poniedziałek, 26 sierpnia 2019

26.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 266 dni.

WTOREK (20.08)
No i wczoraj zaczęło się od dołka.

Nie mogło być inaczej, skoro wróciłem  do  Szkoły po  urlopie nawet bez jednego dnia adaptacyjnego. Na standardowy rozruch, który codziennie zazwyczaj przebiegał bez problemów, nie pomogła też zwyczajowa kawa. Zresztą nic by nie pomogło, bo dołek to dołek. Przyczyna leżała głębiej, niż zwykłe niewyspanie, spadek ciśnienia lub zmiana klimatu, czyli niezdrowe pokonywanie dużych odległości w ciągu paru godzin.
Na dodatek Najlepsza Sekretarka w UE, też zresztą pierwszy dzień w pracy, złamała dużego palucha w lewej stopie. Oczywiście w domu, bo jak mówią statystyki najwięcej tego typu nieszczęść przytrafia się właśnie tam. Więc cierpiała nie mogąc za bardzo chodzić. Współczułem jej, a to też dokładało się do mojego nastroju.

Ale najlepszą bombę przyszykowała Żona wysyłając smsa. Najpierw podstępnie poprosiła mnie, abym w Szkole zeskanował jej pewne dokumenty, które przejechały z nami w Moim Świętym Segregatorze przez cały urlop, ponad 1600 km, i jej to wysłał, a potem napisała:
...A wstępnie notariusz na ten piątek. Może być 15.00? Później się nie da.
Zamurowało mnie i przez jakiś czas nie mogłem dojść do siebie. Jak to?! To już?!
Po czym, żeby podzielić się swoim nieszczęściem, napisałem do kilku osób.
- ...Akcja mojego serca została zatrzymana na jakieś 2-3 sekundy, gdy przeczytałem niespodziewanego smsa od Żony, że w ten piątek o 15.00 w Naszym Powiecie będziemy podpisywać wstępną umowę sprzedaży Naszej Wsi...
Zareagowali wszyscy najbliżsi z wyjątkiem Kolegi Inżyniera, który albo do sprawy na swój sposób jest zdystansowany, albo myśli, że robię sobie jaja, albo chciałeś, to masz.
Hel odpowiedział  wspierająco, na swój sposób filozoficznie:
- ...przed Wami nowy etap życia i tym trzeba się cieszyć.... Wierzę, że już wkrótce znajdziecie swoje kolejne, przytulne gniazdko.
Na swój sposób wspierała Czarna Paląca:
- Nie załamuj się, mając taką kupę szmalu jakąś wycieraczkę do spania znajdziecie a i na schronisko będzie Was stać....A tak w ogóle to trzymam kciuki.
Również w swoim stylu odpowiedziała Pasierbica:
- Oj biedny Ty.
Z kolei Konfliktów Unikający zareagował wspierająco-rzeczowo-korporacyjnie:
- Jeszcze nie jest za późno.
Syn mnie uspokajał, że wyprostujemy wiele spraw i że:
- ...Jak to my katole mawiamy - alma calma! (czyli "spokojna dusza" co można by współcześnie przetłumaczyć na "będzie dobrze", ewentualnie na młodzieżowe  "nie bój żaby".
Po Morzach Pływający też mnie pokrzepiał  w stylu morze jest bezmierne:
- ...Będzie dobrze i będziemy gdzieś w Polsce się ponownie spotykać. Łączę się w bólu.
Na koniec Żona napisała:
- Jak tam, przetrawiłeś już trochę...

No więc na tyle nie przetrawiłem, że stwierdziłem, że nic tu po mnie i że idę do domu.
Najlepsza Sekretarka w UE jest w ostatnich dniach ciężko przestraszona i zszokowana, mimo że niedługo odejdzie        i w zasadzie sprawy Szkoły przestaną ją obchodzić.
- Ale jak to panie dyrektorze? - patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Przecież tak nigdy nie było! - Za chwilę początek nowego roku szkolnego, a tu nic nie jest przygotowane!
- Spokojnie, zdążymy -odpowiedziałem tak samo trzydziesty raz.
- To może chociaż napisałabym nowe umowy?
- Jutro.
- Plany zajęć nie są gotowe... - próbowała dalej.
- Damy radę.
I wyszedłem do domu.

Dzisiaj rano pojechałem na dworzec kupić bilet na pociąg do Naszego Miasteczka, co tylko idealnie od początku dnia wzmacniało mój dołek.
Okazało się, że w składzie nie ma jedynki i nie ma wagonu barowego. Więc nawet to na dodatek. Myślałem, że ta moja epopeja kolejowo-podróżnicza, ta moja ostatnia podróż do Naszego Miasteczka będzie wyglądać, jak dotychczas. A tu trzeba będzie się zaopatrzyć w wałówkę i picie na ponad 6 godzin podróży.
Dołek trzymał mnie do południa doprowadzając do rozpaczy Najlepszą Sekretarkę w UE, która na każde jej pytanie słyszała później, zdążymy, nie ma pośpiechu i damy radę.
A potem nagle mi odpuściło i wpadłem w stan euforyczny.

- Czuję, że mi odpuszcza. - powiedziałem  do Najlepszej Sekretarki w UE.
- To chyba czas najwyższy, bo co mogę jeszcze dodać. - odparła.
Na każdą robotę, którą jej podsuwałem nie pozwalając wcześniej rozwinąć skrzydeł, rzucała się, by po 5. minutach patrzeć na mnie znacząco Już zrobiłam i dalej nie mam co robić, a przecież mogłabym...
- Spokojnie, zdążymy. - głośno komentowałem jej stan.

A pikowanie do góry zaczęło się od tego, że Żona "popchnęła bardzo mocno wiele spraw dokumentacyjno-urzędniczo-notarialnych, które musiały być przygotowane na piątek. I to wszystko na odległość, co jest tylko możliwe w  Naszym Powiecie lub w Naszym Miasteczku, czyli ogólnie w małym miasteczku.
- A to pani zapłaci za oryginały dokumentów później, przy odbiorze, teraz wyślę skany. - usłyszała od urzędniczki           z Urzędu Gminy.
A notariusz wszystko przygotowywał drogą mailową, więc stres z tego powodu mi przeszedł.
Wszystko przez Szweda, który dopiero ma urwanie głowy. W czwartek sprzedaje swój dom na wyspie jakiemuś Norwegowi, po czym promem przypływa do Polski, by w piątek podpisać z nami umowę warunkową i by w sobotę wracać. Bo musi zamykać wiele, wiele swoich spraw.  Więc my przy nim to mamy układ góra 3!, a on według ściekających informacji co najmniej 5! Stąd tak nas zaskoczył i wywarł presję na ten natychmiastowy termin.
A mnie nic tak nie wyciąga z dołka, jak działanie. Bo działanie to mój żywioł. Jedyne co może mnie od niego odciągnąć, wewnętrznie nicnierobienie usprawiedliwić, jest padający deszcz, ale i to tylko na urlopie. I mocne przeziębienie, takie na dwa dni usprawiedliwionego leżenia w łóżku. Ale nie dłużej.

Więc ta pozytywna energia mi się udzieliła. Załatwiłem mnóstwo drobnych spraw, które tworzyły od wielu tygodni           w moim mózgu jedną wielką gulę, po czym przeszedłem do spraw poważniejszych i lawina ruszyła. Czy muszę mówić, jak wpłynęły na mnie dwa podania złożone dzisiaj do Szkoły?
Zostałem nawet dłużej, po raz pierwszy od wielu tygodni, z przyjemnością, bez cierpienia, które mi ostatnio towarzyszyło.
A wieczorem wpłynęło kolejne, co zdecydowanie osłodziło konieczność jutrzejszej podróży.

Na kanwie poprawy nastroju i przypływu energii postanowiłem jeszcze wspomnieć ostatni etapik naszego urlopu, czyli Busko Zdrój.
Nie wiem, jak to zrobiła Żona, ale w sobotę, w czterogwiazdkowym Bristolu otrzymaliśmy za 200 zł dwupokojowy apartament i to upgradowany, jak się wyraziła pani na recepcji.
I rzeczywiście, wszystko było upgradowane. Dwa pokoje - jeden wypoczynkowy, czyli dla Suni, z aneksem kuchennym, drugi - sypialnia, czyli dla nas, w każdym telewizor. Łóżko szerokie i wygodne ze stosowną ścianką, podparciem            u wezgłowia, co bardzo lubię, oba boki obstawione włącznikami, tak że można było w sypialni sterować całym oświetleniem. Łazienka pełen wypas - z dużym lustrem, bidetem, komfortową umywalką i potężną i wygodną, przeszkloną kabiną prysznicową, którą, jak się chciało, można było oświetlić tylko tajemniczym, delikatnym                      i romantycznym pomarańczowym światłem. Całość uzupełniały szafy i miękka, cichutka wykładzina. A Sunia z trzeciego piętra (za diabła po pierwszym razie, kiedy użyliśmy podstępu, nie dała się później zapakować do windy) mogła             z dwóch balkonów (apartament narożny) swobodnie drzeć paszczę na tych, co na dole.

Wieczorem, a była dopiero 19.00. zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca, aby zjeść i wypocząć. I tu się objawił buskowski sznyt. Bo wszędzie albo wesela i nie obsługują takich, jak my, albo trzeba czekać na potrawę godzinę lub dłużej, albo lokale pozamykane, mimo że to uzdrowisko. A te, które były otwarte i chętnie by nas przyjęły, były zdominowane przez facetów o ogorzałych twarzach, owianych dymem  dwóch paczek papierosów dziennie, i owianych oparami alkoholu, bardzo "elokwentnych" i jeszcze bardziej "dowcipnych" oraz wytapirowanymi paniami, w maksymalnie obcisłych strojach, żeby, wszystko, pokaźnych rozmiarów, mogło swobodnie się wylewać, które z kolei chodziły w chmurze "najwyższej" jakości kosmetyków, każda w swojej, autorskiej, też owianych dymem papierosowym i alkoholowym.          I te głosy.

Cudem trafiliśmy na pensjonat SANATO. A tam cisza i spokój, ogródek wśród zieleni, dobre jedzenie (podawali, np. zestaw tatara z obowiązkową pięćdziesiątką) i Pilsner Urquell.
A rano Busko się nam już spodobało. I wymyśliliśmy przyjazd tutaj na jakiś tydzień - stąd jest blisko do Tarnowa, Krakowa, Kielc, więc można zrobić sobie sensowny urlop "z wchłanianiem klimatu miejsca".
Śniadanie, a raczej brunch zjedliśmy w SANATO i dosyć późno wyruszyliśmy do Metropolii.

ŚRODA (21.08)
No i PKP ciągle potrafi mnie zadziwić i zaskoczyć.

Pociąg przyjechał 10 minut przed swoim odjazdem z Metropolii. Jakież było moje zdziwienie, kiedy mój wagon okazał się być wagonem "1" klasy. Dopiero za chwileczkę dojrzałem kartkę przyklejoną na drzwiach, że teraz, czyli dzisiaj, to jest "dwójka". Informowano o tym fakcie w czterech językach, a i tak mało kto kartkę zauważał, więc miałem duże pole do popisu, gdy zdezorientowani podróżni mieli to zdezorientowanie wypisane na twarzy i nie wiedzieli wsiadać, czy nie.
- Twój żywioł! - rzekłaby Żona.

Pociąg wyruszył 25 minut po czasie.
Jakaś baba, wiekowo i intelektualnie chyba w typie naszej Q-Gospodyni, zgubiła walizkę lub jej ukradli. Dość że musiała wkroczyć policja, a baba latała po całym pociągu, tak że wszyscy podróżni sarkali.
Ale ostatecznie pociąg w Naszym Miasteczku nadrobił opóźnienie, a ja jechałem całą drogę w wagonie drugiej klasy, czyli w pierwszej, czyli w komforcie, tym bardziej że przedział nie był pełny.

Stację przed Naszym Miasteczkiem moje emocje sięgnęły zenitu. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że miałem być     w nim ostatni raz, a może bałem się, czy sprostam przeprowadzce i domknięciu spraw, a może bałem się ostatniej samotnej nocy?!

PONIEDZIAŁEK (26.08)
No i ze wszystkim daliśmy i dajemy radę, ale emocji wokół pełno.



W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Bo pero, pero, bilans musi wyjść na zero...

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

19.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 259 dni.

WTOREK (13.08)
No i gołym okiem i nieuzbrojonym uchem widać, jaka jest polityka państwowych mediów.

Żona twierdzi, że w pewnych przypadkach ewidentnie się czepiam, co przyznam za chwilę, przy konkretnym opisywaniu. Moim zdaniem radio i telewizja publiczna "odwdzięcza" się wyborcom PISu i się im podlizuje.  Umieszcza więc w czasie wakacji wydarzenia artystyczne i "artystyczne" na wschodzie i południowo-wschodzie Polski zapewne szantażując, jeśli trzeba, niepokornych organizatorów i wykonawców brakiem "darmowej" transmisji, gdyby przyszła im chętka na występy na zachodzie lub północy. A artysta musi być widziany i/lub słuchany. Bo z czego wyżyje? Więc?...

W sobotę jechaliśmy z Sandomierza do Zamościa słuchając Trójki, a w niej ulubionego Marka Niedźwieckiego.
Stojąc na światłach na jakimś skrzyżowaniu w Stalowej Woli, po wiadomościach i reklamach, usłyszeliśmy znowu jego głos:
- Witam ponownie ze Stalowej Woli...
Okazało się, że prowadzi właśnie stąd, spod Miejskiego Domu Kultury w Stalowej Woli, która jest kolejnym przystankiem na trasie Lato z Radiem Festiwal 2019, swoją Markomanię, co nas miło zaskoczyło, ale...
A dzień wcześniej, również stąd, prowadził kolejne notowanie Listy Przebojów Trójki.

Patrzmy dalej - w piątek, 16 sierpnia, o godz. 19.00,  Listę Przebojów Programu 3 usłyszymy na żywo z Rynku Wodnego w Zamościu. Będzie to wydarzenie specjalne 7. Zamojskiego Festiwalu Filmowego "Spotkania z historią", którego organizatorami są: ... i TVP Historia. A TVP Historia jest czyja? Jedźmy dalej: Wydarzenie jest współfinansowane ze środków: ...TVP Historia, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z funduszu Promocji Kultury, ...

No dobra.
W pobliskim Szczebrzeszynie zaś w dniach 5-10 sierpnia odbywał się Festiwal Stolica Języka Polskiego, by 11 sierpnia, czyli przedwczoraj, uczynić nią ...Zamość.
Tutaj, przyznaję, ewidentnie się czepiam, bo po pierwsze trudno, aby chrząszcz brzmiał w trzcinie  gdzie indziej, jak tylko w Szczebrzeszynie, i to każde dziecko wie, a po drugie festiwal cieszy się długoletnią tradycją.
Ale co już mogę myśleć o, bogu ducha winnej, Kasi Stoparczyk z Trójki, którą lubię i która rano, w niedzielę, wystąpiła ze swoją Zagadkową niedzielą w zamojskim zoo? W ramach, oczywiście, festiwalu.

A teraz inny kaliber. I jaka perfidia ze strony telewizji publicznej, bo na pewno jest to z nią uknute. Otóż niekwestionowana największa gwiazda estrady polskiej, Zenon Martyniuk ("król jest tylko jeden") wystąpił w dniach 10-11 sierpnia na II Festiwalu Muzyki Tanecznej - Kielce 2019, gdzie z piosenką "Przez twe oczy zielone" (Zagraniczne Grono Szyderców "puszcza" ten "utwór" EmWnukowi w ramach dbałości o wszechstronne wykształcenie muzyczne - na drugim biegunie jest, np. Iron Maiden) zajął pierwsze miejsce, a prezes TVP, pan Jacek Kurski, oklaskując wykonawców z pierwszego rzędu stwierdził: "Dzisiaj nikt nie śpiewał z playbacku. Na tym polega siła tej muzyki, nikt nie udawał. Prawdziwa muzyka zawsze się obroni."
Matko jedyna, rzygać się chce! I tak się zastanawiam, że chyba zdecydowanie bardziej z wypowiedzi pana Prezesa.

Niekwestionowana największa gwiazda polskiej estrady została "rzucona" w wakacje również na zachodnie tereny Polski, w charakterze V kolumny, aby tamtejszy naród kompletnie ogłupić i przekabacić, i przeciągnąć na reżimowo-katolicko-pisowską stronę. Oczywiście zachowawczo transmisji z występów gwiazdy na wszelki wypadek nie będzie, bo telewizja publiczna ciągle zachodniej strony pewna nie jest i może się obawiać różnych, nieoczekiwanych reakcji ze strony publiczności. Dla porządku informuję, że król jest tylko jeden wystąpi 16.08 w Połczynie Zdroju (zachodniopomorskie), 17.08 w Świnoujściu (zachodniopomorskie), 18.08 w Kostrzynie n/Odrą (lubuskie), a tuż przed wyborami w Legnicy i w Wałbrzychu (dolnośląskie).

Ostatnio obserwuję u siebie klasyczne objawy choroby afektywnej dwubiegunowej, zwanej wcześniej psychozą maniakalno-depresyjną lub cyklofrenią, co brzmi znacznie groźniej i poważniej. Charakteryzuje się ona występowaniem epizodów depresji, pomiędzy którymi występują okresy remisji, które u mnie objawiają się nieuzasadnioną euforią. Zdaje się, że posiadam, przynajmniej na razie, najlżejszy podtyp, czyli "miękkie"spektrum choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie rozpoznaje się w nim epizodów manii tylko hipomanii, lżejszej wersji, która występuje w odpowiedniej konfiguracji, liczbie i nasileniu.
Taki stan, w kontekście tego, że zazwyczaj choroba ta pojawia się przed 35. rokiem życia, w ogóle mnie nie zaskoczył, bo wiadomo, jak jest ze mną ze wszystkim. Zanim zdążyła się przebić przez twoje grube warstwy (jedno z ulubionych powiedzonek Żony), to już dobiegłem schyłku życia.
Nie zaskoczył mnie również fakt jej obecności we mnie, mimo że znacznie częściej na tę chorobę zapadają kobiety. Ale skoro od dawna stwierdziłem, że mam 50% cech kobiecych, więc to cholerstwo tym łatwiej mogło się wślizgnąć.

Żona doskonale wyczuwa stany mojego "dołka".
Wtedy wnikliwie prześwietla mnie wzrokiem i nie pozwala mi uciec z moim, i przyczepia się do mnie, jak rzep do psiego ogona, dopóki nie wyciśnie ze mnie zeznania. Zadaje przy tym zazwyczaj ten sam zestaw dwóch pytań:
- Powiedz mi prawdę, coś ci dolega fizycznie? - Przecież wiesz, że można temu zaradzić. - Pamiętasz, jak miałeś problemy (tu potrafi precyzyjnie przypomnieć mi moją dolegliwość) rok temu i męczyłeś się "chodząc" z nią trzy miesiące, zanim mi powiedziałeś. - A przecież mogłeś tego uniknąć i przestać się męczyć, gdybyś od razu mi o tym powiedział. - Przecież po moich działaniach ustąpiło.
Problem jest w tym, o czym Żona też wie, że nie będę biegał co rusz do niej z jakąś pierdołą, bo z męskiego punktu widzenia jest to co najmniej niepoważne. Więc wolę sobie w  milczeniu trochę pocierpieć. Bo przecież przejdzie.
Ale jak już wyciśnie ze mnie zeznanie, najpierw mnie zwyzywa od głupich i kretynów, patrzy na mnie załamana No i widzisz, jaki jesteś!, po czym uskrzydlona i pełna energii, w swoim żywiole, ordynuje mi proste środki (Nasze babcie wiedziały, a potem przyszła farmacja! -Teraz nie leczy się przyczyn, tylko skutki! - Tabletka i problem załatwiony! - A durny człowiek tylko sobie szkodzi! - to tylko drobny wycinek z jej ulubionych tekstów) lub stosowną dietę. A ja jestem karnym pacjentem i wszystko łykam i stosuję, a nawet zmieniam dietę, niekiedy w bardziej ograniczonym zakresie, niżby chciała Żona. Bo muszą być pewne granice.

- A może ty kogoś masz? - to drugie z pytań Żony, gdy na pierwsze odpowiadam negatywnie. - Może po tylu latach masz mnie dosyć i chciałbyś odejść? - Może się ze mną męczysz? - Ale wiesz, że nie musisz. - Ty sobie ułożysz życie od nowa, ja sobie ułożę. - Nie musimy przecież w nieskończoność być ciągle razem.
Wtedy, oprócz skupienia, uwagi i dociekliwości, ma na twarzy, lekko teatralne, przyjazność, zrozumienie i ciepło. To zawsze i niezmiennie mnie rozśmiesza, a im dłużej nie odpuszcza i drąży temat, tym bardziej jestem rozbawiony.
Efekt jest zawsze taki sam. W końcu mówię, że dolega mi aktualna proza życia, czyli to co zwykle, tylko że akurat się nawarstwiło. A więc aktualny brak podań do Szkoły, finanse, no i ostatnio potencjalna "bezdomność".
Wtedy Żona podrzuca mi smaczki, zawsze z pewną obawą, Bo ty się natychmiast przywiązujesz na 100% i nic ci nie można pokazać!
Pokazała mi wczoraj ofertę z biura nieruchomości, którą trzymała przede mną w tajemnicy.
- Ale obiecaj mi, że się nie przywiążesz!
Przywiązałem się natychmiast. Ale jak miałem się nie przywiązać i być obojętnym, gdy zobaczyłem piękny dworek po remoncie konserwatorskim?! Natychmiast zacząłem snuć plany adaptacyjno-remontowo-organizacyjne i jak by tam wyglądało nasze życie? Ten fakt odniesienia się do czegoś konkretnego, co dodatkowo było piękne i w naszych klimatach, niezwykle poprawił mi nastrój.
A dzisiaj, gdy Żona zakomunikowała mi, że oferta zniknęła i że widocznie ten dworek, chociaż do końca nigdy nic nie wiadomo, nie był nam pisany, wcale nie wpadłem z powrotem do dołka. Bo akurat dzisiaj dwie osoby złożyły podania do Szkoły.
Dzisiaj nikt nie śpiewał z playbacku. Na tym polega siła tej muzyki, nikt nie udawał. Prawdziwa muzyka zawsze się obroni" - mówił prezes TVP Jacek Kurski, który oklaskiwał wykonawców z pierwszego rzędu.

Czytaj więcej na https://muzyka.interia.pl/wiadomosci/news-festiwal-muzyki-tanecznej-w-kielcach-zenek-martyniuk-znowu-w,nId,3143469#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
"Dzisiaj nikt nie śpiewał z playbacku. Na tym polega siła tej muzyki, nikt nie udawał. Prawdziwa muzyka zawsze się obroni" - mówił prezes TVP Jacek Kurski, który oklaskiwał wykonawców z pierwszego rzędu.

Czytaj więcej na https://muzyka.interia.pl/wiadomosci/news-festiwal-muzyki-tanecznej-w-kielcach-zenek-martyniuk-znowu-w,nId,3143469#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefo
Tak to się toczy i taką mam huśtawkę.

Dodatkowo dzisiaj humor poprawiła mi wycieczka do Zwierzyńca.
Leży on w centrum Roztoczańskiego Parku Narodowego z przepływającym przezeń Wieprzem, dziewiątą rzeką pod względem długości w Polsce.
Zwierzyniec oswoiliśmy i obwąchaliśmy dopiero teraz. Trzy lata temu wizyta była dosyć pobieżna, bo wtedy nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że funkcjonuje w nim browar produkujący pyszne piwo, że stary browar założony w 1806 roku przez Stanisława Kostkę Zamoyskiego, XII ordynata na Zamościu, pełni funkcję muzeum, które można zwiedzać, co też dzisiaj z dużą przyjemnością uczyniliśmy, że ma niepowtarzalny klimat i że jest w nim tyle pięknych domów. Modliliśmy się, aby w czasie naszego łażenia nie okazało się, że któryś z nich jest na sprzedaż. Bo co my wtedy zrobimy?!
I okazało się, że w Zwierzyńcu, w czasie wakacji, przed budynkiem głównym browaru rokrocznie odbywa się impreza plenerowa będąca  częścią Letniej Akademii Filmowej. Nie za bardzo miałem się czego czepić, bo impreza trwa od 2000. roku, więc jest poza wszelkimi politycznymi podejrzeniami.

Wieczorem zaczął padać zbawienny deszcz. Mogliśmy go obserwować z podcieni hotelu Senator  i korzystać z menu hotelowej restauracji. Naprawdę niewiele trzeba.

ŚRODA (14.08)
No i deszcz padał przez całą noc i cały dzisiejszy dzień.

To jest ta urlopowa sytuacja, gdzie moje urlopowe pozytywne nastawienie osiąga w skali 1-10 wartość 10, czyli bliską urlopowej ekstazy. Żona wie o tym najlepiej. Wówczas nie przeszkadza mi zbytnio świadomość bezdomności i chwilowo słabszy nabór do Szkoły.
Wtedy czuję się naprawdę urlopowo wolny i wypoczywam. Niczego nie trzeba robić, bo się nie da, nie ma przymusu łażenia, zwiedzania, na wszystko jest czas, a ponieważ atmosfera jest głęboko senna, to nie da się też efektywnie siedzieć nad szkolnymi papierami. Nie da się myśleć. Nic, tylko nic nie robić,  czyli czytać i spać. Ewentualnie zejść w kapciach do naszej restauracji na posiłek.
Umysł miałem wolny i przede wszystkim czyste sumienie!

Cały Zamość szykował się dzisiaj na długi weekend. Wszystkie piękne podcienia obstawione zostały, gdzie się tylko da, obskurnymi "chińskimi" straganikami. Łomot muzyki też był większy, a będzie jeszcze większy, bo na Rynku montują estradę. Będzie zabawa, będzie się działo...
A więc chleba i igrzysk.
Na szczęście my, jak zwykle, byliśmy z boku.
Mieszkamy w hotelu Senator, na Rynku Solnym, już drugi raz. W tym samym pokoju co poprzednio, więc natychmiast po przyjeździe byliśmy u siebie.
Właścicielem hotelu jest Witold Paszt, pamiętacie, taki z czarnymi, długimi włosami i czarnymi wąsami z grupy VOX, której był założycielem (Bananowy song, Rycz mała rycz, itd.). Trzy lata temu, gdy byliśmy tu pierwszy raz, mieliśmy przyjemność go zobaczyć.

"Przez ten deszcz" i zimno nie dało się wieczorem wysiedzieć w "naszych" podcieniach. Więc przenieśliśmy wszystko do środka, do małej restauracyjnej salki,  w której w większości spędzonego czasu, przy chilijskim winie, pysznych ormiańskich szaszłykach ze zmielonej wołowiny i piosenkach grupy...VOX, byliśmy sami. Co za atmosfera i co za odkrycie.

CZWARTEK (15.08)
No i dzisiaj przez cały (według mojego telefonu) dzień było święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.

Uciekliśmy do Hrubieszowa.
Oczywiście nie przed świętem, bo się nie da, ale przed tą zamojską radością, wrzawą i tłumami. Zdawałoby się, że pół Polski postanowiło tutaj zjechać, a przynajmniej całe województwo lubelskie.
Nawet przyjechała Zaprzyjaźniona Szkoła.

Śniadanie w ostatnich dniach jadaliśmy w okolicach dziesiątej rano w Fidze z Makiem - ja szakszukę, codziennie taką samą, Żona sałaty, każdego dnia inną. Do tego Figa z Makiem podawała bardzo dobrą kawę, za złotówkę, ale tylko do dwunastej. Gdy dzisiaj, po dodatkowym kajmakowym deserze,  wracaliśmy do Senatora,  ujrzeliśmy przed nim dwa zaparkowane wozy transmisyjne TVP.
- O kurde! - wyrwało się Żonie. - Trzeba stąd wiać!
A widząc moją rozanieloną minę i gębę uśmiechniętą od ucha do ucha natychmiast bardzo poważnie dodała:
- Uprzedzam, że się do ciebie nie przyznam w razie czego.

Do Hrubieszowa jechaliśmy "dołem", a wracaliśmy "górą".
W Łaszczowie trafiliśmy na mocno zdewastowany pałac, w którym, jak głosi tablica, ma powstać Dom Komedii Aleksandra Fredry. Jest to inicjatywa rodu Szeptyckich, spadkobierców dramatopisarza. Super by było, gdyby nie fakt, że informacja jest z 2011 roku, a gołym okiem widać, że nic się nie dzieje.
Stamtąd pojechaliśmy do Dołhobyczowa, żeby zobaczyć przejście graniczne z Ukrainą. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że jest to koniec świata. Żywej duszy. Może wszyscy pojechali do Zamościa?
W Dołhobyczowie stoi neogotycki kościół wzorowany na Kościele Mariackim w Krakowie ufundowany przez rodzinę Świeżawskich jako wotum wdzięczności dla Stolicy Apostolskiej za udzielenie pozwolenia na małżeństwo pomiędzy krewnymi.
Stałem i podziwiałem. Kościół też.
Zastanawiałem się przed tablicą informacyjną, czy gdybym urzędnikowi dał za coś, za przysługę, łapówkę, to czy przed sądem mógłbym przyjąć następującą linię obrony?
- Wysoki Sądzie! - Owszem, przyznaję, że ów urzędnik wyświadczył mi przysługę, ale z mojej strony to było wotum wdzięczności za jej wyświadczenie.
Albo:
- Wysoki Sądzie! - Owszem, przyznaję, że ów urzędnik wyświadczył mi przysługę, ale ja tylko ufundowałem...

W Hrubieszowie byliśmy trzy lata temu. Nie ukrywam, że pojechaliśmy tam specjalnie dla restauracji Shalom z jej żydowską kuchnią. Założył ją Omri Shalom, sekretarz Ziomkostwa Hrubieszowskiego w Izraelu. Miał wtedy bodajże 86 lat. Właśnie w tym roku, 24. lipca, w wieku 96. lat zmarł.
Był starym hrubieszowskim Żydem, "któren przemierzył pół świat", ale do swojego cudownego sztetł nad Huczwą wraca "każdy dzień".
Ja zjadłem barszczyk z kreplachami, a na drugie, bo było mi mało, zamówiłem kreplachy ze złocistą cebulką. Pyszne.
Żona zjadła medalion z indyka z ananasem i...uwaga, podwójna! - wypiła ze mną na spółkę... Pilsnera Urquella, czego w Hrubieszowie podwójnie w życiu bym się nie spodziewał.
Siedzieliśmy przy ulicy Kościelnej i patrzyliśmy na cacuszko, które trzy lata temu było remontowane - śliczną, niedużą cerkiew, taką z pocztówki. A za nią było słychać mszę odprawianą w kościele katolickim. Wtedy to dopiero było multikulti - Polacy, Żydzi i Ukraińcy żyli w tej samej ojczyźnie, w Hrubieszowie, i nadawali miastu niepowtarzalnego kolorytu.
Sam Hrubieszów, po wojnie, stał się polskim miastem najbardziej wysuniętym na wschód kraju. Tu urodził się Aleksander Głowacki - Bolesław Prus (stoi jego pomnik i dom rodzinny), tu urodził się Wiktor Zin (obejrzeliśmy jego rodzinny dom Zinówkę) późniejszy architekt, profesor, generalny konserwator zabytków, którego telewizyjny program "Piórkiem i węglem" uwielbiałem oglądać. Na poczekaniu, na żywo rysował i wyczarowywał obrazy gawędząc przy tym ze swadą i znawstwem, z hrubieszowskim zaśpiewem.
Pamiętam taką scenę, nie wiem, na ile dobrze - profesor rysował obraz spustoszenia wsi w trakcie powstania styczniowego, a może wojen napoleońskich, i mówił cały czas rysując:
Oo tu, widziicie paaństwo, chałuupa spaloona, stodooła spaloona, mąż leży zabiity, jedna córka zgwałcoona, druga córka zgwałcoona, trzecia córka zgwałcoona, a matka stooi czeguuś smuutna.

Hrubieszów ma swój klimat, tylko co my byśmy tam robili? Na rubieżach Polski?

Spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą zaczęliśmy w naszej restauracji, w Senatorze.
Musieliśmy ścierpieć  i wytrwać przy trwającym weselu, które pod każdym względem zdominowało naszą okolicę. Parą młodą byli żołnierze, on i ona. Żona nie chciała przyjąć do wiadomości faktu, że w tej sytuacji nic dziwnego, że biorą ślub w Dniu Wojska Polskiego. Z tej też okazji okazały zamojski Rynek Wielki zapełniony był czołgami, amfibiami, radiostacjami samojezdnymi, moździerzami, haubicami i żołnierzami, na okoliczność ubranymi i umalowanymi w maskujące barwy. Mówienie o tłumach byłoby już mocno nudne.
Dopiero około 21.00, gdy wojsko się wymanewrowało do koszar i tłumy się przerzedziły, udało się nam uciec z Rynku Solnego do Wielkiego, do Arte Hotelu, gdzie przy ciemnym Kozelu i Pilsnerze Urquellu mogliśmy swobodnie pogadać, a zwłaszcza "omówić" ich nową sytuację rodzinną, czyli rozdział Po ślubie.
Wcześniej, zanim ten istotny moment nastąpił, przy każdym spotkaniu judziliśmy Żonę Dyrektora na Męża Dyrektorki, aby się pobrali, czyli żeby Żona Dyrektora go "przycisnęła". Robiliśmy to z otwartą przyłbicą, to znaczy Mąż Dyrektorki wszystko słyszał i był świadom naszych quasi-knowań.
Wreszcie "Operacja Barbarossa" nastąpiła i nastała nowa rzeczywistość.
Żona Dyrektora miała cały czas obawy, jak przyjmie zięcia jej mama.
Bo po pierwsze wiek - Mąż Dyrektorki jest młodszy ode mnie raptem kilka lat, a Żona Dyrektora to siksa, chyba czterdziestodwuletnia. Różnica wieku jeszcze większa niż w naszym małżeństwie. Stąd zdaje się teściowa jest raptem dwa lata starsza od zięcia (moja to ma dobrze - różnica wieku wynosi aż(!) 9 lat).
Po drugie Mąż Dyrektorki ma dorosłe dzieci z pierwszego małżeństwa, a dla Żony Dyrektora to jej pierwsze małżeństwo.
Po trzecie Mąż Dyrektorki jest artystą, swoje poglądy ma i istniała obawa, że będzie iskrzyć, co ma miejsce, ale na linii Mąż Dyrektorki - sfrustrowany mąż siostry Żony Dyrektora, czyli między szwagrami.
Za to z teściową jest raj. I tu uwaga - to według Żony Dyrektora.
- Ależ kochanie, przecież mama robi ci takie pyszne buraczki, które lubisz. - powtarzała co jakiś czas.
Owszem Mąż Dyrektorki lubi, ale bez przesady.
- Bo przecież ślub brałem z tobą, a nie z twoją rodziną i z buraczkami.
A chodzi o to, że "młoda" para bywa co rusz u teściowej na obiadach, gdzie jest różnie, zwłaszcza jak się pojawi szwagier o radiomaryjnych poglądach.
No tu mnie szlag trafił.
- Żadnych buraczków, co najwyżej raz w miesiącu i co najwyżej raz w miesiącu wspólny, rodzinny obiad! - judziłem Męża Dyrektorki przez cały wieczór.
Przy okazji wyszły różne rodzinne smaczki, jak to w każdej rodzinie, tu dodatkowo ciekawe z racji różnych skomplikowanych układów. To z Żoną judziliśmy, tym razem Żonę Dyrektora, żeby je rozwiązać, czyli żeby znowu "przycisnęła" już męża.

PIĄTEK (16.08)
No i rano, po śniadaniu, Zaprzyjaźniona Szkoła wyjechała.

Dalej na krótki urlop do Tarnowa i Przemyśla. A my zostaliśmy w Zamościu.
Przy pożegnaniu przypomniałem Mężowi Dyrektorki:
- Jeden obiad w miesiącu! - I jedne buraczki.
- Spokojnie, nie dam się.
I było widać, że chłop da radę.

"Skorzystaliśmy" z chwilowego zastoju ludzkiego, jakiegoś martwego okresu, kiedy tłum wyraźnie nie zdążył się jeszcze rozbudować w związku z czekającymi na niego atrakcjami (festiwal filmowy, Lista Przebojów Trójki) i zrobiliśmy sobie długi spacer po terenie okalającym Stare Miasto i po pięknym parku z wkomponowanymi, całkiem dobrze zachowanymi bastionami lub jego resztkami, lub rawelinami. Bo Zamość był twierdzą. Stąd park i okolice tworzą niepowtarzalną atmosferę, której nie spotkaliśmy nigdzie indziej.

Wieczorem poszliśmy na Rynek Wodny, żeby zobaczyć Niedźwiedzia. I tłumy ludzi oczywiście. A potem do Arte Hotelu, gdzie dopiero po 21.00 zaczęło się  rozrzedzać i gdzie, tak jak w Sandomierzu, przy księżycu mogliśmy się żegnać z Zamościem.
Następnym razem chętnie przyjedziemy, ale chyba dopiero za trzy, a raczej za pięć lat, bo Zamość jest piękny, niepowtarzalny i...monotonny. Trochę musimy od niego odpocząć.
Prawa miejskie uzyskał w 1580 roku, a w 1589 powstała Ordynacja Zamojska z I ordynatem Janem Zamojskim. Stare Miasto jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przy jego budowie starano się zrealizować koncepcję miasta idealnego. Nie powstawało więc na przestrzeni wieków, czasami spontanicznie i chaotycznie, tylko w stosunkowo krótkim czasie przy określonych i z góry narzuconych założeniach. Jest nazywane Padwą Północy i perłą renesansu, bo rzeczywiście wszystko tutaj, do bólu, jest renesansowe. Czasami oko chętnie zatrzymałoby się na czymś mniej doskonałym, na jakiejś nieregularności, niedoskonałości, wreszcie na innym stylu.
Podobnie miałem, jak byliśmy z Żoną u Zagranicznego Grona Szyderców, jeszcze w czasach "niemieckich" i zrobiliśmy sobie wycieczkę do Greetsiel. Wszystko tam było piękne, wychuchane i wycackane. I wszystko z cegły, w zdecydowanej większości czerwonej. A więc domy, ulice, chodniki, mury, mała architektura i różne gadżety. Przez to stawało się monotonne i przez swoje niezróżnicowanie nie można było na czymś specjalnym "zawiesić oka".

PONIEDZIAŁEK (19.09)
No i dzisiaj nastała codzienność, którą tak lubię.

Rozpoczęła się bardzo sympatycznie, bo gdy jechałem do Szkoły, włączyłem Trójkę i usłyszałem Niedźwieckiego.         Z powrotem poczułem się, jak na urlopie.
Potem jednak codzienność przyniosła niespodzianki. Dosyć trudne. Jak to ona.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

12.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 252 dni.

WTOREK (06.08)
No i czuję, że chyba powoli dochodzę do siebie.

Najprawdopodobniej minął STPDU, czyli SYNDROM TRZECH PIERWSZYCH DNI URLOPU.
Kiedyś, jakieś cztery, pięć lat temu, czyli za starych, jak zwykle dobrych czasów, wyjechaliśmy z Żoną na trzytygodniowy (!) urlop. Trasa wiodła przez Bytów, Kościerzynę, Ostrzyce, Kartuzy pod hasłem "porządnie poznajmy Kaszuby".
Wtedy, w Bytowie, zatrzymaliśmy się, bodajże, na pięć dni w zamku krzyżackim, co oboje bardzo dobrze wspominamy, jak zresztą cały tour.
- Kotku - odezwałem się do Żony rankiem czwartego dnia w Bytowie. - Jesteśmy już tutaj trzy dni. - Ja czuję się kompletnie wypoczęty, więc moglibyśmy wracać do Naszej Wsi.
- Ale przecież zaplanowaliśmy urlop na trzy tygodnie, wszystko wcześniej omówiliśmy i ja porezerwowałam miejsca noclegowe. - odparła Żona, zdezorientowana, załamana i wzburzona jednocześnie.
- No, ale co ja będę robił jeszcze przez prawie trzy tygodnie, skoro już wypocząłem? - byłem prawdziwie przerażony perspektywą przymusu wypoczywania. A wiadomo że, żeby wypoczywać trzeba mieć czas i przede wszystkim zdrowie, że o pieniądzach nie wspomnę.
Ale czwartego dnia mi minęło i dość swobodnie poddałem się rygorowi urlopowania i wypoczywania, zwłaszcza że "stanęliśmy" pod Kościerzyną, w sympatycznym miejscu, gdzie podawali Pilsnera Urquella, który potrafi uśmierzyć każdy ból, zwłaszcza związany z koniecznością wypoczywania, a ponadto zawsze stanowi wspólny mianownik łączący różne miejsca i sytuacje w Polsce.
I wtedy wszystko dobrze się skończyło - Kaszuby poznaliśmy dogłębnie.
To doświadczenie z jednej strony mnie wzbogaciło i dało do myślenia w kolejnych "koniecznych" urlopach, a z drugiej strony i tak o tym zapominam w trzech pierwszych dniach danego urlopu i się męczę, jak potępieniec, męcząc przy tym Żonę.
Tak jest i teraz, w Sandomierzu. Ale dzisiaj rozpoczął się czwarty dzień i czuję wyraźnie, że mi odpuszcza.

Zatrzymaliśmy się w Dworku Ojca Mateusza. Nie wiem za bardzo, co było pierwsze - czy dworek, czy serial z Arturem Żmijewskim i co od kogo lub czego wzięło swoją nazwę, ale dla nas nie jest to istotne, chociaż Żona za każdym razem, gdy wykazuję się "dziwną" wiedzą, patrzy na mnie podejrzanie.
- A ty przypadkiem, kiedy ja śpię, nie oglądasz tego chłamu lub nie czytasz Plotka?!
Fakt jest faktem, że może się to wydawać podejrzane, skoro wiem, że Artur Żmijewski przed kręceniem kolejnego sezonu postawił jakieś horrendalne, może zaporowe, warunki finansowe. Ale skoro jest postacią tytułową?...

Żona wybrała oczywiście z naszego skomplikowanego punktu widzenia najlepsze miejsce w Sandomierzu, a w samym dworku najlepszy pokój, Pokój Różany. Spełnia on nasze wszystkie wymagania poza jednym drobiazgiem - nie ma dla mnie jakiegoś stolika lub biurka do pracy.
Śniadania są o przyzwoitej porze (08.30 - 10.00), a w "przypisanej" do dworku restauracji podają Pilsnera Urquella.
Główną jednak zaletą jest fakt, że w każdej chwili w sali śniadaniowej można sobie zrobić dowolną liczbę kaw z ekspresu. A urządzenie to, jak każde, potrafi się znarowić, stąd tłumacząc pewnej pani, mieszkającej również w dworku, sposób jego obsługi, zdążyliśmy się z nią "zaprzyjaźnić".
Pani, rodem z Przemyśla, zwiedzała Sandomierz razem z nastoletnią córką i synem, studentem biotechniki i biotechnologii, czyli z kimś takim, który w przyszłości, a wyszło nam to ze wspólnej z nim dyskusji, wymyśli kolejną broń biologiczną, jakiegoś wrednego wirusa, który oczywiście wymknie się spod ludzkiej kontroli i załatwi nas wszystkich, co jest zgodne z moim głębokim przekonaniem, że ludzkość w taki czy inny sposób kopie sobie lub wykopie w jakimś konkretnym momencie, natychmiast,  grób. I nie trzeba do tego biblijnych proroków, tylko zwykłego zdrowego rozsądku. Bo to co się dzieje, widać gołym okiem.
A właśnie idealnie w tym okresie, kiedy równolegle z naszym życiem urlopowym i w naszym życiu urlopowym czytam kolejną książkę, oczywiście "podsuniętą" przez Żonę i kolejną Jonathana Franzena Bez skazy (pierwsza Wolność - trudno nawet powiedzieć, że świetna, bo ona wykracza poza takie określenia), spotykam się z taką oto teorią jednego z bohaterów: ...ludzie nie otrzymali żadnej wiadomości od istot pozaziemskich dlatego, że wszystkie cywilizacje bez wyjątku wysadzają się w powietrze, gdy tylko stają się zdolne do wysłania wiadomości, i nigdy nie istnieją dłużej niż kilka dekad w galaktyce, której wiek liczy się w miliardach lat, że zapalają się i gasną tak szybko, iż nawet gdyby galaktyka była pełna planet podobnych do Ziemi, szansa, że jakaś cywilizacja przetrwa dostatecznie długo, aby odebrać wiadomość od innej, jest bliska zeru...

Póki co pani z dziećmi mieszka w Wiedniu, gdzie przyszły naukowiec studiuje, nastolatka się uczy, a matka, niezwykle sympatyczna i pogodna pracuje mając jakiś tajemniczy kontakt z ludźmi (psycholog, psychiatra, doradca bankowy?), od którego odpoczywa uprawiając swoją ziemię w ogródku otaczającym dom, który kupiła, ale już na Węgrzech. I twierdzi, że Węgrzy to całkiem z charakteru jak my, tylko za cholerę nie można się z nimi dogadać. No chyba że po niemiecku...

Siedziałem sobie dzisiaj po południu w pustej sali śniadaniowej i pisałem. Wokół żywej duszy, więc przy Pilsnerze Urquellu atmosfera twórcza całkiem fajna. Brzęczące lokalne radio, bodajże z Tarnowa, wyciszyłem jednym szarpnięciem wtyczki z gniazdka, Żona szczęśliwa została sama, w spokoju, w pokoju (wszelkie odmiany i modyfikacje tego słowa szczególnie mi się udzielają tutaj, w Sandomierzu, mieście polskiej historii głęboko nierozerwalnej z historią kościoła katolickiego, czego nadmiar już dzisiaj boleśnie odczuliśmy), goście wyszli/wyjechali zwiedzać, a cała obsługa pracowała w "przypisanej" restauracji.
Po jakimś czasie ciszy i skupienia mogłem się nawet wykazać - przyjechali nowi goście, para, lekko zdezorientowana brakiem kogokolwiek w recepcji, dziwnym i skomplikowanym systemem dostawania się do dworku, parkowaniem auta i ciszą. Słysząc jak dyskutują, podszedłem.
- Proszę państwa. - przedstawiłem się. - Ja też jestem tutaj gościem i żebyście państwo nie musieli wyłamywać otwartych drzwi, chętnie wyjaśnię parę spraw, zanim ktoś przyjdzie z obsługi.
I wytłumaczyłem, jak zamykać zewnętrzne i główne drzwi i dlaczego koniecznie na zamek i tylko na raz, dlaczego te dwa metalowe krzesła blokują wejście, jak można podjechać samochodem, żeby wypakować bagaże i gdzie go potem zaparkować. Pani była mi wyraźnie wdzięczna, a pan delikatnie niechętnie przyjmował "moje wymądrzanie się" i coś do żony/partnerki burczał pod nosem, co mniej więcej miało wydźwięk i tak zrobię po swojemu.
W końcu przyszła młoda(!) kelnerka, więc usunąłem się w cień. Ale za chwilę wyskoczyłem zeń, gdy usłyszałem, jak wprowadza nowych gości w błąd.
Przepraszam. - podszedłem. - Czy mogę coś powiedzieć? - zwróciłem się do młodej kelnerki.
- Tak, oczywiście, proszę. - odparła lekko zaskoczona.
- Otóż, proszę państwa, śniadania są od 08.30 do 10.00, a nie od 08.00, jak przed chwilą usłyszałem.
Młoda kelnerka dziękowała mi z uśmiechem, pani była wdzięczna, a pan wyraźnie zaczął mnie ignorować.
- A ile miał lat? - zapytała już później Żona.
- A mógł być w wieku mojego syna. - odparłem spontanicznie, a jednocześnie świadomie zgryźliwie.
 - I ty się dziwisz! - Ledwo gość mógł wyjść spod kurateli swojego ojca - tu, nie wiedzieć czemu, znacząco spojrzała na mnie - a co gorsza ciągle pod nią może być, wyjeżdża sobie na urlop i natyka się na... - znowu znacząco spojrzała na mnie.

Pisałem sobie dalej spokojnie, gdy przyjechali kolejni goście. Małżeństwo z nastoletnią córką.
- To pani tu sobie usiądzie. - natychmiast rzuciłem się do pomocy, zwłaszcza że pani poruszała się o kuli. - A pan się uda do pobliskiej restauracji, powie co i jak i przyprowadzi kogoś z obsługi.
Ci byli mi wdzięczni w komplecie. Nawet pani z obsługi, która mi dziękowała ze śmiechem mówiąc, że dzisiaj to są już ostatni.
- A szkoda, bo ja to tak mógłbym... - odpowiedziałem.
- Słyszałam, jak się tam rządziłeś. - podsumowała Żona zdaje się tym faktem rozbawiona. Zawsze lepiej wygląda Moja Żona rozbawiona.
Wieczorem, gdy kolejny raz się ocknęliśmy, że przecież mieliśmy kupić cytryny, dostaliśmy jedną bez problemu od pani z obsługi, w ramach rewanżu, tzw. "ponadprzydziałową" lub "ponadnormatywną" (Żona, gdy nie ma octu jabłkowego, w zastępstwie używa cytryny, aby sporządzić dla mnie Płyn Nocny, który codziennie wypijam w ramach Planu Pitnego przez nią mi zaordynowanego).

W sobotę, po przyjeździe odwiedziliśmy tylko Rynek, charakterystyczny przede wszystkim ze względu na jego pochyłość i brak poziomu oraz niepowtarzalny ratusz. Były tłumy ludzi, ale to tylko stanowiło preludium do niedzielnej masy ludzkiej. Schroniliśmy się w popłochu w naszej części, w parkowej, gdzie było chłodniej, w miarę cicho, spokojnie i zielono. I "przy okazji odkryliśmy" Bistro Podwale, które klimatem bardzo nam natychmiast zaczęło przypominać pucusiowy Strand.

Wczoraj i dzisiaj, a zwłaszcza wczoraj, mocno się schodziliśmy, bo trzeba wiedzieć, że Sandomierz jest położony na siedmiu wzgórzach, więc żartów nie było, zwłaszcza że ciągle, o dziwo, było pod górkę.
Zwiedziliśmy kościół św. Jakuba, Zamek Królewski, kościół św. Pawła, kościół św. Józefa, kościół św. Michała Archanioła (obok przylega niezwiedzalne Wyższe Seminarium Duchowne), katedrę, kościół pw. św. Ducha,  piękny Park Piszczele i zasyfiony Park Miejski, Wąwóz św. Jadwigi Królowej i zobaczyliśmy u jego wylotu Liceum im. św. Jadwigi Królowej prowadzone przez Służki NMP Niepokalanej, z zewnątrz obejrzeliśmy Pałac Biskupów Sandomierskich, Instytut Teologiczny i Kurię Diecezjalną, Katolicki Dom Kultury, Bramę Opatowską, Collegium Gostomianum (mieści się liceum), Dom Długosza, Dom Modlitwy i Dom Emeryta dla Księży. Nie wspomnę o takich miejscach jak, Angel Home z Barem Jakuba i parking kościelny oraz wszędobylskich, różnych plakatach, wszystkich a propos, np. Pokazy układania bukietów symbolizujących obchody Święta Matki Boskiej Zielnej - Muzeum Okręgowe w Sandomierzu.
A w wielu miejscach umieszczone były zdjęcia i opisy z pielgrzymki Jana Pawła II do Sandomierza i zewsząd dało się słyszeć podekscytowane głosy przewodników, którzy licznym grupom turystów przybliżali tak istotny dla Sandomierza fakt (pół miliona pielgrzymów i wiecie państwo, że rozpętała się burza z piorunami, ale już po spotkaniu z papieżem, tak że wszyscy bezpiecznie zdążyli się schronić w swoich domach - doprawdy fascynujące!) Nawet dowcipy niektórych z nich dotyczyły tej sfery, jak chociażby, cytuję,  ... pewien biskup opieprzył księdza (nie usłyszałem za co), bo z niego taki ksiądz, jak ze mnie...

No więc cóż, Sandomierz jest piękny, ale chyba nie dla nas. Wszystko tu jest albo święte, albo duchowe, albo katolickie, co  na jedno wychodzi. Nie mielibyśmy w nim szans zaszyć się gdziekolwiek. Nawet Żmijewski w sutannie pomaga policji rozwiązywać różne kryminalne zagadki, więc na 100% mieliby nas na widelcu. Potęga historii - historii kościoła dopadłaby nas wszędzie na nieprzeliczoną ilość sposobów i metod. Odnieśliśmy wrażenie, że Sandomierz jest jednym z kilku polskich mateczników kościoła katolickiego. Nie do ruszenia.
I nie uspokoiło nas twierdzenie "Sandomierzanina Roku 2006", artysty plastyka, mistrza rzemiosła artystycznego, który jako pierwszy wprowadził tutejszy krzemień pasiasty - kamień optymizmu do świata biżuterii (kupiłem Żonie pierścionek, który na jej dłoni wygląda, jakby miał być tam zawsze), że w ostatnich latach liczba mieszkańców znacznie wzrosła, a liczba kościołów znacznie spadła.
Oczywiście zdarzają się perełki "normalności" dające nikłą nadzieję, jak chociażby Sex Shop usytuowany nieopodal Wyższego Seminarium Duchownego, jakieś 50 m. Należy podziwiać prosty, chłopski zmysł handlowy właścicieli i urzędników wydających zezwolenie, bo byłoby wręcz głupio umieszczać taki przybytek obok Domu Emeryta dla Księży.

Późnym popołudniem zadomowiliśmy się w Bistro Podwale.
Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się od sympatycznej i inteligentnej kelnerki, dlaczego nie dostawiają więcej stolików na sąsiadującym trawniku, tak fajnie, pod drzewem, skoro aż się o to prosi. Oczywiście prosi się z naszego wymądrzałego punktu widzenia, a z ich sprawa wygląda tak, że nie ma ludzi do pracy i że oni nie byliby w stanie opanować sytuacji.
Zaanektowaliśmy fajne miejsce, na lekkim podwyższeniu, tuż obok trawy (dla Suni) i drzewa rzucającego cień i dla niej, i dla nas. Było domowo, jak w Pucusiu.
Niestety słońce ma to do siebie, że przemieszcza się po nieboskłonie, więc za jakiś czas siedzieliśmy w pełnym upale.
- Czy możemy przestawić sobie stolik trochę dalej w cień, tam pod drzewem? - zapytałem młodej(!) kelnerki.
- Ale ja państwu nie będę nosiła potraw na trawę! - odpowiedziała trochę za bardzo histerycznie.
- To ja będę je odbierał od pani tutaj - zademonstrowałem teatralnie rękami tę czynność - i pani nie będzie musiała iść dalej.
To ją zaskoczyło i się zgodziła.
Znalazłem dwa kawałki cegły i podparłem stolik, żeby uzyskać strategiczny poziom ze względu na talerze i inne naczynia (przypomnę, że Sandomierz leży na siedmiu wzgórzach i nigdzie nie jest płasko, no chyba że grubo niżej, tuż nad Wisłą). Specyficzne ustawienie krzeseł nam nie przeszkadzało, nawet było ciekawie. Mimo że miały one przechył w tę samą stronę, Żona się "chyliła" w swoją prawą, ja w lewą.
- Czy to pan przestawił ten stolik? - zostałem zatrzymany przez, jak się okazało, szefa, gdy wracałem z toalety.
- Owszem, ale za pozwoleniem pani kelnerki.
- No tak, ale pan je na niej wymusił.
- Jeśli pan uważa - odparłem - że rzecz powinna wrócić do stanu pierwotnego, to nie ma sprawy i ja zaraz...
- No nie, teraz niech tak zostanie. - Ale proszę zrozumieć, że gdyby tak wszyscy...
I zaczęliśmy sobie wyjaśniać nasze stanowiska, potem się nawzajem względem siebie krygować, by na koniec się "zaprzyjaźnić".
- A co ty byś zrobił, gdyby nasi goście w Naszej Wsi tak sobie wszystko przestawiali i urządzali po swojemu? - zapytała retorycznie Żona. - Zagryzłbyś ich! - sobie odpowiedziała.

Fakt jest faktem, że gdziekolwiek nie przyjedziemy lub przyjdziemy (restauracja), staramy się wszystko zmodyfikować po swojemu, bo tak będzie bardziej funkcjonalnie i sensowniej. Ale zawsze wszystko po sobie zostawiamy w stanie, który zastaliśmy. Tak było i w Bistro Podwale - nawet kawałki cegły odłożyłem "na swoje miejsce".
Oczywiście pokój w Dworku Ojca Mateusza też urządziliśmy po swojemu. Zawsze w takich razach prosimy obsługę, żeby przez cały tydzień nam nie sprzątano, nie wymieniano pościeli i ręczników, a śmieci sami wyrzucamy do kubłów pobierając tylko od obsługi nowe worki lub ewentualnie papier toaletowy. Po co mamy denerwować pracowników lub właścicieli.
Raz jedyny sztuka ta nam się nie udała. A było to kilka lat temu, w Olsztynie.
Okazało się, że wprowadzono tam w pokojach system GOŚCIOODPORNY. Ledwo weszliśmy, a już "odkryliśmy" w łazience piękną wannę, więc zęby sobie ostrzyliśmy na długie wylegiwanie się w relaksującej wodzie przy książce i lampce wina. Gdy zaczęliśmy ją napełniać wodą "opłaconą" przez nas, szykować książki i wino, okazało się, że pod jedyny włącznik światła w łazience podłączony jest wentylator, który wyraźnie miał zużyte łożysko, bo oprócz stałego, monotonnego i głośnego szumu, co jakiś czas wydawał z siebie zgrzyt, jakby cierpiał, że musi pokonywać łożyskowe opory.
Postanowiliśmy bydlaka wyłączyć, przynieść lampę stojącą z pokoju, podłączyć ją w łazience do gniazdka i git. A tu niespodzianka - wszystkie lampy były podłączone na stałe, bez gniazdek, bez możliwości ich odłączenia i przeniesienia. Moglibyśmy co najwyżej poprzecinać kable lub wyrwać je ze ściany niczym Ruscy, gdy w latach 1993-94 opuszczali okupowane przez siebie polskie domy, ale z tych manewrów, jak i innych zrezygnowaliśmy. Żona zrezygnowała również z wanny na rzecz prysznica (w wannie), a ja twardo przez godzinę "relaksowałem się" przy łomocie wentylatora.
Później okazało się, że chyba, bo dobrze nie pamiętam, łóżka, stoły i biurka były na stałe przykręcone do podłogi. Krzesła wyjątkowo nie, bo hotel był jednak wyższej klasy.
Najśmieszniejsze było to, że, co jak się później okazało, nie miało żadnego znaczenia, pokój ten sami sobie wybraliśmy spośród wielu wolnych w hotelu.
- A czy mogłaby nam pani pokazać inne pokoje, bo jeśli można, to byśmy sobie wybrali inny, niż ten, który zarezerwowaliśmy. - od razu na wejściu w recepcji zaczęliśmy w naszym stylu zawracać głowę.
Pani nie miała nic przeciwko temu, bo przecież i tak jestem w pracy, a  pokoje są wolne, więc nam wszystkie pokazała.
Wybraliśmy ten, który wcześniej zarezerwowaliśmy.

Gdy Furtą Dominikańską,  zwaną Uchem Igielnym, ufundowaną przez Kazimierza Wielkiego w połowie XIV wieku,  "spadaliśmy" w dół (Żona by zapytała  natychmiast a czy można spadać pod górę?) do Bistro Podwale, u podnóża schodów ujrzeliśmy panią pod sześćdziesiątkę, która się miotała w miejscu pchając wózek tam i z powrotem.
- Chce pani wejść z wózkiem tam, na górę? - zagadnąłem.
Okazało się, że pani nie chce, tylko stara się uśpić wnuczkę, bo akurat córka przyleciała z Nowego Jorku, a oni w ogóle to są z Rzeszowa i że ona była w Sandomierzu trzy lata temu i wszystko wie.
- A wiecie państwo, gdzie tu można sensownie zjeść? - tego nie wiedziała.
To poleciliśmy jej z czystym sumieniem Bistro Podwale.
Jak już "urządziliśmy" sobie stolik na trawie, podparty cegłami, nadeszła cała rzeszowska rodzina - ona - babcia, jej mąż - dziadek, córka z NY, wnuczka i prababcia.
- I co się pani bardziej podoba? - Sandomierz czy Nowy Jork? - zagadałem do trzydziestolatki.
Popatrzyła na mnie zszokowana, potem na mamę.
- A to mama zdążyła już panu wszystko opowiedzieć?!
I zaczęła się rozmowa. Z mężem, Polakiem, są już dziesięć lat w Stanach, mają obywatelstwo i pracują. Opowiedziałem o swojej córce i zięciu.
I tak to się teraz dzieje u nas, Polaków. Trzydzieści lat temu takie opowieści byłyby skategoryzowane do działu Bajki.
"Amerykańska" rodzina przejrzała menu i się jednak wycofała. Nie była w stanie "strawić" takich potraw, jak krewetki pod różną postacią lub, np. kaszotto.
Pożegnaliśmy się.

Kolejny raz zaczęliśmy rozważać no i co z nami będzie po sprzedaży Naszej Wsi?
Do sprawy podeszliśmy niespodziewanie inaczej niż dotychczas, można powiedzieć że niekonwencjonalnie i niestereotypowo. Nie wiedzieć skąd za przykład posłużył nam Edek, nasz sąsiad z Dzikości Serca.
Edek jest (myślę że jeszcze żyje, bo nie widzieliśmy go ponad dwa lata) byłym marynarzem, od dawna na rencie. Wiele lat temu w Dzikości Serca i we wsiach okolicznych szpanował pieniędzmi i jedynym wówczas w okolicy samochodem. Miał straszne branie - to według jego opowieści.
Rozpił się, stąd jego renta. Ale zanim ją otrzymał, żył przy mamusi z pomocą brata i bratowej. Oni go karmili, a on pieniądze, uzyskane z dorywczych prac lub ze zbierania grzybów, malin, jabłek i innych sezonowych owoców, przepijał.
Jakieś 11-12 lat temu mamusia zmarła i Edek wpadł w depresję. Zewnętrznie niczym specjalnym to się nie różniło - pił jak poprzednio. Funkcjonował w trybie trzydniowym - pierwszego dnia wypijał bełta, dwa, a że był mikrej postawy, to mu wystarczało. Już mniej więcej od dwunastej w południe spał kamiennym snem. Następnego dnia miał delirę, trząsł się strasznie i cały śmierdzący błagał o 2 zł na piwo. Trzeciego dnia przychodził trzeźwy, ogolony i nieśmierdzący, chociaż w tych samych ciuchach noszonych dzień w dzień, świątek, piątek i niedzielę i w każdym miesiącu roku. Wtedy można było z nim porozmawiać i poznać najświeższe plotki  z Dzikości Serca, no i różne historie z jego życia. Zawsze te same.
W ówczesnym okresie mieliśmy poważne zamiary, aby w Dzikości Serca zamieszkać na stałe i rozstać się z Naszą Wsią. Stąd przyjeżdżaliśmy regularnie raz w miesiącu, na tydzień. Wtedy było nas na to stać.
Na powitanie Edek otrzymywał zawsze plastikową butelkę "wina" i taką samą na pożegnanie. Na początku naszych przyjazdów zrobiliśmy błąd, zresztą głupio nam było wręczać mu bełta, więc otrzymał butelkę wytrawnego wina. Następnego dnia przyszedł do nas w delirze i kulturalnie oświadczył:
- Ale wiecie, takiego wina to mi nie kupujcie. - Jakieś takie, kurwa, kwaśne i niesmaczne.
Stąd w POLOmarkecie ("POLOmaaarket, nasz ulubiooonyyy!") robiąc przed przyjazdem zakupy na cały tydzień - makarony, ryże, przyprawy, mięsa, wędliny, oliwy, pieprze, cytryny, czosnki, cebule, wina wytrawne, Pilsnere Urquelle, cydry, Książęce Ciemne lub Kozel Ciemny, prosiliśmy panią o te dwie plastikowe butelki po 5 zł widząc na jej twarzy zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem, które z biegiem czasu przekształciło się w znaczący i porozumiewawczy uśmiech zrozumienia.

Kiedyś w Dzikości Serca odwiedził nas Pół Polak-Pół Francuz. Przez cztery lata pełnił w Szkole funkcję Dyrektora Artystycznego i za "naszych" czasów otrzymał z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego nominację na profesora belwederskiego. Profesor był i jest osobowością nietuzinkową, przy czym to wcale nie opisuje jego postaci. Ciągle się, np. zamartwiał, że na spotkanie z prezydentem będzie musiał sobie kupić costume ( z fran. garnitur). Profesor przyjeżdżając do Polski mieszkał w swojej wsi podobnej do Dzikości Serca i do takich Edków był przyzwyczajony.
Akurat tego dnia był mecz reprezentacji Polski w piłce nożnej. Zapytałem Edka, czy ma telewizor i czy będzie można przyjść obejrzeć mecz.
- A przyjdźcie, człowieku, a co mi to, kurwa, przeszkadza! - Pewnie że mam telewizor.
Wieczorem pojawiliśmy się wyposażeni w odpowiedni zestaw piw. To co zobaczyłem w pokoju, do którego nigdy nie zaglądałem, w "salonie", przyjemnie mnie zaskoczyło. Przede wszystkim panujący wszędzie smród tu wydawał się delikatny. Po bokach stały odświętne dwie wersalki, kredens z serwetkami i jakimiś naczyniami, na środku ława, a w rogu na stoliku telewizor. Wszystko na wysoki połysk.
Telewizor, z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, czarno-biały, podłączony do jakiejś anteny, dawał obraz tak zaśnieżony, że cały wysiłek musiałem włożyć w odróżnienie zawodników, a gdzie w danym momencie była piłka, musiałem domyślać się z kontekstu gry no i mojego znawstwa tego sportu.
Wiedząc co będzie, usiadłem na skraju wersalki odgrodzony od Edka profesorem i mogłem jako tako spokojnie mecz oglądać.
Edek natychmiast "przypiął się" do profesora.
- A ty co robisz? - zapytał go bez żadnych ceregieli.
Profesor coś burknął na odczepnego, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo Edek nie słuchając natychmiast przeszedł do swoich opowieści.
W pewnym momencie wyciągnął coś z kredensu i podsunął profesorowi pod nos.
I co, kurwa, widzisz?! - Starszy marynarz! - Myślisz, że zrobić takie kwalifikacje, to była prosta rzecz, hę?! - wpatrywał  się w profesora już lekko zamroczony. - To ja ci powiem, kurwa, że nie była!
- Albo to! - znowu nam coś podsunął (sam się zainteresowałem kosztem meczu). - Mechanik silników wysokoprężnych!
- A to były silniki statków? - zapytałem głupio.
- A jak! - z twarzy Edka emanowała duma. - To nie było, kurwa, byle co!

W końcu, po iluś latach zabiegów od śmierci matki, Edek otrzymał rentę - 600 zł miesięcznie. W naszych układach i comiesięcznych rytuałach, i w jego stylu życia nic się nie zmieniło.
- Wiecie, kurwa! - kiedyś nam oznajmił. - Ja nie jestem, kurwa, w stanie wydać tych pieniędzy.
I ta jego wypowiedź ni stąd, ni zowąd przypomniała się nam w Sandomierzu. Zaczęliśmy liczyć.
Dwa bełty dziennie, to dziesięć złotych. Wypite co drugi dzień, bo co drugi dzień delira i dochodzenie do siebie. To daje miesięcznie 150 zł. W związku z tym w kwestii jedzenia miesiąc skraca się się do 15 dni, przy minimalnych potrzebach przy takim trybie życia. Dziennie niech wyda 10 zł na jedzenie (chociaż wiemy, że "aż" tyle nie wydaje), to daje kolejne 150 zł. Na ciuchy nie wydaje, bo ma te same przez cały rok, na środki czystości i tym podobne też nie. Opału też nie kupuje, bo zimą co jakiś czas przepala zebranym chrustem cudem unikając zaczadzenia, za wodę nie płaci, bo nie chcąc wchodzić w niezbędne ze strony właściciela budynku koszty inwestycji, nie zgodził się na założenie kanalizacji i czerpie ją, zresztą w śmiesznych ilościach z własnej studni. Nie przejmuje się walącym się dachem, zatkanym kominem i całym obejściem. Żyje na luzie, bez problemów i kłopotów, i jeszcze miesięcznie zostaje mu 300 zł.
To zaczęliśmy liczyć, jakby to było u nas po sprzedaży Naszej Wsi, uregulowaniu wszelkich zobowiązań i przyjęciu "edkowego" stylu życia i jego postawy, czyli żyjemy sobie bez żadnych obciążeń, z dnia na dzień. Zakładając trochę wyższy standard życia niż "edkowy" (dobre wina wytrawne przeplatane Pilsnerem Urquellem, cydrem i ciemnym Kozelem), wyszło nam, że posiadając mnóstwo ciuchów i butów, kasy by mogło nam wystarczyć na jakieś 20-30 lat. Czyli że ja na pewno nie doczekałbym tego teoretycznego wieku życia (90-100 lat), a Żonie tym bardziej, przy braku mojej osoby, by starczyło do końca jej życia. I to wszystko na luzie, bez zmartwień, odpowiedzialności za... i kłopotów.
- To po prostu trzeba wpaść w alkoholizm. - spointowała Żona. - A my się tak niepotrzebnie martwimy.
Kuszące.

Po 20. minutach naszych rozważań i obliczeń wróciła "amerykańska" rodzina.
- Mówiłam im od razu, że tu jest najlepiej. - zwróciła się do nas matka, tytułem wyjaśnienia, bo nie dość że siedzieliśmy z brzegu, na trawie, to przecież się "znaliśmy".
- Sprawdziłam w Internecie. - dodała ze śmiechem córka. - Bistro Podwale ma bardzo dobrą opinię.
I znowu się rozgadaliśmy.

Na kanwie tych ostatnich rozważań o życiu, które ostatnio mocno nas dopadły, wpadają nam do głowy różne pomysły, jak ten, w czasie podróży do Sandomierza.
Ja, np. stwierdziłem, że mógłbym być vlogerem. Ostatnio o tym dużo myślałem. Oczywiście chodzi o kasę, ale nie o jej nadmiar, tylko tyle, aby w razie czego dorobić do emerytury.
- Mógłbym raz w tygodniu robić z siebie na YouTubie głupa lub jak kto woli błazna. - Zdaje się, że to nie byłoby zbyt odległe od mojego obecnego stanu. - podrzuciłem temat do dyskusji w czasie jazdy.
Żona do tematu się nie zapaliła, ale też go nie odrzuciła.
- To nie jest takie proste. - odrzekła. - Trzeba by wymyślić jakąś formułę, no bo co ty byś chciał tam prezentować?
- Jak to co? - To, o czym piszę na blogu, ale tylko jakieś krótkie smaczki, żeby z tego wyszło raz w tygodniu nagranie góra do 5. minut. - Żeby nie zanudzić. - Sprzęt mamy, kupiłoby się jakąś kamerkę, ja bym się odpowiednio ubrał, może całkiem po emerycku, dla jaj, a może wręcz odwrotnie. - Zrobiłbym odpowiednie tło, zastawkę, może z naklejek Pilsnera Urquella, a może jakąś patriotyczną?
Żona na poczekaniu wynajdywała trudności - czas, pomysł, konsekwentne postępowanie, styl, zgoda Plzensky Prazdroj, a.s. (spółka akcyjna) na posługiwanie się ich marką, itp., itp. Było widać, że sprawa musi poczekać. Ale pomysł został rzucony.

Z faktograficznego punktu widzenia chciałbym jeszcze wrócić do ciężkiego dla nas okresu, jakim był pobyt przez ostatnie 10 dni lipca w Naszej Wsi.
Oczywiście był on podporządkowany wnukom, ale równolegle wszystko inne musiało funkcjonować - bieżące przygotowywanie apartamentów, załatwianie różnych dokumentów w urzędach w związku ze zbliżającym się terminem sprzedaży, sprawy Siedliska i Szkoły. Stąd, aby jakoś skanalizować energię wnuków, zwłaszcza w ówczesne upały, Żona wymyśliła i kupiła basen. Taki akurat dla dwóch łepków. Oczywiście, że codziennie jeździliśmy na prawdziwy basen, gdzie chłopaki eksploatowali mnie do bólu psychicznego i fizycznego, ale w domu też coś sensownego trzeba było z nimi zrobić.
Basen zmontowaliśmy przy "pomocy" wnuków na ogródku od strony tarasu, żeby cały czas był na widoku, po czym napełniłem go wodą pod czujnym i podekscytowanym ich okiem. Nie pomogły moje tłumaczenia, że woda jest zimna, bo prostu z kranu, że może mieć góra +8 st. C, że musi ją nagrzać słoneczko i że wejdą dopiero jutro. Uparli się, że chcą teraz i już. Stwierdziłem, że będzie najlepiej, jak za chwilę sami się przekonają. Wsadziłem jednego zaciskając samemu zęby z wrażenia na myśl o jego koszmarnych odczuciach. A tu nic. Ciepła usłyszałem. Za chwilę drugi to samo - Ciepła. Ze zgrozą wsadziłem swoją rękę po łokieć gwałtownie i natychmiast ją wyciągając z wrażeniem, jakby mi ją w stawie łokciowym odcięto. A chłopaki nic i dalej do zabawy i dymu. Oczom nie wierzyłem.
Za jakąś godzinę, gdy zobaczyłem, jak są sini i się trzęsą, wyciągnąłem ich mimo gwałtownych protestów modląc się, aby przeżyli. Oboje z Żoną nacieraliśmy ich ręcznikami i mimo upału ubraliśmy nieadekwatnie, czyli zimowo, aby te dwa sople jak najszybciej odtajały.
A rano następnego dnia nic im nie było. Po powrocie z dużego basenu siedzieli godzinami w tym naszym, ogrodowym i taplali się już w ciepłej zupie. Nadzór nad nimi był prosty - rzadko kiedy zapadała kilkusekundowa cisza, zawsze u dzieci podejrzana, więc przy stałych krzykach, wrzaskach, wybuchach śmiechu i różnych onomatopejach można nawet było coś spokojnie ugotować lub poczytać.
Strzał z basenem był w dziesiątkę. Nawet po tylko trzech dniach używania, w trakcie jego "likwidacji",  przebolałem fakt "zmarnowania" ponad dwóch metrów sześciennych wody, która bezużytecznie wsiąkała w jednym miejscu w trawę. W pamięci, na poczekaniu, obliczyłem ze wzoru πr2 x h, że "wyrzuciłem" w chwasty około 9 zł, czyli dwa Pilsnery Urquelle. Ale czego się nie robi dla wnuków.
Oczywiście w trakcie pobytu przysparzali oni różnych trosk i zmartwień. 
Na przykład Wnuk-IV,  z którym spałem tylko pierwszą noc na wspólnym bardzo szerokim łóżku, w jej samym środku z niego spadł i wpadł w trzydziestocentymetrową szczelinę pomiędzy łóżkiem i ścianą drąc się niemiłosiernie z powodu walnięcia się w łeb i zaklinowania ciała. Chyba skoczyłem na równe nogi, czyli gwałtownie usiadłem przy ciśnieniu, myślę 260 (moja norma 90/60 - znaczy się ledwo żyję), i łomocie serca usłyszawszy najpierw głuchy stukot głowy o podłogę, a potem wrzask. W panice, po ciemnu i po omacku, nieprzytomny szukałem wnuka, którego nigdzie nie było, a przecież był. W końcu natrafiłem na końcówki dwóch szczudeł, za które brutalnie Wnuka-IV wyciągnąłem na powierzchnię. Na moich kolanach nie dał się uspokoić ciągle się drąc, ale gdy go siłą przyłożyłem do poduszki, usnął w oka mgnieniu. Rano niczego nie pamiętał.
Przez tę pierwszą noc, po zatkaniu szpar, dziur i odstępów czym się tylko działo, "obserwowałem" wędrówki wnuka po całym łóżku. Potrafił tak na mnie napierać, że  sam o mało nie spadałem z łóżka, obaj leżeliśmy na jego krawędzi, gdy reszta była puściutka. Za jakiś czas przełaziłem nad nim na drugą stronę, jak najdalej od ciemiężcy, by za chwilę poczuć go obok siebie, znowu przeleźć nad nim i tak przez całą noc.
Następną i kolejne spałem obok sam, na rozkładanym materacu mocno wąskim i niewygodnym, który był się okazał szczytem komfortu.
Żona z kolei spała z EmWnukiem oddzielnie w drugiej części domu znosząc cierpliwie przez wszystkie noce wbijanie przez niego w jej ciało wszystkich swoich ostrych części ciała, jak kolan, łokci oraz wypinanego tyłka lub spokojnie zbierając w nocy razy z małej piąstki a to w nos, a to w oko, a to w ucho, jak popadło. Przy czym Żona się nie skarżyła, no ale kobiety są biologicznie do tego przystosowane.
Raz z kolei zapomnieliśmy ich nasmarować, więc na słońcu się trochę spiekli, na tyle że wieczorem i następnego dnia nie pozwolili się dotknąć. Nie sposób było wszystkiego ogarnąć i opanować.
Ostatecznie w poniedziałek udało mi się Wnuka-IV całego i zdrowego odstawić Synowej, a dwa dni później EmWnuka, również w takim stanie, Zagranicznemu Gronu Szyderców.
Spotkaliśmy się z nimi na ich nowym Hiszpańskim osiedlu, aby zobaczyć postępy w pracach wykończeniowych mieszkania. Postępy oczywiście są, ale trzeba było, bardziej dla psychiki, ustalić nowy, kolejny termin wprowadzania się. Bo? Bo w mentalności fachowców i firm, zdawałoby się poważnych i rzetelnych, nic się nie zmieniło. Zwodzą, okłamują, nie dotrzymują terminów.

Żona z Pasierbicą i Q-Zięciem kolejny raz i ciągle z tym samym entuzjazmem i dużą energią omawiali Jak by tu urządzić trawnik i ogródek przy ich parterowym mieszkaniu?, z którego można wyjść bezpośrednio na dwór. Widząc pewną jałowość decyzyjną w tej kwestii, i to od pewnego czasu, i niemożliwość dogadania się i ustalenia pewnych fundamentalnych zasad, jak ten ogródek ma wyglądać, od dawna przestałem się do tego tematu mieszać traktując to moje potencjalne zaangażowanie jako kompletnie jałowe i bez sensu. Z koniem, czyli z Żoną i Q-Zięciem, kopać się nie będę. Samą Pasierbicę być może przekonałbym do pewnych pomysłów, ale ostatnio i w to wątpię, bo z biegiem lat coraz częściej się znarawia, staje się uparta i wie doskonale, czego nie chce, co stoi w jawnym konflikcie z jej równoczesną postawą reprezentowaną jeszcze od czasów nastolatki, kiedy permanentnie nie wie, czego chce.
Ustawiłem się więc poza nawias tych spraw i jest mi z tym dobrze.
Gdy oni tak sobie przez godzinę miło i twórczo gaworzyli, ja w tym czasie wypieliłem z chwastów całkiem szeroki i długi chodnik prowadzący do dwóch bram, dwóch numerów budynku, w tym oczywiście do Zagranicznego Grona Szyderców. Po prostu brakuje mi takiej fizycznej pracy związanej z rolą i wsią.
Chwaściorów, które umiejętnie wyrywałem krok po kroczku razem z korzeniami spomiędzy chodnikowych płyt, zrobiła się całkiem niezła góra, więc należało to sprzątnąć, czyli doprowadzić do stanu idealnego. Czyli wykonać całą pracę, jak mówi o mnie Żona, nie na 100%, a na 300.
Potrzebna mi była do tego miotła i szufelka, czego Zagraniczne Grono Szyderców w nowym mieszkaniu jeszcze nie miało. No, ale cały budynek już żył - tu jacyś fachowcy robili wykończeniówkę, tam nowi lokatorzy sprzątali, więc nie było źle.
Akurat na balkonie należącym do mieszkania usytuowanego nad Zagranicznym Gronem Szyderców pojawiła się pani w wieku mojej Żony. Wyłuszczyłem jej problem.
- Wie pan, ja bym panu pożyczyła, ale ja tutaj nie mieszkam, tylko przyjechałam pomóc córce...
W tym momencie na balkon wyszła córka.
- O co chodzi? - od razu wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale brnąłem dalej ze swoją prośbą.
- Ale jak ja mam panu pożyczyć moją prywatną miotłę, żeby zamiatał pan nią chodnik (nawiasem mówiąc również należący do niej - dop. mój) i żebym później nią sprzątała moje mieszkanie? - Przecież...
- Ok, ok, ok! - przerwałem jej stanowczo nie chcąc słuchać bzdur. - Rozumiem, nie może pani, ma pani swoje racje, dziękuuuję!
Sprzęt bez żadnych problemów pożyczyłem z sąsiedniego mieszkania, gdzie pracowała wykończeniówka.
- Uważaj - powiedziałem na odchodnym do Pasierbicy - bo nad tobą chyba będzie mieszkać taka wredna, młoda suka!
A Żona dodała już w samochodzie, gdy wracaliśmy:
- Ale popatrz, jaka ta dziewczyna jest głupia i jak źle zaczyna wspólne życie z sąsiadami. - Przecież nawet gdybyś jej zniszczył tę miotłę, to przecież to kosztuje grosze i bez problemów byśmy jej odkupili. - Pomijam, że sprzątnąłeś również dla niej.

ŚRODA  (07.08)
No i dzisiaj ruszyliśmy się z Sandomierza.

Pojechaliśmy do Ćmielowa zwiedzając po drodze piękny i  odrestaurowany przez prywatnych właścicieli dwór w Śmiłowie. Dwór zbudowano w II połowie XVIII wieku w stylu barokowym, a nowi właściciele zadbali, aby panująca tam atmosfera oddawała minione czasy. Oglądaliśmy z zachwytem.
Gorzej było z Ćmielowem. Okazało się, że jest to kompletnie nie nasza bajka.
Sam Ćmielów (pow. ostrowiecki) tragicznie brzydki, ale fabryką porcelany stoi, a konkretnie dwiema - Ćmielowem i Chodzieżą. Obie od samego początku (tradycje Ćmielowa sięgają końca XVIII w.) zapraszały i zapraszają do współpracy, zwłaszcza Ćmielów, znakomitych projektantów, którzy tworzyli i tworzą bez wątpienia cacuszka z obszaru porcelany cienkościennej.
W samej pierwszej sali, tzw. sprzedażnej (nazwa moja) nie dość, że wszystkiego było bez liku, aż dostawało się oczopląsu, to jeszcze dominowała tak różnorodna kolorystyka, że bardzo szybko od tej niepohamowanej i nieokiełznanej jednak kakofonii kształtów i koloru, rozbolała nas głowa. Można było oczywiście odpocząć w ładnej firmowej kafejce, ale cena 13 zł za espresso była oburzająca (w Sandomierzu 6 -7 zł).
Samo muzeum ze swoją szeroką ofertą i nastawieniem na licznych turystów było niezależną potężną maszynerią wypluwającą co pełną godzinę zwiedzających, którzy wcześniej musieli się określić, czy chcą wykupić pakiet srebrny, złoty, czy platynowy. Koszmar.
Ceny oczywiście zbijały z nóg. Wiadomo że oferta kierowana jest do specyficznego klienta lub jest związana ze specyficzną sytuacją - zakup prezentu weselnego, wręczenie Barackowi Obamie w związku z jego wizytą w Polsce przez Bronisława Komorowskiego niepowtarzalnego pieska z porcelany za bodajże 9 tys. zł, itd., itp. Wyobrażałem sobie z jaką trwogą piłbym herbatę lub kawę z filiżanki z zestawu za, np. 10 tys. zł, jak mi one smakują i jak się relaksuję.
W lekkim popłochu, po obejrzeniu tylko tej jednej sali, nie wnikając w szeroką ofertę muzeum, uciekliśmy do Sandomierza. Jego widok przyniósł nam prawdziwą ulgę.

CZWARTEK (08.08)
No i dzisiaj spełniłem jedno z moich marzeń życia.

Zobaczyłem Zawichost i zobaczyłem punkt pomiarowy poziomu wody na Wiśle.
Musimy jeszcze kiedyś zobaczyć Włodawę, bo Żona z dzieciństwa pamięta ...na Bugu we Włodawie...
Jak się okazało oboje w dzieciństwie, kiedy tylko się dało, słuchaliśmy na Jedynce o dwunastej w południe hejnału z Wieży Mariackiej, a potem wszystkich komunikatów o stanie poziomu wód na polskich rzekach - ...w Zawichoście na Wiśle, na Bugu we Włodawie, na Odrze...

Radio, gdy tylko pojawiło się w domu, mnie oczarowało. Potrafiłem godzinami, najlepiej jak nikogo nie było w domu, siedzieć przed olbrzymim pudłem z tajemniczym żółtym okiem i kręcąc gałką wyszukiwać i nasłuchiwać głosów świata - dziwnych, tajemniczych i egzotycznych. Wszystko mnie interesowało, jak chociażby transmisja z przyjazdu do Polski w 1958 roku Jana Kiepury i niebotyczny entuzjazm tłumów, którego nie rozumiałem, a który tym bardziej mi kazał wysłuchać wszystkiego do końca.
Rytuałem się stał hymn z wieży Mariackiej i ...w Zawichoście na Wiśle.
Gdzie to jest? - zawsze myślałem.

Punkt pomiarowy mnie nie zawiódł, ale jest taki jakby zapomniany i bezużyteczny. Wzruszyłem się stojąc na górze kamiennej wieżyczki z 1924 roku przed czerwoną tablicą z napisem: Hydrologiczny Posterunek Pomiarowy. Ponieważ obecnie żegluga na Wiśle praktycznie zamarła, wodowskaz jest nieczynny. Powoli zarasta roślinnością.

Z Zawichostu, mostem przez Wisłę, pojechaliśmy do Annapolu. Co za dziura.
Stamtąd postanowiliśmy wracać do Sandomierza przez San przeprawą promową w miejscowości
Pniów, a konkretnie Czekaj Pniowski. Oczywiście dopiero ma miejscu, przy urokliwej rzece, pan nas poinformował, że prom nie kursuje, że nie jest w stanie wziąć nawet jednego samochodu, bo woda w rzece do kolan. No to przeprawiliśmy się przez rzekę łódką, tam i z powrotem, zabierając po drugiej stronie jakiegoś tutejszego starszego mężczyznę-gawędziarza, który z wioski do wioski podróżował rowerem.
Na brzegu, przy promie, odkryliśmy malutki kamienny postument z umieszczonymi na nim siedemnastoma nazwiskami. Okazało się, że w lutym, przy srogiej zimie w 1947 roku, przepełniona łódź się wywróciła i zginęło aż tyle osób. Nawet całe rodziny.
- Gdy w danej rodzinie zginął mąż, a w innej żona, to potem takie rodziny się łączyły, żeby przetrwać. - opowiadał młody przewoźnik. - Takie czasy. - Dziadek mi opowiadał. - Mimo że natychmiast postawiono sieci na ujściu Sanu do Wisły, nie znaleziono ani jednego ciała. - Takie czasy.

PIĄTEK (09.08)
No i dzisiaj, niespodziewanie dla nas, odkryliśmy kolejny element historii Polski.

Niejako przez przypadek znaleźliśmy się w Baranowie Sandomierskim.
Coś, gdzieś mi świtało w głowie, może za sprawą serialu Czarne chmury, który kręcono na terenie zamku, ale poza tym ciemność.
Zwiedziliśmy renesansowy bastionowy zamek magnacki, zwany "małym Wawelem", który powstał w II pol. XVI wieku z inicjatywy starosty radziejowskiego Rafała V Leszczyńskiego herbu Wieniawa, przodka króla Polski, Stanisława Leszczyńskiego.

Do Baranowa dotarliśmy promem, przeprawą przez Wisłę. Gdy dojechaliśmy do rzeki, przed nami stała KIA na rejestracjach słowackich.
- A skąd się pan tu wziął? - zapytałem.
- A nie wiem. - odpowiedział Słowak, pół po polsku, pół po słowacku. - Nawigacja tak mi kazała  jechać. - Żona wsciekła, jak cholera. - dodał po polsku.
Rzeczywiście, w środku siedziała nadęta blondyna, Polka.
- Byliśmy u teściów, a teraz wracamy do domu przez Czechy, bo lepsze drogi.
Gdy podpływał prom, zaczął coś gadać do przewoźnika. Gdy usłyszał, jak pytam Jaki jest koszt przewozu?, powtórzył bezbłędnie po polsku:
- Jaki jest koszt przewozu?
Okazało się, że 5 zł od auta. Na Sanie było 4 zł, no ale to Wisła, panie, królowa polskich rzek.

Wieczorem długo siedzieliśmy na sandomierskim Rynku. Żegnaliśmy się z nim i z niepowtarzalną atmosferą. Właśnie Księżyc powoli zbliżał się do ratusza.

SOBOTA (10.08)
No i dzisiaj pożegnaliśmy Sandomierz ostatecznie. Wyjechaliśmy do Zamościa.

Można powiedzieć, że Sandomierz co rusz budził w nas ambiwalentne uczucia, bo jest piękny i niepowtarzalny, ale nam chyba trudno by się w nim żyło. Natomiast na pewno żadną miarą nie można na niego pozostać obojętnym. Stąd wiele reakcji artystów - poetów, malarzy, pisarzy, którzy przez lata do niego przyjeżdżali i przyjeżdżają zostawiając ślady swojego pobytu.
Potrafi, np. budzić takie uczucia, jak u Krzysztofa Ćwiklińskiego - wiersz Tak i nie:

Na to śmieszne bogactwo, na to sztuczne światło,
Na tę pustkę z szaleństwa ziarenkiem na dnie,
Na te wszystkie miłości kochane zanadto
Jedno ogromne: nie!

Na to, co czasem gardzi,na ten rdzeń istnienia,
Co trwa, gdy trwać przestają wzrok i węch, i smak,
Na ten krok w nieskończoność, w tamtą stronę cienia,
Jedno ogromne: tak! 

(Ten wiersz napisany na Górce jako podziękowanie za te wszystkie urocze chwile i wyraz nadziei, że trochę ich jeszcze będzie - z najlepszymi myślami wkleja jego autor.
Sandomierz, 9/10 lipca 2000
Krzysztof Ćwikliński) 

PONIEDZIAŁEK (12.08)
No i od dwóch dni jesteśmy w Zamościu.

Myślę, że ten wpis da odrobinę satysfakcji przynajmniej trzem osobom: Żonie, Po Morzach Pływającemu, który w tej chwili jest w tureckim Beldeporcie, zamiast w Barcelonie, i który apelował, abym wrócił do tego "URQUELLOWSKIEGO STYLU" oraz Koledze Inżynierowi, który ostatnio dwukrotnie wygodnie się rozsiadał z kawką, aby sobie poczytać, a okazywało się, że uruchamiał kombajn do jednego kłosa.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

05.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 245 dni.

PONIEDZIAŁEK (05.08)
No i od soboty jesteśmy w Sandomierzu.

Nie mogę powiedzieć, że straciłem wenę, albo chęć do pisania, albo że nie mam o czym pisać. Nic z tych rzeczy.       Ale coś we mnie wstąpiło, jakieś znużenie materiału, jakieś nie odnajdywanie się w czasoprzestrzeni, zgorzknienie, fizyczne znużenie za sprawą wnuków, zamartwianie się o Hela na zasadzie "i tak to wszystko gówno warte!" (w związku z Helem strasznie klnę, przeważnie sam do siebie) i stałe, przy tej okazji, złorzeczenie na perfidny i kurewski los.       Sam nie wiem co.
- Musisz z powrotem wejść na tory i przełamiesz wtedy opory! - zrymowała Żona, gdy na dzisiejszym spacerze jękoliłem z powodu swojej dziwnej niemocy.

Wieczorem, gdy miałem zabrać się do napisania "czegokolwiek", Żona zaproponowała:
- A może napijesz się przy tym cydru sandomierskiego? - miała na myśli wersję bezalkoholową, taką którą kupiliśmy      w Rynku, bo innej tam nie wolno sprzedawać, czego nie rozumiem, bo zaraz obok można było kupić cydr sandomierski "normalny", czyli 4,5%  C2H5OH.
- A może napijesz się wody z solą? - zaproponowała, gdy pierwszą propozycję zbyłem milczeniem.
Dłużej milczeć nie mogłem.
- Napiję się Pilsnera Urquella, bo nie piłem go od dwóch dni.
- No to teraz wszystko rozumiem! - odezwała się Żona. - Jak możesz pisać, skoro nie mogłeś się napić swojego ukochanego pilsnerka?!
Nie wyczułem w tym krzty kpiny i drwiny. Ale i tak już było na wszystko za późno. Żona co prawda namawiała mnie wcześniej, abym sobie siadł gdzieś z pilsnerkiem i pisał, ale to nie pomogło.
Przyczyna jest głębsza. A może nie?  Może jutro się okaże, że wszystko mi "odpuści".

Chodzimy po tym Sandomierzu i się zachwycamy. To może by tak w Sandomierzu?...



W tym tygodniu  Bocian zadzwonił jedenaście razy!!! I uwaga! Novum! - w tym dwa razy do Żony. I wysłał jednego smsa. W sumie szok!