poniedziałek, 29 lipca 2019
29.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 238 dni.
PONIEDZIAŁEK (29.07)
No i modlimy się o urlop.
Do czego to doszło!
Co tylko potwierdza, jak wszystko jest względne.
W poniedziałek, w tamtym tygodniu, przyjechaliśmy z EmWnukiem do Naszej Wsi. A w czwartek "dowiozłem" Wnuka-IV. I cały tydzień był im podporządkowany, codziennie mniej więcej od 08.00 do 21.00. Wieczorami kładliśmy się spać ledwo żywi starając się w te upały zregenerować siły na następny dzień. I kradliśmy minuty na "relaks" - w ciągu dnia w pośpiechu wypitą kawę, wieczorem kilka stron książki czytanej już w łóżku z ciężką i opadającą głową.
Dzisiaj Wnuka-IV odwiozłem rodzicom, a w środę opuszczamy Naszą Wieś i "odstawiamy" EmWnuka również rodzicom.
A potem to już wolność i swoboda!...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa.
poniedziałek, 22 lipca 2019
22.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 231 dni.
WTOREK (16.07)
No i drugą połowę nocy "pakowałem się" i "jechałem".
Bo jutro wyjeżdżamy, w tym Żona i Sunia na amen.
Ja jeszcze pod koniec sierpnia wrócę pociągiem do Naszego Miasteczka, by koordynować pakowanie do przeprowadzkowego busa i by samemu wrócić Terenowym.
Z samego bankowego i systemowego rana, czyli o 09.00 zadzwoniła pani z banku. Ta, na którą wczoraj nakrzyczałem. Cholera...
Skąd wzięła numer telefonu Żony?
Całą sprawę dokładnie rozeznała i wyjaśniła Żonie, że teraz jest jeszcze trochę za wcześnie na składanie wniosku, że trzeba poczekać kilka dni, że potem możemy to zrobić w dowolnym oddziale, ale że ona służy pomocą i że w razie czego to proszę dzwonić.
Cholera...
Opracowałem na kartce, w moim ręcznym exelu, całą wyjazdową logistykę lipca i sierpnia. Musiałem, żeby czegoś nie przeoczyć, rozpisać to na etapy naszych podróży, bo każdy z nich będzie inny i będzie wymagał określonego rodzaju pakowania się i zabierania ciuchów i różnych rzeczy. I tak:
Etap I - jutro, wyjazd do Gniezna.
Muszę mieć na podorędziu w czarnej torbie:...
Etap I a - jutro, wyjazd "na długo".
Zapakować do dużej beżowej walizki:...
Etap II - poniedziałek, 22. lipca, wyjazd do Naszej Wsi.
Zabrać rzeczy i ciuchy z Nie Naszego Mieszkania:...
Dokooptować część rzeczy z torby czarnej:... i z walizki beżowej dużej:...
Etap III - sobota, 3. sierpnia, wyjazd do Sandomierza i do Zamościa.
Wziąć do dużej beżowej walizki:...
Etap IV - środa, 21. sierpnia, mój wyjazd pociągiem do Naszego Miasteczka.
Wziąć do plecaka:...
Obmierzyłem dzisiaj te meble, które w sierpniu będą jechać do Naszej Wsi. I obfotografowałem całą stertę kartonów i różnych innych pakunków. Trzeba będzie do tego dobrać odpowiednie auto, żeby nie wozić "pustego powietrza".
Ostro finiszowaliśmy z pakowaniem. Mogły zostać tylko drobiazgi potrzebne na jutro rano, nieliczne, które w sierpniu zabiorę Terenowym. Kładliśmy się spać, jak ja to mówię, organicznie zmęczeni, tak do szpiku kości. Ze świadomością, że zrealizowaliśmy 90% "przeprowadzkowego" czasu.
I tak spędziliśmy, przespaliśmy, naszą ostatnią wspólną noc w Naszym Miasteczku. Patrząc na przestrzenną sypialnię, czując wygodne łóżko i słysząc odgłosy domu, trochę smutno powzdychałem, i tyle.
ŚRODA (17.07)
No i wyjechaliśmy dopiero o 13.00.
Bo co rusz pojawiał się jakiś drobiażdżek, który należało zabrać, albo od razu spakować na sierpień.
Wyszło z tego kolejne 5% czasu przeprowadzkowego. Jak wrócę, zostanie mi "tylko" ostatnie 5%.
Pożegnaliśmy się z sąsiadami i wyruszyliśmy w drogę organicznie zmęczeni.
Postanowiliśmy jechać przez Złotów, stolicę powiatu, najbardziej wysuniętego na północ w Wielkopolsce i jednego z większych powiatów w Polsce.
Ostatnio przeczytałem wywiad z burmistrzem miasta i bardzo mi się spodobało, że on i mieszkańcy kładą nacisk na czystość i ekologię. Prowadzą ciekawe akcje edukacyjne, aby sensownie zadbać o miasto, jego okolice, zwłaszcza o niewątpliwą atrakcję w postaci pięciu jezior.
Kompletnie się nie zawiedliśmy. Czysto, schludnie, estetycznie i z pomyślunkiem.
Obiad, smaczny, zjedliśmy w Promenadzie nad Jeziorem Miejskim. Bez problemów mogliśmy skomponować sobie "fragmenty" posiłków, desery (ja - dwie gałki waniliowe, bakalie i "pyknięcie" bitej śmietany, bez adwokata tym razem) i wypić dobrą kawę. Głośno zauważyłem, że wiesz, nawet podają tutaj Pilsnera Urquella.
- Tak myślę, i miałam ci już to powiedzieć od jakiegoś czasu, że dostaję alergię na Pilsnera Urquella. - Żona mnie nieprzyjemnie zaskoczyła. - Wszędzie słyszę tylko Pilsner Urquell to, Pilsner Urquell tamto i już powoli mam dość. - Może być z tego powodu problem. - zawiesiła głos.
Zapadła cisza i ogólnie powiało zgrozą.
Ale udało się przedyskutować temat A może by tak Złotów?
Do Gniezna dotarliśmy dosyć późno, bo przed 20.00.
Polubiliśmy je dawno, a "wzięło się" z czasów Dzikości Serca. Stała trasa Nasza Wieś - Dzikość Serca zaczęła nam się nudzić, a poza tym zimą jadąc non stop przyjeżdżaliśmy do Dzikości Serca po nocy, zabierając sobie możliwość usunięcia za dnia wszelkich niedogodności i awarii, które zawsze na nas czekały, więc wymyśliliśmy a może by tak przez Gniezno? Czyli podróż na dwie raty?
Wtedy, nie znając jeszcze gnieźnieńskich uwarunkowań i różnych miejscowych myków, zatrzymaliśmy się pierwszy raz w Adalbertusie, czyli można by kolokwialnie powiedzieć Pod Wojciechem (U Wojciecha). Nie dość, że regularnie, co godzinę (nie wiem, czy nie co kwadrans), z pobliskiej bazyliki prymasowskiej potężne dzwony oznajmiały donośnie wszystkim wiernym, i nie tylko, nieunikniony i bezwzględny upływ czasu i w związku z tym lichość żywota i jego marność, to jeszcze umieszczono nas w pokoju, za którego ścianą, w sąsiedztwie, musiała znajdować się centralna sterownia klimatyzacyjna, a może to była główna hotelowa pralnia, bo przez całą noc wszystko za ścianą buczało, brzęczało sterowane zapewne bezdusznym komputerem, no i konweniowało z dzwonami - noc była licha i marna.
Od tej pory zatrzymujemy się U Pietraka.
Warunki bardzo dobre, restauracja z dobrą kuchnią, śniadania dla Żony, no i pobliski parking.
Zajechaliśmy od razu pod szlaban, pomijając na tym etapie upierdliwą organizacyjnie i logistycznie konieczność porzucenia auta na środku ulicy i kontakt z recepcję hotelową, czując się, jak u siebie.
- Nic nie wiem o waszym samochodzie. - oznajmił pan zawiadujący parkingiem. Jedną rękę miał chromą i jakiś wyraz na twarzy, nie dociekłem, czy to z powodu jego choroby, czy raczej z powodu wrednego charakteru, czy z obu jednocześnie.
- To może my zaparkujemy - powiedziałem widząc kilka wolnych miejsc - a potem w recepcji wszystko wyjaśnię.
- Nie ma miejsc! - odparł wrednie. - Mam jeszcze pięć powrotów.
Zostawiłem go bez słowa, Inteligentne Auto na awaryjnych, z Żoną i Sunią wewnątrz, i poszedłem do recepcji.
Miła pani sprawdziła w komputerze, że nie ma naszej rezerwacji parkingu, a widząc moje zdenerwowanie i fakt, że zapomniałem z pośpiechu telefonu i nie mogłem sprawy natychmiast przy niej skonsultować z Żoną, która, proszę pani, zawsze dokonuje rezerwacji i o parkingu pamięta, doradziła mi grzecznie, abym zaparkował na parkingu konkurencji. I zaczęła mi tłumaczyć, jak tam dotrzeć.
- Ceny są takie same, jak u nas. - starała się mnie udobruchać.
Ale nie udobruchała.
Wróciłem nabuzowany do auta i przekazałem wiadomości Żonie, której nieudobruchanie natychmiast się udzieliło.
- Co oni opowiadają! - Oczywiście, że zarezerwowałam parking! - Mam całą korespondencję!
Oczom moim ukazał się tekst, najpierw Żony rezerwującej miejsce i dopytującej ale czy możemy być spokojni o parking? i odpowiedź hotelu tak, możecie być państwo spokojni, miejsce jest zarezerwowane.
Żona zadzwoniła do hotelu i zaczęła wyjaśniać sprawę.
W międzyczasie wąską, jednokierunkową uliczką nadjechał samochód. Kierowca - pani zatrzymała się ostentacyjnie i zaczęła wewnątrz machać rękami, że jak ja mogłem stanąć na zakręcie i że ona nie może przejechać. To jej tak samo pomachałem rękami pokazując, żeby nie zawracała głowy i że przecież swobodnie może przejechać, i że po co ta ostentacja. To pani swobodnie przejechała. Niezwykle obrażona.
Za chwilę nadjechał radiowóz Straży Miejskiej i podjechał pod Inteligentne Auto blokując przejazd. Tym razem na pewno. Szyba się "opuściła" i miły pan zagadał:
- Rozumiem, że pan czeka na wjazd na parking?
- Ależ skądże! - Ja tak zawsze parkuję i tak lubię! - bulgotałem cicho do wewnątrz. A głośno wyłuszczyłem mu, jak to my lubimy Gniezno i jak można tak traktować turystów, którzy tutaj zostawiają pieniądze, a hotel...
- Tak, tak, oczywiście. - natychmiast przerwał. - Proszę tylko podjechać metr, dwa to przodu, to będzie się łatwiej na tym zakręcie przejeżdżało.
I "łatwo" pojechali dalej, zanim zdążyłem wsiąść i manewrować.
Ledwo to zresztą zacząłem robić, jak szlaban się podniósł. Chromy, bez żadnego wyrazu na twarzy, wskazał miejsce, zapisał numer i dał mi karteczkę ze słowami:
- Przy wyjeździe trzeba ją okazać z pieczątką hotelu, że jest opłacone.
Pani w recepcji strasznie się kajała i przepraszała. A później jeszcze specjalnie się dopytywała, czy w pokoju wszystko w porządku.
Sprzedaż Naszego Miasteczka musieliśmy zaakcentować miłym wieczorem. Ale delikatnie, bo zrobiło się późno.
Ja na kolację zamówiłem przystawkę z wątróbki, dwa Pilsnery Urquelle i lampkę czerwonego wina, a Żona tatara z polędwicy długodojrzewającej, ciemnego Kozela i też lampkę czerwonego wina.
Zrobiło się niezwykle sympatycznie - wspominaliśmy, co się działo przez ostatnie lata i jak doszło do obecnego momentu i wymyślaliśmy, co teraz z nami będzie. Tak fajnie, na wesoło.
A wieczorem dodatkowo poprawiliśmy sobie humory wychodząc z Sunią na spacer. Jakiś facet, jak się później okazało, gdzieś tam nas dostrzegł i zawrócił ze swoim półrocznym dogo canario chcąc zobaczyć "naszego olbrzyma". Szczyl już budził w nas podziw i respekt, chociaż był bardzo przyjazny. Nie szczeknął ani razu, za to Sunia darła paszczę przez całe spotkanie.
CZWARTEK (18.07)
No i Gniezno Św. Wojciechem stoi.
Św. Wojciech, z cz. Vojtech Slavnikovec, z niem. Adalbert, z łac. Adalbertus, czyli Wojciech Sławnikowic - czeski duchowny katolicki, biskup praski, benedyktyn, misjonarz, męczennik, święty Kościoła katolickiego, apostoł Prusów, jeden z trzech patronów Polski (dwoje pozostałych - Św. Stanisław i Najświętsza Maryja Panna Królowa Polski - dop. mój).
Żył tylko ok. 41. lat, bardzo intensywnie i interesująco, jeśli te współczesne słowa mogą oddać istotę jego życia.
Z wojami Chrobrego dotarli do ziem Prusów, gdzie ich działalność misyjna nie spotkała się z przychylnym przyjęciem (taki współczesny język poprawności politycznej, do tego tendencyjny - dop. mój). Wystąpił przed pruskim wiecem, po czym zgromadzenie nakazało im opuszczenie ziem Prusów.
"Nas i cały ten kraj na którego krańcach my mieszkamy, obowiązuje wspólne prawo i jeden sposób życia; wy zaś, którzy rządzicie się innym i nieznanym prawem, jeśli tej nocy nie pójdziecie, jutro zostaniecie ścięci".
Prusowie wytrzymali jeszcze pięć dni i słowa dotrzymali. Tuż po mszy świętej, którą biskup odprawił na polu romowym (centrum kultu bałtyjskich bóstw), widocznie nie przejmujący się nakazem i proszący się o śmierć, został zaskoczony ... i zabity włócznią lub toporem, a głowę mu ścięto. Stało się to w 997 roku.
Historia ciała (później relikwii Św. Wojciecha), które zostało złożone do grobu na rozkaz Bolesława Chrobrego w Gnieźnie i do którego w 1000 r. (Zjazd Gnieźnieński) pielgrzymował cesarz niemiecki Otton III, jest równie ciekawa, jak życie biskupa.
Rano po śniadaniu poszliśmy zwiedzić bazylikę, obok której stoi pomnik Bolesława Chrobrego, pierwszego króla Polski.
Sumiennie go oglądałem, gdy usłyszałem głos Żony:
- Ja to raczej nie, ale mąż to na pewno.
Zaintrygowany obejrzałem się i okazało się, że mamy do czynienia z tzw. sondą uliczną.
Młoda (!) dziewczyna, uzbrojona w mikrofon, w towarzystwie młodego(!) kamerzysto-dźwiękowca zadawała przechodniom pytania.
- To miłe, że się państwo zgodziliście. - Uprzedzę, że będą trzy pytania, ale nie będą trudne. - dodała nam otuchy, której ja akurat nie potrzebowałem. Kamery, mikrofony, błysk fleszy, to mój żywioł.
- Czy możecie państwo wymienić trzy tygodniki - tu błyskawicznie, aby się przygotować, w głowie przeliczyłem Newsweek, Wprost, Polityka, Nie, Do Rzeczy - ...katolickie?
Eeee... Ale dotarło do mnie, że pytanie nie brzmiało Czy znacie państwo może jakiś katolicki tygodnik?, bo przecież było oczywiste, że znamy.
- Wiecie, państwo - Żona natychmiast zareagowała - my jesteśmy ateistami, więc nie za bardzo możemy.
- No właśnie - patrzyłem na Żonę potwierdzając ten fakt - ale wiem, że jest Gość Niedzielny, Tygodnik Powszechny...
O, to świetnie. - pani się ucieszyła. - To drugie pytanie. - Który z nich, według państwa, powinien być szczególnie promowany na arenie europejskiej i/lub światowej? - brnęła według swojego sztywnego pierwotnego scenariusza. - No tak - dodała za chwilkę, zreflektowawszy się. - Ale skoro państwo jesteście... - wyraźnie słowo ateista nie chciało jej przejść przez gardło. - To może jest coś, co uważacie państwo, że powinno być przez nas, Polaków, promowane, nagłaśniane za granicą? - wybrnęła.
- No wie, pani. - To jest bardzo trudne i ważne pytanie. - Ja nie jestem w stanie tak z marszu na nie odpowiedzieć. - Ono wymaga głębokiego przemyślenia i zastanowienia się. - Żona zaskoczyła mnie merytorycznie i swoim rozgadaniem się przed kamerą.
- Tak, zgadzam się. - dorzuciłem. - To jest zbyt poważna sprawa i my w tym momencie nie czujemy się kompetentni.
Pani kiwała głową ze zrozumieniem.
Ale wie, pani - dodałem - jeśli już tak o tym mówimy, to uważam, że nasz rząd, wszystkie jego instytucje i agendy, i my sami powinniśmy walczyć, protestować i edukować zagranicę, żeby nie używano tam w mediach nazwy polskie obozy koncentracyjne. - Ale myślę, że to nie jest temat pani wywiadu, bo na na co moja odpowiedź mogłaby odpowiadać?
- Na historię? - pani zawiesiła głos.
- No tak. - potwierdziłem. - Na historię. - zadumałem się.
"Zgasły światła jupiterów", wyłączono mikrofony i kamery.
- To wielkiego pożytku z tego wywiadu państwo mieć nie będziecie... - dorzuciłem na pożegnanie bardziej twierdząco niż pytająco.
- Nie, nie, dlaczego? - Wypadł bardzo dobrze. - po raz pierwszy odezwał się kamerzysta.
Znalazł się.
Zapomnieliśmy zapytać, jakiej ci młodzi ludzie są proweniencji.
Wyjeżdżaliśmy z Gniezna nie mogąc się nadziwić, że byliśmy tak krótko, a tyle się nadziało i że było tak sympatycznie. Nawet nowy pan parkingowy był bardzo sympatyczny, serdeczny i użyteczny, mimo że bardziej chromy, niż jego kolega i jeszcze bardziej powykręcany.
Szukałem bezskutecznie tej parkingowej karteczki, żeby mu ją dać, ale gdzieś zniknęła. Stwierdziłem, że w ogólnym zamieszaniu panie z recepcji musiały ją zatrzymać. Ale tam też nie było. Bez słowa otrzymałem kawałek świstka z pieczątką zapłacono.
- Przepraszam pana, że nie daję oryginału, ale panie w recepcji musiały gdzieś go posiać.
- A nie szkodzi. - śmiał się. - Zdarza się. - A bo to pierwszy raz? - Ludzie mogą się przecież pomylić.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu, po przyjeździe, jak zwykle dokumentnie opróżniałem kieszenie spodni, bo nie cierpię, gdy coś w nich zostaje, i wśród różnych papierków znalazłem oryginał parkingowy.
Drogę do Metropolii mieliśmy męczącą. Najpierw na autostradzie był wypadek, więc starając się na nią wjechać ujrzeliśmy sznur stojących TIRów aż po horyzont. Całe szczęście, że się nam nie udało, bo gdybyśmy przyjechali trochę wcześniej, czekałoby nas wielogodzinne autostradowe ugrzęźnięcie.
Może czuwał nad nami św. Wojciech? Tylko co z tymi biedakami, którzy zdążyli już ugrzęznąć?
Specjalne służby wszystkich starających się wjechać zawracały. Nas tak skutecznie, że zaczęliśmy wracać go Gniezna, by przy najbliższym, kolejnym zjeździe wymyślić nową strategię powrotu. Była w miarę świetna, ale musiała uwzględnić toczenie się przez wioski (Żona to lubi, bo może sobie popatrzeć). Na koniec, gdy już istniała szansa ponownego "wbicia się" na eskę, okazało się, że droga jest ślepa, bo budują obwodnicę, i trzeba było zawracać.
Przyjąłem to w miarę z pokorą, bo kiedyś te zaległości z komuny trzeba nadrobić. Ale zawsze w takich razach przypomina mi się Prezes, który, gdy jego partia wygrała wybory, powiedział, że zastał po poprzednikach Polskę w ruinie i w stagnacji gospodarczej.
Do Metropolii przyjechaliśmy mocno zmęczeni. Nawet Żona miała dosyć tych wioch.
Trzeba się było szybko ogarnąć, bo mieliśmy umówione spotkanie w banku w ramach wymiksowywania się ze wszelkich systemów. Okazało się, że naszemu panu, z którym się umówiliśmy i z którym się bankowo znamy od wielu lat i z którym się lubimy, spotkanie umknęło, więc jest nieobecny, jak wyjaśniła pani, która się nami zajęła, a z którą widzieliśmy się pierwszy raz.
Pani odpaliła służbowego laptopa i zrobiła okrągłe oczy.
- A to pani! - zwróciła się do Żony. Poczuliśmy się jak, nie przymierając, celebryci. - To my tu od dawna mamy dla pani wiele różnych i bardzo ciekawych ofert i propozycji kredytowych, tylko że pani nie reaguje na nasze maile. - kontynuowała.
- A nie, nie! - Dziękujemy. - My właśnie przyszliśmy omówić warunki wcześniejszej, częściowej spłaty i doprowadzić do sytuacji spłaty całkowitej.
- Tak, tak! - poparłem Żonę. - A przy okazji, jakie to są propozycje?
- Nie, nie, naprawdę dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani! - Żona spojrzała na mnie zabójczym wzrokiem.
Panią polubiliśmy, jak wszystkich pracowników tego niedużego banku. Okazało się w rozmowie, że ich bank ma inną filozofię działania, na przykład mogą rozmawiać swobodnie z klientem długi czas nawet, jeśli ta rozmowa nie przyniesie dla banku konkretnego wymiernego efektu w postaci udzielonego kredytu, na czym banki zarabiają i do czego zostały powołane. Ponoć w niektórych bankach dyrektor danego oddziału ma w swoim gabinecie monitory i, jak sama nazwa wskazuje, monitoruje pracę doradców i wysyła im potajemnie przed klientem sygnały, ale słuchaj, twoja rozmowa jest za długa, przejdź do rzeczy, nie jesteśmy tutaj dla pogaduszek.
Brrr!
PIĄTEK (19.07)
No i dzisiaj niespodziewanie dla siebie byłem w Szkole.
Nawet dobrze mi to zrobiło, bo nie dość że bezboleśnie przeszedłem okres adaptacyjny związany z powrotem do pracy, to jeszcze załatwiłem wszystkie bieżące sprawy, w tym przede wszystkim księgowe.
Po szybkim obiedzie myłem naczynia i tęskniłem za Naszym Miasteczkiem. Tam też myłem. Ale tam to był rytuał, była filozofia, sens, a w Nie Naszym Mieszkaniu jałowa konieczność.
Po południu odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną, Kolegę Inżyniera i córki - Stefana Kota Biznesu i Krawacika.pl.
Można by powiedzieć określając ich aktualną sytuację, że nihil novi.
Skrycie Wkurwiona cały czas cierpi z powodu kręgosłupa, a konkretnie z powodu stawu lędźwiowo krzyżowego, który ponoć stawem nie jest, a może z powodu stawu krzyżowo biodrowego, nie wiem, nie byłem zbyt uważny. Ale "rwie ją" w prawej nodze, zwłaszcza gdy na nią przełoży ciężar ciała. Oczywiście zrobiła wiele badań i była u wielu specjalistów. I wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że oni tam nic nie widzą i że wszystko jest w porządku. Czyli klasycznie - operacja się udała, pacjent umarł.
Z kolei Kolega Inżynier czuje się chyba (piszę chyba, bo jakoś nie zdążyliśmy tego tematu zahaczyć) świetnie, skoro swobodnie pił piwo, i co gorsza dla siebie i swojej starszej córki, permanentnie znosi do domu wszelkie słodycze, które oboje zżerają bez umiaru, traktując je jak szuter.
Skutki u Stefana Kota Biznesu daje się zauważyć. Tyje wyraźnie, zdaje sobie z tego sprawę i cierpi, bo niezdrowe łakomstwo zwycięża. Do tego mentalnie jest rozwinięta grubo ponad swój 11-letni wiek, a genetycznie też się szybciej rozwija i staje się dość szybko kobietą. Wystarczy na nią popatrzeć i posłuchać, jak mówi i jak się zachowuje. Ale jednak jest dzieciuchem i trzeba jej pomóc.
To jest oczywiście rola rodziców, ale tu sprawa staje się skomplikowana i wielopłaszczyznowa. I chociaż ogólnie prosta, to w tej rodzinie może urosnąć do dużych rozmiarów i stać się nierozwiązaną.
Mówiliśmy to wprost i Skrycie Wkurwionej, i Koledze Inżynierowi, ale...
Więc martwimy się.
Oczywiście ja w swojej gruboskórności dość konkretnie i brutalnie wyrażałem się na ten temat i tylko uzyskałem taki efekt, że Stefan Kot Biznesu się rozpłakała, bo ona po prostu wszystko już rozumie, a jest na tyle dzieciuchem, że sama nie umie znaleźć wyjścia z sytuacji. Więc najpierw chlipała w piersi matki, a potem siedziała bez słowa z zapłakaną twarzą, nie odpowiadając na zaczepki i nie dając się sprowokować, i cierpiała w milczeniu. A obok siedziała siostra, w takiej samej pozie i z taką samą miną, bo współczuła siostrze, no i trzeba było zmałpować od starszej.
Atmosfera zrobiła się lekko grobowa.
Dopiero jak wychodziliśmy, dziewczyny dały się lekko rozruszać. Bo poprosiłem je, aby z tyłu afiszu przygotowanego przez nie na naszą cześć, złożyły dedykację dla cioci i wujka, złożyły swoje czytelne autografy, wpisały datę i miejscowość. Oczywiście krygowały się przy tym mocno, bo wiadomo że wszystko jest bez sensu.
Afisz, sztukowanego formatu A3, przywitał nas na drzwiach wejściowych. Głównym jego akcentem był napis WELCOME HOMELESS. Oczywiście powstał on za podjuszczeniem ich ojca, który czyta bloga i wszystko wie. Potem tylko w trakcie spotkań porządkuje swą wiedzę na temat naszych kolejnych nomadzkich wybryków i ją układa. Przy czym autentycznie wszystkim się interesuje, bez częstej w takich razach powierzchowności, i stara się zająć stanowisko i doradzić. Ale czasami trafia, jak kulą w płot.
- Wiesz - powiedziała Żona już w taksówce - musimy jednak ich, a przynajmniej jego zaprosić do Nie Naszego Mieszkania, żeby je zobaczył, to wtedy przestanie podsuwać takie pomysły.
A chodziło o to, że Kolega Inżynier, w dobrej wierze, podsunął nam pomysł, że może my mieszkalibyśmy spokojnie w Nie Naszym Mieszkaniu (zwracam uwagę na przymiotnik nie naszym), a uzyskane z naszego nomadztwa środki przeznaczyli na różne zarobkowe cele.
Oczywiście zaprosiliśmy wszystkich na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
SOBOTA (20.07)
No i dzisiaj odwiedziliśmy Helowców w ich HeloWsi.
Pierwszy raz po operacji Hela i po ostrym ataku rwy kulszowej u Heli.
Hel wygląda bardzo dobrze, schudł (też bym tak chciał) i wygląda jak żylasty przecinak a la Po Morzach Pływający, a Hela kwitnąco, mimo że była wykończona pracą, ale właśnie rozpoczynający się dwutygodniowy urlop dodawał jej skrzydeł. Niczym Red Bull.
Towarzysko sprawa była obgadana znacznie wcześniej. Oprócz nas miała być pewna para artystów, na razie No Name, ich przyjaciół, którą poznaliśmy na imprezie z okazji pięćdziesiątki Hela, a my mieliśmy nocować gdzieś tam w HeloWsi, co miał załatwić Hel. U nich nocować nie mogliśmy, bo Winyl, Hela labrador retriever, nie cierpi, jak mu nasza Sunia wącha, co w pełni rozumiem, i się wkurza, a z kolei Toska, Heli golden retrieverka, też nie za bardzo dogaduje się z Sunią, z racji chociażby tej samej płci. Jeśli do tego dodać totalną zazdrość naszej Suni wyrażaną ciągły darciem paszczy, spokoju w domu by nie było.
Ale jak zwykle, jeśli coś miało zawieść, to zawiódł czynnik ludzki.
Najpierw się okazało, że Żeńska Połowa pary artystów nie dojedzie, bo zatrzymały ją zawodowe obowiązki, a z kolei Męska Połowa przyjechała znacznie później względem planów.
Bezpośrednia korzyść z tego była taka, że wymogłem na Heli drugą porcję pokrojonych jabłek, posypanych kruszonką, cynamonem i być może jeszcze czymś, wszystko zgrabnie zapieczonych w ładnych ceramicznych miseczkach. Ich ilość była ściśle wyliczona i reglamentowana, ale skoro Artyści nie dojechali.
Hel skorzystał z okazji i bez specjalnych wyrzutów sumienia załapał się na ostatnią porcję.
Potem wyszło na jaw, że Hel dał ciała i chyba zapomniał, a może tylko zwlekał do ostatniej chwili, i nie zarezerwował dla nas noclegu gdzieś tam w HeloWsi. Więc trzeba było wracać do Nie Naszego Mieszkania, zwłaszcza ku rozczarowaniu Żony, która z Helowcami nie może się nagadać i ciągle czuje niedosyt, nawet po pięciogodzinnym spotkaniu.
A spotkanie, jak zwykle, miało swój klimat, zwłaszcza że siedzieliśmy na tarasie, w otoczeniu zieleni, przy skromnym Pilsnerze Urquellu, kawie i herbacie (ja), cydrze niefiltrowanym (Żona), lampce wina (Hela) i jakimś podejrzanym, kolorystycznie i strukturalnie, soku (Hel - tłumaczył, że to z marchwi), przy sprzyjającej aurze, ciepłej, bez nużącego upału. Do tego mogliśmy zajadać pyszne, mięciutkie żeberka zagryzając je ogórkami małosolnymi przygotowanymi przez Hela i makaron z dziwnymi grzybkami, zdaje się mun.
Czy coś trzeba było więcej?
Tak przemyśliwałem sobie, że Helowcy dobrze zrobili wyjeżdżając na wieś. Tacy młodzi, a tacy mądrzy.
Oczywiście zaprosiliśmy ich i Artystów na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
PONIEDZIAŁEK (22.07)
No i kiedyś, panie, 22. lipca to był 22. LIPCA.
Narodowe Święto Odrodzenia Polski - najważniejsze polskie święto państwowe w okresie Polski Ludowej, obchodzone co roku 22 lipca, na pamiątkę rocznicy ogłoszenia Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w 1944 roku. Dzień wolny od pracy.
Powołanie PKWN stworzyło strukturę polityczną, która z modyfikacjami nienaruszającymi jej podstaw, została zachowana do 1989 r. Podstawami ustrojowymi były: monopol partii komunistycznej w sferze władzy i podporządkowanie Polski ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich).
Dzień ten był też często nazywany Świętem Kwiatów.
Faktycznie, kwiaty były wszechobecne - na ulicach, w specjalnych miejscach - przybytkach sztuki, w kawiarniach, bibliotekach, w różnych formach i pięknych kompozycjach.
Dodatkowo z wozów "rzucano" kiełbasę, batony czekoladowe, paprykarz szczeciński, szynkę w puszkach, rajstopy i inne deficytowe towary.
Było pięknie. Aż łezka się w oku kręci.
I w ten dzień, po moim krótkim pobycie w Szkole (wróciła po urlopie Najlepsza Sekretarka w UE),
wyjechaliśmy z EmWnukiem do Naszej Wsi.
Będziemy tutaj do końca lipca.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jeden list.
Mam 68 lat i 231 dni.
WTOREK (16.07)
No i drugą połowę nocy "pakowałem się" i "jechałem".
Bo jutro wyjeżdżamy, w tym Żona i Sunia na amen.
Ja jeszcze pod koniec sierpnia wrócę pociągiem do Naszego Miasteczka, by koordynować pakowanie do przeprowadzkowego busa i by samemu wrócić Terenowym.
Z samego bankowego i systemowego rana, czyli o 09.00 zadzwoniła pani z banku. Ta, na którą wczoraj nakrzyczałem. Cholera...
Skąd wzięła numer telefonu Żony?
Całą sprawę dokładnie rozeznała i wyjaśniła Żonie, że teraz jest jeszcze trochę za wcześnie na składanie wniosku, że trzeba poczekać kilka dni, że potem możemy to zrobić w dowolnym oddziale, ale że ona służy pomocą i że w razie czego to proszę dzwonić.
Cholera...
Opracowałem na kartce, w moim ręcznym exelu, całą wyjazdową logistykę lipca i sierpnia. Musiałem, żeby czegoś nie przeoczyć, rozpisać to na etapy naszych podróży, bo każdy z nich będzie inny i będzie wymagał określonego rodzaju pakowania się i zabierania ciuchów i różnych rzeczy. I tak:
Etap I - jutro, wyjazd do Gniezna.
Muszę mieć na podorędziu w czarnej torbie:...
Etap I a - jutro, wyjazd "na długo".
Zapakować do dużej beżowej walizki:...
Etap II - poniedziałek, 22. lipca, wyjazd do Naszej Wsi.
Zabrać rzeczy i ciuchy z Nie Naszego Mieszkania:...
Dokooptować część rzeczy z torby czarnej:... i z walizki beżowej dużej:...
Etap III - sobota, 3. sierpnia, wyjazd do Sandomierza i do Zamościa.
Wziąć do dużej beżowej walizki:...
Etap IV - środa, 21. sierpnia, mój wyjazd pociągiem do Naszego Miasteczka.
Wziąć do plecaka:...
Obmierzyłem dzisiaj te meble, które w sierpniu będą jechać do Naszej Wsi. I obfotografowałem całą stertę kartonów i różnych innych pakunków. Trzeba będzie do tego dobrać odpowiednie auto, żeby nie wozić "pustego powietrza".
Ostro finiszowaliśmy z pakowaniem. Mogły zostać tylko drobiazgi potrzebne na jutro rano, nieliczne, które w sierpniu zabiorę Terenowym. Kładliśmy się spać, jak ja to mówię, organicznie zmęczeni, tak do szpiku kości. Ze świadomością, że zrealizowaliśmy 90% "przeprowadzkowego" czasu.
I tak spędziliśmy, przespaliśmy, naszą ostatnią wspólną noc w Naszym Miasteczku. Patrząc na przestrzenną sypialnię, czując wygodne łóżko i słysząc odgłosy domu, trochę smutno powzdychałem, i tyle.
ŚRODA (17.07)
No i wyjechaliśmy dopiero o 13.00.
Bo co rusz pojawiał się jakiś drobiażdżek, który należało zabrać, albo od razu spakować na sierpień.
Wyszło z tego kolejne 5% czasu przeprowadzkowego. Jak wrócę, zostanie mi "tylko" ostatnie 5%.
Pożegnaliśmy się z sąsiadami i wyruszyliśmy w drogę organicznie zmęczeni.
Postanowiliśmy jechać przez Złotów, stolicę powiatu, najbardziej wysuniętego na północ w Wielkopolsce i jednego z większych powiatów w Polsce.
Ostatnio przeczytałem wywiad z burmistrzem miasta i bardzo mi się spodobało, że on i mieszkańcy kładą nacisk na czystość i ekologię. Prowadzą ciekawe akcje edukacyjne, aby sensownie zadbać o miasto, jego okolice, zwłaszcza o niewątpliwą atrakcję w postaci pięciu jezior.
Kompletnie się nie zawiedliśmy. Czysto, schludnie, estetycznie i z pomyślunkiem.
Obiad, smaczny, zjedliśmy w Promenadzie nad Jeziorem Miejskim. Bez problemów mogliśmy skomponować sobie "fragmenty" posiłków, desery (ja - dwie gałki waniliowe, bakalie i "pyknięcie" bitej śmietany, bez adwokata tym razem) i wypić dobrą kawę. Głośno zauważyłem, że wiesz, nawet podają tutaj Pilsnera Urquella.
- Tak myślę, i miałam ci już to powiedzieć od jakiegoś czasu, że dostaję alergię na Pilsnera Urquella. - Żona mnie nieprzyjemnie zaskoczyła. - Wszędzie słyszę tylko Pilsner Urquell to, Pilsner Urquell tamto i już powoli mam dość. - Może być z tego powodu problem. - zawiesiła głos.
Zapadła cisza i ogólnie powiało zgrozą.
Ale udało się przedyskutować temat A może by tak Złotów?
Do Gniezna dotarliśmy dosyć późno, bo przed 20.00.
Polubiliśmy je dawno, a "wzięło się" z czasów Dzikości Serca. Stała trasa Nasza Wieś - Dzikość Serca zaczęła nam się nudzić, a poza tym zimą jadąc non stop przyjeżdżaliśmy do Dzikości Serca po nocy, zabierając sobie możliwość usunięcia za dnia wszelkich niedogodności i awarii, które zawsze na nas czekały, więc wymyśliliśmy a może by tak przez Gniezno? Czyli podróż na dwie raty?
Wtedy, nie znając jeszcze gnieźnieńskich uwarunkowań i różnych miejscowych myków, zatrzymaliśmy się pierwszy raz w Adalbertusie, czyli można by kolokwialnie powiedzieć Pod Wojciechem (U Wojciecha). Nie dość, że regularnie, co godzinę (nie wiem, czy nie co kwadrans), z pobliskiej bazyliki prymasowskiej potężne dzwony oznajmiały donośnie wszystkim wiernym, i nie tylko, nieunikniony i bezwzględny upływ czasu i w związku z tym lichość żywota i jego marność, to jeszcze umieszczono nas w pokoju, za którego ścianą, w sąsiedztwie, musiała znajdować się centralna sterownia klimatyzacyjna, a może to była główna hotelowa pralnia, bo przez całą noc wszystko za ścianą buczało, brzęczało sterowane zapewne bezdusznym komputerem, no i konweniowało z dzwonami - noc była licha i marna.
Od tej pory zatrzymujemy się U Pietraka.
Warunki bardzo dobre, restauracja z dobrą kuchnią, śniadania dla Żony, no i pobliski parking.
Zajechaliśmy od razu pod szlaban, pomijając na tym etapie upierdliwą organizacyjnie i logistycznie konieczność porzucenia auta na środku ulicy i kontakt z recepcję hotelową, czując się, jak u siebie.
- Nic nie wiem o waszym samochodzie. - oznajmił pan zawiadujący parkingiem. Jedną rękę miał chromą i jakiś wyraz na twarzy, nie dociekłem, czy to z powodu jego choroby, czy raczej z powodu wrednego charakteru, czy z obu jednocześnie.
- To może my zaparkujemy - powiedziałem widząc kilka wolnych miejsc - a potem w recepcji wszystko wyjaśnię.
- Nie ma miejsc! - odparł wrednie. - Mam jeszcze pięć powrotów.
Zostawiłem go bez słowa, Inteligentne Auto na awaryjnych, z Żoną i Sunią wewnątrz, i poszedłem do recepcji.
Miła pani sprawdziła w komputerze, że nie ma naszej rezerwacji parkingu, a widząc moje zdenerwowanie i fakt, że zapomniałem z pośpiechu telefonu i nie mogłem sprawy natychmiast przy niej skonsultować z Żoną, która, proszę pani, zawsze dokonuje rezerwacji i o parkingu pamięta, doradziła mi grzecznie, abym zaparkował na parkingu konkurencji. I zaczęła mi tłumaczyć, jak tam dotrzeć.
- Ceny są takie same, jak u nas. - starała się mnie udobruchać.
Ale nie udobruchała.
Wróciłem nabuzowany do auta i przekazałem wiadomości Żonie, której nieudobruchanie natychmiast się udzieliło.
- Co oni opowiadają! - Oczywiście, że zarezerwowałam parking! - Mam całą korespondencję!
Oczom moim ukazał się tekst, najpierw Żony rezerwującej miejsce i dopytującej ale czy możemy być spokojni o parking? i odpowiedź hotelu tak, możecie być państwo spokojni, miejsce jest zarezerwowane.
Żona zadzwoniła do hotelu i zaczęła wyjaśniać sprawę.
W międzyczasie wąską, jednokierunkową uliczką nadjechał samochód. Kierowca - pani zatrzymała się ostentacyjnie i zaczęła wewnątrz machać rękami, że jak ja mogłem stanąć na zakręcie i że ona nie może przejechać. To jej tak samo pomachałem rękami pokazując, żeby nie zawracała głowy i że przecież swobodnie może przejechać, i że po co ta ostentacja. To pani swobodnie przejechała. Niezwykle obrażona.
Za chwilę nadjechał radiowóz Straży Miejskiej i podjechał pod Inteligentne Auto blokując przejazd. Tym razem na pewno. Szyba się "opuściła" i miły pan zagadał:
- Rozumiem, że pan czeka na wjazd na parking?
- Ależ skądże! - Ja tak zawsze parkuję i tak lubię! - bulgotałem cicho do wewnątrz. A głośno wyłuszczyłem mu, jak to my lubimy Gniezno i jak można tak traktować turystów, którzy tutaj zostawiają pieniądze, a hotel...
- Tak, tak, oczywiście. - natychmiast przerwał. - Proszę tylko podjechać metr, dwa to przodu, to będzie się łatwiej na tym zakręcie przejeżdżało.
I "łatwo" pojechali dalej, zanim zdążyłem wsiąść i manewrować.
Ledwo to zresztą zacząłem robić, jak szlaban się podniósł. Chromy, bez żadnego wyrazu na twarzy, wskazał miejsce, zapisał numer i dał mi karteczkę ze słowami:
- Przy wyjeździe trzeba ją okazać z pieczątką hotelu, że jest opłacone.
Pani w recepcji strasznie się kajała i przepraszała. A później jeszcze specjalnie się dopytywała, czy w pokoju wszystko w porządku.
Sprzedaż Naszego Miasteczka musieliśmy zaakcentować miłym wieczorem. Ale delikatnie, bo zrobiło się późno.
Ja na kolację zamówiłem przystawkę z wątróbki, dwa Pilsnery Urquelle i lampkę czerwonego wina, a Żona tatara z polędwicy długodojrzewającej, ciemnego Kozela i też lampkę czerwonego wina.
Zrobiło się niezwykle sympatycznie - wspominaliśmy, co się działo przez ostatnie lata i jak doszło do obecnego momentu i wymyślaliśmy, co teraz z nami będzie. Tak fajnie, na wesoło.
A wieczorem dodatkowo poprawiliśmy sobie humory wychodząc z Sunią na spacer. Jakiś facet, jak się później okazało, gdzieś tam nas dostrzegł i zawrócił ze swoim półrocznym dogo canario chcąc zobaczyć "naszego olbrzyma". Szczyl już budził w nas podziw i respekt, chociaż był bardzo przyjazny. Nie szczeknął ani razu, za to Sunia darła paszczę przez całe spotkanie.
CZWARTEK (18.07)
No i Gniezno Św. Wojciechem stoi.
Św. Wojciech, z cz. Vojtech Slavnikovec, z niem. Adalbert, z łac. Adalbertus, czyli Wojciech Sławnikowic - czeski duchowny katolicki, biskup praski, benedyktyn, misjonarz, męczennik, święty Kościoła katolickiego, apostoł Prusów, jeden z trzech patronów Polski (dwoje pozostałych - Św. Stanisław i Najświętsza Maryja Panna Królowa Polski - dop. mój).
Żył tylko ok. 41. lat, bardzo intensywnie i interesująco, jeśli te współczesne słowa mogą oddać istotę jego życia.
Z wojami Chrobrego dotarli do ziem Prusów, gdzie ich działalność misyjna nie spotkała się z przychylnym przyjęciem (taki współczesny język poprawności politycznej, do tego tendencyjny - dop. mój). Wystąpił przed pruskim wiecem, po czym zgromadzenie nakazało im opuszczenie ziem Prusów.
"Nas i cały ten kraj na którego krańcach my mieszkamy, obowiązuje wspólne prawo i jeden sposób życia; wy zaś, którzy rządzicie się innym i nieznanym prawem, jeśli tej nocy nie pójdziecie, jutro zostaniecie ścięci".
Prusowie wytrzymali jeszcze pięć dni i słowa dotrzymali. Tuż po mszy świętej, którą biskup odprawił na polu romowym (centrum kultu bałtyjskich bóstw), widocznie nie przejmujący się nakazem i proszący się o śmierć, został zaskoczony ... i zabity włócznią lub toporem, a głowę mu ścięto. Stało się to w 997 roku.
Historia ciała (później relikwii Św. Wojciecha), które zostało złożone do grobu na rozkaz Bolesława Chrobrego w Gnieźnie i do którego w 1000 r. (Zjazd Gnieźnieński) pielgrzymował cesarz niemiecki Otton III, jest równie ciekawa, jak życie biskupa.
Rano po śniadaniu poszliśmy zwiedzić bazylikę, obok której stoi pomnik Bolesława Chrobrego, pierwszego króla Polski.
Sumiennie go oglądałem, gdy usłyszałem głos Żony:
- Ja to raczej nie, ale mąż to na pewno.
Zaintrygowany obejrzałem się i okazało się, że mamy do czynienia z tzw. sondą uliczną.
Młoda (!) dziewczyna, uzbrojona w mikrofon, w towarzystwie młodego(!) kamerzysto-dźwiękowca zadawała przechodniom pytania.
- To miłe, że się państwo zgodziliście. - Uprzedzę, że będą trzy pytania, ale nie będą trudne. - dodała nam otuchy, której ja akurat nie potrzebowałem. Kamery, mikrofony, błysk fleszy, to mój żywioł.
- Czy możecie państwo wymienić trzy tygodniki - tu błyskawicznie, aby się przygotować, w głowie przeliczyłem Newsweek, Wprost, Polityka, Nie, Do Rzeczy - ...katolickie?
Eeee... Ale dotarło do mnie, że pytanie nie brzmiało Czy znacie państwo może jakiś katolicki tygodnik?, bo przecież było oczywiste, że znamy.
- Wiecie, państwo - Żona natychmiast zareagowała - my jesteśmy ateistami, więc nie za bardzo możemy.
- No właśnie - patrzyłem na Żonę potwierdzając ten fakt - ale wiem, że jest Gość Niedzielny, Tygodnik Powszechny...
O, to świetnie. - pani się ucieszyła. - To drugie pytanie. - Który z nich, według państwa, powinien być szczególnie promowany na arenie europejskiej i/lub światowej? - brnęła według swojego sztywnego pierwotnego scenariusza. - No tak - dodała za chwilkę, zreflektowawszy się. - Ale skoro państwo jesteście... - wyraźnie słowo ateista nie chciało jej przejść przez gardło. - To może jest coś, co uważacie państwo, że powinno być przez nas, Polaków, promowane, nagłaśniane za granicą? - wybrnęła.
- No wie, pani. - To jest bardzo trudne i ważne pytanie. - Ja nie jestem w stanie tak z marszu na nie odpowiedzieć. - Ono wymaga głębokiego przemyślenia i zastanowienia się. - Żona zaskoczyła mnie merytorycznie i swoim rozgadaniem się przed kamerą.
- Tak, zgadzam się. - dorzuciłem. - To jest zbyt poważna sprawa i my w tym momencie nie czujemy się kompetentni.
Pani kiwała głową ze zrozumieniem.
Ale wie, pani - dodałem - jeśli już tak o tym mówimy, to uważam, że nasz rząd, wszystkie jego instytucje i agendy, i my sami powinniśmy walczyć, protestować i edukować zagranicę, żeby nie używano tam w mediach nazwy polskie obozy koncentracyjne. - Ale myślę, że to nie jest temat pani wywiadu, bo na na co moja odpowiedź mogłaby odpowiadać?
- Na historię? - pani zawiesiła głos.
- No tak. - potwierdziłem. - Na historię. - zadumałem się.
"Zgasły światła jupiterów", wyłączono mikrofony i kamery.
- To wielkiego pożytku z tego wywiadu państwo mieć nie będziecie... - dorzuciłem na pożegnanie bardziej twierdząco niż pytająco.
- Nie, nie, dlaczego? - Wypadł bardzo dobrze. - po raz pierwszy odezwał się kamerzysta.
Znalazł się.
Zapomnieliśmy zapytać, jakiej ci młodzi ludzie są proweniencji.
Wyjeżdżaliśmy z Gniezna nie mogąc się nadziwić, że byliśmy tak krótko, a tyle się nadziało i że było tak sympatycznie. Nawet nowy pan parkingowy był bardzo sympatyczny, serdeczny i użyteczny, mimo że bardziej chromy, niż jego kolega i jeszcze bardziej powykręcany.
Szukałem bezskutecznie tej parkingowej karteczki, żeby mu ją dać, ale gdzieś zniknęła. Stwierdziłem, że w ogólnym zamieszaniu panie z recepcji musiały ją zatrzymać. Ale tam też nie było. Bez słowa otrzymałem kawałek świstka z pieczątką zapłacono.
- Przepraszam pana, że nie daję oryginału, ale panie w recepcji musiały gdzieś go posiać.
- A nie szkodzi. - śmiał się. - Zdarza się. - A bo to pierwszy raz? - Ludzie mogą się przecież pomylić.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu, po przyjeździe, jak zwykle dokumentnie opróżniałem kieszenie spodni, bo nie cierpię, gdy coś w nich zostaje, i wśród różnych papierków znalazłem oryginał parkingowy.
Drogę do Metropolii mieliśmy męczącą. Najpierw na autostradzie był wypadek, więc starając się na nią wjechać ujrzeliśmy sznur stojących TIRów aż po horyzont. Całe szczęście, że się nam nie udało, bo gdybyśmy przyjechali trochę wcześniej, czekałoby nas wielogodzinne autostradowe ugrzęźnięcie.
Może czuwał nad nami św. Wojciech? Tylko co z tymi biedakami, którzy zdążyli już ugrzęznąć?
Specjalne służby wszystkich starających się wjechać zawracały. Nas tak skutecznie, że zaczęliśmy wracać go Gniezna, by przy najbliższym, kolejnym zjeździe wymyślić nową strategię powrotu. Była w miarę świetna, ale musiała uwzględnić toczenie się przez wioski (Żona to lubi, bo może sobie popatrzeć). Na koniec, gdy już istniała szansa ponownego "wbicia się" na eskę, okazało się, że droga jest ślepa, bo budują obwodnicę, i trzeba było zawracać.
Przyjąłem to w miarę z pokorą, bo kiedyś te zaległości z komuny trzeba nadrobić. Ale zawsze w takich razach przypomina mi się Prezes, który, gdy jego partia wygrała wybory, powiedział, że zastał po poprzednikach Polskę w ruinie i w stagnacji gospodarczej.
Do Metropolii przyjechaliśmy mocno zmęczeni. Nawet Żona miała dosyć tych wioch.
Trzeba się było szybko ogarnąć, bo mieliśmy umówione spotkanie w banku w ramach wymiksowywania się ze wszelkich systemów. Okazało się, że naszemu panu, z którym się umówiliśmy i z którym się bankowo znamy od wielu lat i z którym się lubimy, spotkanie umknęło, więc jest nieobecny, jak wyjaśniła pani, która się nami zajęła, a z którą widzieliśmy się pierwszy raz.
Pani odpaliła służbowego laptopa i zrobiła okrągłe oczy.
- A to pani! - zwróciła się do Żony. Poczuliśmy się jak, nie przymierając, celebryci. - To my tu od dawna mamy dla pani wiele różnych i bardzo ciekawych ofert i propozycji kredytowych, tylko że pani nie reaguje na nasze maile. - kontynuowała.
- A nie, nie! - Dziękujemy. - My właśnie przyszliśmy omówić warunki wcześniejszej, częściowej spłaty i doprowadzić do sytuacji spłaty całkowitej.
- Tak, tak! - poparłem Żonę. - A przy okazji, jakie to są propozycje?
- Nie, nie, naprawdę dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani! - Żona spojrzała na mnie zabójczym wzrokiem.
Panią polubiliśmy, jak wszystkich pracowników tego niedużego banku. Okazało się w rozmowie, że ich bank ma inną filozofię działania, na przykład mogą rozmawiać swobodnie z klientem długi czas nawet, jeśli ta rozmowa nie przyniesie dla banku konkretnego wymiernego efektu w postaci udzielonego kredytu, na czym banki zarabiają i do czego zostały powołane. Ponoć w niektórych bankach dyrektor danego oddziału ma w swoim gabinecie monitory i, jak sama nazwa wskazuje, monitoruje pracę doradców i wysyła im potajemnie przed klientem sygnały, ale słuchaj, twoja rozmowa jest za długa, przejdź do rzeczy, nie jesteśmy tutaj dla pogaduszek.
Brrr!
PIĄTEK (19.07)
No i dzisiaj niespodziewanie dla siebie byłem w Szkole.
Nawet dobrze mi to zrobiło, bo nie dość że bezboleśnie przeszedłem okres adaptacyjny związany z powrotem do pracy, to jeszcze załatwiłem wszystkie bieżące sprawy, w tym przede wszystkim księgowe.
Po szybkim obiedzie myłem naczynia i tęskniłem za Naszym Miasteczkiem. Tam też myłem. Ale tam to był rytuał, była filozofia, sens, a w Nie Naszym Mieszkaniu jałowa konieczność.
Po południu odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną, Kolegę Inżyniera i córki - Stefana Kota Biznesu i Krawacika.pl.
Można by powiedzieć określając ich aktualną sytuację, że nihil novi.
Skrycie Wkurwiona cały czas cierpi z powodu kręgosłupa, a konkretnie z powodu stawu lędźwiowo krzyżowego, który ponoć stawem nie jest, a może z powodu stawu krzyżowo biodrowego, nie wiem, nie byłem zbyt uważny. Ale "rwie ją" w prawej nodze, zwłaszcza gdy na nią przełoży ciężar ciała. Oczywiście zrobiła wiele badań i była u wielu specjalistów. I wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że oni tam nic nie widzą i że wszystko jest w porządku. Czyli klasycznie - operacja się udała, pacjent umarł.
Z kolei Kolega Inżynier czuje się chyba (piszę chyba, bo jakoś nie zdążyliśmy tego tematu zahaczyć) świetnie, skoro swobodnie pił piwo, i co gorsza dla siebie i swojej starszej córki, permanentnie znosi do domu wszelkie słodycze, które oboje zżerają bez umiaru, traktując je jak szuter.
Skutki u Stefana Kota Biznesu daje się zauważyć. Tyje wyraźnie, zdaje sobie z tego sprawę i cierpi, bo niezdrowe łakomstwo zwycięża. Do tego mentalnie jest rozwinięta grubo ponad swój 11-letni wiek, a genetycznie też się szybciej rozwija i staje się dość szybko kobietą. Wystarczy na nią popatrzeć i posłuchać, jak mówi i jak się zachowuje. Ale jednak jest dzieciuchem i trzeba jej pomóc.
To jest oczywiście rola rodziców, ale tu sprawa staje się skomplikowana i wielopłaszczyznowa. I chociaż ogólnie prosta, to w tej rodzinie może urosnąć do dużych rozmiarów i stać się nierozwiązaną.
Mówiliśmy to wprost i Skrycie Wkurwionej, i Koledze Inżynierowi, ale...
Więc martwimy się.
Oczywiście ja w swojej gruboskórności dość konkretnie i brutalnie wyrażałem się na ten temat i tylko uzyskałem taki efekt, że Stefan Kot Biznesu się rozpłakała, bo ona po prostu wszystko już rozumie, a jest na tyle dzieciuchem, że sama nie umie znaleźć wyjścia z sytuacji. Więc najpierw chlipała w piersi matki, a potem siedziała bez słowa z zapłakaną twarzą, nie odpowiadając na zaczepki i nie dając się sprowokować, i cierpiała w milczeniu. A obok siedziała siostra, w takiej samej pozie i z taką samą miną, bo współczuła siostrze, no i trzeba było zmałpować od starszej.
Atmosfera zrobiła się lekko grobowa.
Dopiero jak wychodziliśmy, dziewczyny dały się lekko rozruszać. Bo poprosiłem je, aby z tyłu afiszu przygotowanego przez nie na naszą cześć, złożyły dedykację dla cioci i wujka, złożyły swoje czytelne autografy, wpisały datę i miejscowość. Oczywiście krygowały się przy tym mocno, bo wiadomo że wszystko jest bez sensu.
Afisz, sztukowanego formatu A3, przywitał nas na drzwiach wejściowych. Głównym jego akcentem był napis WELCOME HOMELESS. Oczywiście powstał on za podjuszczeniem ich ojca, który czyta bloga i wszystko wie. Potem tylko w trakcie spotkań porządkuje swą wiedzę na temat naszych kolejnych nomadzkich wybryków i ją układa. Przy czym autentycznie wszystkim się interesuje, bez częstej w takich razach powierzchowności, i stara się zająć stanowisko i doradzić. Ale czasami trafia, jak kulą w płot.
- Wiesz - powiedziała Żona już w taksówce - musimy jednak ich, a przynajmniej jego zaprosić do Nie Naszego Mieszkania, żeby je zobaczył, to wtedy przestanie podsuwać takie pomysły.
A chodziło o to, że Kolega Inżynier, w dobrej wierze, podsunął nam pomysł, że może my mieszkalibyśmy spokojnie w Nie Naszym Mieszkaniu (zwracam uwagę na przymiotnik nie naszym), a uzyskane z naszego nomadztwa środki przeznaczyli na różne zarobkowe cele.
Oczywiście zaprosiliśmy wszystkich na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
SOBOTA (20.07)
No i dzisiaj odwiedziliśmy Helowców w ich HeloWsi.
Pierwszy raz po operacji Hela i po ostrym ataku rwy kulszowej u Heli.
Hel wygląda bardzo dobrze, schudł (też bym tak chciał) i wygląda jak żylasty przecinak a la Po Morzach Pływający, a Hela kwitnąco, mimo że była wykończona pracą, ale właśnie rozpoczynający się dwutygodniowy urlop dodawał jej skrzydeł. Niczym Red Bull.
Towarzysko sprawa była obgadana znacznie wcześniej. Oprócz nas miała być pewna para artystów, na razie No Name, ich przyjaciół, którą poznaliśmy na imprezie z okazji pięćdziesiątki Hela, a my mieliśmy nocować gdzieś tam w HeloWsi, co miał załatwić Hel. U nich nocować nie mogliśmy, bo Winyl, Hela labrador retriever, nie cierpi, jak mu nasza Sunia wącha, co w pełni rozumiem, i się wkurza, a z kolei Toska, Heli golden retrieverka, też nie za bardzo dogaduje się z Sunią, z racji chociażby tej samej płci. Jeśli do tego dodać totalną zazdrość naszej Suni wyrażaną ciągły darciem paszczy, spokoju w domu by nie było.
Ale jak zwykle, jeśli coś miało zawieść, to zawiódł czynnik ludzki.
Najpierw się okazało, że Żeńska Połowa pary artystów nie dojedzie, bo zatrzymały ją zawodowe obowiązki, a z kolei Męska Połowa przyjechała znacznie później względem planów.
Bezpośrednia korzyść z tego była taka, że wymogłem na Heli drugą porcję pokrojonych jabłek, posypanych kruszonką, cynamonem i być może jeszcze czymś, wszystko zgrabnie zapieczonych w ładnych ceramicznych miseczkach. Ich ilość była ściśle wyliczona i reglamentowana, ale skoro Artyści nie dojechali.
Hel skorzystał z okazji i bez specjalnych wyrzutów sumienia załapał się na ostatnią porcję.
Potem wyszło na jaw, że Hel dał ciała i chyba zapomniał, a może tylko zwlekał do ostatniej chwili, i nie zarezerwował dla nas noclegu gdzieś tam w HeloWsi. Więc trzeba było wracać do Nie Naszego Mieszkania, zwłaszcza ku rozczarowaniu Żony, która z Helowcami nie może się nagadać i ciągle czuje niedosyt, nawet po pięciogodzinnym spotkaniu.
A spotkanie, jak zwykle, miało swój klimat, zwłaszcza że siedzieliśmy na tarasie, w otoczeniu zieleni, przy skromnym Pilsnerze Urquellu, kawie i herbacie (ja), cydrze niefiltrowanym (Żona), lampce wina (Hela) i jakimś podejrzanym, kolorystycznie i strukturalnie, soku (Hel - tłumaczył, że to z marchwi), przy sprzyjającej aurze, ciepłej, bez nużącego upału. Do tego mogliśmy zajadać pyszne, mięciutkie żeberka zagryzając je ogórkami małosolnymi przygotowanymi przez Hela i makaron z dziwnymi grzybkami, zdaje się mun.
Czy coś trzeba było więcej?
Tak przemyśliwałem sobie, że Helowcy dobrze zrobili wyjeżdżając na wieś. Tacy młodzi, a tacy mądrzy.
Oczywiście zaprosiliśmy ich i Artystów na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
PONIEDZIAŁEK (22.07)
No i kiedyś, panie, 22. lipca to był 22. LIPCA.
Narodowe Święto Odrodzenia Polski - najważniejsze polskie święto państwowe w okresie Polski Ludowej, obchodzone co roku 22 lipca, na pamiątkę rocznicy ogłoszenia Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w 1944 roku. Dzień wolny od pracy.
Powołanie PKWN stworzyło strukturę polityczną, która z modyfikacjami nienaruszającymi jej podstaw, została zachowana do 1989 r. Podstawami ustrojowymi były: monopol partii komunistycznej w sferze władzy i podporządkowanie Polski ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich).
Dzień ten był też często nazywany Świętem Kwiatów.
Faktycznie, kwiaty były wszechobecne - na ulicach, w specjalnych miejscach - przybytkach sztuki, w kawiarniach, bibliotekach, w różnych formach i pięknych kompozycjach.
Dodatkowo z wozów "rzucano" kiełbasę, batony czekoladowe, paprykarz szczeciński, szynkę w puszkach, rajstopy i inne deficytowe towary.
Było pięknie. Aż łezka się w oku kręci.
I w ten dzień, po moim krótkim pobycie w Szkole (wróciła po urlopie Najlepsza Sekretarka w UE),
wyjechaliśmy z EmWnukiem do Naszej Wsi.
Będziemy tutaj do końca lipca.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jeden list.
poniedziałek, 15 lipca 2019
15.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 224 dni.
WTOREK (09.07)
No i przyjechaliśmy do Kamienia Pomorskiego.
W sumie trzeci raz, ale teraz tak, aby poczuć atmosferę tego miasteczka, o którym nie wiedzieliśmy nic, chociażby że jest uzdrowiskiem (patrz Inowrocław:) ).
Pierwszy raz byliśmy kiedyś po drodze jadąc do Świnoujścia, a drugi odwiedzając go wspólnie, chyba dwa lata temu, ze Skrycie Wkurwioną, Kolegą Inżynierem, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl i bodajże teściową Kolegi Inżyniera (piszę specjalnie teściową, bo w przypadku tej rodziny jest bardziej soczyście i wyraziście, niż gdybym napisał matką Skrycie Wkurwionej), którzy spędzali urlop w Międzywodziu.
Przejeżdżać lub być kilka godzin to zupełnie co innego, niż zmierzyć się z tzw. codziennym pobytem.
Żona zarezerwowała trzy doby w hotelu Marina Pallatium w pokoju z widokiem na Zalew Kamieński i na bliższą marinę, i na dalsze Międzywodzie i Dziwnów. Można było taniej i ciaśniej z widokiem na dachy i nieciekawe domy wybudowane po zburzeniach wojennych, czyli to co zwykle - Kamień został "wyzwolony" przez 2. armię pancerną gwardii I Frontu Białoruskiego, w 40% zniszczony, w tym prawie całe Stare Miasto, po czym przekazany administracji polskiej na zasadzie to teraz się martwcie, a ta ze zmartwienia w latach 60. ubiegłego wieku wyburzyła ocalałą zabudowę i wybudowała bloki. Sprzed wojny zostały tylko nieliczne perełki architektoniczne.
W pokoju hotelowym rzuciłem się do okna, aby podziwiać widok na marinę. Był rzeczywiście piękny, tylko nie wiedzieć czemu na skarpie, na wprost hotelowych okien, a na wprost naszych wręcz idealnie centralnie, obsługa hotelu ustawiła potężny, niebieski, ohydny kubeł na śmieci.
- Jak pójdę po kolejny bagaż, to spróbuję to ohydztwo przestawić bardziej z boku, bo nie da się na to patrzeć przez trzy dni i to w kontekście pięknego widoku zalewu. - Nie wytrzymam. - dodałem, mimo że Żona prosiła, abym dał sobie spokój.
Dopiero z bliska mogłem stwierdzić, jakie to było ohydztwo. Klapa zamknięta na łańcuch, a za każdym mocnym szarpnięciem kubła z dołu wylewała się jakaś cuchnąca breja. A szarpać musiałem, bo cztery obrotowe koła były zardzewiałe "na stałe", w związku z czym one, a nie ciężar kubła tworzyły prawdziwy opór przy próbach przesunięcia.
Napierając barkiem halsowałem kubłem wzdłuż alejki, raz jedną stroną, raz drugą, metr po metrze. Przesunąłem go o jakieś 20 m do momentu, gdy Żona nadzorująca całość z okna pokoju znakiem uniesionego kciuka dała znać, że jest ok.
Było super.
Rozpakowaliśmy się w standardach hotelowego pokoju, akurat tutaj przy skromnej liczbie szafek i półek. Najbardziej doskwierało to w łazience, gdzie nie można było uświadczyć żadnej półeczki, a liczba haczyków ograniczona do dwóch powodowała, że ze wszelkimi akcesoriami higieniczno-kosmetycznymi trzeba było się gimnastykować. Do tego umywalka była wielkości A4.
Ale to wszystko to był mały pikuś.
Najlepsza była konstrukcja sedesu, którego projektantem musiała być kobieta. Gdy nań siadłem, czekała mnie niemiła niespodzianka. Poczułem, jak mój penis dotyka do jego wnętrza, to znaczy do wnętrza sedesu, oczywiście, a uczucie to nie było miłe. Teraz rozumiem kobiety, które nie przepadają za siadaniem w obcych toaletach, żeby im "coś nie wpadło". Czułem właśnie, że za chwilę coś takiego może mi się przytrafić, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to coś może mieć trudniej. Nie pomagało cofanie ciała do tyłu, bo ruch w tym kierunku ograniczały deski samoopadające. W trakcie układania się na wszelkie możliwe sposoby dopadały mnie różne myśli, np. co by było, gdyby fiut był akurat w stanie wzwodu? Ale natychmiast pocieszałem się logicznie, że przecież wtedy byłaby inna geometria i byłby równoległy do "dna" sedesu.
Po wszystkim przyjrzałem się całej konstrukcji - w przedniej części, tej newralgicznej, płycizna. Nie mogłem zrozumieć idei konstruktora, konstruktorki? Następnym razem postanowiłem uważać.
Pani w recepcji poleciła nam ryby u Zubowicza. Bo świeże.
Przeszliśmy jakieś dwieście metrów i zobaczyliśmy tablicę Ryby u Zubowicza 400 m. I żywego ducha. Ale spokojnie szliśmy dalej, bo przecież to jest urlop - najwyżej się zawróci.
"Przed Zubowiczem" stało mnóstwo aut, w tym również na rejestracjach szwedzkich, angielskich i...niemieckich. Weszliśmy pod okropne zadaszenie z poliwęglanu maskowane od dołu dużymi płótnami materiału imitującymi żagle. Taki pic. Stoliki najzwyklejsze, krzesła również i tłumy ludzi. Ale za to klimat miejsca - od razu poczuliśmy się świetnie, u siebie, swobodnie i na luzie. Na tablicy ujrzeliśmy stały napis Dzisiaj smażymy i dopisek kredą dorsz.
To mi przypomniało sytuację sprzed lat, gdy z Żoną odwiedziliśmy w Bolonii PostDoc Wędrującą (może już o tym pisałem?). Od razu, pierwszego dnia naszego pobytu, zarezerwowała z kilkudniowym wyprzedzeniem stolik w restauracji, gdzie podają pyszne makarony i gdzie trudno o miejsce.
Nieźle się napaliliśmy.
Przyjechaliśmy do jakiejś nieciekawej willi usytuowanej poza centrum miasta wśród równie nieciekawych domów. Wewnątrz sala wielkości dużego pokoju z ustawionymi bardzo ciasno stolikami tak, że trzeba było się do własnego przeciskać. Stoliki dość małe, nakryte ceratą, taką ze wspomnień z komuny, mocno już wyeksploatowaną (i cerata, i komuna), wokół nich po cztery krzesła, wszystkie drewniane, stare, taka zbieranina różnych kształtów i form. Przy każdym komplet gości, w sumie tłum ludzi.
Siedzieliśmy przy swoim, przy oknie, czekając na nasze pasty. Firanki, pierwotnie z założenia białe, miały kolor szary. Obserwowałem z zaciekawieniem, jak po jednej z nich mozolnie pnie się do góry robak, nie znanej mi proweniencji. Jakiś włoski zapewne.
No, aż prosiło się o nasz SANEPID, który zamknąłby tę budę w minutę!
Jedzenie i wino były pyszne.
Mimo pewnych podobieństw w stylu pracy, filozofii serwowania dań, tłumów ludzi, lokal U Zubowicza jawił się wobec tego z Bolonii niczym restauracja w Hiltonie. Przestronnie, kelnerki szybko poruszające się, stosunkowo krótki czas oczekiwania. Rozochoceni jego atmosferą i naszą, urlopową, zamówiliśmy na wstępie śledzika na spółę, ja Bosmana (Pilsnera Urquella nie było) i pięćdziesiątkę Wyborowej (Luksusowej też nie było), a Żona podwójną lampkę Cydru Lubelskiego (300 ml). Ja dorsza z surówką z białej kapusty, Żona, jako unikająca wszelkich panierek, sałatkę z kiszonym łososiem - specialite de la maison.
Wszystko smaczne. Z drobnym wyjątkiem.
Obsługiwała nas młoda kelnerka, w typie mojej bratanicy. Żonie też się tak kojarzyła. Wysoka, konkretna, bez szczebiotania, o wyraźnych cechach męskich.
- A pani to mi przypomina moją bratanicę. - Taki sam typ urody, ale ona jest starsza. - Już ma dziecko. - A pani ile ma lat?
- Siedemnaście. - odparła z lekkim uśmiechem. To trochę wyjaśniało jej lekko wycofany sposób bycia.
Zapłaciliśmy, młodej daliśmy napiwek i już mieliśmy iść, gdy spojrzałem na rachunek. A tam pozycja - wino dwie lampki 24 zł.
- To musiał być ten cholerny cydr! - stwierdziła Żona. - Nie dość że ciepły i wywietrzały, to taka cena?! - Na pewno go tutaj już nie kupię!
Poszedłem do młodej.
- To tak system nabija. - stwierdziła spokojnie i konkretnie, czyli w swoim stylu, w stylu Bratanicy.
Widząc naszą "dyskusję" natychmiast pojawiła się starsza kelnerka.
- W czym jest problem? - zapytała rzeczowo i uprzejmie.
- Proszę pani, litrowa, czyli tysiąc mililitrów, butelka takiego cydru w sklepie kosztuje 11-12 zł, a przecież w tym już siedzi marża, czyli narzut. - Stąd, tak licząc, wychodzi, że 150 ml cydru kosztuje góra 2 zł, a u państwa 12 zł. - To jaki państwo macie narzut, bo przyzna pani, że cokolwiek za wysoki?
- Tak liczy system, ale proszę poczekać, zapytam panią menadżer.
Po chwili wróciła.
- Pani menadżer powiedziała, żeby państwu z rachunku zdjąć te 24 zł.
I po chwili dostałem gotówkę, czyli, zanim Fenicjanie wymyślili pieniądze, mogłoby to być 6 Pilsnerów Urquelii.
Już będąc w pokoju hotelowym odebrałem telefon ze Stolicy. Dzwoniła rozhisteryzowana Koleżanka Dyrektorka z bliskiej nam szkoły z pytaniem, czy ty może widziałeś rozporządzenie z 5. lipca na stronach ministerstwa?!
- Nie widziałem. - odparłem zgodnie z prawdą. Do głowy mi nie przyszło, żeby tam zaglądać, skoro dla szkół jest to okres wakacji. Oczywiście wiem, bo w tym siedzimy z Żoną po uszy, że wakacje są dla uczniów, również dla nauczycieli, ale przecież nie dla dyrektorów. Nie mogłem zrozumieć, że ten okres tak mógł zmylić moją czujność i że tak dałem się zaskoczyć. Przecież wiadomo od jakiegoś czasu, że rząd uchwala wszystko po nocach i w tempie ekspresowym, więc dlaczego miałby przestać w okresie wakacji?
Będąc zarzucony słowotokiem Koleżanki Dyrektorki, że to jest skandal, że ona dzwoniła, ale tam nikt nic nie wie, i że dziwne, bo wszyscy wizytatorzy są na chorobowych, że ona sprawę odda do prokuratury i co my teraz zrobimy, myślałem Kurwa mać! - Kiedy oni wreszcie przestaną majstrować przy naszych szkołach. - Przecież bez uprzedzenia zmienili całą ramówkę i nie wiadomo, jak ją interpretować, a ja już zrobiłem na nowy rok szkolny plany zajęć i jeśli teraz będę musiał robić je od nowa i to zdaje się na bardzo niekorzystnych warunkach wynikających z tej ramówki, to ja pierdolę.
Włączyłem się z powrotem na nasłuch, gdy Koleżanka Dyrektorka szósty raz powtarzała to samo.
- Zadzwoń do dyrektora, bo ty masz do niego numer telefonu! - zażądała kategorycznie. - I dowiedz się czegoś i daj znać.
Zadzwoniłem.
Okazało się, że dyrektor jest na urlopie w sanatorium i w Stolicy będzie 22. lipca.
- To wtedy porozmawiamy. - odparł uspokajająco. - A z którego roku jest to rozporządzenie? - zapytał.
Wszystko we mnie oklapło i osunąłem się tak, jak stałem na łóżko.
- Wiesz. - odezwałem się do Żony słabym głosem. - Czuję się, jakby mi podcięto skrzydła.
- Moim zdaniem skrzydła podcięły ci piwo i pięćdziesiątka.
ŚRODA (10.07)
No i na dzień dobry dotknąłem wackiem "dna" sedesu.
Nie sposób o tym wcześniej pamiętać, aby zapobiec niemiłemu uczuciu.
Po tym ekscesie poszliśmy na pierwsze śniadanie. Wybór na tyle duży i różnorodny, że Żona bez problemów znalazła coś dla siebie. Obsługa bardzo miła i uczynna, a wśród gości Polacy i Niemcy, niestety. Ale z jedną młodą parą, ona Polka, on Niemiec, nawet się zaprzyjaźniliśmy z tej racji, że zaczepiałem ich buldoga francuskiego, który mnie komicznie obszczekiwał, bo byłem mocno podejrzany odzywając się do niego po polsku.
Młodemu Niemcowi pokazałem zdjęcie zrobione w Naszej Wsi na Magic Łące. Przy ogniskowym kręgu, na pniaczku stoi butelka Pilsnera Urquella a obok siedzi Sunia, która zdaje się pilnować tego trunku pana.
- Das ist meine liebste Hundin und das ist mein geliebtes Bier - wyjaśniłem i w męskim rechocie zrozumieliśmy się bez słów.
Jak się okazało, oboje mieszkają w Niemczech bardzo blisko Północnego Morza, rzut kamieniem od miejsca, gdzie jeszcze rok temu mieszkało Zagraniczne Grono Szyderców. Czyli w dawnym RFN.
Obok nas siedziała młoda para, też niemiecka, z dwuletnią dziewczynką. Gdy sobie poszli, odezwałem się bardziej do siebie niż do Żony:
- Nie dość że nie posprzątali po sobie, a taki tu jest zwyczaj i porządek, to zobacz! - Zostawili na talerzu całą rozgrzebaną bułkę. - Musieli ją brać, skoro nie zjedli?! - Nie można nakładać sobie na raty? - Może są z byłego NRD-owa? - myślałem jednocześnie.
- O Boże! - Zagląda do cudzych talerzy. - pośród gwaru gości i szumu ekspresów ledwo co usłyszałem westchnienie Żony.
Po śniadaniu poplątaliśmy się trochę po Kamieniu.
Dotarliśmy do kamienia, nomen omen, poświęconego jednemu z dwóch niezależnych wynalazców butelki lejdejskiej. Ewald Jurgen Georg von Kleist mieszkał w Kamieniu przez 25 lat i tam właśnie w 1745 roku dokonał tego wynalazku.
Butelka lejdejska była takim pierwszym kondensatorem, czyli obecnie elementem układu elektronicznego, który jest zdolny do magazynowania ładunku elektrycznego.
Wyczytałem, że wkrótce po wynalezieniu tego przyrządu francuski ksiądz Jean-Antoine Nollet, zapalony eksperymentator, na dziedzińcu królewskiego pałacu w Wersalu, w obecności króla i całego dworu, rozładował butelkę lejdejską, używszy zamiast przewodnika łańcucha trzymających się za ręce 240 królewskich gwardzistów. Ku podziwowi i uciesze widzów porażeni wyładowaniem gwardziści równocześnie podskoczyli do góry.
Takie ówczesne dworskie zabawy.
Obok kamienia poświęconego Kleistowi stoi dom szykowany na przyszłe muzeum.
Po południu "odkryliśmy" prawą część mariny. Piękna i zadbana, zielona, z widokiem na jachty i na zalew. A w pobliskiej knajpce można było dostać Pilsnera Urquella i czarnego Kozela, zasiąść na leżaczkach i przy książce się delektować.
Siłą rzeczy wszystko porównywaliśmy do Pucusia. Mało co może do niego startować, ale ta część Kamienia naprawdę piękna.
Zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Niczego nie wiedzieli. Po wiadomościach od nas też im wszystko oklapło, ale dodaliśmy sobie nawzajem energii umawiając się na spotkanie w sierpniu.
O północy obejrzałem pierwszy mecz Polaków w ramach Final Six z Chicago. Wygraliśmy z Brazylią 3:2, co dodatkowo mnie podjarało, bo nasi praktycznie tworzyli polską reprezentację B.
Położyłem się spać o 02.30, ale długo nie mogłem zasnąć.
CZWARTEK (11.07)
No i znowu dotknąłem małym "dna" sedesu.
Chyba się przyzwyczajam, bo już takiej dreszczowej reakcji brrr w sobie nie zauważyłem.
Dzisiaj poszliśmy przez kładkę na spacer do Żółcina. Piękna i dzika przyroda. I potężny baner informujący o sprzedaży w Żółcinie 30 ha ziemi z planem zagospodarowania przestrzennego.
Zaczęliśmy snuć plany, jakby to było i co my byśmy tutaj robili.
To tylko może świadczyć o naszym ostatnim, rozdygotanym i rozchybotanym, stanie ducha i o naszej standardowej nienormalności, niezależnej od niczego. Tak po prostu mamy.
A potem wylądowaliśmy na leżaczkach z Pilsnerem Urquellem, czarnym Kozelem i z książkami.
Po południu poszliśmy znowu do Zubowicza.
Tym razem było Dzisiaj smażymy dorsz sandacz. I znowu obsługiwała nas "bratanica".
Zamówiłem tylko Bosmana, żeby pięćdziesiątką nie podcinać sobie skrzydeł, które i tak we wtorek zostały podcięte.
- A wie pani, że pani to mi przypomina moją bratanicę - odezwałem się, gdy "bratanica" przyniosła nam śledzia a la leczo, sałatkę z wędzoną rybą i smażonego dorsza - bo ma pani...
- A to już pan mówił przedwczoraj. - uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, ale wyraźnie obyta z dziadkami i, być może, z ciotecznymi/stryjecznymi babciami i dziadkami, swoimi lub koleżanek i kolegów.
Znowu o północy zobaczyłem, jak nasz, ten sam, reprezentacyjny garnitur skroił skórę Irańczykom, tym razem 3:1.
Położyłem się spać o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
Czy muszę dodawać, że przez te dwie noce Żona dzielnie dawała radę. Spała ze słuchawkami w uszach, okutana po głowę w kołdrze. Raz tylko, obudziwszy się na chwilkę, myślała, że ja już dawno śpię, a ta jasność w pokoju to letni brzask.
PIĄTEK (12.07)
No i chyba się całkowicie przyzwyczaiłem, bo w ogóle nie zauważyłem, abym dotknął fiutem "dna" sedesu.
A musiałem, bo innej opcji nie było. I akurat, kiedy już zaczynało być dobrze, musieliśmy wyjechać.
Żona, w tych naszych wyjazdach, w tym naszym drugoplanowym nomadztwie (pierwszoplanowe to to główne, "życiowe") biorąc pod uwagę dany hotel, dopytuje o wszystko. A więc, czy można z psem. Czy jest łóżko małżeńskie z jednym, dużym i twardym materacem. Czy są dwie kołdry. Jaki jest widok z okna i najlepiej, żeby nasz pokój był z brzegu korytarza. Jakie są zasłony w oknach i czy dobrze wyciemniają. I czy jest w pokoju biurko do pracy. I, oczywiście, jakie są śniadania i czy coś się dla niej znajdzie. I co z miejscami parkingowymi, itd., itd.
Teraz do tego zestawu będzie chyba musiała dołożyć pytanie o głębokość przedniej części sedesu. Jeśli się nie odważy, będziemy musieli na wszelki wypadek brać dłuższe pobyty. Bowiem po trzech dniach się przyzwyczajam i nie zauważam, że mój...
Wyjechaliśmy z Kamienia z sympatią, która u mnie wynikała ponadto z faktu, że "Kamień Pilsnerem Urquellem stoi". Można go było bez problemu kupić w sklepach lub dostać w dowolnej knajpce. Z wyjątkiem U Zubowicza, ale tam rządzi inny sznyt.
Spojrzałem jeszcze ostatni raz przez okno i się wzruszyłem. Olbrzymi, paskudny, niebieski kubeł stał na wprost moich oczu. Wrócił, nie wiedzieć kiedy, na swoje miejsce. Przy nim krzątała się jakaś pani w charakterystycznym, bezrękawnym, poliestrowym fartuszku wrzucając doń kolejne kuchenne odpady.
Po południu, już w Naszym Miasteczku, zabrałem się ponownie do pakowania.
Wieczorem oszacowałem stan czasowego zaangażowania na 45%.
SOBOTA (13.07)
No i dzisiaj porządnie odespałem dwa mecze.
Rano, według rytuałów Naszego Miasteczka, w ciszy i przy kawie, przeczytałem w Wyborczej artykuł o Karen Blixen, duńskiej pisarce, która spędziła siedemnaście lat swego życia w Afryce, w Kenii. To na bazie jej książek powstał film Pożegnanie z Afryką z Meryl Streep i Robertem Redfordem.
Artykuł sam w sobie bardzo ciekawy, bo niezwykłe było życie pisarki. Ale dlaczego o tym piszę.
Na zdjęciu w artykule zobaczyłem jej dom z tamtych czasów, w którym obecnie w Nairobi mieści się Muzeum Karen Blixen. Zachwyciłem się nim. Ten mój stan dodatkowo mnie zszokował i zaskoczył, bo raczej jestem odporny na "klasyczne" zachłystywanie się pięknem, czego by ono nie dotyczyło. Chyba jestem uboższy o tę sferę uczuć i często się nad tym zastanawiam. Wynika to, a nie odkrywam tutaj Ameryki, z uczuciowego chłodu mojego dzieciństwa.
Patrzyłem na zdjęcie, chłonąłem każdy detal i bijącą ze wszystkiego niezwykłą atmosferę.
Gdy Żona wstała, natychmiast podsunąłem jej pod nos laptopa mówiąc, że może zbudujmy taki sam. To znaczy mniejszy oczywiście, z innych materiałów, ale żeby zachować ten styl i ten klimat.
Żona była również zachwycona.
- Wiesz, jeśli nawet, budowalibyśmy dwa lata. - A ja przeszłam przez taki okres w Naszej Wsi, okres użerania się z fachowcami, okres niepewności i stresu. - I mam po nim traumę. - Poza tym w czasie budowy trzeba byłoby gdzieś mieszkać i z czegoś żyć.
Oczywiście się z tym zgodziłem. Proza życia.
Dalej patrzę na zdjęcia tego domu i wzdycham.
Z Żoną uzupełniliśmy braki spożywcze, w Bricomarche dokupiliśmy dwie taśmy i od pani kierownik Działu Dekoracji otrzymaliśmy kolejne kartony.
Po południu dalej pakowałem. Wieczorem stan prac oceniłem na 50%.
Żona poszła w komforcie spać. Po pierwsze dlatego, że wiedziała, że żadne odgłosy, ani "brzaskowe" błyski jej nie będą budzić, a po drugie dlatego, że zabezpieczyła mnie i poinstruowała "transmisyjnie" w dwójnasób - wiedziałem, co zrobić, aby mecz obejrzeć w telewizji i co zrobić, gdyby telewizja w jakiś sposób mnie wyrolowała. Na tę okoliczność Żona zestawiła cały internetowy system - laptop, który był cały czas na ładowaniu, telewizor, mysz i pilota oraz dokupiła mi trochę internetu, żeby w razie czego się nie zatkał w czasie transmisji.
O północy oglądałem mecz. Tym razem półfinał z Ruskimi. Dostaliśmy baty 3:1, ale i tak byłem dumny z naszych chłopaków.
Spać się położyłem o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
NIEDZIELA (14.07)
No i dzisiaj Francuzi mają swoje Święto Narodowe - Dzień Bastylii.
My też świętujemy z Żoną, ale trochę inaczej. Ja w pakowaniu doszedłem do 60%, a Żona spędziła praktycznie cały czas przy laptopie poszukując naszego przyszłego miejsca na ziemi.
Łatwo nie będzie.
PONIEDZIAŁEK (15.07)
No i sprzedaliśmy Nasze Miasteczko.
W tym przypadku słowo "sprzedaliśmy" może kojarzyć się dwuznacznie. Ale dwuznaczności nie ma - oddaliśmy je w bardzo dobre ręce, ze spokojem ducha i ze świadomością, że to piękne mieszkanie będzie żyło i będzie uszczęśliwiać. I że to młode małżeństwo, które je kupiło, się nim zajmie, a wtedy ono będzie kwitło i się odwzajemniało.
Szliśmy lekko podenerwowani. Przynajmniej ja. Mało się człowiek nasłuchał, co to się potrafi dziać u notariusza w ostatniej chwili. I jakie numery wycinają ludzie - sprzedający i/lub kupujący.
- Jakiś taki jesteś wyluzowany. - stwierdziła po drodze Żona lustrując mnie z góry i z dołu. - Ceglaste spodnie, T-shirt z napisami. - Jak nie ty? - Jeszcze parę lat temu to byś się nadął, że przecież idziemy do NOTARIUSZA, to chyba więc oczywiste, że ubrałem się w garnitur, koszulę i krawat i że wziąłem ze sobą moją Świętą Torbę z odpowiednim zestawem segregatorów i długopisów.
Chyba jednak Żona też była lekko zdenerwowana.
Ale niepotrzebnie. Wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez cienia wątpliwości. Po prostu spotkały się dwie strony, które od początku do końca wiedziały, czego chcą i trzymały się wspólnych ustaleń.
A potem z nowymi właścicielami przyszliśmy do mieszkania i ustaliliśmy całą logistykę przekazywania i wyprowadzki. Czuliśmy, że wszystko poszło w dobre ręce.
Życzymy więc szczęścia i wielu radosnych chwil. Wiemy, że to niepowtarzalne mieszkanie może je zapewnić.
W ostatniej chwili postanowiliśmy pójść jednak dzisiaj, na gorąco, do oddziału naszego banku, aby załatwić formalności związane bodajże (Żona się zna, ja nie) ze złożeniem dyspozycji przedwczesnej spłaty kredytu. To, o czym piszę, jest dla mnie bezsensowne, bo może wypisuję bzdury, albo też jest bezsensowne obiektywnie, czyli systemowo. Nie wiem.
Było już po szesnastej, w perspektywie czekał jeszcze obiad, więc sprawdziłem, za namową Żony, w Internecie godziny otwarcia. Do 17.00, czyli tak jak wszystko w Naszym Miasteczku.
Na miejscu byliśmy o 16.50, by z niedowierzaniem, poszarpawszy klamkę, zwrócić uwagę na tabliczkę na drzwiach - do 16.30.
Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Widząc w głębi sali operacyjnej plączącą się panią, ubraną w firmowy kostium, zastukałem w drzwi. Pani wyraźnie postanowiła mnie zignorować, ale w miarę konsekwentnego pukania w końcu podeszła. Najpierw przez ścianę z szyby zaczynaliśmy ustalać o co chodzi, potem się odzywać podniesionym głosem, a potem się wydzierać (ja). W końcu pani drzwi uchyliła (ja tego nie powinnam robić!) i wyjaśniała n-ty raz, że ona, nawet gdyby chciała, to nic nie może zrobić, bo system już wszystko zablokował. I oczywiście niczego nie mogła wyjaśnić - skąd te czasowe rozbieżności. W końcu wymusiliśmy na niej przepraszam, mimo że proszę państwa, ja nic na to nie mogę poradzić.
- To kto ?! - System? - zawtórowała mi Żona.
Ostatecznie umówiliśmy się na jutro.
- Ale rozumiem, że zostaniemy obsłużeni bez kolejki? - raczej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Tak, tak, oczywiście. - Proszę od razu pytać o mnie.
Kończyliśmy wpłacać pieniądze we wpłatomacie, gdy pani wyszła, ale już po cywilnemu, do domu, chociaż nadal w firmowym uniformie. Zaczęliśmy rozmawiać. I co się okazało? Że zadziałał efekt płotu i dwóch psów latających synchronicznie, tam i z powrotem, każdy po swojej stronie, gotowych się zagryźć. A gdy nagle ogrodzenie się skończyło, psy stanęły jak wryte i ogłupiałe. Bo i powąchać można się było i pomerdać ogonem.
Pani zapytała, już po ludzku, spokojnie i normalnie, co chcemy załatwić.
- A tak, ci państwo, co kupili, już dzisiaj u mnie byli. - Tak, tak. - To ja będę załatwiać tę sprawę. - To proszę jutro zadzwonić, żebyście państwo niepotrzebnie nie przychodzili i sobie wyjaśnimy, co i jak.
Wcale mnie nie zaskoczyło, że tutaj, w Naszym Miasteczku, wszyscy wszystko wiedzą. Oczywiście z wyjątkiem, gdzie jest oddział PCK.
- No właśnie się zdziwiłam - dodała Żona - że mąż nie zadzwonił, tylko zaufał informacji w Internecie.
- A nie, i tak byście się państwo pod ten podany numer nie dodzwonili. - pani zniżyła głos. - Podam swój osobisty.
Rozstaliśmy się życząc sobie miłego popołudnia. Nawet w duchu żałowałem słów to niech mi pani powie, dlaczego nie mogłem spokojnie zjeść obiadu i dlaczego muszę tracić w ten sposób zdrowie?!
A wystarczyło, żeby zaczęła od słowa przepraszam, jako pracownica banku, i nie zasłaniała się systemem, a i mnie nie puściłyby nerwy.
Bo SYSTEM działa na mnie, a na Żonę zwłaszcza, jak płachta na byka.
Nieźle "naładowani", chociaż już udobruchani, postanowiliśmy zatrzymać się w ogródku piwnym ulokowanym od niedawna w Rynku, który w sumie Rynkiem nie jest, tylko ważnym miejskim placem, czyli takie coś, ni pies, ni wydra.
Na energetycznej fali postanowiliśmy, że w nowym miejscu naszego życia postaramy się maksymalnie, jak się tylko da, wymiksować z wszelkich systemów. Zaczniemy od bankowego (żadnych kredytów, żadnego omamiania nas pięknymi i dobrymi dla nas ofertami), potem przejdziemy do cudownych wprost ofert różnych operatorów (telefon wyłącznie stacjonarny z kablowym Internetem) i używania mobilnego telefonu-telefonu wyłącznie na kartę. A wiadomości i pozdrowienia z naszych podróży będziemy przesyłać rodzinom i przyjaciołom na kartkach pocztowych lub listownie. To że dojdą już po naszym powrocie - trudno.
Postanowienie to i sprzedaż uczciliśmy stukając się dwoma plastikowymi pokalami - Żony z czarnym Kozelem z puszki i moim z jasnym, z beczki. Wszystko razem kosztowało 13 zł, ale z obu portmonetek ledwo uzbieraliśmy 12, więc pani powiedzieliśmy, że jutro doniesiemy złotówkę.
W Metropolii tego mieć nie będziemy.
A ciekawe, co by było, gdyby tutaj też działał SYSTEM.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
Mam 68 lat i 224 dni.
WTOREK (09.07)
No i przyjechaliśmy do Kamienia Pomorskiego.
W sumie trzeci raz, ale teraz tak, aby poczuć atmosferę tego miasteczka, o którym nie wiedzieliśmy nic, chociażby że jest uzdrowiskiem (patrz Inowrocław:) ).
Pierwszy raz byliśmy kiedyś po drodze jadąc do Świnoujścia, a drugi odwiedzając go wspólnie, chyba dwa lata temu, ze Skrycie Wkurwioną, Kolegą Inżynierem, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl i bodajże teściową Kolegi Inżyniera (piszę specjalnie teściową, bo w przypadku tej rodziny jest bardziej soczyście i wyraziście, niż gdybym napisał matką Skrycie Wkurwionej), którzy spędzali urlop w Międzywodziu.
Przejeżdżać lub być kilka godzin to zupełnie co innego, niż zmierzyć się z tzw. codziennym pobytem.
Żona zarezerwowała trzy doby w hotelu Marina Pallatium w pokoju z widokiem na Zalew Kamieński i na bliższą marinę, i na dalsze Międzywodzie i Dziwnów. Można było taniej i ciaśniej z widokiem na dachy i nieciekawe domy wybudowane po zburzeniach wojennych, czyli to co zwykle - Kamień został "wyzwolony" przez 2. armię pancerną gwardii I Frontu Białoruskiego, w 40% zniszczony, w tym prawie całe Stare Miasto, po czym przekazany administracji polskiej na zasadzie to teraz się martwcie, a ta ze zmartwienia w latach 60. ubiegłego wieku wyburzyła ocalałą zabudowę i wybudowała bloki. Sprzed wojny zostały tylko nieliczne perełki architektoniczne.
W pokoju hotelowym rzuciłem się do okna, aby podziwiać widok na marinę. Był rzeczywiście piękny, tylko nie wiedzieć czemu na skarpie, na wprost hotelowych okien, a na wprost naszych wręcz idealnie centralnie, obsługa hotelu ustawiła potężny, niebieski, ohydny kubeł na śmieci.
- Jak pójdę po kolejny bagaż, to spróbuję to ohydztwo przestawić bardziej z boku, bo nie da się na to patrzeć przez trzy dni i to w kontekście pięknego widoku zalewu. - Nie wytrzymam. - dodałem, mimo że Żona prosiła, abym dał sobie spokój.
Dopiero z bliska mogłem stwierdzić, jakie to było ohydztwo. Klapa zamknięta na łańcuch, a za każdym mocnym szarpnięciem kubła z dołu wylewała się jakaś cuchnąca breja. A szarpać musiałem, bo cztery obrotowe koła były zardzewiałe "na stałe", w związku z czym one, a nie ciężar kubła tworzyły prawdziwy opór przy próbach przesunięcia.
Napierając barkiem halsowałem kubłem wzdłuż alejki, raz jedną stroną, raz drugą, metr po metrze. Przesunąłem go o jakieś 20 m do momentu, gdy Żona nadzorująca całość z okna pokoju znakiem uniesionego kciuka dała znać, że jest ok.
Było super.
Rozpakowaliśmy się w standardach hotelowego pokoju, akurat tutaj przy skromnej liczbie szafek i półek. Najbardziej doskwierało to w łazience, gdzie nie można było uświadczyć żadnej półeczki, a liczba haczyków ograniczona do dwóch powodowała, że ze wszelkimi akcesoriami higieniczno-kosmetycznymi trzeba było się gimnastykować. Do tego umywalka była wielkości A4.
Ale to wszystko to był mały pikuś.
Najlepsza była konstrukcja sedesu, którego projektantem musiała być kobieta. Gdy nań siadłem, czekała mnie niemiła niespodzianka. Poczułem, jak mój penis dotyka do jego wnętrza, to znaczy do wnętrza sedesu, oczywiście, a uczucie to nie było miłe. Teraz rozumiem kobiety, które nie przepadają za siadaniem w obcych toaletach, żeby im "coś nie wpadło". Czułem właśnie, że za chwilę coś takiego może mi się przytrafić, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to coś może mieć trudniej. Nie pomagało cofanie ciała do tyłu, bo ruch w tym kierunku ograniczały deski samoopadające. W trakcie układania się na wszelkie możliwe sposoby dopadały mnie różne myśli, np. co by było, gdyby fiut był akurat w stanie wzwodu? Ale natychmiast pocieszałem się logicznie, że przecież wtedy byłaby inna geometria i byłby równoległy do "dna" sedesu.
Po wszystkim przyjrzałem się całej konstrukcji - w przedniej części, tej newralgicznej, płycizna. Nie mogłem zrozumieć idei konstruktora, konstruktorki? Następnym razem postanowiłem uważać.
Pani w recepcji poleciła nam ryby u Zubowicza. Bo świeże.
Przeszliśmy jakieś dwieście metrów i zobaczyliśmy tablicę Ryby u Zubowicza 400 m. I żywego ducha. Ale spokojnie szliśmy dalej, bo przecież to jest urlop - najwyżej się zawróci.
"Przed Zubowiczem" stało mnóstwo aut, w tym również na rejestracjach szwedzkich, angielskich i...niemieckich. Weszliśmy pod okropne zadaszenie z poliwęglanu maskowane od dołu dużymi płótnami materiału imitującymi żagle. Taki pic. Stoliki najzwyklejsze, krzesła również i tłumy ludzi. Ale za to klimat miejsca - od razu poczuliśmy się świetnie, u siebie, swobodnie i na luzie. Na tablicy ujrzeliśmy stały napis Dzisiaj smażymy i dopisek kredą dorsz.
To mi przypomniało sytuację sprzed lat, gdy z Żoną odwiedziliśmy w Bolonii PostDoc Wędrującą (może już o tym pisałem?). Od razu, pierwszego dnia naszego pobytu, zarezerwowała z kilkudniowym wyprzedzeniem stolik w restauracji, gdzie podają pyszne makarony i gdzie trudno o miejsce.
Nieźle się napaliliśmy.
Przyjechaliśmy do jakiejś nieciekawej willi usytuowanej poza centrum miasta wśród równie nieciekawych domów. Wewnątrz sala wielkości dużego pokoju z ustawionymi bardzo ciasno stolikami tak, że trzeba było się do własnego przeciskać. Stoliki dość małe, nakryte ceratą, taką ze wspomnień z komuny, mocno już wyeksploatowaną (i cerata, i komuna), wokół nich po cztery krzesła, wszystkie drewniane, stare, taka zbieranina różnych kształtów i form. Przy każdym komplet gości, w sumie tłum ludzi.
Siedzieliśmy przy swoim, przy oknie, czekając na nasze pasty. Firanki, pierwotnie z założenia białe, miały kolor szary. Obserwowałem z zaciekawieniem, jak po jednej z nich mozolnie pnie się do góry robak, nie znanej mi proweniencji. Jakiś włoski zapewne.
No, aż prosiło się o nasz SANEPID, który zamknąłby tę budę w minutę!
Jedzenie i wino były pyszne.
Mimo pewnych podobieństw w stylu pracy, filozofii serwowania dań, tłumów ludzi, lokal U Zubowicza jawił się wobec tego z Bolonii niczym restauracja w Hiltonie. Przestronnie, kelnerki szybko poruszające się, stosunkowo krótki czas oczekiwania. Rozochoceni jego atmosferą i naszą, urlopową, zamówiliśmy na wstępie śledzika na spółę, ja Bosmana (Pilsnera Urquella nie było) i pięćdziesiątkę Wyborowej (Luksusowej też nie było), a Żona podwójną lampkę Cydru Lubelskiego (300 ml). Ja dorsza z surówką z białej kapusty, Żona, jako unikająca wszelkich panierek, sałatkę z kiszonym łososiem - specialite de la maison.
Wszystko smaczne. Z drobnym wyjątkiem.
Obsługiwała nas młoda kelnerka, w typie mojej bratanicy. Żonie też się tak kojarzyła. Wysoka, konkretna, bez szczebiotania, o wyraźnych cechach męskich.
- A pani to mi przypomina moją bratanicę. - Taki sam typ urody, ale ona jest starsza. - Już ma dziecko. - A pani ile ma lat?
- Siedemnaście. - odparła z lekkim uśmiechem. To trochę wyjaśniało jej lekko wycofany sposób bycia.
Zapłaciliśmy, młodej daliśmy napiwek i już mieliśmy iść, gdy spojrzałem na rachunek. A tam pozycja - wino dwie lampki 24 zł.
- To musiał być ten cholerny cydr! - stwierdziła Żona. - Nie dość że ciepły i wywietrzały, to taka cena?! - Na pewno go tutaj już nie kupię!
Poszedłem do młodej.
- To tak system nabija. - stwierdziła spokojnie i konkretnie, czyli w swoim stylu, w stylu Bratanicy.
Widząc naszą "dyskusję" natychmiast pojawiła się starsza kelnerka.
- W czym jest problem? - zapytała rzeczowo i uprzejmie.
- Proszę pani, litrowa, czyli tysiąc mililitrów, butelka takiego cydru w sklepie kosztuje 11-12 zł, a przecież w tym już siedzi marża, czyli narzut. - Stąd, tak licząc, wychodzi, że 150 ml cydru kosztuje góra 2 zł, a u państwa 12 zł. - To jaki państwo macie narzut, bo przyzna pani, że cokolwiek za wysoki?
- Tak liczy system, ale proszę poczekać, zapytam panią menadżer.
Po chwili wróciła.
- Pani menadżer powiedziała, żeby państwu z rachunku zdjąć te 24 zł.
I po chwili dostałem gotówkę, czyli, zanim Fenicjanie wymyślili pieniądze, mogłoby to być 6 Pilsnerów Urquelii.
Już będąc w pokoju hotelowym odebrałem telefon ze Stolicy. Dzwoniła rozhisteryzowana Koleżanka Dyrektorka z bliskiej nam szkoły z pytaniem, czy ty może widziałeś rozporządzenie z 5. lipca na stronach ministerstwa?!
- Nie widziałem. - odparłem zgodnie z prawdą. Do głowy mi nie przyszło, żeby tam zaglądać, skoro dla szkół jest to okres wakacji. Oczywiście wiem, bo w tym siedzimy z Żoną po uszy, że wakacje są dla uczniów, również dla nauczycieli, ale przecież nie dla dyrektorów. Nie mogłem zrozumieć, że ten okres tak mógł zmylić moją czujność i że tak dałem się zaskoczyć. Przecież wiadomo od jakiegoś czasu, że rząd uchwala wszystko po nocach i w tempie ekspresowym, więc dlaczego miałby przestać w okresie wakacji?
Będąc zarzucony słowotokiem Koleżanki Dyrektorki, że to jest skandal, że ona dzwoniła, ale tam nikt nic nie wie, i że dziwne, bo wszyscy wizytatorzy są na chorobowych, że ona sprawę odda do prokuratury i co my teraz zrobimy, myślałem Kurwa mać! - Kiedy oni wreszcie przestaną majstrować przy naszych szkołach. - Przecież bez uprzedzenia zmienili całą ramówkę i nie wiadomo, jak ją interpretować, a ja już zrobiłem na nowy rok szkolny plany zajęć i jeśli teraz będę musiał robić je od nowa i to zdaje się na bardzo niekorzystnych warunkach wynikających z tej ramówki, to ja pierdolę.
Włączyłem się z powrotem na nasłuch, gdy Koleżanka Dyrektorka szósty raz powtarzała to samo.
- Zadzwoń do dyrektora, bo ty masz do niego numer telefonu! - zażądała kategorycznie. - I dowiedz się czegoś i daj znać.
Zadzwoniłem.
Okazało się, że dyrektor jest na urlopie w sanatorium i w Stolicy będzie 22. lipca.
- To wtedy porozmawiamy. - odparł uspokajająco. - A z którego roku jest to rozporządzenie? - zapytał.
Wszystko we mnie oklapło i osunąłem się tak, jak stałem na łóżko.
- Wiesz. - odezwałem się do Żony słabym głosem. - Czuję się, jakby mi podcięto skrzydła.
- Moim zdaniem skrzydła podcięły ci piwo i pięćdziesiątka.
ŚRODA (10.07)
No i na dzień dobry dotknąłem wackiem "dna" sedesu.
Nie sposób o tym wcześniej pamiętać, aby zapobiec niemiłemu uczuciu.
Po tym ekscesie poszliśmy na pierwsze śniadanie. Wybór na tyle duży i różnorodny, że Żona bez problemów znalazła coś dla siebie. Obsługa bardzo miła i uczynna, a wśród gości Polacy i Niemcy, niestety. Ale z jedną młodą parą, ona Polka, on Niemiec, nawet się zaprzyjaźniliśmy z tej racji, że zaczepiałem ich buldoga francuskiego, który mnie komicznie obszczekiwał, bo byłem mocno podejrzany odzywając się do niego po polsku.
Młodemu Niemcowi pokazałem zdjęcie zrobione w Naszej Wsi na Magic Łące. Przy ogniskowym kręgu, na pniaczku stoi butelka Pilsnera Urquella a obok siedzi Sunia, która zdaje się pilnować tego trunku pana.
- Das ist meine liebste Hundin und das ist mein geliebtes Bier - wyjaśniłem i w męskim rechocie zrozumieliśmy się bez słów.
Jak się okazało, oboje mieszkają w Niemczech bardzo blisko Północnego Morza, rzut kamieniem od miejsca, gdzie jeszcze rok temu mieszkało Zagraniczne Grono Szyderców. Czyli w dawnym RFN.
Obok nas siedziała młoda para, też niemiecka, z dwuletnią dziewczynką. Gdy sobie poszli, odezwałem się bardziej do siebie niż do Żony:
- Nie dość że nie posprzątali po sobie, a taki tu jest zwyczaj i porządek, to zobacz! - Zostawili na talerzu całą rozgrzebaną bułkę. - Musieli ją brać, skoro nie zjedli?! - Nie można nakładać sobie na raty? - Może są z byłego NRD-owa? - myślałem jednocześnie.
- O Boże! - Zagląda do cudzych talerzy. - pośród gwaru gości i szumu ekspresów ledwo co usłyszałem westchnienie Żony.
Po śniadaniu poplątaliśmy się trochę po Kamieniu.
Dotarliśmy do kamienia, nomen omen, poświęconego jednemu z dwóch niezależnych wynalazców butelki lejdejskiej. Ewald Jurgen Georg von Kleist mieszkał w Kamieniu przez 25 lat i tam właśnie w 1745 roku dokonał tego wynalazku.
Butelka lejdejska była takim pierwszym kondensatorem, czyli obecnie elementem układu elektronicznego, który jest zdolny do magazynowania ładunku elektrycznego.
Wyczytałem, że wkrótce po wynalezieniu tego przyrządu francuski ksiądz Jean-Antoine Nollet, zapalony eksperymentator, na dziedzińcu królewskiego pałacu w Wersalu, w obecności króla i całego dworu, rozładował butelkę lejdejską, używszy zamiast przewodnika łańcucha trzymających się za ręce 240 królewskich gwardzistów. Ku podziwowi i uciesze widzów porażeni wyładowaniem gwardziści równocześnie podskoczyli do góry.
Takie ówczesne dworskie zabawy.
Obok kamienia poświęconego Kleistowi stoi dom szykowany na przyszłe muzeum.
Po południu "odkryliśmy" prawą część mariny. Piękna i zadbana, zielona, z widokiem na jachty i na zalew. A w pobliskiej knajpce można było dostać Pilsnera Urquella i czarnego Kozela, zasiąść na leżaczkach i przy książce się delektować.
Siłą rzeczy wszystko porównywaliśmy do Pucusia. Mało co może do niego startować, ale ta część Kamienia naprawdę piękna.
Zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Niczego nie wiedzieli. Po wiadomościach od nas też im wszystko oklapło, ale dodaliśmy sobie nawzajem energii umawiając się na spotkanie w sierpniu.
O północy obejrzałem pierwszy mecz Polaków w ramach Final Six z Chicago. Wygraliśmy z Brazylią 3:2, co dodatkowo mnie podjarało, bo nasi praktycznie tworzyli polską reprezentację B.
Położyłem się spać o 02.30, ale długo nie mogłem zasnąć.
CZWARTEK (11.07)
No i znowu dotknąłem małym "dna" sedesu.
Chyba się przyzwyczajam, bo już takiej dreszczowej reakcji brrr w sobie nie zauważyłem.
Dzisiaj poszliśmy przez kładkę na spacer do Żółcina. Piękna i dzika przyroda. I potężny baner informujący o sprzedaży w Żółcinie 30 ha ziemi z planem zagospodarowania przestrzennego.
Zaczęliśmy snuć plany, jakby to było i co my byśmy tutaj robili.
To tylko może świadczyć o naszym ostatnim, rozdygotanym i rozchybotanym, stanie ducha i o naszej standardowej nienormalności, niezależnej od niczego. Tak po prostu mamy.
A potem wylądowaliśmy na leżaczkach z Pilsnerem Urquellem, czarnym Kozelem i z książkami.
Po południu poszliśmy znowu do Zubowicza.
Tym razem było Dzisiaj smażymy dorsz sandacz. I znowu obsługiwała nas "bratanica".
Zamówiłem tylko Bosmana, żeby pięćdziesiątką nie podcinać sobie skrzydeł, które i tak we wtorek zostały podcięte.
- A wie pani, że pani to mi przypomina moją bratanicę - odezwałem się, gdy "bratanica" przyniosła nam śledzia a la leczo, sałatkę z wędzoną rybą i smażonego dorsza - bo ma pani...
- A to już pan mówił przedwczoraj. - uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, ale wyraźnie obyta z dziadkami i, być może, z ciotecznymi/stryjecznymi babciami i dziadkami, swoimi lub koleżanek i kolegów.
Znowu o północy zobaczyłem, jak nasz, ten sam, reprezentacyjny garnitur skroił skórę Irańczykom, tym razem 3:1.
Położyłem się spać o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
Czy muszę dodawać, że przez te dwie noce Żona dzielnie dawała radę. Spała ze słuchawkami w uszach, okutana po głowę w kołdrze. Raz tylko, obudziwszy się na chwilkę, myślała, że ja już dawno śpię, a ta jasność w pokoju to letni brzask.
PIĄTEK (12.07)
No i chyba się całkowicie przyzwyczaiłem, bo w ogóle nie zauważyłem, abym dotknął fiutem "dna" sedesu.
A musiałem, bo innej opcji nie było. I akurat, kiedy już zaczynało być dobrze, musieliśmy wyjechać.
Żona, w tych naszych wyjazdach, w tym naszym drugoplanowym nomadztwie (pierwszoplanowe to to główne, "życiowe") biorąc pod uwagę dany hotel, dopytuje o wszystko. A więc, czy można z psem. Czy jest łóżko małżeńskie z jednym, dużym i twardym materacem. Czy są dwie kołdry. Jaki jest widok z okna i najlepiej, żeby nasz pokój był z brzegu korytarza. Jakie są zasłony w oknach i czy dobrze wyciemniają. I czy jest w pokoju biurko do pracy. I, oczywiście, jakie są śniadania i czy coś się dla niej znajdzie. I co z miejscami parkingowymi, itd., itd.
Teraz do tego zestawu będzie chyba musiała dołożyć pytanie o głębokość przedniej części sedesu. Jeśli się nie odważy, będziemy musieli na wszelki wypadek brać dłuższe pobyty. Bowiem po trzech dniach się przyzwyczajam i nie zauważam, że mój...
Wyjechaliśmy z Kamienia z sympatią, która u mnie wynikała ponadto z faktu, że "Kamień Pilsnerem Urquellem stoi". Można go było bez problemu kupić w sklepach lub dostać w dowolnej knajpce. Z wyjątkiem U Zubowicza, ale tam rządzi inny sznyt.
Spojrzałem jeszcze ostatni raz przez okno i się wzruszyłem. Olbrzymi, paskudny, niebieski kubeł stał na wprost moich oczu. Wrócił, nie wiedzieć kiedy, na swoje miejsce. Przy nim krzątała się jakaś pani w charakterystycznym, bezrękawnym, poliestrowym fartuszku wrzucając doń kolejne kuchenne odpady.
Po południu, już w Naszym Miasteczku, zabrałem się ponownie do pakowania.
Wieczorem oszacowałem stan czasowego zaangażowania na 45%.
SOBOTA (13.07)
No i dzisiaj porządnie odespałem dwa mecze.
Rano, według rytuałów Naszego Miasteczka, w ciszy i przy kawie, przeczytałem w Wyborczej artykuł o Karen Blixen, duńskiej pisarce, która spędziła siedemnaście lat swego życia w Afryce, w Kenii. To na bazie jej książek powstał film Pożegnanie z Afryką z Meryl Streep i Robertem Redfordem.
Artykuł sam w sobie bardzo ciekawy, bo niezwykłe było życie pisarki. Ale dlaczego o tym piszę.
Na zdjęciu w artykule zobaczyłem jej dom z tamtych czasów, w którym obecnie w Nairobi mieści się Muzeum Karen Blixen. Zachwyciłem się nim. Ten mój stan dodatkowo mnie zszokował i zaskoczył, bo raczej jestem odporny na "klasyczne" zachłystywanie się pięknem, czego by ono nie dotyczyło. Chyba jestem uboższy o tę sferę uczuć i często się nad tym zastanawiam. Wynika to, a nie odkrywam tutaj Ameryki, z uczuciowego chłodu mojego dzieciństwa.
Patrzyłem na zdjęcie, chłonąłem każdy detal i bijącą ze wszystkiego niezwykłą atmosferę.
Gdy Żona wstała, natychmiast podsunąłem jej pod nos laptopa mówiąc, że może zbudujmy taki sam. To znaczy mniejszy oczywiście, z innych materiałów, ale żeby zachować ten styl i ten klimat.
Żona była również zachwycona.
- Wiesz, jeśli nawet, budowalibyśmy dwa lata. - A ja przeszłam przez taki okres w Naszej Wsi, okres użerania się z fachowcami, okres niepewności i stresu. - I mam po nim traumę. - Poza tym w czasie budowy trzeba byłoby gdzieś mieszkać i z czegoś żyć.
Oczywiście się z tym zgodziłem. Proza życia.
Dalej patrzę na zdjęcia tego domu i wzdycham.
Z Żoną uzupełniliśmy braki spożywcze, w Bricomarche dokupiliśmy dwie taśmy i od pani kierownik Działu Dekoracji otrzymaliśmy kolejne kartony.
Po południu dalej pakowałem. Wieczorem stan prac oceniłem na 50%.
Żona poszła w komforcie spać. Po pierwsze dlatego, że wiedziała, że żadne odgłosy, ani "brzaskowe" błyski jej nie będą budzić, a po drugie dlatego, że zabezpieczyła mnie i poinstruowała "transmisyjnie" w dwójnasób - wiedziałem, co zrobić, aby mecz obejrzeć w telewizji i co zrobić, gdyby telewizja w jakiś sposób mnie wyrolowała. Na tę okoliczność Żona zestawiła cały internetowy system - laptop, który był cały czas na ładowaniu, telewizor, mysz i pilota oraz dokupiła mi trochę internetu, żeby w razie czego się nie zatkał w czasie transmisji.
O północy oglądałem mecz. Tym razem półfinał z Ruskimi. Dostaliśmy baty 3:1, ale i tak byłem dumny z naszych chłopaków.
Spać się położyłem o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
NIEDZIELA (14.07)
No i dzisiaj Francuzi mają swoje Święto Narodowe - Dzień Bastylii.
My też świętujemy z Żoną, ale trochę inaczej. Ja w pakowaniu doszedłem do 60%, a Żona spędziła praktycznie cały czas przy laptopie poszukując naszego przyszłego miejsca na ziemi.
Łatwo nie będzie.
PONIEDZIAŁEK (15.07)
No i sprzedaliśmy Nasze Miasteczko.
W tym przypadku słowo "sprzedaliśmy" może kojarzyć się dwuznacznie. Ale dwuznaczności nie ma - oddaliśmy je w bardzo dobre ręce, ze spokojem ducha i ze świadomością, że to piękne mieszkanie będzie żyło i będzie uszczęśliwiać. I że to młode małżeństwo, które je kupiło, się nim zajmie, a wtedy ono będzie kwitło i się odwzajemniało.
Szliśmy lekko podenerwowani. Przynajmniej ja. Mało się człowiek nasłuchał, co to się potrafi dziać u notariusza w ostatniej chwili. I jakie numery wycinają ludzie - sprzedający i/lub kupujący.
- Jakiś taki jesteś wyluzowany. - stwierdziła po drodze Żona lustrując mnie z góry i z dołu. - Ceglaste spodnie, T-shirt z napisami. - Jak nie ty? - Jeszcze parę lat temu to byś się nadął, że przecież idziemy do NOTARIUSZA, to chyba więc oczywiste, że ubrałem się w garnitur, koszulę i krawat i że wziąłem ze sobą moją Świętą Torbę z odpowiednim zestawem segregatorów i długopisów.
Chyba jednak Żona też była lekko zdenerwowana.
Ale niepotrzebnie. Wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez cienia wątpliwości. Po prostu spotkały się dwie strony, które od początku do końca wiedziały, czego chcą i trzymały się wspólnych ustaleń.
A potem z nowymi właścicielami przyszliśmy do mieszkania i ustaliliśmy całą logistykę przekazywania i wyprowadzki. Czuliśmy, że wszystko poszło w dobre ręce.
Życzymy więc szczęścia i wielu radosnych chwil. Wiemy, że to niepowtarzalne mieszkanie może je zapewnić.
W ostatniej chwili postanowiliśmy pójść jednak dzisiaj, na gorąco, do oddziału naszego banku, aby załatwić formalności związane bodajże (Żona się zna, ja nie) ze złożeniem dyspozycji przedwczesnej spłaty kredytu. To, o czym piszę, jest dla mnie bezsensowne, bo może wypisuję bzdury, albo też jest bezsensowne obiektywnie, czyli systemowo. Nie wiem.
Było już po szesnastej, w perspektywie czekał jeszcze obiad, więc sprawdziłem, za namową Żony, w Internecie godziny otwarcia. Do 17.00, czyli tak jak wszystko w Naszym Miasteczku.
Na miejscu byliśmy o 16.50, by z niedowierzaniem, poszarpawszy klamkę, zwrócić uwagę na tabliczkę na drzwiach - do 16.30.
Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Widząc w głębi sali operacyjnej plączącą się panią, ubraną w firmowy kostium, zastukałem w drzwi. Pani wyraźnie postanowiła mnie zignorować, ale w miarę konsekwentnego pukania w końcu podeszła. Najpierw przez ścianę z szyby zaczynaliśmy ustalać o co chodzi, potem się odzywać podniesionym głosem, a potem się wydzierać (ja). W końcu pani drzwi uchyliła (ja tego nie powinnam robić!) i wyjaśniała n-ty raz, że ona, nawet gdyby chciała, to nic nie może zrobić, bo system już wszystko zablokował. I oczywiście niczego nie mogła wyjaśnić - skąd te czasowe rozbieżności. W końcu wymusiliśmy na niej przepraszam, mimo że proszę państwa, ja nic na to nie mogę poradzić.
- To kto ?! - System? - zawtórowała mi Żona.
Ostatecznie umówiliśmy się na jutro.
- Ale rozumiem, że zostaniemy obsłużeni bez kolejki? - raczej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Tak, tak, oczywiście. - Proszę od razu pytać o mnie.
Kończyliśmy wpłacać pieniądze we wpłatomacie, gdy pani wyszła, ale już po cywilnemu, do domu, chociaż nadal w firmowym uniformie. Zaczęliśmy rozmawiać. I co się okazało? Że zadziałał efekt płotu i dwóch psów latających synchronicznie, tam i z powrotem, każdy po swojej stronie, gotowych się zagryźć. A gdy nagle ogrodzenie się skończyło, psy stanęły jak wryte i ogłupiałe. Bo i powąchać można się było i pomerdać ogonem.
Pani zapytała, już po ludzku, spokojnie i normalnie, co chcemy załatwić.
- A tak, ci państwo, co kupili, już dzisiaj u mnie byli. - Tak, tak. - To ja będę załatwiać tę sprawę. - To proszę jutro zadzwonić, żebyście państwo niepotrzebnie nie przychodzili i sobie wyjaśnimy, co i jak.
Wcale mnie nie zaskoczyło, że tutaj, w Naszym Miasteczku, wszyscy wszystko wiedzą. Oczywiście z wyjątkiem, gdzie jest oddział PCK.
- No właśnie się zdziwiłam - dodała Żona - że mąż nie zadzwonił, tylko zaufał informacji w Internecie.
- A nie, i tak byście się państwo pod ten podany numer nie dodzwonili. - pani zniżyła głos. - Podam swój osobisty.
Rozstaliśmy się życząc sobie miłego popołudnia. Nawet w duchu żałowałem słów to niech mi pani powie, dlaczego nie mogłem spokojnie zjeść obiadu i dlaczego muszę tracić w ten sposób zdrowie?!
A wystarczyło, żeby zaczęła od słowa przepraszam, jako pracownica banku, i nie zasłaniała się systemem, a i mnie nie puściłyby nerwy.
Bo SYSTEM działa na mnie, a na Żonę zwłaszcza, jak płachta na byka.
Nieźle "naładowani", chociaż już udobruchani, postanowiliśmy zatrzymać się w ogródku piwnym ulokowanym od niedawna w Rynku, który w sumie Rynkiem nie jest, tylko ważnym miejskim placem, czyli takie coś, ni pies, ni wydra.
Na energetycznej fali postanowiliśmy, że w nowym miejscu naszego życia postaramy się maksymalnie, jak się tylko da, wymiksować z wszelkich systemów. Zaczniemy od bankowego (żadnych kredytów, żadnego omamiania nas pięknymi i dobrymi dla nas ofertami), potem przejdziemy do cudownych wprost ofert różnych operatorów (telefon wyłącznie stacjonarny z kablowym Internetem) i używania mobilnego telefonu-telefonu wyłącznie na kartę. A wiadomości i pozdrowienia z naszych podróży będziemy przesyłać rodzinom i przyjaciołom na kartkach pocztowych lub listownie. To że dojdą już po naszym powrocie - trudno.
Postanowienie to i sprzedaż uczciliśmy stukając się dwoma plastikowymi pokalami - Żony z czarnym Kozelem z puszki i moim z jasnym, z beczki. Wszystko razem kosztowało 13 zł, ale z obu portmonetek ledwo uzbieraliśmy 12, więc pani powiedzieliśmy, że jutro doniesiemy złotówkę.
W Metropolii tego mieć nie będziemy.
A ciekawe, co by było, gdyby tutaj też działał SYSTEM.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
poniedziałek, 8 lipca 2019
08.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 217 dni.
WTOREK (02.07)
No i strasznie mnie nosi!
Świadomość, że już za dwa dni, czyli tuż, tuż, będę mógł wracać do Naszego Miasteczka, a jednocześnie ciągle nie mogę i ciągle jest to odległe, odbiera mi całą energię i chęć do pracy i do jakichkolwiek działań. Najchętniej bym zrejterował, ale czy to się godzi? Wobec współpracowników, obowiązków i wobec samego siebie?
Więc staram się brać to na zdrowy rozum - im więcej zrobię teraz i przygotuję nowy rok szkolny, tym spokojniejszą będę miał głowę i lepszy urlop. Łatwo powiedzieć.
Żeby jakoś odciągnąć myśli i skanalizować "pustą" energię, postanowiłem pójść do kina, na co, przez ten cały okres pobytu w Metropolii, nie miałem czasu, ani ochoty. A do takich stanów, jak mój, najlepiej nadaje się rąbana. Broń Boże nic, co by zmuszało do zastanawiania się, analizowania i doszukiwania kolejnych den i podtekstów. Czyli nic, co by mogło skołatać dodatkowo moje nerwy, i tak wystarczająco skołatane.
Wybrałem Johna Wicka 3 z Keanu Reevesem. Przymierzałem się już do tej "trójki", żeby pójść z Synem, ale wtedy nie wyszło.
- A na 1. i 2. byłeś? - zapytała Żona, gdy przedstawiłem jej mój zamiar.
- Nie, ale to chyba nie ma żadnego znaczenia? - zawiesiłem głos.
- No, ja tak myślę, że nie ma. - w tle usłyszałem lekką nutkę ironii.
Ale wiem doskonale, że ona mnie rozumie i zdaje sobie sprawę, że żeby odreagować, muszę pójść na rąbanę!
Na kanwie tego mojego dzisiejszego "noszenia mnie" męczyłem Żonę, żeby mi podała terminy, kiedy i gdzie jedziemy na urlop, ale tak bardzo precyzyjnie, żebym mógł sobie zapisać w kalendarzu i żebym w dowolnej chwili mógł sobie poprzypominać.
Więc 3. sierpnia jedziemy na tydzień do Sandomierza, a 10. do Zamościa. Wracając zatrzymamy się na jedną noc w Busku Zdroju.
Nie mogę się doczekać. W Nie Naszym Mieszkaniu odpaliłem laptopa i długo studiowałem wszelkie trasy i okolice tych miast.
Dzisiaj przejrzałem zamrażarkę.
Byłem pełen podziwu dla Żony. Z porcji obiadowych, które przygotowała mi 5 tygodni temu, zostaną niewykorzystane przeze mnie tylko trzy obiady. Gdybym przez ten czas pobytu w Metropolii nie jadł raz u Kanadyjczyka II, na spotkaniu klasowym, raz u Wnuków i raz na obronach, stan wyniósłby zero!
Precyzja niczym w operacji wojskowej, jak często mówię.
A po południu zadzwonił Geograf.
Nawet się zdziwiłem, bo kilka godzin wcześniej widziałem się z nim w Szkole.
Omawialiśmy projekt jego książki, pierwszej części, teoretycznej, do której zaprosił mnie w roli recenzenta i korektora. Sprawę omówiliśmy sumiennie i widocznie to na Geografie musiało zrobić duże wrażenie, skoro dzwonił, aby powtórnie mi dziękować.
- Bo zrobiłeś tyle roboty! - Wiedziałem, komu mogę dać moje "wypociny" do recenzji!
Tłumaczyłem mu ponownie, że to dla mnie duża przyjemność, bo to takie powtórzenie materiału i swoisty powrót do przeszłości. I że zrobiłem to dla niego przez wzgląd na stare czasy i ze szczerej sympatii. I że chętnie tę część, po poprawkach, jak i drugą, praktyczną, zobaczę i zrecenzuję.
Późno, bo przed dwunastą, wróciłem z kina.
Tak się zastanawiam, czy taki obiekt można jeszcze nazywać kinem. A jeśli nie, to jak?
John Wick 3 to taka krwawa komiksowa bzdurka. Jedynka i dwójka podobnie, podejrzewam. Ale myślenie miałem wyłączone, a o to chodziło.
Najlepsze w tym wszystkim były psy, a zwłaszcza jeden, amstaff, pięknie umaszczony, który w którymś momencie filmu z tęsknoty za panem go zalizywał.
ŚRODA (03.07)
No i wczoraj i dzisiaj finiszowałem ze wszystkim w Szkole.
Co nie przeszkodziło mi być w pracy dopiero około w pół do dwunastej.
Staram się zawsze spać 8 - 8,5 godziny, więc skoro położyłem się późno, bo po Johnie Wicku 3, to budzenie nastawiłem na 08.30. Oczywiście wiedząc, że jest to bez sensu.
Bo do siódmej można jeszcze pospać, ale później wychodzący do pracy nagminnie i z oczywistym rumorem wyrzucają "po drodze" (to chyba ci z wyższych pięter) śmieci do kubłów stojących w przybudówce dziwnie usytuowanej pod "naszymi oknami", dodatkowo wszystkie panie zaznaczają fakt rozpoczynania dnia pracy rytmicznym i głośnym stukaniem swoich pięknych szpilek o betonowe schody, a zaczynam je słyszeć tak od drugiego piętra ( to i tak dobrze, bo z wyższych panie zjeżdżają windą tłukąc szpilkami tylko o parterowe), część sąsiadów automatycznie sprawdza, czy przypadkiem listonosz nie był już o szóstej rano z korespondencją, więc podnoszą klapki zaglądając do środka, by je puścić swobodnie i poddać prawom fizyki (siła ciążenia, ruch przyspieszony i fala akustyczna wytwarzana przy uderzaniu metalowej klapki o metalową skrzynkę), wszyscy bez wyjątku puszczają swobodnie drzwi samozamykające się, bo dlaczego i nie, skoro się same zamykają z łomotem, którego nie słyszą (dziwne, bo, mimo że drzwi są zewnętrzne, cała fala akustyczna wpada do środka budynku, chyba na skutek działania specyficznej puszki rezonansowej, jaką tworzą ściany i sklepienie korytarza), sąsiedzi, ci mocno starsi, niestety w moim wieku, przypadkowo spotykający się tak wcześnie rano, ucinają sobie pod "naszymi oknami" zwyczajową pogawędkę i w końcu dozorczyni też ma coś do powiedzenia, czyli do"wydzielenia stosownego hałasu". Najbardziej kulturalni wydają się być śmieciarze, którzy do tej przybudówki nie przyjeżdżają wcześniej, jak o 07.30. Wtedy dźwięki dostające się do sypialni są skumulowaną wersją i sumą wszystkich dotychczasowych. Ale zanim oni przybędą, sąsiedzi z góry, ten Złamas i Ta Od Ablucji, też wybierają się do pracy. Skrzypią różne drzwiczki, coś upada na podłogę - samo życie.
Do tego wszystkiego dochodzą tzw, czynniki nieludzkie.
Ledwo pojawia się letni brzask, a już ptaszki się wydzierają, by po jakiejś godzinie kompletnie przestać przechodząc do spraw życia codziennego. Więc nie jest tak źle, bo potem można swobodnie ponownie zasnąć. Do wschodu słońca jeszcze daleko.
Gorzej jest z pewnym gołębiem, który regularnie około siódmej rano ląduje na przybudówce, tłucze się swoimi pazurkami o metalowy daszek i grucha. No tego gnoja to bym ukatrupił. Że też takie bydlę ma perfekcyjny zegar biologiczny nastawiony akurat na siódmą i dodatkowo upatrzył sobie tę, a nie inną przybudówkę.
W takim przypadku trzeba wstawać, bez względu na wszystko, a zwłaszcza na swoje założenia.
A trzeba przypomnieć, że śpię na parterze. A jak jest Żona, to ona śpi na parterze, a ja o dziwo nie, bo wtedy zazwyczaj wychodzę do pracy jako jeden z pierwszych z bloku przytrzymując samozamykające się drzwi, bo przecież Żona śpi (te słowa mogłyby pasować do piosenki z lat osiemdziesiątych, albo jakiegoś rapu emeryta i dodatkowo słowa - pasować?). Nie wyrzucam też śmieci, z nikim nie rozmawiam, nie mam szpilek, no i nie jestem dozorcą i śmieciarzem. Nie dochodzi też do nas żadna korespondencja, bo w Nie Naszym Mieszkaniu jesteśmy no name. No i na gruchanie jestem cokolwiek za stary.
W tej sytuacji wszelkie popołudniowe odgłosy jawią się bardzo przyjemnie.
A to sąsiedzi spotkawszy się przypadkowo przed windą opuszczają kolejną kolejkę transportu na wyższe piętra, żeby sobie pogadać pod naszymi drzwiami, a to jakiś motocyklista pod "naszymi" oknami sprawdza sprawność manetki gazu rozpędzając motocykl do osiemdziesięciu na godzinę, co podziwiam zważywszy, że musi to zrobić na odcinku 70 m, czyli pomiędzy kolejnymi progami spowalniającymi, i się nie zabić, a to małe pieski, a takich jest 95%, wypadają z windy ze swoimi właścicielami bez powodu ujadając jazgotliwie tak, jak tylko małe pieski potrafią, a to istnieją wszystkie możliwe formy życia blokowego, dla których wspólnym mianownikiem jest dźwięk (głośny), zapach (przyjemny, różnych obiadów, nieprzyjemny, niedomytych ciał i nadmierny, różnych wyfiokowanych pań) oraz, czasami głośne, ale zawsze bezmyślne, wspólne syfienie w okolicy.
Podsumowując tę głęboką analizę życia w bloku można powiedzieć, że zawiera ono czynniki wewnętrzne i zewnętrzne. Z jednym wyjątkiem - drzwi zewnętrznych. Są zewnętrzne, a na śpiącego na parterze działają wewnętrznie. Ale to jest klasyka - wyjątek potwierdzający regułę.
Czując wewnętrzny luz, zwłaszcza że Najlepsza Sekretarka w UE zaznaczyła dnia poprzedniego, będąc przeze mnie zarzucona robotą, że może by pan dyrektor przyszedł jak najpóźniej mając na uwadze, że finiszuję i zarzucam ją, czym się da, a ja chciałabym uporządkować te wszystkie sprawy, usłyszałem rano w "Trójce", że Polki grają z Amerykankami w Final Six (siatkówka). Więc włączyłem telewizor.
Nasze dziewczyny, siatkarki, tym się różnią od naszych dziewczyn, piłkarek ręcznych, nożnych, a zwłaszcza koszykarek, że fajnie jest na nie popatrzeć. Chodzi o proporcje, a z tego wypływający wdzięk, i moje odczucia estetyczne. Jedynym odstępstwem od tej dość powszechnej sportowej, siatkowej, kobiecej reguły są Chinki. To tutaj na pewno wolę nasze "ręczne", "nożne" i nawet koszykarki.
Amerykanki oczywiście były też niczego sobie.
Niestety przegraliśmy (przegrałyśmy?) 1:3.
Wczoraj Syn przysłał mmsa.
Jest na spływie kajakowym z Wnukiem-II w okolicach Dzikości Serca.
Juz wiem gdzie mozecie zamieszkac. Kupcie dom w poblizu....... Tu jest genialnie! (pis.oryg.)
Nie wiem, czy spadł z choinki, czy to była prowokacja?
Ale im cholernie zazdroszczę, bo wiem, jak tam jest. Na dodatek Syn z Wnukiem-II, który daje radę, są 10-20 km od Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego.
Na jutrzejszą podróż dzisiaj na hauptbahnhofie (jak mówią "w pełni" zasymilowani Polacy mieszkający w Niemczech) kupiłem bilety. I nie zawiodłem się formą sprzedaży i kontaktem z żywym przedstawicielem PKP, czyli panią kasjerką.
Na wstępie pani wszystko, co wiedziałem, precyzyjnie wyrecytowałem, wiedząc że czasami panie w kasie mają problem ze znalezieniem mojego drugiego pociągu, tego którym jadę po przesiadce w Mieście Przesiadkowym. W sumie wszystko poszło gładko, a pani była kumata. Świadomie kupiłem jedynkę, bo nie wiedziałem, jaka może być wakacyjna podróżna sytuacja, i zapłaciłem 84 zł z groszami.
Po "klasycznym" odejściu od kasy obliczyłem z biletów sumując dwie "proste" kwoty, że powinienem był zapłacić złotych siedemdziesiąt.
- Proszę pani, ale za te bilety zapłaciłem za dużo. - wróciłem do kasy.
Pani wzięła bilety, zsumowała na kalkulatorze i i wyszło jej 70 zł.
- Ale ja nie pamiętam, ile pan zapłacił. - spokojnie odparła. - Musiałabym zamknąć kasę i przeliczyć pieniądze.
- Zapłaciłem 84 zł z groszami. - Pani mi wydała 10 zł papierowe, monetę pięciozłotową i grosze. - Jeśli mi pani odda 14 zł, będzie ok.
Pani przepraszając wydała mi 14 zł.
Zrelacjonowałem Żonie tę sytuację.
- Czy ja naprawdę nie mogę "normalnie" kupić biletu? - uczciwie zapytałem.
- Oczywiście, że nie! - odparła Żona. - Już ja cię znam. - Na pewno zagadywałeś panią przy okienku, więc się pomyliła.
Zaklinałem się, że wcale jej nie zagadywałem, tylko do bólu i wręcz oschle podałem wyjściowe parametry potrzebne do kupienia biletu.
- A wiesz - zacząłem w swoim stylu - jak taka pani w ten prosty sposób na niezorientowanych podróżnych "wyciśnie", np. 100 zł dziennie, to miesięcznie ma na czysto 3000. Bez podatku.
- Przestań, przestań! - Żona się zirytowała.
Faktycznie, sam poczułem się zażenowany. Bo zacząłem uprawiać obrzydliwy hejt, którego unikam będąc w Internecie. Jest taki polski, obrzydliwy i zawistny.
Ale dlaczego nie można w prosty sposób zsumować dwóch małych kwot?!
Minęły dwa dni od opublikowania poprzedniego wpisu.
I żadnej reakcji Konfliktów Unikającego. Martwię się, bo może przy okazji "afery whiskowej" przesadziłem i on się obraził? Ale przecież nie jest taki małostkowy. To może Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się dotknięta?
A z drugiej strony - czy nie mam prawa do swobody autorskiej wypowiedzi i czy mam się autocenzurować? Ciekawe, jak by wyglądała cała szeroko pojęta sztuka, gdyby jej twórcy wprowadzali autocenzurę? Czy tak, jak sztuka socrealizmu, czyli tworzenia na zamówienie i pod zawsze słuszny, w tym przypadku ustrój.
Zarzut o mojej megalomanii będzie tylko zaciemnianiem tematu.
CZWARTEK (04.07)
No i wróciłem do Naszego Miasteczka.
Po 27. dniach.
Najbardziej się zastanawiałem, kto przywita mnie na dworcu. Bo Żona, to oczywiste, ale ona na pewno będzie jakaś taka dziwna i Żoną stanie się dopiero za dzień, dwa. Taki swoisty einsteinowski paradoks względności.
A propos Einsteina. "Sprawdziłem" gościa i muszę zacytować dwa jego cymesiki:
Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej.
Jedynym dowodem na to, że istnieje jakaś pozaziemska inteligencja, jest to, że się z nami nie kontaktują.
Do Naszego Miasteczka jechałem całą noc przewalając się z boku na bok.
Budzik, to znaczy telefon, miałem nastawiony na 07.00, więc wstałem kwadrans przed czasem.
Wszystko ogarnąłem bez problemu. Ostatnim akordem mojego pobytu w Metropolii było ostatnie i ostateczne wyrzucenie śmieci. Wychodząc z budynku mijałem się z młodą matką (22-23 lata), która pchała wózek z niemowlakiem i wchodziła do tej samej klatki, co moja. Pani powiedziała mi Dzień dobry.
I to dało mi wiele do myślenia na krótkiej trasie do śmietnika z segregacją śmieci.
Najpierw zastanawiałem się nad kondycją swojej pamięci. Bo skoro pani mieszka w tej samej klatce schodowej, to znaczy że się od czasu do czasu widujemy, skoro mnie pozdrawia. A ja jej za diabła nie kojarzę. Może miała ciężki poród i długo przed nim leżała w szpitalu, co by tłumaczyło fakt kompletnego wymazania jej z mojej pamięci?
A może mnie pozdrowiła, bo osoba kulturalna pozdrawia pierwsza?
A może mnie pozdrowiła z racji "naturalnego" szacunku wynikającego z siwych włosów? Moich oczywiście. Jeszcze tego by brakowała, żeby ktoś taki, jak ona, z racji płci i wieku, ustępowała mi miejsca w tramwaju lub autobusie. To już wolę mieć sklerozę lub być niekulturalnym.
Metropolia pożegnała mnie godnie. Szedłem na dworzec wzdłuż gwizdu pędzących aut, łomotu tramwajów i wycia syren karetki i straży pożarnej.
To żegnaj Metropolio. Ostatecznie przez te 27 dni nie było tak źle.
W WARSie kultura - po dwie osoby przy stoliku. Więc nie było obawy, że z powodu tłoku znowu wyleję piwo na mojego laptopa. Zresztą w tej kwestii zostałem wcześniej telefonicznie pouczony przez Żonę.
Stąd wykonywałem dziwne ruchy lewą ręką (tak się złożyło na skutek konfiguracji układu ja-stolik-laptop-piwo) donosząc pokal do ust. Poruszała się ona przy każdym łyku po łuku :), fragmencie koła o promieniu 40 cm względem jego środka, który stanowił laptop. Więc mogłem być spokojny.
Drużyna warsowa - dwie panie, były z Przemyśla. Sympatyczne i kumate.
Na jakieś 1,5 godziny przed Miastem Przesiadkowym przeniosłem się do"jedynki", żeby zakosztować opłaconego komfortu.Wtedy dopiero zacząłem obserwować krajobraz przesuwający się za oknami pociągu. Szybko ujrzałem bocianie gniazdo, a w nim trzy młode boćki mocno "wystające" ponad jego krawędź. Widok ten boleśnie mi uzmysłowił, ile czasu upłynęło przez te 27 dni! Ja uwikłany i zaangażowany w jakieś ludzkie sprawy, często sztuczne i wydumane, a tam obok, niezależnie od tych spraw "ważnych", biegło sobie ŻYCIE.
Na dworcu czekała na mnie Żona.
Już przez szybę okna w przedziale stwierdziłem, że jest całkiem normalna, to znaczy taka, jaką ją "zostawiłem".
- Od razu cię zauważyłam, bo kto może robić za szybą takie durnowate miny i tak się wyszczerzać? - zakomunikowała na dzień dobry, gdy się witaliśmy.
I nadal nie czułem, żeby była jakaś dziwna, jak rok temu. A może była, ale ponieważ była taka sama, jak rok temu, to znaczy dziwna, to teraz wydawała się normalna, bo ją porównywałem do tej zapamiętanej, sprzed roku, więc na zasadzie względności tych moich odczuć, rok do roku, one się znosiły, więc teraz jednak była normalna.
A w domu Sunia oszalała. Z radości nie wiedziała, co ma ze sobą robić, bo robić chciała wszystko naraz. A że ma stosowną masę, to harmider był niezły. Całe szczęście, że mieszkanie jest duże, bo można było przywitać się na całego. Po psiemu.
PIĄTEK (05.07)
No i zacząłem przestawiać się na "nowe" tory.
Czyli to co zwykle. Aklimatyzacja.
Musieliśmy dzisiaj załatwić dwie istotne sprawy, dwa papierki - zaświadczenie z Urzędu Miasta o braku osób zameldowanych w mieszkaniu i zaświadczenie od naszej Zarządczyni o niezaleganiu z opłatami czynszu, aby mieć je tego dnia, kiedy nastąpi nieuchronne, czyli ostateczny, notarialny akt sprzedaży Naszego Miasteczka.
Zarządczyni da nam papierek w poniedziałek, a UM wydał go dzisiaj.
- Czy macie państwo akt własności? - padło pytanie starszej, mocno rzeczowej i dość oschłej, jednej z dwóch urzędniczek. Młodsza się nie odzywała, bo przeszła właśnie "z dołu", z Informacji do Wydziału Spraw Obywatelskich i Zarządzania Kryzysowego, i była na przyuczeniu.
- Niestety nie, bo wszystkie niezbędne dokumenty ma już u siebie pani notariusz, w tym akt własności, a ona wraca w niedzielę z urlopu, a w poniedziałek podpisujemy akt sprzedaży.
- To jak ja mam państwu wydać zaświadczenie? - na druczku wniosku równocześnie zaznaczała miejsca, które należało wypełnić.
- A nie wystarczy okazanie dowodu osobistego? - próbowałem się postawić wiedząc, że tylko się pogrążam. Żadne z nas w dowodzie nie ma przecież zameldowania w Naszym Miasteczku. Ja mam w Naszej Wsi, a Żona to w ogóle nigdzie. Taki się teraz przez te nowe dowody i wprowadzony system nieograniczonej wolności zrobił bajzel, że nic nie wiadomo, kto gdzie mieszka. Za komuny wszystko było jasne i takie zaświadczenie załatwiłoby się bez żadnych problemów.
- No proszę pana, gdyby tak każdy przyszedł tylko z dowodem osobistym, to skąd ja miałabym wiedzieć, że on jest właścicielem! - My tu, proszę pana, nie mamy takich danych. - Oschłość i rzeczowość znacznie wzrosła.
- Sprawdź w komputerze podany przez państwa adres, Broniewskiego - zwróciła się do młodszej - a ja zadzwonię do "Mieszkaniówki" (Wydział Gospodarki Mieszkaniowej - dop. mój). Dzwoniąc wielokrotnie rozwodziła się nad faktem, że gdyby tak każdy...
Staliśmy w oczekiwaniu.
- Krysia? - A..., nie ma?... - To niech zadzwoni do mnie, jak wróci. - I niech sprawdzi, kto jest właścicielem mieszkania przy Broniewskiego.
Młodsza stwierdziła, że pod podanym przez nas adresem nikt nie jest zameldowany.
- Ani na pobyt stały, ani tymczasowy - stwierdziła starsza rzucając okiem na ekran.
Zadzwoniła Krysia.
- No i co? - Aha.... - Jest właścicielką?... - Aha. - W porządku. - Odłożyła słuchawkę.
- To proszę iść na dół - zwróciła się do nas - zapłacić w kasie 17 zł i wrócić.
Wróciliśmy i starsza zabrała się do wypisywania zaświadczenia.
- A dla pani to jest awans? - zagadnąłem młodszą, wyraźnie w tej chwili "bezrobotną". Jakoś tę ciszę trzeba było zabić.
- A tak, tak, roześmiała się. - Ale to jest dopiero pierwszy dzień.
- Bo my panią, z Informacji, bardzo dobrze wspominamy. - Kontynuowałem. - Zawsze była pani miła i kompetentna. - Żona potwierdzała ten fakt dołączając się do rozmowy.
- O, dziękuję. - Pani się uśmiechnęła i lekko zmieszała.
Znowu zapadła cisza.
- A mogę zadać pani jedno pytanie? - ośmieliłem się.
- A bardzo proszę.
- Ale nie będzie pani, w razie czego, głupio?
- Nie, nie! - Proszę się nie obawiać.
- Czy pani może wie, kto to był Broniewski? - Władysław Broniewski?
- Nie, niestety nie. - Jednak się lekko zmieszała.
- Bo wie pani, najpierw chciałem zapytać, czy pani wie, gdzie stoi pomnik Władysława Broniewskiego, ale...
I opowiedziałem jej całą naszą płocką historię. I o miłosnych lirykach i o tym, że już płuca wyplute nie bolą...
- O Boże! - wyrzuciła z siebie pani. - Czuję się, jak na lekcji w szkole. - śmiała się.
- A tak, tak. - z pośpiechem wyjaśniła Żona. - Mąż tak ma. - starała się załagodzić sytuację.
Wróciła starsza z zaświadczeniem.
- Bardzo dziękujemy za tak sprawne i szybkie załatwienie tak istotnej dla nas sprawy. - zwróciłem się do niej.
Wyraźnie dała się moją uprzejmością zaskoczyć, bo z lekkim krygowaniem się odpowiedziała:
- Jeśli można, to my zawsze staramy się naszemu petentowi załatwić sprawę "od ręki".
Ale wyraźnie, mimo jej oschłości i rzeczowości, sprawiło jej to przyjemność.
Znowu mijaliśmy się z naszym burmistrzem. Ukłoniliśmy się sobie nawzajem zamieniając nawet kilka zdawkowych słów. Żona tym razem, już po wyjściu z urzędu, nie docinała mi Trzeba było wziąć autograf, ale odezwała się inaczej.
- Wiesz, ja naprawdę nie mam nic przeciwko, jak zagadujesz panie w sklepie lub na targu. - Ale tu mogłeś sobie darować. - Biedna pani, zamiast się skoncentrować na wydaniu nam ważnego dla nas zaświadczenia, musiała się stresować i przypominać sobie, kto to był Broniewski.
Ale za chwilę i tak zastanawialiśmy się wspólnie, jak to jest możliwe?
- To czego "oni" i o kim teraz uczą w szkołach? - zapytała Żona.
- O Kaczyńskim i Rydzyku. - odparłem. - I o katolickim paszporcie dla Polaków, który miałby zawierać, m.in. modlitwy i informacje o duszpasterstwach.
Pasierbica codziennie zdaje nam relację z "budowy", to znaczy z wyprowadzania ich świeżo kupionego mieszkania ze stanu surowego w stan zhumanizowany.
Dzisiaj też zadzwoniła. Opowiadała takie historie, że nam natychmiast przypominały się wszystkie sceny z remontu Biszkopcika w Metropolii lub tworzenia Naszej Wsi. A dzwoni, bo wie, że my się tym interesujemy, że będziemy zaangażowani, że się znamy i że przede wszystkim włożymy w to emocje. Nie powiem, scyzoryk w kieszeni otwierał mi się parę razy, gdy słuchałem o nierzetelnych kretynach-fachowcach, o niesumiennych i niekompetentnych, zimnokrwistych urzędnikach i okłamujących i narzucających swoje warunki dostawcach. I co się zmieniło przez dwadzieścia lat?!
A budowlana wiedza Pasierbicy rośnie w oszałamiającym i godnym podziwu tempie. Właśnie się od niej dowiedzieliśmy, że wymienię spośród szeregu drobiazgów, o których wcześniej nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądają, np. takie zawory osiowe, lewe i prawe, jak również kątowe.
SOBOTA (06.07)
No i zaczęliśmy robić pierwsze kroczki w kierunku przeprowadzki.
Polegało to na tym, że z Żoną zajeżdżaliśmy naszym Inteligentnym Autem w środek danego osiedla, ja wysiadałem i grzebałem w śmietnikach w poszukiwaniu kartonów. Nie znalazłem żadnego.
Ten pomysł wziął mi się z obserwacji śmietników w Metropolii. Tam kartonów, i to nie zniszczonych, ani nie złożonych, jest w bród. Ale w Naszym Miasteczku wiadomo, ludzie palą, czym się da. A kartony, spośród tego całego spalanego syfu, są złem najmniejszym.
W końcu pojechaliśmy do Bricomarche. Natknąłem się na jakąś panią z przyczepionym pracowniczym identyfikatorem.
- Przepraszam, proszę pani, my się przeprowadzamy. - Czy nie znalazłoby się kilka kartonów?
Pani, kierownik Działu Dekoracji, zaprowadziła mnie na zaplecze, do niszczarko-zgniatarki, i dała mi kilka sztuk, fajnych, pasownych i ocalałych.
Umówiłem się z nią na poniedziałek po południu, po dostawie towaru. Więc będzie gdzie cały nasz dobytek, którego niby tak dużo w Naszym Miasteczku nie ma, ale jak przychodzi co do czego, to człowiek nadziwić się nie może, pakować.
I kupiliśmy taśmę, więc nic, tylko do roboty.
W samochodzie Żonie z entuzjazmem zrelacjonowałem rozmowę.
- Trzeba było jej jeszcze opowiedzieć, że przeprowadzamy się z Naszego Miasteczka do Naszej Wsi, ale w sumie to się nie przeprowadzamy, tylko wracamy, a po drodze zaliczymy kilkukrotnie Metropolię, by potem wyprowadzić się z Naszej Wsi, nie wiadomo dokąd. - wyżyła się Żona. - Bardzo by ją to zainteresowało i na pewno byłaby zachwycona.
NIEDZIELA (07.07)
No i mieliśmy wspólną prawdziwą niedzielę.
Nie musieliśmy myśleć o Szkole, wczoraj omówiliśmy wszystkie ważne dla nas sprawy urlopowo-finansowo-logistyczne czekające nas do końca sierpnia, więc był luz. I z niczym nie trzeba się było spieszyć.
Więc niespiesznie kleiłem kartony, wstawiałem je do oranżerii i ustawiałem tam również inne rzeczy, które przeleżały w Naszym Miasteczku nierozpakowane przez dwa lata, a co do których miałem plany, że ho, ho. Oranżeria stała się takim centrum przeprowadzkowym.
Ustaliliśmy z Żoną, że każdy z nas będzie anektował pasujący mu karton i tam składał "swoje" rzeczy. A pod koniec sierpnia tylko jeden strzał, jeden błysk i będziemy ze wszystkim w Naszej Wsi.
Dzisiaj odwaliliśmy "na moje oko" jakieś 30% czasu potrzebnego na przygotowanie całej przeprowadzki. Więc dużo, co od razu dało się zauważyć - puste półki i regały, ogołocone szafki, oranżeria zapełniona. Zniknął cały mieszkaniowy, swojski sztafaż książkowo-butelkowy i w ogóle zrobiło się pustawo i głupawo.
Mnie tam wiele nie potrzeba i zacząłem od razu "łapać doła", ale do jego rozwoju nie dopuścił film "wymyślony" przez Żonę, który wspólnie obejrzeliśmy na Netfliksie. I myśli zostały odciągnięte.
PONIEDZIAŁEK (08.07)
No i myślałem, że Nasze Miasteczko jest małym miasteczkiem.
A w związku z tym, że wszyscy wszystko wiedzą.
Jest to chyba prawda w obszarze, że Zenek kupił nową brykę, Heniek z rodziną pojechał do Chorwacji, ta Kryśka jest bita przez swojego męża alkoholika, a ta Halina rozwiodła się z mężem, bo ją zdradzał. Z kolei poprzedni burmistrz strasznie się nachapał i nic dla miasta nie zrobił, a ten lekarz będąc na państwowej posadzie bierze łapówki za swoje usługi medyczne. Z kolei policja jest do dupy, bo w sąsiedniej wsi doszło do pobicia i sprawców nie znaleziono.
I tak dalej, i tak dalej.
A wystarczy kogokolwiek zapytać, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK, a wszyscy się dziwują i są zaskoczeni.
W ramach przeprowadzki zebraliśmy kilka poduszek, jaśków, prześcieradeł i różnych drobiazgów, jeszcze z czasów Dzikości Serca, nam już nieprzydatnych, ale w dobrym stanie, mogących służyć potrzebującym.
Miałem opory, żeby je wrzucić do specjalnych pojemników wystawionych po osiedlach, bo widok nieodbieranej regularnie, wysypującej się i gnijącej na deszczu odzieży stanowił zaprzeczenie całej idei i skutecznie mnie odstraszał. Poza tym poduszki były duże i się obawiałem, że nie przejdą przez stosunkowo wąską gardziel pojemnika.
Żona na stronach Urzędu Miasta znalazła informację, gdzie znajduje się taki oddział, ale czujnie uprzedziła, że wpis jest z 2017. roku.
Pojechałem.
Budynek i owszem, niczego sobie. Ładny, ceglany ze stosownymi szyldami różnych instytucji, w tym PCK.
Na parterze ani śladu poszukiwanej instytucji, na I piętrze również, na II jakaś pani, bodajże z poradni pedagogiczno-psychologicznej (coś dla mnie) ciężko się zdziwiła słysząc moje pytanie i widząc ogromny wór, który taskałem.
- Ależ, proszę pana, oni już tutaj od dawna nie działają. - odparła, jakby to było takie oczywiste.
- A gdzie? - zapytałem zasapany.
- Eee... nie wiem. - Chyba się całkiem wynieśli z Naszego Miasteczka, bodajże do Sąsiedniego Dużego Miasta.
Podziękowałem.
Zszedłem na dół, wór wrzuciłem do Terenowego i zadzwoniłem do urzędu miasta.
Zapytałem, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK. Pani była kompletnie zaskoczona, próbowała coś wymyślić jąkając się, w końcu się poddała.
- Ja pana przełączę do sekretariatu. - Tam będą bardziej kompetentni w tej sprawie. - przyznała uczciwie.
Miły kobiecy głos poinformował mnie, że takiego oddziału w Naszym Miasteczku nie ma od dwóch lat.
- Rozumiem. - odparłem. - To dlaczego na stronach miasta jest mylący wpis z 2017. roku (Żona twierdzi, że jej nie słucham, a jeśli słucham, to nie słyszę) podający adres, gdzie rzeczywiście stoi budynek z szyldami PCK na elewacji?
Pani wydała się być zaskoczona(?) i przejęta.
- Ja tam, proszę pani, pojechałem specjalnie z dużym workiem poduszek i pościeli, i co? - Proszę przekazać tę sprawę panu burmistrzowi, na którego w czasie ostatnich wyborów z Żoną głosowaliśmy, aby wydał odpowiednie dyspozycje i żeby ludzi nie wprowadzać w błąd.
- Tak, tak, oczywiście, przekażę.
- A zapisała pani?
- Tak, tak. - Na pewno przekażę.
Poduszki wrzuciłem do pojemnika. Okazało się, że jest całkowicie pusty (świeżo opróżniony?). Do gardzieli wciskałem po jednej sztuce ruszając specjalną wajchą "na dwa", żeby się nie zatkało. Ci, którzy czasami coś doń wrzucają, wiedzą, że jak się przytka, to na amen. Wtedy ni wte, ni wewte.
Ostatecznie akcja skończyła się sukcesem.
A przed wyprowadzką z Naszego Miasteczka zdążę jeszcze sprawdzić, czy zniknęły szyldy z budynku i myląca informacja ze stron urzędu.
Dzisiaj kupiliśmy marker do opisywania zawartości kartonów, specjalną folię do zabezpieczenia rzeczy delikatnych i dostaliśmy kolejną partię kartonów od pani, kierowniczki Działu Dekoracji w Bricomarche.
Dotychczas zapakowane kartony opisałem, nowe przygotowałem, a resztę będziemy pakować po naszym czterodniowym urlopie. Jutro wyjeżdżamy do Kamienia Pomorskiego.
Po dzisiejszym dniu "czasowe wykonanie przeprowadzki" oceniam na 35%.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Mam 68 lat i 217 dni.
WTOREK (02.07)
No i strasznie mnie nosi!
Świadomość, że już za dwa dni, czyli tuż, tuż, będę mógł wracać do Naszego Miasteczka, a jednocześnie ciągle nie mogę i ciągle jest to odległe, odbiera mi całą energię i chęć do pracy i do jakichkolwiek działań. Najchętniej bym zrejterował, ale czy to się godzi? Wobec współpracowników, obowiązków i wobec samego siebie?
Więc staram się brać to na zdrowy rozum - im więcej zrobię teraz i przygotuję nowy rok szkolny, tym spokojniejszą będę miał głowę i lepszy urlop. Łatwo powiedzieć.
Żeby jakoś odciągnąć myśli i skanalizować "pustą" energię, postanowiłem pójść do kina, na co, przez ten cały okres pobytu w Metropolii, nie miałem czasu, ani ochoty. A do takich stanów, jak mój, najlepiej nadaje się rąbana. Broń Boże nic, co by zmuszało do zastanawiania się, analizowania i doszukiwania kolejnych den i podtekstów. Czyli nic, co by mogło skołatać dodatkowo moje nerwy, i tak wystarczająco skołatane.
Wybrałem Johna Wicka 3 z Keanu Reevesem. Przymierzałem się już do tej "trójki", żeby pójść z Synem, ale wtedy nie wyszło.
- A na 1. i 2. byłeś? - zapytała Żona, gdy przedstawiłem jej mój zamiar.
- Nie, ale to chyba nie ma żadnego znaczenia? - zawiesiłem głos.
- No, ja tak myślę, że nie ma. - w tle usłyszałem lekką nutkę ironii.
Ale wiem doskonale, że ona mnie rozumie i zdaje sobie sprawę, że żeby odreagować, muszę pójść na rąbanę!
Na kanwie tego mojego dzisiejszego "noszenia mnie" męczyłem Żonę, żeby mi podała terminy, kiedy i gdzie jedziemy na urlop, ale tak bardzo precyzyjnie, żebym mógł sobie zapisać w kalendarzu i żebym w dowolnej chwili mógł sobie poprzypominać.
Więc 3. sierpnia jedziemy na tydzień do Sandomierza, a 10. do Zamościa. Wracając zatrzymamy się na jedną noc w Busku Zdroju.
Nie mogę się doczekać. W Nie Naszym Mieszkaniu odpaliłem laptopa i długo studiowałem wszelkie trasy i okolice tych miast.
Dzisiaj przejrzałem zamrażarkę.
Byłem pełen podziwu dla Żony. Z porcji obiadowych, które przygotowała mi 5 tygodni temu, zostaną niewykorzystane przeze mnie tylko trzy obiady. Gdybym przez ten czas pobytu w Metropolii nie jadł raz u Kanadyjczyka II, na spotkaniu klasowym, raz u Wnuków i raz na obronach, stan wyniósłby zero!
Precyzja niczym w operacji wojskowej, jak często mówię.
A po południu zadzwonił Geograf.
Nawet się zdziwiłem, bo kilka godzin wcześniej widziałem się z nim w Szkole.
Omawialiśmy projekt jego książki, pierwszej części, teoretycznej, do której zaprosił mnie w roli recenzenta i korektora. Sprawę omówiliśmy sumiennie i widocznie to na Geografie musiało zrobić duże wrażenie, skoro dzwonił, aby powtórnie mi dziękować.
- Bo zrobiłeś tyle roboty! - Wiedziałem, komu mogę dać moje "wypociny" do recenzji!
Tłumaczyłem mu ponownie, że to dla mnie duża przyjemność, bo to takie powtórzenie materiału i swoisty powrót do przeszłości. I że zrobiłem to dla niego przez wzgląd na stare czasy i ze szczerej sympatii. I że chętnie tę część, po poprawkach, jak i drugą, praktyczną, zobaczę i zrecenzuję.
Późno, bo przed dwunastą, wróciłem z kina.
Tak się zastanawiam, czy taki obiekt można jeszcze nazywać kinem. A jeśli nie, to jak?
John Wick 3 to taka krwawa komiksowa bzdurka. Jedynka i dwójka podobnie, podejrzewam. Ale myślenie miałem wyłączone, a o to chodziło.
Najlepsze w tym wszystkim były psy, a zwłaszcza jeden, amstaff, pięknie umaszczony, który w którymś momencie filmu z tęsknoty za panem go zalizywał.
ŚRODA (03.07)
No i wczoraj i dzisiaj finiszowałem ze wszystkim w Szkole.
Co nie przeszkodziło mi być w pracy dopiero około w pół do dwunastej.
Staram się zawsze spać 8 - 8,5 godziny, więc skoro położyłem się późno, bo po Johnie Wicku 3, to budzenie nastawiłem na 08.30. Oczywiście wiedząc, że jest to bez sensu.
Bo do siódmej można jeszcze pospać, ale później wychodzący do pracy nagminnie i z oczywistym rumorem wyrzucają "po drodze" (to chyba ci z wyższych pięter) śmieci do kubłów stojących w przybudówce dziwnie usytuowanej pod "naszymi oknami", dodatkowo wszystkie panie zaznaczają fakt rozpoczynania dnia pracy rytmicznym i głośnym stukaniem swoich pięknych szpilek o betonowe schody, a zaczynam je słyszeć tak od drugiego piętra ( to i tak dobrze, bo z wyższych panie zjeżdżają windą tłukąc szpilkami tylko o parterowe), część sąsiadów automatycznie sprawdza, czy przypadkiem listonosz nie był już o szóstej rano z korespondencją, więc podnoszą klapki zaglądając do środka, by je puścić swobodnie i poddać prawom fizyki (siła ciążenia, ruch przyspieszony i fala akustyczna wytwarzana przy uderzaniu metalowej klapki o metalową skrzynkę), wszyscy bez wyjątku puszczają swobodnie drzwi samozamykające się, bo dlaczego i nie, skoro się same zamykają z łomotem, którego nie słyszą (dziwne, bo, mimo że drzwi są zewnętrzne, cała fala akustyczna wpada do środka budynku, chyba na skutek działania specyficznej puszki rezonansowej, jaką tworzą ściany i sklepienie korytarza), sąsiedzi, ci mocno starsi, niestety w moim wieku, przypadkowo spotykający się tak wcześnie rano, ucinają sobie pod "naszymi oknami" zwyczajową pogawędkę i w końcu dozorczyni też ma coś do powiedzenia, czyli do"wydzielenia stosownego hałasu". Najbardziej kulturalni wydają się być śmieciarze, którzy do tej przybudówki nie przyjeżdżają wcześniej, jak o 07.30. Wtedy dźwięki dostające się do sypialni są skumulowaną wersją i sumą wszystkich dotychczasowych. Ale zanim oni przybędą, sąsiedzi z góry, ten Złamas i Ta Od Ablucji, też wybierają się do pracy. Skrzypią różne drzwiczki, coś upada na podłogę - samo życie.
Do tego wszystkiego dochodzą tzw, czynniki nieludzkie.
Ledwo pojawia się letni brzask, a już ptaszki się wydzierają, by po jakiejś godzinie kompletnie przestać przechodząc do spraw życia codziennego. Więc nie jest tak źle, bo potem można swobodnie ponownie zasnąć. Do wschodu słońca jeszcze daleko.
Gorzej jest z pewnym gołębiem, który regularnie około siódmej rano ląduje na przybudówce, tłucze się swoimi pazurkami o metalowy daszek i grucha. No tego gnoja to bym ukatrupił. Że też takie bydlę ma perfekcyjny zegar biologiczny nastawiony akurat na siódmą i dodatkowo upatrzył sobie tę, a nie inną przybudówkę.
W takim przypadku trzeba wstawać, bez względu na wszystko, a zwłaszcza na swoje założenia.
A trzeba przypomnieć, że śpię na parterze. A jak jest Żona, to ona śpi na parterze, a ja o dziwo nie, bo wtedy zazwyczaj wychodzę do pracy jako jeden z pierwszych z bloku przytrzymując samozamykające się drzwi, bo przecież Żona śpi (te słowa mogłyby pasować do piosenki z lat osiemdziesiątych, albo jakiegoś rapu emeryta i dodatkowo słowa - pasować?). Nie wyrzucam też śmieci, z nikim nie rozmawiam, nie mam szpilek, no i nie jestem dozorcą i śmieciarzem. Nie dochodzi też do nas żadna korespondencja, bo w Nie Naszym Mieszkaniu jesteśmy no name. No i na gruchanie jestem cokolwiek za stary.
W tej sytuacji wszelkie popołudniowe odgłosy jawią się bardzo przyjemnie.
A to sąsiedzi spotkawszy się przypadkowo przed windą opuszczają kolejną kolejkę transportu na wyższe piętra, żeby sobie pogadać pod naszymi drzwiami, a to jakiś motocyklista pod "naszymi" oknami sprawdza sprawność manetki gazu rozpędzając motocykl do osiemdziesięciu na godzinę, co podziwiam zważywszy, że musi to zrobić na odcinku 70 m, czyli pomiędzy kolejnymi progami spowalniającymi, i się nie zabić, a to małe pieski, a takich jest 95%, wypadają z windy ze swoimi właścicielami bez powodu ujadając jazgotliwie tak, jak tylko małe pieski potrafią, a to istnieją wszystkie możliwe formy życia blokowego, dla których wspólnym mianownikiem jest dźwięk (głośny), zapach (przyjemny, różnych obiadów, nieprzyjemny, niedomytych ciał i nadmierny, różnych wyfiokowanych pań) oraz, czasami głośne, ale zawsze bezmyślne, wspólne syfienie w okolicy.
Podsumowując tę głęboką analizę życia w bloku można powiedzieć, że zawiera ono czynniki wewnętrzne i zewnętrzne. Z jednym wyjątkiem - drzwi zewnętrznych. Są zewnętrzne, a na śpiącego na parterze działają wewnętrznie. Ale to jest klasyka - wyjątek potwierdzający regułę.
Czując wewnętrzny luz, zwłaszcza że Najlepsza Sekretarka w UE zaznaczyła dnia poprzedniego, będąc przeze mnie zarzucona robotą, że może by pan dyrektor przyszedł jak najpóźniej mając na uwadze, że finiszuję i zarzucam ją, czym się da, a ja chciałabym uporządkować te wszystkie sprawy, usłyszałem rano w "Trójce", że Polki grają z Amerykankami w Final Six (siatkówka). Więc włączyłem telewizor.
Nasze dziewczyny, siatkarki, tym się różnią od naszych dziewczyn, piłkarek ręcznych, nożnych, a zwłaszcza koszykarek, że fajnie jest na nie popatrzeć. Chodzi o proporcje, a z tego wypływający wdzięk, i moje odczucia estetyczne. Jedynym odstępstwem od tej dość powszechnej sportowej, siatkowej, kobiecej reguły są Chinki. To tutaj na pewno wolę nasze "ręczne", "nożne" i nawet koszykarki.
Amerykanki oczywiście były też niczego sobie.
Niestety przegraliśmy (przegrałyśmy?) 1:3.
Wczoraj Syn przysłał mmsa.
Jest na spływie kajakowym z Wnukiem-II w okolicach Dzikości Serca.
Juz wiem gdzie mozecie zamieszkac. Kupcie dom w poblizu....... Tu jest genialnie! (pis.oryg.)
Nie wiem, czy spadł z choinki, czy to była prowokacja?
Ale im cholernie zazdroszczę, bo wiem, jak tam jest. Na dodatek Syn z Wnukiem-II, który daje radę, są 10-20 km od Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego.
Na jutrzejszą podróż dzisiaj na hauptbahnhofie (jak mówią "w pełni" zasymilowani Polacy mieszkający w Niemczech) kupiłem bilety. I nie zawiodłem się formą sprzedaży i kontaktem z żywym przedstawicielem PKP, czyli panią kasjerką.
Na wstępie pani wszystko, co wiedziałem, precyzyjnie wyrecytowałem, wiedząc że czasami panie w kasie mają problem ze znalezieniem mojego drugiego pociągu, tego którym jadę po przesiadce w Mieście Przesiadkowym. W sumie wszystko poszło gładko, a pani była kumata. Świadomie kupiłem jedynkę, bo nie wiedziałem, jaka może być wakacyjna podróżna sytuacja, i zapłaciłem 84 zł z groszami.
Po "klasycznym" odejściu od kasy obliczyłem z biletów sumując dwie "proste" kwoty, że powinienem był zapłacić złotych siedemdziesiąt.
- Proszę pani, ale za te bilety zapłaciłem za dużo. - wróciłem do kasy.
Pani wzięła bilety, zsumowała na kalkulatorze i i wyszło jej 70 zł.
- Ale ja nie pamiętam, ile pan zapłacił. - spokojnie odparła. - Musiałabym zamknąć kasę i przeliczyć pieniądze.
- Zapłaciłem 84 zł z groszami. - Pani mi wydała 10 zł papierowe, monetę pięciozłotową i grosze. - Jeśli mi pani odda 14 zł, będzie ok.
Pani przepraszając wydała mi 14 zł.
Zrelacjonowałem Żonie tę sytuację.
- Czy ja naprawdę nie mogę "normalnie" kupić biletu? - uczciwie zapytałem.
- Oczywiście, że nie! - odparła Żona. - Już ja cię znam. - Na pewno zagadywałeś panią przy okienku, więc się pomyliła.
Zaklinałem się, że wcale jej nie zagadywałem, tylko do bólu i wręcz oschle podałem wyjściowe parametry potrzebne do kupienia biletu.
- A wiesz - zacząłem w swoim stylu - jak taka pani w ten prosty sposób na niezorientowanych podróżnych "wyciśnie", np. 100 zł dziennie, to miesięcznie ma na czysto 3000. Bez podatku.
- Przestań, przestań! - Żona się zirytowała.
Faktycznie, sam poczułem się zażenowany. Bo zacząłem uprawiać obrzydliwy hejt, którego unikam będąc w Internecie. Jest taki polski, obrzydliwy i zawistny.
Ale dlaczego nie można w prosty sposób zsumować dwóch małych kwot?!
Minęły dwa dni od opublikowania poprzedniego wpisu.
I żadnej reakcji Konfliktów Unikającego. Martwię się, bo może przy okazji "afery whiskowej" przesadziłem i on się obraził? Ale przecież nie jest taki małostkowy. To może Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się dotknięta?
A z drugiej strony - czy nie mam prawa do swobody autorskiej wypowiedzi i czy mam się autocenzurować? Ciekawe, jak by wyglądała cała szeroko pojęta sztuka, gdyby jej twórcy wprowadzali autocenzurę? Czy tak, jak sztuka socrealizmu, czyli tworzenia na zamówienie i pod zawsze słuszny, w tym przypadku ustrój.
Zarzut o mojej megalomanii będzie tylko zaciemnianiem tematu.
CZWARTEK (04.07)
No i wróciłem do Naszego Miasteczka.
Po 27. dniach.
Najbardziej się zastanawiałem, kto przywita mnie na dworcu. Bo Żona, to oczywiste, ale ona na pewno będzie jakaś taka dziwna i Żoną stanie się dopiero za dzień, dwa. Taki swoisty einsteinowski paradoks względności.
A propos Einsteina. "Sprawdziłem" gościa i muszę zacytować dwa jego cymesiki:
Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej.
Jedynym dowodem na to, że istnieje jakaś pozaziemska inteligencja, jest to, że się z nami nie kontaktują.
Do Naszego Miasteczka jechałem całą noc przewalając się z boku na bok.
Budzik, to znaczy telefon, miałem nastawiony na 07.00, więc wstałem kwadrans przed czasem.
Wszystko ogarnąłem bez problemu. Ostatnim akordem mojego pobytu w Metropolii było ostatnie i ostateczne wyrzucenie śmieci. Wychodząc z budynku mijałem się z młodą matką (22-23 lata), która pchała wózek z niemowlakiem i wchodziła do tej samej klatki, co moja. Pani powiedziała mi Dzień dobry.
I to dało mi wiele do myślenia na krótkiej trasie do śmietnika z segregacją śmieci.
Najpierw zastanawiałem się nad kondycją swojej pamięci. Bo skoro pani mieszka w tej samej klatce schodowej, to znaczy że się od czasu do czasu widujemy, skoro mnie pozdrawia. A ja jej za diabła nie kojarzę. Może miała ciężki poród i długo przed nim leżała w szpitalu, co by tłumaczyło fakt kompletnego wymazania jej z mojej pamięci?
A może mnie pozdrowiła, bo osoba kulturalna pozdrawia pierwsza?
A może mnie pozdrowiła z racji "naturalnego" szacunku wynikającego z siwych włosów? Moich oczywiście. Jeszcze tego by brakowała, żeby ktoś taki, jak ona, z racji płci i wieku, ustępowała mi miejsca w tramwaju lub autobusie. To już wolę mieć sklerozę lub być niekulturalnym.
Metropolia pożegnała mnie godnie. Szedłem na dworzec wzdłuż gwizdu pędzących aut, łomotu tramwajów i wycia syren karetki i straży pożarnej.
To żegnaj Metropolio. Ostatecznie przez te 27 dni nie było tak źle.
W WARSie kultura - po dwie osoby przy stoliku. Więc nie było obawy, że z powodu tłoku znowu wyleję piwo na mojego laptopa. Zresztą w tej kwestii zostałem wcześniej telefonicznie pouczony przez Żonę.
Stąd wykonywałem dziwne ruchy lewą ręką (tak się złożyło na skutek konfiguracji układu ja-stolik-laptop-piwo) donosząc pokal do ust. Poruszała się ona przy każdym łyku po łuku :), fragmencie koła o promieniu 40 cm względem jego środka, który stanowił laptop. Więc mogłem być spokojny.
Drużyna warsowa - dwie panie, były z Przemyśla. Sympatyczne i kumate.
Na jakieś 1,5 godziny przed Miastem Przesiadkowym przeniosłem się do"jedynki", żeby zakosztować opłaconego komfortu.Wtedy dopiero zacząłem obserwować krajobraz przesuwający się za oknami pociągu. Szybko ujrzałem bocianie gniazdo, a w nim trzy młode boćki mocno "wystające" ponad jego krawędź. Widok ten boleśnie mi uzmysłowił, ile czasu upłynęło przez te 27 dni! Ja uwikłany i zaangażowany w jakieś ludzkie sprawy, często sztuczne i wydumane, a tam obok, niezależnie od tych spraw "ważnych", biegło sobie ŻYCIE.
Na dworcu czekała na mnie Żona.
Już przez szybę okna w przedziale stwierdziłem, że jest całkiem normalna, to znaczy taka, jaką ją "zostawiłem".
- Od razu cię zauważyłam, bo kto może robić za szybą takie durnowate miny i tak się wyszczerzać? - zakomunikowała na dzień dobry, gdy się witaliśmy.
I nadal nie czułem, żeby była jakaś dziwna, jak rok temu. A może była, ale ponieważ była taka sama, jak rok temu, to znaczy dziwna, to teraz wydawała się normalna, bo ją porównywałem do tej zapamiętanej, sprzed roku, więc na zasadzie względności tych moich odczuć, rok do roku, one się znosiły, więc teraz jednak była normalna.
A w domu Sunia oszalała. Z radości nie wiedziała, co ma ze sobą robić, bo robić chciała wszystko naraz. A że ma stosowną masę, to harmider był niezły. Całe szczęście, że mieszkanie jest duże, bo można było przywitać się na całego. Po psiemu.
PIĄTEK (05.07)
No i zacząłem przestawiać się na "nowe" tory.
Czyli to co zwykle. Aklimatyzacja.
Musieliśmy dzisiaj załatwić dwie istotne sprawy, dwa papierki - zaświadczenie z Urzędu Miasta o braku osób zameldowanych w mieszkaniu i zaświadczenie od naszej Zarządczyni o niezaleganiu z opłatami czynszu, aby mieć je tego dnia, kiedy nastąpi nieuchronne, czyli ostateczny, notarialny akt sprzedaży Naszego Miasteczka.
Zarządczyni da nam papierek w poniedziałek, a UM wydał go dzisiaj.
- Czy macie państwo akt własności? - padło pytanie starszej, mocno rzeczowej i dość oschłej, jednej z dwóch urzędniczek. Młodsza się nie odzywała, bo przeszła właśnie "z dołu", z Informacji do Wydziału Spraw Obywatelskich i Zarządzania Kryzysowego, i była na przyuczeniu.
- Niestety nie, bo wszystkie niezbędne dokumenty ma już u siebie pani notariusz, w tym akt własności, a ona wraca w niedzielę z urlopu, a w poniedziałek podpisujemy akt sprzedaży.
- To jak ja mam państwu wydać zaświadczenie? - na druczku wniosku równocześnie zaznaczała miejsca, które należało wypełnić.
- A nie wystarczy okazanie dowodu osobistego? - próbowałem się postawić wiedząc, że tylko się pogrążam. Żadne z nas w dowodzie nie ma przecież zameldowania w Naszym Miasteczku. Ja mam w Naszej Wsi, a Żona to w ogóle nigdzie. Taki się teraz przez te nowe dowody i wprowadzony system nieograniczonej wolności zrobił bajzel, że nic nie wiadomo, kto gdzie mieszka. Za komuny wszystko było jasne i takie zaświadczenie załatwiłoby się bez żadnych problemów.
- No proszę pana, gdyby tak każdy przyszedł tylko z dowodem osobistym, to skąd ja miałabym wiedzieć, że on jest właścicielem! - My tu, proszę pana, nie mamy takich danych. - Oschłość i rzeczowość znacznie wzrosła.
- Sprawdź w komputerze podany przez państwa adres, Broniewskiego - zwróciła się do młodszej - a ja zadzwonię do "Mieszkaniówki" (Wydział Gospodarki Mieszkaniowej - dop. mój). Dzwoniąc wielokrotnie rozwodziła się nad faktem, że gdyby tak każdy...
Staliśmy w oczekiwaniu.
- Krysia? - A..., nie ma?... - To niech zadzwoni do mnie, jak wróci. - I niech sprawdzi, kto jest właścicielem mieszkania przy Broniewskiego.
Młodsza stwierdziła, że pod podanym przez nas adresem nikt nie jest zameldowany.
- Ani na pobyt stały, ani tymczasowy - stwierdziła starsza rzucając okiem na ekran.
Zadzwoniła Krysia.
- No i co? - Aha.... - Jest właścicielką?... - Aha. - W porządku. - Odłożyła słuchawkę.
- To proszę iść na dół - zwróciła się do nas - zapłacić w kasie 17 zł i wrócić.
Wróciliśmy i starsza zabrała się do wypisywania zaświadczenia.
- A dla pani to jest awans? - zagadnąłem młodszą, wyraźnie w tej chwili "bezrobotną". Jakoś tę ciszę trzeba było zabić.
- A tak, tak, roześmiała się. - Ale to jest dopiero pierwszy dzień.
- Bo my panią, z Informacji, bardzo dobrze wspominamy. - Kontynuowałem. - Zawsze była pani miła i kompetentna. - Żona potwierdzała ten fakt dołączając się do rozmowy.
- O, dziękuję. - Pani się uśmiechnęła i lekko zmieszała.
Znowu zapadła cisza.
- A mogę zadać pani jedno pytanie? - ośmieliłem się.
- A bardzo proszę.
- Ale nie będzie pani, w razie czego, głupio?
- Nie, nie! - Proszę się nie obawiać.
- Czy pani może wie, kto to był Broniewski? - Władysław Broniewski?
- Nie, niestety nie. - Jednak się lekko zmieszała.
- Bo wie pani, najpierw chciałem zapytać, czy pani wie, gdzie stoi pomnik Władysława Broniewskiego, ale...
I opowiedziałem jej całą naszą płocką historię. I o miłosnych lirykach i o tym, że już płuca wyplute nie bolą...
- O Boże! - wyrzuciła z siebie pani. - Czuję się, jak na lekcji w szkole. - śmiała się.
- A tak, tak. - z pośpiechem wyjaśniła Żona. - Mąż tak ma. - starała się załagodzić sytuację.
Wróciła starsza z zaświadczeniem.
- Bardzo dziękujemy za tak sprawne i szybkie załatwienie tak istotnej dla nas sprawy. - zwróciłem się do niej.
Wyraźnie dała się moją uprzejmością zaskoczyć, bo z lekkim krygowaniem się odpowiedziała:
- Jeśli można, to my zawsze staramy się naszemu petentowi załatwić sprawę "od ręki".
Ale wyraźnie, mimo jej oschłości i rzeczowości, sprawiło jej to przyjemność.
Znowu mijaliśmy się z naszym burmistrzem. Ukłoniliśmy się sobie nawzajem zamieniając nawet kilka zdawkowych słów. Żona tym razem, już po wyjściu z urzędu, nie docinała mi Trzeba było wziąć autograf, ale odezwała się inaczej.
- Wiesz, ja naprawdę nie mam nic przeciwko, jak zagadujesz panie w sklepie lub na targu. - Ale tu mogłeś sobie darować. - Biedna pani, zamiast się skoncentrować na wydaniu nam ważnego dla nas zaświadczenia, musiała się stresować i przypominać sobie, kto to był Broniewski.
Ale za chwilę i tak zastanawialiśmy się wspólnie, jak to jest możliwe?
- To czego "oni" i o kim teraz uczą w szkołach? - zapytała Żona.
- O Kaczyńskim i Rydzyku. - odparłem. - I o katolickim paszporcie dla Polaków, który miałby zawierać, m.in. modlitwy i informacje o duszpasterstwach.
Pasierbica codziennie zdaje nam relację z "budowy", to znaczy z wyprowadzania ich świeżo kupionego mieszkania ze stanu surowego w stan zhumanizowany.
Dzisiaj też zadzwoniła. Opowiadała takie historie, że nam natychmiast przypominały się wszystkie sceny z remontu Biszkopcika w Metropolii lub tworzenia Naszej Wsi. A dzwoni, bo wie, że my się tym interesujemy, że będziemy zaangażowani, że się znamy i że przede wszystkim włożymy w to emocje. Nie powiem, scyzoryk w kieszeni otwierał mi się parę razy, gdy słuchałem o nierzetelnych kretynach-fachowcach, o niesumiennych i niekompetentnych, zimnokrwistych urzędnikach i okłamujących i narzucających swoje warunki dostawcach. I co się zmieniło przez dwadzieścia lat?!
A budowlana wiedza Pasierbicy rośnie w oszałamiającym i godnym podziwu tempie. Właśnie się od niej dowiedzieliśmy, że wymienię spośród szeregu drobiazgów, o których wcześniej nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądają, np. takie zawory osiowe, lewe i prawe, jak również kątowe.
SOBOTA (06.07)
No i zaczęliśmy robić pierwsze kroczki w kierunku przeprowadzki.
Polegało to na tym, że z Żoną zajeżdżaliśmy naszym Inteligentnym Autem w środek danego osiedla, ja wysiadałem i grzebałem w śmietnikach w poszukiwaniu kartonów. Nie znalazłem żadnego.
Ten pomysł wziął mi się z obserwacji śmietników w Metropolii. Tam kartonów, i to nie zniszczonych, ani nie złożonych, jest w bród. Ale w Naszym Miasteczku wiadomo, ludzie palą, czym się da. A kartony, spośród tego całego spalanego syfu, są złem najmniejszym.
W końcu pojechaliśmy do Bricomarche. Natknąłem się na jakąś panią z przyczepionym pracowniczym identyfikatorem.
- Przepraszam, proszę pani, my się przeprowadzamy. - Czy nie znalazłoby się kilka kartonów?
Pani, kierownik Działu Dekoracji, zaprowadziła mnie na zaplecze, do niszczarko-zgniatarki, i dała mi kilka sztuk, fajnych, pasownych i ocalałych.
Umówiłem się z nią na poniedziałek po południu, po dostawie towaru. Więc będzie gdzie cały nasz dobytek, którego niby tak dużo w Naszym Miasteczku nie ma, ale jak przychodzi co do czego, to człowiek nadziwić się nie może, pakować.
I kupiliśmy taśmę, więc nic, tylko do roboty.
W samochodzie Żonie z entuzjazmem zrelacjonowałem rozmowę.
- Trzeba było jej jeszcze opowiedzieć, że przeprowadzamy się z Naszego Miasteczka do Naszej Wsi, ale w sumie to się nie przeprowadzamy, tylko wracamy, a po drodze zaliczymy kilkukrotnie Metropolię, by potem wyprowadzić się z Naszej Wsi, nie wiadomo dokąd. - wyżyła się Żona. - Bardzo by ją to zainteresowało i na pewno byłaby zachwycona.
NIEDZIELA (07.07)
No i mieliśmy wspólną prawdziwą niedzielę.
Nie musieliśmy myśleć o Szkole, wczoraj omówiliśmy wszystkie ważne dla nas sprawy urlopowo-finansowo-logistyczne czekające nas do końca sierpnia, więc był luz. I z niczym nie trzeba się było spieszyć.
Więc niespiesznie kleiłem kartony, wstawiałem je do oranżerii i ustawiałem tam również inne rzeczy, które przeleżały w Naszym Miasteczku nierozpakowane przez dwa lata, a co do których miałem plany, że ho, ho. Oranżeria stała się takim centrum przeprowadzkowym.
Ustaliliśmy z Żoną, że każdy z nas będzie anektował pasujący mu karton i tam składał "swoje" rzeczy. A pod koniec sierpnia tylko jeden strzał, jeden błysk i będziemy ze wszystkim w Naszej Wsi.
Dzisiaj odwaliliśmy "na moje oko" jakieś 30% czasu potrzebnego na przygotowanie całej przeprowadzki. Więc dużo, co od razu dało się zauważyć - puste półki i regały, ogołocone szafki, oranżeria zapełniona. Zniknął cały mieszkaniowy, swojski sztafaż książkowo-butelkowy i w ogóle zrobiło się pustawo i głupawo.
Mnie tam wiele nie potrzeba i zacząłem od razu "łapać doła", ale do jego rozwoju nie dopuścił film "wymyślony" przez Żonę, który wspólnie obejrzeliśmy na Netfliksie. I myśli zostały odciągnięte.
PONIEDZIAŁEK (08.07)
No i myślałem, że Nasze Miasteczko jest małym miasteczkiem.
A w związku z tym, że wszyscy wszystko wiedzą.
Jest to chyba prawda w obszarze, że Zenek kupił nową brykę, Heniek z rodziną pojechał do Chorwacji, ta Kryśka jest bita przez swojego męża alkoholika, a ta Halina rozwiodła się z mężem, bo ją zdradzał. Z kolei poprzedni burmistrz strasznie się nachapał i nic dla miasta nie zrobił, a ten lekarz będąc na państwowej posadzie bierze łapówki za swoje usługi medyczne. Z kolei policja jest do dupy, bo w sąsiedniej wsi doszło do pobicia i sprawców nie znaleziono.
I tak dalej, i tak dalej.
A wystarczy kogokolwiek zapytać, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK, a wszyscy się dziwują i są zaskoczeni.
W ramach przeprowadzki zebraliśmy kilka poduszek, jaśków, prześcieradeł i różnych drobiazgów, jeszcze z czasów Dzikości Serca, nam już nieprzydatnych, ale w dobrym stanie, mogących służyć potrzebującym.
Miałem opory, żeby je wrzucić do specjalnych pojemników wystawionych po osiedlach, bo widok nieodbieranej regularnie, wysypującej się i gnijącej na deszczu odzieży stanowił zaprzeczenie całej idei i skutecznie mnie odstraszał. Poza tym poduszki były duże i się obawiałem, że nie przejdą przez stosunkowo wąską gardziel pojemnika.
Żona na stronach Urzędu Miasta znalazła informację, gdzie znajduje się taki oddział, ale czujnie uprzedziła, że wpis jest z 2017. roku.
Pojechałem.
Budynek i owszem, niczego sobie. Ładny, ceglany ze stosownymi szyldami różnych instytucji, w tym PCK.
Na parterze ani śladu poszukiwanej instytucji, na I piętrze również, na II jakaś pani, bodajże z poradni pedagogiczno-psychologicznej (coś dla mnie) ciężko się zdziwiła słysząc moje pytanie i widząc ogromny wór, który taskałem.
- Ależ, proszę pana, oni już tutaj od dawna nie działają. - odparła, jakby to było takie oczywiste.
- A gdzie? - zapytałem zasapany.
- Eee... nie wiem. - Chyba się całkiem wynieśli z Naszego Miasteczka, bodajże do Sąsiedniego Dużego Miasta.
Podziękowałem.
Zszedłem na dół, wór wrzuciłem do Terenowego i zadzwoniłem do urzędu miasta.
Zapytałem, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK. Pani była kompletnie zaskoczona, próbowała coś wymyślić jąkając się, w końcu się poddała.
- Ja pana przełączę do sekretariatu. - Tam będą bardziej kompetentni w tej sprawie. - przyznała uczciwie.
Miły kobiecy głos poinformował mnie, że takiego oddziału w Naszym Miasteczku nie ma od dwóch lat.
- Rozumiem. - odparłem. - To dlaczego na stronach miasta jest mylący wpis z 2017. roku (Żona twierdzi, że jej nie słucham, a jeśli słucham, to nie słyszę) podający adres, gdzie rzeczywiście stoi budynek z szyldami PCK na elewacji?
Pani wydała się być zaskoczona(?) i przejęta.
- Ja tam, proszę pani, pojechałem specjalnie z dużym workiem poduszek i pościeli, i co? - Proszę przekazać tę sprawę panu burmistrzowi, na którego w czasie ostatnich wyborów z Żoną głosowaliśmy, aby wydał odpowiednie dyspozycje i żeby ludzi nie wprowadzać w błąd.
- Tak, tak, oczywiście, przekażę.
- A zapisała pani?
- Tak, tak. - Na pewno przekażę.
Poduszki wrzuciłem do pojemnika. Okazało się, że jest całkowicie pusty (świeżo opróżniony?). Do gardzieli wciskałem po jednej sztuce ruszając specjalną wajchą "na dwa", żeby się nie zatkało. Ci, którzy czasami coś doń wrzucają, wiedzą, że jak się przytka, to na amen. Wtedy ni wte, ni wewte.
Ostatecznie akcja skończyła się sukcesem.
A przed wyprowadzką z Naszego Miasteczka zdążę jeszcze sprawdzić, czy zniknęły szyldy z budynku i myląca informacja ze stron urzędu.
Dzisiaj kupiliśmy marker do opisywania zawartości kartonów, specjalną folię do zabezpieczenia rzeczy delikatnych i dostaliśmy kolejną partię kartonów od pani, kierowniczki Działu Dekoracji w Bricomarche.
Dotychczas zapakowane kartony opisałem, nowe przygotowałem, a resztę będziemy pakować po naszym czterodniowym urlopie. Jutro wyjeżdżamy do Kamienia Pomorskiego.
Po dzisiejszym dniu "czasowe wykonanie przeprowadzki" oceniam na 35%.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
poniedziałek, 1 lipca 2019
01.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 210 dni.
WTOREK (25.06)
No i dlaczego Córcia zdawała egzamin na rolnika?
Będąc w dodatku w ciąży.
Odpowiedzi jest kilka.
Bo takie są przepisy wprowadzone jakiś czas temu przez rząd. Jeśli się nie jest rolnikiem z dziada, pradziada, czyli w spadku, to żeby się nim stać, trzeba spełnić kilka warunków - posiadać bodajże hektar ziemi, nie wiem, czy przeliczeniowy, czy fizyczny (ciekawe skąd, skoro właśnie nie jest się rolnikiem) lub go dzierżawić bodajże (to już łatwiej), studiować przez rok (może to jest pewna forma studiów, nie wiem czego, podyplomowych ?) i pozdawać egzaminy, co właśnie w ten upał Córcia w Stolicy zrobiła i wróciła ledwo żywa na swoją wieś.
Bo Córcia się zaparła. Jest szczupła, drobna i być może do tej pory musi okazywać dowód osobisty w różnych dziwnych sytuacjach, żeby udokumentować swój wiek, ale jak się zaprze, to można się ciężko zdziwić. Poza tym wychodzi z logicznego założenia, że nie będąc rolnikiem, a mieszkając na wsi, we wszystkim ma związane ręce. Z kupnem ziemi, dzierżawą, otrzymaniem oficjalnego numeru gospodarstwa rolnego i dopłatami.
Bo z Zięciem wybrała taki sposób na życie i razem z nim konsekwentnie się tego trzymają. Nie chcą, korporacji, nie chcą Metropolii.
Na temat tej konieczności zdobycia "papierów rolnika" trudno mi się wypowiedzieć i nawet nie wiem, czy rząd ma rację, czy nie. Nie wgłębiałem się w to zbytnio, zwłaszcza że Żona stała się rolnikiem we wcześniejszych czasach, kiedy było łatwiej i kiedy nie było pisowskiej obawy, że Niemiec wykupi nam całą ziemię i co my zrobimy?
Ale wiem, co było na egzaminach u Córci. Według jej relacji i przecieków wśród zdających, tydzień po jej egzaminach miał królować temat ciągnik z rozsiewaczem gnoju, czyli z rozrzutnikiem obornika.
A z tego miały wyniknąć dla zdających wszelkie problemy, np. jak rozróżnić obornik od gnojowicy i gnojówki, wiedzieć, że rocznie ilość azotu (symbol N2 - dop. mój, żeby popisać się wiedzą chemiczną po 5. latach studiów) na hektar ziemi nie może przekroczyć 170 kg. Bo wiadomo, że wystarczy przeazotować, a wszystko szlag jasny trafi. Każdy o tym słyszał, więc żartów nie ma.
Stąd po różnych przeliczeniach wynika, że na hektar ziemi można maksymalnie rocznie rozlać 45 m3 gnojowicy lub rozsypać 35 ton obornika. Gnojówki chyba nie, bo ta jest bardzo uboga w fosfor (symbol P - dop. mój dokumentujący wiedzę).
No i trzeba wiedzieć, kiedy nawozić? Czy jesienią, czy wiosną. Tylko prosty, żeby nie powiedzieć prostacki, mieszczuch myśli, i co najgorsze się w tym temacie wypowiada, że chłop to tylko śpi, a z ha samo mu rośnie, szczególnie nocą.
Ja na takie mądrości jestem mocno uczulony, a zwłaszcza dotyczącego, mojego z Żoną, podwórka. O, to wy teraz macie dwa miesiące wakacji! - to co roku, pod koniec czerwca, gdy kończy się rok szkolny. O, to wy tam, na tej waszej wsi, to ciągle jesteście na urlopie! - to o nas, gdy dowiadują się, gdzie mieszkamy.
Córcię, na szczęście te tematy ominęły. Ona by sobie z nimi oczywiście bez problemu dała radę, ale to na szczęście bardziej dotyczy mnie, jej ojca. Bo jak sobie przypomnę, jaka jest drobna i delikatna, to z tą brutalną tematyką nie za bardzo w jej kontekście mógłbym się pogodzić.
Za to od razu pogodziłem się z tematyką i praktycznym zadaniem, które otrzymała, a które dotyczyło gęsi. Jakoś od razu temat ten przywiódł mi przed oczy obraz sielskich pól, a na nich stada pięknych gęsi, które pilnuje i "pasie" piękna, młoda gęsiarka, czyli moja Córcia. Oczywiście zdecydowanie lepiej wyglądająca niż ta z obrazu Romana Kochanowskiego, należącego do zbiorów Pałacu Prezydenckiego w Warszawie (skradziony przez kelnera-idiotę w 2014 roku, odzyskany w 2016).
Ale Córcia sprowadziła mnie na ziemię.
Otóż okazało się, że to piękne stworzenie, jak każde, potrzebuje żreć. Więc trzeba o to w odpowiedni sposób zadbać, jeśli chce się je hodować i żeby z tego faktu było jakieś utrzymanie, czyli kasa.
Chociaż gęsi mają niskie wymagania pokarmowe i wśród hodowców żartobliwie nazywane są "przeżuwaczami wśród drobiu", to jednak żreć potrzebują. Córcia musiała obliczyć stosowną dawkę pokarmową dla stada, 300 sztuk, zachowując właściwe proporcje między zbożami, roślinami motylkowymi, kiszonkami, okopowymi, zielonką i suszem.
Ale jedzenie, to oczywiście nie wszystko.
Bo, np. istotna była kwestia odpowiedniej pielęgnacji ściółki w kurniku (gęsieniku?, gęśniku?), aby ta nie zawilgła i aby zmniejszyć emisję amoniaku (NH3 -dop. mój z tego samego powodu jak wyżej).
Egzamin teoretyczny z kolei liczył 40 pytań, a wszystkie wyniki będą znane pod koniec sierpnia.
Dlaczego się tak o tym rozpisuję?
Bo to jest moja Córcia i ją podziwiam, że jej się chce, a poza tym problematykę rozumiem, bo sam przez to bardzo dawno przeszedłem, żeby uzyskać tytuł rolnik wykwalifikowany!
I uzyskałem.
Postanowiłem, że rzucę Metropolię, wyjadę w góry i będę hodował owce. Ale żeby je hodować i żeby mieć też ziemię potrzebną do ich hodowli, musiałem mieć papiery. Na lewo załatwiłem zaświadczenie, że dzierżawię ziemię w odpowiedniej ilości i zapisałem się na stosowny, roczny, kurs do Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego (tak to się wtedy chyba nazywało).
Byłem cholernie pilny, zwłaszcza że wśród wykładowców prowadzących zajęcia byli dwaj moi koledzy, więc wobec nich nie chciałem dać plamy.
Na egzaminie przewodniczący komisji, dyrektor Ośrodka, zapytał:
- A pan to inżynier, pracuje w jednostce kultury, to po co panu "rolnik wykwalifikowany"?
- A bo wie pan, ja chcę w górach hodować owce?
- Owce?
- No tak!
- To jaki przewód pokarmowy ma owca?
Odpowiedziałem śpiewająco, potem dostałem pytanie na temat płodozmianu i jeszcze jakieś i na koniec ocenę pięć.
Jeden z kolegów wyciągnął mnie na korytarz i do ucha mi wyszeptał, żebym się nie wygłupiał i nie zawyżał poziomu.
Legitymację, taką książkową, mam do dzisiaj. "Stoi w niej napisane, jak byk", po prawej stronie: Rolnik wykwalifikowany. Zaś po lewej moje zdjęcie umocowane do tekturowej okładki dosyć chamsko i ordynarnie dwiema spinkami od zszywacza. Takie czasy.
Zdjęcie robił mi mój kolega z pracy, tej jednostki kultury, metodą chałupniczą, żebym mógł zaoszczędzić. Byłem wtedy świeżo po internowaniu z obowiązkową czarną i przydługawą brodą oraz burzliwymi, czarnymi kudłami na głowie, więc całość, przy bardzo wysokim kontraście zdjęcia (metoda chałupnicza), nadawała mi dość złowieszczy i ponury charakter. Wyglądałem niczym powstaniec tuż przed katorgą, zesłany carskim ukazom na Syberię po powstaniu styczniowym.
Ukaz to było coś, co nie podlegało niczemu i oddawało charakter państwa i mentalność narodu. Zostało to później Sowietom, a teraz Rosjanom. Jednym z bardziej znanych jest ten, cara Rosji, Piotra I, z dnia 9 grudnia 1708 roku: Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszył przełożonego.
Ukaz ten wisi od zawsze u nas w Szkole, ładnie wydrukowany i oprawiony, w godnym, a przede wszystkim widocznym miejscu.
A kolega, który robił mi to zdjęcie, wielokrotnie w owym czasie donosił sam na siebie i w końcu dopiął swego. Po iluś kipiszach i rewizjach w końcu esbecja dała mu paszport w jedną stronę, a jemu o to chodziło. Wyjechał do Stanów z całą rodziną.
Mnie też taki paszport w jedną stronę proponowano niejednokrotnie. Ale się nie zgodziłem.
Jakiś ponury i podły kutas nie będzie mnie wyrzucał z mojego kraju!
Wieczorem Konfliktów Unikający napisał, że Zgłaszam się na ochotnika. Byłem mocno zaskoczony szybkością reakcji, zwłaszcza że wiem, że bloga nie czyta, bo przecież nie zniżyłby się do takiego procederu. Jest ponad to. Zresztą przyjmuje taką postawę "bycia" ponad wszystko, np. ponad wybory, i nie chodzi programowo głosować, chociaż ostatnio twierdzi, że głosuje. Ale kto go tam wie? Oczywiście może nie czytać, bo jak kiedyś powiedziała Kobieta Pracująca za dużo szczegółów i Teściowa, że to wszystko jest za długie i nie mam czasu. Ja rozumiem, że każdy ma swoje priorytety i trudno z tym dyskutować, przekonywać lub namawiać. Teściowa, np. na pierwszym miejscu stawia potrzeby duchowe, ale te inne, niż wypływające z czytania zięcia bloga. A Konfliktów Unikający? Nie wiem.
Ale Konfliktów Unikający ma Córki Na Komunię Posyłającą, która czyta i to ponoć dokładnie, ale jej pobudek w tym względzie też za bardzo nie znam. Umiem tylko wytłumaczyć słowo "dokładnie", bo jest księgową w korporacji, a dokładność chyba jest lub powinna być (patrz powody zmiany księgowych w Szkole) immanentną cechą takiej osoby. A drugą cechą jest umiejętność wyłuskiwania. Więc wyłuskuje co celniejsze lub cenniejsze elementy mojego wpisu i natychmiast przekazuje Konfliktów Unikającemu. Stąd jego taka szybka reakcja.
Ale to nie wszystko. Okazało się, że Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się niemal osobiście urażona i to w imieniu Konfliktów Unikającego, że jak mogłem go nie wziąć pod uwagę i jak mogłem go pominąć przy degustacji Old Samuela. I co ciekawe, tego oburzenia nie przekazała mi bezpośrednio i/lub osobiście, tylko przez Konfliktów Unikającego, a ten od razu to wykorzystał. Bo konfliktów unika, więc było mu zręcznie zasłonić się swoją Córki Na Komunię Posyłającą. Ale odważył się mnie zapytać, chyba bez konsultacji, jak ja to moje niedopatrzenie, to faux pas, wyjaśnię. A że je popełniłem, to bez dwóch zdań. Ale jak miałem nie popełnić, skoro nigdy go nie kojarzyłem z whisky. Pił, tak jak ja, trunki "proste" - piwo, wódkę, ewentualnie wino. Więc skąd nagle takie wyrachowanie whiskowo-degustacyjne?
Poza tym Konfliktów Unikający ma na wychowaniu czworo dzieci, a Hel ma swoich synów już odchowanych i ma zawód wolny, a Konfliktów Unikający korporacyjny, więc biorąc to wszystko pod uwagę, jakoś tak wyszło.
Miałem się z tego wytłumaczyć osobiście na spotkaniu z Córki Na Komunię Posyłającą i z Konfliktów Unikającym, gdy będziemy z Żoną w Metropolii (chociaż ja teraz, w czasie rzeczywistym właśnie w niej jestem - zwariuję!), ale co tu tłumaczyć, skoro sprawa jest prosta.
Pozostaje tylko pić i degustować Old Samuela.
A gdy opowiedziałem całą historię z whisky Koledze Współpracownikowi, jak to o mało nie stłukłem butelki, ten stwierdził, że amerykańska to badziewie, ostra i brutalna (chyba ją polubię), bez wyrafinowania, specyficznego dębowego dymu i delikatności. No i masz babo placek.
Dzisiaj były pierwsze obrony.
Zdawało i zdało 6 osób. Poszło łatwo i przyjemnie. Takie preludium do jutrzejszego dnia. Wszystko razem zajęło komisji i zdającym dwie godziny.
ŚRODA (26.06)
No i dzisiaj był drugi dzień obron.
Trwały od 10.00 do 20.00. Broniło się 18 osób.
O tym dniu dzień wcześniej myślałem ze zgrozą przede wszystkim ze względu na zapowiadane upały. I okazało się, że prognostycy spisali się na 100%. Idealnie tego dnia upały były największe, osiągnęły apogeum, a w pomieszczeniach egzaminacyjnych klimatyzacja proporcjonalnie odwrotnie - najmniejsza, a matematycznie rzecz biorąc można by ją określić liczbą ZERO! Tak sobie pomyślałem, że ta wartość klimatyzacji nie mogła być ujemna, chyba że wyobrazimy sobie sytuację, że do naszych tropikalnych pomieszczeń, ktoś by jeszcze dodatkowo wtłaczał rozpalone powietrze.
Myślałem, że będzie tragicznie, a było "tylko" kiepsko.
Zabarykadowaliśmy całe pomieszczenie, w którym odbywała się część teoretyczna, przed słońcem. Okna były pozamykane, żeby żar nie wpadał do środka, i pozasłaniane. A wentylator pracował wtedy, kiedy cała komisja wychodziła ze zdającym do głównej sali na część praktyczną.
Egzamin dyplomowy zdało 15 osób, dwie będą miały poprawki we wrześniu, a jedna szansę ukończenia szkoły straciła bezpowrotnie - oblała ponownie (wcześniej w styczniu). Głupia i nieprzyjemna sprawa.
Załzawione twarze tych, co nie zdali, ale również tych, co zdali. A widoku naszej ulubionej i wzorowej słuchaczki, która "oczywiście" zdała najlepiej (praktyka - 6, teoria -5), już grubo po jej obronie się przestraszyłem. Stała pod oknem i relacjonowała komuś przez telefon, chyba swojemu chłopakowi, przebieg egzaminu, i ryczała. Widząc moją zaniepokojoną twarz zaczęła gwałtownie i uspokajająco machać rękami.
- To tylko ze stresu!
Takie emocje.
Czy mam mówić, jak wieczorem, po powrocie do Nie Naszego Mieszkania smakował chłodny Pilsner Urquell? Powiem tylko tyle - nektar i ambrozja razem wzięte.
CZWARTEK (27.06)
No i Zagraniczne Grono Szyderców dzisiaj otrzymało klucze do swojego mieszkania.
Więc wiadomo, jaka jest energia, zwłaszcza że w Niemczech przez 8 lat mieszkali u siebie, nomen omen, a po powrocie do Polski, od października tamtego roku, u babci Q-Zięcia. A babcia jest trudna, no i lata całe mieszkała sama. Stąd decyzja jak najszybszego "wykończenia" mieszkania i wprowadzania się chociażby w trakcie układania kafli przez fachowców i montażu kuchni, byleby już, czyli na początku sierpnia.
Już umówiłem się na wspólne oglądanie, może w najbliższą sobotę lub niedzielę.
Żonę zżera zazdrość, że będę pierwszy, że bez niej i w ogóle.
A wieczorem Pasierbica przysłała mi oficjalny adres. Zapisałem.
Dzisiaj w nocy, w okolicach pierwszej, zerwałem się z głębokiego snu i, cały wkurzony i nieprzytomny, zacząłem buszować po mieszkaniu. Szukałem stosownego drąga, żeby popukać nim w sufit, do sąsiada kretyna i sąsiadki kretynki, tej od notorycznego pluskania się w wannie.
W końcu znalazłem na balkonie kij od mopa. Wlazłem tam nie bacząc, że jestem nagi, a prawdopodobieństwo, że mogłaby mnie zobaczyć jakaś staruszka, która akurat wyszła z pieskiem i która mogłaby podnieść rwetes, było zerowe. Na siksy też nie musiałem "się oglądać", bo to co prawda Metropolia, ale jednak część sypialniana. Pusto i głucho.
Stałem cierpliwie w przedpokoju z kijem w rękach czekając na następną serię turlań, sprężystych odbić i przetaczań (swoją drogą - co to jest? jakaś chałupnicza, nocna produkcja?).
Gdy wreszcie usłyszałem kolejne, wraże dźwięki, wybiłem o sufit rytm do swojej ulubionej partyzancko-wojskowej piosenki, nie pozostawiając niczego przypadkowi. I się uspokoiło. Nawet dość szybko ponownie zasnąłem, chyba z powodu zaciekłej satysfakcji, jaką buzowałem.
Kiedyś poszedłem do nich w nocy w podobnej sytuacji, to on mi tylko odpowiedział Myślałem, że pana nie ma. Żadnego przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę. Złamas!
A parę dni temu zaczęło w łazience kapać z góry, więc znowu, bardzo niechętnie, polazłem. Otworzyła mi córka, nastolatka, która rezolutnie i grzecznie wytłumaczyła, że właśnie zauważyła, że cieknie przy pralce i że tata przyjdzie o 18.00.
Ciec przestało, ale Żłób nie przyszedł, żeby wyjaśnić i przeprosić.
Kija na balkon nie odstawiłem. Stoi w przedpokoju na podorędziu jako swoiste memento. Na szczęście nie mori.
PIĄTEK (28.06)
No i dzisiaj rozpocząłem czwarty tydzień WIELKIEJ PASTWY.
Ale już zwietrzyłem "krew" powrotu. Już mam inną energię.
Postanowiłem, że wrócę w środę, ale dzisiaj wyszły jeszcze drobne okoliczności, więc wyjazd zaplanowałem w czwartek. Ażeby jeszcze lepiej poczuć ten moment, z e-podróżnika wypisałem sobie czwartkowe połączenia, które oczywiście znam na pamięć, i ponad miarę spędziłem czas przed laptopem śledząc i analizując szczegółowo trasę przejazdu, przesiadkę, itp., co też znam na pamięć.
Taki onanizm.
Jest dalszy ciąg whiskowej afery.
Hel napisał w swoim buddyjskim stylu: Doszly mnie sluchy, ze pojawil sie godny kandydat (czytaj zastepca schorowanego Hela) do whisky. Bardzo mnie to cieszy.(pis. oryg.).
Musiała mu o tym donieść, poza moimi plecami, Żona, bo przecież tego wpisu jeszcze nie opublikowałem. Gdy ten fakt podniosłem, odpowiedział, że Jestesmy jak jedna wielka rodzina (pis. oryg.)
Można by pomyśleć, że mu się tak stało po operacji. Ale nie. Przed też był taki.
A ciekawe, co by mówił, gdyby mógł degustować i wiedział, że do tej degustacji przykolegował się ktoś jeszcze. Ale chyba nic by się nie stało. No cóż, Jestesmy jak jedna wielka rodzina.
NIEDZIELA (30.06)
No i dzisiaj i wczoraj byłem w Szkole.
Tak się złożyło wcześniej, jeszcze w tamtym semestrze, że wtedy nastąpiło drobne organizacyjne zawirowanie i właśnie w ten weekend trzeba było je "odwirować".
W ten sposób powstał taki "posemestralny odpad", który należało zrealizować już po wszystkich oficjałkach.
Ale z tych dwóch dni i z rozmów ze słuchaczami byłem mocno usatysfakcjonowany. Może dlatego, że to byli ci starsi, bardziej dojrzali.
Dzisiaj nastąpił koniec whiskowej afery. Żona by stwierdziła, że żadnej afery nie było, ale ty oczywiście jesteś mistrzem w robieniu afer z niczego...
W końcu whisky otrzymał w prezencie imieninowym Q-Zięć. Powiedziałem mu, żeby czytając bloga, czego nie robi, zapoznał się z whiskową "epopeją", bo jednak trochę się krępowałem, aby mu osobiście wyjaśniać, nie było czasu i upał straszny, a trochę liczyłem, że to go zmobilizuje i że poczyta. A jak nie on, to Pasierbica.
Nie chciałem też wyjść na dziada w czasie rzeczywistym, tylko ewentualnie na odległość, po rozstaniu ("Emeryt, nie dziaduj"), ale fakt jest faktem, że ostatnio groszem nie śmierdzę. No i nie chciałem wyjść na nie kulturalnego i nie taktownego. Oczywiście tłumaczą się winni.
Koniec tej whiskowej akcji (unikam słowa afera) przypomniał mi, nie wiedzieć czemu, stary dowcip, pt. Z pamiętnika partyzanta - 1944 rok:
18. lipca - wtorek - wyrzucilim Niemca z lasu.
19. lipca - środa - Niemce wyrzucili nas z lasu.
20. lipca - czwartek - znowu my wyrzucilim Niemca z lasu.
21. lipca - piątek - to Niemce wyrzucili nas z lasu.
22. lipca - sobota - my wyrzucilim Niemca z lasu.
23.lipca - niedziela - Niemce znowu wyrzucili nas z lasu.
24.lipca - poniedziałek- jednak my wyrzucilim Niemca z lasu.
25.lipca - wtorek - jednak Niemce wyrzucili nas z lasu.
26 lipca - środa - przyszedł wkurzony gajowy i nas wszystkich wyrzucił z lasu.
A spotkałem się dzisiaj z Pasierbicą, Q-Zięciem, EnWnukiem i Ofelią przy okazji oglądania ich mieszkania. Najbardziej z tej wizyty pamiętam wspaniały chłód, mimo że nie było tam klimatyzacji, bo nie było tam niczego. Stan surowy. I to, że EmWnuk w swoim stylu namawiał mnie do wspólnego ganiania.
Ale otoczenie, skomunikowanie z miastem, liczba pomieszczeń, wzajemne ich usytuowanie, piwnica, dwa miejsca garażowe, ładna architektura, cisza, to wszystko jest super.
W ramach tego skomunikowania pojechałem bezpośrednim autobusem do szkoły. W tych dniach programowo w żadnym tramwaju i autobusie nie pracuje klimatyzacja, bo nie wyrabia. Są tylko pootwierane wszystkie możliwe okna i okienka. Nawet jak są wolne miejsca, rzadko kiedy siadam, żeby nie przykleić się do samego siebie i do autobusu. Ale tym razem siadłem.
Z plecaczka wyjąłem zgrabne pudełeczko i zacząłem konsumpcję. Na trudne chwile, kiedy nie mam czasu zjeść lub spodziewam się, że taka, wysoce dla mnie niekomfortowa, sytuacja może się wydarzyć i że mogę dostać mroczków, mam przygotowany stosowny, energetyczny posiłeczek. Ze smakiem więc zajadałem gotowany boczek, przeplatany kozim serem i zagryzany kiszonym ogórkiem. Wszystko ładnie wcześniej pokrojone tak, aby było na jeden gryz.
Pasażerowie wokół, tak samo przyklejeni jak ja, z niesmakiem i pewnym obrzydzeniem patrzyli na moje wyczyny łapczywie sącząc wszelkie trunki ze swoich butelek.
PONIEDZIAŁEK (01.07)
No i kiedy to się stało, ten 1. lipca?
Najlepsza Sekretarka w UE nadal jest w Szkole.
Bo mogło się tak stać, że na drodze porozumienia stron przestałaby pracować z dniem dzisiejszym. Ale do tego nie doszło. Oczywiście cieszę się z "jej nieszczęścia", czego nie ukrywam, zwłaszcza przed nią.
Od wielu dni martwię się Sunią.
Żona twierdzi, że jest taka nijaka, osowiała i że coś jej dolega. Chyba to coś dotyczy paszczy i żuchwy. Bo normalnie, np. rano, przychodziła do nas i na dzień dobry szeroko rozdziawiała paszczę mocno i dogłębnie ziewając i ukazując ogrom zębisków i przepastną gardziel. A teraz, gdy tylko zaczyna, bo ziewać się chce, natychmiast i wyraźnie się z tego wycofuje i wchodzi w stan osowiałości. Albo na spacerze - uwielbia szarpanki smyczą, więc z przyzwyczajenia rzuca się do niej, by natychmiast się wycofać. Przy czym robi coś takiego z mową ciała, jakby przepraszała za swoją niedyspozycję. Najgorsze jest to, że cierpi niemo i nijak się nie skarży.
Żona aplikuje jej różne witaminy, które nadal sprytnie potrafi wyizolować ze smakołyku i odrzucić "boczną" paszczą, czyli tym psim wewnętrznym aparatem selekcyjno-wyrzutowym i smaruje jej żuchwę, co Sunia przyjmuje starając się być grzeczną (uszka ładnie złożone do tyłu, tak na zaczeskę i głośne przełykanie śliny ze stresu, bo wszystko to, co robi pani, jest mocno podejrzane).
Może, gdy przyjadę, to się zmieni ze względu na jej psychikę. Bo Sunia tęskni za mną i zdaje się niemo pytać Jak to? Był pan i go nagle nie ma?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
Mam 68 lat i 210 dni.
WTOREK (25.06)
No i dlaczego Córcia zdawała egzamin na rolnika?
Będąc w dodatku w ciąży.
Odpowiedzi jest kilka.
Bo takie są przepisy wprowadzone jakiś czas temu przez rząd. Jeśli się nie jest rolnikiem z dziada, pradziada, czyli w spadku, to żeby się nim stać, trzeba spełnić kilka warunków - posiadać bodajże hektar ziemi, nie wiem, czy przeliczeniowy, czy fizyczny (ciekawe skąd, skoro właśnie nie jest się rolnikiem) lub go dzierżawić bodajże (to już łatwiej), studiować przez rok (może to jest pewna forma studiów, nie wiem czego, podyplomowych ?) i pozdawać egzaminy, co właśnie w ten upał Córcia w Stolicy zrobiła i wróciła ledwo żywa na swoją wieś.
Bo Córcia się zaparła. Jest szczupła, drobna i być może do tej pory musi okazywać dowód osobisty w różnych dziwnych sytuacjach, żeby udokumentować swój wiek, ale jak się zaprze, to można się ciężko zdziwić. Poza tym wychodzi z logicznego założenia, że nie będąc rolnikiem, a mieszkając na wsi, we wszystkim ma związane ręce. Z kupnem ziemi, dzierżawą, otrzymaniem oficjalnego numeru gospodarstwa rolnego i dopłatami.
Bo z Zięciem wybrała taki sposób na życie i razem z nim konsekwentnie się tego trzymają. Nie chcą, korporacji, nie chcą Metropolii.
Na temat tej konieczności zdobycia "papierów rolnika" trudno mi się wypowiedzieć i nawet nie wiem, czy rząd ma rację, czy nie. Nie wgłębiałem się w to zbytnio, zwłaszcza że Żona stała się rolnikiem we wcześniejszych czasach, kiedy było łatwiej i kiedy nie było pisowskiej obawy, że Niemiec wykupi nam całą ziemię i co my zrobimy?
Ale wiem, co było na egzaminach u Córci. Według jej relacji i przecieków wśród zdających, tydzień po jej egzaminach miał królować temat ciągnik z rozsiewaczem gnoju, czyli z rozrzutnikiem obornika.
A z tego miały wyniknąć dla zdających wszelkie problemy, np. jak rozróżnić obornik od gnojowicy i gnojówki, wiedzieć, że rocznie ilość azotu (symbol N2 - dop. mój, żeby popisać się wiedzą chemiczną po 5. latach studiów) na hektar ziemi nie może przekroczyć 170 kg. Bo wiadomo, że wystarczy przeazotować, a wszystko szlag jasny trafi. Każdy o tym słyszał, więc żartów nie ma.
Stąd po różnych przeliczeniach wynika, że na hektar ziemi można maksymalnie rocznie rozlać 45 m3 gnojowicy lub rozsypać 35 ton obornika. Gnojówki chyba nie, bo ta jest bardzo uboga w fosfor (symbol P - dop. mój dokumentujący wiedzę).
No i trzeba wiedzieć, kiedy nawozić? Czy jesienią, czy wiosną. Tylko prosty, żeby nie powiedzieć prostacki, mieszczuch myśli, i co najgorsze się w tym temacie wypowiada, że chłop to tylko śpi, a z ha samo mu rośnie, szczególnie nocą.
Ja na takie mądrości jestem mocno uczulony, a zwłaszcza dotyczącego, mojego z Żoną, podwórka. O, to wy teraz macie dwa miesiące wakacji! - to co roku, pod koniec czerwca, gdy kończy się rok szkolny. O, to wy tam, na tej waszej wsi, to ciągle jesteście na urlopie! - to o nas, gdy dowiadują się, gdzie mieszkamy.
Córcię, na szczęście te tematy ominęły. Ona by sobie z nimi oczywiście bez problemu dała radę, ale to na szczęście bardziej dotyczy mnie, jej ojca. Bo jak sobie przypomnę, jaka jest drobna i delikatna, to z tą brutalną tematyką nie za bardzo w jej kontekście mógłbym się pogodzić.
Za to od razu pogodziłem się z tematyką i praktycznym zadaniem, które otrzymała, a które dotyczyło gęsi. Jakoś od razu temat ten przywiódł mi przed oczy obraz sielskich pól, a na nich stada pięknych gęsi, które pilnuje i "pasie" piękna, młoda gęsiarka, czyli moja Córcia. Oczywiście zdecydowanie lepiej wyglądająca niż ta z obrazu Romana Kochanowskiego, należącego do zbiorów Pałacu Prezydenckiego w Warszawie (skradziony przez kelnera-idiotę w 2014 roku, odzyskany w 2016).
Ale Córcia sprowadziła mnie na ziemię.
Otóż okazało się, że to piękne stworzenie, jak każde, potrzebuje żreć. Więc trzeba o to w odpowiedni sposób zadbać, jeśli chce się je hodować i żeby z tego faktu było jakieś utrzymanie, czyli kasa.
Chociaż gęsi mają niskie wymagania pokarmowe i wśród hodowców żartobliwie nazywane są "przeżuwaczami wśród drobiu", to jednak żreć potrzebują. Córcia musiała obliczyć stosowną dawkę pokarmową dla stada, 300 sztuk, zachowując właściwe proporcje między zbożami, roślinami motylkowymi, kiszonkami, okopowymi, zielonką i suszem.
Ale jedzenie, to oczywiście nie wszystko.
Bo, np. istotna była kwestia odpowiedniej pielęgnacji ściółki w kurniku (gęsieniku?, gęśniku?), aby ta nie zawilgła i aby zmniejszyć emisję amoniaku (NH3 -dop. mój z tego samego powodu jak wyżej).
Egzamin teoretyczny z kolei liczył 40 pytań, a wszystkie wyniki będą znane pod koniec sierpnia.
Dlaczego się tak o tym rozpisuję?
Bo to jest moja Córcia i ją podziwiam, że jej się chce, a poza tym problematykę rozumiem, bo sam przez to bardzo dawno przeszedłem, żeby uzyskać tytuł rolnik wykwalifikowany!
I uzyskałem.
Postanowiłem, że rzucę Metropolię, wyjadę w góry i będę hodował owce. Ale żeby je hodować i żeby mieć też ziemię potrzebną do ich hodowli, musiałem mieć papiery. Na lewo załatwiłem zaświadczenie, że dzierżawię ziemię w odpowiedniej ilości i zapisałem się na stosowny, roczny, kurs do Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego (tak to się wtedy chyba nazywało).
Byłem cholernie pilny, zwłaszcza że wśród wykładowców prowadzących zajęcia byli dwaj moi koledzy, więc wobec nich nie chciałem dać plamy.
Na egzaminie przewodniczący komisji, dyrektor Ośrodka, zapytał:
- A pan to inżynier, pracuje w jednostce kultury, to po co panu "rolnik wykwalifikowany"?
- A bo wie pan, ja chcę w górach hodować owce?
- Owce?
- No tak!
- To jaki przewód pokarmowy ma owca?
Odpowiedziałem śpiewająco, potem dostałem pytanie na temat płodozmianu i jeszcze jakieś i na koniec ocenę pięć.
Jeden z kolegów wyciągnął mnie na korytarz i do ucha mi wyszeptał, żebym się nie wygłupiał i nie zawyżał poziomu.
Legitymację, taką książkową, mam do dzisiaj. "Stoi w niej napisane, jak byk", po prawej stronie: Rolnik wykwalifikowany. Zaś po lewej moje zdjęcie umocowane do tekturowej okładki dosyć chamsko i ordynarnie dwiema spinkami od zszywacza. Takie czasy.
Zdjęcie robił mi mój kolega z pracy, tej jednostki kultury, metodą chałupniczą, żebym mógł zaoszczędzić. Byłem wtedy świeżo po internowaniu z obowiązkową czarną i przydługawą brodą oraz burzliwymi, czarnymi kudłami na głowie, więc całość, przy bardzo wysokim kontraście zdjęcia (metoda chałupnicza), nadawała mi dość złowieszczy i ponury charakter. Wyglądałem niczym powstaniec tuż przed katorgą, zesłany carskim ukazom na Syberię po powstaniu styczniowym.
Ukaz to było coś, co nie podlegało niczemu i oddawało charakter państwa i mentalność narodu. Zostało to później Sowietom, a teraz Rosjanom. Jednym z bardziej znanych jest ten, cara Rosji, Piotra I, z dnia 9 grudnia 1708 roku: Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszył przełożonego.
Ukaz ten wisi od zawsze u nas w Szkole, ładnie wydrukowany i oprawiony, w godnym, a przede wszystkim widocznym miejscu.
A kolega, który robił mi to zdjęcie, wielokrotnie w owym czasie donosił sam na siebie i w końcu dopiął swego. Po iluś kipiszach i rewizjach w końcu esbecja dała mu paszport w jedną stronę, a jemu o to chodziło. Wyjechał do Stanów z całą rodziną.
Mnie też taki paszport w jedną stronę proponowano niejednokrotnie. Ale się nie zgodziłem.
Jakiś ponury i podły kutas nie będzie mnie wyrzucał z mojego kraju!
Wieczorem Konfliktów Unikający napisał, że Zgłaszam się na ochotnika. Byłem mocno zaskoczony szybkością reakcji, zwłaszcza że wiem, że bloga nie czyta, bo przecież nie zniżyłby się do takiego procederu. Jest ponad to. Zresztą przyjmuje taką postawę "bycia" ponad wszystko, np. ponad wybory, i nie chodzi programowo głosować, chociaż ostatnio twierdzi, że głosuje. Ale kto go tam wie? Oczywiście może nie czytać, bo jak kiedyś powiedziała Kobieta Pracująca za dużo szczegółów i Teściowa, że to wszystko jest za długie i nie mam czasu. Ja rozumiem, że każdy ma swoje priorytety i trudno z tym dyskutować, przekonywać lub namawiać. Teściowa, np. na pierwszym miejscu stawia potrzeby duchowe, ale te inne, niż wypływające z czytania zięcia bloga. A Konfliktów Unikający? Nie wiem.
Ale Konfliktów Unikający ma Córki Na Komunię Posyłającą, która czyta i to ponoć dokładnie, ale jej pobudek w tym względzie też za bardzo nie znam. Umiem tylko wytłumaczyć słowo "dokładnie", bo jest księgową w korporacji, a dokładność chyba jest lub powinna być (patrz powody zmiany księgowych w Szkole) immanentną cechą takiej osoby. A drugą cechą jest umiejętność wyłuskiwania. Więc wyłuskuje co celniejsze lub cenniejsze elementy mojego wpisu i natychmiast przekazuje Konfliktów Unikającemu. Stąd jego taka szybka reakcja.
Ale to nie wszystko. Okazało się, że Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się niemal osobiście urażona i to w imieniu Konfliktów Unikającego, że jak mogłem go nie wziąć pod uwagę i jak mogłem go pominąć przy degustacji Old Samuela. I co ciekawe, tego oburzenia nie przekazała mi bezpośrednio i/lub osobiście, tylko przez Konfliktów Unikającego, a ten od razu to wykorzystał. Bo konfliktów unika, więc było mu zręcznie zasłonić się swoją Córki Na Komunię Posyłającą. Ale odważył się mnie zapytać, chyba bez konsultacji, jak ja to moje niedopatrzenie, to faux pas, wyjaśnię. A że je popełniłem, to bez dwóch zdań. Ale jak miałem nie popełnić, skoro nigdy go nie kojarzyłem z whisky. Pił, tak jak ja, trunki "proste" - piwo, wódkę, ewentualnie wino. Więc skąd nagle takie wyrachowanie whiskowo-degustacyjne?
Poza tym Konfliktów Unikający ma na wychowaniu czworo dzieci, a Hel ma swoich synów już odchowanych i ma zawód wolny, a Konfliktów Unikający korporacyjny, więc biorąc to wszystko pod uwagę, jakoś tak wyszło.
Miałem się z tego wytłumaczyć osobiście na spotkaniu z Córki Na Komunię Posyłającą i z Konfliktów Unikającym, gdy będziemy z Żoną w Metropolii (chociaż ja teraz, w czasie rzeczywistym właśnie w niej jestem - zwariuję!), ale co tu tłumaczyć, skoro sprawa jest prosta.
Pozostaje tylko pić i degustować Old Samuela.
A gdy opowiedziałem całą historię z whisky Koledze Współpracownikowi, jak to o mało nie stłukłem butelki, ten stwierdził, że amerykańska to badziewie, ostra i brutalna (chyba ją polubię), bez wyrafinowania, specyficznego dębowego dymu i delikatności. No i masz babo placek.
Dzisiaj były pierwsze obrony.
Zdawało i zdało 6 osób. Poszło łatwo i przyjemnie. Takie preludium do jutrzejszego dnia. Wszystko razem zajęło komisji i zdającym dwie godziny.
ŚRODA (26.06)
No i dzisiaj był drugi dzień obron.
Trwały od 10.00 do 20.00. Broniło się 18 osób.
O tym dniu dzień wcześniej myślałem ze zgrozą przede wszystkim ze względu na zapowiadane upały. I okazało się, że prognostycy spisali się na 100%. Idealnie tego dnia upały były największe, osiągnęły apogeum, a w pomieszczeniach egzaminacyjnych klimatyzacja proporcjonalnie odwrotnie - najmniejsza, a matematycznie rzecz biorąc można by ją określić liczbą ZERO! Tak sobie pomyślałem, że ta wartość klimatyzacji nie mogła być ujemna, chyba że wyobrazimy sobie sytuację, że do naszych tropikalnych pomieszczeń, ktoś by jeszcze dodatkowo wtłaczał rozpalone powietrze.
Myślałem, że będzie tragicznie, a było "tylko" kiepsko.
Zabarykadowaliśmy całe pomieszczenie, w którym odbywała się część teoretyczna, przed słońcem. Okna były pozamykane, żeby żar nie wpadał do środka, i pozasłaniane. A wentylator pracował wtedy, kiedy cała komisja wychodziła ze zdającym do głównej sali na część praktyczną.
Egzamin dyplomowy zdało 15 osób, dwie będą miały poprawki we wrześniu, a jedna szansę ukończenia szkoły straciła bezpowrotnie - oblała ponownie (wcześniej w styczniu). Głupia i nieprzyjemna sprawa.
Załzawione twarze tych, co nie zdali, ale również tych, co zdali. A widoku naszej ulubionej i wzorowej słuchaczki, która "oczywiście" zdała najlepiej (praktyka - 6, teoria -5), już grubo po jej obronie się przestraszyłem. Stała pod oknem i relacjonowała komuś przez telefon, chyba swojemu chłopakowi, przebieg egzaminu, i ryczała. Widząc moją zaniepokojoną twarz zaczęła gwałtownie i uspokajająco machać rękami.
- To tylko ze stresu!
Takie emocje.
Czy mam mówić, jak wieczorem, po powrocie do Nie Naszego Mieszkania smakował chłodny Pilsner Urquell? Powiem tylko tyle - nektar i ambrozja razem wzięte.
CZWARTEK (27.06)
No i Zagraniczne Grono Szyderców dzisiaj otrzymało klucze do swojego mieszkania.
Więc wiadomo, jaka jest energia, zwłaszcza że w Niemczech przez 8 lat mieszkali u siebie, nomen omen, a po powrocie do Polski, od października tamtego roku, u babci Q-Zięcia. A babcia jest trudna, no i lata całe mieszkała sama. Stąd decyzja jak najszybszego "wykończenia" mieszkania i wprowadzania się chociażby w trakcie układania kafli przez fachowców i montażu kuchni, byleby już, czyli na początku sierpnia.
Już umówiłem się na wspólne oglądanie, może w najbliższą sobotę lub niedzielę.
Żonę zżera zazdrość, że będę pierwszy, że bez niej i w ogóle.
A wieczorem Pasierbica przysłała mi oficjalny adres. Zapisałem.
Dzisiaj w nocy, w okolicach pierwszej, zerwałem się z głębokiego snu i, cały wkurzony i nieprzytomny, zacząłem buszować po mieszkaniu. Szukałem stosownego drąga, żeby popukać nim w sufit, do sąsiada kretyna i sąsiadki kretynki, tej od notorycznego pluskania się w wannie.
W końcu znalazłem na balkonie kij od mopa. Wlazłem tam nie bacząc, że jestem nagi, a prawdopodobieństwo, że mogłaby mnie zobaczyć jakaś staruszka, która akurat wyszła z pieskiem i która mogłaby podnieść rwetes, było zerowe. Na siksy też nie musiałem "się oglądać", bo to co prawda Metropolia, ale jednak część sypialniana. Pusto i głucho.
Stałem cierpliwie w przedpokoju z kijem w rękach czekając na następną serię turlań, sprężystych odbić i przetaczań (swoją drogą - co to jest? jakaś chałupnicza, nocna produkcja?).
Gdy wreszcie usłyszałem kolejne, wraże dźwięki, wybiłem o sufit rytm do swojej ulubionej partyzancko-wojskowej piosenki, nie pozostawiając niczego przypadkowi. I się uspokoiło. Nawet dość szybko ponownie zasnąłem, chyba z powodu zaciekłej satysfakcji, jaką buzowałem.
Kiedyś poszedłem do nich w nocy w podobnej sytuacji, to on mi tylko odpowiedział Myślałem, że pana nie ma. Żadnego przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę. Złamas!
A parę dni temu zaczęło w łazience kapać z góry, więc znowu, bardzo niechętnie, polazłem. Otworzyła mi córka, nastolatka, która rezolutnie i grzecznie wytłumaczyła, że właśnie zauważyła, że cieknie przy pralce i że tata przyjdzie o 18.00.
Ciec przestało, ale Żłób nie przyszedł, żeby wyjaśnić i przeprosić.
Kija na balkon nie odstawiłem. Stoi w przedpokoju na podorędziu jako swoiste memento. Na szczęście nie mori.
PIĄTEK (28.06)
No i dzisiaj rozpocząłem czwarty tydzień WIELKIEJ PASTWY.
Ale już zwietrzyłem "krew" powrotu. Już mam inną energię.
Postanowiłem, że wrócę w środę, ale dzisiaj wyszły jeszcze drobne okoliczności, więc wyjazd zaplanowałem w czwartek. Ażeby jeszcze lepiej poczuć ten moment, z e-podróżnika wypisałem sobie czwartkowe połączenia, które oczywiście znam na pamięć, i ponad miarę spędziłem czas przed laptopem śledząc i analizując szczegółowo trasę przejazdu, przesiadkę, itp., co też znam na pamięć.
Taki onanizm.
Jest dalszy ciąg whiskowej afery.
Hel napisał w swoim buddyjskim stylu: Doszly mnie sluchy, ze pojawil sie godny kandydat (czytaj zastepca schorowanego Hela) do whisky. Bardzo mnie to cieszy.(pis. oryg.).
Musiała mu o tym donieść, poza moimi plecami, Żona, bo przecież tego wpisu jeszcze nie opublikowałem. Gdy ten fakt podniosłem, odpowiedział, że Jestesmy jak jedna wielka rodzina (pis. oryg.)
Można by pomyśleć, że mu się tak stało po operacji. Ale nie. Przed też był taki.
A ciekawe, co by mówił, gdyby mógł degustować i wiedział, że do tej degustacji przykolegował się ktoś jeszcze. Ale chyba nic by się nie stało. No cóż, Jestesmy jak jedna wielka rodzina.
NIEDZIELA (30.06)
No i dzisiaj i wczoraj byłem w Szkole.
Tak się złożyło wcześniej, jeszcze w tamtym semestrze, że wtedy nastąpiło drobne organizacyjne zawirowanie i właśnie w ten weekend trzeba było je "odwirować".
W ten sposób powstał taki "posemestralny odpad", który należało zrealizować już po wszystkich oficjałkach.
Ale z tych dwóch dni i z rozmów ze słuchaczami byłem mocno usatysfakcjonowany. Może dlatego, że to byli ci starsi, bardziej dojrzali.
Dzisiaj nastąpił koniec whiskowej afery. Żona by stwierdziła, że żadnej afery nie było, ale ty oczywiście jesteś mistrzem w robieniu afer z niczego...
W końcu whisky otrzymał w prezencie imieninowym Q-Zięć. Powiedziałem mu, żeby czytając bloga, czego nie robi, zapoznał się z whiskową "epopeją", bo jednak trochę się krępowałem, aby mu osobiście wyjaśniać, nie było czasu i upał straszny, a trochę liczyłem, że to go zmobilizuje i że poczyta. A jak nie on, to Pasierbica.
Nie chciałem też wyjść na dziada w czasie rzeczywistym, tylko ewentualnie na odległość, po rozstaniu ("Emeryt, nie dziaduj"), ale fakt jest faktem, że ostatnio groszem nie śmierdzę. No i nie chciałem wyjść na nie kulturalnego i nie taktownego. Oczywiście tłumaczą się winni.
Koniec tej whiskowej akcji (unikam słowa afera) przypomniał mi, nie wiedzieć czemu, stary dowcip, pt. Z pamiętnika partyzanta - 1944 rok:
18. lipca - wtorek - wyrzucilim Niemca z lasu.
19. lipca - środa - Niemce wyrzucili nas z lasu.
20. lipca - czwartek - znowu my wyrzucilim Niemca z lasu.
21. lipca - piątek - to Niemce wyrzucili nas z lasu.
22. lipca - sobota - my wyrzucilim Niemca z lasu.
23.lipca - niedziela - Niemce znowu wyrzucili nas z lasu.
24.lipca - poniedziałek- jednak my wyrzucilim Niemca z lasu.
25.lipca - wtorek - jednak Niemce wyrzucili nas z lasu.
26 lipca - środa - przyszedł wkurzony gajowy i nas wszystkich wyrzucił z lasu.
A spotkałem się dzisiaj z Pasierbicą, Q-Zięciem, EnWnukiem i Ofelią przy okazji oglądania ich mieszkania. Najbardziej z tej wizyty pamiętam wspaniały chłód, mimo że nie było tam klimatyzacji, bo nie było tam niczego. Stan surowy. I to, że EmWnuk w swoim stylu namawiał mnie do wspólnego ganiania.
Ale otoczenie, skomunikowanie z miastem, liczba pomieszczeń, wzajemne ich usytuowanie, piwnica, dwa miejsca garażowe, ładna architektura, cisza, to wszystko jest super.
W ramach tego skomunikowania pojechałem bezpośrednim autobusem do szkoły. W tych dniach programowo w żadnym tramwaju i autobusie nie pracuje klimatyzacja, bo nie wyrabia. Są tylko pootwierane wszystkie możliwe okna i okienka. Nawet jak są wolne miejsca, rzadko kiedy siadam, żeby nie przykleić się do samego siebie i do autobusu. Ale tym razem siadłem.
Z plecaczka wyjąłem zgrabne pudełeczko i zacząłem konsumpcję. Na trudne chwile, kiedy nie mam czasu zjeść lub spodziewam się, że taka, wysoce dla mnie niekomfortowa, sytuacja może się wydarzyć i że mogę dostać mroczków, mam przygotowany stosowny, energetyczny posiłeczek. Ze smakiem więc zajadałem gotowany boczek, przeplatany kozim serem i zagryzany kiszonym ogórkiem. Wszystko ładnie wcześniej pokrojone tak, aby było na jeden gryz.
Pasażerowie wokół, tak samo przyklejeni jak ja, z niesmakiem i pewnym obrzydzeniem patrzyli na moje wyczyny łapczywie sącząc wszelkie trunki ze swoich butelek.
PONIEDZIAŁEK (01.07)
No i kiedy to się stało, ten 1. lipca?
Najlepsza Sekretarka w UE nadal jest w Szkole.
Bo mogło się tak stać, że na drodze porozumienia stron przestałaby pracować z dniem dzisiejszym. Ale do tego nie doszło. Oczywiście cieszę się z "jej nieszczęścia", czego nie ukrywam, zwłaszcza przed nią.
Od wielu dni martwię się Sunią.
Żona twierdzi, że jest taka nijaka, osowiała i że coś jej dolega. Chyba to coś dotyczy paszczy i żuchwy. Bo normalnie, np. rano, przychodziła do nas i na dzień dobry szeroko rozdziawiała paszczę mocno i dogłębnie ziewając i ukazując ogrom zębisków i przepastną gardziel. A teraz, gdy tylko zaczyna, bo ziewać się chce, natychmiast i wyraźnie się z tego wycofuje i wchodzi w stan osowiałości. Albo na spacerze - uwielbia szarpanki smyczą, więc z przyzwyczajenia rzuca się do niej, by natychmiast się wycofać. Przy czym robi coś takiego z mową ciała, jakby przepraszała za swoją niedyspozycję. Najgorsze jest to, że cierpi niemo i nijak się nie skarży.
Żona aplikuje jej różne witaminy, które nadal sprytnie potrafi wyizolować ze smakołyku i odrzucić "boczną" paszczą, czyli tym psim wewnętrznym aparatem selekcyjno-wyrzutowym i smaruje jej żuchwę, co Sunia przyjmuje starając się być grzeczną (uszka ładnie złożone do tyłu, tak na zaczeskę i głośne przełykanie śliny ze stresu, bo wszystko to, co robi pani, jest mocno podejrzane).
Może, gdy przyjadę, to się zmieni ze względu na jej psychikę. Bo Sunia tęskni za mną i zdaje się niemo pytać Jak to? Był pan i go nagle nie ma?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...