wiedząc, że droga jest "ślepa". Z domu wyszła starsza pani, ale nie stara, z wypisanym zainteresowaniem na twarzy, brakiem lęku    i inteligencją, którą wzmagał specyficzny uśmiech pojawiający się, gdy odpowiadała na pytania. Na koniec przeprosiłem ją za to wtargnięcie.
- Nie ma sprawy. - odparła.
Wszystko wskazywało na to, że mieszka tam sama, bo charakterystycznych śladów chłopa widać nie było.
Później wjechaliśmy prawie w to samo miejsce, ale jakby z drugiej strony, bo przez te niezliczone pagórki, cycowatość terenu, inaczej się nie dało. Znowu wtargnęliśmy.
Tym razem spotkaliśmy starowinkę, ewidentnie samotnie żyjącą, która zabierała się za sadzenie kartofli. Na widok mężczyzny jej czerstwa, chłopska twarz, z wypisaną specyficzną ociężałością, z połyskującymi od czasu do czasu złotymi zębami, nabrała wyrazu nieufności. Ale gdy Żona wysiadła z Terenowego, jej widok starowinkę uspokoił i w swoim, powolnym stylu, oprowadzała nas po terenie i się "rozgadała" mówiąc pod nosem w połowie do nas, a w połowie do siebie.
- A tu, naokoło, same łąki. - Dopłaty biero, bo pracować się nie chce. - A rząd daje. - Głupie to takie.
A gdy odjeżdżaliśmy, rzekła:
- Eee, nie bede dzisiaj sadzić. - Chyba za wcześnie.
I pomachała mi powoli, w skupieniu, ręką, gdy zobaczyła, że z samochodu tak się z nią żegnam.


PIĄTEK (05.04)
No i Żona złożyła wniosek o nowy dowód osobisty. W Naszym Miasteczku.

W urzędzie żywej duszy, więc znudzona pani rzuciła się na nas przekazując ogrom wiedzy, którą posiadała. Same ciekawe rzeczy.
Na przykład nie wiedziałem, że obecnie w Polsce obowiązują i są ważne aż trzy typy dowodów osobistych. Tu pani posłużyła się dydaktycznymi pomocami w postaci plansz i komputera. I że teraz jest e-dowód          z jakąś warstwą elektroniczną i że można, ale nie trzeba, wyrobić sobie podpis elektroniczny. Ale gdyby teraz tego podpisu od razu przy wymianie dowodu Żona nie wyrobiła, a potem, w jakiejkolwiek przyszłości naszła ją na niego chętka, to musiałaby wyrabiać sobie kolejny, nowy dowód. A ten podpis ponoć wiele ma ułatwić.
Ja do takich ułatwień podchodzę ostrożnie i sceptycznie, bo miało być lepiej, a wyszło jak...Więc na wszelki wypadek pokazałem pani swój dowód z pytaniem, czy jest ważny.
- O tak! - Dowód jest ważny do 2023 roku, więc może być pan spokojny. - A poza tym, kto wie, co potem będzie? - westchnęła.
Mimo tej filozoficznej wstawki i chwili zadumy, wszyscy, czyli nas troje, doskonale wiedzieliśmy, że to westchnienie dotyczy wyłącznie jakiejś mglistej przyszłości dowodów osobistych.
- Nie, no ja jestem spokojny. - odparłem. - Zwłaszcza, że może do tego czasu nie dożyję.
Pani zdawała się być tak zamyślona nad przyszłością dowodów osobistych w Rzeczpospolitej Polskiej, że      w ogóle, co w takich razach bywa standardowe i/lub grzecznościowe Ale, co też pan mówi!,  nie zareagowała.  A może widząc mnie w tych bruzdach nie chciała być po prostu nieszczera.
Więc tylko zaszeptałem do Żony:
- Wtedy już będę w innym rejestrze.
 Zresztą  widząc cały cyrk ze zdjęciami do dowodów osobistych, jaki dopadł Żonę, ze zgrozą myślę o mojej wymianie dowodu.
Najpierw w jakimś punkcie Żonę, dojrzałą kobietę, fotografował chłoptaś, który z racji młodego wieku widocznie nie zdawał sobie sprawy, że zrobienie kobiecie zdjęcia do dowodu osobistego, to nie jest tylko kwestia techniki i technologii. Gdy przyjechałem po Żonę i je ujrzałem, musiałem w duchu przyznać, że najlepiej to nie wyszło. Zawiódł mnie też instynkt i nie wyczułem u niej tłumionego wzburzenia.
- Mogłabyś mi dać jedno na pamiątkę? - podłożyłem się jak kretyn, jak nie przymierzając ten chłoptaś.
- Co?!!! - A w życiu!!! - Żebyś potem latał po znajomych i pokazywał, jak wyszłam?! - wybuchnęła mając taką okazję.
Moje protesty nie zdały się na nic. Zdjęcia zostały pocięte i wyrzucone.
Następnym razem w innym punkcie zdjęcia Żonie zrobiła kobieta. Dojrzała. I muszę powiedzieć, że wyszły zdecydowanie lepiej, ku zadowoleniu i akceptacji Żony. Tylko że...
No właśnie. Według ostatnich dyrektyw są to zdjęcia en face, policyjne i do takich celów muszą służyć. Żadnych przekłamywań, upiększeń, zmian perspektywy, kadru i kompozycji, wdzięcznych pochyłów głowy i uwodzicielskich lub zawadiackich, w zależności od płci, uśmiechów.
Ma być strzał światłem na wprost na poważną facjatę.
I tak dobrze, że w tej sytuacji obecna technologia potrafi zlikwidować efekt czerwonych oczu. Każdy się        z nim spotkał, ale przypomnę, że jest to efekt używania lamp błyskowych w sytuacji stworzonego sztucznie lub zastanego niskiego poziomu oświetlenia, lub ciemności, w których to warunkach przyroda "wymyśliła", że źrenice muszą być otwarte maksymalnie, żeby cokolwiek w ciemnościach dostrzec i ewentualnie uciec przed drapieżcą. I kilka tysięcy lat cywilizacji niczego w tym względzie nie zmieniło. Źrenice nadal rozszerzają się i to bez naszej woli.
W sztucznej sytuacji stworzonej przez człowieka mocne światło z lampy błyskowej dociera do dna oka, odbija się i wraca do aparatu fotograficznego. Problem leży w tym, że uzyskuje ono czerwoną barwę na skutek występowania w siatkówce warstwy zawierającej znaczne ilości barwnika - rodopsyny.
Więc tylko dla uspokojenia dodam, że:
rodopsyna (purpura wzrokowa[1], czerwień wzrokowa[2]) – organiczny związek chemiczny, światłoczuły barwnik występujący w narządzie wzroku (dokładniej w siatkówce) głowonogów, stawonogów                      i kręgowców. Składa się z białkaopsyny, które wiązaniem kowalencyjnym łączy się z kofaktorem 11-cis-retinalem (retinenem), pełniącym funkcję chromoforu. Wiązanie łączy ε-aminową grupę lizyny w pozycji 296 łańcucha białkowego z grupą aldehydową retinalu. Żaden inny stereoizomer retinalu, z wyjątkiem 9-cis, nie wykazuje takiej właściwości łączenia się z opsyną.
Pod wpływem światła docierającego do znajdującej się w pręcikach rodopsyny (wystarczy 1 foton) dochodzi do izomeryzacji formy 11-cis retinalu w drugi izomer – formę całkowicie-trans. Rodopsyna jest białkiem transbłonowym złożonym z 7 helikalnych łańcuchów i zmiana konformacyjna rodopsyny, powoduje aktywację związanego z nią białka G, transducyny, a następnie inicjację sygnału komórkowego.
Metarodopsyna II pod wpływem witaminy A powraca do formy 11-cis, łączy się z powrotem                         z opsyną w cząsteczkę rodopsyny gotową do rozpadu – jest to tak zwany cykl widzenia. Istotny wydaje się sposób pobudzenia neuronów w siatkówce.
Rodopsyna pręcików, odpowiedzialna za widzenie w ciemności, absorbuje światło w całym zakresie widzialnego widma. Maksimum absorpcji rodopsyny wynosi 500 nm, przez co w nocy niebieskozielone światło wydaje się stosunkowo najjaśniejsze, a czerwone najciemniejsze[3].
Za odkrywcę rodopsyny uważa się Franza Bolla, który zaobserwował ją w roku 1876 u żaby. Nazwę purpura wzrokowa nadał mu w roku 1877 Wilhelm Kühne[4].
i że:
z tej definicji, jako chemik,  zrozumiałem zdanie pierwsze i pięć ostatnich od Istotny wydaje się sposób...
Gdyby tego efektu nie umiano zlikwidować, to dochodząca druga dyrektywa stworzyłaby prawdziwy horror. Otóż każe ona nakładać na zdjęcie specjalną siatkę linii sprawdzającą, czy poszczególne części twarzy są     w określonych karbach i czy przypadkiem nie dostało się  tam coś "artystycznego". Osoba ze zdjęcia           w takim "ujęciu" wygląda niczym Hannibal Lecter, ten z Milczenia owiec. Nawet Żona, a co dopiero ja. Więc specjalnie do wymiany dowodu spieszyć się nie będę.

Z kolei w oddziale ZUSu... też nie było żywej duszy. Więc pan kilkoma "wklepnięciami" i enterem upoważnił naszą Księgową II, aby mogła buszować po cyfrowej platformie płatnika składek, którym jest Żona.

Etap "załatwiania spraw" zamknęliśmy kupieniem biletów na pociąg do Metropolii. Bo plany się zmieniły. Żona zostaje w Naszym Miasteczku, a ja w niedzielę wyjeżdżam do Metropolii.
Tym razem nie dałem się zaskoczyć godzinami przerw w funkcjonowaniu kasy.  Moja ulubiona pani tylko się zdziwiła pewnym brakiem logiki, że na tak krótki odcinek, do Miasta Przesiadkowego, kupuję bilet          I klasy, a na ten główny, długi, klasy II. Więc wyjaśniłem jej dosyć skrótowo zasadę mojego podróżowania w WARSie.  Tutaj, w Naszym Miasteczku, to spokojnie można z panią kasjerką o takich rzeczach porozmawiać.  Bo w Metropolii panie raczej warczą.

NIEDZIELA (07.04)
No i jadę pociągiem do Metropolii.

Żona odprowadziła mnie na dworzec, bo:
Po pierwsze - żartów tym razem nie ma. Poprzednio wyjechałem w niedzielę, wróciłem JUŻ we wtorek,       a tym razem wrócę w niedzielę, a może i później - w poniedziałek lub we wtorek.
Po drugie - jest piękna pogoda. Co prawda przeze mnie wyszliśmy za późno i na dworzec musieliśmy dotrzeć ostrym marszem w 17 minut, więc rozogniona i zarumieniona Żona zapytała po drodze, a później na peronie:
- A następnym razem wyjdziemy wcześniej? - Bo myślałam, że w taką pogodę to będzie PRZYJEMNY spacer?
Więc obiecałem solennie, że tak będzie.
Fajnie jest wyjeżdżać, pomijając że wcale fajnie nie jest, gdy Żona macha na peronie na pożegnanie.

Podróż, oczywiście w WARSie, zacząłem mocno skwaszony i myślałem, że ten stan będzie mi towarzyszył do samej Metropolii.
Najpierw jakaś pani długo przechodziła przez drzwi między wagonami, bo się zorientowała po niewczasie, że to WARS. Więc gdy ja ruszyłem, drzwi się na mnie zakleszczyły i ani wte, ani wewte.
Potem, po zwycięskiej walce z drzwiami, które skutecznie w końcu rozepchałem łokciami, jak zwykle chciałem zamówić i opłacić wszystko z góry na całą podróż. Ale pani odpowiedziała, że ona się pogubi i że się  tak nie da. I nie pomogły moje dwie próby Ale ja tym pociągiem często jeżdżę, zawsze tak zamawiam      i nigdy nie było z tym problemu. Obrażony zamówiłem piwo i orzeszki, i oczywiście nie zapytałem, skąd jest drużyna? Bo jeszcze by mi odpowiedziała...No właśnie co?  Bałem się jej reakcji, kobiety w końcu młodej (30 lat?), mając na uwadze traumę związaną z reakcjami naszej Q-Gospodyni swego czasu, w Naszej Wsi. Podobny wyraz twarzy.
Siadłem więc mocno zniesmaczony, a na dodatek laptop nie chciał się połączyć z siecią, którą mu przecież, kurwa, udostępniłem. Żłób jeden!
Ale potem wszystko się odwróciło.
Najpierw gnoja wyłączyłem i włączyłem ponownie. To samo zrobiłem z komórką. I zadziałało. Głupie to takie!...
Potem przyszła do mojego stolika druga pani. Miła twarz, a na dodatek z wypisaną inteligencją. Czy trzeba coś więcej podróżującemu w WARSie? Pani zainteresowała się moim "problemem" i okazało się, że problemu nie ma. Odłoży mi jednego schabowego i odpowiednią ilość butelek piwa, żebym był spokojny.    Po czym od razu przyniosła mi kolejną Koronę Olbrachta. To nie Pilsner Urquell, oczywiście, ale na bezrybiu...  Więc miło mi było usłyszeć, że panie są z rodzinnych stron mojej Matki, spod Lubaczowa,          w których spędzałem wakacje aż do 18. roku życia, czyli do czasu, w którym pochłonął mnie piękny, zwodniczy czas studiów. Wzruszyłem się.
A potem przyszła ta pierwsza, z twarzą inaczej, i w końcu powiedziała, że... problemu nie ma.
Bo tak biorąc na chłopski rozum - toż to jest czysty interes. Nie dość, że gość płaci z góry, to upity może nie zdążyć zrealizować całego zamówienia.
Więc swój pobyt w Metropolii, mimo samotności, nadmiaru obowiązków i dwudniowej kontroli Szkoły, widzę w... niebiesko-zielonych (turkus, cyan) i pomarańczowych (orange) barwach. Specjalnie dodaję angielskie określenia, bo ostatnio na spotkaniu ze słuchaczami upewniałem się, czy aby na pewno jestem na czasie i właściwie określam  wydarzenie mówiąc event i poziom, czyli level. Okazało się, że tak, ale już ze słowem wodzirej nie. To przeżytek. Teraz jest EMSI, czyli MC, czyli Master of Ceremony.

Dotarłem do Nie Naszego Mieszkania i natychmiast zacząłem się ogarniać, żeby zagłuszyć smutek. Dawno nie byłem tu sam. Chyba w tamtym roku. Bo nie mogę liczyć tego śmiesznego, dwunocnego, konferencyjnego wypadu do Metropolii.
Wszędzie cisza i pustka. Wchodząc do innego pomieszczenia wydaje mi się, że zaraz się natknę na Żonę lub Sunię. Ale nie.
Oczywiście z tym wszędzie to jest gruba przesada. Raptem 42 m. kw. powierzchni. Jak w tym dowcipie:
Mosiek mówi do żony:
- Salci! - Całe miasto mówi, żeś ty kurwa!
- Pfff! - Wielkie mi miasto! - Raptem pięć tysięcy mieszkańców.


PONIEDZIAŁEK (08.04))
No i do szkoły wybrałem się rowerem.

Odkurzyłem go, podpompowałem koła i w 9 minut byłem na miejscu.
Z rana (06.30) było co prawda chłodno, ale za to jasno.

A plany na przyszłość? Jak zwykle się zmieniają.
W najbliższą sobotę wpadnę jednak na jedną noc do Wnuków. Potem, przed świętami, nie będę miał kiedy. A w związku z tym do Naszego Miasteczka wrócę w poniedziałek lub wtorek.
Tam spędzimy święta.
Pod koniec kwietnia wrócimy (przyjedziemy? - zaczyna mi się to pieprzyć, gdzie przyjeżdżam, a gdzie wracam) do Metropolii i pod koniec miesiąca odwiedzimy Helowców we Wsi Helowców. Wreszcie się przeprowadzili. Hel wysłał mi zdjęcie uśmiechniętej Heli, która siedzi przed domem na tarasowych schodach. Ufff!...x2!
Już się zachłysnęli swoją wsią. Psy wylegują się na tarasie, a Hel oswaja lokalne przybytki gastronomiczne. Może jest jeden, nie wiem.
Pierwszy tydzień maja spędzimy w Naszej Wsi. Czadowo! A pod jego koniec będziemy świętować              w Metropolii 50-tkę Hela.
A potem wrócimy(?) do Naszego Miasteczka, skąd wyjedziemy do Pucusia, by stamtąd wrócić(?) do Metropolii.
To już będzie zaawansowany maj. A potem, już niedługo, będziemy obchodzić,  albo unikać, Święta Bożego Narodzenia. Ciągle to powtarzam.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.