poniedziałek, 30 grudnia 2019

30.12. 2019 - pn
Mam 69 lat i 27 dni.

SOBOTA (28.12)
No i to już ostatni wpis w tym roku.

52., co nawet by się zgadzało z liczbą tygodni.
Ze zrozumiałych względów nie mogłem w poprzednim wpisie odnotować historii dotyczącej, i tu można by różnie określić, a wszystko będzie prawdziwe, bohaterskich, desperackich, odważnych prób zakupów prezentów dla Żony pod choinkę. Czyli teraz mogę opisać świąteczną, zakupową gehennę.
Próba była, co prawda, jedna, ale wielogodzinna i na tyle wyczerpująca, że w okolicach 21.00, już po wszystkim, w jednej z rozlicznych kawiarń Wielkiej Galerii pożarłem dwie gałki lodów śmietankowych (waniliowych nie mieli), obficie, chociaż prosiłem kapkę, polanych bitą śmietaną i polewą czekoladową (adwokata lub innego likieru też nie mieli), obsypanych orzechami wszelkiej maści i wypiłem średnie americano wielkości niedużego nocnika, a tego wszystkiego, zwłaszcza o tej porze, robić mi absolutnie nie wolno. Pocieszałem się tylko, że mam tego świadomość, a ona zabrania czynienia mi takich wygłupów zbyt często. Poza tym musiałem jakoś zregenerować siły fizyczne, aby móc dotrzeć do Nie Naszego Mieszkania. Natomiast już w nim zszargane nerwy mogłem uspokoić butelką Pilsnera Urquella.
Logistycznie i organizacyjnie założyłem, że po pierwsze z powodu braku czasu, a po drugie że wielu takich lodowo-kawowych prób bym nie wytrzymał, muszę załatwić sprawę jednym strzałem, jednym wypadem. Ponadto zdawałem sobie sprawę, że każdy poprzedni nieudany wypad znacznie osłabiałby moje morale i szukałbym w nim wszelakich tłumaczeń, aby już więcej wypadów nie robić.
Plan miałem prosty o tyle, że ograniczał on jakąś horrendalną ilość sklepów, które potencjalnie musiałbym odwiedzić, do raptem 20., 25.% z nich wszystkich. Więc oczywistym był fakt, że omijanie kilku kolejnych, zbędnych, dawało mi złośliwą satysfakcję i pozwalało na ciągłe utrzymywanie sił i nie pozwalało, aby znikały one w postępie geometrycznym. Ot tak sobie znikały w postępie arytmetycznym, czyli ludzkim.
Postanowiłem Żonie kupić dwie nocne koszule, jedną z długim rękawem, drugą z krótkim (na zimę i na lato, chociaż czasami, gdy przyjeżdżamy do Naszej Wsi i jest + 13, to ubiera obie), bo te, których używa, są już lekko sprane oraz kozaki, bo ile mogę kleić te, jej jedyne i ukochane, chyba od 15. lat, no dobra - może od 10., i na koniec dorzucić kilka par podkolanówek, bo je drze na potęgę (co założy, to już dziura).
A wszystko się działo jednego dnia, w poniedziałek, 16. grudnia.
Oczywiście wiele dni przed godziną ZERO maltretowałem Pasierbicę wysyłając do niej smsy.
- Co mam kupić Matce, bo zwariuję?!
- Nie mam pojęcia, Ale pomyślę...(pis. oryg.)
- Myśl intensywnie, bo od dzisiaj jestem w Metropolii do środy...(to było w sobotę -14.12 - dop. mój)
- Aaaa...
- To czekam w napięciu.
Dzień później, w niedzielę:
- No i co?
Cisza. Parę godzin później:
- I co?
- I nic! - Jeszcze nie wiem... 
Za jakiś czas:
- A Ty już po tylu latach mógłbyś wiedzieć co kupić żonie...jak co roku to samo. (pis. oryg.)
Przyznałem rację kładąc uszy po sobie.
Potem Pasierbica podsuwała różne pomysły, ale żaden, z różnych względów, mi nie odpowiadał.
Gdy w poniedziałek powiedziałem jej o swoich zamiarach, odpisała:
- Noooo...odważnie...
Na język werbalny można by to przetłumaczyć następująco:
- Noooo... - tu by nastąpiła długa przerwa dla nabrania powietrza zużytego wcześniej z wrażenia na to Noooo - odważnie... I znowu cisza z wrażenia i z braku powietrza.

Zacząłem od kozaków, czyli od najtrudniejszego.
Żona poszukuje takich, jakie ma, tylko niezużytych, od wielu lat. Wiedząc dokładnie jakich, w każdym sklepie, żeby zaoszczędzić na czasie i żeby nie było wątpliwości, musiałem odegrać tę samą scenkę. Podchodziłem do danej pani sprzedawczyni i bez uprzedzenia, i bez żadnego wstępu, podnosiłem prawą nogę, powodując w tym momencie pojawienie się w jej oczach lekkiego spłoszenia, i kantem lewej dłoni zaznaczałem połowę mojej łydki recytując wyuczoną formułkę, która panią natychmiast uspokajała, a nawet rozbawiała.
- Proszę pani, szukam kozaków dla mojej żony tej wysokości - i tu uderzałem kantem dłoni w połowę mojej łydki. - Przy czym kozaki muszą być ze skóry, mieć kolor brązowy, mogą być tylko lekko ocieplane i muszą być bezwzględnie na płaskim obcasie. - Poza tym nie mogą mieć żadnych pasków, klamerek i  "słodkich" ozdóbek typu kwiatki, wstążeczki i tym podobne udziwnienia. - Otwieranie buta musi być na zamek błyskawiczny, oczywiście od jego wewnętrznej strony, no i rozmiar 39! - dorzucałem jednym tchem.
Większość pań wycinałem w ten sposób po 3. sekundach. Poddawały się. Te bardziej wytrwałe wytrzymywały z minutę słysząc ciągle moje krótkie nie. Bo albo nie zauważały jakiegoś kretyńskiego kwiatuszka, albo ślicznego "złoconego" dodatku przedłużającego szpic buta.
Gdy jednak usiłowały mnie przekonywać, odpowiadałem:
- Żona mnie z tym wyrzuci!
Więc, jako kobiety, z takim argumentem nie były w stanie dyskutować. Jedna się nawet odważyła i wymyśliła:
- A Żona sama nie może przyjść?
- Proszę pani, to ma być prezent pod choinkę...
Zdesperowany odważyłem się nawet wejść do salonu e-buty, gdzie w zniechęcającej dla mnie, zimnej, cyfrowej, bezdusznej oprawie musiałem lawirować między kilkudziesięcioma paniami podglądając, co też czynią. A one, każda z nich, przesuwała palcem, a to wskazującym, a to kciukiem, po ekranie "swojego" tableta (chyba?, bo może to jest jakieś inne, specjalne urządzenie), niezwykle skupiona i wyizolowana z otoczenia i oglądała tysiące butów. To uciekłem. Nie dlatego że nie dałbym sobie rady z tym urządzeniem i z systemem. Poradziłbym sobie zwyczajnie prosząc obsługę o pomoc i instruktaż. Po prostu przeraziłem się tej mnogości ofert.
W końcu w CCC trafiłem.
But obfotografowałem smartfonem (telefonem?) z dwóch stron i wysłałem do zaopiniowania Pasierbicy. W jej telefonie (smartfonie?) ememes się nie otwierał,  mimo że należy ona przecież do innego, współczesnego pokolenia, niż moje, więc byłem zdany na własne siły.
- Takie buty, tylko rozmiar 39. - poprosiłem w kasie młodą panią unosząc "corpus delicti".
Pani w komputerze stwierdziła, że niestety posiadają tylko do numeru 38.
- Ale proszę się udać (ależ ta młodzież jest szkolona! - dop. mój) do koleżanki z przodu salonu. - Ona sprawdzi w sprzedaży internetowej.
Młoda i sympatyczna dziewczyna sprawdziła i z ubolewaniem stwierdziła, że w Internecie tego rozmiaru nie ma.
- Ale wie pan, jedna taka para jest w naszym sklepie CCC, ale w innym mieście oddalonym od Metropolii o jakieś 110 km.
Nie chciałem pani tłumaczyć, że w tym mieście ja niedawno "odkryłem" hutę, a Żona, w ślad za mną, "arsen i tarczycę". I że raczej tam nie pojedziemy.
Gdy znowu zacząłem łazić po Wielkiej Galerii, sprawa ta wciąż nie dawała mi spokoju. Wróciłem do CCC.
- Proszę pani. - zapytałem młodą i sympatyczną dziewczynę, którą przed chwilą "opuściłem". - Skoro jest sprzedaż internetowa, to czy nie można by te buty z tamtego miasta wysłać do mnie? - Przecież to jest ta sama sieć. - No i ja zapłacę. - dodałem z przymilnym uśmieszkiem.
- Nie można! - usłyszałem brutalny głos jej czterdziestokilkuletniej szefowej, do której ta młoda, jako niekompetentna, zwróciła się przy mnie z pytaniem. - Tamten sklep jest przecież na swoim indywidualnym rozrachunku! - patrzyła na mnie zgorszona, że też nie odróżniam sprzedaży wysyłkowej od stacjonarnej i podstawowych zasad ekonomii.
To z butami się poddałem.

Znacznie łatwiej poszło mi z koszulami. 
Najpierw, mając bardzo dobre skojarzenia majtkowo-skarpetowe z czasów, gdy Żona zostawała w Naszym Miasteczku, a ja musiałem się jakoś samodzielnie urządzić w Metropolii, zajrzałem do Peek
& Cloppenburg. 
- My takich rzeczy nie prowadzimy! - odparła mocno obruszona, chyba pani menadżer, bo czterdziestoletnia, krążąca między wieszakami.
To poczułem się głupio, że posądzam ją o takie rzeczy, tym bardziej że krótką kwestię wypowiedziała wyniośle, tonem, jak z filmu Poszukiwany, poszukiwana - Mój mąż z zawodu jest dyrektorem.
Poszedłem więc po rozum do głowy i szczęśliwie znalazłem jeden z 270. sklepów szwedzkiej sieci odzieżowej KappAhl sprzedającej w czterech państwach Europy.
- Proszę pani - znowu zagadnąłem do czterdziestolatki. - Poszukuję koszule nocne z długim i krótkim rękawem dla mojej żony. - Wzrost ma mój, ale jest znacznie szczuplejsza.
- Proszę bardzo. - odparła bardzo konkretnie. - To musi być rozmiar M.
- Moim zdaniem S - wszedłem niespodziewanie dla niej w dyskusję.
- Nie, nie - odparła pewna siebie i niezrażona. - M.
Na to tylko czekałem. Odpaliłem smartfona, czyli telefon, czyli aparat fotograficzny i pokazałem pani zdjęcie metki, które sprytnie zrobiłem w Nie Naszym Mieszkaniu pod nieobecność Żony. A tam stało jak byk Design by KappAhl 36/38/S.
- Tu jest S. - zbędnie dodałem.
Pani natychmiast wymiękła.

A przy rajstopach wręcz brylowałem. Bo jakiż to problem dobrać tylko bezwymiarowy, uniwersalny kolor, zwłaszcza że Żona je tak często wymienia drąc w niewytłumaczalny dla mnie sposób, co w końcu musiało zwrócić moją uwagę. A zapamiętanie nazwy firmy Gatta było błahostką, skoro odwiedzam ją z Żoną dosyć często.
We wtorek wigilijny, gdy nastał czas otwierania prezentów, Żona zaczęła jakoś dziwnie przeciągać samogłoski.
- Nooo, faaajneee. - wyraźnie starała się dobrać słowa. - Wiesz, ja noszę trooochę... jaaaaśniejsze, ale nieee,... nieee, teee... są dobre, bo... grubsze. - Nooo... taaak, tooo będą na zimę. - Bo przecież i tak teraz noszę je pod dżinsami.
A koszulami była zaskoczona. I już pierwszej nocy spała w tej z długimi rękawami.
- Ale wiesz, ona jest strasznie długa, ale to mi zupełnie nie przeszkadza.
A ja lubię Żonę w tych wszystkich koszulinach. Jak się kładzie spać i jak przychodzi rano, gdy ja już jestem na nogach od kilku godzin, a ona dopiero zaczyna dochodzić do siebie i w takiej koszulinie siedzi w fotelu przy kawie.

PONIEDZIAŁEK (30.12)
No i moi WSZYSCY DRODZY - Stary Rok właśnie mija.

Oczywiście, że mógłby być lepszy.
Niektórym z nas dopiekł okrutnie, innym mniej, a innym być może wcale, w co nie wierzę, bo nie ma takiej opcji, żeby tzw. życie nie próbowało nam dać w kość, jak nie z jednej strony, to z drugiej. Zawsze jest to jazda na rollercoasterze, a kwestią przypadku jest lub też naszych wyborów, czy wsiądziemy w danym momencie do wersji light, czy hard. To tak, jak w jakiejś tam wersji szkolnego dowcipu:
- Dzień dobry. - Tu mówi Wasz kapitan. - Lecimy na planowanej wysokości 10 000. metrów...
- Hurrra! 
- ...Ale jeden z silników się pali. 
- Łeee!
- Ale pozostałe trzy są sprawne.
- Hurrra!
- Ale niestety spadamy w dół.
- Łeee!
- Ale zbliżamy się do lotniska.
- Hurrra! 
- Niestety nie otworzyło się podwozie!
- Łeee!
- Ale samolot jest nadal sterowny!
- Hurrra!
- Niestety minęliśmy lotnisko!
- Łeee!
- Ale zwiększam siłę ciągu i spróbujemy ponownie... 
- Hurrra!
...

Jakby na to nie patrzeć, wszyscy jednak kończymy ten rok na HURRA! Bo jak jeszcze dodam, że dzień jest dłuższy od...

Dlatego na przyszły NOWY ROK 2020 wszystkim Wam życzę optymizmu. Bo wiadomo, że będzie różnie, jak to w życiu, więc optymizm się przyda, czasami wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Do poczytania za tydzień. :))))



W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz. No po prostu Święta. :)

poniedziałek, 23 grudnia 2019

23.12.2019 - pn
Mam 69 lat i 20 dni.

WTOREK (17.12)
No i skoro się mieszka w Nie Naszym Mieszkaniu, to od czasu do czasu trzeba się nim zająć.

Od prawie dwóch lat ciągnie się sprawa wymiany wodomierzy na nowoczesne. Takie radiowe, co to jakiś pan lub pani może z daleka, przy komputerze, przy kawce i papierosie, odczytać i wiedzieć, czy akurat się  kąpałem, czy nie.
Oczywiście że sprawę wymiany utrudnia fakt, że nie mieszkamy tutaj na stałe, a ponadto najczęściej jestem ja, a ja, o dziwo, pracuję, chociaż od kilku lat powinienem być na emeryturze, na której zresztą jestem. Więc trudno, żebym stawał na baczność i tkwił w tej pozycji przy drzwiach między godziną 11.00 a 14.00, jak głosi kartka przyklejona na zewnętrznych drzwiach do budynku, tym bardziej że wielokrotnie zdarzało się, że fachowiec nie przybył, a wyjaśnień, broń Boże przeprosin, nigdy nie otrzymywaliśmy.
Więc ostatnio, poprzez spółdzielnię (bo proszę pana, tam od kwietnia wodomierz wykazuje zerowe zużycie wody) i firmę z nią kooperującą udało się nam umówić na wymianę. Wymagało to kilku telefonów i wyjaśnień naszych skomplikowanych uwarunkowań. Tym razem było ono proste.
- Proszę pana - poinformowałem przez słuchawkę, to znaczy przez telefon, czyli smartfona, czy przez diabli wiedzą co - konserwator musi uwzględnić czas potrzebny na wymianę, bo my musimy o 15.00 wyjechać. - Żona ma awaryjną sytuację i cudem udało się nam umówić do dentysty.
Pan zrozumiał, stwierdził że na to potrzeba 0,5 godziny i się umówiliśmy.
Ja uciekłem do Szkoły, a Żona została postawiona na baczność i cały dzień warowała. A postawić moją Żonę na baczność nie jest dobrym pomysłem, zwłaszcza gdy ma ułamany ząb i czeka ją wizyta u dentysty. Nie zosowiała, tylko natychmiast stała się osowata, a to jest duża różnica. Więc jak przyszedłem o 14.30 była chodzącym wulkanem.
- To ja tu siedzę, uwiązana, nigdzie nie mogę się ruszyć, a nawet gdybym nie musiała, to chciałabym się trochę zrelaksować, a nie być ciągle podminowana i czekać!
Facet przyszedł o 14.50 i na dodatek był podejrzanie nietrzeźwy. Nawet gdybym miał multum czasu, gościa do wymiany wodomierzy bym nie dopuścił. A co dopiero Żona. Spławiła go dość ostro, a ja jeszcze zdążyłem zadzwonić do spółdzielni, która słysząc, że sprawa jest niezałatwiona i że facet był nietrzeźwy, bardzo się zmartwiła.
- Ojej, to niedobrze. - usłyszałem zmartwiony głos w słuchawce(?). - Wie pan, my właśnie kończymy współpracę z tą firmą i teraz będziemy wymieniać własnymi siłami. - Proszę skontaktować się z dyspozytorem.

Pani dyspozytor stwierdziła, że teraz to oni muszą się przeorganizować, zrobić bilans zysków i strat po tej kooperacji i proszę zadzwonić 16-go.
- A nie, proszę pana - usłyszałem wczoraj - my do świąt tej sprawy nie ruszymy. - Proszę zadzwonić po Trzech Królach.
Oczywiście wewnętrznie, ale po cichu, się zirytowałem. Nie dlatego że sprawa wymiany się przeciąga i w jakimś sensie nas wiąże, ale z powodu używania przez nią, ot tak, swobodnie, jako coś zupełnie oczywistego, jakichś szyfrów lub haseł. Nie wiedziałem, czy oczekuje odzewu, więc na wszelki wypadek odpowiedziałem w tej konwencji, trochę konspiracyjnie:
- Tak, po Trzech Królach się odezwę.
Wyraźnie się porozumieliśmy. Dopytałem tylko, czy z powodu tego przeciągania nie będzie żadnych kar, bo w piśmie, które państwo wysłaliście i które szło pocztą z Metropolii do Metropolii 10 dni, straszycie naliczeniem podwójnej opłaty za wodę i ścieki.
- To proszę poczekać, przełączę pana.
- E nieee - usłyszałem męski głos - my tylko tak piszemy, żeby zmobilizować...
To życzyłem mu udanych świąt nie stosując żadnych szyfrów.

A teraz, gdy przyjechałem w sobotę, na zewnętrznych drzwiach zobaczyłem kartkę z następującą łagodną treścią:
Prosimy o udostępnienie lokali na czas przeglądu, w jednym z w/w zakresów godzin. Przypominamy, iż cykliczne przeglądy gazowe i wentylacyjne są przeglądami obowiązkowymi, wykonywanymi dla Państwa bezpieczeństwa. (pis. oryg.)
Więc strasznie się przejąłem, zwłaszcza że to nie dotyczyło jakiś głupich wodomierzy. Ponadto na ogłoszeniu widniały tylko cztery czarne owce, które za nic miały bezpieczeństwo swoje i ogółu, cztery numery, w tym Nie Nasze Mieszkanie, na ogólną liczbę 36 w "naszej" klatce. A liczbę tę trzeba pomnożyć przynajmniej przez trzy, bo przecież przez taką nieodpowiedzialność narażeni są sąsiedzi z klatek przylegających.
Z doświadczenia wiem, że gdy natychmiast nie zareaguję, to za chwilę na zewnętrznych drzwiach ujrzę podobną kartkę z jedyną, samodzielną czarną owcą, czyli z Nie Naszym Mieszkaniem.
Więc wczoraj zadzwoniłem do spółdzielni.
- A to ja  podam panu numer telefonu do firmy, z którą kooperujemy.
Pani z firmy, bardzo miła, podała mi numer telefonu.
- Tą sprawą zajmuje się pan Marcin. - On teraz jest w Sąsiednim Województwie, ale ma akurat przerwę, to proszę się z nim umówić.
- Dzień dobry. - przedstawiłem się z imienia i nazwiska. - A jaką pan ma, panie Marcinie, pogodę w Sąsiednim Województwie? - Bo zdaje się, że teraz ma pan przerwę?
- Łaaadną... - odparł po długim milczeniu, przeciągając i starając się zyskać na czasie, po wyraźnym, gorączkowym trybieniu, lekko zagubiony i zdezorientowany.
- A nie, wie pan, to taki głupi żart. - powiedziałem. - Nie wiem, co mi się stało (co mi odbiło - to w myślach). - Bo ja dzwonię w sprawie Nie Naszego Mieszkania, bo wiem z pańskiej firmy, że jutro będzie pan w Metropolii, a chodzi o przegląd instalacji.
- A tak, tak, nie ma sprawy. - wyraźnie i z ulgą się ożywił. - To będę na bank tak między 17.00 a 18.00, bliżej 18.00.

Do 17.00 spokojnie wytrzymałem bez posiłku, ale potem zaczęło mnie ssać. Trwałem jednak w mądrym stanie, że skoro pan Marcin będzie badał instalację gazową, to lepiej żeby ona w tym momencie nie pracowała. Bo gdyby jednak tak było, to musiałbym ją wyłączyć i wtedy cały obiad szlag jasny by trafił - jakieś niedogotowania albo przepalenia...
O 17.45 weszła jednak we mnie złość. Nastawiłem makaron ryżowy (zalecenia Żony), wstążki o szerokości 5 mm, bo najlepiej mi smakują (wymysł mój) i sos pomidorowy.
Przy tym mściwie myślałem:
- Czekaj gnoju, teraz przyjdziesz, to będziesz musiał czekać, aż wszystko mi się ugotuje, a jak nie, to wypad!
Ale gdy się już nasyciłem pysznym makaronem obficie polanym zagęszczonym sosem pomidorowym podgrzanym na smalcu ze skwareczkami przygotowanym na takie okoliczności przez Żonę z dodanym wyciśniętym czosnkiem i posypanym świeżo pokrojoną cebulką, zdrowo zaprawionym tabasco i popijanym, oczywiście, co chwila bułgarskim czerwonym wytrawnym z Niziny Tracji (jest tym dla win bułgarskich, czym Bordeaux dla francuskich), przyszło otrzeźwienie. A może on się mści za mój głupi numer "z pogodą w Sąsiednim Województwie"?
Wysłałem smsa.
Oddzwonił.
- Ale ja tu mam w grafiku, że kontrola "pańskiego" mieszkania ma być jutro, w środę.
- Ale ja się z panem umówiłem na dzisiaj, "bliżej 18.00"! - zimno przypomniałem.
- Przyjdę..., przyjdę! - i się natychmiast rozłączył.
To sobie otworzyłem Pilsnera Urquella i zrelaksowany zacząłem pisać, czyli stukać w klawiaturę laptopa.
O 19.20 usłyszałem stukanie do drzwi.
- Pan Marcin? - zapytałem ujrzawszy młodego(!) człowieka.
- A nie, nie! - Szef mnie wysłał, bo "ponoć się tutaj pali"...
Po dwóch minutach, łącznie z gadką i moim podpisem, było "pozamiatane". Można dalej mieszkać.

W tym wszystkim, mimo chwilowej słabości, kiedy to dopadła mnie złość, nie zosowiałem, ani nie stałem się osowaty. Taką moc ma Pilsner Urquell.

ŚRODA (18.12)
No i wszystko przebiegło z planem.

A to jest rzadkość.
W Szkole byłem przed 07.00. Gdy przyszedł Zastępca Dyrektora, wszystko w pół godziny omówiliśmy, i już o 09.30 uciekłem.
W Nie Naszym Mieszkaniu ogarnąłem cały dobytek. Część zakupów, przy telefonicznej konsultacji z Żoną w czasie rzeczywistym, aby niczego nie pominąć, wyciągnąłem z lodówki (główna reszta, ta niepsująca się, jak cydry niefiltrowane i Pilsnery Urquelle jeździła kilka dni w bagażniku Inteligentnego Auta), aby zabrać je do Naszej Wsi i już o 10.30 wyruszyłem w podróż do Córci i Zięcia. Po godzinie i 7. minutach, i po 107. km byłem na miejscu. Wielkie mi wyruszenie i wielka mi podróż! Jak w tym "żydowskim" dowcipie:
- Salcia - mówi mąż do żony. - Całe miasto mówi, żeś ty kurwa!
- Oj, Mosiek! - Wielkie mi miasto, 5 tysięcy mieszkańców...

Córcia z Zięciem, no i teraz z Wnuczką, mieszkają na wsi.
Córcia, gdy kończyła liceum w Metropolii, twierdziła, że w niej studiować nie będzie, bo to dziura. Tylko Stolica. Po kilku miesiącach okazało się, że Stolica to też dziura. Tylko Londyn, który znowu po kilku miesiącach został ośmieszony. Tylko Nowy Jork.
W tym  stanie dotrwała do matury, po czym zaczęła licencjacko studiować anglistykę, by po trzech latach rozpocząć studia na metropolialnym uniwersytecie. W owym czasie poznała chłopaka, chyba swoją pierwszą poważną miłość, który mieszkał w Innej Metropolii II. Skąd ona go wytrzasnęła, nie pamiętam. Dość powiedzieć, że chyba za jego sugestią, inspiracją, namową (nie wiem, co było najbardziej adekwatne), po zaliczeniu przez nią I roku studiów, wyjechali do Szkocji. A tam dosyć szybko się rozstali. Nastąpiła brutalna weryfikacja. Bo on inteligentny, elokwentny, niegłupi, ze sporą wiedzą, ale bez matury, którą przecież zrobi, i z dziesiątkami pomysłów, z których żaden nie został zrealizowany. A ona konkretna, o silnym charakterze, jasno dążąca do celu. Więc musiało się, prędzej czy później, rozpirzyć.
Córcię w Szkocji, w Aberdeen, przyjęto na drugi rok studiów na kierunek pokrewny z tym metropolialnym. Przez cztery lata jednocześnie pracowała w różnych firmach i knajpach.
Często dziwowała się, jak Szkoci potrafią w ciągu ośmiu godzin pracy umiejętnie rozciągnąć i rozłożyć dane zadanie tak, aby być cały czas zajętym, gdy ona swoje, podobne, załatwiała w czterech i potem setnie się nudziła buszując po Internecie i nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Angielski miała opanowana na tyle, że Szkoci, po jej akcencie, posądzali ją, że pochodzi z Walii. Bawiła ją ich mina, gdy dowiadywali się prawdy.
Kończąc swój pobyt stwierdziła stanowczo i jednoznacznie, już po ośmiu latach od matury:
- Tato, tylko Polska! - Wracam, bardzo tęsknię i tam (z perspektywy Szkocji) będę u siebie.
Trudno było mi się z tym nie zgodzić. No i tęskniąc cały czas za nią, po prostu się cieszyłem.

Zięć jest jedynakiem.
Poznałem go jako kilkunastoletniego szczyla w domu jego dziadków, na wsi (tym samym, w którym w trakcie imprezy poparzyłem się, a potem regulowałem ruchem), dokąd kilkakrotnie przyjeżdżałem z Pierwszą Żoną. Jego ojciec w czasach kawalerskich smalił do niej cholewki, ale nic z tego nie wyszło. Ale co się nie udało w pierwszym pokoleniu, udało się w drugim. A biorąc pod uwagę fakt, że Zięć sporą część swojego życia mieszkał w Metropolii II, w tym też razem z przyszłą żoną i żoną, to sporo było tych widocznych i zastanawiających znaków.
Ostatni raz go widziałem jako dorosłego chłopa, gdy wyjeżdżał właśnie do Metropolii II, aby studiować prawo. Oczywiste było, że Córcia, wówczas 12.letnia podfruwajka, nie była godna, aby mógł zwrócić  na nią uwagę. Prawo studiował 10 lat i je nie skończył. Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że mógł być świetnym prawnikiem. Tylko czy to sumarycznie byłoby dla niego dobre, nie wiem. Być może on wie. W każdym bądź razie jego wiedza, rzetelność w wykonywaniu wszelakich prac i bezkompromisowość czyniłaby z niego znaczącego członka palestry. Ale to tylko taki mój sposób postrzegania sprawy.

Z racji quasi-rodzinnych, bo siostra stryjeczna jego ojca była bliską przyjaciółką mojej Pierwszej Żony, wszelkie imprezy towarzyskie w naturalny sposób przeniosły się z mojego pokolenia na pokolenie naszych dzieci. I właśnie na jednej z takich zobaczyli się "ponownie". Nie wiem, czy ona mu się spodobała i zagiął na nią parol, czy on wpadł jej w oko, cholera wie. W każdym bądź razie zaiskrzyło. Do tego stopnia, że bardzo szybko przyjechali do Naszej Wsi. Córcia "zarezerwowała" im apartament, ale w taki sprytny sposób, że wykorzystała moją nieobecność związaną z obowiązkami szkolnymi w Metropolii. Wiedziała, że ten osobnik nic Żonie nie powie, bo go nie znała. A gdybym był, doskonale wiedziała, że jej amant natychmiast zostałby przeze mnie przepytany.
Później Córcia dalej nie chciała mi niczego powiedzieć, a Żona mogła tyle, że no była z jakimś facetem, nawet sensownym, więc trwałem w męczącej niewiedzy. W końcu wszystko się wydało.
Później oboje byli kilka razy u nas, a my u nich. Nasza Wieś prawdopodobnie spowodowała, że zaczęło w nich kiełkować myślenie o sposobie na przyszłe życie. Albo może była tylko takim katalizatorem ich myślenia.
Ale zanim nastąpiło to, co nastąpiło, mieszkali sobie w Metropolii II. Zięć już wówczas był właścicielem mieszkania w kamienicy, a ponadto wynajmował studentom drugie, spadek po babci. Wyraźnie się dobrali, bo na przykład sami remontowali mieszkanie, w którym mieszkali. Nigdy bym Córci nie podejrzewał, że będzie skuwać tynki, żeby odzyskać piękną ścianę z cegły, że będzie opalać framugi i zdrapywać starą paskudną farbę i odzyskiwać piękną fakturę drewna, itd., itd.
Oczywiście pracowali. Zięć wykonywał bliżej niezrozumiałe dla mnie prace jak, np. przedstawiciel firmy handlującej okularami. Córcia z kolei bez problemów została przyjęta do szkoły językowej jako lektorka. Była lubiana przez słuchaczy i sama dobrze się tam czuła, ale po zaledwie dwóch miesiącach musiała decydować. Bo prawie jednocześnie przyjęto ją do amerykańskiej korporacji, oczywiście ze znacznie większym wynagrodzeniem. Przeszła tam zakładając, że w tych specyficznych korporacyjnych warunkach wytrwa dwa lata. Aby zostać przyjętą, musiała zaliczyć  cztery etapy kwalifikacji. Ostatni polegał na tym, że gdy siedziała sobie w szlafroku po kąpieli przy kominku z lampką wina, zadzwonił telefon. Rozmowa z Hiszpanką, szefową na Europę, która dzwoniła z Barcelony, trwała 30 minut. Okazało się, że ona również studiowała w Aberdeen, więc większość rozmowy zeszła na omawianiu fajnych knajpek i plotkach. Dokumenty poszły do Stanów, do akceptacji.
W międzyczasie młodzi wzięli ślub, a po półtorarocznej pracy Córci w korporacji, oboje wszystko pieprznęli. Zdążyli jeszcze na kredyt kupić małe mieszkanko, wszystko wynająć oddawszy pod opiekę znajomym, i wyjechać do Stanów, do Nowego Jorku. Na cztery lata.
Postanowili, że ten okres to będzie praca, a pieniądze przeznaczą na podróże. Ale nie tylko, jak się później okazało. Zięć miał całkowicie ułatwione zadanie, bo w Stanach był wielokrotnie u swojego kolegi, u którego pracował. Z Polski wyleciał pierwszy, a po trzech miesiącach, podomykawszy  wszystkie sprawy, dołączyła do niego żona. Córcia przez te cztery lata też nie miała problemów z pracą i kilka razy ją zmieniała, zawsze z raptem dwoma, trzema dniami przerwy. Oczywiście nie mieli też problemów z wynajęciem mieszkania.
Pierwszą podróż odbyli po Stanach. Drugą, po regeneracji środków, po Meksyku, Ameryce Środkowej, Kubie (Tato, nigdzie nie widziałam tak biednego kraju!) i Dominikanie. Trzecią po Patagonii (Tato, w życiu tak nie przemarzłam! Na noc, w namiocie ubierałam wszystko, co miałam w plecaku - piżamę, dwie pary spodni, wszystkie skarpety i swetry, na głowę dwie czapki, a i tak rano, po wyjściu ze śpiwora, byłam jednym soplem lodu). Czwartą, najdłuższą, bo dziesięciomiesięczną, i ostatnią podróż odbyli po Azji z lekkim zahaczeniem o Europę.
Wystartowali samolotem z Metropolii do Ankary, a stamtąd już, jak zwykle z dwoma plecakami i namiotem, czym się dało, jechali przez Iran (Tato, nigdzie nie czułam się bezpieczniej, jak tam!), zahaczając o Gruzję i Armenię, a może Azerbejdżan (jeden pies), Turkmenistan, Uzbekistan, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan (Tato, w górach Pamiru czekaliśmy dwa dni na autobus, a potem w tłoku jechaliśmy z kozami i owcami) do Chin (Tato, tam nie chciałabym mieszkać! Na każdym kroku czujesz się obserwowany!) i Mongolii. Nie wiem, czy nie pomyliłem kolejności, ale normalnie nie jestem przyzwyczajony do tylu stanów.
Potem zmienili klimat i pojechali do Azji Południowo-Wschodniej - Wietnam, Kambodża, Laos, Tajlandia. Ale nie jestem pewny, czy byli we wszystkich tych krajach. Następnie dwa tygodnie spędzili w Nepalu (Tato, w dwa tygodnie przeszliśmy z plecakami 200 km. Na wysokości 5 tys. metrów nie było czym oddychać), a potem znaleźli się w Indiach i Sri Lance, skąd wrócili do Nowego Jorku.
W ciągu tych czterech lat zdążyli kupić w Polsce ruinę na wsi, bo stwierdzili, ku załamaniu obu babć, że to jest ich miejsce w życiu. Zanim zdążyli wrócić, stajnię Augiasza ogarniał Teść Córci, emeryt mieszkający w pobliskiej wsi na ojcowiźnie swojej żony. Karczował teren, sadził, zabezpieczał dom i powoli robił inne rzeczy będąc w kontakcie z młodymi.
Po powrocie, siłą rzeczy zamieszkali w tej sąsiedniej wsi. Córcia znalazła pracę w Metropolii w...korporacji w wersji light, a Zięć porobił różne kursy, pozdawał egzaminy i stał się ratownikiem wodnym. Każdą wolną chwilę poświęcali na dom. Kuli, zrywali, malowali, zabezpieczali, kopali pospołu z Teściem Córci. I ciągle był ogrom prac.
Kiedyś umówiłem się z Córcią, że przyjadę razem z jej stryjem zobaczyć dom i zaawansowanie robót. Brat mieszka w Rodzinnym Mieście, którego Córcia, gdy trochę intuicyjnie nabrała rozumu, do czasu wyjazdu do Szkocji raczej unikała, przede wszystkim ze względu na dziadków, a zwłaszcza dziadka. Nikt nie myślał wtedy, że kiedyś stanie się ono jej powiatem.
Brat całe swoje dorosłe życie mieszkał w bloku, góra w dwupokojowym mieszkaniu, więc to, co zobaczył, go przerosło.
We troje poszliśmy na obchód uważając przy tym, żeby się nie zabić. Bo trzeba było, uważając na głowy, albo przeciskać się przez dziury w ścianach, albo omijać co rusz jakieś kupy gruzu lub wszelakiego złomowiska, nie zaplątać się w resztki zdradliwego siana lub słomy, albo umiejętnie stąpać na piętrze po deskach wyłącznie niezmurszałych, żeby nie zlecieć na łeb, na szyję kilka metrów niżej. Gdy dotarliśmy do drugiej, remontowo "dziewiczej" części domu, stanowiącej krótsze ramię litery L, Córcia się rozkręciła.
- A tutaj, wujek, będzie duża sala biesiadna, stoły, a po prawej stronie wysoka na 5 m szklana ściana tak, żeby było widać cały ogród.
Brat, który do tej pory nie odzywał się wcale wreszcie skonfrontował to, co widział, z tym co niby miało być według entuzjastycznej opowieści bratanicy. Zwłaszcza, że staliśmy właśnie nad pięciometrowym urwiskiem, które w przyszłości miało prowadzić do tej sali.
- Ja pierdolę! - tylko kiwał głową, już w milczeniu. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co powiedział.

Oczywiście grube sprawy, jak instalacja grzewcza, wodno-ściekowa, elektryczna, wylewki, wymiana okien, położenie dachu (jest dokładnie taki sam, jak w Naszej Wsi - wiór osikowy), drenaż terenu, itp., były wykonywane przez najętych fachowców.
Młodzi oceniali, po kupnie domu, że całość będzie gotowa, jak spod igły, po dziesięciu latach.
Znając ich determinację i konsekwentne postępowanie chyba tak będzie. Bo na przykład Córcia będąc już w ciąży, aby stać się pełnoprawnym rolnikiem, skończyła obecnie wymagane studia podyplomowe, a Zięć tak sobie ustawił pracę, żeby cały wymagany etat wypracować w ciągu trzech-czterech dni, a resztę tygodnia poświęcić na prace remontowe. A umie zrobić bardzo dużo.
I chyba nie przeszkodzi im świeżo narodzona Wnuczka lub może kolejne dziecko (dzieci?!).

Mieć, czy nie mieć dziecko/dzieci? - Oto jest pytanie?
Tak można by opisać długi stan i dylemat moralno-filozoficzny Córci. Bo spory kawał czasu nie mogła się zdecydować. Zięć był oczywiście za (ma 42 lata, jak jego szwagier, a mój Syn), babcie oczywiście też, zwłaszcza Teściowa Córci, bo skąd miała mieć wnuka/wnuczkę, jeśli nie od jedynaka, Teść również, a ja?
Kilka razy na ten temat dyskutowałem z Córcią, zwłaszcza gdy chciała opowiedzieć o różnych naciskach rodziny, i zawsze kończyłem rozmowę tak samo.
- Córcia, to jest twoje życie i jaką byś nie podjęła decyzję, to potem będziesz się z nią musiała zmierzyć.
Ale oczywiście ucieszyłem się, gdy dowiedziałem się, że jest w ciąży, zwłaszcza że to miała być dziewczynka. Nie ukrywam, że szczególnie się martwiłem o Córcię, bo przecież w chwili porodu miała blisko 36 lat. Pod koniec trochę się jednak uspokoiłem, gdy wyszło na jaw, że ciążą opiekuje się mój kolega z Naszej Klasy. Wszystko się dobrze skończyło.

Gdy przyjechałem po "wielkiej podróży", Zięcia nie było. Musiał wykonać jakąś robotę razem z ojcem. Dom zastałem i ten, i nie ten. Bo zmiany są kolosalne, ale droga jeszcze długa.
Wszystko, co trzeba, praktycznie jest - kuchnia, łazienka, salon, sypialnia, garderoba plus wypas - "dziwna" kuchnia na gaz, ogrzewanie i ciepła woda z pompy ciepła i z pieca na pelet, "podwójny" piekarnik, kosmiczna lodówka z zamrażarką, zmywarka, o dziwo normalna, wyeksponowana wanna i szereg drobiazgów, jak chociażby wszystkie noże, nożyczki, itp. wiszące w powietrzu, to znaczy przytrzymywane przez specjalne metalowe pręty z magnesami i żeby użyć czegoś, trzeba  siły, ażeby to cholerstwo puściło.
No i teren - cały uporządkowany. Największy bajer to staw czerpiący wodę z granicznej, urokliwie meandrującej rzeczki i z systemu drenaży (dom stoi na pewnej pochyłości, co tylko dodaje mu uroku) odprowadzającego do niego wodę, tak że jest ona na bieżąco wymieniana. Poza tym w części terenu, oprócz rosnących drzewek i krzaków owocowych, stoją specjalne skrzynie z ziemią na uprawę warzyw. Robi wrażenie.
Gdy przyjechał Zięć, rozmawialiśmy między innymi o tym, jaki to on jest w tej wsi aspołeczny. Bo na przykład, przestał się kolegować z facetem, który przy wódce mu zdradził, że ja to ścieki i inne syfy odprowadzam do rzeczki. Albo sfotografował bogu ducha winnych i nic o tym fotografowaniu nie wiedzących dwóch pracowników firmy odbierającej śmieci. Nie dość że sfotografował, to jeszcze zdjęcie wysłał do ich szefa, właściciela firmy. A na zdjęciu widać było jak byk, że goście do tej samej komory wrzucają z dwóch różnych pojemników śmieci, tak skrzętnie segregowane przez Córcię i Zięcia, bo po co mają przyjeżdżać dwa razy. Więc siłą rzeczy rozmowa zeszła na kondycję Polaków i naszego społeczeństwa. Opinie mamy takie same i jednoznaczne. Eufemistycznie i kulturalnie mówiąc - negatywne.
W tym czasie Wnuczka funkcjonowała w jednym ze swoich trybów (definicja matki), czyli spała. A w nocy potrafi spać, jak dorosły - 8 godzin, pod warunkiem że leży na łóżku rodziców, pomiędzy nimi. Wystarczy tylko ją cichcem przełożyć do łóżeczka, a natychmiast wchodzi w tryb drugi, czyli wrzask. W ten tryb wchodzi również, gdy jest głodna, ale to akurat rozumiem. Wtedy ustawia się ją w tryb trzeci - karmienie, czego byłem świadkiem. Przy czym bestia za diabła nie weźmie żadnego smoczka, tylko cyc. Więc żeby zjadła więcej, aby wreszcie przybrać na wadze, rodzice już od najmłodszych miesięcy robią ją w konia. Gdy ssie mleko matki, wsuwają jej jednocześnie do dzioba w kąciku usteczek taką cieniutką, wręcz kapilarną silikonową rureczkę, żeby się nie zorientowała i nie wyczuła podstępu. I tą rureczką przemycają jej z buteleczki dodatkowe mleczko, które ona, nieświadoma, zasysa. Sam widziałem, jak z buteleczki powoli ubywało.

Wracając do domu tak sobie myślałem, a później na ten temat dyskutowałem z Żoną - takiego ogromu prac, podobnego do Naszej Wsi, moglibyśmy się podjąć, ale...15 lat temu. Teraz nigdy.

CZWARTEK (19.12)
No i odezwał się Szwed.

Przepraszał za milczenie.
On to dopiero ma za swoje. W Szwecji likwiduje wszystkie swoje sprawy, tutaj zaś, w sąsiednim miasteczku, buli od kilku miesięcy niezłe pieniądze za wynajem potężnej hali pod swój przyszły, przenoszony stamtąd biznes. I pisze, że od 14.lutego będzie bezdomny, więc w styczniu sprawę trzeba będzie sfinalizować. I w razie czego proponuje nam część hali, bo nie dość że jest ona ogrzewana, to wydzielono w niej mieszkanie, oczywiście też ogrzewane.
Swoją drogą powstał ciekawy układ pomiędzy kupującym a sprzedającym - on bezdomny, a my quasi-bezdomni z zamianą za chwilę - on domny, a my bezdomni.

Żeby tego uniknąć, a zwłaszcza hali, wybraliśmy się dzisiaj do Powiatu.
Mieszkają tam nasi znajomi, rodowici Powiacianie. A znajomymi stali się dopiero jakiś czas później, po znalezieniu nam Naszej Wsi. Bo w Powiecie prowadzą od lat biuro nieruchomości i biuro podróży.
W zasadzie spotkaliśmy się z nimi vis a vis i quasi-tete a tete po kilku latach. Wpadliśmy do nich do biura i od razu na początku wyszła sprawa bloga i oczywiście ich imion. Sugerowałem, żeby sobie jakieś wybrali, ale Ona (wtedy jeszcze Ona) stwierdziła, że na pewno my to zrobimy najlepiej.
Faktycznie, już wieczorem w domu, wymyślaliśmy różne mając przy tym, jak zwykle w takich razach, niezły ubaw, ale sytuacja zaczęła się robić patowa. I w tym impasie Żona nagle strzeliła w dziesiątkę - Artystyczna i Bojowy.
Do tej pory z nadawaniem imion blogowych było różnie. Niektóre same "przychodziły" powiązane z charakterem pracy, niektóre z wyglądem i jakąś drobną, ulubioną, a powtarzającą się czynnością, niektóre były banalne, inne przebiegłe w konstrukcji i wreszcie te najtrudniejsze określające osobowość, charakter. Tutaj Żona odniosła się stricte do osobowości.
Artystyczna, bo ma różne zacięcia i inklinacje artystyczne i duchowe (na przykład maluje), no i, jak przystało dla takich stanów, posiada lekkie rozchwianie emocjonalne. Bojowy zaś ma bardzo konkretne podejście do ludzi i spraw, mocno skrystalizowane poglądy, na szczęście całkowicie zbieżne z naszymi, wyrażane, eufemistycznie mówiąc, z niezwykłą ekspresją, no i przypierdolić może, chociaż jest kulturalny i na emeryturze. Zresztą Artystyczna też. To znaczy, jest kulturalna i na emeryturze.
Oczywiście nie przyjechaliśmy po to, żeby nadawać im imiona do jakiegoś zasranego bloga.
Artystyczna i Bojowy sprzedają, jako właściciele, małą kamieniczkę przy Rynku w Powiecie i sprzedają, jako pośrednicy, wolnostojący dom, również w Powiecie.
Obie nieruchomości obejrzeliśmy i niestety żadna z nich, nawet gdybyśmy się zmieścili w budżecie, a tu, w obu przypadkach, byłoby to raczej niemożliwe, nie sprostały wyobrażeniom o różnych wariantach naszego przyszłego życia.
Do Naszej Wsi wracaliśmy w nieciekawych nastrojach. Ale za to z choinką, którą będę ubierał w poniedziałek.

PIĄTEK (20.12)
No i wczoraj padłem o 19.00.

"Za to" dzisiaj wstałem o 05.00.
Oczywiście banana nie jadłem i nie zjem, żeby mnie kroili.
- Zjedz, przecież tam jest potas. - kilka dni temu Żona zareagowała dowiedziawszy się, że od tamtego momentu tego "słodkiego" świństwa nie tykam.
Oznajmiłem, że jeść go dalej nie będę.
- To mógłbyś chociaż od czasu do czasu.
Mógłbym - pomyślałem - ale czy ja wiem, co to u niej oznacza od czasu do czasu? Na pewno co innego, niż u mnie. Wolę nie ryzykować.
Więc zrobiłem sobie "mój" twarożek od Sąsiadki Realistki. Czy w Naszej Wsi, czy w Szkole, jest to pierwszy posiłek. Zawsze robię tak samo - rozgniatam go widelcem, posypuję solą himalajską (wyłącznie), pieprzem, na  bieżąco mielonym z takiego młynka-kręciołka, w to wrzucam połowę cebuli pokrojonej w kostkę, pięć koktajlowych pomidorków również pokrojonych, ponownie wkręcam trochę pieprzu i całość zalewam oliwą z oliwek. Wymieszane stanowi pychę.
Byłem w połowie przygotowań, gdy usłyszałem jakieś poranne ruchy dobiegające z sypialni. Spojrzałem na zegar - 08.00. - Oj, niedobrze - pomyślałem - albo Żona nie mogła spać, albo spała źle. Bo normalnie, jak nawet obudzi się wcześniej, to nie wstaje, tylko słucha sobie książkę i nie schodzi na dół, żeby mi nie przeszkadzać, żebym miał ten poranny czas wyłącznie dla siebie.
Gwałtownie przyspieszyłem pracę, bo wiedziałem, co będzie, jak zastanie mnie przy serku.
- A nie chciałbyś więcej pieprzu?, albo - Co tak mało pomidorków?, albo - Ale jednak z tą oliwą to nie przesadzaj!
Skończyłem i szybko pobiegłem na drugą stronę.
- Jak byś chciała - zawołałem - to zejdź na dół i nie męcz się tam.
- Chciałabym. - usłyszałem zmaltretowany głos.
Na dole od razu oczywiście zauważyła serek.
- Co, spieszyłeś się, żeby zdążyć przede mną? - uśmiechnęła się.

- Wiesz, całą noc fatalnie spałam, męczyły mnie jakieś durnowate sny i już dłużej w łóżku nie mogłam wytrzymać. - Cały czas myślałam. - Muszę to dotychczasowe myślenie całkowicie wyzerować. - dodała.
Ucieszyłem się.
- I muszę zacząć myśleć od nowa, inaczej.
- No to się zacznie. - pomyślałem.
Efekt wyzerowania pojawił się bardzo szybko i miał dla obu stron niespodziewany efekt.
Siedzieliśmy w ciszy przy stole, każde sobie.
- Ale wiesz - odezwałem się po długim czasie. - Jak masz coś ciekawego, to mi powiedz. - Ja też muszę mieć jakąś nadzieję, czegoś się zaczepić, mieć jakąś pożywkę, czymś się paść.
- Nie, bo ty zaraz wszystko będziesz torpedował! - To nie, tamto nie i będziesz prychał i machał rękami.
To obiecałem, że tak robić nie będę i do sprawy podejdę przyjaźnie i konstruktywnie.
- Bo znalazłam takie ładne miasto i okolice. - ożywiła się Żona. I zaczęła wymieniać ciekawe ciekawostki. Słuchałem milcząc, zgodnie z umową.
- Ale mogę coś powiedzieć, jeśli to jest istotne i konstruktywne?
Żona pokiwała twierdząco głową.
- Ale wiesz, że tam jest huta?
Żona zamilkła.
Poszedłem po coś do kuchni. Za chwilę przyszła.
- Normy stężenia arsenu przekroczone wielokrotnie, stwierdzony znaczny wzrost zachorowań na tarczycę, podejrzenia wzrostu zachorowań na raka. - cytowała dane przed chwilą ściągnięte z Internetu deklamując je głosem monotonnym i załamanym, z miną Bustera Keatona.
Z trudem się hamowałem, aby nie wybuchnąć śmiechem.
- Zainstalowali jakiś nowoczesny, wysokociśnieniowy piec i jest jeszcze gorzej. - Na wszystkim siedzi prokuratura.
Nie wytrzymałem. To było ponad moje siły. Ataki śmiechu wracały niczym fala. Ze łzami w oczach na chwilę się uspokajałem, by widząc minę Żony i mając ciągle w uszach dźwięk treści i przede wszystkim formy przekazu, wybuchać od nowa, i od nowa. I za nic nie mogłem przestać, mimo że natychmiast pojawił się ból brzucha. Można by powiedzieć, że było tak jak w tym dowcipie:
Od czasu, jak cioci Felci wciągnęło biust do magla, to nic nie było w stanie mnie tak rozśmieszyć.
Efekt był taki, że pod koniec dnia brzuch ciągle mnie bolał, no i zrobiło mi się Żony strasznie żal.
- Wiesz - stwierdziła Żona - ja myślałam, że to są dane z jakichś lat siedemdziesiątych, a tu patrzę - 2019 rok.
Wzmacnianie efektu i dobijanie Żony i tak nie było potrzebne, bo sprawę załatwił arsen (As) i tarczyca. A mogłem dodać, że jak jest arsen, to również takie "sympatyczne" metale ciężkie, jak chrom(Cr), cyna(Sn), cynk(Zn), kadm(Cd), miedź(Cu), nikiel(Ni), ołów(Pb), rtęć(Hg) i żelazo(Fe). Słowem "połowa" układu okresowego. Oczywiście niektóre z tych pierwiastków są niezbędne do życia, ale jako mikro(!)elementy, a nie w ilościach mierzonych w tonach. Mogłem również dodać, że przy takich procesach wydobywczo-przemysłowo-chemicznych zazwyczaj w powietrzu mogą pojawić się takie fajne gazy, jak siarkowodór(H2S), cyjanowodór(HCN), chlorowodór(HCl) i amoniak(NH3). No wprost nic, tylko się przeprowadzać.
Ale ustaliliśmy, że jak znajdzie coś nowego, to będzie mnie o tym informować. Może będę znał jakieś "ciekawostki" z tego miejsca.

Dzisiaj pół dnia zeszło mi na pierwszych świątecznych przygotowaniach, tzw. zewnętrznych. Rozwiesiłem u gości i na różnych bramach i drzwiach świecidełka pokonując kilka problemów i perturbacji tryfidowo-mechaniczno-elektrycznych. Ale wszystkie wiszą tak jak dawniej, gdy gospodarzyłem. Śniegu tylko brak.

Wieczorem, zdecydowawszy się w ostatniej chwili, przyjechali na weekend ci młodzi, co to mi podpadli a potem mnie rozbroili (wpis z 18.11), oczywiście ze swoim rhodesianem Lebronem. Gdy zapytałem wyklepując go mocno, czy na drugie ma James,  młodzi właściciele byli kupieni. Oboje żyją koszykówką. Ja zdecydowanie mniej (to chyba ten mój wzrost, bo mam taką hierarchię - piłka nożna, siatkówka, piłka ręczna, tenis ziemny, lekkoatletyka, koszykówka), ale do spotkania trochę się przygotowałem. Więc porozmawialiśmy o Jamesie LeBronie, 35. letnim czarnoskórym koszykarzu z NBA. Pokonał wiele barier i ustanowił sporo różnych rekordów, w tym wielokrotnie zdobywał na różnych szczeblach rozgrywek triple-double.
- Jego nominalna pozycja to niski skrzydłowy. - wymądrzałem się modląc, żeby goście nie zaczęli maniakalnie drążyć tematu błyskawicznie obnażając moją ignorancję. Bo, np. co to albo kto to jest niski skrzydłowy, skoro gość ma 2,06m?

SOBOTA (21.12)
No i raniutko pojechałem do Metropolii.

Aby ostatni raz w tym roku być w Szkole.
A tam czekał na mnie list z Poczty Polskiej - odpowiedź na moją reklamację złożoną w związku z niedostarczeniem mojej istotnej przesyłki, którą wysyłałem do Stolicy, wtedy z tego powodu nawet dwukrotnie. Nadawcą było Biuro Wsparcia Klientów (dużymi literami) Regionalny Dział Obsługi Klientów w Gorzowie Wielkopolskim (mniejszymi). Nie wiedziałem, że kolejna instytucja, bardzo istotna dla zwykłego śmiertelnika, mnie wspiera. Aż strach pomyśleć, co to będzie dalej, jak tak wszystkie pójdą w ślady KOWRu i Poczty Polskiej. Nie wiedziałem również, że moja reklamacja pokona drogę równą połowie Polski, a licząc tam i z powrotem, to nawet całą.
Biuro Wsparcia Klientów - czytałem - działając zgodnie z §...Ministra Administracji i Cyfryzacji...uprzejmie informuje, że reklamacja w/w przesyłki została rozpatrzona i uznana za nieuzasadnioną.
I dalej:
Ustalono, że reklamowana przesyłka została doręczona 04 listopada 2019 roku...Odbiór reklamowanej przesyłki pokwitował upoważniony pracownik Pani...  
Znam tę małpę osobiście. No niech teraz w Stolicy powiedzą, że coś ode mnie do ich nie dotarło. Natychmiast, tak wsparty, wysyłam skan odpowiedzi Poczty Polskiej.   

Po czterogodzinnym pobycie wróciłem do Naszej Wsi.
No tak to mógłbym pracować. Cztery bezstresowe, sympatyczne godziny, pozałatwiane i zakończone różne tematy, brak korków, godzina wte i godzina wewte, a potem 13 dni wolnych.
Jak nie kochać takiej Szkoły?
Ale...
Ale w domu też się pracuje. To akurat nie jest najgorsze, bo fajnie jest, np. układać plany zajęć na kolejny semestr w domowym komforcie przy Pilsnerze Urquellu. Co prawda później, zwłaszcza na semestralnej Radzie Pedagogicznej, słyszę jak wykładowcy zgłaszają zastrzeżenia Ale panie dyrektorze, ja się nie rozerwę, bo jednocześnie mam zajęcia na I i II roku... albo Ale panie dyrektorze, kolega dokładnie ma zajęcia w tym samym czasie, co ja, w tej samej sali, co ja, to co ja mam robić?..., ale po pierwsze, od tego są rady pedagogiczne, żeby takie drobne nieścisłości wyłapywać, a po drugie, po to są one prowadzone przed nowy semestrem, żeby takie nieścisłości zdążyć wyłapać i je usunąć. Wszystko jest przemyślane.
W domu, ale również na wszelkich wyjazdach, dłuższych lub krótszych, robię mnóstwo różnych innych szkolnych rzeczy i zupełnie mi to nie przeszkadza, nie cierpię z tego powodu.
Cierpię, gdy z tego powodu, chcąc rozwiązać jakiś istotny i/lub drażliwy problem, kłócimy się z Żoną. Wałkowanie problemu trwa czasami bardzo długo, zwłaszcza gdy zdecydowanie różnimy się w podejściu do tematu i jego rozwiązania.
Tak było wieczorem. Atmosfera gęstniała, konsensusu widać nie było, a potem przyszła apatia i zmęczenie. Kładliśmy się spać w ciężkich, fatalnych nastrojach.
Nienawidzę Szkoły!

NIEDZIELA (22.12)
No i odium wisiało do południa.

Ale potem codzienność, zwłaszcza ta przedświąteczna, pozwoliła wrócić po japońsku (jako tako) na normalne tory.
Nie mogąc spać wstałem o 05.30 "modląc" się od 45. minut, żeby budzik, czyli telefon, to znaczy chyba smartfon, zadzwonił. Bo do chwili alarmu łudziłem się, że może jednak trochę pośpię.
Nie miałem na nic ochoty, plątałem się po kuchni bez sił, bez serc, bez ducha..., aż w końcu przyszedł moment Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga... i odpaliłem laptopa. Bo przypomniałem sobie, że kolega z Naszej Klasy, Profesor Belwederski, taki prowokator, wysłał nam wszystkim życzenia świąteczne i natychmiast ruszyła lawina życzeń zwrotnych. Wśród nich jeden z naszych, Ginekolog (ten od Córci), załączył nawet okolicznościowy wiersz. To mnie nieźle podjudziło i też postanowiłem napisać życzenia, ale trzynastozgłoskowcem. Wysiłek ten uratował mi cały ciemny poranek.
Gdy Żona przyszła wcześniej niż normalnie ( czy muszę dodawać coś więcej?), pokazałem jej gotowy wiersz. Taka sytuacja, gdy proszę Żonę o pomoc i doszlifowanie, powtarza się zawsze, gdy mnie najdzie i coś w ten sposób napiszę. Mimo że wiersz cyzeluję czytając wielokrotnie i wnosząc poprawki, to w pewnym momencie "przestaję siebie słyszeć". Nie czuję rytmu.
- Bo wiersz musi się czytać sam, płynnie. - stwierdziła Żona. - Nie powinniśmy czuć jakichś przestojów, zahamowań, nawet lekkich zgrzytów.
Wprowadziła drobne, ale istotne poprawki, i takie świąteczne arcydzieło wysłałem.
To pozwoliło nam wrócić do siebie i trochę "stanąć na nogi". Jakoś się z tego stanu wykaraskaliśmy.

PONIEDZIAŁEK (23.12)
No i jest dzień przed Wigilią.

Czyli wigilia Wigilii. Jak to chrześcijaństwo weszło we wszelkie aspekty życia (przypomnę: To proszę zadzwonić po Trzech Królach).

Cały dzień spędziliśmy na przygotowaniach - apartamentu dla gości i porządkach i gotowaniu u nas.
No i stanęła piękna, zgrabna i nieprzesadna choinka. Od razu zrobiło się świątecznie.

A Po Morzach Pływający przysłał życzenia z Tunezji. U nich w dzień ciepło, w nocy zimno. Całkiem jak u nas.
I piękne życzenia przesłali Córki Do Komunii Posyłająca i Konfliktów Unikający. Zacytuję, bo prawie niczego nie wolno mi uronić:
...życzymy Wam, aby Arka Wasza przybiła w końcu do brzegu odnajdując ostatecznie i nieodwołalnie ziemię obiecaną, w której zaznacie spokoju i radości na miarę Waszych oczekiwań i marzeń. Jeżeli jednak wolicie życie tułacze, niech drogi wam nie braknie, a horyzont niech wiecznie będzie nieosiągalny...(pis.oryg.)



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jedno smsowe powiadomienie, że dzwonił.

poniedziałek, 16 grudnia 2019

16.12.2019 - pn
Mam 69 lat i 13 dni.

WTOREK (10.12)
No i postanowiłem trochę uchylić rąbka tajemnicy.

Oczywiście bez przesady.
Od tej pory nie będę pisał okolice Naszej Wsi lub tereny Naszej Wsi, tylko PIĘKNA DOLINA.
A więc zacznę od tego, że w Pięknej Dolinie 20. grudnia minie 13 lat, jak mieszkamy. Tej trzynastki nie jest w stanie umniejszyć fakt, że przez dwa lata mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Bo równolegle Piękna Dolina siedziała w naszych głowach, sercach i co jakiś czas, a to na wakacje, a to w święta u niej byliśmy.
I to, co oglądaliśmy wczoraj, również leży w Pięknej Dolinie.
Poprzednio napisałem, że to miejsce spełnia tak wiele naszych oczekiwań i założeń na "nowe życie", że trudno w to uwierzyć.
Te założenia wymyśliliśmy i omówiliśmy, wielokrotnie trawiliśmy, odrzucaliśmy, zapominaliśmy o nich, zdradzaliśmy je, by znowu do nich wrócić, znowu odrzucić, zapomnieć... i tak wiele, wiele razy.
Ale przez to zostały odrzucone myślowe chwasty, usunięte potencjalne błędy i powstał taki fundament, taki kręgosłup tego, co powinno zostać spełnione, gdybyśmy mieli zacząć "nowe życie" w Pięknej Dolinie lub w miejscu do niej podobnym. Idea się wykrystalizowała.
To miejsce zdaje się spełniać nasze oczekiwania. Nie wiem, czy uda mi się je wymienić w hierarchii ważności, zwłaszcza że w pewnych kwestiach jest ona inna dla Żony, a inna dla mnie. Ale składowe są takie same dla nas obojga. Oto one:
- ślepa droga, potem już las - żeby dawali nam nieruchomość za darmo, ale przy drodze o nawet stosunkowo małym ruchu i żeby ta nieruchomość była śliczna, w takim miejscu nie zamieszkamy;
- ładne, przyrodnicze otoczenie - co z tego, że nasze miejsce byłoby urokliwe, skoro wokół rozpościerałby się wiejski lub przemysłowy syf lub stały gargamele;
- przystępna cena - pomijając istotną istotność tego faktu, istotne jest to, że i tak, i tak będziemy musieli dany budynek/budynki wyremontować/zaadaptować po swojemu. Więc nawet gdyby coś było "już zrobione" i to w miarę sensownie, to jego cena byłaby wysoka. A po co, patrząc z naszego punktu widzenia;
- dwa niezależne nieduże budynki - wymyśliliśmy, trochę wzorem Naszej Wsi, że mogłyby to być dwa domki. W jednym mieszkalibyśmy my, w drugim w dwóch niedużych apartamentach maksymalnie dwie pary (oczywiście w różnych konfiguracjach); pieski, kotki, króliki, itp. jak najmilej widziane. Każdy miałby swoją niedużą, kameralną przestrzeń bez wchodzenia sobie w drogę i natykania się na siebie. My tu, oni tam;
- sensowna ilość areału - taka do prostej obróbki, która daje satysfakcję, bez uharania się i kieratu, ale z poczuciem, że się pogospodarzyło i dająca oddech i poczucie  wolności;
- na skraju wsi - trochę się wyleczyliśmy z tej izolacyjności. A więc lekkie odosobnienie, ale bez wersji hard. Więc z jednej strony domu pustki, a z drugiej sąsiad;
- świetni sąsiedzi - bo dobry "sąsiard" tynfa wart. Wszystko wskazuje, że takimi są. Jak jest to ważne, wiemy po złych doświadczeniach z Biszkopcika w Metropolii i z dobrych z Naszej Wsi, o co pozornie było zawsze łatwo, skoro do najbliższego mamy (jeszcze czas teraźniejszy) 600m i z Naszego Miasteczka, skoro tam mogliśmy się na nich natknąć praktycznie codziennie;
- ładna wieś, bez śladów koszmarnej, siermiężnej, bezguściej prl-owszyzny albo modernej, wypasionej, odreagowującej po komunie architekturze  - tutaj tak jest z pewną specyficzną atmosferą odtwarzania tego, co kiedyś było piękne;
- szybki dojazd do Metropolii - sprawdziliśmy, i względem dojazdu z Naszej Wsi jest krótszy o 30-35%. Wynosi tyle, ile często czas przemieszczania się w Metropolii, aby gdziekolwiek dojechać;
- nadal nad Naszą Rzeką (bo skoro dolina) - taki łącznik i wspólny mianownik z Naszą Wsią;

Zrobił się z tego dekalog. Czyżby palec boży?!

Ale żeby nie było, jak w Śnie o dolinie, Budki Suflera:

Znowu w życiu mi nie wyszło,
Uciec pragnę w wielki sen,
Na dno tamtej mej doliny,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
W tamten czas, lub jego cień.
Znowu obłok ten różowy,
Pod nim dom i tamta sień,
Wszystko w białej mej dolinie,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
Jeszcze głębiej, zapaść w sen.
Późno, późno, późno... późno jest,
Sam wiem, że zbyt późno jest,
By zaczynać wszystko znów.
Późno, późno, późno...
Sam wiem, że
Dzień dobry, 
Szczerze mówiąc tracę trochę siły do wszystkich ludzi decydujących o tej sprzedaży.
Wiem, że projekt jest złożony ale teraz coś się wydarzyło Pani Sprzedającej... bo nie odbiera ode mnie telefonów,
napisała do mnie list z Niemiec, że coś się stało i nie jest w stanie ze mną rozmawiać i że wie, że ja próbuje się do niej dodzwonić na wszelkie sposoby.. i dała mi kontakt do swojego męża w tym liście, który ma upoważnienie notarialne do wszystkiego co związane z nieruchomością.. ale dała mi kontakt mailowy.. napisałem... czekam na odpowiedź :(

Pierwszy raz mam do czynienia z taką zagadkową sprawą... zaczynam czuć bezsilność i mieć wątpliwości czy Państwo też wytrwają w tej sprawie? (pis. oryg.)

a Głos Budzący Zaufanie proponuje spotkać się w połowie drogi między jego ceną, a naszą, ale i tak zastrzega, że nie wiadomo, co powie córka. A Żonie i tak zaproponowana przez nas cena spędza sen z powiek.
To czego my możemy być pewni?! Chyba mądrość i doświadczenie powinny odbierać wyraźne sygnały: UZDROWISKO NIE DLA WAS!

Wróciłbym jeszcze do wczorajszych słynnych TRZECH TEZ TEŚCIOWEJ. Co prawda nie było ich 95 i nigdzie nie zostały przybite, ale swoje znaczenie dla nas miały.
Dwie pierwsze były oczywiste, chociaż druga mniej, obie takie pragmatyczno-realistyczne. Otóż teściowa stwierdziła, że Uzdrowisko względem Naszej Doliny będzie zawsze pod każdym względem droższe. To raczej każdy wie. Potem dodała, że do Naszej Doliny jest znacznie bliżej niż do Uzdrowiska i tym mnie już zaskoczyła. Wyraźnie jej nie doceniałem. Ale tak naprawdę zaskoczyła nas, trafiła w nasz czuły punkt, można powiedzieć w samo sedno, trzecim argumentem.
- W Pięknej Dolinie będziecie tworzyć miejsce sami, coś niepowtarzalnego, będziecie mieć na to maksymalny wpływ, a w Uzdrowisku nigdy nie poczujecie się u siebie, nie staniecie się autorami miejsca.
Normalnie mnie zamurowało. No sama prawda!

Wczoraj zadzwonił telefon i wyświetlił się niemiecki numer. Nie odbieram nieznanych polskich, a co dopiero niemieckich! Wyznaję zasadę, że jeśli ktoś będzie naprawdę chciał się ze mną skontaktować, wyśle smsa. I sms przyszedł.
Siostrzeniec zachował się przytomnie i napisał:
- Witaj Wuja. (to jego poznańskie Wuja cholernie lubię, bo tylko on się tak do mnie odzywa; jako dziecko był krótko w Poznaniu, ale mu zostało - dop. mój).
- Jeżeli masz czas i chciałbyś się ze mną spotkać, to jutro we wtorek, 10.12.2019r. jestem od godz. 9.00 w Metropolii bo załatwiam koledze z Rodzinnego Miasta parę spraw. Pozdrawiam. Siostrzeniec...(pis. oryg.)
Czasu nie miałem, ale spotkać się musiałem.
Ostatni raz widzieliśmy się blisko cztery lata temu w Rodzinnym Mieście na pogrzebie Matki, a jego babci. Pamiętam, jak kilka dni potem poszedłem z Bratem i Siostrą do mieszkania rodziców, które już wtedy stało puste (Ojciec zmarł w 2010 roku, kilka dni po katastrofie smoleńskiej). Wszystko było na swoich miejscach, ale mieszkanie było obce i zimne. Trudno mi o tym pisać, a najgorsze jest to, że czytający prawie na pewno wyciągnie z tego trudno mi o tym pisać fałszywe wnioski. Może kiedyś będę miał w sobie tyle sił psychicznych, żeby to wszystko wyjaśnić. Przy czym będzie to raczej materiał na sążnistą książkę.

Siostrzeniec, lat 45, oprócz tego że mocno przytył, się nie zmienił. Nigdy nie był konfliktowy, obrażalski i zawsze miał poczucie humoru, czyli dokładnie odwrotnie niż jego matka i dziadek, ale psychiatryczne piętno wyciśnięte na nim, zwłaszcza przez matkę, widziałem doskonale.
Mamy je wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, i to jest ponure. Ale bardziej ponury jest fakt, że ja sobie z tego doskonale zdaje sprawę, a oni nie. Stąd może mój utrudniony kontakt z rodziną. Sprawa jest oczywiście bardziej złożona.
Szczęśliwie tak się złożyło, że Siostrzeniec wraz z żoną i najstarszą córką (20 lat) od kilku lat są Świadkami Jehowy. Jest nim również Siostra, więc relacje panujące między nimi znacznie złagodniały. Ja to postrzegam w kategoriach specyficznej terapii, która dla nich być może była jedyną, żeby ich z powrotem połączyć.
Z kolei Brat jest specyficzną katolicką hybrydą. Nawet trudno jest mi to określić, bo nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Ale z naszej trójki jest najmniej konfliktowy.
A ja? No cóż, moją terapią  jest Żona, która nie na darmo cały czas twierdzi, że przy mnie, pracując nade mną, traci swoje zdrowie. Myślę jednak, że z biegiem lat coraz mniej. Zmieniam się i staram się zmieniać.
Fajnie było porozmawiać z Siostrzeńcem. Należy on do takiej rzadkiej kategorii ludzi, z którymi rozmawia się, jakbyśmy się rozstali wczoraj, mimo że to już minęło kilka lub kilkanaście lat.
Aha, jego kolega, z którym przyjechał, rówieśnik (przyjaźnią się od 5. roku życia), którego poznałem na pogrzebie Matki, jest również wraz ze swoją żoną Świadkiem Jehowy.
Tak więc prawda zwycięża.

Po południu pojechaliśmy na drugą wizytę do dentysty.
Ząb Żony ("cóż, że ze Szwecji?") został odbudowany, więc temat jest zamknięty, ale nie do końca. Bo pan doktor obiecał, że od nowego roku zabierzemy się za parafunkcję, a może parafunkcje, nie znam się.
- Podstawowym środkiem leczniczym - powiedział - jest unikać stresu.
No wprost świetne, ale przecież musi tak mówić.
- I proszę ziewać leniwie...
Żona wytłumaczyła mi, że posiadając parafunkcje (chyba jednak liczba mnoga, jak znam Żonę), ziewając trzeba podpierać dolną żuchwę dłonią, żeby zbyt mocno nie rozewrzeć paszczy, bo coś może wyskoczyć z zawiasów i będą jaja.
Matko, jaki ten ludzki organizm jest skomplikowany. Nigdy bym zastrzeżeń względem głębokości i szczerości ziewania nie powiązał z nadmiernym myśleniem i stresem.

Po Morzach Pływający wyraźnie jednak zna nas za krótko. Bo napisał:
Tworzymy kącik dla Tych co lubią ciszę i ciepło.
Na poddaszu będzie gdzie wygodnie usiąść, poczytać, coś wypić, pogadać lub pospać.
Jeszcze brakuje kilku elementów, ale najważniejsze już są.
Oglądałem kilka miejsc w Uzdrowisku i nie dziwię się, że tam chcecie osiąść. 
Być może nawet widziałem Waszą przyszłą rezydencję, ale poczekam na oficjalne wieści.(pis. oryg.)

Chyba się załamie, albo nabierze dystansu, jak to już dawno uczyniła większość, na zasadzie Spokojnie, pożyjemy, zobaczymy. A bo to pierwszy ich pomysł?...

Dzisiaj Żona snuła się kilka razy po domu w rozczochranych włosach, takich z kilkoma irokezami.
Wcześniej Pasierbica przysłała zdjęcie Ofelii (dawniej Tłustej), tuż po kąpieli, z podobnymi. I co widziałem? Starszą Ofelię i Młodszą Ofelię. To jest fascynujące, jak geny się "szarogenszą". Widziałem to obłędne podobieństwo już od dawna, zwłaszcza na zdjęciach sześciomiesięcznej Ofelii, wówczas oczywiście Tłustej, które porównywałem do zdjęć Żony sprzed ...lat, wtedy również sześciomiesięcznej i oczywiście również wówczas tłustej.

ŚRODA (11.12)
No i dzień upłynął pod znakiem Wnuków.

Miał wyglądać trochę inaczej, ale plany planami, a życie życiem.
Pierwotnie miałem jechać z Synem do Córci, żeby wreszcie zobaczyć Wnuczkę. Ale kilka dni temu Córcia wraz z nią wylądowała w szpitalu, w Rodzinnym Mieście, bo Mała nie przybierała na wadze. Więc lekarze stwierdzili, że trzeba zrobić badania i obserwować. Wyniki okazały się dobre, więc nie wiadomo o co chodzi.
Ja na ten temat mam swoją teorię. Po pierwsze święcie jestem przekonany do tzw. osobniczego przypadku i jemu hołduję, czyli że jak Wnuczka przekroczy pewną, absolutnie własną granicę w swoim krótkim życiu, to zacznie przybierać na wadze, co, jak wszystko w tym wieku, dla dorosłego jest piękne i urokliwe. Bo na przykład nikomu nie przyjdzie do głowy określić tego procesu mianem tycia. Po drugie są ustalone jakieś normy, nie dość że sztuczne, dosłownie i w przenośni, to jeszcze według statystyki, która bardzo często wprowadza w błąd. Bo jeśli roczne statystyczne spożycie czystego alkoholu w Polsce wynosi około 9 litrów, to w tym procederze bierze udział również Wnuczka. To może dlatego nie przybiera na wadze?
Syn zaproponował, że w takim razie pojedźmy je odwiedzić w szpitalu, bo na pewno będzie jej (siostrze - dop. mój) miło.
- Ja na pewno nie pojadę do szpitala! - zaprotestowałem.
- Czyli że nie pojedziesz, mimo że ona by się ucieszyła? - zaczepnie kontynuował Syn.
Kategorycznie potwierdziłem, że ja na pewno nie pojadę. Bez specjalnych tłumaczeń.
Bo trudno byłoby mi tłumaczyć, licząc się z pewną jałowością mojego wysiłku, że wolałbym pierwszy raz po porodzie zobaczyć Córcię z Wnuczką w normalnych warunkach, czyli w domu, a nie w niedobrze kojarzącym się szpitalu, że ten szpital kojarzy mi się bardzo źle z powodu mojego Ojca, a konkretnie z powodu jego typowego psychiatrycznego zachowania, w czasie, gdy w nim leżał i że wreszcie z powodu postawy Syna, który często działa na zasadzie coś wymyśliłem i wiadomo, że  wszyscy będą zachwyceni.
Więc wolałem się upewnić u źródła, czy aby z takiej wizyty będzie zadowolona. Córcia potwierdziła, że owszem (Syn się nie mylił), ale... Bo jeśli będą ją właśnie w środę wypisywać, to wystarczy tego cyrku, żebyśmy my jeszcze się do niego dokładali, a jeśli w czwartek, to bardzo proszę, przyjeżdżajcie w środę. Oczywiście do samego końca nie było wiadomo, kiedy wypis nastąpi.
Nastąpił dzisiaj, więc wyjazd został odwołany.
Stąd wcześniej znalazłem się w Nie Naszym Mieszkaniu, gdzie jeszcze zdążyłem poobcować z Q-Wnukiem. Żonie pasowało odebrać go z przedszkola i z nim poprzebywać, skoro przyjechała do Metropolii, a Pasierbicy pasowało, bo w środy pracuje dłużej.
W trakcie mojego przygotowywania się do wyjazdu po Wnuki na krav magę Q-Wnuk uraczył mnie sporą kupą. Wyraźnie w tym względzie się odblokował, na szczęście, i nie stanowi to już dla niego problemu, który zniknął również u zamartwiających się wcześniej rodziców i dziadków wszelakiej proweniencji. Nie dość że robi je regularnie, codziennie (chyba - nie wnikałem w ten fascynujący temat), to jeszcze od czasu, jak się przełamał, zaczął przeginać w drugą stronę i barwnie, bez żadnego skrępowania o nich opowiada.
- O jaka duża kupa! - zauważyłem ze sztucznym entuzjazmem starając się działać psychoterapeutycznie i podkreślić wagę tego wydarzenia i pozytywny wyczyn Q-Wnuka.
- A wies, dziadek, ze jak byłem w tamtym tygodniu u babci, to zrobiłem do kibla jesce więksą. - Olbzymią! - Była taka zadka i...i...i...- kontynuował rozemocjonowany - miała kolor cerwono-brązowy!
 - Naprawdę? - nie dawałem wiary.
- Tak! - Naprawdę! - Zrobiłem do kibla!
To wszystko zdążył opowiedzieć w trakcie podcierania mu tyłka. I nie przeszkadzała mu niewygodna, wygięta pozycja.
W świetnym nastroju, z powodu tak wielkiego wyczynu, poszliśmy umyć ręce.
Takie rzeczy mnie, jako chemika, nie biorą.

Rozstałem się z Żoną i Q-Wnukiem i pojechałem na krav magę.
Po dwóch godzinach zajęć (pierwsza - Wnuk-III i IV, druga Wnuk-I i II) zapakowałem ich do samochodu. Przy kłótni kto ma jechać z przodu obok dziadka, gdy kategorycznym głosem oznajmiłem, że tato powiedział, że Wnuk-II i koniec dyskusji (to ode mnie) i przy gwałtownych protestach Wnuka-I, ruszyliśmy. I się zaczęło.
- Dziadek, a możesz włączyć "Turbo France" i Trupka? - zaczęli całą czwórką, na trzy-cztery, nomen omen. - I czy otworzysz dach?
- Trupek jest na innej płycie i nie będzie! - kategorycznie odparłem, gdyż nie można w takiej  sytuacji zostawić choćby szczeliny, choćby niedomkniętej furtki na jakiekolwiek dyskusje. - A dach niech otworzy Wnuk-II.
To dziwić się, że każdy chce siedzieć z przodu? Ale nieważne, czy z przodu, czy z tyłu, każdy w czasie jazdy uważnie obserwuje ekran nawigacji i komentuje. Największą frajdę i ubaw mają, gdy debilka nawigacja (wersja sprzed pięciu lat) prowadzi Inteligentne Auto po stawach nie "widząc" mostu, bezdrożach nie "widząc" eski lub na skuśkę po świeżo wybudowanym rondzie.
Największym hitem, i to od dawna, tej płyty, jednej z siedmiu mojej Listy 100, jest "Turbo" France.
A to z tej przyczyny, że świetny zresztą utwór Kraftwerku, został, nie wiedzieć w jaki sposób, źle nagrany. W drugiej połowie, ni z gruszki, ni z pietruszki, nagle, na krótko, włączają się Elektryczne Gitary ze swoim To już jest koniec, by ponownie można było usłyszeć zasapany głos kolarza i za chwilę Możemy iść, znowu Tour i kilka razy naprzemiennie z nim jakiś krótki muzyczny, cyfrowo zniekształcony, bełkot.
- Cicho, cicho! - wzajemnie się uciszają. - Zaraz będzie. Po czym wybuchają śmiechem i znowu czekają.
W życiu tego nagrania nie skasuję. Taki świetny improwizacyjno-muzyczny misz masz.
Na Tour'ze dojechaliśmy do Biedry.
- Jacy grzeczni chłopcy. - pani głośno przy kasie nie mogła wyjść z podziwu.
Trzeba ich zobaczyć w domu - cicho myślałem, a "głośno" się uśmiechałem dziękując za uznanie.
Chłopaki wyraźnie dorośleją. Jedli wybrane "bułki", jak drzewiej, w skupieniu, ale jednocześnie, przy kłótniach i wzajemnych uciszaniach się słuchali lub wtórowali słuchanym piosenkom.
- A będzie Deszcz w Cisnej?
- Będzie.
I za chwilę cała czwórka równocześnie śpiewała znając każde słowo (tato im to puszcza na spitfaju), przy czym Wnuk-III, oczywiście każdorazowo uciszany przez resztę, idealnie stosował onomatopeje naśladując wszelkie muzyczne przeszkadzajki.
Potem była Arahja (na razie nikt mnie nie pytał, co to oznacza, ale na wszelki wypadek jestem przygotowany) znowu z równoległym śpiewaniem i Piosenka młodych wioślarzy, gdzie wiadomo że dało się tylko śpiewać ojojojojo...
Następnie rozległ się Dance me to the end of love. Chłopaki przez chwilę spokojnie słuchali, gdy z tyłu odezwał się Wnuk-I:
- Ja bym to upłynnił. (czy coś w tym stylu - dop. mój)
- Przychylam się. - dodał Wnuk-II.
To spuściłem na drzewo biednego zawodzącego Cohena.
Zaczęli Led Zeppelini z Whole lotta love. W najlepszym momencie dałem takiego czadu, że brzęczały szyby. Ledwo dosłyszałem wrzask Wnuka-I.
- Dziaaaaadeeeeeeek!!!
Widocznie ma nadwrażliwość słuchową, jak jego ojciec.
Za chwilę zaczął Maanam. Trójka starszych śpiewała "...cykady naaa cykladach..." i "...Bueeenos, Aaaires, Bueeenos, Aaaires, Aires, Aires, Aires...".
- Dziadeeek, a kto to śpiewa? - zapytał Wnuk-IV.
- Kora.
- Polka?
- Tak, Polka. - Ma na imię Kora, taki pseudonim artystyczny.
Zamilkł.
Byłem ciekaw, co zrobią, gdy zaczął lecieć What a wonderful live. Zapadła dłuższa cisza. Widocznie trawili.
- A to dziadek zostaw. - To jest fajne. - zawyrokował Wnuk -III.
- Dziadeeek, a kto to śpiewa? - znowu Wnuk - IV.
- Louis Armstrong.
- Polak?
- Nie, Murzyn, Amerykanin.
Nie będę Wnukom wciskał tzw. poprawności politycznej. Miedzy innymi dlatego ucieka ze Szwecji Szwed, bo twierdzi, że od tamtejszej poprawności, to mu się niedobrze robi. Więc Murzyn, to Murzyn, a nie Afroamerykanin (przecież nie mówię "czarnuch" - nawet były poseł na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, John Godson, nazywał siebie Murzynem). I Cygan, a nie Rom, sprzątaczka, a nie konserwatorka powierzchni płaskich, itd. Zaznaczam, że przy tym zachowuję szacunek do wszystkich nacji, koloru skóry, zawodów, itd. No może miałbym, mówiąc eufemistycznie, z tym problem w stosunku do pewnych grup islamistów.
Na koniec, już przed domem, zaserwowałem im Frozen. Chyba im się podobało, bo zapadła cisza i nie było żadnych protestów.
- Dziadeeek, a kto to śpiewa?
- Madonna.
- Polka?
- Nie, Amerykanka.

W domu był oczywisty problem z pójściem do  łóżek. Było po 21.00, więc Wnuk-IV wył ze zmęczenia i nie chciał iść spać, starsi się snuli, a Wnuk-III przypiął się do mnie i siedział po przeciwnej stronie stołu.
- Dziadeeek, a dlaczego ty - tu spojrzał na butelkę - pijesz Pi...Pilsnera Ur...Ur...Urqu...Urqu...ella (spojrzał na mnie z satysfakcją), zamiast herbaty?
Zaczyna się - pomyślałem i tylko wzgardliwie wzruszyłem ramionami.
Wnuk-III jest już w takim wieku, że moja odpowiedź była dla niego oczywista. Umie odczytać  mowę ciała.
- A ile Pilsnera pijesz dziennie?
No, nieźle się zaczyna - pomyślałem.
- Przeważnie dwa, czasami jednego, bardzo rzadko wcale.
- Dziadeeek, a dlaczego, skoro alkohol jest szkodliwy, dorośli piją, a dzieci nie mogą?
No, naprawdę zaczyna się. - Grunt to odpowiadać szczerze, ale nie rozwlekać, bo można się podłożyć i usłyszeć kolejne pytanie, a potem kolejne, a potem to już kozi róg - pomyślałem.
- Bo organizm dzieci się rozwija, rośnie, więc alkohol szkodzi. - A dorosłemu już tak nie szkodzi.
Nie mogłem wchodzić w takie samobójcze meandry, zwłaszcza że w pobliżu krzątała się Synowa, jak to, że często są to osobnicze przypadki. Taki na przykład Dziaaadek. Pił już wódkę siedząc na płocie, z którego wtedy o mało nie spadł, gdy miał lat szesnaście. A zaczął rosnąć dopiero po, by w wieku osiemnastu lat osiągnąć, znowu mówiąc eufemistycznie, obecny wzrost, czyli siedzącego psa. No, ale Dziaaadka wychowywała ulica, a Wnuki są wychowywani (mówiłbym to bez szczypty złośliwości, gdyby nie ta wszech obecna religia) bardzo dobrze. Oczywiście skorzystam z okazji i nadmienię, że również bardzo dobrze został wychowany "nasz" Prezes. Nie to, co Donald Tusk.
Więcej pytań nie było. Wnuk-III wyraźnie odczytał szczerość i logikę wypowiedzi Dziaaadka.

Wieczorem dorośli mieli trochę czasu dla siebie. Synowa była zszokowana naszą kolejną koncepcją na dalsze życie, a Syn pękał ze śmiechu. Ja zaś byłem zafascynowany różnymi smaczkami z cyklu rozwożenie pizzy. To dopiero jest blogowa kopalnia.

Tu jest dobry moment, aby uzupełnić wpisy o ostatnie tegoroczne wspomnienia.
6. września udało się nam wyjechać na tradycyjny męski wyjazd. Udało, bo nie było to proste w sytuacji moich obciążeń, różnych uwarunkowań związanych z Teściem Syna, no i silnią przypisaną do Syna i Wnuków.
W siedmiu chłopa - dwóch dziadków, Syn i czterech wnuków -  pojechaliśmy do takiej klasycznej agroturystyki, gdzie jest wszystko, zwłaszcza tłumy i hałas w sezonie. Ale to już było po. Oprócz nas mieszkał tylko jeden pan, który raniutko znikał z wędkami, wiadrami, przynętami i podbierakiem, by z powrotem się pojawiać po zmierzchu. Byliśmy więc praktycznie sami, czyli rządziła swoboda i niczym nie skrępowane nawoływania albo wrzaski, kłótnie lub płacze Wnuków.
Pogoda była w kratkę, stąd ja i Wnuki większość czasu spędzaliśmy w "świetlicy", gdzie był rozlatujący się stół do pingponga i bilard z ułamanymi końcówkami kijów. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Zwłaszcza Wnukowi-IV, który chyba pierwszy raz tak całkiem samodzielnie grał w bilarda i na tym strawił praktycznie cały pobyt. Grał na przemian z braćmi według sobie tylko znanych zasad, ale za to uderzał bile grubą końcówką kija, tą nie postrzępioną i był szczęśliwy.
Ja za to "brylowałem" przy stole pingpongowym. Z Wnukiem-I kilka razy przegrałem, kilka razy wygrałem (mecz do 21.), a gdy złapał kontuzję stopy i mimo tego dalej się pchał do grania, to bezlitośnie dawałem mu łupnia. W ogóle się przez to nie obrażał. Odwrotnie niż Wnuk-III. Z nim i z Wnukiem-II każdorazowo przy danym secie ustalałem, że teraz muszę ci dać łupnia, np. do pięciu. Więc jak któryś osiągnął pięć lub więcej, to czuł się zwycięzcą. Ale raz, akurat przy Wnuku-III, powiedziałem, że muszę wygrać do zera, co mi się udało. Wył strasznie.
- Ale Dziaaaadeeeek! - Toooo  jeeest nieeeeespraaaawiedliweeee!
Specjalnie nie pytałem co, a on się wziął i obraził, i już do końca ze mną nie grał. A Wnuk-II do sprawy podchodził z dystansem i filozoficznie, czyli gdy osiągnął pięć, akurat narzucone przeze mnie, był dumny, w świetnym nastroju i dodatkowo się ze mnie nabijał.

Od początku pobytu przyjąłem na siebie rolę naczelnego kuchmistrza. Nie mogłem przecież jałowo  użerać się z Wnukami, aby się ubrali i/lub umyli zęby, albo zaprowadzili w pokoju jako taki porządek, albo poszli w końcu do łóżek. Od tego był ojciec. Drugi dziadek też nie reagował, ale z innych przyczyn. On po prostu żył, jak zwykle, w swoim świecie i odsypiał straszne zaległości.
Sprawę musiałem sobie mocno uprościć. Jak który wnuk był głodny, sam przychodził. Dostawał do ręki, zresztą na własne życzenie, kromkę chleba z masłem i pędem wracał do "świetlicy". A ja sobie cały czas siedziałem na dyżurze w kuchni czytając książkę. Syn też korzystał z okazji i odsypiał, albo zamykał się w pokoju, żeby mieć dla siebie czas i święty spokój.
A jak nadchodziła pora śniadania, obiadu lub kolacji sprawa też była prosta.
Śniadanie robiłem na wiele rat. Chłopcy w różnych okresach czasowych dostawali swoje kromki chleba z masłem, a "stacjonarne" robiłem tylko dorosłym. I też w różnych okresach, w zależności kto jak wstał. A ja rano zawsze już byłem po kawie i po jajecznicy, a Syn i Teść Syna dostawali swoje na specjalne zamówienie.
Oczywiście do tego porannego rozruchu byłem dobrze przygotowany, żeby za każdym razem nie uruchamiać kombajnu do jednego kłosa. A więc na talerzach stały zawczasu pokrojone i posmarowane kromki chleba, przygotowane patelnie, talerze, sztućce i jajka oczywiście. A potem tylko myk, myk i robiłem.
Obiad był wspólny, całkowicie stacjonarny, jak Pan Bóg przykazał.
Po śniadaniu obierałem górę ziemniaków, które posolone, sobie czekały. Jak tylko padło hasło, podpalałem. Wnuki jadły je z masłem i solą, a dorośli dostawali do tego jajecznicę.
Kolacja też była wspólna. Wszyscy dostawali... jajecznicę z ilością jajek według życzenia. Z pieczywem lub nie. W żadnym momencie wakacji nie było przymusu.
Chłopcy pili wodę, którą na okrągło przegotowywałem i studziłem, żeby była gotowa, jak który przyleci, ja Pilsnera Urquella, Teść Syna herbatę albo nic, a Syn to nie wiem, ale na pewno nie Pilsnera Urquella.
Skąd były wyjściowe produkty?
Jaja i ziemniaki kupiłem po sąsiedzku, w gospodarstwie. Klimaty coś jak na targu - własne świeże produkty, potargować się można i pożartować, bo przecież jaja, to temat rzeka. A resztę kupiliśmy pierwszego dnia w Biedronce.
Tego też dnia wyjątkowo obiad zjedliśmy w charakterystycznym polskim przybytku kulinarnym przy jeziorze, położonym wśród niezliczonej ilości domków wszelkiego autoramentu, jeden w drugi śliczniejszy. Ale ludzi było garsteczka, bo po sezonie, więc na jedzenie nie trzeba było czekać, no i wnuki mogły bez problemu, wyżebrawszy ode mnie 2x2zł każdy, pograć sobie na automatach. Oczywiście żebrały dalej, ale bezskutecznie.
Dorośli zamówili standardowy, pełnoskładnikowy, mięsny obiad z frytkami i z zestawem surówek, a trzech starszych podwójne frytki z keczupem. Wnuk-IV zaś pierogi. Tym mnie zadziwił.
Wyjazd był też dlatego fajny, że Syn nie odczuwał przymusu realizacji 10 różnych, często sprzecznych organizacyjnie lub czasowo, ambitnych rzeczy dzień w dzień. Raz tylko zafundował chłopakom konną jazdę. Każdy miał dla siebie 0,5 godziny. Po pierwszych ochach i achach, jak się świetnie trzymasz na koniu i jak świetnie jeździsz, uciekłem do kuchni. Sam jeździłem konno, ale ile można wytrzymać obraz konia poruszającego się smętnie, powolnie i ze spuszczoną głową na lonży, na padoku? I to jeszcze razy cztery. Mógł to zrobić tylko Syn, czyli ojciec Wnuków.

Pierwszego dnia pobytu, w piątek, wszyscy, bez wyjątku, oglądaliśmy mecz Słowenia
- Polska, w którym dostaliśmy baty 2:0. A w sobotę Polki przegrały z Turczynkami w Ankarze 1:3 w półfinale Mistrzostw Europy w siatkówkę.
Więc sportowo do dupy, ale wyjazd ze swoim klimatem niepowtarzalny.

CZWARTEK (12.12)
No i rano mieliśmy krótką lekcję chemii z Wnukiem-I.

Ten krótki czas zasługiwał na miano lekcji, dopóki nie wstali bracia. Wtedy nagle pojawiło się wiele ciekawszych spraw.
Przez przypadek, gdy nagle się ocknąłem tknięty złym przeczuciem, dowiedziałem się od Synowej, że jeśli Wnuk-I nie zda egzaminu z chemii, to wraca do "normalnej" szkoły przy dożywotnim braku prawa do domowego nauczania. Trochę to mną wstrząsnęło, zwłaszcza że ostateczny, z racji wcześniejszego przełożenia terminu, egzamin odbędzie się w najbliższy poniedziałek. Z drugiej strony, przy braku jego zaangażowania w chemię i faktu, że jeszcze nie przerobił całej książki, oceniam jego wiedzę aż na dostateczny +, a jak będzie miał na egzaminie farta, to może nawet dostać dobry. Więc raczej powinniśmy być spokojni.

Prosto od Wnuków pojechałem do Szkoły, załatwiłem najniezbędniejsze sprawy i już o 13.00 gnaliśmy do Naszej Wsi.
Na dole zastaliśmy 13,5 stopnia, a na górze, w sypialni, 10.
Bezstresowo i profesjonalnie, zdążyliśmy przed snem nabić temperaturę do ludzkich rozmiarów - w obu pomieszczeniach do + 22.stopni.
Po południu, chociaż to była noc, ucięliśmy sobie długą rozmowę z Szamanką. Nie starczyłoby dnia, albo bloga, żeby opowiedzieć. Przesunęliśmy wstępny termin naszego spotkania z grudnia na styczeń. Ma się ono odbyć w Metropolii, w restauracji, bez dzieci i samochodów.

A przedtem lub potem, bo ciągle była noc, zadzwoniła Córcia. Ustaliliśmy, jak może wyglądać podejście nr II do oglądania Wnuczki. Więc w środę przyjedziemy z Synem, a jeśli on nie będzie mógł, to ja sam przyjadę we wtorek.

PIĄTEK (13.12)
No i wszystko pamiętam!

To było w niedzielę. Co z tego, że minęło 13.879 dni, 38 lat. Nigdy tego skurwysynom nie zapomnę!

W poprzednim wpisie napisałem "pod poniedziałkiem" po telefonicznej rozmowie z właścicielką i umówieniu się z nią na dzisiaj, na telefon, żeby doprecyzować jutrzejsze spotkanie i oglądanie:
Aż strach o tym myśleć. Bo to miejsce spełnia tak wiele naszych oczekiwań i założeń na "nowe życie", że trudno w to uwierzyć.
- A wie pan - usłyszeliśmy - my jednak teraz tego nie będziemy sprzedawać. - Mąż ma depresję, może na początku przyszłego roku, a może pod koniec. - Ale umówić się na oglądanie możemy i...
- To znaczy sprawa jest nieaktualna? - wydusiłem przez zęby, bo przez całą paszczę mógłby popłynąć straszny słowotok.
- Słucham? - zapytała pomężowsko depresyjna debilka.
- Sprawa jest nieaktualna?! - powtórzyłem trochę głośniej.
- Tak. - odparła krótko słysząc, że sobie nie porozmawia.
- To do widzenia.
- Do widzenia.

Dobrze napisałem aż strach o tym pomyśleć.
Żona się załamała, a ja żeby nie powtórzyć okropnej sytuacji z byłą  posłanką Anną Sobecką, kiedy to w Niemczech, gdy byliśmy u Zagranicznego (wówczas) Grona Szyderców, wyrażałem się o niej długo i kwieciście, fakt, że po kilku nalewkach, dostałem takiego adrenalinowego szwungu, że specjalnym silikonem do kominków wypełniłem nieszczelności na bule od otwartego kominka, do czego zabierałem się jak pies do jeża.
A Żona w tym swoim załamaniu natychmiast zaczęła "po Polsce" przeglądać oferty w Internecie załamując się jeszcze bardziej. Bo wszystko jest tak pięknie zrobione, w tym polskim bezguściu, albo koniecznie z basenami, albo z betonowymi płotami na zewnątrz, albo wewnątrz "pięknie" urządzone i z tego powodu właściciel oczekuje odpowiedniej zapłaty, że się niedobrze robi. A że my to potem musielibyśmy poddać obróbce pneumatycznego młota i różnym piłom, to nie jego oczywiście problem.
I o dziwo załamana  Żona znalazła kolejną ofertę w Pięknej Dolinie. Pokazała mi ją kompletnie bez entuzjazmu. Natychmiast zadzwoniłem mimo stosunkowo późnej pory i umówiłem się na oglądanie jutro o 11.00.
Przy komentowaniu dziadowskich zdjęć i krótkiego opisu o mało się nie pokłóciliśmy, bo Żonie nic nie pasowało i na wszystko była na nie.
- Ale pojedźmy. - stwierdziła ugodowo. - Przynajmniej będziemy mieli jakiś punkt zahaczenia, bo i tak mieliśmy jechać w tamtą stronę Pięknej Doliny.
Więc pojedziemy, ale bez aż strach pomyśleć i bez trudno w to uwierzyć.
- Najgorsze jest to, że ty się natychmiast do nowej oferty przywiążesz. - stwierdziła Żona leżąc już w łóżku.
- No i co w tym złego?
- Bo będę cię musiała przekonywać, wyjaśniać i tłumaczyć, a ja już nie mam siły.
- Obiecuję, że będę milczał jak grób i w ogóle się w sprawie tej nowej oferty nie odezwę.
- Ale ja bym chciała, żebyś ty wypowiedział swoje zdanie.
- To je wypowiem później, po twoim. - Po prostu poczekam i nie będę taki wyrywny.
- Ale ja bym chciała, żebyś się wypowiedział autonomicznie, szczerze.
- Ok. - Ale pamiętaj, że ja już nie rzucam się tak na wszystko i biorę pod uwagę nasze doświadczenia i uwarunkowania.
To Żonę trochę uspokoiło, ale zasypiała nieszczęśliwa. A ja? Natychmiast zasnąłem. Nie ma czasu na rozważania. Trzeba zdążyć się zregenerować do następnych spotkań z oszołomami.

SOBOTA (14.12)
No i Żona wstała bardzo wcześnie, chociaż nie musiała.

- Na pewno wszystko napisałeś na blogu?
- Oczywiście. - potwierdziłem.
- Przynajmniej masz jakiś wentyl. - A ja? - Nie mogłam spać, tylko myślałam.
Od tego myślenia porobiły jej się te parafunkcje. Wyszło to przy okazji wizyty u stomatologa. Jedną z przyczyn choroby (etiologia) jest czynnik psychogenny. A wskazania w leczeniu, też między innymi? - relaks. Zalecił to również nasz dentysta, który po nowym roku "zabierze się za Żonę" i przedsięweźmie również inne kroki.

Nieruchomość obejrzeliśmy.
Żona wzięła nawet ze sobą aparat fotograficzny (nie mylić z telefonem), ale nie było co fotografować. Skala prac i kosztów byłaby podobna do tej naszej sprzed lat dotyczącej Naszej Wsi, czyli horror. A miejsce bez NaszoWiejskiego uroku.
Zjeździliśmy jakąś 1/4 Pięknej Doliny. Obejrzeliśmy ponownie kilka miejsc i przy niektórych, które znamy od lat, serce nam  mocniej zabiło, ale cały czas nie są one na sprzedaż.
Mimo tego wróciłem do domu z dobrym humorem. Może dlatego, że zostawiam Żonę, dzięki tej wycieczce, w znacznie lepszym nastroju niż ten jej wczorajszy, wieczorny. Poza tym ustaliliśmy, że nadal robimy swoje, że na pewno damy radę, bo kto, jak kto, ale my...i że zaczaimy się sprytnie, poprzez ich obecnych, a naszych przyszłych sąsiadów, na tych depresyjnych. Jak tylko będą mieli górkę, nawet chwilową, zaciągniemy ich natychmiast do notariusza.

Zostawiam Żonę, bo sam wyjeżdżam na kilka dni do Metropolii.
Dodatkowo mi szkoda, bo akurat dzisiaj przyjeżdżają goście, tylko na dwa dni (do poniedziałku, więc się z nimi nie zobaczę, a bardzo bym chciał), którzy nas wielokrotnie odwiedzali ze swoim pięknym rudowłosym kocurem. Przyjeżdżali z Innej Metropolii i byli w grupie tych stałych i wielokrotnych. I jakieś dwa lata temu "zniknęli" bez śladu i słowa.
Jakież było ich i nasze zdziwienie na pograniczu lekkiego szoku, gdy spotkaliśmy się na drugim końcu Polski, kiedy z Naszego Miasteczka pojechaliśmy do Sąsiedniego Dużego Miasta, aby w jednej z galerii, po długich, wyczerpujących, pamiętnych i opisanych na blogu galeryjnych obchodach, nomen omen, Żona zdecydowała się na zegarek (zaległy prezent z okazji 50. urodzin), który wybrałem i zasugerowałem 1,5 godziny wcześniej.
Wtedy na rozmowę nie było specjalnie czasu, więc teraz prosiłem Żonę, żeby wszystkiego się wywiedziała.

NIEDZIELA (15.12)
No i wczoraj wieczorem mieliśmy szkolną uroczystość - Wigilijny Wieczór.

26. w historii Szkoły.
Im więcej przybywa lat, tym robię się smutniejszy.
Może dlatego, że przez ten czas zmieniło się wszystko - po kilka razy charakter Szkoły, cztery razy jej  siedziba, ponad 100. nauczycieli, tyleż samo pracowników administracyjnych, blisko 2000 słuchaczy, w tym 876. absolwentów (średnia - 35 osób rocznie). Jedynym łącznikiem tych lat jestem ja. Czyli że jeśli jakikolwiek słuchacz, który nie ukończył szkoły, absolwent, były nauczyciel, inny pracownik dzwoni, pisze w jakiejkolwiek sprawie go dotyczącej, to otrzymuje pełne jej rozwiązanie, bo sam osobiście zaprowadziłem archiwum i nad nim czuwam. Niektóre z tych osób ani przez chwilę się nie dziwią, nie zastanawiają, tylko oczekują rozwiązania ich spraw, a niektóre są miło zaskoczone, że to ciągle ja, ten sam dyrektor, którego pamiętają.
Ale jest to cholernie ciężkie brzemię.

Zdaję sobie sprawę, że się starzeję i z tego tytułu następuje powolne zmęczenie materiału, ale przecież byłoby ono mniejsze, gdyby nie ta walka, to ostatnie przelewanie z pustego w próżne, ta cała para w gwizdek. Zabiera ona naturalną radość z przeżywania tych szkolnych chwil, spontaniczność i satysfakcję.
A słuchacze i Zastępca Dyrektora się spisali. Bo była odpowiednia oprawa - obecni słuchacze i nauczyciele, tradycyjne wręczenie indeksów pierwszoroczniakom, wystrój, Mikołaj, prezenty, wymyślone zadania do wykonania na poczekaniu, fotoreportaż, poczęstunek i najważniejsze - chichy, śmichy i wybuchy śmiechu.

Wróciłem do Nie Naszego Mieszkania smutny.

Rano mi przeszło, bo pojechałem do Szkoły na jej codzienność i zwyczajność, a je najbardziej lubię i one dodają mi sił.
Wieczorem jednak znowu zrobiło mi się smutno. Nie lubię siedzieć sam w Metropolii.

PONIEDZIAŁEK (16.12)
No i sprawa, jak zwykle, sama się wyjaśniła.

W sobotę wieczorem Syn wysłał mi smsa, że się właśnie rozchorowuje i żebym jechał do Córci sam.
To się z nią umówiłem na środę. Zaplanowałem, że po krótkim pobycie w Szkole, wyjadę z Metropolii i po kilkugodzinnym "patrzeniu na Wnuczkę" wrócę prosto do Naszej Wsi.

A Wnuk-I zdał dzisiaj chemię na 5. Skubany, wywinął się kosie... Bo widząc jego "zainteresowanie" chemią w czasie moich lekcji i niczym nieskrępowane, częste ziewanie bez podpierania dolnej szczęki jedną ze swoich dłoni, myślałem, że może być różnie. Chociaż i tak obstawiałem 4, bo bestia jest zdolna. Ale ponoć, według Syna, w ostatnich dniach mocno, przez nikogo nie przymuszany, przysiadł nad książką i zakuwał. Widocznie musiał poczuć swąd koło ogona.
Złożyłem mu gratulacje i zasugerowałem, aby teraz poświęcił się bardziej interesującym rzeczom, np. tłuczeniu się z braćmi.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy.