27.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 175 dni.
ŚRODA (22.05)
No i przez dwa dni byliśmy pogrążeni w apatii.
Dopadło nas odrętwienie i nic nie było w stanie nas cieszyć.
Zostaliśmy kolejny raz wybici z pewnego stanu stabilności. Wcześniej te stany, po poprzednich "wybiciach" "zafundowanych" przez nasze ministerstwo, tworzyliśmy wiele razy okupując to kolejnymi nieprzespanymi nocami, "bezsensowną" pracą, reorganizacją wszystkiego, tłumaczeniem i użeraniem się ze wszystkimi naokoło.
W poniedziałek, na gorąco, zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły.
To było jedyne miejsce, gdzie mogliśmy wylać kubeł goryczy, frustracji i wściekłości niczego przy tym nie tłumacząc. Trudno nawet powiedzieć, że Zaprzyjaźniona Szkoła zrozumiała wszystko w lot. Ona tego nie musiała rozumieć. Ona po prostu w tym była, w samym oku cyklonu wybuchowej mieszaniny uczuć, którą zwerbalizowałem wrzeszcząc, że likwidujemy szkołę i już!!!
Wczoraj wieczorem Żona wymyśliła, żebyśmy może obejrzeli jakiś film w telewizji, bo wpadniemy w depresję.
- A tak choć trochę oderwiemy myśli...
Bardzo niechętnie się zgodziłem.
- To zobacz, jakie mamy programy.
"Jeździłem pilotem po programach" i robiło mi się niedobrze na widok tej papki. I cóż z tego, że znalazłbym być może nawet sensowny film, skoro zostałbym narażony na oglądanie steku bzdur w reklamach i jeszcze większego przemycanego przez stacje telewizyjne, w sumie obojętne, jakiej proweniencji. I na dodatek musielibyśmy się dopasować do narzuconych godzin emisji.
- To może obejrzymy coś na laptopie z Netflixa? - zaproponowała Żona.
I to był strzał w dziesiątkę.
Dzisiaj od rana rozpoczął się etap budowania kolejnej stabilności. Na bazie przesłanek, jakie w poniedziałek otrzymaliśmy od ministerstwa, w postaci ciosu w splot słoneczny. Cios zabić raczej nie zabije, ale odbiera na długo wszelkie możliwości i działać nie ma jak.
Każda akcja budzi jednak reakcję. Wahadło odchylone w jedną stronę musi wrócić w drugą. Prosta fizyka. Zwłaszcza dla nas, którzy po pierwszym szoku podjęliśmy wyzwanie i nie boimy się podnieść rzuconej rękawicy. Bo właśnie tym, tam na górze, chodzi o to, żeby jej nie podejmować.
Rano, po nocy pełnej zapętlonych i męczących myśli, bezsensownych obliczeń, bo odganiających skutecznie sen, wstałem nieprzytomny. A zaraz za mną, co jest sprzeczne z naszym codziennym porannym rytuałem, Żona.
Przy kawie "sypance", bo w tej skomplikowanej logistyce zapomnieliśmy wziąć ze sobą z Metropolii do Naszego Miasteczka ekspres kawowy, który miał objechać pół Polski, by wrócić do Nie Naszego Mieszkania, gdzie jego miejsce, zaczęliśmy robić burzę mózgów.
- Każdy kryzys jest ozdrowieńczy! - zaczęła Żona. - Zmienia perspektywę. - W dobrobycie, w stagnacji, człowiek gnuśnieje, myśli, że wszystko to co ma, dane jest mu na wieki. - Rozleniwia się, wyłącza myślenie, nie widzi najprostszych rozwiązań.
I się zaczęło. Zatopiliśmy się w dyskusji i rozpatrywaniu wariantów i symulacji.
Chyba świdrujący wzrok Suni przywołał nas do życia i do porządku. Zrobiła się dziesiąta, a pies po całej nocy trzymał wszystko w sobie.
Przed wyjściem, jak zwykle, zrobiliśmy remanent - telefon wzięty, woreczki wzięte, smycz wzięta.
- Brać portmonetkę? - zapytałem bardziej siebie, bo przecież nigdy na spacer jej nie biorę.
- Nie. - Żona postanowiła mi pomóc w decyzji. - Niczego przecież teraz kupować nie będziemy. - Tylko będzie wypychać kieszenie.
Gdy wracaliśmy, Żona powiedziała z nadzieją:
- A choć pójdziemy tędy, może będzie już czynna ta Kafeteria Mistral. - Tak bym się napiła z rana porządnej kawy.
Kawiarenka, a jakże była już czynna, ale my nie mieliśmy pieniędzy. A wracać do Złotego Lwa to kawałek drogi nawet jak na puckowe warunki. I romantyzm i nieprzewidywalność chwili diabli by wzięli.
Wytłumaczyłem pani co i jak, że jesteśmy z Metropolii i że kochamy Puck. I że przyjeżdżamy tutaj często i że zatrzymujemy się zawsze w Złotym Lwie. I że właśnie wyszliśmy z Sunią na spacer.
Pani patrzyła na mnie skupionym wzrokiem z wypisanym na twarzy niezrozumieniem, ale z głęboką chęcią zrozumienia.
I że Żona tak bardzo chciałaby się napić dobrej kawy z ekspresu, ale nie wzięliśmy gotówki ani karty, czyli nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić i czy pani da nam na krechę, a my po południu przyjdziemy i uregulujemy dług.
Siedząc w słoneczku na dużym tarasie z widokiem na marinę, zatokę i Hel (półwysep) delektowaliśmy się chwilą. Żona popijała podwójne espresso, ja większą americano zagryzając sernikiem (bo skoro dawali na krechę?), pysznym, co rzadko o nim piszę, bo i tak najlepszy jest Teściowej, ale może ta pyszność wzrosła przez efekt tej krechy. Co z tego, że trzeba będzie później zapłacić.
I chyba od tego spaceru zaczął się powrót energii i wychodzenie z apatii. Zabrałem się do obliczeń i symulacji. Może jednak z tego gówna da się ukręcić jakiś bat?
Po południu, ponownie wyszedłszy na spacer, dostaliśmy smsa od Po Morzach Pływającego: Symulator zaliczon!
A więc do przodu! Teraz Po morzach Pływający wraca do domu na tydzień, do leśnej głuszy, żeby podładować akumulatory i by pod koniec maja zmierzyć się z teorią. W Gdyni oczywiście.
- O, przyszliście? - uśmiechnęła się pani udając, że nie wierzyła, że się już kiedykolwiek zobaczymy.
I w kolejnych gadkach o Pucku, Gdyni i okolicach złapaliśmy sporą nić porozumienia.
Wieczorem, o sporym zmierzchu, wybraliśmy się na Dziki Zachód. Cisza, żywej duszy, ciemna toń wody, krwisto-czerwone niebo i po drugiej stronie zatoki światła z Helu. Sunia pierwsza wypatrzyła trzy jeże, które maszerowały przez ścieżkę rowerową i ścieżkę dla pieszych w kierunku trawnika, żeby tam sobie pożerować. A potem usłyszeliśmy z dwóch różnych stron mocne dźwięki, jakby nawoływania się, by za chwilę zobaczyć dwie czaple majestatycznie poruszające się tuż nad taflą wody, świetnie widoczne na tle różowego już nieba.
Zaczęliśmy dochodzić do siebie.
CZWARTEK (23.05)
No i dzisiaj cały dzień liczyłem i liczyłem angażując "na odległość" Księgową II.
Rano stwierdziliśmy, że powtórzymy wczorajszy numer z poranną dobrą kawą wypijaną przy oglądaniu, jak się budzi Puck. Uzbrojeni w portmonetkę wybraliśmy się na spacer.
Wczoraj było o tej porze pięknie i słonecznie, dzisiaj szarawo, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało.
Wiedzieliśmy, że pani ma na wyposażeniu koce, więc da się wytrzymać. To znaczy dałoby się, gdyby kawiarnia była otwarta. Ale kto otwiera kawiarnię przy takiej pogodzie, kiedy wiadomo, że nie będzie gości. My to świetnie rozumiemy. Pomogły nam w tym lata życia w Naszej Wsi, Powiecie, w Naszym Miasteczku i w ...Pucku. Slow life.
Chociaż jeden raz i Metropolia zaskoczyła mnie w tej kwestii i pokazała "ludzkie" oblicze.
W 2017 roku Pasierbica kończyła 30 lat. Na tę okoliczność pozwoliłem sobie napisać trzynastozgłoskowcem dość spory (20 minut czytania) utwór literacki, coś pomiędzy poematem epickim a eposem (słyszę głos Żony Ale pojechałeś po bandzie!). Piszę "pomiędzy", bo z jednej strony treść utworu oparta była na jednym głównym wątku - życiu Pasierbicy, ale jednocześnie występowała wielowątkowość. Ale jak mogła nie wystąpić, skoro do tamtej pory Żona zdążyła się przeprowadzić w swoim życiu "na poważnie" ze szesnaście razy, oczywiście wszędzie targając ze sobą biedne dziecko, czyli obecną Pasierbicę. Ale trzeba to Żonie zapisać na plus, bo jej córka wyrosła na fajną kobietę. Nie mówię przy tym o cechach fizycznych, bo to rzecz gustu, ale o psychicznych, obiektywnych.
Jasne więc było, że przy pisaniu musiałem korzystać z faktograficznej pomocy Żony. Co prawda wiem lepiej od niej, gdzie mieszkała w latach 1987-1989 lub w 1998, albo czy Duboisa była przed, czy po Poznańskiej i potrafię to na wyrywki wyrecytować zbudzony o drugiej w nocy, ale jednak to życie Żony i wymądrzyć się nie da. Ponadto Żona ciągle mi pomagała przy szukaniu rymu, bo Mickiewiczem nie jestem.
Jako bonus umieściłem w tym opracowaniu (stosuję w miarę neutralną nazwę) bodajże ponad dwadzieścia wierszyków z życia Q-Wnuka, który wówczas był najpierw słodkim niemowlakiem, potem chodzącym już i gadającym męskim tworem o pierwszych cechach dyrektorskich, z czego wówczas zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Ofelia wtedy jeszcze chyba nie była w planach.
Wszystkie wierszyki zilustrowałem adekwatnymi zdjęciami.
Całość do druku opracował i przygotował Kolega-Współpracownik, który prowadząc agencję reklamową, miał ku temu stosowne kwalifikacje.
Wszystko wyszło super. Teraz pozostała już tylko kwestia introligatora. Na tym etapie musiałem wybrać kolorystycznie i fakturowo właściwą oprawę i przypilnować, aby introligator zostawił dwie kartki luzem i, broń boże, nie wszył je na stałe do tomiku (może lepsza nazwa?). Kilka wierszyków nie nadawało się bowiem do czytania dziecku, które i tak niewiele by z tego zrozumiało, ale mogłoby zacytować lub zapytać panią w przedszkolu a co to jest " z wielkim brzuchem?", ani tym bardziej przyszłemu młodzieńcowi, który by rozumiał już wszystko.
Wymyśliłem po prostu, że gdyby Matka-Pasierbica chciała coś z tego tomiku przeczytać swojemu Synkowi, to owe, niezszyte kartki mogłaby na wiele lat gdzieś schować i ewentualnie je pokazać Synowi. I to najlepiej dopiero po różnych przejściach z kobietami.
Stosownego introligatora, ze względu na dojazd tramwajem, "znalazłem" w Internecie. Czynne od 10.00 do 18.00, obwieszczał.
Chodziłem po ulicy szukając podanego numeru, potem zapuściłem się na podwórze. Żadnego stosownego szyldu. Wreszcie drogą ich eliminacji, czyli tych przeczących introligatorstwu (warsztat samochodowy, wulkanizator, biblioteka, pomoc społeczna) znalazłem barak wskazany przez tubylców, a na jego wielkich metalowych drzwiach ujrzałem mocno zużytą kartkę z odręcznym napisem Jestem w domu na obiedzie i dopisanym numerem telefonu.
Zadzwoniłem.
- Teraz jest przerwa obiadowa. - usłyszałem spokojny głos.
- A od kiedy do kiedy?! -zapytałem zirytowany.
- Od czternastej do piętnastej.- nadal słyszałem niewzruszony głos.
Spojrzałem na zegarek - 14.07. Niech to jasny szlag!
- A nie mógł pan napisać w Internecie Przerwa od...do...?!
- Kiedyś muszę zjeść obiad. - usłyszałem po dłuższej ciszy.
Z taką filozofią nawet ja nie mogłem dyskutować, zwłaszcza że do spraw posiłków podchodzę bardzo poważnie. W mojej hierarchii są chyba na drugim miejscu po meczach polskiej reprezentacji w piłce nożnej.
- A jutro będzie tak samo?
- Tak.
- To znaczy, że jak przyjadę o 15.00, to pan będzie?
- Tak.
Ta moja dociekliwość była o tyle uzasadniona, że postanowiłem się wybrać powtórnie, ale z Żoną.
Wnętrze zastaliśmy obiecująco. Totalny introligatorski bałagan świadczył o dużym profesjonalizmie, nie przykładaniu znaczenia do spraw błahych, jakim jest porządek, tylko w pełni poświęcaniu się introligatorstwu i sprawom z nim związanych. Ponadto był on gwarantem niskiej ceny.
Obie rzeczy się sprawdziły. Otrzymaliśmy dwa egzemplarze bardzo ładnie oprawionych tomików za bardzo przystępną cenę.
I sprawdziło się kolejny raz powiedzenie Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Kawiarnia była nieczynna ze względu na gorszą pogodę, ale za to w Rynku kawiarnia PuckGlas i owszem. Nigdy jej nie odwiedzaliśmy wierni Na Molo, Strandowi, Złotemu Lwu, maszoperii U Budzisza i barce Gdynia 20. A tu szok. Czynne od 10.00, co można przełożyć na godzinę 07.00 w Metropolii, śniadania, kawa, desery i bardzo sympatyczny Ukrainiec ze Lwowa obsługujący gości.
Od razu można było porozmawiać o nowo wybranym prezydencie Zełenskim, który właśnie dopiero co rozwiązał parlament. Żeby tak u nas...
Siedzieliśmy i podziwialiśmy wnętrze.
- Jest fajnie, ale ja bym tutaj każdy stolik odgrodziła od sąsiedniego zielonym przepierzeniem. - stwierdziła Żona lustrując wnętrze. - Wiesz, jakby wtedy zrobiło się kameralnie?! - No tak, ale właściciele mają inną ideę związaną z motywem przewodnim, jakim jest szkło. - Ale przynajmniej na tę ławę dałabym poduszki. - Dla wygody i ocieplenia wnętrza.
Wyraźnie ją nosiło.
- Co ja bym zrobiła z takim miejscem? - kontynuowała. - A co by było, gdybyśmy prowadzili knajpkę? - Jaki styl, dla kogo i gdzie? - dalej ją nosiło. - Może w Darłowie, bo to pustynia gastronomiczna. - Ale lekko zapyziała, a poza tym poza sezonem byłoby całkiem niszowo. - To może jakieś inne miejsce w Polsce, gdzie jest zwyczaj chodzenia do knajp?
- Znam takie jedno - Wielkopolska, ale mi się tam jakoś nie pali. - odpowiedziałem. - A poza tym w takiej knajpce prowadzonej tylko przez nas musiałbym być kelnerem, czyli np. mogłoby się zdarzyć, że obsługiwałbym buraków, czyli 70% naszych klientów. - Widzisz mnie w takich momentach?
Żona nie musiała patrzeć na mnie mówiąc, że nie.
To zaczęliśmy wymyślać, jak należałoby takie buractwo odsiewać, żeby nie przychodziło do naszej ukochanej i wypieszczonej knajpki. I żeby nie było słodkich dzieci. I żeby ono, to buractwo, nie musiało oglądać przy stoliku mojej wrednej miny z wypisaną na twarzy niechęcią.
Ceną nie, bo właśnie ono pieniądze posiada w nadmiarze. To może regałami z wyłożonymi książkami i sączącą się cicho muzyką poważną? A może brakiem piwa. Nie to bez sensu. Stanęło na niczym. Ale fajnie jest wybrać sobie light motive dla paddierżania razgawora.
Po śniadaniu kupiłem, jak nie ja, dwa szklane gadżety. Najpierw Żonie wybrałem żółtego ptaszka, którego ciągle bezwiednie trzymała w ręce i było widać, że jej się w dziwny sposób podoba.
Potem Żona "znalazła" mi dwie świnki w kolorze naszej Szkoły, czyli turkusowym. Wybrałem tę większą, na pamiątkę naszego pobytu w Pucku i podłożenia "jej" nam przez ministerstwo.
W południe zadzwoniła Zaprzyjaźniona Szkoła, żeby nas dopingować, żebyśmy wytrwali, bo oni nie chcą zostać sami. A potem przyszedł list-protest napisany przez inną szkołę, pod którym się podpisaliśmy. Będzie on oficjalnie wysyłany do ministerstwa.
A wieczorem liczenie, liczenie, liczenie. I kolejne symulacje.
Będzie musiało być brutalnie.
PIĄTEK (24.05)
No i znowu rano zawitaliśmy do PuckGlasu. Naszej nowej miłości.
Tym razem na śniadanie.
Żona preferuje tzw. gospodarczy system, czyli wyżeranie resztek w danym miejscu przed wyjazdem w kolejne, żeby się nic nie zmarnowało. Stąd rano nie było nic do jedzenia. Z czystym sumieniem mogliśmy odwiedzić PuckGlas.
W południe wyruszyliśmy do Inowrocławia. Do uzdrowiska. Do wód.
PONIEDZIAŁEK (27.05)
No i jestem po czterech ciężkich rozmowach.
Każda inna, o innej specyfice, ale kalibrze armaty. Razem utworzyła się kolubryna, taka, jaką Szwedzi dotargali pod klasztor jasnogórski.
Jestem wyżęty.
Ale od jutra wstąpią we mnie nowe siły. Wiem, bo siebie znam.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał trzy smsy.
poniedziałek, 27 maja 2019
poniedziałek, 20 maja 2019
20.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 168 dni.
WTOREK (14.05)
No i wczoraj Żona odebrała w Naszym Miasteczku nowy dowód osobisty.
Czyli przez okres ważności, 10. lat, będzie miała pamiątkę - ORGAN WYDAJĄCY BURMISTRZ MIASTA NASZE MIASTECZKO. Widoczny ślad jej nomadztwa (nomadzenia się(?), nomadowania(?)).
Gdy wychodziliśmy z urzędu, w wejściu mijaliśmy się z Panem Burmistrzem, na którego swego czasu głosowaliśmy. Ukłoniliśmy się sobie.
- Widziałaś! - wydarłem się teatralnym szeptem, jak jakiś wieśniak. - Mijaliśmy się z burmistrzem.
- To trzeba było od niego wziąć autograf. - odpowiedziała złośliwie i dość obojętnie Żona.
Więc zżera mnie zazdrość. Ona ma, a ja nie. Mój dowód jest niestety ważny do 2023 roku, jeszcze 4 lata. A przez ten czas wiele się wydarzy i na dodatek cholera wie co?! To może by tak "sztucznie" wymienić? Że niby zgubiłem, albo że Sunia zrobiła z niego miazgę. Musiałbym go wtedy specyficznie zniszczyć imitując wgnioty i ukłucia jej zębisków. Ale "sztuczne" niszczenie dokumentów jest chyba karalne, a poza tym miałbym opory. Tam jest godło RZECZPOSPOLITEJ, bo jeśli chodzi o moją facjatę, to pal diabli. To chyba jednak zgubię. Tylko nie wiem, czy tego faktu nie trzeba zgłosić na policji. Muszę delikatnie sprawę wybadać.
Nie przeraża mnie fakt, że w nowym dowodzie na zdjęciu wyglądałbym jak Hannibal Lecter. Teraz, jak pisałem wcześniej, obowiązują inne przepisy, unijne, i zdjęcia do dokumentów wykonuje się en face bez wszelkich, upiększających zabiegów fotografowanego, w rygorystycznych rozmiarach i proporcjach narzucanych charakterystyczną siatką współrzędnych. Pozostaje to trochę w konflikcie z moją logiką, bo skoro wszyscy mężczyźni mają wyglądać, jak Hannibal Lecter, to jaki jest sens posiadania indywidualnego dowodu osobistego? I nawet nie chcę myśleć o dowodach osobistych dla pań. Może być strasznie.
Ale Unia to Unia. Wyczytałem, że ok. 60 % obowiązujących w Polsce norm prawnych to przepisy unijne. A dzięki nim mamy jajka, ogórki, pomidory, jabłka, itd., oczywiście w ramach swojego gatunku (ale myślę, że i z tym Unia się upora), jednakowego kształtu i wielkości, zmierzamy do całkowicie prostych ogórków i tylko patrzeć, jak ta figura geometryczna, prosta linia, dosięgnie banany. Zresztą, jeśli chodzi o nie, to Unia może nie zdążyć. Za jakiś czas banan, jako roślina, wymrze. Czepił się go jakiś wredny grzyb, któremu człowiek, na skutek stosowania monokultur i przewożenia wszystkiego po świecie, stworzył prawdziwy raj na ziemi.
O absurdach unijnych przepisów można by godzinami. Ostatnio Syn podsunął mi jeden w postaci mema - zdjęcie pokazuje słoiczek z solą himalajską. Na górze napis Powstała 250 mln lat temu, na dole Ważna do 20.11.2020.
Stary, nieaktualny już dowód z obciętym jednym rogiem, Żona otrzymała z powrotem. Bedzie go mogła kiedyś pokazywać wnukom A tak babcia wyglądała przed Unią Europejską. Ale teraz może się jeszcze przydać w trakcie najbliższych wyborów. Bo w Metropolii w tamtym tygodniu dopisaliśmy się do listy wyborców (Żona oczywiście za pomocą właśnie nieaktualnego dowodu) i to w lokalu koło Nie Naszego Mieszkania. Nic dziwnego, skoro je wskazaliśmy, jako miejsce PRZEBYWANIA.
Sprawa dopisania poszła szybko i gładko. Pani podała nam numer lokalu wyborczego i adres. Wszystko na gębę.
- To nie dostaniemy żadnego świstka potwierdzającego, że...?- zapytałem podejrzliwie i niedowierzająco.
Pani przecząco pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba, ale...
Tego ale... właśnie boję się najbardziej.
- ...ale gdyby komisja stwarzała jakieś problemy, to proszę natychmiast rozmawiać z przewodniczącym. - A gdyby i on je stwarzał - tu zniżyła głos i rozejrzała się na boki, co wydawało mi się niezrozumiałe, bo była osobą młodą, nie z komuny, to niech natychmiast dzwoni do nas, tutaj, do urzędu. - Dyżurujemy.
Moim zdaniem i komisja i przewodniczący będą stwarzać problemy, gdy zobaczą inny dowód osobisty Żony, a zwłaszcza jej zdjęcie. Panie z urzędu Naszego Miasteczka, wydające dowód, nas uspokajały mówiąc, że wszystko będzie w porządku.
A więc czekam niecierpliwie na niedzielę, 26. maja.
W tamtym tygodniu, od wtorku do czwartku, przez trzy noce, rezydował u nas, w Nie Naszym Mieszkaniu, EmWnuk. Jego energetyczna obecność już niczym nas nie zaskakuje i dokładnie wiemy, co mamy robić, żeby i wilk był syty i owca cała. Wszystko grało, jak w szwajcarskim zegarku.
Ostatniego poranka zerwał się natychmiast bez standardowego rozbudzania się i marudzenia, bo w głowie miał tylko jedno - przedszkolną wycieczkę.
- O, stoi już wasz wycieczkowy autobus. - stwierdziłem przed budynkiem przedszkola.
- To nie jest autobus, tylko autokar.
Oczywiście, pomyślałem.
W czwartek spotkaliśmy się z Pasierbicą i Q-Zięciem w samoobsługowej kawiarni w samym centrum Metropolii. Byliśmy grubo wcześniej, więc trochę łaziliśmy bez składu i ładu po okolicy wybierając miejsce. Nic dziwnego, że od ulicznego hałasu i smrodu oraz padającego deszczu nic mi nie odpowiadało. W pewnym momencie Żona zaprotestowała:
- Nie będę chodziła z takim frustratem! - Idę zająć miejsce w kawiarni, a ty sobie przyjdź, kiedy chcesz.
I zostawiła mnie w takim olbrzymim Centrum Handlowym, w którym chyba znaleźliśmy się po to, aby przeczekać deszcz.
Łaziłem bez sensu nadal sfrustrowany, zwłaszcza że nie cierpię takich przybytków. Ale gdy udało mi się kupić margaretki dla Pasierbicy i różę Żonie, frustracja przeszła. I bardzo dobrze, bo przecież spotkaliśmy się, aby świętować imieniny Pasierbicy.
Gdy się rozstaliśmy, wracaliśmy piechotą, przy pięknej pogodzie, do auta zaparkowanego na tyle daleko, że długo mogliśmy podziwiać piękno Metropolii.
W piątek spotkałem się z Synem w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Drugi dzień w tej kakofonii dźwięków, zapachów i światła. Ale co było robić. Obok jest przychodnia, do której Wnuk-I i Wnuk-III są wożeni na rehabilitację (wady postawy, których ja nie widzę, Syn, zdaje się, że też nie, ale Synowa tak), więc przez pierwszą godzinę włóczyliśmy się z Wnukiem-II i Wnukiem-IV po całej Galerii. Syn pokazał mi kilka naprawdę fajnych miejsc, o których nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie można było się schronić przed wielowymiarową kakofonią. Potem Synowa zabrała dzieciaki i zostaliśmy sami. Można było pogadać.
Syn w którymś momencie, nie wiedzieć skąd, skołował Dziennik Gazetę Prawną. Wręczył mi ją wiedząc co będzie, a sam poszedł do toalety. Na pierwszej stronie tytuł W co wierzy ateista - artykuł, wywiad z Andrzejem Dominiczakiem. Nie wiem, kto zacz, a krótka notka o nim też niewiele mi powiedziała.
Zatopiłem się w lekturze.
Gdy Syn wrócił, sfotografował mnie nad gazetą i przesłał mi zdjęcie. A ja później puściłem dalej w świat. I czytanie musiałem przerwać.
Ale następnego dnia Żonie udało się kupić to wydanie Gazety Prawnej, więc już w Naszym Miasteczku mogliśmy spokojnie artykuł ten przeanalizować. Bardzo ciekawy.
Muszę zacytować jeden fragment wywiadu autorstwa Pauliny Nowosielskiej, który wydał mi się szczególnie interesujący:
Pytanie:
Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego(ISKK) bada stosunek Polaków do wiary. A czy można powiedzieć, ilu jest w naszym kraju ateistów?
Odpowiedź:
Według prof. Janusza Czapińskiego, psychologa społecznego, który przez lata współtworzył potężną analizę "Diagnoza społeczna" - ok. 25 proc. Ja myślę, że nawet więcej. Choć to kwestia definicji. Próbę oszacowania utrudnia fakt, że termin "ateista" ma kiepskie notowania. I choć część ludzi jest niewierząca, nie chodzi do kościoła, kwestionuje stanowisko Watykanu w sprawach społecznych, to unika określenia ateizm, obawiając się złej oceny innych. Prowadziłem pilotażowe badania w małym miasteczku niedaleko Warszawy. Widzę kolosalną przemianę. Jeszcze 20 lat temu wszyscy chodzili tam do kościoła, z czasem to grono topniało. Trzy lata temu postanowiłem spytać tych ludzi o stosunek do wiary. Nie potrafili odpowiedzieć krótko: tak lub nie. Jednak na pytanie, czy mają nadzieję na istnienie Boga, większość kiwała głowami twierdząco. Dla mnie to ludzie niewierzący, którzy nie potrafią do końca się z tym pogodzić.
Pyt.:
Nie wiedzą, co myśleć?
Odp.:
Spora grupa ludzi w Polsce nie ma w ogóle sprecyzowanych poglądów. Pracują, robią karierę, zarabiają pieniądze, romansują, rodzą dzieci i... Odpowiadają jedynie w kontekście sytuacji i zadanego pytania, co nie jest wynikiem ich głębokich przemyśleń. Podobnie odnoszą się do religii. Nazywam ich apateistami.
Pyt.:
Czyli?
Od apatyczności. Obojętności, dystansu. Myślę więc, idąc za prof. Czapińskim, że mamy w Polsce ok. 25 proc. ateistów, prawie 40 proc. apateistów, 10 proc. osób głęboko religijnych i resztę, która wierzy, choć nie jest to mocna wiara. Potwierdzają to badania ISKK: 38,3 proc. zobowiązanych katolików uczestniczyło w niedzielnej eucharystii w 2017r., 17 proc. przystępowało do komunii świętej.
Wydaje mi się po przeczytaniu tego artykułu i patrząc na różne środowiska, w których się obracam, że te liczby są zgodne z moim odczuciem. I spodobało mi się określenie apateista.
ŚRODA (15.05)
No i dzisiaj mieliśmy zebranie naszej wspólnoty mieszkaniowej.
Na dziewięciu lokatorów było sześciu.
Okazało się, że nikt nie zalega z czynszem i z opłatą funduszu remontowego. Siedząc w ogródku sąsiada podsumowywaliśmy tamten rok i planowaliśmy bieżący:
- ...to w zasadzie najważniejsze rzeczy zostały zrobione, więc z wydatkami trzeba przyhamować, bo ciągle spłacamy kredyt zaciągnięty przez wspólnotę na wymianę dachu, ocieplenie budynku i wymianę balkonów.
- No tak, ale trzeba odtworzyć całą instalację odgromową, która zniknęła w czasie remontu.
- Ano, tak, tak.
- A może by tak powiesić wreszcie na budynku dwie tablice z numerami bram i mieszkań. - Wszyscy kurierzy cholery dostają, jak mają dostarczyć jakąkolwiek przesyłkę, listonosz też ma problem i różni inni.
- Ano, tak, tak. - To będzie nieduży koszt. - Te tabliczki były, ale jak robili elewację...
Szybko naszkicowałem, jak taka tabliczka mogłaby wyglądać. Przy okazji sprawdziliśmy i skorygowaliśmy dość skomplikowaną i dziwną numerację naszych mieszkań.
Na koniec udzieliliśmy absolutorium zarządowi na ten rok i w żartach, śmichach i chichach, się rozstaliśmy.
Wszystko takie na wymiar ludzki. Można było poczuć się gospodarzem i członkiem wspólnoty, która ma wspólny cel i jedzie na tym samym wózku.
CZWARTEK (16.05)
No i życie w Naszym Miasteczku biegnie swoim rytmem.
Właśnie go na dobre poczuliśmy, a tu już "trzeba" będzie wyjeżdżać. Na szczęście do Pucka.
Będziemy w nim od zbliżającej się soboty do piątku, by, po jednej nocy w Inowrocławiu, wracać do Metropolii.
Żona odkryła, że Inowrocław to miejscowość uzdrowiskowa.
- A my przecież wcale nie znamy tego miejsca!
Od dziecka bardzo lubi klimat tych miejscowości. Tę specyficzną zabudowę, parki zdrojowe i ogólną aurę. I dobrze się w tym czuje.
A w Pucusiu odwiedzi nas i przenocuje Po Morzach Pływający. Finiszuje ze swoim kursem podnoszącym kwalifikacje i pod koniec maja, w Gdyni, gdzie właśnie się uczy, będzie zdawał egzaminy. Ponoć wieje zgrozą.
Wieczorem Sunia, jak zwykle po jedzeniu i jak zwykle przed spaniem dostała szajby. Ma tak od samego początku, od szczeniaczka.
Jak zawitała w Naszej Wsi, jako dwumiesięczna Sunia, kilka miesięcy spała razem z nami, na górze, w sypialni. Próby zostawiania jej na noc, na dole, bardzo szybko się skończyły, chyba po jednym lub dwóch razach. Piszczała rozpaczliwie, a nam, a zwłaszcza Żonie serce się kroiło.
Na górze miała swoje potężne legowisko, którego powierzchnię zajmowała w 20.%, by do 100% z wystawaniem na zewnątrz a to łba, a to którejś z łap, bardzo szybko dorosnąć.
I wieczorem, dzień w dzień, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, albo przedwojennych polskich kolei lub dzisiejszych, japońskich, po zjedzeniu dostawała szajby. Jak dziecko broniła się przed snem, który chciał nią owładnąć, a ona to czując się broniła. Więc najpierw głośno wąchała swoje legowisko robiąc przy tym mocne wydmuchy, wcierała łeb, tłukła ogonem po okolicy, by nagle rzucić się w szaleńczy i opętany bieg. Biegła prawie na oślep odbijając się od ścian, co jeszcze bardziej ją nakręcało, wpadała z impetem pod nasze łóżko, co było w żelaznym repertuarze wieczoru, wypadała spod niego z dzikim wzrokiem i tak kilka kółek. A nasze niepohamowane wybuchy śmiechu wyraźnie ją tylko podkręcały.
Czasami leżeliśmy już w łóżku, gdy ona rozpoczynała swoje przedstawienie. Ze zgrozą wsłuchiwaliśmy się, co tam się pod nim dzieje. Efekt się nasilał, bo w miarę upływu czasu Sunia rosła. Ale to jej nie zrażało. Wpadała pod i leżąc płasko czołgała się pomagając sobie oczywiście łapami. Harmider był straszny i całe łóżko "chodziło". Zaczęliśmy się też obawiać, że w którymś momencie tam pod spodem się zaklinuje i zrobi sobie krzywdę.
Jednego wieczoru, gdy naprawdę już przeginała, przez jakąś chwilkę zatrzymała się na legowisku. Wkurzony, z łóżka, huknąłem na nią:
- Śpij, do jasnej cholery!
Gdyby Żona nie była świadkiem, w życiu bym nie uwierzył. Zapadła cisza i po dwóch, trzech sekundach rozległo się głośne chrapanie. Sunia spała "jak zabita".
I tak ma do tej pory. Gdy jest w dużych emocjach, trzeba jej pomóc je rozładować. Oczywiście wieczorami już nie "lata" po mieszkaniu, ale wciera łeb w legowisko, dostaje zezowatego spojrzenia i sterczących uszu, ogonem wali o podłogę niczym twardym drągiem i popiskuje zachęcając nas do jakiejś drobnej rozróby. A gdy pozostajemy bierni, napada mnie paszczą i łapskami i muszę z nią walczyć, albo biegnie świńskim, przyspieszonym truchtem po potężną szarpankę, którą brutalnie mi wciska w ręce, żeby się z nią szarpać. To jest jej najlepsza zabawa. I przede wszystkim z Panem, którego traktuje, jak drugiego psa, bo wszystko dzieje się na poważnie - walka, dudnienie, przeciąganie liny, warczenie i charkot taki, że po 10 minutach Sunia łapczywie pije miskę wody, a ja zdejmuję warstwy odzieży.
Ale ostatnio Żona każe mi hamować.
- Pamiętaj, że ona ma już swoje lata. - A ta rasa ma problemy z sercem, a po jedzeniu i natychmiastowym wysiłku, Sunia może dostać skrętu jelit! - Więc baw się z nią delikatniej.
Łatwo powiedzieć, gdy Sunia prowokuje mnie do ostrej zabawy, a mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Natura psa.
Ostatnio więc chodzę z nią po całym mieszkaniu w koło Macieju. Ja trzymam szarpankę z jednej strony, ona z drugiej. To trwa 5 minut, dziesięć, piętnaście. Dłużej z nudów już nie mogę. Często przy tym głośno zastanawiam się, ile to bydle tak mogłoby. Gdyby tak ktoś zapłacił mi za przeprowadzenie eksperymentu naukowego, to chodziłbym do upadłego. A Sunia jest tak zaparta, że szarpanki nie puści, no chyba że na moją komendę. Jej wystarczy, żeby z jednej strony była moja ręka, z drugiej jej paszcza.
Żona ochrzciła te nasze wędrówki po mieszkaniu wędrowali szewcy.
- To pamiętaj, zrób z nią tylko szewców! - często powtarza.
Łatwo powiedzieć, kiedy i Sunia, i ja, po krótkiej chwili, pchamy się do bijatyki.
Dzisiaj szewcy odbywali się pod czujnym okiem i nadzorem Żony, i przy stałym i równoczesnym jej monologu. Ustawiwszy się w rogu i na końcu mieszkania mówiła:
- Pamiętaj, że ta rasa...
Krążyliśmy z Sunią przez pokoje ułożone w amfiladzie (amfilada - efektowne rozwiązanie ułożenia pomieszczeń względem siebie stosowane w okresie renesansu, baroku, klasycyzmu i w Naszym Miasteczku) schodząc z żoninych oczu i się im pojawiając.
- ...a ona ma już swoje lata i...
Przy kolejnym pojawieniu się:
- ...przecież sama tego nie wymyśli!...
I przy kolejnym:
- ...w tym zestawieniu ktoś musi być mądrzejszy...
I przy kolejnym, gdy przez chwilę, poza oczami Żony, mogliśmy się mocniej poszarpać i gdy wyszliśmy zza drzwi, Sunia uwieszona na szarpaczce, a ja z ledwo skrywanym uśmiechem i zadowoleniem na twarzy, które bystre oko Żony natychmiast wyłapało:
- ...ale nie wyglądasz... - zakończyła zrezygnowana lustrując mnie od góry do dołu i z powrotem.
Oczywiście w tym rytmie Naszego Miasteczka czytam Kopalińskiego. Mam straszne tyły, bo jeszcze nie dobrnąłem do końca litery B. Tak więc moja kalkulacja, że zakończę czytać w dniu moich 70. urodzin jest kompletnie nierealna. Ale nie przejmuję się tym. Starczy na dłużej.
Z tego się robi rytuał. Czytam na głos Żonie co ciekawsze hasła i potem oboje się dziwujemy, że przecież jakiegoś słowa lub powiedzenia używamy nie wiedząc i nie zastanawiając się, skąd się wzięło, jak powstało. Np. czubek.
Mówi się, np. ale z niego czubek lub odwiozę cię do czubków.
Wzięło się to od bonifratrów, zakonu reguły braci miłosiernych, łac. boni fratres, założonego w Hiszpanii. Był (jest?) to zakon szpitalny opiekujący się chorymi, zwłaszcza umysłowo. W Polsce, gdy się pojawił w 1609 roku, nazywany był czubkami, od noszonych spiczastych kapturów.
Fredro w Zemście pisał:
Niechże o tym już nie słyszę,
Bo do czubków odwieźć każę.
Parę dni temu Zaprzyjaźniona Szkoła przysłała nam piękne zaproszenie na swój ślub. Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki będą się pobierać 22. czerwca tego roku w Bardzo Dużym Mieście II. Czyli w terminie, w którym żadną miarą nie możemy się wyrwać z Metropolii ze względu na zakończenie roku szkolnego. My mamy trochę inny system funkcjonowania niż oni i w weekendy pod koniec roku szkolnego musimy być na miejscu.
Ale spotkamy się w sierpniu, kiedy pojedziemy na urlop w ich rodzinne strony.
Aha, przypomniałem sobie, że 78 lat temu, 22. czerwca rozpoczęła się Operacja Barbarossa. Myślę, z perspektywy czasu, że chyba dobrze się stało dla nas i dla całego świata, że się rozpoczęła.
PIĄTEK (17.05)
No i dzisiaj podpisaliśmy przedwstępną notarialną umowę sprzedaży Naszego Miasteczka.
Jeśli dojdzie do umowy ostatecznej, końcowej, a wszystko na to wskazuje, to będziemy w Naszym Miasteczku do końca sierpnia tego roku.
Dziwne, bo do sprawy podeszliśmy dość chłodno, bez emocji. Może dlatego, że w ostatnich dniach zaskoczyła nas inna, która może mieć znacznie większy wpływ na nasze życie.
Ale cieszymy się na zasadzie, co zaplanowaliśmy, to zrealizowaliśmy. A więc coś jest popchnięte do przodu.
Zastanawiałem się długo nad stanem mojego ducha i go zdefiniowałem. Tkwi we mnie taka gorzka radość. Ale i to nie specjalnie oddaje moje nastawienie do całej sprawy. Z powodu mojego stanu nie przyszło mi do głowy, aby specjalnie uczcić fakt podpisania umowy, ale Żona stwierdziła, że wypada to uczcić toastem.
SOBOTA (18.05)
No i przyjechaliśmy do Pucusia.
Cztery piąte drogi jechaliśmy w deszczu. Na drodze nie było żadnych stresujących ekscesów, ale wieczorem ta niewygoda zaczęła objawiać się zmęczeniem.
W czasie jazdy wyznałem Żonie, co mnie męczy. I Żona precyzyjnie określiła mój stan.
- Masz w sobie poczucie straty. - Ja tak nie mam. - Cieszę się po prostu, że dane mi było mieszkać przez dwa lata w takim mieszkaniu. - I z tego powodu się cieszę.
Rozszyfrowanie mojego problemu znacznie mi pomogło, bo przestałem go tak w błędnym, męczącym kole roztrząsać i analizować.
Późnym popołudniem odebraliśmy na puckowym dworcu Po Morzach Pływającego. Idąc po niego zastanawialiśmy się nad fenomenem życiowych scenariuszy. Nigdy w życiu nie wymyślilibyśmy, że w Pucku będziemy go gościć. I skąd się wzięła historia, że do nas, szczurów lądowych, tak blisko podpłynęły sprawy dotyczące morza.
Już W Na Molo, gdzie Po Morzach Pływający zjadł za dwóch (W Gdyni, prowadząc życie studenckie, odżywia się tak sobie) było widać, jak jest zdeterminowany, aby ryć wiedzę i zdać egzaminy. Nawet przy klasycznych absurdach nauczania, tak powszechnych, jak przeładowanie zbędną wiedzą, przewagą teorii nad praktyką i bujaniem wykładowców w obłokach.
- Zbyt dużo w to zaangażowałem pieniędzy i czasu, żeby egzaminy odpuścić. - A już dwóch spośród naszej dwunastoosobowej grupy to zrobiło. - Nie wytrzymali psychicznie. - I nie popełnię błędu sprzed lat, kiedy część poprawek po niektórych egzaminach postanowiłem odłożyć po kolejnym rejsie. - Bo po nim wiedza wyparowała, stopniała. - Teraz nie wypłynę, dopóki nie zdam ostatniej poprawki, jeśli takie będą.
Ostatnie egzaminy Po Morzach Pływający będzie miał 29. i 30 maja.
A jest się o co bić. Teraz ma papiery II oficera, a po egzaminach otrzyma stopień pierwszego oficera pokładowego, jeśli nie gadam bzdur. Więc będzie to chief officer i tak będą się do niego zwracać podwładni, jeśli nie wszyscy, bo Po Morzach Pływający tego nie wymaga i nie oczekuje (taki jest), to na pewno Filipińczycy, dla których szef, to szef.
Więc Po Morzach Pływający stanie się niedługo na statku drugim po Bogu, czego mu serdecznie życzymy, bo pomijając naszą sympatię, wiemy, że jest to człowiek na właściwym miejscu.
Oczywiście nic nie ma za darmo. Spadnie na niego znacznie większa odpowiedzialność, ale też za znacznie większą kasę.
A potem pozostaje tylko zostać pierwszym po Bogu. Czy można więcej?
Już wieczorem w Złotym Lwie, ciągle odreagowując (przyjazd do nas potraktował przede wszystkim jako sensowny element odskoczni od uciążliwego i stresującego życia "studenckiego"), pokazał nam przykłady tego, co wkuwa.
Na przykład zadanie, które zatytułował SIŁOWNIA. Myślę, że raczej nie chodzi o takie miejsce, gdzie faceci pakują, a babki ujędrniają pośladki. Oto bowiem mamy wykres funkcji wykładniczej, gdzie N (oś rzędnych) zależy od n (oś odciętych), przy czym pamiętam, że zdaje się że n to obroty śruby, może prawoskrętnej (bo chyba dla każdego jest oczywiste, że statek będzie się inaczej zachowywał przy posiadaniu śruby prawoskrętnej, a inaczej przy lewoskrętnej - dla mnie tak, jak ze wszystkim w życiu), a N, to za cholerę nie wiem. I przechodząc do rzeczy, jeśli N=Axn3, a z drugiej strony N=Mx2πn/60, to gołym okiem widać, że Axn3=Mx2πn/60. Stąd po prostym przekształceniu można otrzymać M=Axn3x60/2πn. Jeśli wykładniki potęgowe przy n w liczniku i mianowniku zredukujemy o 1, a z Ax60/2π zrobimy stały współczynnik B, to ostatecznie mamy M=Bxn2. Też zależność wykładnicza. Proste?
Nie wiem naprawdę, czym tak Po Morzach Pływający się stresuje.
Albo drugie zadanie nazwane STATA. Wyczytałem, że jest to bardzo mądry program statystyczny.
Znowu na wykresie, w układzie współrzędnych kartezjańskich, zobaczyłem linię, jakąś taką niechlujną, ni to prostą, ni to krzywą, więc nie wiadomo było, czy jest to wykres funkcji liniowej czy trygonometrycznej tangens. Ale nie to było najważniejsze. Należało bowiem obliczyć pola powierzchni ograniczonych tą linią a osią odciętych, przy czym każde dziecko wie, że wynik nad osią odciętych będzie ze znakiem +, a pod nią ze znakiem -. I wiadomo, że nie chcąc wprowadzać działań na całkach, trzeba to obliczyć na piechotę, za pomocą delty Δ, czyli oznaczenia dowolnie małej liczby miedzy wartością początkową i końcową. Czyli po kolei obliczać "drobne" pola powierzchni, a potem je tylko zsumować.
Nadal nie rozumiem Po Morzach Pływającego...
Siedząc we czworo Na Molo (mogłyby to być słowa piosenki disco polo, np.
Siedząc we czworo na molo,
Byłem zajęty konsolą.
Śpiewu jej nie słyszałem solo,
Gdy do mnie wzdychała: Olo!
Była ubrana w polo
I bardzo przejęta swą rolą,
Ja jednak nad tą konsolą...
Oj, durny ty, Olo, Olo! )
zostaliśmy "zaczepieni" przez sąsiedni stolik, gdzie siedziały dwie pary. Oczywiście za pomocą Suni, która w takich razach jest katalizatorem zaczepek. No i co się mogło okazać?
Że jedna z par mieszka w Metropolii. Oboje są lekarzami. On ortopeda, ona ma coś wspólnego z genetyką. Mieszkają na osiedlu, które znamy jak własną kieszeń i w którym mieszkaliśmy przez 4 lata w naszym Biszkopciku, zanim się przeprowadziliśmy do Naszej Wsi. Ona jest szefową Rady Osiedla, na które to stanowisko startowałem w wyborach w ówczesnych latach. On zna mojego kolegę, ortopedę.
A jeśli dodam, że dzisiaj zaparkowałem Inteligentne Auto tam, gdzie zwykle, czyli na prywatnym, zamkniętym terenie, a na nim stało identyczne Inteligentne Auto, to co mam myśleć? Było identyczne pod każdym względem, w najdrobniejszych szczególikach, tylko z rejestracją z Jastrzębia Zdroju.
Jak oba przypadki mają się w kontekście rachunku prawdopodobieństwa?...
NIEDZIELA (19.05)
No i Po Morzach Pływający dzisiaj rano "wypłynął" z powrotem do Gdyni.
Od razu po śniadaniu. Odprowadziłem go na dworzec.
O 10.30 musiał być już na uczelni, gdzie umówił się z pozostałą dziewiątką. Mieli razem rozstrzygać nurtujące ich problemy i niejasności, nawzajem je sobie wyjaśniać, uczyć się i przygotowywać do egzaminów. Żadnego wykładowcy, niedziela, nikt im nie kazał.
Chcielibyśmy, żeby w Szkole nasi słuchacze prezentowali taką postawę. Ale oni są ledwo po skończeniu szkoły średniej, więc...
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na Dzikim Zachodzie. Centrum i Cywilizowanego Wschodu unikaliśmy, jak, nomen omen, diabeł święconej wody. Nie był to co prawda okres chrztów, ale komunii i owszem. Więc cały Puck był opanowany bez reszty przez wyfiokowane i dumne rodziny. Komunijne latorośle, stosownie ubrane, radośnie wrzeszczały, mamusie i tatusiowie je głośno przywoływali do porządku, szwagrowie się z rechotem nawoływali i opowiadali śmieszne dowcipy.
Panie w charakterystycznych różowych strojach, jak najbardziej nie dostosowanych do ich owalnych i przelewających się kształtów, charakterystycznie wyperfumowanych, panowie w niebieskich garniturach, z brzuchami wyrywającymi guziki w marynarkach i z włosami na żel. Szpan i uroda.
PONIEDZIAŁEK (20.05)
No i dzisiaj Puck wrócił do swojej puckowości.
Rano na plaży żywej duszy. Później pojedyncze osoby. Znowu byliśmy u siebie.
Ale w tej beczce miodu musiała się znaleźć łyżka dziegciu.
Właśnie otrzymaliśmy wiadomość, która może całkowicie zmienić nasze życie. I nastąpiła huśtawka nastrojów. Od początkowych mdłości od uderzenia w splot słoneczny, poprzez adrenalinę, myślenie i co teraz, frustrację, apatię, buddyzm, po chęć walki i działania. A teraz dominuje wściekłość.
Kurwa mać!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.
Mam 68 lat i 168 dni.
WTOREK (14.05)
No i wczoraj Żona odebrała w Naszym Miasteczku nowy dowód osobisty.
Czyli przez okres ważności, 10. lat, będzie miała pamiątkę - ORGAN WYDAJĄCY BURMISTRZ MIASTA NASZE MIASTECZKO. Widoczny ślad jej nomadztwa (nomadzenia się(?), nomadowania(?)).
Gdy wychodziliśmy z urzędu, w wejściu mijaliśmy się z Panem Burmistrzem, na którego swego czasu głosowaliśmy. Ukłoniliśmy się sobie.
- Widziałaś! - wydarłem się teatralnym szeptem, jak jakiś wieśniak. - Mijaliśmy się z burmistrzem.
- To trzeba było od niego wziąć autograf. - odpowiedziała złośliwie i dość obojętnie Żona.
Więc zżera mnie zazdrość. Ona ma, a ja nie. Mój dowód jest niestety ważny do 2023 roku, jeszcze 4 lata. A przez ten czas wiele się wydarzy i na dodatek cholera wie co?! To może by tak "sztucznie" wymienić? Że niby zgubiłem, albo że Sunia zrobiła z niego miazgę. Musiałbym go wtedy specyficznie zniszczyć imitując wgnioty i ukłucia jej zębisków. Ale "sztuczne" niszczenie dokumentów jest chyba karalne, a poza tym miałbym opory. Tam jest godło RZECZPOSPOLITEJ, bo jeśli chodzi o moją facjatę, to pal diabli. To chyba jednak zgubię. Tylko nie wiem, czy tego faktu nie trzeba zgłosić na policji. Muszę delikatnie sprawę wybadać.
Nie przeraża mnie fakt, że w nowym dowodzie na zdjęciu wyglądałbym jak Hannibal Lecter. Teraz, jak pisałem wcześniej, obowiązują inne przepisy, unijne, i zdjęcia do dokumentów wykonuje się en face bez wszelkich, upiększających zabiegów fotografowanego, w rygorystycznych rozmiarach i proporcjach narzucanych charakterystyczną siatką współrzędnych. Pozostaje to trochę w konflikcie z moją logiką, bo skoro wszyscy mężczyźni mają wyglądać, jak Hannibal Lecter, to jaki jest sens posiadania indywidualnego dowodu osobistego? I nawet nie chcę myśleć o dowodach osobistych dla pań. Może być strasznie.
Ale Unia to Unia. Wyczytałem, że ok. 60 % obowiązujących w Polsce norm prawnych to przepisy unijne. A dzięki nim mamy jajka, ogórki, pomidory, jabłka, itd., oczywiście w ramach swojego gatunku (ale myślę, że i z tym Unia się upora), jednakowego kształtu i wielkości, zmierzamy do całkowicie prostych ogórków i tylko patrzeć, jak ta figura geometryczna, prosta linia, dosięgnie banany. Zresztą, jeśli chodzi o nie, to Unia może nie zdążyć. Za jakiś czas banan, jako roślina, wymrze. Czepił się go jakiś wredny grzyb, któremu człowiek, na skutek stosowania monokultur i przewożenia wszystkiego po świecie, stworzył prawdziwy raj na ziemi.
O absurdach unijnych przepisów można by godzinami. Ostatnio Syn podsunął mi jeden w postaci mema - zdjęcie pokazuje słoiczek z solą himalajską. Na górze napis Powstała 250 mln lat temu, na dole Ważna do 20.11.2020.
Stary, nieaktualny już dowód z obciętym jednym rogiem, Żona otrzymała z powrotem. Bedzie go mogła kiedyś pokazywać wnukom A tak babcia wyglądała przed Unią Europejską. Ale teraz może się jeszcze przydać w trakcie najbliższych wyborów. Bo w Metropolii w tamtym tygodniu dopisaliśmy się do listy wyborców (Żona oczywiście za pomocą właśnie nieaktualnego dowodu) i to w lokalu koło Nie Naszego Mieszkania. Nic dziwnego, skoro je wskazaliśmy, jako miejsce PRZEBYWANIA.
Sprawa dopisania poszła szybko i gładko. Pani podała nam numer lokalu wyborczego i adres. Wszystko na gębę.
- To nie dostaniemy żadnego świstka potwierdzającego, że...?- zapytałem podejrzliwie i niedowierzająco.
Pani przecząco pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba, ale...
Tego ale... właśnie boję się najbardziej.
- ...ale gdyby komisja stwarzała jakieś problemy, to proszę natychmiast rozmawiać z przewodniczącym. - A gdyby i on je stwarzał - tu zniżyła głos i rozejrzała się na boki, co wydawało mi się niezrozumiałe, bo była osobą młodą, nie z komuny, to niech natychmiast dzwoni do nas, tutaj, do urzędu. - Dyżurujemy.
Moim zdaniem i komisja i przewodniczący będą stwarzać problemy, gdy zobaczą inny dowód osobisty Żony, a zwłaszcza jej zdjęcie. Panie z urzędu Naszego Miasteczka, wydające dowód, nas uspokajały mówiąc, że wszystko będzie w porządku.
A więc czekam niecierpliwie na niedzielę, 26. maja.
W tamtym tygodniu, od wtorku do czwartku, przez trzy noce, rezydował u nas, w Nie Naszym Mieszkaniu, EmWnuk. Jego energetyczna obecność już niczym nas nie zaskakuje i dokładnie wiemy, co mamy robić, żeby i wilk był syty i owca cała. Wszystko grało, jak w szwajcarskim zegarku.
Ostatniego poranka zerwał się natychmiast bez standardowego rozbudzania się i marudzenia, bo w głowie miał tylko jedno - przedszkolną wycieczkę.
- O, stoi już wasz wycieczkowy autobus. - stwierdziłem przed budynkiem przedszkola.
- To nie jest autobus, tylko autokar.
Oczywiście, pomyślałem.
W czwartek spotkaliśmy się z Pasierbicą i Q-Zięciem w samoobsługowej kawiarni w samym centrum Metropolii. Byliśmy grubo wcześniej, więc trochę łaziliśmy bez składu i ładu po okolicy wybierając miejsce. Nic dziwnego, że od ulicznego hałasu i smrodu oraz padającego deszczu nic mi nie odpowiadało. W pewnym momencie Żona zaprotestowała:
- Nie będę chodziła z takim frustratem! - Idę zająć miejsce w kawiarni, a ty sobie przyjdź, kiedy chcesz.
I zostawiła mnie w takim olbrzymim Centrum Handlowym, w którym chyba znaleźliśmy się po to, aby przeczekać deszcz.
Łaziłem bez sensu nadal sfrustrowany, zwłaszcza że nie cierpię takich przybytków. Ale gdy udało mi się kupić margaretki dla Pasierbicy i różę Żonie, frustracja przeszła. I bardzo dobrze, bo przecież spotkaliśmy się, aby świętować imieniny Pasierbicy.
Gdy się rozstaliśmy, wracaliśmy piechotą, przy pięknej pogodzie, do auta zaparkowanego na tyle daleko, że długo mogliśmy podziwiać piękno Metropolii.
W piątek spotkałem się z Synem w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Drugi dzień w tej kakofonii dźwięków, zapachów i światła. Ale co było robić. Obok jest przychodnia, do której Wnuk-I i Wnuk-III są wożeni na rehabilitację (wady postawy, których ja nie widzę, Syn, zdaje się, że też nie, ale Synowa tak), więc przez pierwszą godzinę włóczyliśmy się z Wnukiem-II i Wnukiem-IV po całej Galerii. Syn pokazał mi kilka naprawdę fajnych miejsc, o których nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie można było się schronić przed wielowymiarową kakofonią. Potem Synowa zabrała dzieciaki i zostaliśmy sami. Można było pogadać.
Syn w którymś momencie, nie wiedzieć skąd, skołował Dziennik Gazetę Prawną. Wręczył mi ją wiedząc co będzie, a sam poszedł do toalety. Na pierwszej stronie tytuł W co wierzy ateista - artykuł, wywiad z Andrzejem Dominiczakiem. Nie wiem, kto zacz, a krótka notka o nim też niewiele mi powiedziała.
Zatopiłem się w lekturze.
Gdy Syn wrócił, sfotografował mnie nad gazetą i przesłał mi zdjęcie. A ja później puściłem dalej w świat. I czytanie musiałem przerwać.
Ale następnego dnia Żonie udało się kupić to wydanie Gazety Prawnej, więc już w Naszym Miasteczku mogliśmy spokojnie artykuł ten przeanalizować. Bardzo ciekawy.
Muszę zacytować jeden fragment wywiadu autorstwa Pauliny Nowosielskiej, który wydał mi się szczególnie interesujący:
Pytanie:
Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego(ISKK) bada stosunek Polaków do wiary. A czy można powiedzieć, ilu jest w naszym kraju ateistów?
Odpowiedź:
Według prof. Janusza Czapińskiego, psychologa społecznego, który przez lata współtworzył potężną analizę "Diagnoza społeczna" - ok. 25 proc. Ja myślę, że nawet więcej. Choć to kwestia definicji. Próbę oszacowania utrudnia fakt, że termin "ateista" ma kiepskie notowania. I choć część ludzi jest niewierząca, nie chodzi do kościoła, kwestionuje stanowisko Watykanu w sprawach społecznych, to unika określenia ateizm, obawiając się złej oceny innych. Prowadziłem pilotażowe badania w małym miasteczku niedaleko Warszawy. Widzę kolosalną przemianę. Jeszcze 20 lat temu wszyscy chodzili tam do kościoła, z czasem to grono topniało. Trzy lata temu postanowiłem spytać tych ludzi o stosunek do wiary. Nie potrafili odpowiedzieć krótko: tak lub nie. Jednak na pytanie, czy mają nadzieję na istnienie Boga, większość kiwała głowami twierdząco. Dla mnie to ludzie niewierzący, którzy nie potrafią do końca się z tym pogodzić.
Pyt.:
Nie wiedzą, co myśleć?
Odp.:
Spora grupa ludzi w Polsce nie ma w ogóle sprecyzowanych poglądów. Pracują, robią karierę, zarabiają pieniądze, romansują, rodzą dzieci i... Odpowiadają jedynie w kontekście sytuacji i zadanego pytania, co nie jest wynikiem ich głębokich przemyśleń. Podobnie odnoszą się do religii. Nazywam ich apateistami.
Pyt.:
Czyli?
Od apatyczności. Obojętności, dystansu. Myślę więc, idąc za prof. Czapińskim, że mamy w Polsce ok. 25 proc. ateistów, prawie 40 proc. apateistów, 10 proc. osób głęboko religijnych i resztę, która wierzy, choć nie jest to mocna wiara. Potwierdzają to badania ISKK: 38,3 proc. zobowiązanych katolików uczestniczyło w niedzielnej eucharystii w 2017r., 17 proc. przystępowało do komunii świętej.
Wydaje mi się po przeczytaniu tego artykułu i patrząc na różne środowiska, w których się obracam, że te liczby są zgodne z moim odczuciem. I spodobało mi się określenie apateista.
ŚRODA (15.05)
No i dzisiaj mieliśmy zebranie naszej wspólnoty mieszkaniowej.
Na dziewięciu lokatorów było sześciu.
Okazało się, że nikt nie zalega z czynszem i z opłatą funduszu remontowego. Siedząc w ogródku sąsiada podsumowywaliśmy tamten rok i planowaliśmy bieżący:
- ...to w zasadzie najważniejsze rzeczy zostały zrobione, więc z wydatkami trzeba przyhamować, bo ciągle spłacamy kredyt zaciągnięty przez wspólnotę na wymianę dachu, ocieplenie budynku i wymianę balkonów.
- No tak, ale trzeba odtworzyć całą instalację odgromową, która zniknęła w czasie remontu.
- Ano, tak, tak.
- A może by tak powiesić wreszcie na budynku dwie tablice z numerami bram i mieszkań. - Wszyscy kurierzy cholery dostają, jak mają dostarczyć jakąkolwiek przesyłkę, listonosz też ma problem i różni inni.
- Ano, tak, tak. - To będzie nieduży koszt. - Te tabliczki były, ale jak robili elewację...
Szybko naszkicowałem, jak taka tabliczka mogłaby wyglądać. Przy okazji sprawdziliśmy i skorygowaliśmy dość skomplikowaną i dziwną numerację naszych mieszkań.
Na koniec udzieliliśmy absolutorium zarządowi na ten rok i w żartach, śmichach i chichach, się rozstaliśmy.
Wszystko takie na wymiar ludzki. Można było poczuć się gospodarzem i członkiem wspólnoty, która ma wspólny cel i jedzie na tym samym wózku.
CZWARTEK (16.05)
No i życie w Naszym Miasteczku biegnie swoim rytmem.
Właśnie go na dobre poczuliśmy, a tu już "trzeba" będzie wyjeżdżać. Na szczęście do Pucka.
Będziemy w nim od zbliżającej się soboty do piątku, by, po jednej nocy w Inowrocławiu, wracać do Metropolii.
Żona odkryła, że Inowrocław to miejscowość uzdrowiskowa.
- A my przecież wcale nie znamy tego miejsca!
Od dziecka bardzo lubi klimat tych miejscowości. Tę specyficzną zabudowę, parki zdrojowe i ogólną aurę. I dobrze się w tym czuje.
A w Pucusiu odwiedzi nas i przenocuje Po Morzach Pływający. Finiszuje ze swoim kursem podnoszącym kwalifikacje i pod koniec maja, w Gdyni, gdzie właśnie się uczy, będzie zdawał egzaminy. Ponoć wieje zgrozą.
Wieczorem Sunia, jak zwykle po jedzeniu i jak zwykle przed spaniem dostała szajby. Ma tak od samego początku, od szczeniaczka.
Jak zawitała w Naszej Wsi, jako dwumiesięczna Sunia, kilka miesięcy spała razem z nami, na górze, w sypialni. Próby zostawiania jej na noc, na dole, bardzo szybko się skończyły, chyba po jednym lub dwóch razach. Piszczała rozpaczliwie, a nam, a zwłaszcza Żonie serce się kroiło.
Na górze miała swoje potężne legowisko, którego powierzchnię zajmowała w 20.%, by do 100% z wystawaniem na zewnątrz a to łba, a to którejś z łap, bardzo szybko dorosnąć.
I wieczorem, dzień w dzień, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, albo przedwojennych polskich kolei lub dzisiejszych, japońskich, po zjedzeniu dostawała szajby. Jak dziecko broniła się przed snem, który chciał nią owładnąć, a ona to czując się broniła. Więc najpierw głośno wąchała swoje legowisko robiąc przy tym mocne wydmuchy, wcierała łeb, tłukła ogonem po okolicy, by nagle rzucić się w szaleńczy i opętany bieg. Biegła prawie na oślep odbijając się od ścian, co jeszcze bardziej ją nakręcało, wpadała z impetem pod nasze łóżko, co było w żelaznym repertuarze wieczoru, wypadała spod niego z dzikim wzrokiem i tak kilka kółek. A nasze niepohamowane wybuchy śmiechu wyraźnie ją tylko podkręcały.
Czasami leżeliśmy już w łóżku, gdy ona rozpoczynała swoje przedstawienie. Ze zgrozą wsłuchiwaliśmy się, co tam się pod nim dzieje. Efekt się nasilał, bo w miarę upływu czasu Sunia rosła. Ale to jej nie zrażało. Wpadała pod i leżąc płasko czołgała się pomagając sobie oczywiście łapami. Harmider był straszny i całe łóżko "chodziło". Zaczęliśmy się też obawiać, że w którymś momencie tam pod spodem się zaklinuje i zrobi sobie krzywdę.
Jednego wieczoru, gdy naprawdę już przeginała, przez jakąś chwilkę zatrzymała się na legowisku. Wkurzony, z łóżka, huknąłem na nią:
- Śpij, do jasnej cholery!
Gdyby Żona nie była świadkiem, w życiu bym nie uwierzył. Zapadła cisza i po dwóch, trzech sekundach rozległo się głośne chrapanie. Sunia spała "jak zabita".
I tak ma do tej pory. Gdy jest w dużych emocjach, trzeba jej pomóc je rozładować. Oczywiście wieczorami już nie "lata" po mieszkaniu, ale wciera łeb w legowisko, dostaje zezowatego spojrzenia i sterczących uszu, ogonem wali o podłogę niczym twardym drągiem i popiskuje zachęcając nas do jakiejś drobnej rozróby. A gdy pozostajemy bierni, napada mnie paszczą i łapskami i muszę z nią walczyć, albo biegnie świńskim, przyspieszonym truchtem po potężną szarpankę, którą brutalnie mi wciska w ręce, żeby się z nią szarpać. To jest jej najlepsza zabawa. I przede wszystkim z Panem, którego traktuje, jak drugiego psa, bo wszystko dzieje się na poważnie - walka, dudnienie, przeciąganie liny, warczenie i charkot taki, że po 10 minutach Sunia łapczywie pije miskę wody, a ja zdejmuję warstwy odzieży.
Ale ostatnio Żona każe mi hamować.
- Pamiętaj, że ona ma już swoje lata. - A ta rasa ma problemy z sercem, a po jedzeniu i natychmiastowym wysiłku, Sunia może dostać skrętu jelit! - Więc baw się z nią delikatniej.
Łatwo powiedzieć, gdy Sunia prowokuje mnie do ostrej zabawy, a mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Natura psa.
Ostatnio więc chodzę z nią po całym mieszkaniu w koło Macieju. Ja trzymam szarpankę z jednej strony, ona z drugiej. To trwa 5 minut, dziesięć, piętnaście. Dłużej z nudów już nie mogę. Często przy tym głośno zastanawiam się, ile to bydle tak mogłoby. Gdyby tak ktoś zapłacił mi za przeprowadzenie eksperymentu naukowego, to chodziłbym do upadłego. A Sunia jest tak zaparta, że szarpanki nie puści, no chyba że na moją komendę. Jej wystarczy, żeby z jednej strony była moja ręka, z drugiej jej paszcza.
Żona ochrzciła te nasze wędrówki po mieszkaniu wędrowali szewcy.
- To pamiętaj, zrób z nią tylko szewców! - często powtarza.
Łatwo powiedzieć, kiedy i Sunia, i ja, po krótkiej chwili, pchamy się do bijatyki.
Dzisiaj szewcy odbywali się pod czujnym okiem i nadzorem Żony, i przy stałym i równoczesnym jej monologu. Ustawiwszy się w rogu i na końcu mieszkania mówiła:
- Pamiętaj, że ta rasa...
Krążyliśmy z Sunią przez pokoje ułożone w amfiladzie (amfilada - efektowne rozwiązanie ułożenia pomieszczeń względem siebie stosowane w okresie renesansu, baroku, klasycyzmu i w Naszym Miasteczku) schodząc z żoninych oczu i się im pojawiając.
- ...a ona ma już swoje lata i...
Przy kolejnym pojawieniu się:
- ...przecież sama tego nie wymyśli!...
I przy kolejnym:
- ...w tym zestawieniu ktoś musi być mądrzejszy...
I przy kolejnym, gdy przez chwilę, poza oczami Żony, mogliśmy się mocniej poszarpać i gdy wyszliśmy zza drzwi, Sunia uwieszona na szarpaczce, a ja z ledwo skrywanym uśmiechem i zadowoleniem na twarzy, które bystre oko Żony natychmiast wyłapało:
- ...ale nie wyglądasz... - zakończyła zrezygnowana lustrując mnie od góry do dołu i z powrotem.
Oczywiście w tym rytmie Naszego Miasteczka czytam Kopalińskiego. Mam straszne tyły, bo jeszcze nie dobrnąłem do końca litery B. Tak więc moja kalkulacja, że zakończę czytać w dniu moich 70. urodzin jest kompletnie nierealna. Ale nie przejmuję się tym. Starczy na dłużej.
Z tego się robi rytuał. Czytam na głos Żonie co ciekawsze hasła i potem oboje się dziwujemy, że przecież jakiegoś słowa lub powiedzenia używamy nie wiedząc i nie zastanawiając się, skąd się wzięło, jak powstało. Np. czubek.
Mówi się, np. ale z niego czubek lub odwiozę cię do czubków.
Wzięło się to od bonifratrów, zakonu reguły braci miłosiernych, łac. boni fratres, założonego w Hiszpanii. Był (jest?) to zakon szpitalny opiekujący się chorymi, zwłaszcza umysłowo. W Polsce, gdy się pojawił w 1609 roku, nazywany był czubkami, od noszonych spiczastych kapturów.
Fredro w Zemście pisał:
Niechże o tym już nie słyszę,
Bo do czubków odwieźć każę.
Parę dni temu Zaprzyjaźniona Szkoła przysłała nam piękne zaproszenie na swój ślub. Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki będą się pobierać 22. czerwca tego roku w Bardzo Dużym Mieście II. Czyli w terminie, w którym żadną miarą nie możemy się wyrwać z Metropolii ze względu na zakończenie roku szkolnego. My mamy trochę inny system funkcjonowania niż oni i w weekendy pod koniec roku szkolnego musimy być na miejscu.
Ale spotkamy się w sierpniu, kiedy pojedziemy na urlop w ich rodzinne strony.
Aha, przypomniałem sobie, że 78 lat temu, 22. czerwca rozpoczęła się Operacja Barbarossa. Myślę, z perspektywy czasu, że chyba dobrze się stało dla nas i dla całego świata, że się rozpoczęła.
PIĄTEK (17.05)
No i dzisiaj podpisaliśmy przedwstępną notarialną umowę sprzedaży Naszego Miasteczka.
Jeśli dojdzie do umowy ostatecznej, końcowej, a wszystko na to wskazuje, to będziemy w Naszym Miasteczku do końca sierpnia tego roku.
Dziwne, bo do sprawy podeszliśmy dość chłodno, bez emocji. Może dlatego, że w ostatnich dniach zaskoczyła nas inna, która może mieć znacznie większy wpływ na nasze życie.
Ale cieszymy się na zasadzie, co zaplanowaliśmy, to zrealizowaliśmy. A więc coś jest popchnięte do przodu.
Zastanawiałem się długo nad stanem mojego ducha i go zdefiniowałem. Tkwi we mnie taka gorzka radość. Ale i to nie specjalnie oddaje moje nastawienie do całej sprawy. Z powodu mojego stanu nie przyszło mi do głowy, aby specjalnie uczcić fakt podpisania umowy, ale Żona stwierdziła, że wypada to uczcić toastem.
SOBOTA (18.05)
No i przyjechaliśmy do Pucusia.
Cztery piąte drogi jechaliśmy w deszczu. Na drodze nie było żadnych stresujących ekscesów, ale wieczorem ta niewygoda zaczęła objawiać się zmęczeniem.
W czasie jazdy wyznałem Żonie, co mnie męczy. I Żona precyzyjnie określiła mój stan.
- Masz w sobie poczucie straty. - Ja tak nie mam. - Cieszę się po prostu, że dane mi było mieszkać przez dwa lata w takim mieszkaniu. - I z tego powodu się cieszę.
Rozszyfrowanie mojego problemu znacznie mi pomogło, bo przestałem go tak w błędnym, męczącym kole roztrząsać i analizować.
Późnym popołudniem odebraliśmy na puckowym dworcu Po Morzach Pływającego. Idąc po niego zastanawialiśmy się nad fenomenem życiowych scenariuszy. Nigdy w życiu nie wymyślilibyśmy, że w Pucku będziemy go gościć. I skąd się wzięła historia, że do nas, szczurów lądowych, tak blisko podpłynęły sprawy dotyczące morza.
Już W Na Molo, gdzie Po Morzach Pływający zjadł za dwóch (W Gdyni, prowadząc życie studenckie, odżywia się tak sobie) było widać, jak jest zdeterminowany, aby ryć wiedzę i zdać egzaminy. Nawet przy klasycznych absurdach nauczania, tak powszechnych, jak przeładowanie zbędną wiedzą, przewagą teorii nad praktyką i bujaniem wykładowców w obłokach.
- Zbyt dużo w to zaangażowałem pieniędzy i czasu, żeby egzaminy odpuścić. - A już dwóch spośród naszej dwunastoosobowej grupy to zrobiło. - Nie wytrzymali psychicznie. - I nie popełnię błędu sprzed lat, kiedy część poprawek po niektórych egzaminach postanowiłem odłożyć po kolejnym rejsie. - Bo po nim wiedza wyparowała, stopniała. - Teraz nie wypłynę, dopóki nie zdam ostatniej poprawki, jeśli takie będą.
Ostatnie egzaminy Po Morzach Pływający będzie miał 29. i 30 maja.
A jest się o co bić. Teraz ma papiery II oficera, a po egzaminach otrzyma stopień pierwszego oficera pokładowego, jeśli nie gadam bzdur. Więc będzie to chief officer i tak będą się do niego zwracać podwładni, jeśli nie wszyscy, bo Po Morzach Pływający tego nie wymaga i nie oczekuje (taki jest), to na pewno Filipińczycy, dla których szef, to szef.
Więc Po Morzach Pływający stanie się niedługo na statku drugim po Bogu, czego mu serdecznie życzymy, bo pomijając naszą sympatię, wiemy, że jest to człowiek na właściwym miejscu.
Oczywiście nic nie ma za darmo. Spadnie na niego znacznie większa odpowiedzialność, ale też za znacznie większą kasę.
A potem pozostaje tylko zostać pierwszym po Bogu. Czy można więcej?
Już wieczorem w Złotym Lwie, ciągle odreagowując (przyjazd do nas potraktował przede wszystkim jako sensowny element odskoczni od uciążliwego i stresującego życia "studenckiego"), pokazał nam przykłady tego, co wkuwa.
Na przykład zadanie, które zatytułował SIŁOWNIA. Myślę, że raczej nie chodzi o takie miejsce, gdzie faceci pakują, a babki ujędrniają pośladki. Oto bowiem mamy wykres funkcji wykładniczej, gdzie N (oś rzędnych) zależy od n (oś odciętych), przy czym pamiętam, że zdaje się że n to obroty śruby, może prawoskrętnej (bo chyba dla każdego jest oczywiste, że statek będzie się inaczej zachowywał przy posiadaniu śruby prawoskrętnej, a inaczej przy lewoskrętnej - dla mnie tak, jak ze wszystkim w życiu), a N, to za cholerę nie wiem. I przechodząc do rzeczy, jeśli N=Axn3, a z drugiej strony N=Mx2πn/60, to gołym okiem widać, że Axn3=Mx2πn/60. Stąd po prostym przekształceniu można otrzymać M=Axn3x60/2πn. Jeśli wykładniki potęgowe przy n w liczniku i mianowniku zredukujemy o 1, a z Ax60/2π zrobimy stały współczynnik B, to ostatecznie mamy M=Bxn2. Też zależność wykładnicza. Proste?
Nie wiem naprawdę, czym tak Po Morzach Pływający się stresuje.
Albo drugie zadanie nazwane STATA. Wyczytałem, że jest to bardzo mądry program statystyczny.
Znowu na wykresie, w układzie współrzędnych kartezjańskich, zobaczyłem linię, jakąś taką niechlujną, ni to prostą, ni to krzywą, więc nie wiadomo było, czy jest to wykres funkcji liniowej czy trygonometrycznej tangens. Ale nie to było najważniejsze. Należało bowiem obliczyć pola powierzchni ograniczonych tą linią a osią odciętych, przy czym każde dziecko wie, że wynik nad osią odciętych będzie ze znakiem +, a pod nią ze znakiem -. I wiadomo, że nie chcąc wprowadzać działań na całkach, trzeba to obliczyć na piechotę, za pomocą delty Δ, czyli oznaczenia dowolnie małej liczby miedzy wartością początkową i końcową. Czyli po kolei obliczać "drobne" pola powierzchni, a potem je tylko zsumować.
Nadal nie rozumiem Po Morzach Pływającego...
Siedząc we czworo Na Molo (mogłyby to być słowa piosenki disco polo, np.
Siedząc we czworo na molo,
Byłem zajęty konsolą.
Śpiewu jej nie słyszałem solo,
Gdy do mnie wzdychała: Olo!
Była ubrana w polo
I bardzo przejęta swą rolą,
Ja jednak nad tą konsolą...
Oj, durny ty, Olo, Olo! )
zostaliśmy "zaczepieni" przez sąsiedni stolik, gdzie siedziały dwie pary. Oczywiście za pomocą Suni, która w takich razach jest katalizatorem zaczepek. No i co się mogło okazać?
Że jedna z par mieszka w Metropolii. Oboje są lekarzami. On ortopeda, ona ma coś wspólnego z genetyką. Mieszkają na osiedlu, które znamy jak własną kieszeń i w którym mieszkaliśmy przez 4 lata w naszym Biszkopciku, zanim się przeprowadziliśmy do Naszej Wsi. Ona jest szefową Rady Osiedla, na które to stanowisko startowałem w wyborach w ówczesnych latach. On zna mojego kolegę, ortopedę.
A jeśli dodam, że dzisiaj zaparkowałem Inteligentne Auto tam, gdzie zwykle, czyli na prywatnym, zamkniętym terenie, a na nim stało identyczne Inteligentne Auto, to co mam myśleć? Było identyczne pod każdym względem, w najdrobniejszych szczególikach, tylko z rejestracją z Jastrzębia Zdroju.
Jak oba przypadki mają się w kontekście rachunku prawdopodobieństwa?...
NIEDZIELA (19.05)
No i Po Morzach Pływający dzisiaj rano "wypłynął" z powrotem do Gdyni.
Od razu po śniadaniu. Odprowadziłem go na dworzec.
O 10.30 musiał być już na uczelni, gdzie umówił się z pozostałą dziewiątką. Mieli razem rozstrzygać nurtujące ich problemy i niejasności, nawzajem je sobie wyjaśniać, uczyć się i przygotowywać do egzaminów. Żadnego wykładowcy, niedziela, nikt im nie kazał.
Chcielibyśmy, żeby w Szkole nasi słuchacze prezentowali taką postawę. Ale oni są ledwo po skończeniu szkoły średniej, więc...
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na Dzikim Zachodzie. Centrum i Cywilizowanego Wschodu unikaliśmy, jak, nomen omen, diabeł święconej wody. Nie był to co prawda okres chrztów, ale komunii i owszem. Więc cały Puck był opanowany bez reszty przez wyfiokowane i dumne rodziny. Komunijne latorośle, stosownie ubrane, radośnie wrzeszczały, mamusie i tatusiowie je głośno przywoływali do porządku, szwagrowie się z rechotem nawoływali i opowiadali śmieszne dowcipy.
Panie w charakterystycznych różowych strojach, jak najbardziej nie dostosowanych do ich owalnych i przelewających się kształtów, charakterystycznie wyperfumowanych, panowie w niebieskich garniturach, z brzuchami wyrywającymi guziki w marynarkach i z włosami na żel. Szpan i uroda.
PONIEDZIAŁEK (20.05)
No i dzisiaj Puck wrócił do swojej puckowości.
Rano na plaży żywej duszy. Później pojedyncze osoby. Znowu byliśmy u siebie.
Ale w tej beczce miodu musiała się znaleźć łyżka dziegciu.
Właśnie otrzymaliśmy wiadomość, która może całkowicie zmienić nasze życie. I nastąpiła huśtawka nastrojów. Od początkowych mdłości od uderzenia w splot słoneczny, poprzez adrenalinę, myślenie i co teraz, frustrację, apatię, buddyzm, po chęć walki i działania. A teraz dominuje wściekłość.
Kurwa mać!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.
poniedziałek, 13 maja 2019
13.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 161 dni.
WTOREK (07.05)
No i wybory do Parlamentu Europejskiego zbliżają się wielkimi krokami.
Nie ma takiej opcji, żebyśmy z Żoną nie głosowali. Głosujemy zawsze!
W dniu wyborów (niedziela, 26 maja, godz. 07.00-21.00; dodatkowo Dzień Matki) będziemy w Metropolii. Wiemy, jako doświadczeni Wyborcy-Nomadzi, że coś z tym trzeba zrobić.
Zadzwoniłem więc wczoraj do naszej gminy, to znaczy tej od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani, to znaczy do Powiatu.
Miła pani w sekretariacie UMiG (tutaj wszyscy urzędnicy są mili i chętni do pomocy) poinformowała mnie, że to trzeba rozmawiać z Panem Sekretarzem, ale dzisiaj już go nie ma, to proszę zadzwonić jutro.
- A o której godzinie? - wolałem dopytać.
- Nooo... o wpół do dziewiątej powinien być.
Zadzwoniłem dzisiaj o wpół do dziewiątej. Był. Wyłuszczyłem mu problem.
- Więc co mam zrobić, żeby głosować?
- To powinien pan głosować przez pełnomocnika.
Ale za chwilę się z tego wycofał, bo wspólnie ustaliliśmy, że:
a) nie jestem wyborcą, który najpóźniej w dniu wyborów ukończy 75 lat,
b) nie posiadam orzeczenia o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności (przy czym nie wnikaliśmy, czy owa niepełnosprawność dotyczy strony fizycznej, psychicznej, czy obu jednocześnie, bo jeśli chodzi o psychiczną, to mógłbym takie orzeczenie załatwić z dopiskiem znaczna, ale tego już panu nie mówiłem).
- To musi się pan dopisać do rejestru wyborców tam, gdzie pan będzie mógł głosować.
Natychmiast zadzwoniłem do pani kierownik Rejestru Wyborców Urzędu Miasta naszej Metropolii, a więc żarty się skończyły. Wyłuszczyłem jej problem.
- To co mam zrobić, żeby głosować?
- Musi pan pojechać do swojego urzędu gminy i pobrać zaświadczenie, które panu umożliwi głosowanie tam, gdzie pan będzie obecny w dniu wyborów. - Oczywiście po wcześniejszym dopisaniu się do rejestru wyborców. - chyba powoli zaczęła wątpić w moją sprawność intelektualną.
- Proszę pani! - Ale ja do czasu wyborów nie będę obecny w swojej gminie.
- To gdzie pan mieszka?
Tu mnie lekko przytkało, bo co miałem odpowiedzieć na tak proste pytanie?
- Nooo..., w Naszej Wsi. - wyjąkałem mając w głowie burzę myśli.
- To proszę wziąć to zaświadczenie ze swojej gminy. - pani powtórzyła wyraźnie mnie nie słuchając.
- Ale proszę pani! - Do czasu wyborów moja stopa nie stanie, moje ciało nie znajdzie się w mojej gminie. - uważałem, że "wezmę ją" dowcipem, w moim przekonaniu lotnym.
Pani kompletnie nie zareagowała.
- No, ale przecież gdzieś pan będzie przebywał w dniu wyborów?
- No właśnie mówiłem, że w Metropolii. - A co to znaczy przebywał?
Wydawało mi się, że wiem, co to oznacza, ale wolałem się upewnić, co przez nie rozumie urzędnik, zwłaszcza przed wyborami.
- No przecież to jest takie miejsce, gdzie pan śpi, wychodzi do pracy... - czułem wyraźnie, że pani jest już przekonana, że powinienem załatwić sobie orzeczenie o znacznym (nawet nie umiarkowanym - dop. mój) stopniu niepełnosprawności.
- A tak. - Mam takie miejsce! - ucieszyłem się.
- No. - usłyszałem ulgę w jej głosie. - A zameldowanie w dowodzie pan ma?
- Tak! - odparłem stanowczo czując, że zmierzamy do finiszu, do rozwiązania.
- To świetnie! - pani się ucieszyła.
- To mam przyjść do pani do pokoju 224 na II. piętrze?
- A skądże! - gwałtownie zaprotestowała zaskoczona moim precyzyjnym i niespodziewanym namierzeniem jej osoby i mając na uwadze wcześniejszy etap rozmowy. - Proszę pójść do Centrum Obsługi Mieszkańców na parterze. - Może pan sprawę załatwić jeszcze w dwóch innych urzędach w Metropolii. - Tam, gdzie jest panu wygodniej.
I podała mi adresy i godziny urzędowania.
Na koniec powtórzyła wolno i dużymi literami:
- W CENTRUM OBSŁUGI MIESZKAŃCÓW PROSZĘ MIEĆ ZE SOBĄ DOWÓD OSOBISTY, PODAĆ ADRES PRZEBYWANIA I POWIEDZIEĆ, ŻE CHCE SIĘ PAN DOPISAĆ DO REJESTRU WYBORCÓW.
Więc już wszystko wiem, a nawet więcej. Bo niespodziewanie dla siebie nauczyłem się rozróżniać: Zameldowanie - Zamieszkanie - Przebywanie. I o głosowanie jestem spokojny.
Wybory wyborami, ale jak w poprzednim wpisie wspomniałem, w środę w tamtym tygodniu do Naszej Wsi zawitało Zagraniczne Grono Szyderców z dwójką swoich ukochanych i energetycznych dzieci. Sprostanie tej wizycie jest znacznie większym wyzwaniem, niż "zorganizowanie sobie" wyborów do Parlamentu Europejskiego. Trzeba było w dwa dni wszystko umiejętnie pogodzić - apartamenty, ping-ponga, koszenie trawy, szczapki, kartony, gry, wódkę, grilla, wycieczkę na lody.
Najpierw gwałtem musieliśmy z Żoną przygotować dwa apartamenty, bo była zmiana gości. Potem Żona wespół z rodzicami zajmowała się dziećmi, a ja naciąłem kartony do rozpalania - zapas gdzieś do września, października i narąbałem górę szczapek - powinno wystarczyć do grudnia. W przerwach grałem w ping-ponga z EmWnukiem, co, biorąc pod uwagę jego umiejętności i jego niczym niezachwianą wiarę w siebie, pod kątem mojego wysiłku można by porównać do narąbania dwóch kopiastych taczek szczap. Wynik meczów był remisowy - 2:2.
Pogoda weekendowo-majowa dopisała idealnie, ale drobna zdrada polegała na tym, że kilka razy króciutko popadało, więc musiałem polować na moment, aby trawa wyschła, żeby ją skosić i żeby w tym czasie nie było gości. Łażenie przy nich z warczącą kosiarką zabiera mi całą przyjemność. Czuję się wtedy jak burak, który zabiera im świętość tego miejsca - ciszę.
Polowanie się udało. Widząc pięknie skoszony trawnik, górę kartonów i szczap i czując, jak jestem zharowany, wreszcie poczułem się, jak u siebie. Jak prawdziwy gospodarz. I wtedy można było grillować.
W czwartek, nie wiadomo skąd i jak, pojawił się pomysł, nie mój(!), że może EmWnuk zostanie z nami do naszego wyjazdu do Metropolii, czyli do soboty. Pomysł ten szybko ewoluował i eskalował w kierunku pozostania całego Grona Zagranicznych Szyderców, więc zaprotestowałem. Argumentowałem, że umowa była do piątku i że ja chciałbym przez chwilę poczuć Naszą Wieś taką jaką jest, czyli w ciszy, spokoju i nicnierobieniu po satysfakcjonującym zaharowaniu się.
I Grono to zrozumiało.
- No tak. - odparła Pasierbica. - Zwłaszcza, że znieczulenia już nie ma.
Miała na myśli Ogińskiego (Ogińską ?), która, eufemistycznie mówiąc, towarzyszyła nam przy środowym grillu. Muszę powiedzieć, że wódka ta powstająca na skutek cudownego procesu chemiczno-fizycznego, mimo że z ziaren kukurydzy, może stać się poważną konkurencją dla mojej Luksusowej, która powstaje na skutek tych samych procesów, ale z ziemniaka.
A Q-Zięć oświadczył wprost, że on to rozumie, wie, jak to jest i że w piątek wyjadą.
W piątek od rana zaczęły mnie żreć wyrzuty sumienia, więc zrobiłem woltę i zaproponowałem, wprowadzając zamieszanie, żeby zostali. Ale byli konsekwentni.
Gdy wyjechali, zapadła cisza. Ubrałem się adekwatnie do lekkiego chłodu i wietrzyka, wziąłem butelkę Pilsnera Urquella i poszedłem z Sunią na Magic Łąkę.
Blisko godzinę siedziałem na pieńku w równowadze (Ogiński był już dawno za mną), popijałem, patrzyłem, słuchałem, odczuwałem wiatr i słońce i wąchałem. Ile zmysłów? I nie myślałem.
Sunia robiła to samo - leżała przy mnie na trawie i tylko od czasu do czasu bardziej zadzierała łeb z ogromnym nochalem intensywnie łowiącym to, co przynosił wiatr.
W sobotę wracaliśmy do Metropolii.
Tuż przed ostatecznym wsiadaniem do auta i "odtrąbieniem" coś mnie tknęło i ostatni raz zajrzałem do oczyszczalni ścieków. A to jest newralgiczne miejsce Naszej Wsi, jeśli chodzi o tak zwane odpady płynne.
Nie byłoby takim, gdybyśmy my, właściciele, byli jedynymi użytkownikami, a raczej dawcami odpadów. Ale są goście. Mili, kulturalni, kumaci, intelektualnie sensownie rozwinięci. Więc w przytkanej oczyszczalni "znajduję" podpaski, waciki, szmatki, gąbki do zmywania naczyń, torebki foliowe, kapsle, zakrętki, prezerwatywy i inne niezidentyfikowane obiekty, na identyfikację których często nie mam ochoty.
Oczywiście mówimy gościom, że proszę wrzucać do sedesów tylko papier toaletowy. Z biegiem lat informację tę zmodyfikowałem mówiąc najpierw proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, by po kolejnych latach przejść do informacji proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików, szmatek, gąbek do zmywania naczyń, torebek foliowych, kapsli, zakrętek, prezerwatyw i innych. Oczywiście przy tym wymienianiu jestem czujny i zestaw modyfikuję w zależności od składu gości, płci i wieku. Jest to jednak dosyć skomplikowane. Więc uważam, żeby nie powiedzieć:
- Proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików,... - a przede mną stoi mężczyzna, gość, singiel. Bo jeśli stoi dwóch, to waciki i prezerwatywy mogę spokojnie wymienić.
Albo:
- Proszę..., i prezerwatyw... - a przede mną stoi para dziadków, na oko grubo po siedemdziesiątce, z dwójką kilkunastoletnich wnuków, wiadomo że dobrze internetowo, a może i w realu wyedukowanych. Więc może wyjść głupio. Najprościej jak są pary w przedziale wiekowym 20-50 lat. Tylko nie wiem, czy tutaj na pewniaka "łapie się" prezerwatywa, bo tak do końca to się nie znam.
Czasem tylko się zdenerwuję i tłumaczę gościom, że jak tak będą robić, to wszyscy, i oni, i my, bo oczyszczalnia jest jedna, wspólna, BĘDZIEMY MIEĆ PRZESRANE! I ewentualnie macham im przed oczami świeżo (nomen omen) wydobytym "znaleziskiem". Ale tego ostatniego Żona kategorycznie mi zabrania. A szkoda, bo widywałem fajne miny, zwłaszcza u pań.
Sumarycznie do takiego stanu rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić i traktować go jako jeden z elementów naszej pracy - czyszczenie szamba. A efekty wizualne, węchowe i nawet słuchowe (takie chluuup) nigdy, jako chemikowi, mi nie przeszkadzały. Jestem na to kompletnie odporny, więc Żona oczywiście w takich razach wysyła mnie na pierwszą linię frontu.
No więc oczyszczalnia była przytkana. "Odtrąbienie" trzeba było odwołać i zabrać się do roboty.
Tak mam już obcykany proces przetykania, że nawet się do tej pracy nie przebierałem. "Uderzyłem" w dwa newralgiczne miejsca, wydobyłem, co trzeba, porządnie wypłukałem wodą pod ciśnieniem i po dwudziestu minutach mogliśmy jechać. (tekst, jak z Pamiętnika Młodej Lekarki Ewy Szumańskiej z Janem Kaczmarkiem - będąc młodą lekarką na rubieży...; ...przyszedł do mnie pacjent...; ...zaszyłam catgutem...)
Jeszcze tylko ostatni raz rzuciłem okiem na biało-czerwoną flagę, która zostanie zdjęta dopiero 10. maja i wyruszyliśmy w drogę.
Nawet w zamkniętej przestrzeni samochodu nie było czuć ode mnie charakterystycznego w takich przypadkach smrodu, który lubi zagnieździć się zwłaszcza we włosach i w brodzie. Z punktu widzenia fizyki jest to łatwe do wytłumaczenia. Więc już w Nie Naszym Mieszkaniu szczególnie te miejsca mocno szorowałem, nawet trochę na wyrost, bo o 17.30 czekało nas wielkie wydarzenie.
Hel, pospołu z Helą, zaprosił nas na imprezę z okazji swoich 50. urodzin. Więc moje nadgorliwe zachowanie było w pełni na miejscu.
Byli goście z różnych stron Polski. W sumie, łącznie z Helowcami, 20 osób.
Najpierw spotkaliśmy się w knajpce na, jak to określił Hel, małe co nieco. Ja skorzystałem z okazji i z alibi i zjadłem sobie pierogi ruskie, kołduny i ziemniaki, oczywiście z obfitymi dodatkami.
Hela była niezwykle przejęta sytuacją, dbała o nas jak kwoka o pisklęta, wszystkich nas wzajemnie przedstawiała i zachwalała, opowiadała historyjki, jak się poznaliśmy i ile czasu się już znamy. Jest dla mnie oczywiste, że Hel również się przejmował, ale po nim tego nie było widać (ciągle to samo: żeby to chociaż było wiadomo, panie, czy to na poważnie, czy na jaja). Mowę ciała Heli można czytać, jak otwartą księgę, a z Helem jest bardziej skomplikowanie. Często trzeba mu się uważnie przyjrzeć, skoncentrować, żeby wiedzieć, czy nie robi jaj. Ale "bardzo poważnie" pilnował ruchu gości i zaganiał spóźnialskich na właściwe miejsca.
My z Żoną doskonale wiemy, co oznacza takie przedsięwzięcie. Ogrom pracy organizacyjnej i logistycznej. Nad tym goście się przeważnie nie zastanawiają i nie pochylają, bo przecież o czym tu mówić, skoro widać, że wszystko jest ok? Więc się bawmy.
A tu trzeba było wszystko wymyślić, zaplanować i wielokrotnie przedyskutować. Potem obdzwonić gości i ustalić JEDEN(!) termin spotkania pasujący wszystkim. A potem to, być może, wielokrotnie zmieniać, bo... I znowu telefonować, tłumaczyć i się użerać. Następnie zarezerwować lokale, przemyśleć menu lub sposób nakarmienia gości i już w trakcie być do dyspozycji każdego tak, żeby czuł się tym jedynym i wybranym. I ta stała towarzysząca myśl żeby się wszyscy dobrze bawili. I fajnie byłoby przy tym samemu się dobrze bawić.
Więc Helowcy stanęli na wysokości zadania.
Po nakarmieniu gości całą grupę przeflancowali do muzycznego klubu, który "preferuje mocne gitarowe brzmienie", gdzie miały dominować music i luz. I tak było.
Najpierw odbył się koncert(?) (występ(?)) pod hasłem Tribute to Jimi Hendrix. Dwie gitary, perkusja i wokal. Czy trzeba mówić, że było mocne gitarowe brzmienie? I że było super?
Ale widownia, mimo godziny, było nie było 20.00-21.00, nie dopisała. Większość jej stanowiła grupa Helowców, a średnia wieku wszystkich mogła wynosić ok. 45 lat, przy czym na jednym biegunie byłem ja, a na drugim jakaś para dwudziestolatków. A potem, z biegiem czasu, średnia gwałtownie spadała w miarę przybywania młodych ludzi zgodnie z ofertą klubu "...w piątki i soboty oferowana muzyka przyciągać może osoby mające upodobania w różnych nurtach muzycznych...". Ładnie powiedziane.
Oczywiście disco polo nie było, ale pewnej "sieczki wyższych lotów" można było sobie darować. Rozumiem jednak, że z czegoś trzeba żyć.
W kolejnych wyjściach na parkiet (?) (cholera wie, jak w takim klubie wszystko się teraz nazywa), obserwowałem pewne zjawisko. Byłem w stanie je zdefiniować, mimo iluś wypitych Pilsnerów Urquelli i przemycanych przez Hela zdradzieckich płynów w małych kieliszkach, jako proces odwrotnej proporcjonalności, a temat mógłby brzmieć Zbliżanie się do północy a wiek obecnych w klubie, w tym tańczących.
W okolicach północy, kiedy parkiet praktycznie został opanowany przez dwudziestolatków i przez Hela, poszedłem do bufetu zamówić herbatę. Oczywiście młody barman wysłuchawszy skrupulatnie zamówienia i kiwając ze zrozumieniem głową, natychmiast o mojej herbacie zapomniał. Musiał przecież podawać piwo młodym spragnionym. W końcu, gdy ją otrzymałem po delikatnym przypomnieniu się, nie przewidziałem jednej rzeczy. Musiałem z nią dotrzeć do naszej salki, którą Helowcy zarezerwowali dla swoich gości na wyłączność. A po drodze był parkiet z młodymi pląsającymi laskami. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, ale to było trudne, jeśli się lawiruje usiłując nie doprowadzić do katastrofy. I musiałem wytrzymać wzrok kilku pięknych par oczu, które z wyrozumiałością przenosiły wzrok z filiżanki ziółek na moje siwe włosy. A przecież nie mogłem się tłumaczyć, że jestem osobą odpowiedzialną i że więcej już nie mogę pić Pilsnerów Urquelli i zdradzieckich płynów, bo jutro, w niedzielę, w pełnej formie fizycznej i intelektualnej, o 11.00 muszę być w pracy, czyli Szkole.
Z tego też powodu o pierwszej w nocy z Żoną się ulotniliśmy. Jak to się u nas mówi, po angielsku.
Muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach.
W klubie Pilsner Urquell był niedostępny. Więc dlaczego mogłem go pić?
Otóż ten zdawałoby się drobiazg świadczy o ogromie wysiłku, jaki włożyli Helowcy, w przygotowania. Jak wszystkie szczegóły zostały przemyślane i dopracowane.
Pilsner Urquell był, bo dotransportował go tam Hel.
- Weź odłóż sobie od razu kilka butelek, bo potem nie będziesz miał. - Wypiją! - od razu na początku się mną zaopiekował.
To zczaiłem kilka sztuk gdzieś w rogu, pod stolikiem przy ścianie i mogłem być spokojny.
A druga to fakt, że impreza była dla nas dużą odskocznią od naszej codzienności i psychicznym wypoczynkiem. Poznaliśmy fajnych ludzi, a o niektórych możemy powiedzieć, że "grają na tej samej fali". To może się jeszcze kiedyś z nimi spotkamy.
Po różnych rozmowach zorientowaliśmy się, że tylko nas, jak na razie, spotkał zaszczyt obejrzenia, przebywania i podziwiania domu w HeloWsi.
Helowcy przenieśli się tam zainspirowani nami i Naszą Wsią, co zawsze podkreślają.
Dom jest nieduży, idealny dla dwóch, trzech osób, a wnętrze, zielona i zadrzewiona działka oraz aura przypominały nam nasz Biszkopcik, z czasów sprzed Naszej Wsi, kiedy mieszkaliśmy na peryferiach Metropolii. Wokół są tereny, po których można bezkarnie włóczyć się z psami.
Helowcy przemyśleli wszystko, ale wszystkiego przewidzieć się nie da.
Nie wpadli na to, bo jaki normalny człowiek mógłby o tym pomyśleć, że wokół ich terenów rozgrywają się zawody kolarskie. I na takie natknęliśmy się jadąc do nich z pierwszą wizytą.
Umówiliśmy się na niedzielę, 28. kwietnia, na 14.00. Dopisała piękna pogoda, samej jazdy czekało nas jakieś 35-40 minut, więc w świetnych nastrojach wyruszyliśmy spod Nie Naszego Mieszkania.
Gdy mieliśmy jakieś 2,5 km do celu, oczom naszym ukazał się policyjny radiowóz stojący "na szklankach" w poprzek drogi i blokujący możliwość skrętu w prawo lub w lewo. Obok stała grupa lokalsów.
W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakiś wypadek. Wysiadłem i podszedłem do grupki gapiów, żeby zasięgnąć języka.
- Przepraszam panowie. - A co się stało?
- Nic. - popatrzyli na mnie, jakbym się zerwał z choinki.
- To dlaczego droga jest zablokowana?
- Wyścig. - Jakieś mistrzostwa Polski, czy coś. - dalej patrzyli na mnie. Że też gość wybiera się w drogę i nie wie o takich oczywistościach.
I rzeczywiście. Jak na zawołanie, ze stromej górki zjechał ze świstem cały peleton mocno wirażując, przeleciał przed naszymi nosami i zniknął za zakrętem. I cisza. Dalej nic się nie działo.
Podszedłem do radiowozu.
Za kierownicą siedział młody policjant posilający się kanapką, a obok policjantka.
- Przepraszam, czy zna pan jakiś objazd do HeloWsi?
Policjant szybko i głośno przełknął kęs, żeby mi odpowiedzieć.
- Droga w lewo i w prawo do godziny 18.00 jest zamknięta!
- Ale ja się nie pytam pana, czy droga jest zamknięta, bo to widzę! - lekko się wydarłem nie ukrywając swojego wkurzenia. - Tylko czy zna pan jakiś objazd do HeloWsi?!
Szybko przełknął kolejny kęs, który zdążył ugryźć uznając, że pierwszą odpowiedzią załatwił sprawę.
- Ja nie jestem stąd. - Jestem z Metropolii.
Wróciłem do lokalsów.
- Panowie, czy znacie jakiś objazd do HeloWsi?
- Eee... - odezwał się jeden. - To musi pan ...eee... zawrócić i potem ...eee. - Zenek weź wytłumacz panu, bo ty to zrobisz lepiej! - machnął ręką do kolegi.
Zenek wytłumaczył, jakby był profesjonalną nawigacją i tylko z tego żył.
Zawróciliśmy.
Jechaliśmy pięknymi drogami po nieznanych nam terenach, by w końcu wjechać w las i na jego końcu zobaczyć kolejny radiowóz stojący w poprzek i blokujący wjazd na "naszą" drogę. Tym razem miejsca pilnował jakiś młody w mundurze szeregowca i jakaś szarża z dwiema gwiazdkami.
- Proszę pana. - zwróciłem się do szarży. - Musimy dojechać do HeloWsi, a to już jest bardzo niedaleko.
Dodając niedaleko wydawało mi się, że go w ten sposób zmiękczę.
- Nigdzie pana puścić nie mogę! - Jest wyścig.
- To wiem! - zacisnąłem zęby. - A gdybym musiał się dostać do konającej matki, to co miałbym zrobić?! - Nie mógłbym pojechać?! - Toż to jest paranoja!
- To nie do mnie. - Proszę się zwrócić do organizatorów.
Ale za chwilę trochę zmiękł.
- Mogę was puścić, ale tylko w jednym kierunku. - I to za chwilę, jak przejedzie peleton. - A tam na dole stoi kolejny patrol, to powiedzcie, żeby was dalej puścili.
Jakiś tubylec obserwujący wyścig zdążył jeszcze wytłumaczyć, jak dalej jechać i za chwilę wolno ruszyliśmy za znikającym peletonem.
Na dole, na rozwidleniu dróg, stał radiowóz i blokował wjazd na naszą upragnioną drogę. Dwóch szeregowych sympatycznych policjantów usłyszawszy co i jak wręczyli nam mapkę z trasą wyścigu, objaśnili, jak jechać i kazali przecisnąć się między ich autem a murem.
- Zmieścicie się.
Cali szczęśliwi, że to już koniec objazdów, zmieściliśmy się.
Główną drogą dojechaliśmy do rozwidlenia w kształcie litery Y chcąc skręcić w lewo. Na czubku rozwidlenia stał radiowóz, a na nim opierała się jakaś jednogwiazdkowa szarża w postawie znudzono-nonszalanckiej z założonymi rekami.
Podjechałem najbliżej jak się dało i ujrzałem bezsłowną arogancję i butę pana policjanta.
- Czy mogę skręcić tutaj w lewo, bo jedziemy do znajomych?
- Nic nie słyszę! - odparł arogancko nie zmieniając postawy i dając mi do zrozumienia, że do pana władzy należy grzecznie wysiąść z samochodu i się pofatygować, bo pan władza nie podejdzie.
Oczywiste było, że wszystko słyszał, żłób jeden.
Wysiadłem i ponownie zapytałem, czy mogę skręcić w lewo.
- Nie, bo droga jest zamknięta.
- Proszę pana, ja wiem, że jest wyścig, ale stąd mamy raptem 300 m, a na dole policjanci z poprzednich patroli powiedzieli nam, że będziemy mogli dojechać. - nerwy miałem napięte jak postronki. - Żona również.
- Nie mogę pana puścić! - Proszę zostawić samochód i pójść na piechotę.
- To ja tutaj mam zostawić auto, żeby potem mi je ukradli lub zniszczyli?! - A poza tym gdzie niby tutaj miałbym zaparkować? - W rowie! Na zakręcie?!
- To nie moja sprawa! - A gdzie zaparkować, to powinien pan wiedzieć! - Zgodnie z przepisami. - Przecież ma pan prawo jazdy.
- To jest wielka paranoja, żeby się tak nawzajem nie szanować, nie szanować kierowców i mieszkańców i doprowadzać do paraliżu życia! - wydarłem się.
- To nie do mnie, tylko do organizatorów! - A poza tym proszę na mnie nie krzyczeć, bo nie jest pan moim ojcem!
Nie mogłem mu oddać dociekając głośno aha, to rozumiem, że pański ojciec na pana krzyczy(-ał)i dlatego jest pan teraz taki nieżyczliwy i nieużyty (swoją drogą ciekawe wielopłaszczyznowe spostrzeżenie), więc tylko głośno powiedziałem:
- Szkoda, że jest pan taki nieżyczliwy i nieużyty, i że nie ma w sobie woli, żeby pomóc, ot tak po ludzku.
Pojechaliśmy w prawo.
Już byłem gotów dzwonić do Helowców, że nie możemy do nich dojechać i że odwołujemy nasze spotkanie, gdy za jakieś trzysta metrów pojawiła się skromna asfaltowa dróżka, w którą wjechaliśmy w lewo, by za 500 m być w HeloWsi.
Triumf!
Krętymi dróżkami dojechaliśmy do "centrum" do głównej asfaltowej drogi. Już był w ogródku, już witał się z gąską, a tam radiowóz i szarża dwugwiazdkowa. Tym razem o miłej powierzchowności.
Nie wysiadając z samochodu zapytałem:
- Proszę pana, czy możemy skręcić w lewo i za chwilę w prawo, jakieś sto metrów, bo jedziemy do znajomych?
I podałem nazwę ulicy.
- Niestety nie mogę was puścić pod prąd wyścigu. - odparł z uśmiechem.
- A to przyłapałem pana! - To znaczy, że z prądem pan może?
Chwilę odczekał, bo musiał się wewnętrznie wyśmiać. Na zewnątrz starał się zachować powagę szarży, ale oczy mówiły wszystko.
- No dobrze, puszczę was, ale jak przejedzie wyścig.
- Aha, to znaczy, że jak przejedzie wyścig za pół godziny, to my tutaj będziemy kwitnąć tyle czasu?
Znowu się wewnętrznie wyśmiewał.
- No dobrze, jedźcie. - dodał z uśmiechem.
Kolejny tubylec wytłumaczył, że zaraz za dwieście metrów skręćcie w lewo i polnymi drogami dojedziecie od tyłu.
Dojechaliśmy cali roztrzęsieni. Nawet dobrze się nie przywitaliśmy, bo najpierw musiałem gwałtownie z siebie wyrzucić w niewybrednych słowach moją opinię o tym jednogwiazdkowym żłobie. A potem zapytałem Hela:
- Masz Pilsnera Urquella?
- Nie, nie mam.
- Jak to nie masz?! - oczywiście myślałem, że robi sobie jaja. - To ja specjalnie nie wziąłem ze sobą ani jednej flaszki, bo nie będę przecież woził drzewa do lasu, a ty nie masz?!
Żona widząc moje zachowanie popatrzyła na mnie dziwnie.
- Przecież ty masz w bagażniku dwa kartony Pilsnera Urquella! - Myślałam, że żartujesz?!
Patrzyłem na nią oszołomiony, jak na cudotwórcę (cudotwórczynię?). Zaczęło do mnie docierać. Przecież ja nie wypakowałem bagażnika po słynnej biedronkowej akcji 4 w cenie 3 - każde piwo, o której wtedy natychmiast doniosłem właśnie Helowi i Koledze Inżynierowi, czyli osobom, które piją Pilsnera Urquella z należnym mu szacunkiem.
Rzuciłem się do auta pokazując Heli i Helowi dwa kartony i dokumentując tym mój stan najwyższego wzburzenia. Bo skoro mogłem zapomnieć o czymś takim...
Hela, przejęta od samego początku naszymi komplikacjami z dotarciem, przejęła się jeszcze bardziej.
- No tak, tutaj niestety wyścigi zdarzają się dość często. - stwierdziła z zafrasowaną miną jakby tłumacząc się i pocieszając.
Ale potem gospodarze i atmosfera domu zrobili swoje. Do Nie Naszego Mieszkania wracaliśmy w bardzo dobrym nastroju. A po wyścigu nie było śladu. Tylko wspomnienie.
Wnioski z podróży (a jak wiadomo podróże kształcą):
1) Nie poddawać się i dążyć wytrwale do celu,
2) W każdym przypadku, tu przy wyborze domu, wszystko analizować zdając sobie sprawę, że i tak wszystkiego się nie wymyśli, co cię może zaskoczyć i że to coś zaskoczy cię na pewno,
3) Wszystko zależy od ludzi,
4) Sprawdzać, czy w niedzielę, w której się podróżuje, nie ma po drodze wyścigów, maratonów, festynów, procesji, protestów, itd.
5) Szarża dwugwiazdkowa jest mniej awanturująca się.
Czyli same banały, no może z wyjątkiem pkt 5, do którego treści uzurpuję sobie prawa autorskie.
Można się uczyć i wyciągać wnioski po błędach, ale i tak zawsze spadnie na człowieka w którymś momencie jakaś dziwna niemoc związana z inteligencją. Bo jak wytłumaczyć taki fakt?
W naszych wieloletnich podróżach pomiędzy Metropolią/Naszą Wsią a Naszym Miasteczkiem/Dzikością Serca szerokim łukiem omijaliśmy Inną Metropolię, bo wiadomo - korki. Aż któregoś razu, właśnie w niedzielę, stwierdziliśmy A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było maraton. Postój, blokady, korki, paraliż.
Więc pomni doświadczeń przez kolejny rok omijaliśmy Inną Metropolię szerokim łukiem, by dokładnie za rok, w niedzielę stwierdzić A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było...
Nadal omijamy Inną Metropolię szerokim łukiem, ale już piękną obwodnicą. Bo lata lecą i panta rhei.
SOBOTA (11.05)
No i dzisiaj byłem w Szkole.
Miałem spotkanie z Księgową II.
Nasza współpraca wygląda coraz lepiej. Jak zwykle potrzeba czasu, żeby zafunkcjonowały pewne mechanizmy. Dotyczy to każdych zawodowych sytuacji, więc księgowych również.
Ponieważ jednak jeszcze się mało znamy, a ona nie czuje do końca specyfiki szkoły, na przełomie marca i kwietnia zaparłem się, że sprawę faktur VAT i jego zapłaty przeprowadzę sam. Czyli, robiąc to po raz pierwszy i nie znając się na tym, wlazłem, jak klasyczny samobójca, między młot a kowadło. Wiedziałem tylko, zresztą jak wszyscy, że z VATem fiskus żartować nie lubi i jego poczucie humoru w skali 0-10 wynosi minus dziesięć. Całkiem, jak moje przy meczach polskiej reprezentacji, więc nawet ten bezduszny twór rozumiem.
Szkoła podmiotowo jest zwolniona z VATu w zakresie swoich podstawowych usług, ale jeśli będzie świadczyć inne, WACIK trzeba odprowadzić (parafrazując dziadka z rodziny Poszepszyńskich: Kosztowało to 50 zł z WATĄ, trzask-prask, panie, i po wszystkim!).
Dwie faktury, jakie wystawiła Szkoła w okresie przejściowym, czyli w okresie zawirowań przy zmianie księgowych, za świadczenie "innych" usług, miały podane tylko jedno konto do zapłaty, ogólne, bez konta VAT na stałe przypisanego do każdej firmy. Więc kontrahenci przelali całą należność na to jedno.
Zbliżało się 25. kwietnia, ostateczny termin odprowadzenia WATY.
Dzień wcześniej, żeby nie na ostatnią chwilę, zabrałem się wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu do roboty.
Stwierdziłem, że skoro Szkoła ma konto VAT, to z niego trzeba odprowadzić należność. Ale na nim stan środków wynosił 0,00 PLN. Postanowiłem odpowiednio zasilić z ogólnego.
Spróbowałem raz - nic. System banku odmówił. Spróbowałem drugi - to samo. Trzeci - bez zmian.
Za każdym razem na czerwono zapalała się informacja operacja niemożliwa.
To postanowiłem zapłacić WATĘ z ogólnego. W końcu chyba chodzi przede wszystkim o to, żeby fiskusowi odprowadzić to, co należne.
W proponowanych, podsuwanych natrętnie przez bank opcjach nigdzie nie mogłem znaleźć formatu VAT7. Same PITy i CITy. Próbowałem tędy i owędy, aż w końcu system się zawiesił i nie reagował na moje żadne próby. Musiałem go wyłączyć z buta. Nawet się nie zdenerwowałem, bo przecież miałem jeden dzień w zapasie.
Następnego dnia o 09.00 zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.
- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie,
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Cały czas myślałem, że usłyszę polecenie pasujące do mojej sytuacji, więc uwagę miałem napiętą niczym postronki. Ale nic z tego. Lekko znużony usłyszałem:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem, by po 2. minutach usłyszeć:
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Rzuciłem się gwałtownie i wybrałem.
- Jesteś... 119. - informował ten sam automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś. Po czym następowała muzyczka świadcząca o tym, że jestem na linii i w kontakcie.
Po 15. sekundach:
- Jesteś 118, i muzyczka,
- Jesteś 117, muzyczka - 116, muzyczka i nagle -114, co znacznie mnie ożywiło.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka, 90, i cisza! Połączenie zostało przerwane.
Złapałem telefon i naprzemiennie zacząłem drzeć się halo!, halo! i tłuc nim o drugą dłoń, żeby może wewnątrz coś styknęło. Ale bezduszne cyfrowe bydlę nie zareagowało. Jak może zareagować, skoro w swoich bebechach ma same układy scalone, tranzystory i ani jednej porządnej lampy elektrodowej, bo za duża. Miniaturyzacja!, psia mać.
Dawniej w 40. kilogramowym telewizorze lampowym, jak znikał obraz, bo coś nie stykało, człowiek wiedział, w które miejsce w obudowie walnąć z pięści, by za chwilę dalej przez kolejne 0,5 godziny móc spokojnie oglądać program. Teraz nie ma się żadnego wpływu.
Zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.
- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie.
Nie czekając, wycwaniony, od razu wybrałem 0 czekając na połączenie z konsultantem.
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Zrezygnowany czekałem na:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem znowu.
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Spokojnie wybrałem.
- Jesteś... 117. - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś.
- Jesteś 116, i muzyczka,
- Jesteś 115, muzyczka - 112(!), muzyczka.
Zabrałem się za sprawdzanie dzienników.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka, - 90, muzyczka, trochę napięcia i - 89, muzyczka.
Spokojnie pracowałem dalej.
Przy - Jesteś 10, muzyczka, zacząłem się denerwować i rzuciłem dzienniki w jasną cholerę, by przy - Jesteś 2, muzyczka uzyskać ciśnienie 130/90, czyli takie, jakie zdołała mi kiedyś zmierzyć Teściowa w czasie zwycięskiego dla nas tie-breaku w półfinałowym meczu w siatkówce kobiet Polska - Rosja. A muszę powiedzieć, że jestem niskociśnieniowcem - standard 90/60.
- Jesteś 1 - i zanim z wrażenia pomyślałem o zejściu z tego świata, usłyszałem miły, realny głos kobiety, która przedstawiła się imieniem i nazwiskiem.
- W czym mogę pomóc?
- Proszę pani. - też się z wrażenia przedstawiłem, niedobrze, bo mieli mnie jak na widelcu. Ale trudno.
- Pierwszy raz chcę zapłacić VAT i...
- A to trzeba było łączyć się z VATem...
- Ale tam w zapowiedziach nic nie było o VACIE i...
- Łączę pana.
- Jesteś 27, muzyczka.
Szybko się zorientowałem, że muzyczkowe interwały są w VACIE znacznie dłuższe, bo widocznie sprawy poważniejsze.
Zabrałem się ponownie za dzienniki, by przy - Jesteś 5, muzyczka rzucić je w diabły.
Kolejna sympatyczna pani, przedstawiwszy się, zapytała W czym mogę pomóc?
Przedstawiłem się i ja. Co było robić?
- ... i mój system bankowy mi odrzuca z konta VAT, nie pozwala go zasilić, a na ogólnym w ogóle nie pokazuje symbolu VAT, tylko PIT i CIT.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 5 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuję za cierpliwość. - Proszę pana. - W tej sprawie musi się pan udać do oddziału swojego banku i wyjaśnić problem.
- A proszę pani, czy nie mogę wysłać należnego VATu z poczty?
- Czy pańskie pytanie brzmi Czy może pan wysłać vatowski przelew na poczcie?
- Tak.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 3 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuje za cierpliwość. - Proszę pana. - Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- To znaczy mogę na poczcie?
- Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- O, to dziękuję pani. - Bardzo mi pani pomogła.
Zrobiła się 11.00.
Stwierdziłem, że do mojego US nie mam co dzwonić, bo dopiero mieliby mnie na widelcu.
Postanowiłem więc zadzwonić do innego i rżnąć głupa.
Po krótkich to wybierz 2 i że wszystkie rozmowy są nagrywane odezwała się pani.
- A pan jest naszym płatnikiem? - z mety zapytała wysłuchawszy w czym rzecz.
- Nie. - rżnięcie głupa natychmiast się zakończyło, bo nawet ja wiem , że w następnej kolejności zapytałaby o mój NIP.
- To proszę dzwonić do swojego urzędu lub do Krajowej Informacji Podatkowej. - Podaję numery.
Powtarzałem za nią cyfry udając, że skrupulatnie zapisuję.
Postanowiłem, że po pracy pójdę na pocztę, tą hybrydową drogą gotówka/przelew wyślę VAT i co mi zrobią.
Zabrałem się ponownie do dzienników.
Pod koniec pracy postanowiłem jednak w komputerze spróbować jeszcze raz. I oczywiście to bydlę, czyli system bankowy, nagle pokazał mi różne symbole dotyczące VATu, więc mój VAT 7 natychmiast zapłaciłem i natychmiast wydrukowałem przelew. Co na papierze, to na papierze.
Ale czy to byłbym w stanie powtórzyć, nie wiem.
Całą historię opowiedziałem potem Księgowej II. Uzupełniła moją rozległą wiedzę uzyskaną tylko jednego dnia. Otóż:
- konto firmowe VAT jest święte, płatnik nic z nim nie może zrobić, w tym dysponować i obracać zawartymi tam środkami, nawet gdyby termin uregulowania należności względem fiskusa mijał za dwadzieścia dni. Zamrożone środki i dupa blada.
- póki co płatnik przy wystawianiu faktury nie ma obowiązku podawania dwóch kont - ogólnego i vatowskiego.
To się mocno uspokoiłem i nie przeszkadzało mi, że po całej opowieści Księgowa II dziwnie na mnie patrzyła.
Wieczorem namówiłem Żonę i poszliśmy pożegnalnie i relaksacyjnie do kina w Wielkiej Galerii. Film Niedobrani - komedia romantyczna z Charlize Theron (pochodzi z Afryki Płd, a cały czas myślałem, że z Australii) i Seth'em Rogen'em.
Ona dla mnie jest jedną z niewielu ikon, kanonów kobiecego piękna. Druga, a raczej pierwsza, to Catherine Deneuve. Obie blondynki, obie chłodne, o mocnych charakterach i w życiu, i w filmach. Ciekawe... I dlaczego? Freud miałby chyba ze mną sporo roboty. Trzeciej chyba nie potrafię wymienić, albo dla mnie jej nie ma.
On, Rogen, kompletnie mi nieznany i z żadnym filmem nie potrafię go skojarzyć. Ale po seansie zapałałem do niego dużą sympatią.
Wracaliśmy z Żoną rozbawieni i zrelaksowani. I zaczęliśmy się zastanawiać, komu spokojnie i bez obaw moglibyśmy ten film polecić. I wyszło nam, że tylko Zagranicznemu Gronu Szyderców i ewentualnie Helowcom. Piszę ewentualnie, bo jednak ciągle się nie znamy i beczki soli razem nie zjedliśmy. Ale już dosyć sporo.
Wracając do filmu - swoją drogą taki film chyba nigdy nie powstanie w Polsce. Przy wszechobecnym kościele katolickim, nadętej polityce i politykach niezmiernie sierioznych, bez szczypty dystansu do siebie i przy mentalnej konstrukcji Polaków nie ma szans. A w Ameryce opanowanej przez hipokryzję mógł.
Też chyba coś dla Freuda.
Film skończył się łopatologicznie, po hollywodzku i bardzo dobrze. W każdym z nas tkwi małe dziecko, więc fajnie było, ot tak po prostu, cieszyć się i bawić.
NIEDZIELA (12.05)
No i dzisiaj przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.
Po drodze wyliczyłem, że takich moich lub naszych powrotów do Naszego Miasteczka pozostało pięć, może sześć. Więc jak wszedłem do mieszkania po 19. dniach nieobecności kolejny raz oniemiałem z zachwytu, a potem to już tylko jękoliłem.
- Takie mieszkanie, takie mieszkanie... - wzdychałem. - Nigdy już w czymś takim mieszkać nie będę.
- A ja się cieszę, że dane mi, nam, było w takim mieszkaniu przez dwa lata mieszkać. - I nigdy o tym nie zapomnę. - bardzo poważnie i dobitnie stwierdziła Żona.
Ja też tak uważam, ale...
Przez dwie trzecie podróży padał deszcz, więc "oczy za kierownicą" zamykały się same.
- Zwłaszcza że na postoju zjadłeś pyzy na parze i sernik, a po glutenie chce się spać. - Żona wsadziła swoją szpilę.
A sama rączo pobiegła na którejś stacji benzynowej (teraz to są już chyba paliwowe), żeby kupić sobie puszkę Red Bulla, a na następnej kolejną, bo przy podróży w taką denną pogodę świetnie jej robią, chociaż jej szkodzą. To ja zamówiłem puszkę zimnej Coca-Coli, a potem drugą. Bo też w podróży w tak dennych warunkach dobrze mi to robi, chociaż według Żony na pewno szkodzi. Ale według mnie nie.
Oboje używamy tych świńskich używek dwa, trzy razy do roku i to tylko w podróży. Taki dziwny mechanizm, który akurat jest skuteczny.
Ja na wszelki wypadek, między dwiema colami, przespałem się w samochodzie jakieś 10 minut, więc potem wyspany i wypoczęty jechałem z prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że nastała piękna pogoda i na ostatnim odcinku zrobiliśmy sobie taką wakacyjną wycieczkę po pięknych terenach. A może nawet piękniejszych, bo wszędzie dominowała świeżutka, jasna zieleń.
W sumie podróż trwała prawie 7 godzin, ale po niej jeszcze długo nie kładliśmy się spać, żeby pobyć w naszym mieszkaniu.
PONIEDZIAŁEK (13.05)
No i kolejny po podróżowy (po podróżny?) dzień adaptacyjny.
Musiałem w ciągu dnia trochę odespać. Dawniej popołudniowe drzemki były na porządku dziennym, teraz są rzadkością. Ale skoro wstałem dzisiaj o szóstej rano?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał dwa smsy. Więc jednak po majówce się ożywił. A już zacząłem się martwić.
Mam 68 lat i 161 dni.
WTOREK (07.05)
No i wybory do Parlamentu Europejskiego zbliżają się wielkimi krokami.
Nie ma takiej opcji, żebyśmy z Żoną nie głosowali. Głosujemy zawsze!
W dniu wyborów (niedziela, 26 maja, godz. 07.00-21.00; dodatkowo Dzień Matki) będziemy w Metropolii. Wiemy, jako doświadczeni Wyborcy-Nomadzi, że coś z tym trzeba zrobić.
Zadzwoniłem więc wczoraj do naszej gminy, to znaczy tej od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani, to znaczy do Powiatu.
Miła pani w sekretariacie UMiG (tutaj wszyscy urzędnicy są mili i chętni do pomocy) poinformowała mnie, że to trzeba rozmawiać z Panem Sekretarzem, ale dzisiaj już go nie ma, to proszę zadzwonić jutro.
- A o której godzinie? - wolałem dopytać.
- Nooo... o wpół do dziewiątej powinien być.
Zadzwoniłem dzisiaj o wpół do dziewiątej. Był. Wyłuszczyłem mu problem.
- Więc co mam zrobić, żeby głosować?
- To powinien pan głosować przez pełnomocnika.
Ale za chwilę się z tego wycofał, bo wspólnie ustaliliśmy, że:
a) nie jestem wyborcą, który najpóźniej w dniu wyborów ukończy 75 lat,
b) nie posiadam orzeczenia o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności (przy czym nie wnikaliśmy, czy owa niepełnosprawność dotyczy strony fizycznej, psychicznej, czy obu jednocześnie, bo jeśli chodzi o psychiczną, to mógłbym takie orzeczenie załatwić z dopiskiem znaczna, ale tego już panu nie mówiłem).
- To musi się pan dopisać do rejestru wyborców tam, gdzie pan będzie mógł głosować.
Natychmiast zadzwoniłem do pani kierownik Rejestru Wyborców Urzędu Miasta naszej Metropolii, a więc żarty się skończyły. Wyłuszczyłem jej problem.
- To co mam zrobić, żeby głosować?
- Musi pan pojechać do swojego urzędu gminy i pobrać zaświadczenie, które panu umożliwi głosowanie tam, gdzie pan będzie obecny w dniu wyborów. - Oczywiście po wcześniejszym dopisaniu się do rejestru wyborców. - chyba powoli zaczęła wątpić w moją sprawność intelektualną.
- Proszę pani! - Ale ja do czasu wyborów nie będę obecny w swojej gminie.
- To gdzie pan mieszka?
Tu mnie lekko przytkało, bo co miałem odpowiedzieć na tak proste pytanie?
- Nooo..., w Naszej Wsi. - wyjąkałem mając w głowie burzę myśli.
- To proszę wziąć to zaświadczenie ze swojej gminy. - pani powtórzyła wyraźnie mnie nie słuchając.
- Ale proszę pani! - Do czasu wyborów moja stopa nie stanie, moje ciało nie znajdzie się w mojej gminie. - uważałem, że "wezmę ją" dowcipem, w moim przekonaniu lotnym.
Pani kompletnie nie zareagowała.
- No, ale przecież gdzieś pan będzie przebywał w dniu wyborów?
- No właśnie mówiłem, że w Metropolii. - A co to znaczy przebywał?
Wydawało mi się, że wiem, co to oznacza, ale wolałem się upewnić, co przez nie rozumie urzędnik, zwłaszcza przed wyborami.
- No przecież to jest takie miejsce, gdzie pan śpi, wychodzi do pracy... - czułem wyraźnie, że pani jest już przekonana, że powinienem załatwić sobie orzeczenie o znacznym (nawet nie umiarkowanym - dop. mój) stopniu niepełnosprawności.
- A tak. - Mam takie miejsce! - ucieszyłem się.
- No. - usłyszałem ulgę w jej głosie. - A zameldowanie w dowodzie pan ma?
- Tak! - odparłem stanowczo czując, że zmierzamy do finiszu, do rozwiązania.
- To świetnie! - pani się ucieszyła.
- To mam przyjść do pani do pokoju 224 na II. piętrze?
- A skądże! - gwałtownie zaprotestowała zaskoczona moim precyzyjnym i niespodziewanym namierzeniem jej osoby i mając na uwadze wcześniejszy etap rozmowy. - Proszę pójść do Centrum Obsługi Mieszkańców na parterze. - Może pan sprawę załatwić jeszcze w dwóch innych urzędach w Metropolii. - Tam, gdzie jest panu wygodniej.
I podała mi adresy i godziny urzędowania.
Na koniec powtórzyła wolno i dużymi literami:
- W CENTRUM OBSŁUGI MIESZKAŃCÓW PROSZĘ MIEĆ ZE SOBĄ DOWÓD OSOBISTY, PODAĆ ADRES PRZEBYWANIA I POWIEDZIEĆ, ŻE CHCE SIĘ PAN DOPISAĆ DO REJESTRU WYBORCÓW.
Więc już wszystko wiem, a nawet więcej. Bo niespodziewanie dla siebie nauczyłem się rozróżniać: Zameldowanie - Zamieszkanie - Przebywanie. I o głosowanie jestem spokojny.
Wybory wyborami, ale jak w poprzednim wpisie wspomniałem, w środę w tamtym tygodniu do Naszej Wsi zawitało Zagraniczne Grono Szyderców z dwójką swoich ukochanych i energetycznych dzieci. Sprostanie tej wizycie jest znacznie większym wyzwaniem, niż "zorganizowanie sobie" wyborów do Parlamentu Europejskiego. Trzeba było w dwa dni wszystko umiejętnie pogodzić - apartamenty, ping-ponga, koszenie trawy, szczapki, kartony, gry, wódkę, grilla, wycieczkę na lody.
Najpierw gwałtem musieliśmy z Żoną przygotować dwa apartamenty, bo była zmiana gości. Potem Żona wespół z rodzicami zajmowała się dziećmi, a ja naciąłem kartony do rozpalania - zapas gdzieś do września, października i narąbałem górę szczapek - powinno wystarczyć do grudnia. W przerwach grałem w ping-ponga z EmWnukiem, co, biorąc pod uwagę jego umiejętności i jego niczym niezachwianą wiarę w siebie, pod kątem mojego wysiłku można by porównać do narąbania dwóch kopiastych taczek szczap. Wynik meczów był remisowy - 2:2.
Pogoda weekendowo-majowa dopisała idealnie, ale drobna zdrada polegała na tym, że kilka razy króciutko popadało, więc musiałem polować na moment, aby trawa wyschła, żeby ją skosić i żeby w tym czasie nie było gości. Łażenie przy nich z warczącą kosiarką zabiera mi całą przyjemność. Czuję się wtedy jak burak, który zabiera im świętość tego miejsca - ciszę.
Polowanie się udało. Widząc pięknie skoszony trawnik, górę kartonów i szczap i czując, jak jestem zharowany, wreszcie poczułem się, jak u siebie. Jak prawdziwy gospodarz. I wtedy można było grillować.
W czwartek, nie wiadomo skąd i jak, pojawił się pomysł, nie mój(!), że może EmWnuk zostanie z nami do naszego wyjazdu do Metropolii, czyli do soboty. Pomysł ten szybko ewoluował i eskalował w kierunku pozostania całego Grona Zagranicznych Szyderców, więc zaprotestowałem. Argumentowałem, że umowa była do piątku i że ja chciałbym przez chwilę poczuć Naszą Wieś taką jaką jest, czyli w ciszy, spokoju i nicnierobieniu po satysfakcjonującym zaharowaniu się.
I Grono to zrozumiało.
- No tak. - odparła Pasierbica. - Zwłaszcza, że znieczulenia już nie ma.
Miała na myśli Ogińskiego (Ogińską ?), która, eufemistycznie mówiąc, towarzyszyła nam przy środowym grillu. Muszę powiedzieć, że wódka ta powstająca na skutek cudownego procesu chemiczno-fizycznego, mimo że z ziaren kukurydzy, może stać się poważną konkurencją dla mojej Luksusowej, która powstaje na skutek tych samych procesów, ale z ziemniaka.
A Q-Zięć oświadczył wprost, że on to rozumie, wie, jak to jest i że w piątek wyjadą.
W piątek od rana zaczęły mnie żreć wyrzuty sumienia, więc zrobiłem woltę i zaproponowałem, wprowadzając zamieszanie, żeby zostali. Ale byli konsekwentni.
Gdy wyjechali, zapadła cisza. Ubrałem się adekwatnie do lekkiego chłodu i wietrzyka, wziąłem butelkę Pilsnera Urquella i poszedłem z Sunią na Magic Łąkę.
Blisko godzinę siedziałem na pieńku w równowadze (Ogiński był już dawno za mną), popijałem, patrzyłem, słuchałem, odczuwałem wiatr i słońce i wąchałem. Ile zmysłów? I nie myślałem.
Sunia robiła to samo - leżała przy mnie na trawie i tylko od czasu do czasu bardziej zadzierała łeb z ogromnym nochalem intensywnie łowiącym to, co przynosił wiatr.
W sobotę wracaliśmy do Metropolii.
Tuż przed ostatecznym wsiadaniem do auta i "odtrąbieniem" coś mnie tknęło i ostatni raz zajrzałem do oczyszczalni ścieków. A to jest newralgiczne miejsce Naszej Wsi, jeśli chodzi o tak zwane odpady płynne.
Nie byłoby takim, gdybyśmy my, właściciele, byli jedynymi użytkownikami, a raczej dawcami odpadów. Ale są goście. Mili, kulturalni, kumaci, intelektualnie sensownie rozwinięci. Więc w przytkanej oczyszczalni "znajduję" podpaski, waciki, szmatki, gąbki do zmywania naczyń, torebki foliowe, kapsle, zakrętki, prezerwatywy i inne niezidentyfikowane obiekty, na identyfikację których często nie mam ochoty.
Oczywiście mówimy gościom, że proszę wrzucać do sedesów tylko papier toaletowy. Z biegiem lat informację tę zmodyfikowałem mówiąc najpierw proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, by po kolejnych latach przejść do informacji proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików, szmatek, gąbek do zmywania naczyń, torebek foliowych, kapsli, zakrętek, prezerwatyw i innych. Oczywiście przy tym wymienianiu jestem czujny i zestaw modyfikuję w zależności od składu gości, płci i wieku. Jest to jednak dosyć skomplikowane. Więc uważam, żeby nie powiedzieć:
- Proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików,... - a przede mną stoi mężczyzna, gość, singiel. Bo jeśli stoi dwóch, to waciki i prezerwatywy mogę spokojnie wymienić.
Albo:
- Proszę..., i prezerwatyw... - a przede mną stoi para dziadków, na oko grubo po siedemdziesiątce, z dwójką kilkunastoletnich wnuków, wiadomo że dobrze internetowo, a może i w realu wyedukowanych. Więc może wyjść głupio. Najprościej jak są pary w przedziale wiekowym 20-50 lat. Tylko nie wiem, czy tutaj na pewniaka "łapie się" prezerwatywa, bo tak do końca to się nie znam.
Czasem tylko się zdenerwuję i tłumaczę gościom, że jak tak będą robić, to wszyscy, i oni, i my, bo oczyszczalnia jest jedna, wspólna, BĘDZIEMY MIEĆ PRZESRANE! I ewentualnie macham im przed oczami świeżo (nomen omen) wydobytym "znaleziskiem". Ale tego ostatniego Żona kategorycznie mi zabrania. A szkoda, bo widywałem fajne miny, zwłaszcza u pań.
Sumarycznie do takiego stanu rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić i traktować go jako jeden z elementów naszej pracy - czyszczenie szamba. A efekty wizualne, węchowe i nawet słuchowe (takie chluuup) nigdy, jako chemikowi, mi nie przeszkadzały. Jestem na to kompletnie odporny, więc Żona oczywiście w takich razach wysyła mnie na pierwszą linię frontu.
No więc oczyszczalnia była przytkana. "Odtrąbienie" trzeba było odwołać i zabrać się do roboty.
Tak mam już obcykany proces przetykania, że nawet się do tej pracy nie przebierałem. "Uderzyłem" w dwa newralgiczne miejsca, wydobyłem, co trzeba, porządnie wypłukałem wodą pod ciśnieniem i po dwudziestu minutach mogliśmy jechać. (tekst, jak z Pamiętnika Młodej Lekarki Ewy Szumańskiej z Janem Kaczmarkiem - będąc młodą lekarką na rubieży...; ...przyszedł do mnie pacjent...; ...zaszyłam catgutem...)
Jeszcze tylko ostatni raz rzuciłem okiem na biało-czerwoną flagę, która zostanie zdjęta dopiero 10. maja i wyruszyliśmy w drogę.
Nawet w zamkniętej przestrzeni samochodu nie było czuć ode mnie charakterystycznego w takich przypadkach smrodu, który lubi zagnieździć się zwłaszcza we włosach i w brodzie. Z punktu widzenia fizyki jest to łatwe do wytłumaczenia. Więc już w Nie Naszym Mieszkaniu szczególnie te miejsca mocno szorowałem, nawet trochę na wyrost, bo o 17.30 czekało nas wielkie wydarzenie.
Hel, pospołu z Helą, zaprosił nas na imprezę z okazji swoich 50. urodzin. Więc moje nadgorliwe zachowanie było w pełni na miejscu.
Byli goście z różnych stron Polski. W sumie, łącznie z Helowcami, 20 osób.
Najpierw spotkaliśmy się w knajpce na, jak to określił Hel, małe co nieco. Ja skorzystałem z okazji i z alibi i zjadłem sobie pierogi ruskie, kołduny i ziemniaki, oczywiście z obfitymi dodatkami.
Hela była niezwykle przejęta sytuacją, dbała o nas jak kwoka o pisklęta, wszystkich nas wzajemnie przedstawiała i zachwalała, opowiadała historyjki, jak się poznaliśmy i ile czasu się już znamy. Jest dla mnie oczywiste, że Hel również się przejmował, ale po nim tego nie było widać (ciągle to samo: żeby to chociaż było wiadomo, panie, czy to na poważnie, czy na jaja). Mowę ciała Heli można czytać, jak otwartą księgę, a z Helem jest bardziej skomplikowanie. Często trzeba mu się uważnie przyjrzeć, skoncentrować, żeby wiedzieć, czy nie robi jaj. Ale "bardzo poważnie" pilnował ruchu gości i zaganiał spóźnialskich na właściwe miejsca.
My z Żoną doskonale wiemy, co oznacza takie przedsięwzięcie. Ogrom pracy organizacyjnej i logistycznej. Nad tym goście się przeważnie nie zastanawiają i nie pochylają, bo przecież o czym tu mówić, skoro widać, że wszystko jest ok? Więc się bawmy.
A tu trzeba było wszystko wymyślić, zaplanować i wielokrotnie przedyskutować. Potem obdzwonić gości i ustalić JEDEN(!) termin spotkania pasujący wszystkim. A potem to, być może, wielokrotnie zmieniać, bo... I znowu telefonować, tłumaczyć i się użerać. Następnie zarezerwować lokale, przemyśleć menu lub sposób nakarmienia gości i już w trakcie być do dyspozycji każdego tak, żeby czuł się tym jedynym i wybranym. I ta stała towarzysząca myśl żeby się wszyscy dobrze bawili. I fajnie byłoby przy tym samemu się dobrze bawić.
Więc Helowcy stanęli na wysokości zadania.
Po nakarmieniu gości całą grupę przeflancowali do muzycznego klubu, który "preferuje mocne gitarowe brzmienie", gdzie miały dominować music i luz. I tak było.
Najpierw odbył się koncert(?) (występ(?)) pod hasłem Tribute to Jimi Hendrix. Dwie gitary, perkusja i wokal. Czy trzeba mówić, że było mocne gitarowe brzmienie? I że było super?
Ale widownia, mimo godziny, było nie było 20.00-21.00, nie dopisała. Większość jej stanowiła grupa Helowców, a średnia wieku wszystkich mogła wynosić ok. 45 lat, przy czym na jednym biegunie byłem ja, a na drugim jakaś para dwudziestolatków. A potem, z biegiem czasu, średnia gwałtownie spadała w miarę przybywania młodych ludzi zgodnie z ofertą klubu "...w piątki i soboty oferowana muzyka przyciągać może osoby mające upodobania w różnych nurtach muzycznych...". Ładnie powiedziane.
Oczywiście disco polo nie było, ale pewnej "sieczki wyższych lotów" można było sobie darować. Rozumiem jednak, że z czegoś trzeba żyć.
W kolejnych wyjściach na parkiet (?) (cholera wie, jak w takim klubie wszystko się teraz nazywa), obserwowałem pewne zjawisko. Byłem w stanie je zdefiniować, mimo iluś wypitych Pilsnerów Urquelli i przemycanych przez Hela zdradzieckich płynów w małych kieliszkach, jako proces odwrotnej proporcjonalności, a temat mógłby brzmieć Zbliżanie się do północy a wiek obecnych w klubie, w tym tańczących.
W okolicach północy, kiedy parkiet praktycznie został opanowany przez dwudziestolatków i przez Hela, poszedłem do bufetu zamówić herbatę. Oczywiście młody barman wysłuchawszy skrupulatnie zamówienia i kiwając ze zrozumieniem głową, natychmiast o mojej herbacie zapomniał. Musiał przecież podawać piwo młodym spragnionym. W końcu, gdy ją otrzymałem po delikatnym przypomnieniu się, nie przewidziałem jednej rzeczy. Musiałem z nią dotrzeć do naszej salki, którą Helowcy zarezerwowali dla swoich gości na wyłączność. A po drodze był parkiet z młodymi pląsającymi laskami. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, ale to było trudne, jeśli się lawiruje usiłując nie doprowadzić do katastrofy. I musiałem wytrzymać wzrok kilku pięknych par oczu, które z wyrozumiałością przenosiły wzrok z filiżanki ziółek na moje siwe włosy. A przecież nie mogłem się tłumaczyć, że jestem osobą odpowiedzialną i że więcej już nie mogę pić Pilsnerów Urquelli i zdradzieckich płynów, bo jutro, w niedzielę, w pełnej formie fizycznej i intelektualnej, o 11.00 muszę być w pracy, czyli Szkole.
Z tego też powodu o pierwszej w nocy z Żoną się ulotniliśmy. Jak to się u nas mówi, po angielsku.
Muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach.
W klubie Pilsner Urquell był niedostępny. Więc dlaczego mogłem go pić?
Otóż ten zdawałoby się drobiazg świadczy o ogromie wysiłku, jaki włożyli Helowcy, w przygotowania. Jak wszystkie szczegóły zostały przemyślane i dopracowane.
Pilsner Urquell był, bo dotransportował go tam Hel.
- Weź odłóż sobie od razu kilka butelek, bo potem nie będziesz miał. - Wypiją! - od razu na początku się mną zaopiekował.
To zczaiłem kilka sztuk gdzieś w rogu, pod stolikiem przy ścianie i mogłem być spokojny.
A druga to fakt, że impreza była dla nas dużą odskocznią od naszej codzienności i psychicznym wypoczynkiem. Poznaliśmy fajnych ludzi, a o niektórych możemy powiedzieć, że "grają na tej samej fali". To może się jeszcze kiedyś z nimi spotkamy.
Po różnych rozmowach zorientowaliśmy się, że tylko nas, jak na razie, spotkał zaszczyt obejrzenia, przebywania i podziwiania domu w HeloWsi.
Helowcy przenieśli się tam zainspirowani nami i Naszą Wsią, co zawsze podkreślają.
Dom jest nieduży, idealny dla dwóch, trzech osób, a wnętrze, zielona i zadrzewiona działka oraz aura przypominały nam nasz Biszkopcik, z czasów sprzed Naszej Wsi, kiedy mieszkaliśmy na peryferiach Metropolii. Wokół są tereny, po których można bezkarnie włóczyć się z psami.
Helowcy przemyśleli wszystko, ale wszystkiego przewidzieć się nie da.
Nie wpadli na to, bo jaki normalny człowiek mógłby o tym pomyśleć, że wokół ich terenów rozgrywają się zawody kolarskie. I na takie natknęliśmy się jadąc do nich z pierwszą wizytą.
Umówiliśmy się na niedzielę, 28. kwietnia, na 14.00. Dopisała piękna pogoda, samej jazdy czekało nas jakieś 35-40 minut, więc w świetnych nastrojach wyruszyliśmy spod Nie Naszego Mieszkania.
Gdy mieliśmy jakieś 2,5 km do celu, oczom naszym ukazał się policyjny radiowóz stojący "na szklankach" w poprzek drogi i blokujący możliwość skrętu w prawo lub w lewo. Obok stała grupa lokalsów.
W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakiś wypadek. Wysiadłem i podszedłem do grupki gapiów, żeby zasięgnąć języka.
- Przepraszam panowie. - A co się stało?
- Nic. - popatrzyli na mnie, jakbym się zerwał z choinki.
- To dlaczego droga jest zablokowana?
- Wyścig. - Jakieś mistrzostwa Polski, czy coś. - dalej patrzyli na mnie. Że też gość wybiera się w drogę i nie wie o takich oczywistościach.
I rzeczywiście. Jak na zawołanie, ze stromej górki zjechał ze świstem cały peleton mocno wirażując, przeleciał przed naszymi nosami i zniknął za zakrętem. I cisza. Dalej nic się nie działo.
Podszedłem do radiowozu.
Za kierownicą siedział młody policjant posilający się kanapką, a obok policjantka.
- Przepraszam, czy zna pan jakiś objazd do HeloWsi?
Policjant szybko i głośno przełknął kęs, żeby mi odpowiedzieć.
- Droga w lewo i w prawo do godziny 18.00 jest zamknięta!
- Ale ja się nie pytam pana, czy droga jest zamknięta, bo to widzę! - lekko się wydarłem nie ukrywając swojego wkurzenia. - Tylko czy zna pan jakiś objazd do HeloWsi?!
Szybko przełknął kolejny kęs, który zdążył ugryźć uznając, że pierwszą odpowiedzią załatwił sprawę.
- Ja nie jestem stąd. - Jestem z Metropolii.
Wróciłem do lokalsów.
- Panowie, czy znacie jakiś objazd do HeloWsi?
- Eee... - odezwał się jeden. - To musi pan ...eee... zawrócić i potem ...eee. - Zenek weź wytłumacz panu, bo ty to zrobisz lepiej! - machnął ręką do kolegi.
Zenek wytłumaczył, jakby był profesjonalną nawigacją i tylko z tego żył.
Zawróciliśmy.
Jechaliśmy pięknymi drogami po nieznanych nam terenach, by w końcu wjechać w las i na jego końcu zobaczyć kolejny radiowóz stojący w poprzek i blokujący wjazd na "naszą" drogę. Tym razem miejsca pilnował jakiś młody w mundurze szeregowca i jakaś szarża z dwiema gwiazdkami.
- Proszę pana. - zwróciłem się do szarży. - Musimy dojechać do HeloWsi, a to już jest bardzo niedaleko.
Dodając niedaleko wydawało mi się, że go w ten sposób zmiękczę.
- Nigdzie pana puścić nie mogę! - Jest wyścig.
- To wiem! - zacisnąłem zęby. - A gdybym musiał się dostać do konającej matki, to co miałbym zrobić?! - Nie mógłbym pojechać?! - Toż to jest paranoja!
- To nie do mnie. - Proszę się zwrócić do organizatorów.
Ale za chwilę trochę zmiękł.
- Mogę was puścić, ale tylko w jednym kierunku. - I to za chwilę, jak przejedzie peleton. - A tam na dole stoi kolejny patrol, to powiedzcie, żeby was dalej puścili.
Jakiś tubylec obserwujący wyścig zdążył jeszcze wytłumaczyć, jak dalej jechać i za chwilę wolno ruszyliśmy za znikającym peletonem.
Na dole, na rozwidleniu dróg, stał radiowóz i blokował wjazd na naszą upragnioną drogę. Dwóch szeregowych sympatycznych policjantów usłyszawszy co i jak wręczyli nam mapkę z trasą wyścigu, objaśnili, jak jechać i kazali przecisnąć się między ich autem a murem.
- Zmieścicie się.
Cali szczęśliwi, że to już koniec objazdów, zmieściliśmy się.
Główną drogą dojechaliśmy do rozwidlenia w kształcie litery Y chcąc skręcić w lewo. Na czubku rozwidlenia stał radiowóz, a na nim opierała się jakaś jednogwiazdkowa szarża w postawie znudzono-nonszalanckiej z założonymi rekami.
Podjechałem najbliżej jak się dało i ujrzałem bezsłowną arogancję i butę pana policjanta.
- Czy mogę skręcić tutaj w lewo, bo jedziemy do znajomych?
- Nic nie słyszę! - odparł arogancko nie zmieniając postawy i dając mi do zrozumienia, że do pana władzy należy grzecznie wysiąść z samochodu i się pofatygować, bo pan władza nie podejdzie.
Oczywiste było, że wszystko słyszał, żłób jeden.
Wysiadłem i ponownie zapytałem, czy mogę skręcić w lewo.
- Nie, bo droga jest zamknięta.
- Proszę pana, ja wiem, że jest wyścig, ale stąd mamy raptem 300 m, a na dole policjanci z poprzednich patroli powiedzieli nam, że będziemy mogli dojechać. - nerwy miałem napięte jak postronki. - Żona również.
- Nie mogę pana puścić! - Proszę zostawić samochód i pójść na piechotę.
- To ja tutaj mam zostawić auto, żeby potem mi je ukradli lub zniszczyli?! - A poza tym gdzie niby tutaj miałbym zaparkować? - W rowie! Na zakręcie?!
- To nie moja sprawa! - A gdzie zaparkować, to powinien pan wiedzieć! - Zgodnie z przepisami. - Przecież ma pan prawo jazdy.
- To jest wielka paranoja, żeby się tak nawzajem nie szanować, nie szanować kierowców i mieszkańców i doprowadzać do paraliżu życia! - wydarłem się.
- To nie do mnie, tylko do organizatorów! - A poza tym proszę na mnie nie krzyczeć, bo nie jest pan moim ojcem!
Nie mogłem mu oddać dociekając głośno aha, to rozumiem, że pański ojciec na pana krzyczy(-ał)i dlatego jest pan teraz taki nieżyczliwy i nieużyty (swoją drogą ciekawe wielopłaszczyznowe spostrzeżenie), więc tylko głośno powiedziałem:
- Szkoda, że jest pan taki nieżyczliwy i nieużyty, i że nie ma w sobie woli, żeby pomóc, ot tak po ludzku.
Pojechaliśmy w prawo.
Już byłem gotów dzwonić do Helowców, że nie możemy do nich dojechać i że odwołujemy nasze spotkanie, gdy za jakieś trzysta metrów pojawiła się skromna asfaltowa dróżka, w którą wjechaliśmy w lewo, by za 500 m być w HeloWsi.
Triumf!
Krętymi dróżkami dojechaliśmy do "centrum" do głównej asfaltowej drogi. Już był w ogródku, już witał się z gąską, a tam radiowóz i szarża dwugwiazdkowa. Tym razem o miłej powierzchowności.
Nie wysiadając z samochodu zapytałem:
- Proszę pana, czy możemy skręcić w lewo i za chwilę w prawo, jakieś sto metrów, bo jedziemy do znajomych?
I podałem nazwę ulicy.
- Niestety nie mogę was puścić pod prąd wyścigu. - odparł z uśmiechem.
- A to przyłapałem pana! - To znaczy, że z prądem pan może?
Chwilę odczekał, bo musiał się wewnętrznie wyśmiać. Na zewnątrz starał się zachować powagę szarży, ale oczy mówiły wszystko.
- No dobrze, puszczę was, ale jak przejedzie wyścig.
- Aha, to znaczy, że jak przejedzie wyścig za pół godziny, to my tutaj będziemy kwitnąć tyle czasu?
Znowu się wewnętrznie wyśmiewał.
- No dobrze, jedźcie. - dodał z uśmiechem.
Kolejny tubylec wytłumaczył, że zaraz za dwieście metrów skręćcie w lewo i polnymi drogami dojedziecie od tyłu.
Dojechaliśmy cali roztrzęsieni. Nawet dobrze się nie przywitaliśmy, bo najpierw musiałem gwałtownie z siebie wyrzucić w niewybrednych słowach moją opinię o tym jednogwiazdkowym żłobie. A potem zapytałem Hela:
- Masz Pilsnera Urquella?
- Nie, nie mam.
- Jak to nie masz?! - oczywiście myślałem, że robi sobie jaja. - To ja specjalnie nie wziąłem ze sobą ani jednej flaszki, bo nie będę przecież woził drzewa do lasu, a ty nie masz?!
Żona widząc moje zachowanie popatrzyła na mnie dziwnie.
- Przecież ty masz w bagażniku dwa kartony Pilsnera Urquella! - Myślałam, że żartujesz?!
Patrzyłem na nią oszołomiony, jak na cudotwórcę (cudotwórczynię?). Zaczęło do mnie docierać. Przecież ja nie wypakowałem bagażnika po słynnej biedronkowej akcji 4 w cenie 3 - każde piwo, o której wtedy natychmiast doniosłem właśnie Helowi i Koledze Inżynierowi, czyli osobom, które piją Pilsnera Urquella z należnym mu szacunkiem.
Rzuciłem się do auta pokazując Heli i Helowi dwa kartony i dokumentując tym mój stan najwyższego wzburzenia. Bo skoro mogłem zapomnieć o czymś takim...
Hela, przejęta od samego początku naszymi komplikacjami z dotarciem, przejęła się jeszcze bardziej.
- No tak, tutaj niestety wyścigi zdarzają się dość często. - stwierdziła z zafrasowaną miną jakby tłumacząc się i pocieszając.
Ale potem gospodarze i atmosfera domu zrobili swoje. Do Nie Naszego Mieszkania wracaliśmy w bardzo dobrym nastroju. A po wyścigu nie było śladu. Tylko wspomnienie.
Wnioski z podróży (a jak wiadomo podróże kształcą):
1) Nie poddawać się i dążyć wytrwale do celu,
2) W każdym przypadku, tu przy wyborze domu, wszystko analizować zdając sobie sprawę, że i tak wszystkiego się nie wymyśli, co cię może zaskoczyć i że to coś zaskoczy cię na pewno,
3) Wszystko zależy od ludzi,
4) Sprawdzać, czy w niedzielę, w której się podróżuje, nie ma po drodze wyścigów, maratonów, festynów, procesji, protestów, itd.
5) Szarża dwugwiazdkowa jest mniej awanturująca się.
Czyli same banały, no może z wyjątkiem pkt 5, do którego treści uzurpuję sobie prawa autorskie.
Można się uczyć i wyciągać wnioski po błędach, ale i tak zawsze spadnie na człowieka w którymś momencie jakaś dziwna niemoc związana z inteligencją. Bo jak wytłumaczyć taki fakt?
W naszych wieloletnich podróżach pomiędzy Metropolią/Naszą Wsią a Naszym Miasteczkiem/Dzikością Serca szerokim łukiem omijaliśmy Inną Metropolię, bo wiadomo - korki. Aż któregoś razu, właśnie w niedzielę, stwierdziliśmy A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było maraton. Postój, blokady, korki, paraliż.
Więc pomni doświadczeń przez kolejny rok omijaliśmy Inną Metropolię szerokim łukiem, by dokładnie za rok, w niedzielę stwierdzić A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było...
Nadal omijamy Inną Metropolię szerokim łukiem, ale już piękną obwodnicą. Bo lata lecą i panta rhei.
SOBOTA (11.05)
No i dzisiaj byłem w Szkole.
Miałem spotkanie z Księgową II.
Nasza współpraca wygląda coraz lepiej. Jak zwykle potrzeba czasu, żeby zafunkcjonowały pewne mechanizmy. Dotyczy to każdych zawodowych sytuacji, więc księgowych również.
Ponieważ jednak jeszcze się mało znamy, a ona nie czuje do końca specyfiki szkoły, na przełomie marca i kwietnia zaparłem się, że sprawę faktur VAT i jego zapłaty przeprowadzę sam. Czyli, robiąc to po raz pierwszy i nie znając się na tym, wlazłem, jak klasyczny samobójca, między młot a kowadło. Wiedziałem tylko, zresztą jak wszyscy, że z VATem fiskus żartować nie lubi i jego poczucie humoru w skali 0-10 wynosi minus dziesięć. Całkiem, jak moje przy meczach polskiej reprezentacji, więc nawet ten bezduszny twór rozumiem.
Szkoła podmiotowo jest zwolniona z VATu w zakresie swoich podstawowych usług, ale jeśli będzie świadczyć inne, WACIK trzeba odprowadzić (parafrazując dziadka z rodziny Poszepszyńskich: Kosztowało to 50 zł z WATĄ, trzask-prask, panie, i po wszystkim!).
Dwie faktury, jakie wystawiła Szkoła w okresie przejściowym, czyli w okresie zawirowań przy zmianie księgowych, za świadczenie "innych" usług, miały podane tylko jedno konto do zapłaty, ogólne, bez konta VAT na stałe przypisanego do każdej firmy. Więc kontrahenci przelali całą należność na to jedno.
Zbliżało się 25. kwietnia, ostateczny termin odprowadzenia WATY.
Dzień wcześniej, żeby nie na ostatnią chwilę, zabrałem się wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu do roboty.
Stwierdziłem, że skoro Szkoła ma konto VAT, to z niego trzeba odprowadzić należność. Ale na nim stan środków wynosił 0,00 PLN. Postanowiłem odpowiednio zasilić z ogólnego.
Spróbowałem raz - nic. System banku odmówił. Spróbowałem drugi - to samo. Trzeci - bez zmian.
Za każdym razem na czerwono zapalała się informacja operacja niemożliwa.
To postanowiłem zapłacić WATĘ z ogólnego. W końcu chyba chodzi przede wszystkim o to, żeby fiskusowi odprowadzić to, co należne.
W proponowanych, podsuwanych natrętnie przez bank opcjach nigdzie nie mogłem znaleźć formatu VAT7. Same PITy i CITy. Próbowałem tędy i owędy, aż w końcu system się zawiesił i nie reagował na moje żadne próby. Musiałem go wyłączyć z buta. Nawet się nie zdenerwowałem, bo przecież miałem jeden dzień w zapasie.
Następnego dnia o 09.00 zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.
- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie,
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Cały czas myślałem, że usłyszę polecenie pasujące do mojej sytuacji, więc uwagę miałem napiętą niczym postronki. Ale nic z tego. Lekko znużony usłyszałem:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem, by po 2. minutach usłyszeć:
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Rzuciłem się gwałtownie i wybrałem.
- Jesteś... 119. - informował ten sam automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś. Po czym następowała muzyczka świadcząca o tym, że jestem na linii i w kontakcie.
Po 15. sekundach:
- Jesteś 118, i muzyczka,
- Jesteś 117, muzyczka - 116, muzyczka i nagle -114, co znacznie mnie ożywiło.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka, 90, i cisza! Połączenie zostało przerwane.
Złapałem telefon i naprzemiennie zacząłem drzeć się halo!, halo! i tłuc nim o drugą dłoń, żeby może wewnątrz coś styknęło. Ale bezduszne cyfrowe bydlę nie zareagowało. Jak może zareagować, skoro w swoich bebechach ma same układy scalone, tranzystory i ani jednej porządnej lampy elektrodowej, bo za duża. Miniaturyzacja!, psia mać.
Dawniej w 40. kilogramowym telewizorze lampowym, jak znikał obraz, bo coś nie stykało, człowiek wiedział, w które miejsce w obudowie walnąć z pięści, by za chwilę dalej przez kolejne 0,5 godziny móc spokojnie oglądać program. Teraz nie ma się żadnego wpływu.
Zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.
- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie.
Nie czekając, wycwaniony, od razu wybrałem 0 czekając na połączenie z konsultantem.
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Zrezygnowany czekałem na:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem znowu.
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Spokojnie wybrałem.
- Jesteś... 117. - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś.
- Jesteś 116, i muzyczka,
- Jesteś 115, muzyczka - 112(!), muzyczka.
Zabrałem się za sprawdzanie dzienników.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka, - 90, muzyczka, trochę napięcia i - 89, muzyczka.
Spokojnie pracowałem dalej.
Przy - Jesteś 10, muzyczka, zacząłem się denerwować i rzuciłem dzienniki w jasną cholerę, by przy - Jesteś 2, muzyczka uzyskać ciśnienie 130/90, czyli takie, jakie zdołała mi kiedyś zmierzyć Teściowa w czasie zwycięskiego dla nas tie-breaku w półfinałowym meczu w siatkówce kobiet Polska - Rosja. A muszę powiedzieć, że jestem niskociśnieniowcem - standard 90/60.
- Jesteś 1 - i zanim z wrażenia pomyślałem o zejściu z tego świata, usłyszałem miły, realny głos kobiety, która przedstawiła się imieniem i nazwiskiem.
- W czym mogę pomóc?
- Proszę pani. - też się z wrażenia przedstawiłem, niedobrze, bo mieli mnie jak na widelcu. Ale trudno.
- Pierwszy raz chcę zapłacić VAT i...
- A to trzeba było łączyć się z VATem...
- Ale tam w zapowiedziach nic nie było o VACIE i...
- Łączę pana.
- Jesteś 27, muzyczka.
Szybko się zorientowałem, że muzyczkowe interwały są w VACIE znacznie dłuższe, bo widocznie sprawy poważniejsze.
Zabrałem się ponownie za dzienniki, by przy - Jesteś 5, muzyczka rzucić je w diabły.
Kolejna sympatyczna pani, przedstawiwszy się, zapytała W czym mogę pomóc?
Przedstawiłem się i ja. Co było robić?
- ... i mój system bankowy mi odrzuca z konta VAT, nie pozwala go zasilić, a na ogólnym w ogóle nie pokazuje symbolu VAT, tylko PIT i CIT.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 5 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuję za cierpliwość. - Proszę pana. - W tej sprawie musi się pan udać do oddziału swojego banku i wyjaśnić problem.
- A proszę pani, czy nie mogę wysłać należnego VATu z poczty?
- Czy pańskie pytanie brzmi Czy może pan wysłać vatowski przelew na poczcie?
- Tak.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 3 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuje za cierpliwość. - Proszę pana. - Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- To znaczy mogę na poczcie?
- Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- O, to dziękuję pani. - Bardzo mi pani pomogła.
Zrobiła się 11.00.
Stwierdziłem, że do mojego US nie mam co dzwonić, bo dopiero mieliby mnie na widelcu.
Postanowiłem więc zadzwonić do innego i rżnąć głupa.
Po krótkich to wybierz 2 i że wszystkie rozmowy są nagrywane odezwała się pani.
- A pan jest naszym płatnikiem? - z mety zapytała wysłuchawszy w czym rzecz.
- Nie. - rżnięcie głupa natychmiast się zakończyło, bo nawet ja wiem , że w następnej kolejności zapytałaby o mój NIP.
- To proszę dzwonić do swojego urzędu lub do Krajowej Informacji Podatkowej. - Podaję numery.
Powtarzałem za nią cyfry udając, że skrupulatnie zapisuję.
Postanowiłem, że po pracy pójdę na pocztę, tą hybrydową drogą gotówka/przelew wyślę VAT i co mi zrobią.
Zabrałem się ponownie do dzienników.
Pod koniec pracy postanowiłem jednak w komputerze spróbować jeszcze raz. I oczywiście to bydlę, czyli system bankowy, nagle pokazał mi różne symbole dotyczące VATu, więc mój VAT 7 natychmiast zapłaciłem i natychmiast wydrukowałem przelew. Co na papierze, to na papierze.
Ale czy to byłbym w stanie powtórzyć, nie wiem.
Całą historię opowiedziałem potem Księgowej II. Uzupełniła moją rozległą wiedzę uzyskaną tylko jednego dnia. Otóż:
- konto firmowe VAT jest święte, płatnik nic z nim nie może zrobić, w tym dysponować i obracać zawartymi tam środkami, nawet gdyby termin uregulowania należności względem fiskusa mijał za dwadzieścia dni. Zamrożone środki i dupa blada.
- póki co płatnik przy wystawianiu faktury nie ma obowiązku podawania dwóch kont - ogólnego i vatowskiego.
To się mocno uspokoiłem i nie przeszkadzało mi, że po całej opowieści Księgowa II dziwnie na mnie patrzyła.
Wieczorem namówiłem Żonę i poszliśmy pożegnalnie i relaksacyjnie do kina w Wielkiej Galerii. Film Niedobrani - komedia romantyczna z Charlize Theron (pochodzi z Afryki Płd, a cały czas myślałem, że z Australii) i Seth'em Rogen'em.
Ona dla mnie jest jedną z niewielu ikon, kanonów kobiecego piękna. Druga, a raczej pierwsza, to Catherine Deneuve. Obie blondynki, obie chłodne, o mocnych charakterach i w życiu, i w filmach. Ciekawe... I dlaczego? Freud miałby chyba ze mną sporo roboty. Trzeciej chyba nie potrafię wymienić, albo dla mnie jej nie ma.
On, Rogen, kompletnie mi nieznany i z żadnym filmem nie potrafię go skojarzyć. Ale po seansie zapałałem do niego dużą sympatią.
Wracaliśmy z Żoną rozbawieni i zrelaksowani. I zaczęliśmy się zastanawiać, komu spokojnie i bez obaw moglibyśmy ten film polecić. I wyszło nam, że tylko Zagranicznemu Gronu Szyderców i ewentualnie Helowcom. Piszę ewentualnie, bo jednak ciągle się nie znamy i beczki soli razem nie zjedliśmy. Ale już dosyć sporo.
Wracając do filmu - swoją drogą taki film chyba nigdy nie powstanie w Polsce. Przy wszechobecnym kościele katolickim, nadętej polityce i politykach niezmiernie sierioznych, bez szczypty dystansu do siebie i przy mentalnej konstrukcji Polaków nie ma szans. A w Ameryce opanowanej przez hipokryzję mógł.
Też chyba coś dla Freuda.
Film skończył się łopatologicznie, po hollywodzku i bardzo dobrze. W każdym z nas tkwi małe dziecko, więc fajnie było, ot tak po prostu, cieszyć się i bawić.
NIEDZIELA (12.05)
No i dzisiaj przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.
Po drodze wyliczyłem, że takich moich lub naszych powrotów do Naszego Miasteczka pozostało pięć, może sześć. Więc jak wszedłem do mieszkania po 19. dniach nieobecności kolejny raz oniemiałem z zachwytu, a potem to już tylko jękoliłem.
- Takie mieszkanie, takie mieszkanie... - wzdychałem. - Nigdy już w czymś takim mieszkać nie będę.
- A ja się cieszę, że dane mi, nam, było w takim mieszkaniu przez dwa lata mieszkać. - I nigdy o tym nie zapomnę. - bardzo poważnie i dobitnie stwierdziła Żona.
Ja też tak uważam, ale...
Przez dwie trzecie podróży padał deszcz, więc "oczy za kierownicą" zamykały się same.
- Zwłaszcza że na postoju zjadłeś pyzy na parze i sernik, a po glutenie chce się spać. - Żona wsadziła swoją szpilę.
A sama rączo pobiegła na którejś stacji benzynowej (teraz to są już chyba paliwowe), żeby kupić sobie puszkę Red Bulla, a na następnej kolejną, bo przy podróży w taką denną pogodę świetnie jej robią, chociaż jej szkodzą. To ja zamówiłem puszkę zimnej Coca-Coli, a potem drugą. Bo też w podróży w tak dennych warunkach dobrze mi to robi, chociaż według Żony na pewno szkodzi. Ale według mnie nie.
Oboje używamy tych świńskich używek dwa, trzy razy do roku i to tylko w podróży. Taki dziwny mechanizm, który akurat jest skuteczny.
Ja na wszelki wypadek, między dwiema colami, przespałem się w samochodzie jakieś 10 minut, więc potem wyspany i wypoczęty jechałem z prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że nastała piękna pogoda i na ostatnim odcinku zrobiliśmy sobie taką wakacyjną wycieczkę po pięknych terenach. A może nawet piękniejszych, bo wszędzie dominowała świeżutka, jasna zieleń.
W sumie podróż trwała prawie 7 godzin, ale po niej jeszcze długo nie kładliśmy się spać, żeby pobyć w naszym mieszkaniu.
PONIEDZIAŁEK (13.05)
No i kolejny po podróżowy (po podróżny?) dzień adaptacyjny.
Musiałem w ciągu dnia trochę odespać. Dawniej popołudniowe drzemki były na porządku dziennym, teraz są rzadkością. Ale skoro wstałem dzisiaj o szóstej rano?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał dwa smsy. Więc jednak po majówce się ożywił. A już zacząłem się martwić.
poniedziałek, 6 maja 2019
06.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 154 dni.
ŚRODA (01.05)
No i wczoraj przyjechaliśmy do Naszej Wsi.
Nie czuliśmy się dziwnie, bo byliśmy tutaj miesiąc temu. Nie zdążyły pozrywać się w nas różne więzi. I od razu zaczęły działać "tutejsze" mechanizmy i nawyki.
Po wyjeździe Gospodarzy poszliśmy zobaczyć się z gośćmi, co stanowi dla nas, w Naszej Wsi, istotę bytu, nasze jestestwo, jaźń.
W dwóch apartamentach byli ci stali, z którymi znamy się, więc rozmowy dotyczyły konkretów znanych dwóm stronom: A jak tam...? Czy udało się...? A co państwo zrobiliście...? A kiedy będzie...?
I obie strony cieszyły się ze spotkania.
W jednym było "nowe" małżeństwo z trzynastoletnią córką, którą od razu, standardowo, jak zwykle w przypadku takich dzieciaków, przepytałem ile to jest 2+2x2?, aby nawiązać sympatyczny kontakt. Dziewczynka zdała ku satysfakcji rodziców, bo ona jest mocno humanistyczna.
- My oboje jesteśmy budowlańcami, stąd ja pilnuję ją z matematyki. - dodała mama.
Podziwiali nasze Siedlisko podwójnie i jako goście, "zwykli ludzie", i jako budowlańcy. A ponieważ są z Metropolii, to można było pogadać o specyfice dzielnicy, w której mieszkają.
Od razu, po południu, pojechaliśmy na zakupy. Do Sąsiedniego Powiatu. To są raptem od nas 23 km. I po ponad rocznej nieobecności doznaliśmy pozytywnego szoku. Rynek wypiękniał i otworzyły się dwie nowe knajpki, czego wcześniej ewidentnie brakowało. Jedna restauracja "wyższych lotów", gdzie, jak powiedział "mój" wulkanizator przy okazji wymiany opon na letnie, porcje są takiej wielkości (tu złożył dwie dłonie demonstrując niewielką grudkę czegoś w środku), że raczej można się napatrzeć niż najeść, i bistro U Carlosa prowadzone przez małżeństwo. Ona Polka, on Meksykanin.
Żona zamówiła coś na pęczaku z zawartością specjalnego (?) banana. Ja zwyczajnie - tagliatelle z jakimś dodatkiem. Do tego desery i kawa.
Gdy tak sobie podjadaliśmy, podszedł do nas...Meksykanin. Czyli on sam, Carlos, szef i główny kucharz ubrany w długi fartuch i czapkę z daszkiem założonym "do tyłu". Zwrócił się do Żony pięknym meksykańskim (hiszpańskim) polskim, z którego dało się mniej więcej zrozumieć, że on bardzo przeprasza Żonę, ale jej potrawa jest bez banana, bo w Polsce bardzo trudno jest dostać ten gatunek, a on nie da "zwykłego", bo to by wołało o pomstę do nieba, więc uzupełnij czymś innym.
Oboje pogratulowaliśmy mu pomysłu na knajpkę, podziwialiśmy głęboko przemyślany wystrój wnętrz i życzyliśmy, żeby to wszystko się pięknie rozwijało. Dziękował z uśmiechem, co jeszcze bardziej zwiększało wyraz poczciwości na jego twarzy. Cecha ta, jak zauważyła Żona, wręcz emanowała z jego postaci.
Później dowiedzieliśmy się znacznie więcej od pani siedzącej przy sąsiednim stoliku i jedzącej to samo, co ja. Okazało się, że jest szefową kawiarni, w której już wcześniej bywaliśmy a to z Wnukami, a to z Q-Gospodynią i Teściową.
Gdy weszła do "naszego" bistro, byłem świeżo po krótkim pobycie w oddziale "naszego" banku i mocno tym faktem zdegustowany. Chciałem tylko wpłacić we wpłatomacie gotówkę, ale przy wklepywaniu pomyliłem wysokość kwoty, więc zgodnie z zaleceniem tego kretyna anulowałem. A przy drugiej próbie debil mi odmówił, a przy trzeciej się zawiesił. Całe szczęście, że to się stało, zanim kazał mi włożyć plik banknotów do bezdusznej szufladki. Wszedłem więc do sali operacyjnej(!). A tam tłum ludzi i wszystkie stanowiska zajęte. Tylko przy jednym nie było nikogo z klientów, może dlatego że tam pani rozmawiała przez telefon. Brutalnie jej przerwałem.
- Przepraszam, czy jeśli wpłatomat jest zepsuty, to mogę wpłacić gotówkę w kasie bez prowizji?!
Ze smutnych doświadczeń wiem, że w takich razach te bezduszne bydlaki potrafią pobrać prowizję nawet w wysokości kilku Pilsnerów Urquelli.
- Tak. - pani przerwała rozmowę. - Ale jeśli ma pan w naszym banku założony rachunek.
Kiwnąłem głową, że tak.
- To gdzie są kasy?
Wskazała na trzy stanowiska gdzieś w oddali, bo sala operacyjna była znacznej wielkości. A między tą oddalą a wejściem cierpliwie siedział i stał sznur ludzi.
- Kto z państwa jest ostatni do kasy? - zapytałem tych szczęśliwców, którzy byli na początku.
Sznur smutnych twarzy przechylał się w jedną stronę po kolei, niczym, nomen omen meksykańska fala, prowadząc mój wzrok niechybnie do wejścia, do końca kolejki.
Błyskawicznie przeliczyłem - jakieś trzydzieści osób. Ci na końcu znacząco patrzyli na mnie mówiąc bezgłośnie Tak, tak, niestety, musi pan...
- To życzę państwu udanego majowego weekendu! - i wyszedłem słysząc za sobą nieliczne wybuchy śmiechu.
I w tym stanie wróciłem do Żony, czyli do bistro.
Żona w takich razach stara się od razu znaleźć rozwiązanie.
- Ale to nie musi być ten bank. - Może być Inny, gdzie mam konto. - I wtedy wpłacimy bez prowizji.
Więc spontanicznie "napadłem" wchodzącą panią, która miała się okazać za chwilę szefową kawiarni. Jako bizneswoman była obcykana w tych kwestiach i stwierdziła, że takich wynalazków w ich Sąsiednim Powiecie, jak podany przez Żonę Inny bank, to nie ma. Ale za to jest drugi oddział tego, w którym przed chwilą byłem. Po czym zadzwoniła do swojego opiekuna bankowego (?) i upewniła się, czy aby na pewno ten drugi jest czynny.
I tak od słowa do słowa rozmowa zeszła na bistro, zwłaszcza że jedliśmy tagliatelle.
Okazało się, że tutaj, proszę państwa, niczego nie zostawiono przypadkowi. Wszystko, każdy szczegół jest przemyślany.
My szczególnie jesteśmy na tym tle uczuleni. Sporo jeździmy i przebywamy w różnych miejscach. I obserwujemy. Najczęściej brakuje "przemyślanych" drobiazgów. W kabinach prysznicowych nie ma półeczki na mydło lub szampon, w pobliżu żadnego haczyka na ręcznik. W łazience, pod lustrem lub obok, przydałaby się półeczka, aby położyć na chwilę coś z biżuterii, na drzwiach obecność haczyka ułatwiłaby "pozbycie się" szlafroka lub w restauracyjnych toaletach torebki, kurtki. Pojemniki na papier toaletowy im wymyślniejsze, tym lepsze. A że nie można z nich wydobyć skrawka papieru, to już inna sprawa.
Stąd uważamy, że Nasza Wieś to taki w tym względzie wzorzec z Sevres pod Paryżem. Wszystkie szczegóły są przemyślane. Goście to zauważają i często nas tym komplementują.
W bistro podobnie - niczego nie można było się czepić. Potrawy smaczne i podane w wyszukany sposób. Desery również. Obsługa bardzo sympatyczna i kompetentna. Wystrój wnętrza spójny i ciekawy, toaleta pachnąca czystością. No i sztućce - w żadnym momencie nie miałem dyskomfortu, że zęby widelców "rozjadą się" przy pierwszym naciśnięciu, a nóż się wygnie grożąc pęknięciem, co często w różnych przybytkach gastronomicznych ma miejsce przesuwając koncentrację gościa z delektowania się potrawą na ostrożne dziubanie sztućcami, żeby nie zrobić im krzywdy.
- To jeszcze nie wszystko, proszę państwa! - kontynuowała szefowa kawiarni. - Bistro regularnie organizuje spotkania kulinarne, warsztaty, dotyczące różnych kuchni świata. - Ponadto ja tutaj regularnie zaopatruję się w mięso, w tym w świetną wołowinę.
Wyszliśmy w świetnych nastrojach.
Na tej fali zajrzałem ponownie do tego samego oddziału "naszego" banku. Przy wpłatomacie dwaj panowie ubrani w spodnie typu czarne moro, odpowiednie buty, z kamizelkami kuloodpornymi i z kaburami pistoletów u pasa, adekwatnie ogoleni, z takim samym słownictwem, kazali mi poczekać 5 minut. Po czym pod ich okiem wpłaciłem gotówkę - kretyn ją przyjął i wystawił pokwitowanie.
Wychodząc zlustrowałem salę operacyjną. Kolejka do stanowisk kasowych była o połowę krótsza.
A dzisiaj przyjechało do nas Zagraniczne Grono Szyderców, ciągle o tej wspólnej nazwie. Pasierbica, Q-Zięć, EmWnuk i Ofelia o Uśmiechu Giocondy.
PONIEDZIAŁEK (06.05)
No i dzisiaj prowadziliśmy kolejne poważne rozmowy.
Wszystko, być może, za jakąś chwilę się wyjaśni i poszczególne elementy układanki, puzzle naszych spraw wskoczą na właściwe miejsca.
W tym tygodniu Bocian w żaden sposób się nie odezwał. Wiadomo - majówka!
Mam 68 lat i 154 dni.
ŚRODA (01.05)
No i wczoraj przyjechaliśmy do Naszej Wsi.
Nie czuliśmy się dziwnie, bo byliśmy tutaj miesiąc temu. Nie zdążyły pozrywać się w nas różne więzi. I od razu zaczęły działać "tutejsze" mechanizmy i nawyki.
Po wyjeździe Gospodarzy poszliśmy zobaczyć się z gośćmi, co stanowi dla nas, w Naszej Wsi, istotę bytu, nasze jestestwo, jaźń.
W dwóch apartamentach byli ci stali, z którymi znamy się, więc rozmowy dotyczyły konkretów znanych dwóm stronom: A jak tam...? Czy udało się...? A co państwo zrobiliście...? A kiedy będzie...?
I obie strony cieszyły się ze spotkania.
W jednym było "nowe" małżeństwo z trzynastoletnią córką, którą od razu, standardowo, jak zwykle w przypadku takich dzieciaków, przepytałem ile to jest 2+2x2?, aby nawiązać sympatyczny kontakt. Dziewczynka zdała ku satysfakcji rodziców, bo ona jest mocno humanistyczna.
- My oboje jesteśmy budowlańcami, stąd ja pilnuję ją z matematyki. - dodała mama.
Podziwiali nasze Siedlisko podwójnie i jako goście, "zwykli ludzie", i jako budowlańcy. A ponieważ są z Metropolii, to można było pogadać o specyfice dzielnicy, w której mieszkają.
Od razu, po południu, pojechaliśmy na zakupy. Do Sąsiedniego Powiatu. To są raptem od nas 23 km. I po ponad rocznej nieobecności doznaliśmy pozytywnego szoku. Rynek wypiękniał i otworzyły się dwie nowe knajpki, czego wcześniej ewidentnie brakowało. Jedna restauracja "wyższych lotów", gdzie, jak powiedział "mój" wulkanizator przy okazji wymiany opon na letnie, porcje są takiej wielkości (tu złożył dwie dłonie demonstrując niewielką grudkę czegoś w środku), że raczej można się napatrzeć niż najeść, i bistro U Carlosa prowadzone przez małżeństwo. Ona Polka, on Meksykanin.
Żona zamówiła coś na pęczaku z zawartością specjalnego (?) banana. Ja zwyczajnie - tagliatelle z jakimś dodatkiem. Do tego desery i kawa.
Gdy tak sobie podjadaliśmy, podszedł do nas...Meksykanin. Czyli on sam, Carlos, szef i główny kucharz ubrany w długi fartuch i czapkę z daszkiem założonym "do tyłu". Zwrócił się do Żony pięknym meksykańskim (hiszpańskim) polskim, z którego dało się mniej więcej zrozumieć, że on bardzo przeprasza Żonę, ale jej potrawa jest bez banana, bo w Polsce bardzo trudno jest dostać ten gatunek, a on nie da "zwykłego", bo to by wołało o pomstę do nieba, więc uzupełnij czymś innym.
Oboje pogratulowaliśmy mu pomysłu na knajpkę, podziwialiśmy głęboko przemyślany wystrój wnętrz i życzyliśmy, żeby to wszystko się pięknie rozwijało. Dziękował z uśmiechem, co jeszcze bardziej zwiększało wyraz poczciwości na jego twarzy. Cecha ta, jak zauważyła Żona, wręcz emanowała z jego postaci.
Później dowiedzieliśmy się znacznie więcej od pani siedzącej przy sąsiednim stoliku i jedzącej to samo, co ja. Okazało się, że jest szefową kawiarni, w której już wcześniej bywaliśmy a to z Wnukami, a to z Q-Gospodynią i Teściową.
Gdy weszła do "naszego" bistro, byłem świeżo po krótkim pobycie w oddziale "naszego" banku i mocno tym faktem zdegustowany. Chciałem tylko wpłacić we wpłatomacie gotówkę, ale przy wklepywaniu pomyliłem wysokość kwoty, więc zgodnie z zaleceniem tego kretyna anulowałem. A przy drugiej próbie debil mi odmówił, a przy trzeciej się zawiesił. Całe szczęście, że to się stało, zanim kazał mi włożyć plik banknotów do bezdusznej szufladki. Wszedłem więc do sali operacyjnej(!). A tam tłum ludzi i wszystkie stanowiska zajęte. Tylko przy jednym nie było nikogo z klientów, może dlatego że tam pani rozmawiała przez telefon. Brutalnie jej przerwałem.
- Przepraszam, czy jeśli wpłatomat jest zepsuty, to mogę wpłacić gotówkę w kasie bez prowizji?!
Ze smutnych doświadczeń wiem, że w takich razach te bezduszne bydlaki potrafią pobrać prowizję nawet w wysokości kilku Pilsnerów Urquelli.
- Tak. - pani przerwała rozmowę. - Ale jeśli ma pan w naszym banku założony rachunek.
Kiwnąłem głową, że tak.
- To gdzie są kasy?
Wskazała na trzy stanowiska gdzieś w oddali, bo sala operacyjna była znacznej wielkości. A między tą oddalą a wejściem cierpliwie siedział i stał sznur ludzi.
- Kto z państwa jest ostatni do kasy? - zapytałem tych szczęśliwców, którzy byli na początku.
Sznur smutnych twarzy przechylał się w jedną stronę po kolei, niczym, nomen omen meksykańska fala, prowadząc mój wzrok niechybnie do wejścia, do końca kolejki.
Błyskawicznie przeliczyłem - jakieś trzydzieści osób. Ci na końcu znacząco patrzyli na mnie mówiąc bezgłośnie Tak, tak, niestety, musi pan...
- To życzę państwu udanego majowego weekendu! - i wyszedłem słysząc za sobą nieliczne wybuchy śmiechu.
I w tym stanie wróciłem do Żony, czyli do bistro.
Żona w takich razach stara się od razu znaleźć rozwiązanie.
- Ale to nie musi być ten bank. - Może być Inny, gdzie mam konto. - I wtedy wpłacimy bez prowizji.
Więc spontanicznie "napadłem" wchodzącą panią, która miała się okazać za chwilę szefową kawiarni. Jako bizneswoman była obcykana w tych kwestiach i stwierdziła, że takich wynalazków w ich Sąsiednim Powiecie, jak podany przez Żonę Inny bank, to nie ma. Ale za to jest drugi oddział tego, w którym przed chwilą byłem. Po czym zadzwoniła do swojego opiekuna bankowego (?) i upewniła się, czy aby na pewno ten drugi jest czynny.
I tak od słowa do słowa rozmowa zeszła na bistro, zwłaszcza że jedliśmy tagliatelle.
Okazało się, że tutaj, proszę państwa, niczego nie zostawiono przypadkowi. Wszystko, każdy szczegół jest przemyślany.
My szczególnie jesteśmy na tym tle uczuleni. Sporo jeździmy i przebywamy w różnych miejscach. I obserwujemy. Najczęściej brakuje "przemyślanych" drobiazgów. W kabinach prysznicowych nie ma półeczki na mydło lub szampon, w pobliżu żadnego haczyka na ręcznik. W łazience, pod lustrem lub obok, przydałaby się półeczka, aby położyć na chwilę coś z biżuterii, na drzwiach obecność haczyka ułatwiłaby "pozbycie się" szlafroka lub w restauracyjnych toaletach torebki, kurtki. Pojemniki na papier toaletowy im wymyślniejsze, tym lepsze. A że nie można z nich wydobyć skrawka papieru, to już inna sprawa.
Stąd uważamy, że Nasza Wieś to taki w tym względzie wzorzec z Sevres pod Paryżem. Wszystkie szczegóły są przemyślane. Goście to zauważają i często nas tym komplementują.
W bistro podobnie - niczego nie można było się czepić. Potrawy smaczne i podane w wyszukany sposób. Desery również. Obsługa bardzo sympatyczna i kompetentna. Wystrój wnętrza spójny i ciekawy, toaleta pachnąca czystością. No i sztućce - w żadnym momencie nie miałem dyskomfortu, że zęby widelców "rozjadą się" przy pierwszym naciśnięciu, a nóż się wygnie grożąc pęknięciem, co często w różnych przybytkach gastronomicznych ma miejsce przesuwając koncentrację gościa z delektowania się potrawą na ostrożne dziubanie sztućcami, żeby nie zrobić im krzywdy.
- To jeszcze nie wszystko, proszę państwa! - kontynuowała szefowa kawiarni. - Bistro regularnie organizuje spotkania kulinarne, warsztaty, dotyczące różnych kuchni świata. - Ponadto ja tutaj regularnie zaopatruję się w mięso, w tym w świetną wołowinę.
Wyszliśmy w świetnych nastrojach.
Na tej fali zajrzałem ponownie do tego samego oddziału "naszego" banku. Przy wpłatomacie dwaj panowie ubrani w spodnie typu czarne moro, odpowiednie buty, z kamizelkami kuloodpornymi i z kaburami pistoletów u pasa, adekwatnie ogoleni, z takim samym słownictwem, kazali mi poczekać 5 minut. Po czym pod ich okiem wpłaciłem gotówkę - kretyn ją przyjął i wystawił pokwitowanie.
Wychodząc zlustrowałem salę operacyjną. Kolejka do stanowisk kasowych była o połowę krótsza.
A dzisiaj przyjechało do nas Zagraniczne Grono Szyderców, ciągle o tej wspólnej nazwie. Pasierbica, Q-Zięć, EmWnuk i Ofelia o Uśmiechu Giocondy.
PONIEDZIAŁEK (06.05)
No i dzisiaj prowadziliśmy kolejne poważne rozmowy.
Wszystko, być może, za jakąś chwilę się wyjaśni i poszczególne elementy układanki, puzzle naszych spraw wskoczą na właściwe miejsca.
W tym tygodniu Bocian w żaden sposób się nie odezwał. Wiadomo - majówka!
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...