poniedziałek, 25 listopada 2019

25.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 357 dni.

WTOREK (19.11)
No i dzisiaj Poczcie Polskiej wyceniłem straty, jakie przez nią poniosłem, na 200 zł.

Taką, bardzo skromną kwotę, wpisałem do druku reklamacyjnego złożonego w UP, którego reklamacja dotyczy.
Kwota ta obejmuje raptem dwie godziny mojej pracy, czyli czasu, jaki zmarnotrawiłem, aby wyjaśnić sprawę. A czas ten obejmował ponowne kserowanie dokumentów, ich pakowanie i dojazdy do placówki, aby te dokumenty dwukrotnie wysyłać oraz rozmowy telefoniczne z adresatem, tudzież wielominutowe uwiązanie do telefonu, bo adresat, mimo moich wielokrotnych prób, nie odbierał. Darowałem Poczcie Polskiej koszty amortyzacji Inteligentnego Auta i mojego zdrowia wychodząc z uczciwego założenia, że do placówki jadę prawie że po drodze do Nie Naszego Mieszkania, a trochę adrenaliny, żeby nie stetryczeć, jak również gimnastyki mózgu, żeby durnowaty wniosek reklamacyjny wypełnić, się przyda.
Z powyższego wynika, że za godzinę pracy "biorę" 100 zł. Oczywiście, że gdybym tyle "normalnie" zarabiał, to zarabiałbym przy moim czasie pracy, w świątek, piątek i niedzielę, w urlopy, noce, pracując w dowolnym miejscu w Polsce, krocie. A to jest, niestety, nieprawda. Gdybym jednak w rubryce kwestionariusza reklamacyjnego STRATY wpisał 50 zł, to wypadłbym, przede wszystkim wobec siebie, bardzo niepoważnie. Bo wynikałoby, że na godzinę zarabiam 25 zł, czyli dokładnie tyle, ile płacę sprzątaczce i konserwatorowi "Złotej Rączce".
Tu muszę bardzo wyraźnie zaznaczyć, że bardzo szanuję ich pracę, jak i każdą inną, dowolną. I że nie jestem, nomen omen, nadętym i rozdmuchanym korporacyjnym i/lub prezesowskim kutasem, który ma przewrócone w głowie. Zostałem wychowany w kulcie pracy, chociaż moi ciężko pracujący rodzice (klasa robotniczo-chłopska) nie pochodzili ani z Wielkopolski, ani ze Śląska. Stąd jestem, takim do szpiku kości, zwolennikiem pracy organicznej, czyli że samo się nic nie zrobi i że nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Ot proste dewizy, które inni mogą definiować w pokrętny sposób, że robota kocha głupiego. Mnie to nie przeszkadza, skoro kocham pracować.

Trzy panie w UP starały się, co prawda bardzo delikatnie, odwieść mnie od zamiaru złożenia reklamacji.
Najpierw, wczoraj, kiedy powtórnie wysyłałem "te same dokumenty" ponownie ponosząc koszty wysyłki i to nawet wyższe niż poprzednio, bo zażyczyłem sobie "zwrotkę", czyli pisemne potwierdzenie odbioru, powiedziały, że aby złożyć reklamację, muszę dostarczyć poprzedni dowód nadania, czyli przyjść powtórnie, bo go oczywiście przy sobie nie miałem. Panie wyraźnie liczyły, że za dzień, dwa mi przejdzie. Może są tak szkolone w obszarze psychologii obsługi klienta przez menadżerów Poczty Polskiej, którzy "przy okazji" zarabiają 20 tys. miesięcznie. Ale mi nie przeszło.

Żeby mi nie przeszło, przyjechałem natychmiast dzisiaj, bo rzeczywiście już po jednym dniu wyraźnie czułem, jak mi impet wkurwienia, za przeproszeniem, spada. A co byłoby za dwa dni lub trzy? Mógłby mi całkowicie spaść.
To panie zaczęły się imać innych metod wyniesionych z kursów. Najpierw długo zaczęły szukać przesyłki w systemie. A system, wiadomo, rządzi się swoimi nieludzkimi cechami i czekać trzeba. To dla człowieka jest męczące i można się zmęczyć, i w końcu rzucić to wszystko w jasną cholerę. Bo szkoda zdrowia. Ale nie rzuciłem.
To panie stwierdziły, konsultując się głośno między trzema okienkami i wyraźnie się wspierając, dodając sobie ducha i trzymając sztamę, że przesyłkę odebrano w placówce.
- Proszę pań. - starałem się być kulturalny. - To niemożliwe, żeby ktoś z MINISTERSTWA(!!!) ze STOLICY (!!!) szedł do placówki i odbierał korespondencję. To chyba raczej doręczyciel zwany listonoszem ją dostarcza do adekwatnej instytucji, a w niej konkretnie do sekretariatu lub kancelarii.
To panie stwierdziły, że, no... wie pan,...reklamacja będzie biegła... z miesiąc czasu.
- Niech biegnie. - odparłem. - Poproszę o druk.
Miały jeszcze dwie szanse. Mogły liczyć, że na zawiłościach i debilizmach rubryk do wypełnienia się wyłożę. Sprostałem i temu. Na koniec pani kategorycznie stwierdziła, popierana głośno przez koleżanki, że przecież poczta nie wydaje żadnych potwierdzeń, że reklamację się złożyło.
W domyśle wiadomo - ledwo za klientem zamkną się drzwi, a karteczka do kosza. A potem dobrze opanowane (ci sami menadżerowie?) zdziwko: - Pan składał reklamację? - Kiedy? - To niemożliwe. - A czego ona dotyczyła? Oczywiście grzecznie i kulturalnie.
- Nie muszę mieć potwierdzenia. - odparłem zimnym tonem. - Wystarczy, jak mi pani da kserokopię tego druku, na której będzie pani podpis i pieczątka z datą złożenia.
Aha, zaznaczyłem  (były opcje do wyboru), żeby 200 zł doręczono mi gotówką na wskazany adres. Będę miał taką zimną satysfakcję widząc przede mną żywy organ pocztowy wypłacający kasę. Mogłem wskazać konto, ale jaka to satysfakcja.

Zaraz po powrocie do Nie Naszego Mieszkania i po otwarciu Pilsnera Urquella, żeby wyhamować nerwy, zadzwoniłem do Stolicy. No tam jest dopiero, jak się spodziewałem, stajnia Augiasza.
Wszystko bardzo szczerze, uczciwie, kompetentnie i życzliwie, reagując nawet na mój czarny humor, wyjaśniła mi pani sekretarka. Na przykład, że:
- wpływ mojego wniosku o dotację na przyszły rok budżetowy 2020 jest zarejestrowany w sekretariacie w pismach przychodzących dwukrotnie - 24. września i 1. października (wniosek, podstawowy dla działalności szkoły, trzeba złożyć do końca września danego roku na rok następny; niedopatrzenie z jakichkolwiek powodów i jego niezłożenie równa się praktycznie likwidacji działalności z przyczyn ekonomicznych); składałem go dwukrotnie, bo pani z księgowości się zapierała, że oni nie dostali,
- podobnie było z moim rozliczeniem dotacji za październik - wpływ jest odnotowany, ale tylko skanu (trzeba też, oprócz formy papierowej wysyłać elektroniczną), a mimo tego pani księgowa dzwoniła i upierała się, że dokumentu nie ma, ani w takiej, ani w takiej formie i że muszę wysłać jeszcze raz i elektronicznie i papierowo,
- oczywiście nikt nie chodzi "do placówki" i nie odbiera przesyłek.

Ale tak od słowa do słowa wyciągnąłem od pani sekretarki, że ona każdą korespondencję segreguje i tego typu, jak moja, trafia w obu formach do Gł. Księgowego, a co on dalej z tym robi, to ona oczywiście nie wie.
- A to wreszcie rozumiem. - skomentowałem. - Pan Gł. Księgowy jest osobą nową (wiedziałem o tym skądinąd - dop. mój), wprowadził więc nowe metody. - Nie przekazuje podwładnym dokumentów i informacji na ich temat. - Przyzna pani - dodałem - że kolejnym etapem segregacji, tym razem u niego, jest kubeł?
Szczerze ją to ubawiło. A ja już wiem, jak zareagować, gdy znowu pani księgowa zadzwoni i powie, że nie ma ode mnie sprawozdania. Na pewno jej nie wyślę drugi raz.
Teraz spokojnie czekam na Pocztę Polską.

Dzisiaj wieczorem (20.45) jest ostatni mecz z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy. Polska - Słowenia na Stadionie Narodowym. Gramy o pietruszkę, bo już się zakwalifikowaliśmy z pierwszego miejsca w grupie, ale honor, to honor.
Poza tym będzie to pożegnanie Łukasza Piszczka, prawego świetnego obrońcy, naszego wielokrotnego reprezentanta, historii naszej piłki. Więc będzie feta przy ponad 50.tysięcznej widowni.
Dmuchając na zimne grubo wcześniej włączyłem domową antenę, takie V, i telewizor. I oczywiście nie było obrazu. Więc jak trwoga to do Żony, która spokojnie wytłumaczyła, co mam poprzyciskać i obraz się pojawił. Jeszcze tylko sprawdziłem, czy w reżimowej telewizji mam TVP Sport, i wcześniej do lodówki wstawiłem Pilsnery Urquelle. Jestem przygotowany pod każdym względem.
Ten piękny sport!

ŚRODA (20.11)
No i wygraliśmy! 3:2.

Mecz nie był najpiękniejszy, ale emocjonujący z klasyczną huśtawką nastrojów, którą może dostarczyć tylko piłka nożna. Trzy razy wychodziliśmy na prowadzenie i wreszcie za trzecim razem skutecznie.
To co zrobił Lewy przy drugiej bramce, to był majstersztyk. W otoczeniu pięciu, sześciu Słoweńców sam sobie zrobił asystę, wykiwał, nomen omen wszystkich,  i strzelił drugą bramkę. Za cały komentarz oddający wielkość tego piłkarskiego momentu mogłaby wystarczyć mina naszego bramkarza, Wojciecha Szczęsnego, często pokazywana przez realizatora, którą słownie można byłoby chyba oddać następująco: Jaaa pieeerdolę! Nie do uwierzenia!
Przy trzeciej, zwycięskiej bramce, Lewy odwalił 70-80% roboty.
Cała drużyna zaś wykazała hart duch i to mi się podobało. A Łukasza Piszczka pożegnaliśmy godnie.

Dzisiaj Żona w "ostatniej" chwili przypomniała sobie, że może jednak weź ten telewizor i przywieź go z powrotem.
Rzeczony telewizor jest zdobyczny, czyli triofiejny. Spadek po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Zostawiła go nam, bo co prawda ma on już konstrukcję płaską, ale ponieważ jest chyba z początku XXI wieku, swoje waży. To nam zupełnie nie przeszkadzało, bo jako przedmiot martwy nie wymagał specjalnej obsługi, w tym noszenia, a swoje robił. Ileż to różnych filmów i seriali albo to z "internetowego" Netflixa, albo z płyt z Żoną obejrzeliśmy tworząc niepowtarzalny klimat wieczorów i klubowego pokoju, które zapadły nam na zawsze w pamięci, jako jeden z elementów tworzących atmosferę Naszego Miasteczka.
A ile obejrzałem tego "zasranego sportu" przy domowej antenie, która teraz równie dobrze służy mi w Nie Naszym Mieszkaniu (Żona nie może tylko przechodzić przez pewne strefy mieszkania, gdy oglądam, ale wie o tym dobrze i pyta, czy teraz można, żeby akurat nie zrobić tego w momencie strzelania bramki lub jakiejś innej "napiętej" akcji; nie muszę chyba mówić, że tego problemu nie ma, gdy jestem sam w Metropolii, albo gdy Żona już lub jeszcze śpi).
Nic więc dziwnego, że w sierpniu tego roku, gdy ostatecznie opuszczałem Nasze Miasteczko, to ciężkie bydlę zapakowałem do Terenowego i przywiozłem do Naszej Wsi.
Stał sobie bezużyteczny czas jakiś w kącie opatulony folią, czyli w takim stanie, w jakim go przygotowałem do transportu, dopóki Żona nie wpadła na pomysł.
- Może byś go zawiózł do Nie Naszego Mieszkania? - Wtedy zrobilibyśmy podmiankę i z powrotem przywiózłbyś ten nasz nowy, zgrabny i lekki. - Postawilibyśmy go z powrotem koło kominka, bo tam by najmniej rzucał się swoją zimną cyfrowością w oczy. - A ta kolubryna niech by sobie stała w Nie Naszym Mieszkaniu, któremu to, w jego specyficznej estetyce, ani nie pomoże, ani nie zaszkodzi.

No i stał sobie ten kloc z boku przy ścianie opakowany w folię z ponad miesiąc. W międzyczasie Żona była kilka razy w Metropolii, ale jakoś tak się nie dało zrobić tej podmianki. Ja bywałem częściej, ale do głowy mi nawet nie przychodziło, aby imać się rozłączeń i podłączeń telewizorów, tym bardziej że jeden stał i działał. Programowo zresztą tego nie robię, bo wiem, że i tak by to nic nie dało.
W czasie tego pobytu zauważyłem jednak, nawet ja, że kolubryna nadal stoi pod ścianą, ale folię "ktoś" poodklejał i tak sobie smętnie na różne strony mieszkania, któremu, jak mówiłem, nic nie jest w stanie zaszkodzić, wisi. Nawet się zdziwiłem, bo nie byłem w stanie rozszyfrować idei postępowania Żony.
- A bo wiesz - z daleka odpowiedziała Żona - w końcu postanowiłam, jak byliśmy ostatnio razem,  telewizory podmienić. - I w trakcie rozpakowywania i odklejania folii uzmysłowiłam sobie, że to jest przecież bez sensu. - Bo jak sobie wyobraziłam, że ty będąc akurat sam w Nie Naszym Mieszkaniu usiłujesz bezskutecznie uruchomić to pudło i dostajesz, wzmocnionej względem standardowej, przedmeczowej histerii, to mi się odechciało. - Bo co z tego, że wszystko bym ci wytłumaczyła, zademonstrowała i byś sobie nawet zapisał, skoro potem w panice wydzwaniałbyś do mnie złorzecząc i klnąc. - Nawet z tym, który tu stoi i którego używasz przecież od kilku lat, masz problemy. - Vide wczorajsza sytuacja.

Więc dzisiaj go przywiozłem. Znowu stoi jak ten wyrzut sumienia. Tylko w innym miejscu, bardziej eksponowanym. Może przez to da się go szybciej podłączyć.

Te telewizory i inne przesłanki wyraźnie wskazują, że Żona szykuje się na święta.
Bo ustaliliśmy i zaplanowaliśmy, że spędzimy je w Naszej Wsi. Jako ostatnie.
Chcemy powtórzyć numer sprzed kilku lat. Wtedy zabezpieczyliśmy się w skromną ilość świątecznego jedzenia,  różne napoje, nawiozłem maksymalnie drewna i przez dwa dni nic nie robiąc, ale jednak robiąc sobie godzinne, dwugodzinne przerwy w oglądaniu, zaliczyliśmy wszystkie odcinki Kariery Nikodema Dyzmy (Twój idol - zawsze dodaje Żona).
A jeśli już o tym okresie mowa, to na sylwestra zaprosiliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera wraz z córkami. Na razie propozycję trawią.

Ten ostatni,  trzydniowy pobyt w Metropolii, można by powiedzieć, że był bez historii. Jakoś tak zwyczajnie zleciało. Nie żebym tęsknił za czymś wystrzałowym, ekstra, jakimś zamieszaniem, adrenaliną. Nie. Wręcz przeciwnie, nawet byłem zadowolony, bo wszystko szło niespiesznie i bezstresowo. Nawet wypocząłem.
Poczta Polska też nie była przecież niczym nadzwyczajnym. Dla mnie od dziesięcioleci to norma. Co z tego że nastał Internet, smsowe potwierdzenia, Bank Pocztowy i szereg "udogodnień". W psychice pracowników i w zarządzaniu nie zmieniło się nic. No może oprócz rosnących cen za usługi. Jest to druga po ZUSie instytucja do wystrzelenia w kosmos. I najlepiej poza orbitę ziemską, żeby nie spadł kiedyś jakiś odprysk - pocztometeor lub zusometeor. Mógłby poczynić niewyobrażalne szkody w przyszłości, gdyby "dotknął" kolejnych pokoleń niezwyczajnych takiego traktowania. Bo myślę, że jednak prędzej, czy później te instytucje muszą paść. Tylko szkoda, że ja tego nie doczekam i żal mi, że przyszłe pokolenia te NOWE, co powstanie po Poczcie Polskiej i po ZUSie, będą traktować jako normę, jako coś im należnego, istniejącego od zawsze.
Wystrzelić w kosmos, bo wskrzeszanie trupa nic nie da. To tak, jak z poważnym remontem domu. Każdy fachowiec, a to prosty murarz, a to cieśla, czy inny hydraulik powie, że bardziej opłaca się zburzyć i postawić dom od nowa. A tu premierzy, prezesi, ministrowie i różni doradcy tylko naprawiają i naprawiają biorąc za to przy okazji niebotyczne pieniądze.
I jak zwykle w tym wszystkim jest wyjątek - Nasza Wieś. Nie została zburzona, chociaż to by się bardziej opłaciło. A nie została, bo chcieliśmy zachować ducha miejsca. I w pełni się to udało.
Więc sami czytający przyznacie, że pozostawianie ducha Poczty Polskiej lub ZUSu w tych NOWYCH...No nie może mi to przejść przez klawiaturę.
Więc zburzyć! I wypalić żywym ogniem!

Wieczorem, gdy jak zwykle siedzieliśmy przy centralnym stole, przy którym koncentruje się nasze codzienne życie, zobaczyłem polecony list. Otwarty.
Listów poleconych nie lubię, jak i żadnych innych. Bo oznaczają jakiś problem lub zawracanie głowy. Stąd z Żoną cieszymy się, gdy wiejska skrzynka na listy stojąca przy głównej "szosie", 700 m od naszej sadyby, otwierana przez nas przy okazjonalnych przejazdach, jest pusta.
- A zapomniałam ci powiedzieć. -  spokojnie skomentowała moje zachowanie Żona, gdy w wyraźnych nerwach rzuciłem się na przesyłkę (doznałem chyba jakiegoś pocztowego skażenia, bo nie mogę używać normalnych słów, jak list). - Przyszedł list z KOWRu.
Jej spokojne zachowanie prawie mnie uspokoiło.
- Najpierw długo nie otwierałam, tylko pod nosem złorzeczyłam. - Bo wiadomo, za wcześnie aby to mogła być decyzja, więc na pewno, pomyślałam, chcą jeszcze jakichś uzupełnień, jakichś dodatkowych dokumentów. - Czyli kolejne zawracanie głowy. - Ale nie. - Zresztą sam zobacz.

List był od Dyrektora Generalnego Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (mój pierwszy, szybki wniosek: skoro ten jest generalny, to muszą być inni, niegeneralni, którzy mimo tej niegeralności na pewno też biorą niezłą kasę). Tytuł brzmiał: Zawiadomienie o wszczęciu postępowania administracyjnego i zebraniu materiału dowodowego w sprawie. Kolejne skojarzenie - jak jakieś prokuratorskie pismo.
Ale w treści były istotne dla nas komunikaty i informacje.
Pierwsza, że zawiadamiam o wszczęciu... na podstawie ukur (ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego - dop. mój)... na nabycie przez...(i tu dane Szweda - dop. mój) od Pani ( i tu dane Żony - dop. mój)... nieruchomości rolnej...
Druga, że Jednocześnie informuję, iż w przedmiotowej sprawie został zebrany materiał dowodowy, niezbędny do wydania merytorycznego rozstrzygnięcia. Czyli że, mówiąc ludzkim językiem, napaśli się (nomen omen) już do woli naszymi dokumentami i więcej nie potrzebują. Czyli że kolejnego zawracania głowy nie będzie.
Trzecia, że Po upływie tego terminu zostanie wydana decyzja w sprawie. Bo tekst jest obwarowany różnymi terminami, czyli krótko mówiąc święta na pewno spędzimy w Naszej Wsi, a nawet styczeń, może i luty. Może to i lepiej. Nowe życie rozpocznie się tak symbolicznie, wraz z wiosną.

Na końcu w piśmie Żonę nazywają Zbywcą, co oczywiście jest prawdą, ale wszędzie, a przede wszystkim u notariusza, jest Sprzedającą. Tylko że to słowo chyba źle się kojarzy Ośrodkowi i nieładnie pachnie zyskiem. A Ośrodek, jako  jedna z agend utworzonych przez obecny, czyli poprzedni rząd, co na jedno wychodzi, bo prezes jest jeden i ciągle ten sam, musi programowo być jak najdalej od takich niepopulistycznych skojarzeń.
Ale może Zbywca ma szersze znaczenie niż Sprzedający. Czepiam się.
Tak czy owak jednak Krajowy Ośrodek WSPARCIA Rolnictwa.


CZWARTEK (21.11)
No i miałem tak pięknie zaplanowany dzień.

Piękne trwało od 07.00, kiedy wstałem, do 11.00, kiedy przez okno ujrzałem zbliżającą się parę naszych młodych gości. A to połączone z ich niepewnymi i smutnymi minami nie wróżyło niczego dobrego.
To "niczego dobrego" okazało się wybijaniem wszystkiego, co usiłowali spłukać w sedesie w dolnej łazience. A hydrauliczno-ściekowy system był na tyle perfidny, że gdy chcieli się odciąć od dolnego sedesu i używali tego z górnej łazienki, to i tak w tym dolnym wybijało. No sytuacja poważna.
Pierwsze co, to poleciałem sprawdzić oczyszczalnię. Bo jeśli ona jest zatkana, to sprawa robi się globalna - dotyczy wszystkich, i gości, i nas. Ale nie, oczyszczalnia hulała niczym nówka.
Problem został więc zlokalizowany i ograniczony do tylko jednego sedesu, czyli, nomen omen, bułka z masłem.
- To przyznajcie się państwo, co tam wrzuciliście?! - rozpocząłem śledztwo. - Tylko proszę mówić prawdę, bo to i wam, i mnie wyjdzie na dobre. - Zaoszczędzi czasu, pracy i problemów. - Bo przecież oprócz was, nikogo spośród gości nie ma.
Zaklinali się na trzy cztery, że wrzucali tylko papier toaletowy.
- Tak, jak jest napisane w karcie gościa! - dodali pospiesznie.
Faktycznie, pomyślałem, chyba mówią prawdę, bo widziałem, że nawet mieli ją wydrukowaną, jak przyjechali. Nawet moje święte trasy dojazdowe też były wydrukowane, co u gości jest rzadkością.
Patrzyłem jednak na nich dalej badawczo wzrokiem policyjno-wojskowym.
- To ja się przyznam, że ten problem zaczął się w momencie, kiedy zwymiotowałem. - w końcu młody prawnik się zdecydował. - Chyba się czymś zatrułem. - A może to przez te lekarstwa? - pytająco spojrzał na partnerkę.
Nawet wykazałem zrozumienie, chociaż proces wymiotowania byłby bardziej dla mnie oczywisty, zrozumiały i do przyjęcia, gdyby był po jakimś sensownym nadużyciu. Ale gołym okiem, od samego początku, było widać, że oni nie z tych. Zresztą zawartość pustych opakowań szklanych w kuble, który przecież co jakiś czas sprzątam, przemawiał na ich korzyść. Nie było nawet butelek po piwie bezalkoholowym.
- To już państwo nigdy nas nie będziecie chcieli przyjąć? - zapytała skruszona młoda finansistka po wyznaniu partnera.
- E, nie. - powiedziałem z uśmiechem i ugodowo. - Przecież to się może każdemu zdarzyć. - A poza tym, ten incydent nie mógł doprowadzić do takiej blokady. - Co najwyżej mogło się tak niefortunnie zdarzyć, że postawił pan kropkę nad i, czyli że i tak, i tak za chwilę by się to przytkało.

Najpierw poszedłem po dwa druty i zacząłem nimi gmerać. Bezskutecznie. To poszedłem po dziesięciometrową spiralę i trzy deski. Deskami obstawiłem framugi drzwi, żeby w czasie kręcenia spirala ich nie zniszczyła. Coś jak z obkładaniem drzew deskami, żeby ich nie uszkodzić, np. ciężkim sprzętem budowlanym, w trakcie jakichś prac.
Młody prawnik stał na zewnątrz, bo spirala musiała być całkowicie rozwinięta i tworzyć w miarę linie prostą, i kręcił (nomen omen), a ja usiłowałem to gówno (nomen omen) wcisnąć do odpływu. Nie wchodziło, bo konstrukcja sedesu w jej części odpływowej była mocno zlabiryntowana (to dało mi wiele do myślenia o fizyce spływania gówna, bo przecież spływa, i o jego podatności, żeby nie powiedzieć giętkości, do spływania).
Nie było rady - trzeba było odkręcić dwie śruby mocujące sedes do podłogi, po czym odsunąć go, bo inaczej nie dałoby się zdjąć kolanka i dobrać się spiralą bezpośrednio do odpływowego otworu w podłodze.
Poszedłem po śrubokręt i nożyk. Nożykiem wyciąłem cały silikon, który ładnie wypełniał przestrzeń między dołem sedesu i podłogą jednocześnie go stabilizując i amortyzując ciężkie, czasami dodatkowo pośpieszne i gwałtowne naciski jakichś ciał, żebym mógł za chwilę swobodnie "przyklejony" do podłogi sedes przesunąć. Zacząłem odkręcać śruby. Jedna "puściła" bez problemu, a druga nie chciała. To poszedłem po klucz-grzechotkę, przyłożyłem odpowiednią siłę i...urwałem jej łeb (nomen omen). Można to było przewidzieć, skoro, siedząc w podłodze od 12 lat  skorodowała i się zapiekła. No, ale pierwsza tak nie zrobiła.
Specjalnie się tym nie przejąłem, bo przecież jedną śrubą też się da sedes do podłogi przytwierdzić.

Zaczęliśmy znowu wkręcać spiralę w otwór w podłodze. No tu już był duży postęp, bo za chwilę młody prawnik dotarł do mnie, a to znaczyło, że całe 10 m spirali weszło w rury. I nic. Charakterystyczna gówniana breja koloru mleczno-kawowego nadal nie schodziła. Trzeba było spiralę wykręcić.
- I pan to tak gołymi rękami?! - młoda finansistka patrząc co robię była wyraźnie wstrząśnięta. Na jej twarzy dominował charakterystyczny wyraz obrzydzenia.
- Proszę pani. - zacząłem dydaktycznie. - Rękawice w takiej sytuacji nie mają sensu, bo za chwilę nasiąkną, więc nie dość że od nich smród będzie bił niebotyczny, to... pracowała pani kiedyś w mokrych rękawicach?
I nie czekając na jej odpowiedź, z którą wyraźnie się nie spieszyła, dodałem:
- Poza tym w rękawice spirala będzie się wkręcać i nie ma się takiego czucia.
- Ale że też pan tak może...
- Proszę pani, ja jestem chemikiem. - Takie rzeczy w ogóle mnie nie biorą. - Co innego smród spalin, albo chmura tanich zapachów otaczająca jakąś wyfiokowaną kobietę, a jeszcze gorzej mężczyznę... - Natychmiast boli mnie głowa, bo tak reaguje mój organizm na zatrucie. - A tu same przyjemności - H2S, HCN, CH4, CO2 i inne.

Młody prawnik praktycznie się nie odzywał, tylko cały czas na jego twarzy tkwił taki delikatny zagadkowy uśmieszek, jakby nieobecności. Może sobie w myślach powtarzał łacińskie prawnicze sentencje, że Dura lex sed lex albo Nullum crimen sine lege, albo Lex retro non agit, albo najlepsze, uniwersalne, że Pecunia non olet (nomen omen).
Wybiłem go z tego stanu.
- Kręcimy ponownie!
I znowu nic. Młoda finansistka była wyraźnie załamana.
Nie wiem z jakiego powodu, ale nagle coś mnie tknęło i poleciałem do dwóch pustych apartamentów. Tam zacząłem spuszczać wodę, skąd się tylko dało, gdy nagle usłyszałem wrzask gości Puściło!
Przyleciałem z powrotem. Mleczno-kawowa breja zniknęła. To rurę odpływową spłukałem wodą z wiadra i było pięknie. 
- Jest tak czyściutko, tak krystalicznie, że teraz to aż się chce w tym grzebać. - uśmiałem się serdecznie uwagę kierując niby do młodego prawnika, ale kątem oka obserwowałem sadystycznie młodą finansistkę. Nie zawiodłem się.

Znowu mnie tknęło. Poleciałem do oczyszczalni. I oczywiście od razu było widać, że się przytyka. Widocznie ten glut, ten czop zdążył do niej dotrzeć i robił swoje.
- Nie przejmujcie się państwo. - Oczyszczalnię mam obcykaną i zrobię ją później. - Teraz muszę z powrotem przymocować sedes, żebyście mieli wreszcie spokój.
Za cholerę nie mogłem trafić z ocalałą śrubą w kołkowy otwór w podłodze. W końcu się poddałem.
Stwierdziłem, że zrobię mocowanie sedesu do podłogi, jak goście wyjadą, więc założyłem odpływowe kolanko i uruchomiłem spłuczkę. Między kolankiem a sedesem trysnęła fontanna wody. Nieszczelność. Znowu zdemontowałem kolanko, przeczyściłem, zamontowałem i spuściłem wodę. Fontanna. Za diabła nie mogłem uzyskać szczelności i za każdym razem z podłogi musiałem zbierać wodę, więc trwało to i trwało. W końcu udało mi się i kolanko, i odpływ pieprzonego sedesu ustawić w jednej osi, tak że uszczelka nie przepuszczała i z sedesu można było korzystać. Ale pod strachem bożym.
- Proszę siadać delikatnie, nie wiercić się i nie przekaszać, bo musi być w jednej osi! - Czyli krótko mówiąc lepiej korzystać z górnej łazienki - zakończyłem dwugodzinną epopeję.
Oboje młodzi, pomyślałem, więc mogą sobie pochodzić.
- Rozumiem, że pani teraz musi posprzątać po swojemu łazienkę, mimo że ją po sobie posprzątałem?
Milcząco i skwapliwie pokiwała głową i natychmiast rzuciła się do wiadra i do mopa, żeby zetrzeć wyimaginowane resztki brei. 

Po tym wszystkim przyjrzałem się oczyszczalni. O dziwo, nie wiedzieć kiedy, się odetkała. Ale ogólny jej stan był mocno podejrzany, więc stwierdziłem, że chcę mieć spokojne święta w Naszej Wsi i zabrałem się do roboty. Odpakowałem z zimowych, anty-mrozowych osłon zewnętrzne krany, zmontowałem węże i zacząłem wodą pod ciśnieniem czyścić. Odzyskała blask i krystaliczność. Potem wszystko na zimę zwinąłem z powrotem.

Przez te trzy godziny nieźle dostałem w dupę, a konkretnie w krzyże. Bo sporo się nagimnastykowałem. Stąd nie byłem wieczorem głodny, zwłaszcza, że przez ten sedes solidny, codzienny i powtarzający się posiłek - trzy sadzone jaja na boczku, w to rzucona cukinia, pomidory i kiszony ogórek, wszystko obficie polane tabasco pepper sauce, zacząłem jeść dopiero o 14.00.
Więc później po zrobieniu oczyszczalni, naniesieniu drewna i zrobieniu dziesiątków dupereli, miałem już tylko ochotę na Pilsnera Urquella. Żona wiedząc o tym przygotowała nawet mój ulubiony kufelek, żeby sobie stał i czekał.
Zrobiło się późno, a ja nadal twierdziłem, że nie jestem głodny, co tylko potwierdzało, że coś się ze mną dzieje. Blisko trzy lata piję kawę bez cukru, ponad pół roku nie jem pieczywa, a teraz odmawiam mięsa. Wyraźnie mutuję. Żeby mi to nie przeszło na Pilsnera Urquella...

- O! - ucieszyła się Żona. - Nawet nie wiem, jak to skomentować. - dodała z uśmiechem. - Bo jak mówię głupi, to się denerwujesz. - A tutaj mogłabym powiedzieć mądry, ale wiem, że też nie będziesz zadowolony. Bo mądry w prostym, twoim przełożeniu oznacza starszy, a ty starszy nie chcesz być. - I tak źle, i tak niedobrze.
Trudno odmówić logiki temu wywodowi.

PIĄTEK (22.11)
No i młodzi zastosowali się do moich wskazówek.

Na wspólnym porannym spacerze z naszymi psami wyznali, że dolny sedes omijają szerokim łukiem bojąc się go nawet delikatnie szturchnąć, bo się może przekosić, i korzystają z górnego. "Za to" bez problemów grzeją kozą, a potrawy gotują sobie na kuchni opalanej drewnem, z czego są bardzo dumni.
Dura lex sed lex!

Dzień zapowiadał się spokojnie, tylko skąd się wzięło przysłowie Nie chwal dnia przed zachodem słońca ?
Z Żoną przygotowaliśmy dwa apartamenty, w tym jeden dla Helowców.
Oczywiście, że się cieszyliśmy na ich przyjazd. Ale to nie była główna kategoria naszych uczuć. Główną można by określić następująco: Oczywiście, że się cieszyliśmy, że się udało.  Bo mogło być różnie, ale sprawy przybrały pozytywny obrót.
Z Helowcami widzieliśmy się ostatni raz w HeloWsi, 20. lipca, a więc ponad 4 miesiące temu. Szmat czasu biorąc pod uwagę, że w różnych konfiguracjach przez ten okres byliśmy od siebie oddaleni raptem między 40. minutami a godziną i 40. minutami drogi. Więc śmieszna odległość. Ale przez ten czas działo się, i u nich, i u nas. Przy czym u nich, cytując Mleczkę, na poważnie, a u nas na jaja.
Hel i Hela przez ten okres wiele przeżyli, zwłaszcza Hel, nomen omen. Każde z nich inaczej, siłą rzeczy, przeszło tę drogę, a jednocześnie przeszli ją jako Helowcy, i być może właśnie ten ostatni sposób pozwolił im przetrwać.
Przez ten długi okres walczyli z chorobą Hela. Niezliczona ilość wizyt u lekarzy, dietetyków, badań takich i owakich, obecności na pogotowiach ratunkowych i w szpitalach, nawet wizyta u szamana-uzdrowiciela. W końcu operacja w Stolicy i wycięcie trzustki i śledziony.
Hel schudł 15 kg, więc nic dziwnego, że na moje smsowe zapytanie, czy rozpalić również w kuchni odpowiedział Byloby milo. Ja przez swoj niedobor wagi jestem teraz zmarzluchem :( (pis.oryg.).
Więc tak nahajcowałem, że nikt z wyjątkiem Hela, gdy w końcu przyjechali, nie mógł w apartamencie wytrzymać.
- Nie ma mnie co grzać, chociaż przytyłem już 1,5 kg. - oświadczył.

Ale tuż przed ich przyjazdem przyszedł mms od Nauczyciela Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Z pozytywnym nastawieniem, że wreszcie przysłał to, o co go przez trzy miesiące prosiłem, odczytałem wiadomość. I długo nie docierało do mnie i nie wierzyłem własnym oczom. Ujrzałem zwolnienie lekarskie do 3. stycznia z dopiskiem Miłej lektury.
Mocno mnie to skołowało. Bo jak to? - Przecież już jutro, w sobotę, a potem w niedzielę, ma zajęcia! - A potem za tydzień, w kolejny weekend.
Wcale nie wpadłem w panikę. I muszę powiedzieć, że ten stan ostatnio u siebie obserwuję w sytuacjach trudnych lub krytycznych z dużą satysfakcją. Może to dzięki temu, że nie jem pieczywa, albo, że nie słodzę kawy? I wcale nie robię jaj. Wręcz przeciwnie, jestem w stanie usłyszeć Żonę i jej jedno z twierdzeń, że są to naczynia połączone.
Wzmocniłem się, za radą Żony [sic!], trzema kieliszkami orzechówki, której nieprzebrane ilości zrobiłem trzy lata temu i która dzięki temu okresowi pięknie się zmacerowała, i zabrałem się do roboty.
Skontaktowałem się z trzema nauczycielami, a wymagało to kilku zwrotnych połączeń i smsów, i w efekcie spieprzyłem im sobotnio-niedzielne życie rodzinno-towarzyskie, czyli że zgodzili się na proponowane przeze mnie zastępstwa. A potem, też po kilku połączeniach, umówiłem się na poniedziałek w Szkole z dwoma "obcymi" fotografami, kandydatami do współpracy.
Nawet po tym wszystkim jeszcze bardziej się uspokoiłem, ale przyjazd Helowców spowodował, że wszystko musiało się z nas wylać. Więc do 23.30 nie gadaliśmy o niczym innym.
Nienawidzę Szkoły!

Hel, od kiedy go znamy, był zawsze szczupły i żylasty. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, że jego imiennik, Po Morzach Pływający, jest taki sam, tylko niższy. Taki specyficzny sznyt faceta.
Ale wyglądu Hela teraz nie określiłbym mianem chudy, tylko raczej wszedłbym w opis jego stanu - chudyzm. Trend na szczęście jest dobry, bo apetyt ma trzy razy większy niż ja, więc niedługo powinien być szczupły, a potem szczupły i żylasty, i stać się z wyglądu z powrotem Helem. Natomiast psychika, jak sam twierdził, jest nieodwracalnie zmieniona z powodu przeżyć, których doznał. To widać, ale nam to jakoś specjalnie nie przeszkadzało i przeszkadzać nie będzie, bo jednak fundamentalnie pozostał tym samym Helem.

Helowcy przyjechali z dwoma swoimi psami, z powodu których kiedyś się poznali i pobrali, ale dodatkowo z królikiem Angusem. Królik został stosunkowo niedawno zaadoptowany z jakiegoś sierocińca, a podstawowym warunkiem jego przyjęcia do domu i do rodziny było wcześniejsze oswojenie się z psami.
Angus, jak się bardzo szybko okazało, był oswojony i to aż w nadmiarze.
Nic nie robił sobie z obecności psów (mogliśmy to stwierdzić w Naszej Wsi na własne oczy), od razu zaanektował teren i miski, w tym psie, a te łabzęgi nie potrafiły ustawić go do pionu i zachowywały się (zresztą do tej pory też) jak pierdoły, albo bezskutecznie poszczekując, albo patrząc bezradnie, co on wyprawia. W jednym tylko przypadku dają jako taki odpór, kiedy Angus kicając, jak to królik, wybierze sobie trajektorię do kicania, na której leży jeden ze śpiących i zrelaksowanych w swoim domu i w swoim legowisku pies. Śpiące psie ciało traktuje jako element do jednego kicnięcia i do odbicia się do dalszego, więc nic dziwnego, że tak wyrwany ze snu pies drze mordę. I tyle.
Zabić gnoja!
A skąd się wzięło imię Angus?
Nie pytałem, ale mogę dociekać. Otóż pierwsze źródło mówi, że Angus to szkockie imię męskie. Drugiego źródłosłowu nie chcę rozwijać, bo po pierwsze Angus jest fajny i hecny gość, a po drugie szkoda mi Heli, która po tych wszystkich przeżyciach jest szczególnie wrażliwa. A Angusa wyraźnie pokochała i mu matkuje. Powiem tylko tyle, że w kontekście zbliżających się świąt przypomniał mi się jeden rysunek Mleczki, który kiedyś cytowałem - po lewej stronie siedzi wróżka wpatrzona w kulę, a po prawej co nieco wystraszony zając, albo królik (jeden pies), a nad nimi napis w chmurce - Niedobrze, widzę patelnie i buraczki.

SOBOTA (23.11)
No i wstałem o 06.00 i pojechałem do Metropolii.

Gasić w Szkole potencjalne zarzewia pożarów.
Ale zarzewi nie było.
Wszystkie rozmowy ze słuchaczami i z wykładowcami przebiegły rzeczowo, ze zrozumieniem całej sytuacji i niezamierzonego lekkiego zamętu, z humorem i sympatią.
Do Naszej Wsi wracałem na skrzydłach.
Uwielbiam Szkołę!

Wieczorem przyszli do nas Helowcy.
Ledwo weszli, a Heli od razu wpadł w ręce album, który pod koniec sierpnia zostawił nam na pożegnanie Ten Który Dba O Auto (ma drugi egzemplarz i jesteśmy umówieni, na razie bez terminu, na spotkanie i na wymianę dedykacji; też się nie widzieliśmy ze cztery miesiące).
Album jest bez tytułu, ale mógłbym mu nadać w imieniu Tego Który Dba O Auto tytuł Moje dwuletnie obcowanie z Naszą Wsią. Są tam piękne zdjęcia, ale przede wszystkim specyficzne patrzenie autora. Takie, o które byśmy go nigdy nie podejrzewali, boć przecież to inżynier, na dodatek mechanik. Ale może coś w tym jest, skoro nasz Budzący Zaufanie Głos, inżynier elektromechanik z Uzdrowiska, maluje olejne obrazy (jeden nawet chciałbym wymienić na jakąś fotografię).
Wtedy w sierpniu, rozpatrując rzecz po inżyniersku, mój mózg musiał ostro walczyć sam ze sobą.
Bo ledwo obejrzałem kilka zdjęć, a już debil wymyślił i nakazał bez mojej woli produkcję jakiegoś płynu w gruczołach ...łzowych (nazwa nie chciała mi przejść przez klawiaturę), który usiłował wylać się na twarz. Więc ostatkiem woli i męską siłą nakazałem temu debilowi, żeby się opanował i wycofał, co poskutkowało tym, że nie wyprodukował tyle płynu, ile zamierzał. A z tym, co już zdążył wytworzyć, zanim przy mojej pomocy się opamiętał, łatwo sobie poradziłem. Płyn odpowiednimi kanalikami wprowadziłem do wewnątrz, żeby Żona nie widziała, i tylko trochę i dyskretnie musiałem pociągnąć nosem i pochrząkać.
Pomny tamtych doświadczeń albumu nie obejrzałem do tej pory. Chyba to zrobię, a i to nie od razu, gdy Naszą Wieś opuścimy na zawsze. Bezpiecznie będzie i bez obciachu, gdy upłynie trochę czasu i nabiorę dystansu. Ale na wszelki wypadek pierwsze dogłębne oglądanie zrobię sam, może przy Pilsnerze Urquellu.

Ale Hela jest kobietą. Więc po kilku zdjęciach ją zadławiło. Tylko od czasu do czasu dawała radę wykrztusić z siebie, żebyśmy jej wybaczyli, bo po tych ostatnich przeżyciach jest rozchwiana emocjonalnie i przepraszam, naprawdę... Wybaczać nie było czego i wszystko doskonale rozumieliśmy. Tylko ja, jako chłop, miałem problemy ze sobą, bo nie wiedziałem, jak przy "obcej" babie reagować, więc na wszelki wypadek milczałem i czekałem, aż przejdzie. I oczywiście przeszło.
"Łatwiej" jest w podobnych razach z Żoną, gdy w typowy dla kobiet sposób rozładowuje swoje emocje. Mogę ją pocieszać werbalnie, albo werbalnie i jednocześnie cieleśnie przytulając ją do siebie, albo uciekać w milczenie i przeczekanie, czasami z trudem ukrywaną irytacją, albo uciekać dosłownie z domu na kilka minut, żeby nie być świadkiem jej chwilowej słabości i  jej nie drażnić swoją osobą. Bo zdaję sobie sprawę, że nie jest to dla niej komfortowa sytuacja.
Gdy tak sobie to na chłodno przeanalizowałem, to doszedłem do wniosku, że wspólnym mianownikiem dla zachowań mężczyzny jest cierpliwość i empatia. Cierpliwość przez te lata wypracowałem na jakieś 80%, empatię na 60. I tak nieźle, jeśli sięgnę do mnie samego sprzed dwudziestu-piętnastu lat.

NIEDZIELA (24.11) 
No i rano znowu gościliśmy Helowców.

Na śniadaniu. Trzeba było nadrobić te cztery miesiące.
Hel wyraźnie dochodzi do siebie. Bo nie dość, że je za trzech, to jeszcze zwrócił mi uwagę a propos mojego ostatniego wpisu blogowego. Interesuje się przede wszystkim muzyką i książką, ale i filmem też, więc stwierdził:
- Ale tę propozycję zagrania w "zachodnim" filmie Himilsbach otrzymał nie od Spielberga, który w owym czasie mógł chodzić w pieluszkach, tylko od Sama Peckinpaha. - Bo i wygląd i głos Himilsbacha bardzo mu pasowały.
Czy ja mogę to podważać?

Po południu Helowcy wyjechali.
Czy mogło się to odbyć spokojnie i "normalnie"? Nie.
Helę znowu złapało. Bo ubzdurali sobie, że to już ostatni raz. Pokochali Naszą Wieś, ale to chyba nie jest właściwe określenie. Poczuli jej magię, w nią wstąpili i do tej pory w niej tkwią.
I nie pomagały tłumaczenia, że przecież przyjedziecie, bo będziemy jeszcze w styczniu, a nawet w lutym.
- A nawet jak nas tu nie będzie, to będziecie mogli przyjeżdżać, bo Szwed będzie wszystko prowadził tak samo. - staraliśmy się ich sensownie pocieszyć.
- Tak, tak - kiwali zgodnie głowami - ale bez was to już nie będzie to samo!
Czy można z tym dyskutować, zwłaszcza że mają rację.
My teraz, gdy zobaczyliśmy Hela i widzimy jak idzie ku poprawie, i jak zobaczyliśmy rozedrganą Helę, przestaliśmy się praktycznie martwić o niego, a zaczęliśmy o nią.
Byleby tylko posłuchała Żony i nie poleciała do lekarza po jakieś tabletki! Czas i zbawcza codzienność zrobią swoje.

PONIEDZIAŁEK (25.11)
No i raniutko wyjechałem do Metropolii.

Na trzy dni.
Najważniejszym elementem dzisiejszego dnia były spotkania z dwoma kandydatami do współpracy.
Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby jednocześnie, i to u obu, zagrały pozytywnie warunki finansowe, czasowe, merytoryczne, organizacyjne i logistyczne. I żeby obie strony były zainteresowane i po rozmowach w 100%. zadowolone.
Kocham Szkołę.

Wieczorem zadzwonił Syn. Ot tak, żeby pogadać.
Okazuje się, że  w najbliższym czasie "grożą" mu trzy prace. Nie może być normalnie, jakoś tak pośrodku, wyważone. Ale jednak lepiej trzy niż żadna - są pozytywne emocje.
A Wnuk-I z chemią na razie wymiękł. Więc chyba nie jest tak źle, skoro egzamin miał zdawać dzisiaj i wcześniej w ogóle się tym terminem nie przejmował i chojrakował. Ale jak się zorientował, że dopiero przerobił połowę książki, to egzamin przełożył na grudzień. Mądry.
Syn mi doniósł, że Wnuki tęsknią za środami z dziadkiem, czytaj za bułkami. Też to lubiłem, kiedy w środy po krav madze ich odbierałem i jechaliśmy do Biedry. Każdy wybierał, co chciał, a potem następowało długie i skupione milczenie w drodze do domu. W tle ewentualnie mógł lecieć ulubiony Trupek z płyty Matka, Syn, Bóg Waglewskiego, Fisza Emade, którą to płytę, dzięki dziadkowi i krav madze, znają na pamięć. Nie chcieli tylko słuchać Matki. Odbierali ją właściwie - przerażała ich.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał dwa smsy.

poniedziałek, 18 listopada 2019

18.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 350 dni.

ŚRODA (13.11)
No i w Święto Narodowe, jak wspomniałem, byliśmy z zaległą wizytą.

U Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera.
Chciałem grubo wcześniej, jeszcze przed południem, zamówić taksówkę na 16.30 (wizyta była umówiona na 17.00) do Nie Naszego Mieszkania, ale cyborgowy kobiecy głos z zaprzyjaźnionej korporacji taksówkowej informował, że z powodu dużej liczby zgłoszeń przez dwie najbliższe godziny zlecenia terminowe nie będą realizowane.
To zadzwoniłem za dwie godziny, a potem jeszcze za dwie, by za każdym razem usłyszeć ten sam cyborgowy komunikat. W końcu zadzwoniłem i połączyłem się z "normalną" operatorką, która mnie poinformowała, że należy zadzwonić mniej więcej pół godziny przed planowanym wyjazdem i wtedy zamówić taksówkę. To zadzwoniłem o 16.30, który to moment stanowił szczególny przypadek  "mniej więcej".  Mężczyzna wypytał mnie, dokąd będzie kurs i poinformował, że taksówka podjedzie za 30-35 minut.
Wyszedłem z Sunią na spacer, bo następna taka okazja mogła się jej przydarzyć za 5-6 godzin. Za jakieś piętnaście minut zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, jestem już na miejscu.  - odezwał się męski głos.
- Dziękuję. - odpowiedziałem. - Będę za 8 minut
- Ale to nie jest zlecenie terminowe. - odparł taksówkarz, czym natychmiast mi podpadł.
- Wiem, ale pan w centrali mnie poinformował, że taksówka będzie za 30-35 minut, więc wyszedłem z psem na spacer.
- Aha. - odparł. - Ok. - To ja czekam.
Byłem za 8 minut.
- Dzień dobry. - odezwałem się na wejściu. - Musimy jeszcze chwilę poczekać na żonę.
Takie moje częste sformułowanie na "dzień dobry" zawsze spotyka się ze zrozumieniem i akceptacją.
- A dokąd będzie kurs?
- Do... i tu podałem miejscowość.
Bo trzeba wyjaśnić, że Skrycie Wkurwiona i Kolega Inżynier mieszkają poza Metropolią, w sąsiedniej gminie. I tak dobrze, że w tym samym powiecie.
Taksówkarz, siwowłosy, o lekko niechlujnej, rozwichrzonej fryzurze i w wieku mniej więcej moim, może trochę młodszy, czym podpadł mi po raz drugi, dziad pieprzony, odezwał się znowu po pół minucie.
- A dokładnie to dokąd? - widocznie przetrawił pierwszą informację.
- Będzie takie osiedle po prawej stronie przy Biedronce. - A zjazd z głównej będzie za Biedronką. - Mogę pana pokierować. - Oczywiście, jeśli pan sobie życzy. - zreflektowałem się.
Wiadomo, ludzie, w tym taksówkarze, są różni.
Zapadła kompletna cisza, zero reakcji. Ok. - pomyślałem sobie.
Ruszyliśmy. Za jakieś 30 minut minęliśmy Biedronkę, którą ledwo dostrzegłem w tych ciemnościach, bo w Święto Narodowe wszelka iluminacja była nieczynna (wiadomo - kapitał portugalski), ale spokojnie nie reagowałem. Gdy jednak prawie opuszczaliśmy granicę powiatu i groził nam wjazd do sąsiedniego województwa, musiałem.
- Ale Biedronkę już dawno pan przejechał (nomen omen - dop. mój).
- Zawracać?! - niezrażony zapytał.
- Taaak! - chyba się lekko wydarłem. - Ale uprzedzam, że z tego kierunku, to mogę nie wiedzieć, jak przed Biedronką skręcić.
- To zjazd jest za Biedronką, czy przed Biedronką. - zapytał dziad pieprzony.
- JAK JEDZIEMY Z TEJ STRONY, TO JEST PRZED BIEDRONKĄ PO LEWEJ STRONIE, A JAK JECHALIŚMY Z METROPOLII, TO BYŁ ZA BIEDRONKĄ PO PRAWEJ STRONIE!
Milczenie.
- Już pan przejechał Biedronkę. - poinformowałem za chwilę ze ściśniętymi zębami.
- Zawracać?!
- Taaak!!!
Napiwku nie dałem. Dziad pieprzony!
W tym wszystkim najciekawsze było to, że na miejscu stawiliśmy się punktualnie.

Dziewczyny, Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl, jak zwykle schowały się przed wujkiem. Więc jak zwykle trzeba było je szukać, potem gonić, szarpać i tarmosić przy ogólnych piskach i wrzaskach. No i z tym zaczął się chyba problem. Bo dziewięcioletni Krawacik.pl to jeszcze dzieciuch, więc i gonić, i szarpać, i tarmosić można. Ale jedenastoletni Stefan Kot Biznesu jakoś tak niespodziewanie dojrzał i widać, że to już dziewczyna z zalążkami i elementami kobiety. Więc jakoś mi tak gonić, szarpać i tarmosić niezwyczajnie. Oczywiście nadal jest dzieckiem, ale ten sposób wypowiadania się, gestykulacji, mimika i pewna zalotność, no wprost baba. Jak ją porównuję do mojego trzynastoletniego Wnuka-I, to przepaść.

U rodziny naszych gospodarzy prawie nihil novi. Prawie.
Okazało się, że wieloletnie auto, daewoo espero, które od wieków kojarzyło się nam z Kolegą Inżynierem i które było do niego "przywiązane", i którym nawet wspólnie jeździliśmy po Polsce zanim nastała Skrycie Wkurwiona, doczekało swoich dni. A konkretnie czeka na osiedlowym parkingu na  złomiarza, który ma je odebrać być może za przysłowiową stówę.
Tak się pechowo złożyło, że w ostatnich chwilach jego chwalebnego życia, kierowała nim Skrycie Wkurwiona, która właśnie mknęła eską do Metropolii wioząc swoją matkę i dwie małolaty, gdy poszedł pasek rozrządu. Diagnoza oczywiście pojawiła się znacznie później, a w tamtej chwili auto nagle zgasło, cudem się dało je przesterować na wąski pas pobocza, na tyle wąski, że śmigające TIRy prawie ocierały się o zdechlaka i falą powietrzną powodowały, niczym tsunami, że miotało nim na wszystkie strony. Matka zaczęła szlochać łapiąc się za głowę O Boże, o Boże, co my teraz zrobimy?!, małolaty doznały szoku i milczały, chyba, a Skrycie Wkurwiona była bliska płaczu, bo starała się siebie na tej esce zlokalizować, żeby określić swoje położenie dla męża i dla pomocy drogowej, a kompletnie nie wiedziała, gdzie jest, w tym sensie, że wymagana była precyzja co do kilometra. W końcu przytomny gość z pomocy drogowej słysząc to co słyszał, czyli ogólną histerię, kazał Skrycie Wkurwionej wysiąść z auta, podejść do najbliższego słupka i odczytać kilometry. Więc szła biedna w tym TIRowym tornado żegnając się z życiem, ale ta ryzykowna eskapada poskutkowała tym, że namierzyli ją i mąż, i ten facet z pomocy.
Pierwszy dotarł facet. Ciekawe? Mąż jadąc przeciwną nitką eski widział tylko, jak jego ukochane auto ładowane jest na lawetę, zdążył dojechać do najbliższego ślimaka, zawrócić, zabrać rozhisteryzowaną teściową i córki, i nawet specjalnie nie widział się z żoną, bo nie czekając ani chwili pojechała w siną dal z laweciarzem.
- Wiecie - opowiadała - że facet działał na mnie kojąco. - Rozmawialiśmy sobie i wszystkie nerwy mi odeszły.
Może to dlatego, że gość był, według Skrycie Wkurwionej, kurduplem, a taki, vide ja, musi nadrobić gadką. A to jej w tamtej chwili było najbardziej potrzebne. Poza tym gość był niezwykle szybki, bo gdy Kolega Inżynier dojechał do domu, to zdechlak stał już na osiedlowym parkingu, a po laweciarzu nie było śladu. Co w szczegółach działo się po drodze? O tym kroniki milczą i cały powrót owiany jest mgłą tajemnicy.
Czy samochodowa epopeja na tym się zakończyła? Otóż nie. Bo gospodarze z racji dojeżdżania do pracy w Metropolii muszą mieć dwa auta. I tu ich relacje w sprawie znalezienia i kupna jakiegoś sensownego używanego się rozmijały. Bo Skrycie Wkurwiona twierdziła, że ten problem został przerzucony na nią przez męża, a ona przecież się na tym nie zna, a Kolega Inżynier w tej sprawie specjalnie się nie odzywał, tylko dziwnie się uśmiechał, więc za cholerę nie można było dojść prawdy.

W tych dywagacjach nagle zrobiłem się głodny.
- A nie zrobiłabyś jakiejś takiej potrawy - zwróciłem się do Skrycie Wkurwionej - na przykład kawałek wędlinki, do tego kilka plasterków sera, może jakiś pomidor lub sałata...
Słuchała cierpliwie, aż się wyprztykam z pomysłami.
- A nie zjedlibyście czegoś na ciepło? - zapytała.
- Ależ oczywiście! - szybko odparłem.
Mam tak, że na ciepło, to ja zawsze.
- A co by to miało być? - zapytałem niepewnie.
- Szakszuka.
- No nie, nie wierzę własnym uszom. - wydarłem się z aplauzem pomieszanym z niedowierzaniem. Ostatni raz szakszukę jedliśmy w wakacje, codziennie w Zamościu na śniadanie. Ale gdzie Zamość, a gdzie Metropolia, zwłaszcza że to nawet nie sąsiednia gmina.
Była pyszna i jedliśmy z Żoną na wyścigi.
Gdy się żegnaliśmy, Skrycie Wkurwiona, jako babka bardzo wysoka, jak zwykle musiała się do mnie mocno nachylić. A wiem, że ma problemy z kręgosłupem.
Ciekawe, jak było z tamtym kurduplem?

Wracaliśmy taksówką. Młody gość, kumaty, wszystko wiedział.
Pieprzyć więc starych dziamdziaków!
- No i tak. - podsumowała wizytę Żona już w Nie Naszym Mieszkaniu. - I kolejny raz przedstawiliśmy Skrycie Wkurwionej i Koledze Inżynierowi telenowelę, tym razem odcinek 76. - Że też oni w tych naszych wariactwach się orientują i są na bieżąco...

We wtorek znowu w związku z chemią miałem gościć w szkole Wnuka-I i Wnuka-II.
Tym razem do tej wizyty przygotowałem się profesjonalnie. Do południa obdzwoniłem z osiem czy dziewięć kawiarni zacząwszy oczywiście od tej z ostatniego naszego wspólnego z wnukami, dla mnie niefortunnego, pobytu zadając miłym Głoso(!)m proste pytanie.
- Czy macie państwo lody waniliowe?
Część Głosów nie miała, więc odpadała w przedbiegach, w tym ten mój ostatni.
Te, które radosnym i pewnym głosem deklarowały, że mają, otrzymywały następne pytanie.
- A czy macie państwo posypkę z bakalii, no rodzynki, orzechy...
Zostały tylko dwa, przy czym jeden wyłożył się na polewie z adwokatu. Nie miał.
Z tym, który przeszedł eliminacje i dotarł do finału umówiłem się, że będę u państwa z dwoma wnukami około 18.00.
Wnuki miały być o 15.30. Półtorej godziny lekcji (dwie godziny lekcyjne) i potem zaplanowałem spokojny wypad na lody. O 15.39 otrzymałem od Synowej smsa, że Raczej nam zejdzie dłużej, bo od kilku minut korek się nie przesunął. A o ok. 16.00 zadzwoniła:
- Zjechałam między jakieś zabudowania, bo tam dalej nie było sensu stać i czy możesz po nas wyjechać?
Długo ustalaliśmy, gdzie też ona może być. Ciemno, zimno, lał deszcz.
- Jadę, ale nigdzie się nie ruszaj. - Spróbuję cię znaleźć.
To mi jeszcze wysłała pomocniczego smsa - to się chyba nazywa zrzut z ekranu, taki screen z Google Maps, z komentarzem Ta niebieska kropka z cieniem to my.
Znalazłem ich dość szybko bez tej pieprzonej kropki, z cieniem zwłaszcza.
Kazałem Synowej bezwzględnie zawracać, objechać pół Metropolii, bo i tak będzie się jej to opłacało, a sam z wnukami wróciłem do Szkoły.
Wyjechaliśmy o 18.00, więc lody jasny szlag trafił, bo na 20.00 mieliśmy być po Syna u niego, w pizzerii, a portier ostrzegł nas, że jest prawdziwy armagedon. Sprzątaczka, która dojeżdża normalnie do pracy 15 minut, jechała dwie godziny, a kurier do tej pory nie dojechał z przesyłkami, chociaż dzwonił ze dwie godziny temu. Pojechałem więc śladem Synowej.
Żeby chłopakom zrekompensować brak lodów, wpadliśmy do Biedry. Oni już w takich razach są obcykani z dziadkiem, więc sobie wybrali po dwie bułki i nawet wybrali pozostałym braciom.
Syna odebrałem po 20.00, zawiozłem ich do domu, nawet nie wchodziłem do środka i natychmiast wracałem do Nie Naszego Mieszkania modląc się, żeby już znaleźć się w łóżku.
A tu trzeba było jeszcze wypić dwa kielichy Luksusowej, bo od tego zimna i deszczu niebezpiecznie przemarzłem, nałykać się witaminy C, przepłukać gardło wodą z solą i zrobić to wszystko, co się robi przed snem.
Zasypiając rozmyślałem: A tyle się nadzwoniłem po kawiarniach. I z jednym sympatycznym Głosem nawet się umówiłem. Taki stary ciul, zawracacz głowy. Nie cierpię takich.

Dzisiaj Po Morzach Pływający napisał, po przeczytaniu poprzedniego wpisu, że ...i w końcu mnie dopadłeś....Może kiedyś coś zacznę, ale muszę do tego dorosnąć...
I tu jedna uwaga - latka lecą i można nie zdążyć. Więc może jednak...
Sumarycznie: został przeze mnie rozszyfrowany, czyli używając adekwatnej morskiej nomenklatury, trafiony i zatopiony.

Choróbsko mnie jednak nie dopadło. Metody moje (Luksusowa) i Żony (reszta) skutecznie zapobiegły. Więc po fajnym szkolnym dniu (nadal kocham Szkołę) mogliśmy wracać do Naszej Wsi. Po pięciu dniach nieobecności, w ciemnościach, zimnie i deszczu otwieraliśmy dom. W środku +14 st. C, a w sypialni nawet +13. Ale co to dla nas?! Co to było wobec Dzikości Serca, do której kiedyś przyjechaliśmy zimą, gdy panował mróz -20 st. C. W środku w domu było -9, a w piwnicy równe 0. Żona wówczas stwierdziła, że nie wychodzi z piwnicy i tam zostaje. Bodajże o tym pisałem.
W Naszej Wsi rozpaliliśmy i gdy kładliśmy się spać, w sypialni udało się nabić temperaturę nawet do 20 st., a w kuchenno-stołowym do 19. I to wszystko w ciągu czterech godzin.
- A wiesz, co zaobserwowałam? - Że w takiej wychłodzonej sytuacji,  jak się zamknie drzwi do górnej łazienki, to sypialnia znacznie szybciej się nagrzewa. - To może poszedłbyś na górę, przymknął drzwi i włączył piecyk w łazience, żeby jednak tam też skądś się brało ciepło.

Jak tworzyliśmy Naszą Wieś, założyliśmy, że podstawowym źródłem ciepła będą koza - w naszej prywatnej części domu, kuchnio-piec - w części kuchenno-stołowej i otwarty kominek - w części domu zwanej Chłodem Zamku. Wszystko oczywiście opalane drewnem. Ze względu jednak na nasz nomadyzm i częste wyjazdy wszędzie, we wszystkich pomieszczeniach, zamontowaliśmy przy ścianach takie płaskie, estetyczne, elektryczne, francuskie grzejniki, z wyjątkiem dolnej łazienki, gdzie funkcjonuje elektryczne ogrzewanie podłogowe. Wszystko tak na wszelki wypadek, gdyby były mrozy i trzeba byłoby podtrzymywać temperaturę w domu na poziomie, np. +10 st. C.
Ale potem życie potoczyło się swoją drogą. Najpierw, w czasie gdy wyjeżdżaliśmy, mieszkali u nas i  wszystkim się opiekowali Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof, potem Q-Gospodyni, a ostatnie dwa lata Szamanka i Ten Który Dba o Auto. I francuskie grzejniki okazały się zbędne z wyjątkiem jednego małego w moim gabinecie, gdzie dla skupienia się nad sprawami ważnymi często się zamykałem i musiałem mieć ciepło, i drugiego w górnej łazience właśnie.

Poszedłem na górę, pokrętełko wyskalowane od 0 (śnieżynka-podtrzymywanie grzania) do 7 (maksimum) nastawiłem na 5 i zadowolony zszedłem na dół.
- Włączyłeś? - upewniała się Żona.
Potaknąłem głową.
Za jakiś czas wróciłem na górę, żeby już zmniejszyć grzanie, bo z doświadczenia wiem, że te grzejniki bardzo szybko stawały się gorące. Był nadal lodowaty. To zacząłem kręcić pokrętełkiem w lewo i w prawo dusząc przekleństwa To francuskie gówno! Merde! I nic. Cienia ciepła.
Poszedłem  po dwie rzeczy - po rozum do głowy i po probówkę, bo wykoncypowałem, że może w gniazdku nie być z jakichś powodów (bo przecież nie mieszkaliśmy dwa lata) prądu, a przecież podstawowa zasada, aby urządzenia elektryczne działały brzmi: Trzeba dostarczyć im prądu.
- A włączyłeś do prądu? - znowu zapytała Żona.
Idąc do warsztatu byłem w stanie jedynie wydobyć z siebie wzgardliwe pfff!
Prąd w gniazdku był. To jednak zepsuło się to francuskie gówno. - pomyślałem.
Nawet się tym specjalnie nie przejąłem, bo grzejników francuskich niepodłączonych i nieużywanych ci u nas dostatek. Wymienię na inny, roboty na pięć minut łącznie z szukaniem grzejnika w tym warsztatowym bajzlu i po krzyku - pomyślałem.
Już miałem się zabrać za szukanie, gdy nie wiadomo skąd, to znaczy z góry zeszła Żona z jakimś dziwnym i podejrzanym uśmiechem. Widząc moją niepewną minę po prostu powiedziała, bez szyderstwa i dydaktyzmu, raczej dusząc się ze śmiechu:
- Żeby grzejnik grzał, trzeba włączyć go do prądu. - Tam jest taki przycisk z boku "włącz-wyłącz", czyli 0-I. - Był na 0.
No skąd ja mam po dwóch latach pamiętać, o jakichś pieprzonych włącznikach z boku 0-I?

Poszedłem na górę. Grzejnik grzał jak dziki. To pokrętełkiem zmniejszyłem na 3. Porządna francuska robota. Tyle lat i działa.

Żona w międzyczasie zdążyła się kilka razy zmartwić, czy abym w tym domowym chłodzie się po wczorajszym dniu nie doprawił. Dotykała ręką mojego zimnego nosa, a ten stan u mnie jest niezwykłą rzadkością, i krytycznie patrzyła na wypijanego Pilsnera Urquella.
- To może bym ci jednak zrobiła coś gorącego? - Herbaty?
Milcząca i wymowna moja dezaprobata wystarczyła.
- To weź chociaż witaminę C. - I popij piwem. - sprytnie mnie podeszła.
Na takie poświęcenie byłem gotów. Co prawda, żeby zabić w ustach ten kwach, musiałem stracić bezproduktywnie aż trzy łyki Pilsnera Urquella, ale wytłumaczyłem sobie, że to przecież dla mojego zdrowia.

CZWARTEK (14.11)
No i dzisiaj cały dzień poświęciliśmy sprawom Naszej Wsi.

Traktujemy je też jako pewnego rodzaju odskocznię od spraw i problemów szkolnych, jako swoistą terapię i odtrutkę po pobycie w Metropolii. Ale i tu potrafią nas one dopaść.
Właśnie spokojnie i niespiesznie przygotowywałem sobie apartamenty dla gości przyjeżdżających w najbliższy weekend, gdy zadzwonił telefon.
Jeden z nauczycieli, z którym współpracuje się ciężko, informował mnie pytająco, że minął termin wypłaty, a on jej nie otrzymał. No to poinformowałem go twierdząco, że ja nie mogę się doprosić od niego od trzech miesięcy pewnego dokumentu i w tej sytuacji nie widziałem innej drogi, jak blokada wynagrodzenia. No to on mnie poinformował, że mu się należy jako pracownikowi, a ja mu odpowiedziałem, że mnie też się należy jako pracodawcy. I jak zwykle z nim rozmowa przebiegała długo i przypominała kwadraturę koła lub inaczej "dziad swoje, baba swoje".
A wieczorem zadzwoniła nauczycielka w tej samej sprawie, ale ta przynajmniej się pokajała, przeprosiła i za dwie godziny potrzebny mi dokument przesłała.
Wszystko to jednak zawracanie głowy, które można by wytłumaczyć charakterem pracy. Ale czy ma on coś wspólnego z dojrzałością i odpowiedzialnością?
Nie cierpię Szkoły.

W sobotę jedziemy do Uzdrowiska.
Ostatecznie zdecydowaliśmy biorąc wszystkie za i przeciw, że będzie ono naszym przyszłym miejscem do życia. A w związku z tym nie szukamy już innych porozrzucanych po Polsce, nie tracimy czasu i energii i koncentrujemy się na nim.
Z tej koncentracji Żona znalazła kolejną ofertę, świeżynkę, która ukazała się na początku listopada,
16 minut temu, jak wówczas zakomunikowała. Jechalibyśmy oglądać natychmiast, ale pani z biura nieruchomości (siedziba w Metropolii) była wyjechała na urlop i miała wrócić po Święcie Narodowym.
Wróciła, więc umówiliśmy się na oglądanie w najbliższą niedzielę. Dlaczego tak dziwnie? Bo pani ma rodzinę w Uzdrowisku, to sobie połączy przyjemne z pożytecznym. A nam to logistycznie bardzo odpowiada.
Oczywiście przy dzisiejszych zdobyczach techniki (Internet, zdjęcia, opis nieruchomości, Google Maps) i po jej krótkim telefonicznym opisie, natychmiast nieruchomość zlokalizowaliśmy i "obejrzeliśmy". Żona nagle uruchomiła w sobie detektywistyczne cechy (nie chcę ich porównywać do moich policyjno-wojskowych) i znalazła. Zresztą przecież Uzdrowisko to nie Metropolia i o to przede wszystkim chodzi.
Nieruchomość (mieszkanie na parterze) wstępnie nam odpowiada, ale przed panią mamy rżnąć głupa, że nic nie wiemy. Zresztą aury, jaka tam panuje, nie da się ocenić inaczej, jak tylko na miejscu. Nie zastąpi tego bezduszna cyfrowa rzeczywistość wirtualna.
Ja oczywiście, na poczekaniu (dwie godziny) na podstawie kilku zdjęć wnętrza i jednego pokazującego budynek z zewnątrz, ale tak "sprytnie", żeby nie można było go w Uzdrowisku zlokalizować, zrobiłem Żonie plan mieszkania.

Wieczorem dzwoniłem do Córci sześć razy, aby złożyć jej imieninowe życzenia. Po drugiej stronie panowała głucha cisza. Lekko się zdenerwowałem. Wysłałem smsa z życzeniami.

PIĄTEK (15.11)

No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Ot tak, dla treningu, żeby nie rozleniwiać organizmu. Wczoraj położyłem się spać lekko po 20.00, bo zawsze słucham swojego organizmu, a on mi mówił, że właśnie jego wydolność fizyczno-intelektualna jest na wyczerpaniu, więc nie było sensu go dłużej żyłować.
Ażeby go w pełni zregenerować wystarczą mi 8-9 godzin snu, stąd ta piąta rano. I jakby na potwierdzenie przeczytałem, że różne znaki zodiaku różnie się regenerują i potrzebują różnych ilości snu. Strzelcowi wystarczy nawet tylko 6 godzin, żeby być promiennym o poranku niczym wiosenne słoneczko. Według mnie zdrowo przesadzili. 8-9 godzin jest pod każdym względem optymalnie.

O 08.00 rozpaliłem w kozach w dwóch apartamentach, żeby goście mieli cieplutko, gdy przyjadą. Obie pary deklarowały godzinę 12.00 i pisały, że im bardzo zależy, że to super, że mogą tak wcześnie przyjechać i że w ogóle. Nam też to pasowało. Mamy wtedy mniej pracy - gość na miejscu sam sobie ogrzewa i na dodatek sprawia mu to frajdę,  a jak go nie ma, trzeba ciągle chodzić, doglądać i podrzucać, bo zastane ciepło, zwłaszcza o tej porze roku musi być. Spotyka się to 100/100 z pozytywną reakcją, a taka reakcja u gości, którzy są u nas pierwszy raz, jest bezcenna. Działa efekt pierwszego wrażenia, które potem zostaje na zawsze. Bo stali goście wiedzą, że będzie napalone i że będzie ciepło. Po prostu jest to u nas jeden ze standardów, których bez wyjątku przestrzegamy i nie ma od tego odstępstw.

W międzyczasie zadzwoniłem dwa razy do Pierwszej Żony, czy może coś wie, dlaczego Córcia nie odbiera telefonu i czy coś się stało. Cisza. To od nowa się zdenerwowałem. Zadzwoniłem do Syna. Cisza. To się już naprawdę zdenerwowałem. Bo może coś się stało, a ja nic nie wiem?!
Zadzwoniłem do Synowej. A ta mnie poinformowała, że przecież tam (u Córci - dop. mój) jest bardzo słaby zasięg, że tam właśnie jest jej teściowa, że Syn śpi i ma wyłączona komórkę i że u Córci jest wszystko w porządku. A potem jakby wszyscy się zmówili - zadzwoniła Pierwsza Żona, potem Córcia, a potem Syn.
I po co ja się denerwowałem. Przecież wiem, że brak wiadomości, to dobra wiadomość.

Jedna para przyjechała, jak zapowiadała. A druga milczała. Minęła godzina 12.00, 13.00, 14.00 i cisza. Chodziłem dalej jak głupi i podkładałem "na jałowym" biegu, bo nic z tego dla gości nie wynikało, oprócz żaru panującego w apartamencie. W końcu Żona zabroniła mi dalej palić.
- Ale przecież wygaśnie!
- Jak przyjadą, sami sobie rozpalą. - Tą swoją nadgorliwością zabierasz im przyjemność takiego atawistycznego wydarzenia, jak rozpalenie ognia. - Dadzą radę. - Zostaw to. - dorzuciła.
To zostawiłem z wewnętrznym komentarzem w myślach Jak nie, to nie! Mam to w dupie!
Po 15.00 napisali,  że będą po 18.00. Uuuu! Przy okazji Żona mi nakablowała, że ona jest chyba z jakiejś korporacji, bo tak jej wygląda z mailowej korespondencji. Uuuu! Korpo nie lubię.
- No tak nie będzie w Uzdrowisku! - stanowczo stwierdziłem. - Wprowadzimy na drzwiach specjalne czytniki z elektronicznie rejestrowanym czasem przyjazdu i odjazdu gości względem wcześniej przez nich deklarowanych. - Bo w trakcie ich pobytu to mnie to w ogóle nie będzie obchodzić.
Żona spojrzała na mnie krytyczno-pobłażliwie.
- Wiesz, ty byś się nadawał do pracy w policji. - Jako... - tu zapomniała słowa, więc podniosła rękę z dwoma złożonymi palcami, jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi.
- Wolontariusz. - podpowiedziałem.
- O właśnie, wolontariusz. - Emeryturę masz, więc nic nie stałoby na przeszkodzie.
- A wiesz. - odparłem. - Kiedyś miałem taką okazję. - Znasz tę historię?
- Pierwsze słyszę. 
- A bo to było jeszcze, zanim ty nastałaś.

To było grubo ponad dwadzieścia lat temu.
Któregoś weekendu spotkaliśmy się w licznym gronie na wsi, w domu przyszłych teściów Córci. Że Córcia wywinie w przyszłości taki numer, wtedy nikomu oczywiście do głowy przyjść nie mogło. A najmniej jej samej jako jedenasto- lub dwunasto-letniej smarkuli. Jej przyszły mąż, wówczas już pełnoletni, pędził dorosłe studenckie życie w wielkim mieście, z dala od rodziców.
Impreza była ostra, na tyle, że w którymś momencie, w jakimś półmroku, chyba chcąc sobie albo komuś zrobić herbaty, uniosłem dosyć gwałtownie pełen czajnik z wrzącą wodą nie zauważywszy, że stoi on na elektrycznej podstawce. Bo już wtedy w użyciu (przyszedł kapitalizm) były tzw. czajniki bezprzewodowe. Mój z podstawki się nie wypiął, więc nagłe szarpnięcie spowodowało, że cała zawartość wylała się na lewą część mojego nagiego brzucha (był upał). Wewnętrzne znieczulenie było na tyle mocne, że nawet nie poczułem bólu. Ktoś tylko przyłożył mi gazę i przymocował ją do ciała czterema paskami plastra, poziomo i pionowo, tworząc taką figurę geometryczną jak w grze kółko i krzyżyk.
Można było imprezować dalej.
Noc miałem spokojną, a i ranek niczego sobie. Podglądałem ranę i widziałem kilka sporych bąbli, ale nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia. Wygoi się.
Siedzieliśmy sobie przy kawce przed domem powoli dochodząc do siebie.
Nagle usłyszeliśmy gwałtowny pisk hamulców, potem huk, brzęk szkła i cisza. Klasyczna stłuczka.
- A bo tu jest takie wredne skrzyżowanie. - poinformował gospodarz, wtedy jeszcze nie teść Córci. - Ciągle coś się dzieje. - dodał spokojnie nawykły do tego miejsca.
Za jakiś czas z nudów poszliśmy obejrzeć. Klasyka - dwa puknięte auta, radiowóz policyjny i stojący smętnie współuczestniczący w wypadku.
Jeden z policjantów spisywał protokół, a drugi usiłował zatrzymać ruch samochodów. Na jednej nitce szło mu dobrze, ale z drugiej kierowcy się pchali, żeby ominąć stłuczkę i jechać dalej.
- Jakby pan mi dał drugiego lizaka - odezwałem się do niego - to mógłbym z drugiej strony zatrzymywać auta.
Zlustrował mnie podejrzliwie od góry do dołu, przejechał oczami po brzuchu i opatrunku.
- No dooobra... - zawiesił głos. - Ale lizak potem do zwrotu.
- Ma się rozumieć. - entuzjastycznie potwierdziłem i rączo pobiegłem na drugą stronę, żeby sobie pozatrzymywać.
Frajda była niesamowita.
Zatrzymywałem kolejne auta, które ustawiały się gęsiego, informując kierowców, że jest wypadek i że trzeba poczekać. W którymś momencie nadjechało audi na niemieckich numerach. Z jeszcze większą satysfakcją machnąłem lizakiem.
- Sie mussen ungefahr zehn Minuten warten, ja? - Das ist Unfall. - płynną niemczyzną zakomunikowałem zaglądając przez otwarte okno samochodu.
- Ja, ja, naturlich.
Obaj, kierowca i pasażer, ze zrozumieniem i karnie, na trzy cztery skinęli głowami. W oczach mieli pełne zrozumienie sytuacji i cierpliwość. Nie to co nasi - owszem zatrzymywali się, ale jakby z łaski, z wyraźnym zniecierpliwieniem. Ponadto Niemcy, znowu nie to co nasi, patrzyli na mnie z pewnym podziwem i lekko wstrząśnięci dyskretnie obserwowali opatrunek. U nich coś takiego się nie zdarza - żeby współuczestnik wypadku, ofiara (nomen omen - dop. mój), wyraźnie w nim poszkodowana, jeszcze na tyle zdobyła sił i determinacji, żeby pomagać policji.
Ech widać było, że nie znali Polski.

- No widzisz. - A nie mówiłam, że byś się nadawał? - Żona zamknęła temat.

Przed 18.00 napisali, że będą po 20.00, bo mają obsuwę. Co to za język?!
Ładowałem się na ich przyjazd.
W końcu Żonie wydało się, że chyba przyjechało auto. To poszedłem. I co? I nic. Rozbroili mnie na miejscu.
Młodzi z Metropolii - ona jakieś 25-27 lat, on - 30, czyli plus, bo tylko o nich dobrze świadczy, że chciało im się przyjechać do takiej głuszy, a nie być w weekend na umca, umca. Bardzo naturalni, a jednocześnie na swój sposób niepowtarzalnie humorystyczni. I grzeczni. Plus. Bez przypominania od razu się rozliczyli - plus. No i mieli ze sobą pięknego, dwuipółletniego rhodesjana, którego kilka razy mocno wyklepałem, bo aż się prosił. No to bardzo duży plus, zwłaszcza że mam sentyment do tej rasy z racji tego, że Córcia i Zięć mają identycznego. Ciekawe, że obaj dupowaci, takie psie kluchy. Był tylko jeden minusik - ona miała głupio powiększoną górną wargę. Czy dolną też, nie wiem. W tym półmroku nie dostrzegłem, a nie chciałem nachalnie się przyglądać. Bez przesady z tą policyjnością.
Na rano umówiliśmy się na spotkanie ich Dupowatego z naszą Zazdrośnicą.
No rozbroili mnie i tyle. Kładłem się spać w bardzo dobrym humorze.


SOBOTA (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Bez przesady z tą piątą.
Do Uzdrowiska wyruszyliśmy o 11.45, by całą drogę, 180 km, pokonać w dwie godziny i 15 minut. Nieźle.
Od razu pojechaliśmy przed dom, na temat którego mamy rżnąć głupa. No i niestety jest on usytuowany przy jednej z czterech ruchliwych i przelotowych ulic Uzdrowiska. Krótki postój, aby "zbadać" natężenie ruchu, niestety nie potwierdził słów pani z biura, że ulica jest średnio ruchliwa. Stwierdziliśmy, że jest ruchliwa, bez przysłówka średnio. A była sobota. Czyli że w tygodniu będzie ruchliwa z przysłówkiem bardzo, który ma to do siebie, że się stopniuje na bardziej, a nawet najbardziej.
To nam trochę podcięło skrzydła.
- Wiesz - odezwałem się do Żony, gdy odjeżdżaliśmy. - Gdyby ktoś teraz przystawił mi pistolet do głowy i kazał się zdecydować, to bym odpowiedział, że 45% jestem za kupnem, 55% przeciw.
- To tak jak ja. - Muszę się zgodzić. - potwierdziła.
Ale jutro o 12.00 stawimy się na spotkanie i na oglądanie mieszkania usytuowanego przy "średnio ruchliwej ulicy".
A potem przez godzinę i 20 minut jeździliśmy po Uzdrowisku.
I znaleźliśmy dom na sprzedaż. Tak głosiły dwa banery na nim wywieszone. Dom ładny, w naszym stylu, i ładne miejsce. Cała aura przypominała naszego Biszkopcika z Metropolii.

Więc znowu zasiedliśmy w "naszej knajpie", gdzie tym razem Pilsner Urquell z beczki był "od samego początku" i zaczęliśmy, jak zwykle, dzielić włos na..., sam już nie wiem, na ile.
W końcu postanowiliśmy, żeby zadzwonić do "znalezionego" domu.
Mieliśmy z tym moralny problem, bo wcześniej, mimo że Żona absolutnie nie chciała, pojechaliśmy z daleka zobaczyć "dom Szczwanej Lisicy". Pasłem wzrok piękną bryłą, ale w którymś momencie ewidentnie mnie  pokarało. Bo ujrzeliśmy, jak spod posesji wyjeżdżało auto na metropolialnych numerach, co mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobało. Bo może coś sprzedająca knuje i rozgrywa swoje, Laparaskopowy nic o tym nie wie, a my po sprzedaży Naszej Wsi zostaniemy z pieniędzmi, jak Himilsbach z angielskim.
Tu przypomnę, że kiedyś Jan Himilsbach chwalił się, że rolę w filmie zaproponował mu sam Steven Spielberg. Pod jednym warunkiem: musiał nauczyć się angielskiego. – I co, uczysz się? – pytali znajomi. - Nie. - Jeszcze nie. - Spielberg się rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak ten chuj - odpowiadał Himilsbach.

W tych nerwach zadzwoniłem do Laparoskopowego i starałem się telefonicznie wyczuć sytuację. Z emanacji jego głosu, ze sposobu prowadzenia rozmowy i z faktu, że się polubiliśmy, nic nie wróżyło jakichkolwiek czarnych chmur. Sprawy są w toku.
Jednak, przy tych moralnych wątpliwościach, kierując się himilsbachową mądrością, zadzwoniłem do Znalezionego Domu. Ja, bo dla Żony na takim etapie są to tak duże przeżycia, że chyba nie dałaby, ot tak, swobodnie, jak gdyby nigdy nic, rozmawiać.
Znaleziony Dom "okazał się" męskim głosem, wyraźnie starszym, naturalnym, inteligentnym, rzeczowym, kulturalnym i "gołym uchem" budzącym zaufanie. To umówiliśmy się na jutro na oglądanie na godzinę 13.00.
- Tylko proszę jutro rano potwierdzić. - powiedział Głos Budzący Zaufanie.

- A moglibyśmy go teraz jeszcze raz zobaczyć? - I jak to jest daleko stąd piechotą? - zapytała Żona, gdy kończyliśmy obiad. Zawsze w takich przypadkach liczy na mnie, bo sama ma problemy z orientacją w terenie. A trzeba dodać, że już zapadły ciemności.
Znaleziony Dom znaleźliśmy bez problemu. Myśleliśmy, nie wiedzieć czemu, że jest niezamieszkały, a ujrzeliśmy i światła w oknach, i samochód zaparkowany na posesji. To zachowywaliśmy się jak takie podejrzane, coś kombinujące przybłędy, a może włamywacze.  Nawzajem siebie uciszaliśmy, chociaż byliśmy cicho i nawet rozmawialiśmy szeptem, zabranialiśmy sobie nawzajem zbytniego zbliżania się do granicy posesji i chodziliśmy tam i z powrotem chłonąc ciszę. Takie świry, które prosiły się, aby ich zwinęła policja.

Wieczorem w naszym Hotelu z Lat 80., w jego "części śniadaniowej", samiuteńki, co było bonusem, obejrzałem mecz Izrael - Polska (1:2) z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy. Nie chciałem go oglądać w naszej sypialni i przeszkadzać Żonie, a przede wszystkim nie chciałem, aby Żona przeszkadzała mi budząc we mnie wyrzuty sumienia, oczywiście przez nią niezamierzone. Wręcz odwrotnie - zadała sobie trudu i całą szafkę z telewizorem przestawiła w drugi kąt sypialni, żebym miał jaki taki komfort oglądania i ewentualnego rzucania gromów i przekleństw pod nosem licząc się z tym, że wtedy przez sen, rozbudzając się, będzie mówiła Ten zasrany sport!
Przez te mieszkaniowe emocje przypomniałem sobie o meczu w ostatniej chwili (i tak dobrze!), ale w związku z tym nie przygotowałem się doń właściwie. Na moje pytanie, czy macie Państwo jakieś piwa?, pani z recepcji wskazała chłodziarkę, w której stały trzy(!). Z tego dwa jakieś wymysły, jedno bezalkoholowe i drugie chyba Redd's, więc musiałem wziąć Heinekena. Co za szczyny!
Dobrze, że nasi wygrali, bo wieczór miałbym całkowicie spieprzony. 

NIEDZIELA (17.11)
No i w nocy źle spałem.

Żona również.
Oboje przewracaliśmy się z boku na bok myśląc o domu pod głównym i wspólnym tytułem: A jak tam, w Znalezionym Domu, jest jakaś kicha dla nas nie do przyjęcia?

Śniadanie zjedliśmy już w dobrze znanych nam standardach. Nikt z obsługi nie przejmował się nadmierną ilością gości z racji weekendu i brakiem miejsc przy kilku zaledwie stolikach.
A na moje pytanie, Czy jest może kawa z ekspresu? (można było sobie przyrządzić samemu sypankę zalewaną letnią wodą lub rozpuszczalną, którą karnie wszyscy goście pili), obie panie, ubrane w piękne stylonowe fartuszki bez rękawów, nie racząc się nawet do mnie odwrócić, bo przecież pracowały, zgodnie, na trzy cztery odpowiedziały NIE!
Więc uszy stuliłem po sobie i zadowoliłem się herbatą z torebki. Ale za jakiś czas znowu poszedłem do pań, bo wcześniej zauważyłem, że jakiś ekspres jest.
- Bo gdyby panie zrobiły dla mnie i dla żony dwie kawy z ekspresu, to ja zapłacę.
- Nie musi pan nic płacić. - usłyszałem. I kawę zrobiły. Nawet jakaś pani siedząca przy "naszym" stoliku z wdzięcznością przyjęła moją propozycję, więc jej zaserwowałem.

Trudno zrozumieć taką politykę personelu. Nie do pojęcia, jak socjalizm.
Ale za to w recepcji bez problemów wyżebraliśmy przedłużenie doby o 2 godziny, czyli do 13.00.
- Bo wie pani, mamy do obejrzenia dwie nieruchomości i chcielibyśmy na ten czas psa zostawić w pokoju.
Nasza wdzięczność była szczególnie duża, bo w zasadzie nocowaliśmy na krzywy ryj, czyli na voucher, który otrzymaliśmy poprzednim razem, kiedy to opłacony z góry pobyt musieliśmy skrócić.

Zadzwoniłem do Głosu Budzącego Zaufanie.
- Czy moglibyśmy, z racji tego, że wcześniej musimy wyjechać z Uzdrowiska, przesunąć spotkanie na 10.30?
- Proszę bardzo. - spokojnie odpowiedział Głos.
Wszystko się sprawdziło tak, jak przewidywaliśmy.
Ja to ja, ale Żona na podstawie zdjęć, pewnych danych i przesłanek, wydedukowała, że to musi być starszy pan, któremu zmarła żona i który dlatego chce sprzedać dom. Sprawdziło się co do joty.
Od razu zapałaliśmy do siebie sympatią.
Facet starszy ode mnie o jakieś trzy, cztery lata. Miły, naturalny, emanujący dobrą energią. Inteligentny, o życiorysie prywatnym i zawodowym na książkę lub film. I rzeczywiście rok temu zmarła mu żona, przez błąd lekarzy, jak twierdził, próbując się w tym momencie opanować.
A dom? Z duszą! Dla nas! Cholera jasna! I co my teraz zrobimy?!

O 12.00 oglądaliśmy mieszkanie przy "średnio" ruchliwej ulicy.
Czy mielibyśmy mówić naszym gościom, tak jak pani z biura, nota bene sympatyczna, czy jak właścicielka, że jak państwo przymkniecie okna, to w zasadzie nie słychać aut.
A gdzie przyzwoite, uczciwe, ludzkie standardy?
- To co ja miałabym powiedzieć naszym gościom? - tu Żona na poczekaniu odstawiła scenkę - dialog, jak wciska im kit.
Ale plan mieszkania, który zrobiłem, wręcz idealnie odpowiadał rzeczywistości.

Wracaliśmy do Naszej Wsi rozgorączkowani i z narastającym zmęczeniem ciągle rozważając, wszystko w zasadzie za. I tak kilkadziesiąt razy. To ile można?
Chciałem, żeby Żona natychmiast się położyła, ale wykończona emocjonalnie wytrwała jeszcze do 19.00. Ja, jeszcze za dnia, zdążyłem rozpalić w kozie i w kuchni, nanieść drewna, ogarnąć wstępnie dwa apartamenty opuszczone przez gości, przygotować śmieci zmieszane do poniedziałkowego odbioru, zjeść i dać kotom jeść, wyjść na spacer z Sunią i przez ponad godzinę (bo mi zadawali różne pytania, a mnie wiele nie potrzeba, żeby się rozkręcić) poinstruować nowych młodych gości ze Stolicy, którzy mieli problemy z rozpaleniem, więc groził im chłód i głód.
Żona cierpliwie czekała aż wrócę, bo strasznie jej zależało, żebym jej jeszcze przed jutrzejszym moim wyjazdem do Metropolii zrobił schematy i rzuty poszczególnych pięter Znalezionego Domu.
To jej przez trzy godziny odpicowałem plany parteru, I piętra i przyziemia tak, że mucha nie siada.
I to jej wszystko zostawiłem na stole. Będzie teraz przez trzy dni wszystko układać i kombinować - jakby tu tak wszystko pogodzić? I nas, i naszych gości.

PONIEDZIAŁEK (18.11)
No i raniutko wyjechałem do Metropolii via pralnia w Powiecie.

Najpierw zajechałem do Nie Naszego Mieszkania, przeszeregowałem szyki na miejskie i pojechałem na 09.00 do Szkoły. A już o 13.15 z niej wyjeżdżałem. No tak to można pracować.
Po zakupach, o 14.45 byłem już z powrotem w Nie Naszym Mieszkaniu.
Kocham Szkołę.




W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy, wysłał jednego smsa i jedno smsowe powiadomienie, że dzwonił.

poniedziałek, 11 listopada 2019

11.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 343 dni.

ŚRODA (06.11)
No i dzisiaj wracaliśmy do Naszej Wsi w ciężkich nastrojach.

Po wczorajszym komunikacie "naszego" Ministerstwa o wysokości dotacji w listopadzie i grudniu tego roku, po rozmowach z Zaprzyjaźnioną Szkołą i nadziei, że to przecież musi być okropna pomyłka na naszą niekorzyść, wszelkie wątpliwości rozwiała nasza koleżanka ze Stolicy.
Niestety to była prawda.

Przez dwie noce gościliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuka.
Pobyt bez historii z nieodkrywczym zaznaczeniem, że Q-Wnuk postrzeżenie dorasta. Bardzo drobnymi kroczkami zmienia się jego postępowanie, stosunek do różnych spraw i ich pojmowanie.
Jedynie, co jest niezmienne od trzeciego roku życia, to Fear of the Dark (wtedy jeszcze  fijoda - trzeba było włączyć, podgłośnić i specjalnie jechać do jego niemieckiego domu kawałkiem autostrady, żeby w atmosferze Iron Maiden gnać, ile dała fabryka).
Nawet jak mu puszczam inne kawałki z dwupłytowego albumu, równie dobre, absolutnie ich nie akceptuje. Więc znowu, najpierw we wtorek, wiozłem go do przedszkola w czasie 2,5 Fear of the Dark, więc jak na poranny ruch w Metropolii bardzo dobrze, by w środę poprawić ten wynik na jakieś 2,2-2,3 tej q-wnukowej jednostki czasu.

Wieczorem Hel przysłał mi smsa i link do swojego bloga z prośbą o szczerą opinię. Blog w zasadzie jest gotowy, szkielet został opracowany i wypełniony treścią tekstowo-zdjęciową. Wymaga tylko wycyzelowania i można publikować.
Hel byłby trzecią, a nawet, nie w zasadzie, drugą, znaną mi i bliską osobą, która się za to zabrała. Drugą mógłby być Po Morzach Pływający, który już bodajże od roku, a może i wcześniej, mami nas i judzi, że on będzie pisał bloga. Może       i pisze "po kryjomu", ale nie publikuje, więc jakby nie pisał. Problem się bierze z tego, że się zaparł i nie chce posłuchać naszych rad i wskazówek płynących z serca i z doświadczenia. Wymyślił sobie bowiem dosyć enigmatyczny blogowy twór dotyczący jakichś filozoficznych rozważań, o których mówi dosyć mętnie i niejasno, więc w sumie nie wiadomo, o co chodzi. A jeśli to będzie tchnąć sztucznością i będzie dopasowywane na siłę do jakichś jego mglistych i niesprecyzowanych wyobrażeń? Bo może mu się coś zdaje lub wydaje? I tak się z tym nosi.
A my mu radzimy i bylibyśmy temu bardzo radzi, żeby pisał, mówiąc banalnie, o swoim marynarskim życiu. Mieliśmy parę próbek jego relacji z różnych marynarsko-morskich sytuacji i było to bardzo ciekawe. Więc mógłby o tym pisać, a przecież wiadomo, że przy tym przemyślenia, płytsze i głębsze, cała filozofia, same przyjdą.
Być może boi się, według niego, tej banalności, tej marynarskiej codzienności i nie umie spojrzeć na nią z dystansu, odsunąć się i zobaczyć, że jest to kopalnia wszystkiego. Że moje pisanie o codzienności szczura lądowego będzie zaledwie mamucim wypierdkiem względem tego, co on miałby do przekazania. Przybliżyłby nam geografię, różnice kulturowe i smaczki z tym związane, codzienność ma morzu i w portach, ekologię i ekonomię, politykę, literaturę (bardzo dużo czyta - również wydawnictwa w języku angielskim), wreszcie socjologię. I tęsknotę za domem i żoną. A gdyby wrócił z rejsu, to nie mógłby napisać o swoich "lądowych" odczuciach? Jak by chciał przy tym sobie filozoficznie porozważać, to czy ktoś by mu bronił?
Sam, będąc na jego miejscu, od razu zacząłbym pisać.

Więc ostatecznie w kolejności jako pierwszy jest Syn, a drugi Hel.
Syn uruchomił bloga dotyczącego ich psa i tej rasy. W zamierzeniu jest on, blog, nie Syn, tworem, który z jednej strony pokazuje ich wspólne życie rodzinne z psem jako siódmym członkiem rodziny, a z drugiej ma być zaczynem i pewnego rodzaju bazą do przyszłego interesu kręcącego się wokół tej rasy i właścicieli, czyli takich samych świrów, jak Syn.
Zobaczymy.

CZWARTEK (07.11)
No i cały dzień liczyłem.

Czyli przelewałem z pustego w próżne. Można się porzygać. Bo ile razy da się wykonywać jałową pracę, czyli dopasowywać koszty do przychodów? Chyba jest jakaś granica wytrwałości i sensu?

PIĄTEK (08.11)
No i tyle mądrych rzeczy dzisiaj naopowiadała mi Żona.

Co z tego, skoro wszystkiego było za wiele i większości nie zapamiętałem.
Rano, kiedy było jeszcze ciemno i cały dom spał, najpierw obudziłem się ja, a potem stopniowo wybudzałem dom. Gdy w kuchni huczał ogień, a ja zasiadłem z kawą przy stole, mogłem powiedzieć, że część domu wstała. Bo Żona i Sunia nadal spały.
Mogłem więc spokojnie odnieść się do bloga Hela pisząc rzetelną "recenzję", o którą mnie prosił.
- Czy byłeś może w toalecie? - zapytała mnie znienacka Żona, gdy po dwugodzinnym spokoju i ciszy, zeszła z sypialni kompletnie mnie zaskakując pytaniem i faktem, że była natychmiast rozbudzona. Jak nie ona. Bo żeby rano dojść do siebie potrzebuje spokojnych 30. minut. Wtedy przeszkadzają jej moje energiczne ruchy i moje głośne wypowiedzi.
- Ale wolniej chodź! - Co tak gwałtownie?! - I, matko, nie mów tak głośno! - Matko! - ciężko wtedy wzdycha.
A mnie jest trudno o tym pamiętać, skoro często od 3-4. godzin jestem na nogach i jest to dla mnie środek dnia.
A tu nic, jak nie ona. Od razu do rzeczy i to do jakiej! - Co ją naszło? - pomyślałem. A głośno:           - Wczoraj i dzisiaj nie.  - Ale to jest przypadek osobniczy, mój. - Bo na przykład moja Matka potrafiła i trzy dni...
- Pamiętam, pamiętam. - starała się przerwać mój wywód - mówiłeś mi o tym wiele razy.
- ... i dożyła 89. lat i nigdy nie była w szpitalu. - dokończyłem niezrażony.
- Bo widzisz, ja chciałabym i dążę do tego, żebyś ty żył zdrowo, bez specjalnych dolegliwości. - popatrzyła na mnie z mieszaniną dydaktyczno-błagalno-beznadziejno-załamaną. - Mógłbyś być zdrowszy, gdybyś mnie słuchał!
Musiałem przerwać "recenzję",  słuchać długiego i z gruntu mądrego wywodu, no ale w którymś momencie ziewnąłem. Niestety.
- No widzisz, ziewasz - oskarżycielsko zauważyła Żona.
Trudno żebym nie ziewał. Robię to za każdym razem, gdy adwersarz szykuje się do dłuższego monologu. Dzwoneczki alarmowe natychmiast się odzywają w mojej głowie, a pierwsze, nawet lekkie syndromy zbliżającej się przydługiej wypowiedzi wyłapuję niczym świnia lub lagotto romagnolo trufle (jedyna rasa psów na świecie specjalizująca się w ich poszukiwaniu - ostatnio aż dwa razy takie typy były w Naszej Wsi, ale niczego nie znalazły).
Jest to reakcja obronna mojego systemu nerwowego, którą sobie wykształciłem w dzieciństwie, gdy musiałem wysłuchiwać, często kilkugodzinnego, monologu, najczęściej tej samej treści, mojego Ojca i kiedy nie mogłem po prostu uciec, tylko musiałem siedzieć i słuchać. To zasypiałem. Ojciec często tego nie zauważał, a gdy się spostrzegł, "tylko" mnie szturchał (nie cierpię do tej pory, gdy ktoś w rozmowie mnie szturchnie, żeby bardziej zwrócić moją uwagę; a są takie sytuacje) i z wyzwiskami mnie budził. Po czym dalej kontynuował. I nie pomagały żadne tłumaczenia, że tato, przecież to już mówiłeś setki razy, albo że muszę na jutro zrobić lekcje, albo że koledzy na mnie czekają, albo że jest Kobra w telewizji. Jak to wspominam, budzi się we mnie ZŁE!
- Jeśli się rozstaniemy, a ty będziesz z inną partnerką, to ona będzie mi musiała płacić odszkodowanie. - Wystarczy niedużo, np. 500 zł miesięcznie.
- Ale dlaczego jakaś, bogu ducha winna, kobieta miałaby to robić? - szczerze się zdziwiłem i przy okazji skutecznie ożywiłem.
- Bo inwestowałam w Ciebie (skąd ten czas przeszły? - dop. mój), starałam się, zdrowie traciłam, żeby potem inna miała z Ciebie pożytek?!
Na szczęście monolog przeszedł w dialog. Nawet nie wiem jak, znaleźliśmy się przy głupocie i pieniądzach. Widocznie są ze sobą powiązane, a przynajmniej Żona umiała zdrowie i te dwa parametry ze sobą powiązać.
- Ludzie są głupi i nie będą mądrzejsi. - stwierdziła chyba a propos zdrowia. - A dodatkowo wynaleziono pieniądze i nie ma nadziei. - Koncerny farmaceutyczne, dyktatura, korupcja...
- Tak musi być. - odpowiedziałem wekslując i koncentrując się bezpiecznie na głupocie. - Sama często mówisz, że musi być jeden mądry i tysiąc głupich.
- Bo nie mogą być sami mądrzy, bo kto by na nich pracował? - Zginęliby. - A z kolei sami głupcy też by zginęli, bo kto by nimi kierował, żeby wskazać im co, kiedy, gdzie i jak mają robić?
- Tak już wymyśliła przyroda - kontynuowałem. - W naturalny sposób wybierany był przywódca, który pierwszy żarł, itd. - A potem przyszła demokracja i ta większość głupich decyduje, bo jest ich więcej. - Nie ma nadziei! - dodałem.
- Ten system, demokrację, nie jest w stanie opanować duży organizm, państwo czy Unia, bo on się rozłazi. - Mogą to zrobić tylko małe organizmy. - Maksymalną grupą w jakiej może się sprawdzić demokracja jest małżeństwo. - Każda inna jest za duża. - podsumowała Żona.
 
No naprawdę ją wzięło. I żeby tak z samego rana? A przecież nic nie zrobiłem. Może to dlatego?
Potem jednak bez żadnych problemów i zgrzytów mogłem swobodnie kontynuować "recenzję", która bardzo Żonę zainteresowała.
A swoją drogą od dawna opracowałem system i jestem jego gorącym zwolennikiem. Nazwałem go ZAMORDYZMEM DEMOKRATYCZNYM (tak pokrótce - demokracja w szerokim zakresie, ale bez przesady). Najbliższa mu mogłaby być OŚWIECONA MONARCHIA.

Późnym popołudniem, już w pełnych ciemnościach, a więc bardzo, ale to bardzo nietypowo wyjechaliśmy do Metropolii. Aż na 5 dni.

Wieczorem Syn wysłał zapytanie traktując mnie bardziej jako osobę, która od lat zarządza firmą, a więc zatrudnia pracowników i się z nimi użera, niż jako ojca.
Syn pracuje w pizzerii, którą prowadzi Włoch, co ją tylko uwiarygadnia i powoduje, że popyt na "ich" pizze jest duży. To chyba dobrze? (pytanie retoryczne moje - dop. mój).
Chodzi o to, że 11 listopada, w poniedziałek, w święto, szef ich chce zagonić do pracy. Gdyby byli na umowę o pracę, to według Syna, byłoby oczywiste, że nie pracowaliby, ale są na umowę zlecenia. I jak to jest u mnie i że u nich w związku z tym "ludzie są źli".
Odpowiedziałem:
- Ja jestem niemiarodajnym szefem. U mnie więcej nie pracują niż pracują. Poza tym jest coś takiego jak specyfika pracy i umowa o pracę lub inna nie mają sensu. Niech w poniedziałek, ten, nie pracują pogotowie, kolej, i ...wymieniać dalej? Konkluzja: W taki wolny poniedziałek ludziom chce się pizzy i wy powinniście ją im dostarczyć!
Wiedziałem, co będzie i czego w odpowiedzi czepi się Syn. I się nie zawiodłem.
- No tak, bo nie zjesc pizzy to przeciez to samo co nie otrzymac transportu karetka przy zawale. (pis. oryg.).
Syn zawsze miał inklinacje "do wiedzenia lepiej" niż ojciec, nauczyciel lub szef. Widocznie zawsze był i jest w wewnętrznym konflikcie wynikającym z jego wysokiego IQ (należy, a może należał do MENSY; nie wiem, bez uszczypliwości, czy to jest dożywotnie). Ponadto ma artystyczną duszę i szczególną wrażliwość, żeby nie powiedzieć nadwrażliwość. Więc jest mu trudno, chociaż niczego w nim przez to nie usprawiedliwiam.
Podobnie ma Żona z jej chęcią rozważania wszystkiego, dociekania, rozczłonkowywania problemu na osiem, a może na szesnaście wątków i ścieżek i z jej realizacjami w obrębie chociażby Naszej Wsi.
Oboje, co się okazało przypadkiem, mają w swoich bibliotekach książkę Christela Petitcollina  Jak mniej myśleć; Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych. I oboje są spod znaku Wagi.
Wyczytałem, że Waga (23 września – 22 października):
"Osoby spod tego znaku zodiaku charakteryzują się dużą inteligencją i szeroko pojętą wiedzą. Nie oznacza to jednak, że cały czas siedzią z głową w książkach. Gdziekolwiek by się nie pojawiły, będą towarzyskie oraz chętne do rozmowy. Wagi są bardzo sprawiedliwe, dlatego bardzo trudno jest im się odnaleźć w otaczającej je rzeczywistości".
Wypisz wymaluj Żona i Syn. Każde  jest jednak oczywiście inne , bo pomijając płeć, Syn, jako mężczyzna często "buja w obłokach", a Żona, jako kobieta jest bardziej racjonalna. Czyli że jednak płci się nie dało pominąć.

Syn chyba najlepiej się odnajdywał i odnajduje w rzeczywistości wykreowanej przez siebie, czyli tam, koncentrując się na sprawach zawodowych, gdzie sam sobie był szefem. Ale, wiem to doskonale po sobie, to kosztowało i kosztuje - stres, frustracja, nieprzespane noce, życie rodzinne i własne zdrowie. To może niech lepiej o tego 11 listopada, o Polskie Święto Narodowe, martwi się Włoch?
Odpisałem chaotyczno-emocjonalnie:
- A myślałem, że jesteś inteligentny. Ale to nie jest tylko ta kwestia. Nie można deprecjonować tego, co się robi, jeśli się chce to robić. Bo jeśli się nie chce, to nie ma o czym mówić. Co najwyżej spierdalać na drzewo. Czyli że to co się robi, trzeba wykonywać rzetelnie. Czyli że żyjemy w takim świecie, w którym wiadomo, że w święta dostępne są różne usługi. Czyli że wszystko wobec zawału jest takie sobie i w zasadzie to moglibyśmy siedzieć i nic nie robić. Czyli decydować, kiedy nam się chce lub uważamy, a kiedy nie. To się nazywa anarchia i wzajemne znoszenie się wektorów. Czyli że słuchaj szefa lub zmień pracę :).

Syn nie odpisał. Może stwierdził, że nie ma po co, a może nie miał czasu, a może już spał? Ale wiem, że programowo się nie zgadza. To będzie o czym podyskutować przy okazji.
Takie podejście Syna przypomina mi pewien okres w moim życiu. Chyba nazywał się socjalizm. Oczywiście wspominam go dobrze, ale tylko z racji "spędzenia" w nim całej swojej młodości i wkraczania w wiek dorosłości, kiedy nawet socjalizm nie był w stanie zabrać złudnego ostatecznie przeświadczenia, że wszystko można i że my tutaj...i że ho,ho! 
Więc ostatecznie dziękuję, ale nie.

Na kanwie tej historii wymyśliłem na swój prywatny użytek taką mini gospodarczą hybrydę.
Prowadziłbym pizzę, ale to ja decydowałbym, kiedy klienci mogą ją zamawiać i jeść, a kiedy nie.
- Dzisiaj, w Święto Narodowe, pizzy Państwo jeść nie będziecie, za to zapraszamy do jej konsumpcji w...  i od...do... zastrzegając, że ramy te mogą ulec zmianie, o czym szanownych klientów poinformujemy. 
Żyłbym jak pączuś w maśle. Pod jednym warunkiem. Że nie byłoby innej pizzerii. Bo na pewno jej właściciel, żłób jeden, od razu by wymyślił, że U nas pizza nawet w Święto Narodowe! I że Nawet przywieziemy ją pod wskazany adres.
Zostałbym zmuszony, aby coś zrobić, zareagować, zabrać się do pracy, żeby moja nie padła.

Ten wredny kapitalizm!

Przed wyjazdem do Metropolii, prawie już po ciemku, na Chacie Morgana, czyli jak zwykle w tym samym miejscu, zamocowałem biało-czerwoną flagę. Niech łopoce pośród pól i lasów.

SOBOTA (09.11)
No i dzisiaj sam byłem w Szkole.

Sam jako dyrektor, sekretarka, kasjerka i z-ca dyrektora.
Z początku byłem naszczurzony na naszą Szkołę traktując ją debilnie, jak często to robią słuchacze, a rzadziej (większa świadomość) nauczyciele. Miałem do niej podświadomie pretensje za kłopoty i zgryzoty, jakich znowu nam przysparza,  wyrzucając z głowy fakt, że jest ona przecież tylko kasjerem i że przecież księgowy odpowiedzialny za ostatnie wydarzenia siedzi daleko, w Stolicy, i śmieje się w kułak i ma ją w dupie.
Więc szybko mi przeszło i znowu polubiłem naszą Szkołę. Zwłaszcza że zakończył się V i ostatni etap przeprowadzki. Organizacyjnie, logistycznie i estetycznie wszystko zagrało i nie ma czego się wstydzić. Urzędniczy komfort pracy prawie nie spadł, zaś słuchacze i nauczyciele praktycznie nie odczuli żadnych zmian. Efektywność wykorzystania pomieszczeń znacznie wzrosła, pozbyliśmy się mnóstwo śmiecia, a przy okazji wiele rzeczy usprawniliśmy.
Poza tym słuchacze i nauczyciele byli jak zwykle sympatyczni, pracowali i ogólnie emanowała "nasza aura". Byłem po prostu u siebie.
Wracałem do Nie Naszego Mieszkania w bardzo dobrym nastroju.

Namówiłem Żonę, abyśmy po południu poszli do kina. Na polski film Ukryta gra. Polecamy. Nietypowy polski film, którego akcja dzieje się przede wszystkim w Polsce (Warszawa i Pałac Kultury i Nauki) i w Stanach. Osią filmu jest kryzys kubański z 1962 roku, konflikt dwóch atomowych supermocarstw z okresu "zimnej wojny" (ZSRR i USA) i rywalizacja ich wywiadów. Oraz szachy. Międzynarodowa obsada nadała filmowi ciekawego sznytu i uwiarygodniła intrygę. W swoich rolach wszyscy świetni, ale trzeba zauważyć grę Billa Pullmana (profesor, matematyk i szachista), Roberta Więckiewicza (dyrektor Pałacu) i Aleksey'a Serebryakowa (generał major KGB).

Gdy wyszliśmy z kina, zobaczyłem na wyświetlaczu telefonu, że jedna z wykładowczyń starała się ze mną skontaktować. Zadzwoniłem i wytłumaczyłem, że telefon miałem wyłączony, bo byłem z Żoną w kinie. To ją jeszcze bardziej speszyło.
- Ja...ja - zbierała się - ja bardzo przepraszam, panie dyrektorze, że...że ... przeszkadzam, bo ja... właśnie...chciałam powiedzieć, że...że..., ale nie będzie się pan denerwował i...mam nadzieję, że nie popsuję panu wieczoru, bo...
To się od razu zdenerwowałem i miałem popsuty wieczór.
...bo ja się spóźniłam na zajęcia godzinę i gdy już przyszłam, to słuchaczy nie było. - wyrzuciła jednym tchem. I żeby nie dopuścić mnie do głosu szybko dodała:
- Proszę mnie ukarać i potrącić część pensji. - Ja i tak wszystko odrobię.
Wydarłem się okrutnie, jak za starych dobrych czasów, kiedy potrafiłem rozwiązać całą Radę Pedagogiczną i kazałem(!)przyjść nauczycielom ponownie za dwa dni, "tylko" dlatego że nie byli do niej przygotowani. Teraz tego bym nie powtórzył, bo stałem się owieczką. Ale tu nerwy mi puściły, zwłaszcza że z tą nauczycielką miałem wcześniej kilka problemów. Dość powiedzieć, że się wyrażałem w stylu niech pani ruszy ten swój tyłek, jutro pójdzie specjalnie do szkoły, wyjaśni z nimi całą sytuację, "zaświeci oczami", przeprosi i umówi się na odrabianie.
Haniebne! Po takiej mojej reakcji czułem się fatalnie.

Wracaliśmy do Nie Naszego Mieszkania, a ja kisiłem się w rozmyślaniach: Zasrana Szkoła. Słuchacze płacą, ale tylko patrzą, jakby tu uciec z zajęć, a nauczyciele olewają swoje obowiązki. Artyści!
Oczywiście w domu się nie odzywałem, więc w końcu Żona nie wytrzymała.
- Czyli że nie będziesz się odzywał?! - A mieliśmy mieć taki sympatyczny wieczór!
Zaczęliśmy się kłócić, ale napięcie wybuchło i bardzo szybko zgasło. W sumie kłótnie od wielu lat 
wychodzą  nam całkiem nieźle, bo trwają stosunkowo krótko i przede wszystkim konstruktywnie, żeby mieć to gówno jak najszybciej za sobą i do niego nie wracać.

Z tego wszystkiego zacząłem pisać prywatny list do naszego zwierzchnictwa ze Stolicy. Do Pana Dyrektora Organu Sprawującego Nadzór i do Pani Dyrektor Departamentu w Ministerstwie.
Muszę to zrobić, żeby nie zwariować i żeby do końca móc sobie spojrzeć w twarz.
List będzie bardzo długi, o czym na wstępie uprzedziłem szanownych odbiorców, żeby w razie czego mogli szybko podjąć decyzję i wyrzucić go do kosza. Na śmietnik historii, jak zacząłem pisać.

NIEDZIELA (10.11)
No i dzisiaj powtórnie byłem w Szkole.

Aby zagasić drobny pożar i zlikwidować potencjalne zarzewie buntu, bo my przecież płacimy, a Szkoła...
Przyszła nauczycielka, która wczoraj się spóźniła i przez którą nie odbyły się zajęcia, byli słuchacze, inni nauczyciele. Wszystko zostało wyjaśnione, omówione w fajnej atmosferze, z humorem i przede wszystkim konstruktywnie.

Wprost kocham słuchaczy, nauczycieli i naszą Szkołę. Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem w świetnym nastroju.
To wszystko, co opisuje mnie i moje ostatnie (tak od roku, a może i dłużej) stosunki ze Szkołą, można nazwać emocjonalną huśtawką i/lub jazdą na roller coasterze (rollerze coasterze?).

Po południu odwiedziliśmy Krajowe Grono Szyderców.
Wiadomo było, że spotkanie zdominują Q-Wnuki. Ale nie było tak źle. Nawet udało się zagrać w smoki (zmodyfikowana odmiana chińczyka). Wygrałem, ale chyba tylko dlatego, że Q-Wnuk był rozdarty między siostrą a babcią, między chęcią budowania i rysowania jednocześnie, grą właśnie i tłuczeniem się i szarpaniem z Q-Dziadkiem. Więc o koncentracji mowy być nie mogło.
W pewnym momencie Pasierbica i Q-Zięć wpadli na pomysł, że może by oni wykorzystali okazję i poszli do kina. To namówiliśmy ich na Ukrytą grę. Ja natychmiast uciekłem do Nie Naszego Mieszkania, młodzi wyszli, a Żona, jako stęskniona babcia, została z Wnukami.
Wieczorem Zięć, czyli Q-Zięć odwiózł Teściową, czyli Żonę i wszyscy byli zadowoleni.

PONIEDZIAŁEK  (11.11)
No i mamy Święto Narodowe.

Dziwne, bo całkiem niedawno, rok temu, też było. Wszystko pamiętam.
Wstałem rano chłonąc blokową ciszę i przy kawce zacząłem pisać. Ale niestety, mimo święta, blok się budził. Za ścianami jęczały rury, z góry leciały kaskady ścieków, słychać było pisk i trzaskanie zamykanych i otwieranych drzwiczek w łazienkowych szafkach, pierwsze stukania szpilek na schodach i na korytarzu, i trzask opadających klapek skrzynek pocztowych.
- A słyszałaś ten łomot około dziewiątej? - zapytałem Żonę, gdy wstała. - Jakiś kretyn tłukł się w święto.
- To sąsiadka z góry. - odpowiedziała ze znawstwem Żona, która sporą część swojego życia przemieszkała w blokach. - Chyba już tłukła na obiad świąteczne schabowe.
- No, ale żeby o dziewiątej?! - To nie mogła, kretynka, poczekać przynajmniej do dziesiątej?!
- Oj widzę, - Żona popatrzyła na mnie z przekąsem - że ty byś się nie nadawał do życia w bloku. - Wszystko by ci przeszkadzało. - Tłuczenie kotletów, skrzypienie drzwiczek, szpilki, rozmowy sąsiadów po twoimi drzwiami, codzienne napełnianie wodą wanny nad nami i odgłosy plumkania i pluskania, dźwięki dzwonków telefonicznych i darcie się do słuchawek, sprawdzanie sprężystości i skuteczności odbijania się od dębowej mozaiki kulek produkowanych chałupniczą metodą, po cichu, nomen omen, przed fiskusem, przez sąsiada z góry, tupot dziecięcych nóżek o poranku. - Tu zawiesiła głos. - Wszystko. - dodała.
Milcząco nie zaprzeczyłem.

Szykujemy się do przełożonej wizyty u Skrycie Wkurwionej i u Kolegi Inżyniera. Lubimy tam jeździć.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił 12 razy.