30.09.2019 - pn
Mam 68 lat i 301 dni.
NIEDZIELA (29.09)
No i jesień zbliża się wielkimi krokami.
Można by głupio napisać, że nieodwracalnie, ale przecież wiadomo, że odwracalnie. Lepiej napisać, że nieuchronnie, chociaż właśnie dla Żony chronnie, bo to jest jej ulubiona pora roku. Najpiękniejsza. I są grzyby.
Oczywiście od razu pod naszym Siedliskiem parkuje tabun grzybiarskich samochodów. Zajeżdżają gdzie popadnie i gdzie im wygodnie. Bo to Polska właśnie. Przede wszystkim upatrzyli sobie Magic Łąkę, którą zajeżdżają i ryją kołami aut gorzej niż dziki w swych nocnych wypadach. Przez te lata jakoś nie dorobiliśmy się tablic TEREN PRYWATNY. NIE PARKOWAĆ! Więc wjeżdżają, jak na swoje.
- To gdzie mam zaparkować?! - słyszę pretensję i roszczenie w głosie na moją uwagę, że przecież Pan/Pani/Państwo wjeżdżacie na teren prywatny i przede wszystkim niszczycie czyjąś własność, czyli łąkę, która jest przecież koszona, itd., itd.
A ostatnio Żona usłyszała, że my przecież tutaj parkujemy zawsze, jak przyjeżdżamy na grzyby.
- To tym gorzej! - wydarła się Żona, ale w sumie nie wiem, czy się wydarła, bo mnie przy tym nie było.
Ta sytuacja "zawsze" mogła zaistnieć w ciągu ostatnich dwóch lat, kiedy nie żyliśmy w Naszej Wsi.
Bo "normalnie", widząc zajeżdżających, przychodziłem i kazałem(!) przeparkować, a gdy ich przeoczyłem, podnosiłem wycieraczki u szyb i zostawiałem różne karteczki o różnych treściach czając się na powrót właścicieli pojazdów. Mógłbym oczywiście ku przestrodze spuścić powietrze tylko z jednego koła, żeby jednak auto mogło w końcu odjechać, ale Żona odradziła mi ten pomysł raz na zawsze. Chłop to chłop - w odwecie może spalić chałupę, otruć psa lub poczynić innego rodzaju szkody. Oczywiście przyjeżdżają na grzyby również różni z pobliskich miast i miasteczek, ale to jeden, polski sznyt.
Przez te lata nigdy od nikogo nie usłyszałem słowa PRZEPRASZAM.
W tym roku Żona wpadła na pomysł, abym na wjeździe na Magic Łąkę poustawiał potężne, lekko rozsypujące się i bezużyteczne drewniane krzesła, które walały się gdzieś pod stodołą. I jak ręką odjął. Wszyscy nadal parkują pod naszym Siedliskiem, bo to najbliżej lasu, ale na drodze gminnej, czyli nie naszej, więc nic powiedzieć nie możemy. Sunia, jedyna, ma atrakcję, bo wtedy dowoli może nawydzierać paszczę i się zrealizować w roli podwórkowego burka.
Ta skuteczna blokada z kolei nie spodobała się specjalnie Sąsiadowi Filozofowi, bo teraz trudniej jest mi manewrować i zawrócić, czym przyznał się niechcący, że naszą Magic Łąkę też zajeżdżał. A robił to zamaszyście i w niepotrzebnym nadmiarze, bo z racji okularów ze szkłami a la dekle od dna butelek i charakterystycznego zarzucania głową, ma problemy z samochodową koordynacją. Więc wszystko, jadąc lub używając auta, robi wolno i w nadmiarze, np. w nadmiarze wolno jeździ po okolicach. Żona kiedyś z nim jechała do powiatu i twierdziła, że było to duże przeżycie i że się cieszyła jak nigdy, gdy była z powrotem w domu.
A Sąsiad Filozof wozi dwa razy dziennie swoją żonę, Sąsiadkę Realistkę, do lasu, po czym po nią przyjeżdża. To go upoważniłem, aby do tego manewrowania otwierał sobie naszą bramę, a potem ją zamykał. Też nie było dobrze, bo tu wyszło jego filozoficzne lenistwo.
- To będę musiał dwa razy, a dziennie w sumie cztery razy więcej, wysiąść i wsiąść do auta.
Więc od razu wpadł na pomysł, że skoro żona i tak, i tak jest lub musi być na nogach, to...
Przez te ostatnie dni, w czasie Mistrzostw Europy w siatkówce, prawie wszystkie mecze obejrzałem u nich. To jednak inne oglądanie niż w laptopie. W ciemnościach chodziłem na transmisję do wioski. Wcześniej, za dnia, zostawiałem u nich cztery Żubry, w których oboje gustują, i dwa Pilsnery Urquelle. Kierowałem się przy tym zdrowym, chłopskim rozsądkiem. Bo drogę znam na pamięć, ale zawsze można się potknąć, zwłaszcza po ciemku, i straty pewne. Wtedy musiałbym wracać do domu po świeże zapasy i murowane, że nie zdążyłbym na początek meczu i na Mazurka Dąbrowskiego.
Oboje, za każdym razem, się dziwili, że nie mam ze sobą latarki.
- Takie ciemności! - zgodnie chórem twierdzili patrząc trochę na mnie z niedowierzaniem, a trochę jak na niedorozwoja.
A gdzie tu ciemności? Nawet gdy jest ciemno choć oko wykol, to i tak widać dwa cieniutkie ślady drogi wyrobione od kół aut i traktorów. Uwielbiam chodzić tą drogą po ciemku. Sama prowadzi. Za każdym razem jest magicznie. Albo księżyc oświetla okolicę i widać wszystko aż po obrzeża lasów, niebo rozgwieżdżone, wiszące tuż nad głową i Wielki Wóz, na który lubię patrzeć, i lubiłem, gdy Córcia studiowała w Szkocji i wtedy myślałem, że może ona też w tej chwili akurat na niego patrzy. Albo jest ciemno, tajemniczo, czasami ponuro, ale zawsze dziwnie swojsko. A najbardziej niesamowicie jest z mgłą. Miliardami drobinek wody wycisza każdy dźwięk. Wtedy idę w kompletnej ciszy opatulony taką pierzynką poruszając się intuicyjnie, by w ostatniej chwili zobaczyć światła domu. O śniegu nie ma co wspominać - nawet jak jest kompletnie ciemno, to i tak jest jasno. Nie ma też co wspominać, bo go od dobrych kilku lat w ogóle nie było. Niedobrze!
Znalazłem dzisiaj 15 minut, żeby posiedzieć sobie na Magic Łące. Żeby podziałała na mnie swoją magicznością. Jak zwykle jej się udało. Zieleń niby jeszcze zielona, ale już jakaś taka podejrzana, a poza tym widać pierwsze przebarwienia. Jedna z olch, taka bardziej samotna i przez to dziwna, lewą stronę miała w liściach miedzianych, a drugą połowę w zielonych. Jak to możliwe? A stary, rozłożysty jesion jeszcze się trzyma. Gdy zaczyna zrzucać liście, a robi to zawsze i bezwzględnie pierwszy, wiemy, że już jesień. Przy czym nie bawi się w żadne ceregiele, jak nie przymierzając takie podfruwajki, jak brzozy lub olchy, które ronią te liście i ronią. Potrafi w ciągu dwóch, trzech dni pozbyć się wszystkich. Szast-prast i po krzyku. Trochę jak z przedwczesnym wytryskiem. A z kolei nowe liście wypuszcza ostatni i wtedy wiemy, że jest już głęboka wiosna.
Szwed miał przyjechać w mijającym tygodniu, ale nie przyjechał. Zatrzymały go sprawy, więc nadal niczego nie wiemy - kiedy ostateczna umowa i wyprowadzka. Tym bardziej nie wiemy, kiedy i dokąd wprowadzka. Żona poszukuje intensywnie i zdaje się, że ostatecznie mniej więcej wymyśliliśmy i ustaliliśmy, co najważniejsze zgodnie, przyszłą formułę naszego życia. Stąd też w zbliżającym się tygodniu wygospodarowaliśmy dwa dni na jeżdżenie i oglądanie różnych nieruchomości. Ułożyliśmy wszystko logistycznie tak, aby biura nieruchomości mogły nam w tym czasie jak najwięcej pokazać, żeby być dwa dni w Szkole i żeby przez ten czas dobytku doglądała Sąsiadka Realistka.
W tej logistyce musi się zmieścić oczywiście bieżące życie. A ono nakazało nam, np. uzupełnić stan drewna i u nas, i u gości. Bo powoli zaczyna się sezon grzewczy. A wszyscy potrzebują, żeby im huczało, świeciło ogniście i grzało z kozy lub pieca. Atawizm. A jak drewno, to rąbanie, które uwielbiam. Stawiam butelkę Pilsnera Urquella na specjalnie przysposobionej półeczce i sobie rąbię i rąbie, i się wyłączam. W tej pracy się zapamiętuję, więc Żona mnie pilnuje, żebym nie przesadził. Ale tym razem przesadziłem. Mocno nadwyrężyłem sobie kciuk prawej dłoni, który od wielu lat jest niepełnosprawny. Tłukąc muchę na kolanie musiałem sobie coś tam wewnątrz pozrywać i teraz przy zapamiętanym rąbaniu się doprawiłem. Na tyle, że ostatki kubik drewna ułożyłem tylko lewą ręką. Kciuk mnie bolał przy najmniejszej i jakiejkolwiek próbie jego, czasami bezwiednego, używania, więc do akcji przystąpiła Żona. Zaczęła od drobnych połajanek i poprzez smarowanie maścią żywokostową skończyła na smarowaniu jakąś gorącą cieczą stosowaną ponoć u żołnierzy. Miejsce smarowane musi być bezwzględnie czyste i niczym nie można go dotykać, bo ta ciecz ma niezwykłą łatwość wprowadzania do organizmu przez skórę czegokolwiek, czego "dotknie", np. koszuli lub swetra. Stąd rękawy musiały być mocno podwinięte i trzeba było uważać.
- A piecze cię? - dopytywała Żona.
- Nie. - odpowiadałem zgodnie z prawdą.
- To muszę zwiększyć stężenie. - Wiadomo, że masz grube warstwy i że jesteś gruboskórny.
Dopiero za trzecim razem zameldowałem, skoro to płyn dla żołnierzy, że mnie piecze i swędzi.
- To dobrze. - Tak ma być. - odparła Żona.
Fakt jest faktem, że już po kilku razach opuchlizna zeszła, kciuk przestał mnie boleć i nawet w drobnych i ostrożnych czynnościach mi się przydawał.
Zawsze w takich przypadkach widać, jak różne organy przydają się człowiekowi. Bo normalnie, na co dzień nad tym się przecież nie zastanawiamy, że mamy to czy owo. Dopiero jak coś zaczyna szwankować lub go brakuje, wtedy brutalnie się to unaocznia. Taki, dajmy na to, głupi kciuk. Jeden w dłoni, a jaki ważny, bo przeciwstawny. I już bez niego nie odkręcisz słoika, nie otworzysz drzwi, nie założysz majtek, nie rozepniesz rozporka (najgorsze) i go nie zapniesz (pal diabli!), i nie wykonasz dziesiątków innych czynności, jak chociażby odkapslowania butelki Pilsnera Urquella. Więc apeluję do siebie i do Was - myślcie o swoich organach, za przeproszeniem. Oczywiście przy okazji kciuka przypomniało mi się stare kobiece powiedzenie: Chłop może być bez rąk, może być bez nóg, byleby nie był kaleką!
W tej logistyce mieszczą się również goście, którym trzeba przygotowywać apartamenty.
Ostatnio przyjechała młoda para z Metropolii. On pod trzydziestkę, fizjoterapeuta (w rozmowie od razu "odezwał" się mój kręgosłup), ona w podobnym wieku, finansistka. Grzeczni i usłuchani do bólu. Stali przede mną prawie na baczność, gdy wszystko im tłumaczyłem.
- A wytłumaczyć państwu, jak rozpalić w kozie i jak potem palić?
- Tak, tak, właśnie mieliśmy prosić! - odezwali się na trzy cztery.
Wytłumaczyłem co i jak, i odegrałem w takich razach poPISową scenkę, z której zawsze nabija się Żona mówiąc Bo ty musisz się popisać przed paniami!.
- Proszę spojrzeć - rzekłem. - Jedna zapałka i musi hulać.
Odpaliłem i za chwilę koza, norweska(!), dała czadu. Huczało, aż miło.
- Oj, to dobrze, że pan nam rozpalił, bo my przestraszylibyśmy się słysząc ten huk i nie wiedzielibyśmy, co robić! - skomentowała poPIS finansistka.
- Ale usiądźcie państwo. - rzuciłem widząc, że ciągle stoją na baczność.
Klapnęli na trzy cztery na pobliskiej kanapie, ręce równo złożyli na kolanach i w wyprostowanych postawach nadal z nabożną czcią słuchali moich wywodów.
Następnego dnia byli zachwyceni, że tak ciepło, że już potrafią i w ogóle.
- Jak dałbyś im szpadle i grabie, i kazał skopać ogródek i przygotować go na zimę, to zrobiliby bez szemrania. - Taki typ gości. - Usłuchani! - skomentowała całą moją opowieść Sąsiadka Realistka, gdy jak zwykle rano spotkaliśmy się na spacerze z naszymi psami.
Wieczorem przyjechaliśmy do Metropolii. Dwa dni, poniedziałek i wtorek, poświęcimy Szkole, a potem hajda, w poszukiwanie nowego życia, nowego celu i nowej drogi. Bo wszystko będzie inaczej niż dotychczas, chociaż garściami będziemy czerpać z naszych doświadczeń.
PONIEDZIAŁEK (30.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Nawet nie dałem wykrzyknika, bo to u mnie rzecz normalna. Mogę kłaść się spać o dowolnej porze i wstawać o dowolnej. Bez różnicy.
Czego ja nie narobiłem przed pójściem do Szkoły! Wykąpałem się, ogoliłem, wypiłem PŁYN NOCNY, a potem PŁYN SOLNY (wszystko według zaleceń i wskazań Żony, które realizuję od lat), by z przyjemnością przejść do kawy i przemyconego z Naszej Wsi sernika (bez zaleceń Żony) robionego przez Sąsiadkę Realistkę (drugi w kolejności po serniku Teściowej). W trakcie pić nastawiłem pranie i pisałem bloga, by pod koniec poranka zrobić sobie śniadanie do Szkoły i wyjść z Sunią.
Żona dotarła do Szkoły za jakiś czas.
- A widziałaś, że rano zrobiłem pranie? - rzuciłem witając się.
Żona spojrzała na mnie długo i przeciągle.
- Rano w ciemnościach, czyli w środku nocy(!), obudził mnie jakiś dziwny hałas. - zaczęła. - Spojrzałam na zegarek (telefon - dop. mój) - 05.30. - Rozbudziłam się natychmiast wściekła. - No jakiś debil rano włączył pralkę! - No co za debil! - To chyba ta debilka, sąsiadka z góry, pomyślałam! - Gdy wstałam, a ciebie już nie było, z daleka ujrzałam suszące się na kaloryferze (właśnie zaczęli grzać - dop. mój) skarpety i wszystko stało się...
Tu nie dokończyła i znowu wpatrzyła się we mnie.
Wyszczerzyłem zęby w radosnym uśmiechu. Nawet próbowałem wyjaśnić, że właśnie dzisiaj ubrałem ostatnią parę czystych skarpet i majtek, bo mi się pomieszała cała logistyka, ale to nic nie dało. Debil to debil.
Pomijając Metropolię, chyba wypada w nowe życie wybrać się w czystej bieliźnie. To już nie jest Nasza Wieś i nie będzie. Tylko w Naszej Wsi mogłem sobie pozwolić na specyficzne ekstrawagancje i przez tydzień chodzić w jednych majtkach i skarpetach, a jak dobrze żarło to i przez 10 dni.
Nie chcę tego słuchać! - zawsze mówi Żona, gdy się przechwalam patrząc na miny akurat słuchających.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
niedziela, 29 września 2019
poniedziałek, 23 września 2019
23.09.2019 - pn
Mam 68 lat i 294 dni.
NIEDZIELA (22.09)
No i jedynym zbawieniem zdaje się być praca.
A tej nie brakuje. I w Szkole i w Naszej Wsi.
W Szkole jakimś cudem się ze wszystkim wyrabiam. Powstają zaległości, ale one na tym etapie nie są istotne i da się je usunąć później. Gorzej, że zbierają się czarne chmury związane z końcem września i kumulacją bardzo poważnych spraw, w tym przede wszystkim SIO, czyli Systemu Informacji Oświatowej. Gdyby Nowa Sekretarka (nazwa tymczasowa, robocza) przychodząca do pracy w poniedziałki, raz w tygodniu, i w dwie soboty w miesiącu (wynik reorganizacji pracy sekretariatu) oraz Zastępca Dyrektora przychodzący do pracy w środy, raz w tygodniu, i w jedną sobotę miesiąca (wynik reorganizacji pracy Kolegi Współpracownika, który nowych warunków nie przyjął) wiedzieli to, czego się nauczą przez rok, to śmiałbym się w kułak. Bo mimo trudności, dalibyśmy radę ze wszystkim na czas. A czas, jak wiadomo, jest jeden, jeśli w ogóle jest, i nie ma dwóch równoległych i niezależnych - jeden na naukę i przysposobienie nowych współpracowników, a drugi, niehamowany przez ten pierwszy, na bieżące wykonywanie obowiązków.
Z kolei "pobyty" w Naszej Wsi wypełnione są przygotowywaniem apartamentów i innymi sprawami związanymi z gośćmi. A ci uparli się przyjeżdżać we wrześniu już nie tylko w weekendy, jak drzewiej, ale również w trakcie tygodnia, co kiedyś było naszym marzeniem ( kto to taki mądry powiedział: Uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić!).
Więc teraz jest tak, że ja raniutko w poniedziałki gnam do Metropolii i wracam w środy pod wieczór, w czwartki i piątki jesteśmy razem z Żoną w domu (ja na smyczy drugiego, mobilnego, szkolnego telefonu służbowego), w soboty do południa jestem z powrotem w Szkole, by po południu być w domu i razem, przeważnie pracując, spędzić niedzielę. I tak na okrągło.
Oczywiście dzisiaj, jak to zwykle przed wyjazdem jękoliłem. Bo w ciągu dnia miałem kilkanaście różnych faz.
- Czy ty chcesz, żebym ja chciała, żebyś ty wreszcie już sobie pojechał?! - Żona nie wytrzymała. - Przecież jest niedziela (jakby to miało znaczenie - myśl moja), piękna pogoda, przyjemnie. - Nie jedziesz przecież na 27 dni, jak z Naszego Miasteczka!
I co z tego?! Więc ubłagałem Żonę, żeby mi pokazała jakieś nieruchomościowe oferty, w których grzebie od kilku miesięcy, a których mi specjalnie nie pokazuje, bo ty się od razu, chorobliwie przywiązujesz!
Zobaczyłem kilka wybranych przez Żonę według naszej ostatniej przemyślanej koncepcji na dalsze życie, od razu się przywiązałem i od razu się uspokoiłem. Nawet zacząłem pisać.
PONIEDZIAŁEK (23.09)
No i jest 05.30. Już magicznie pojawia się brzask.
Za chwilę opublikuję wpis, tak wcześnie, po raz pierwszy w prawie dwuletniej blogerskiej historii.
Bo w Metropolii laptopa mieć nie będę i to jeszcze przez jakieś dwa tygodnie. Wylany swego czasu na klawiaturę Pilsner Urquell zachowuje się podstępnie i powoli trawi i wyżera elektroniczne wnętrzności. Klejąca się klawiatura powoduje, że pisanie stało się gehenną, a ostatnio wysiadły dwa porty USB (Universal Serial Bus), czyli UMS (uniwersalna magistrala szeregowa) i współpraca z myszką optyczną się zakończyła. A łechtaczki (trackpoint), w tym przypadku, nie cierpię. W ogóle to mam touchpada, czyli gładzik, ale to jeden pies. Jest ekran dotykowy, ale jego również nie cierpię. Tak jak w smartfonie - ledwo coś nieopatrznie i nawet delikatnie się dotknie, a tu już sprawa rozwodowa.
Więc na te ostatnie wpisy laptopa użycza mi Żona.
Za chwile jadę do Metropolii. Na kolejne trzy dni.
Całe szczęście, że dzisiejszy ćwierćfinałowy mecz Polska - Niemcy na Mistrzostwach Europy w siatkówce będzie o 20.00. Bałem się, że te debile, organizatorzy, ustawią go na 16.00, 17.00 lub 18.00, kiedy będę musiał być w Szkole i będę miał, m.in. poprawkowe obrony dyplomów. Niepokój ten wylałem na Sąsiada Filozofa w czasie, gdy NASI gromili Hiszpanię.
- To co z ciebie za dyrektor, że ty musisz być w szkole i nie będziesz mógł spokojnie obejrzeć meczu?! - rzucił złośliwie.
To dało mi do myślenia. Bo rzeczywiście, po jaką cholerę mam być na obronach, skoro na niej będzie cała komisja z jej przewodniczącym i wszyscy są kompetentni?!
Na szczęście do takich drastycznych zmian w mojej zawodowej psychice nie dojdzie. Wszystko uda się pogodzić, czyli "sytuacja będzie opanowana". Teściowa często tego używa cytując mnie, a wspominam o niej, bo po półrocznej przerwie z powrotem nawiązaliśmy kontakt. Wstępnie lekko burzliwy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
Mam 68 lat i 294 dni.
NIEDZIELA (22.09)
No i jedynym zbawieniem zdaje się być praca.
A tej nie brakuje. I w Szkole i w Naszej Wsi.
W Szkole jakimś cudem się ze wszystkim wyrabiam. Powstają zaległości, ale one na tym etapie nie są istotne i da się je usunąć później. Gorzej, że zbierają się czarne chmury związane z końcem września i kumulacją bardzo poważnych spraw, w tym przede wszystkim SIO, czyli Systemu Informacji Oświatowej. Gdyby Nowa Sekretarka (nazwa tymczasowa, robocza) przychodząca do pracy w poniedziałki, raz w tygodniu, i w dwie soboty w miesiącu (wynik reorganizacji pracy sekretariatu) oraz Zastępca Dyrektora przychodzący do pracy w środy, raz w tygodniu, i w jedną sobotę miesiąca (wynik reorganizacji pracy Kolegi Współpracownika, który nowych warunków nie przyjął) wiedzieli to, czego się nauczą przez rok, to śmiałbym się w kułak. Bo mimo trudności, dalibyśmy radę ze wszystkim na czas. A czas, jak wiadomo, jest jeden, jeśli w ogóle jest, i nie ma dwóch równoległych i niezależnych - jeden na naukę i przysposobienie nowych współpracowników, a drugi, niehamowany przez ten pierwszy, na bieżące wykonywanie obowiązków.
Z kolei "pobyty" w Naszej Wsi wypełnione są przygotowywaniem apartamentów i innymi sprawami związanymi z gośćmi. A ci uparli się przyjeżdżać we wrześniu już nie tylko w weekendy, jak drzewiej, ale również w trakcie tygodnia, co kiedyś było naszym marzeniem ( kto to taki mądry powiedział: Uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić!).
Więc teraz jest tak, że ja raniutko w poniedziałki gnam do Metropolii i wracam w środy pod wieczór, w czwartki i piątki jesteśmy razem z Żoną w domu (ja na smyczy drugiego, mobilnego, szkolnego telefonu służbowego), w soboty do południa jestem z powrotem w Szkole, by po południu być w domu i razem, przeważnie pracując, spędzić niedzielę. I tak na okrągło.
Oczywiście dzisiaj, jak to zwykle przed wyjazdem jękoliłem. Bo w ciągu dnia miałem kilkanaście różnych faz.
- Czy ty chcesz, żebym ja chciała, żebyś ty wreszcie już sobie pojechał?! - Żona nie wytrzymała. - Przecież jest niedziela (jakby to miało znaczenie - myśl moja), piękna pogoda, przyjemnie. - Nie jedziesz przecież na 27 dni, jak z Naszego Miasteczka!
I co z tego?! Więc ubłagałem Żonę, żeby mi pokazała jakieś nieruchomościowe oferty, w których grzebie od kilku miesięcy, a których mi specjalnie nie pokazuje, bo ty się od razu, chorobliwie przywiązujesz!
Zobaczyłem kilka wybranych przez Żonę według naszej ostatniej przemyślanej koncepcji na dalsze życie, od razu się przywiązałem i od razu się uspokoiłem. Nawet zacząłem pisać.
PONIEDZIAŁEK (23.09)
No i jest 05.30. Już magicznie pojawia się brzask.
Za chwilę opublikuję wpis, tak wcześnie, po raz pierwszy w prawie dwuletniej blogerskiej historii.
Bo w Metropolii laptopa mieć nie będę i to jeszcze przez jakieś dwa tygodnie. Wylany swego czasu na klawiaturę Pilsner Urquell zachowuje się podstępnie i powoli trawi i wyżera elektroniczne wnętrzności. Klejąca się klawiatura powoduje, że pisanie stało się gehenną, a ostatnio wysiadły dwa porty USB (Universal Serial Bus), czyli UMS (uniwersalna magistrala szeregowa) i współpraca z myszką optyczną się zakończyła. A łechtaczki (trackpoint), w tym przypadku, nie cierpię. W ogóle to mam touchpada, czyli gładzik, ale to jeden pies. Jest ekran dotykowy, ale jego również nie cierpię. Tak jak w smartfonie - ledwo coś nieopatrznie i nawet delikatnie się dotknie, a tu już sprawa rozwodowa.
Więc na te ostatnie wpisy laptopa użycza mi Żona.
Za chwile jadę do Metropolii. Na kolejne trzy dni.
Całe szczęście, że dzisiejszy ćwierćfinałowy mecz Polska - Niemcy na Mistrzostwach Europy w siatkówce będzie o 20.00. Bałem się, że te debile, organizatorzy, ustawią go na 16.00, 17.00 lub 18.00, kiedy będę musiał być w Szkole i będę miał, m.in. poprawkowe obrony dyplomów. Niepokój ten wylałem na Sąsiada Filozofa w czasie, gdy NASI gromili Hiszpanię.
- To co z ciebie za dyrektor, że ty musisz być w szkole i nie będziesz mógł spokojnie obejrzeć meczu?! - rzucił złośliwie.
To dało mi do myślenia. Bo rzeczywiście, po jaką cholerę mam być na obronach, skoro na niej będzie cała komisja z jej przewodniczącym i wszyscy są kompetentni?!
Na szczęście do takich drastycznych zmian w mojej zawodowej psychice nie dojdzie. Wszystko uda się pogodzić, czyli "sytuacja będzie opanowana". Teściowa często tego używa cytując mnie, a wspominam o niej, bo po półrocznej przerwie z powrotem nawiązaliśmy kontakt. Wstępnie lekko burzliwy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
poniedziałek, 16 września 2019
16.09.2019 - pn
Mam 68 lat i 287 dni.
PONIEDZIAŁEK (16.09)
No i dni ubywa albo przybywa.
Zależy, jak na to patrzeć. A tu nic, tak czy owak.
Po Morzach Pływający, zawiedziony, pisze I co dalej Bracie?
Ano nic, albo wszystko. Znowu zależy.
Oczywiście cwaniacko filozofuję, zwłaszcza że znajduję czas na oglądanie Mistrzostw Europy w męskiej siatkówce, przy czym słowo znajduję jest głęboko nieadekwatne, bo czy można znajdować czas, żeby żyć, na przykład, i znajduję, tutaj dosłownie, czas na czytanie Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa, co mógłbym sobie odpuścić, ale nie mogę, jak chyba każdy, kto zacznie czytać, a zwłaszcza ja, gdyż w tej książce odpowiada mi wszystko. Dobrze że zdążyłem zacząć czytać za życia. Bo poniósłbym niepowetowaną stratę.
Tak naprawdę nie potrafię odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko jest inne. Ale dzisiaj, po raz pierwszy od trzech tygodni, zobaczyłem, a raczej "poczułem" światełko w tunelu, więc może już niedługo dojdę do pierwotnej formy?...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
Mam 68 lat i 287 dni.
PONIEDZIAŁEK (16.09)
No i dni ubywa albo przybywa.
Zależy, jak na to patrzeć. A tu nic, tak czy owak.
Po Morzach Pływający, zawiedziony, pisze I co dalej Bracie?
Ano nic, albo wszystko. Znowu zależy.
Oczywiście cwaniacko filozofuję, zwłaszcza że znajduję czas na oglądanie Mistrzostw Europy w męskiej siatkówce, przy czym słowo znajduję jest głęboko nieadekwatne, bo czy można znajdować czas, żeby żyć, na przykład, i znajduję, tutaj dosłownie, czas na czytanie Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa, co mógłbym sobie odpuścić, ale nie mogę, jak chyba każdy, kto zacznie czytać, a zwłaszcza ja, gdyż w tej książce odpowiada mi wszystko. Dobrze że zdążyłem zacząć czytać za życia. Bo poniósłbym niepowetowaną stratę.
Tak naprawdę nie potrafię odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko jest inne. Ale dzisiaj, po raz pierwszy od trzech tygodni, zobaczyłem, a raczej "poczułem" światełko w tunelu, więc może już niedługo dojdę do pierwotnej formy?...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
poniedziałek, 9 września 2019
09.09.2019 - pn
Mam 68 lat i 280 dni.
PONIEDZIAŁEK (09.09)
No i co?
Tak daleko od bloga jeszcze nigdy nie byłem.
Zrobiło się tak, że prawie o nim nie myślę. W jakimś sensie nad tym boleję, ale jestem przygnieciony codziennością i nie mam prawa zipnąć.
Wierzę tylko, że za jakąś chwilę się odkuję i z powrotem będę miał czas i komfort na pisanie. Muszę więc uzbroić się w cierpliwość, a nadmiar ulubionej codzienności przyjąć jako dopust boży!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 10 razy.
Mam 68 lat i 280 dni.
PONIEDZIAŁEK (09.09)
No i co?
Tak daleko od bloga jeszcze nigdy nie byłem.
Zrobiło się tak, że prawie o nim nie myślę. W jakimś sensie nad tym boleję, ale jestem przygnieciony codziennością i nie mam prawa zipnąć.
Wierzę tylko, że za jakąś chwilę się odkuję i z powrotem będę miał czas i komfort na pisanie. Muszę więc uzbroić się w cierpliwość, a nadmiar ulubionej codzienności przyjąć jako dopust boży!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 10 razy.
poniedziałek, 2 września 2019
02.09.2019 - pn
Mam 68 lat i 273 dni.
PONIEDZIAŁEK (02.09)
No i od razu uprzedzę, żeby nie rozsiadać się z kawą.
Bo plany były piękne, ale jak zwykle zweryfikowało je życie.
Nie mogę jednak nie napisać, że wczoraj, 1. września, była 80. rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Akurat kiedy rozpoczynałem nowy rok szkolny, już 26., nowy również w związku z nowymi realiami Szkoły. I nie mogę nie wspomnieć Polaków, cywilów z Wielunia. Więcej nie mogę o tym pisać, bo zacznie się ze mnie sączyć straszny jad. A tego nie chcę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
Mam 68 lat i 273 dni.
PONIEDZIAŁEK (02.09)
No i od razu uprzedzę, żeby nie rozsiadać się z kawą.
Bo plany były piękne, ale jak zwykle zweryfikowało je życie.
Nie mogę jednak nie napisać, że wczoraj, 1. września, była 80. rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Akurat kiedy rozpoczynałem nowy rok szkolny, już 26., nowy również w związku z nowymi realiami Szkoły. I nie mogę nie wspomnieć Polaków, cywilów z Wielunia. Więcej nie mogę o tym pisać, bo zacznie się ze mnie sączyć straszny jad. A tego nie chcę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...