poniedziałek, 27 stycznia 2020

27.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 55 dni.

WTOREK (21.01)
No i byłem w gnieździe szerszeni.

A to nie mogło pozostać bez efektów.
Mimo że od razu wczoraj, po powrocie do Nie Naszego Mieszkania, fastrygowałem się witaminą C i płukałem gardło wodą z solem (tak mówił Q-Wnuk jeszcze całkiem niedawno), dzisiaj rano już czułem się podejrzanie. Musiałem kupić choróbsko od słodkiej i niewinnej Ofelii, która ciągle na mnie wisiała i której nie sposób było odepchnąć, mimo że non stop ciekły jej z nosa dwa gile niczym swoiste memento, dobrze że nie mori.
Oczywiście, że Pasierbica mnie uprzedzała, ale postanowiłem pochojrakować. A dzisiaj dowiedziałem się, że właśnie Q-Wnuk ma temperaturę. Ja jej nie miałem, normalnie jadłem, ale czułem się do dupy. Jakieś takie rozbicie, lekki ból głowy przez zapchane chyba zatoki i pewna nieswojość. Ale choroba się nie rozwinęła, dałem jej odpór. Powstała patowa sytuacja.

Gorzej u Syna i Synowej.
Syn od grudnia nie pracuje. Coś mu się tak zalęgło w płucach, że przy kaszlu wielokrotnie się dusił i było wzywane pogotowie. Teraz, po ciągle zmienianych antybiotykach, jest lepiej, ale gość jest słabiutki niczym niemowlak. Ta zaraza próbowała przedostać się na Wnuki, u których zaczęły się pojawiać podobne symptomy, ale chłopaki jakoś dały radę. Tylko Wnuk-II dostał wysokiej temperatury i pozostała trójka składając mi życzenia z okazji Dnia Dziadka poinformowała, przekazując wiadomość w formie pewnej sensacji, że on nie może mówić.
Taka zakichana, nomen omen, pora roku. Żeby chociaż był śnieg i mróz. A farmacja zaciera rączki.
Ja postanowiłem, że następnym razem na pewno już nie pojadę do gniazda szerszeni. Koniec z chojrakowaniem.

Niespodziewanie odezwał się kolega z klasy - Ten Trzeci.
Przypomnę, że jeden z trzech, którzy w czasach liceum najbardziej wpłynęli na moje życie i pomogli się wykaraskać z różnych młodzieńczych durnowatości (oprócz niego Profesor Belwederski i Kanadyjczyk I, którego wtedy nie mogłem podejrzewać, że w mega przyszłości Żona będzie mu dozgonnie wdzięczna za oddzielną kołdrę).
Z Tym Trzecim od wielu lat  stykamy się na peryferiach naszych żyć. Widujemy się na spotkaniach klasowych i, poprzez osoby trzecie, wiemy, co się u każdego dzieje. Ale zawsze, gdy zdarzy się nam rozmawiać, w ogóle nie czujemy tej przerwy.
Ten Trzeci jest synem  ewangelickiego pastora (już dawno nie żyje) z Rodzinnego Miasta. Jak dobrze pamiętam, już bardziej z czasów studenckich, kiedy przez dwa lata mieszkaliśmy razem na stancji, był nawet przez jakiś czas ateistą, ale potem pod wpływem swojej przyszłej żony, a przede wszystkim ciężkiej choroby płuc, którą przeszedł, stał się głęboko wierzącym katolikiem. Takim, których u nas, w Polsce, jest znikomy procent. Nic na pokaz - skromność, wyciszenie, stałe udzielanie się w życiu swojej parafialnej wspólnoty i głęboka wiara.
Lubię z nim rozmawiać, bo pozostało mu z tamtych lat inteligentne poczucie humoru, z którym zawsze się czułem dobrze.  Stąd nigdy nie startowałem do niego z obrazoburczymi tekstami i nie wchodziłem w brutalne, prześmiewcze z mojej strony, dyskusje na temat wiary i kościoła. Bo wiedziałem, że odbiję się od jego spokoju, serdeczności, braku agresji, od takiej quasi-świętości, której nic nie będzie w stanie wzruszyć i naruszyć. On po prostu wie swoje.
Ale najbardziej chyba cenię sobie u niego fakt, że nigdy nie próbował mnie, i myślę że innych, do czegoś namawiać, przekonywać, wytykać. Nie posiada w sobie tej przykrej cechy, jaką mają niektórzy fałszywi, pospolici, katoliccy quasi-prorocy i świadkowie Jehowy, a mianowicie misji. Misji na nawracanie - tak to się ładnie nazywa. Bo przecież oni wiedzą lepiej i trzeba to stadko bezrozumnych owieczek przygarnąć i nawrócić.
"Nawracanie" - kolejne słowo wytrych.

No i właśnie Ten Trzeci wysłał wczoraj, ni z gruszki, ni z pietruszki, smsa z pytaniem wyraźnie dotyczącym Synowej, czy ja przypadkiem nie mam w rodzinie takiej pani, informatyczki. Oczywiście, że nie mam, ale od razu wiedziałem, że to musi chodzić o nią. Z wykształcenia jest farmaceutką, ale już dawno, po pierwszym porodzie, chyba bezpowrotnie, odeszła od  zawodu. I w ostatnich latach stała się bardzo dobrym testerem (testerką?) różnych oprogramowań, a teraz, równolegle, robi strony internetowe. No i taką stronę sygnowaną jej, czyli moim nazwiskiem, o swojej parafii, "odkrył" Ten Trzeci. Przy okazji dowiedziałem się od niego wielu ciekawostek, które postanowiłem natychmiast skrzętnie wykorzystać.
Otóż poprzedni proboszcz, starszy, był bardzo lubiany, ale nie był dobrym gospodarzem. Ostatnio podjął decyzję i wyemigrował na wieś. Nowy, młodszy, jest bardzo dobry i, między innymi, zabrał się za strony internetowe parafii, które były już dziadowskie i przestarzałe. A na tych stronach Ten Trzeci od zawsze umieszczał różne ogłoszenia parafialne, a tu takie zaskoczenie i klops. Bez haseł wejść nie można.
Ten Trzeci, jako informatyk i programista, bardzo strony chwalił. Że takie uporządkowane, przejrzyste, z łatwością poruszania się po nich.
Tego mi tylko było trzeba. Wysłałem do Synowej smsa  A cóż to za powiązania masz z parafią Św...?.
Normalnie odpowiada mi po wielu godzinach, a nawet następnego dnia, a tu telefon rozdzwonił się po dwóch minutach.
- O, widzę, że prowokacja się w pełni udała? - odezwałem się na dzień dobry.
- Żebyś wiedział. - zaśmiała się. - Doznałam szoku! - Skąd to wiesz?
- A, macki teścia są długie i sięgają wszędzie.  - odparłem z  satysfakcją.
I zacząłem jej sypać informacjami, które wcześniej skrzętnie zapamiętałem, co budziło jeszcze większy szok. Ale gdy tylko wspomniałem o starych stronach, od razu wpadła na trop Tego Trzeciego.
- A ja już myślałam, że może moje modlitwy zostały wysłuchane? 
I od razu wybuchła śmiechem. Bo wie, że ja jestem takim przeciwieństwem, np. Tego Trzeciego. Ateizm, ostre kanty i chropowatość i próby wyszydzania tych wszystkich religijnych postaw. Fakt, ona nigdy nie próbowała mnie przekonywać (jej słynne Ja się tylko za tatę modlę).
Po rozmowie wysłała mi całe swoje "portfolio" zebys wiedział co polecasz (pis. oryg.) - cztery zrobione przez nią strony internetowe i piątą w trakcie opracowywania.

A przy okazji Synowej. Czy rozchorowała się, jak pozostałych pięciu panów? Głupie pytanie.

Na koniec tego dnia wypada wtrącić marynarski wątek.
Po Morzach Pływający jest w okolicach Kornwalii, czy jakoś tak. I naszło go na pisanie wierszy i do tego po angielsku. A inspiracją była postawa ich drugiego mechanika, takiego dzielnego marynarza Popeye, który telefonicznie, z mostku kapitańskiego, wychwalał się przed swoją żoną/dziewczyną/narzeczoną, jako szczurzycą lądową, co to nie on na tych bezkresnych morskich przestrzeniach. W jakimś momencie dopadł ich sztorm i statkiem nieźle bujało, na tyle że second engineer odpadł i nie pojawił się na kolacji, ku zdziwieniu kapitana.
To zacytuję:
When the weather is bad
Second engineer is dead.

ŚRODA (22.01)
No i ponownie zmierzyłem się z cyfryzacją.

Wczoraj Żona wysłała mi maila z umieszczonym tekstem w temacie Nie kasuj tego wytlumacze przez telefon (pis. oryg.). Musiała tak napisać, bo doskonale wie, że ja obsesyjnie wszystkie bzdetne maile i smsy natychmiast kasuję broniąc się przed natłokiem śmieciowej informacji.
Okazało się, że Żona przekierowała jakąś paczkę nadaną do niej omyłkowo na adres Naszego Miasteczka z tamtego paczkomatu do paczkomatu niedaleko Nie Naszego Mieszkania, bo będziesz miał blisko i odbierzesz po drodze. I uzbroiła mnie smsowo w cały zestaw kodów, w tym ten najważniejszy, do odbioru. Bo mój numer telefonu przecież znasz?
Jechałem więc wyluzowany, tym bardziej że w Naszym Miasteczku byłem z Żoną przy takim paczkomacie ze trzy razy, więc się zdążyłem oswoić z kolejną bezdusznością, a poza tym wczoraj w Googlach sprawdziłem, gdzie jest usytuowany ten mój.
Było jeszcze szarawo, gdy dotarłem na miejsce.
Przed paczkomatem stał facet, na oko z dziesięć lat młodszy. Stał i w charakterystyczny sposób się kiwał  przed takim małym ekranikiem, niczym przed Ścianą Płaczu. Chyba się modlił, żeby ten paczkomat raczył mu wydać zawartość mu przeznaczoną, ale bezskutecznie.
- To może teraz pan. - odezwał się, gdy przyszedłem. - Ja poczekam.
Wcisnąłem, zgodnie z wyświetlonym poleceniem, numer telefonu i za chwilę sześciocyfrowy kod, mocno się zbliżając do ekraniku, żeby zobaczyć cokolwiek bez okularów. Nagle gwałtownie szczęknęło i wprost na wysokości mojej twarzy otworzyła się klapka. Instynktownie uskoczyłem, żeby nie dostać w zęby jednocześnie zachowując zimną krew, bo natychmiast sobie przypomniałem, że jest określony, bardzo krótki czas, aby paczkę wyjąć. Gwałtownie więc i lekko trwożnie  wsadziłem rękę aż po łokieć, wyrwałem paczkę i zatrzasnąłem wredną klapkę.
- O, ma pan. - powiedział z podziwem i lekką zazdrością facet.
Na ekraniku wyświetlił się komunikat:
- Odebrałeś paczkę w 5 sek. Zmieściłeś się w czasowym limicie. Gratulujemy.
- W dupie mam wasze gratulacje! - odparłem na głos, bo zawsze, ku rozpaczy Żony, rozmawiam z urządzeniami i automatami.
To faceta ośmieliło.
- Bo widzi pan, syn mi wysłał taki kod. - i pokazał mi to kwadratowe gówno w różne czarne kreski na swoim telefonie. - Pójdziesz, przyłożysz do czytnika ten kod i odbierzesz paczkę. - To proste! - zacytował syna.
- To niech pan pokaże - zacząłem cwaniakować. - Jak pan to robi? - Ale niech pan wyświetli ten kod, bo inaczej jak czytnik ma odczytać? - wymądrzyłem się zobaczywszy, że facet przykłada ciemny ekran.
- A faktycznie. - odparł niezrażony.
Zaczęliśmy przykładać wyświetlony kod w różne miejsca. Bezskutecznie. Kiwaliśmy się tak już obaj jakiś czas, gdy facet stwierdził:
- Dajmy spokój. - Panu się spieszy, a ja zadzwonię do syna, niech sobie paczkę odbiera sam.
Szliśmy jakiś czas razem.
- Dlatego - odezwałem się - jak jadę pociągiem, to muszę mieć papierowy bilet, a nie to cyfrowe gówno. - Jeśli nawet wydrukowany w Internecie, chociaż to też podejrzane, ale papier to papier.
Spojrzał na mnie ze zrozumieniem i z uśmiechem.
- Też tak robię. - dodał na pożegnanie.
Już w domu przeczytałem, że jest to wymysł japoński.
Kod QR, QR Code – alfanumeryczny, dwuwymiarowy, matrycowy, kwadratowy kod graficzny opracowany przez japońskie przedsiębiorstwo Denso-Wave w 1994 roku. Jest to kod modularny i stałowymiarowy. Umożliwia kodowanie znaków kanji/kana, stąd jest popularny w Japonii.
Z powyższego zrozumiałem ...dwuwymiarowy,...kwadratowy kod graficzny opracowany przez japońskie przedsiębiorstwo ...w 1994 roku. Jest to kod...Umożliwia kodowanie znaków..., stąd jest popularny w Japonii.
Na oko to chyba nawet więcej niż 50 % tekstu.
Po paczkomacie kupiłem wino na dzisiejszy wernisaż i pojechałem do Szkoły bez serc, bez ducha, a na dodatek źle się czułem. Starałem się być krótko, zrobić minimum tego, co powinienem, pojechać do galerii zawieźć istotny element wernisażu i przed nim chociaż na chwilę lec w łóżku w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale i tak zdążyła mnie dopaść Stolica i Teściowa.
Urzędniczka ze Stolicy poinformowała mnie, że muszę zrobić korektę rozliczenia dotacji za grudzień tamtego roku, no i za cały rok. Sprawa była prosta, więc powiedziałem, że wyślę korektę pocztą, w poniedziałek.
- Ale przecież może pan przesłać mi to przez ePUAP? - Będzie prościej i szybciej.
Gwałtownie zaprotestowałem na tyle, że ją setnie ubawiłem.
- No, jak pan potrzebuje papieru, to przecież może pan potem korektę sobie wydrukować. - nadal nie wierzyła śmiejąc się, chociaż to urzędniczka ze Stolicy.
- Wyślę w poniedziałek. - kategorycznie uciąłem.
 Ale pochwaliła mnie za rzetelne, merytoryczne i skrupulatne opisywanie wydatków.

Teściowa z kolei spontanicznie, co było szczególnie miłe, zaprosiła mnie smsem na obiad. Tą samą drogą podziękowałem i podałem kilka powodów, dla których nie mogłem być. Szczególnie zaakcentowałem fakt mojego powrotu do domu po wernisażu, wiedząc że od razu spróbuje przełożyć obiad na czwartek lub piątek. Miłe, ale ja po prostu nie mam czasu i takiego komfortu, żeby przebijać się na krańce Metropolii w godzinach szczytu.
Na wernisażu było sympatycznie i humorystycznie, czyli jak zawsze. Tylko co z tego, skoro nie jest jak zawsze?!
O 20.00 byłem w domu. Nawet nie przeszkadzała mi droga w ciemnościach, tak już chciałem tam być. Bo Nasza Wieś zawsze działa na mnie ozdrowieńczo. Dom to dom. I to taki.
A w domu na dodatek czeka na mnie Żona.  To co prawda oznacza, że mogą być niespodzianki, ale przecież nie o to chodzi.
Wszędzie panowała temperatura, poważnie poniżej normy, taki wyczuwalny chłód. Nawet gdzieś ostatnio wyczytałem, że najbardziej zabójcze dla ludzkiego organizmu jest ciepło, no ale żeby od razu aż tak? Na górze w sypialni było wyjściowe, przed snem, 19 st., więc nawet nie chciałem myśleć, jak będzie nad ranem. Bo wiadomo, że gdzieś około północy wygaśnie w kozie i jakoś trzeba będzie wytrwać. Normalnie, w związku z tym, startujemy od 22-23., by wstając mieć znośne 19-18.
Znowu zacząłem zgrywać chojraka, mimo namów Żony, żebym od razu wziął drugą kołdrę, bo będzie i sensorycznie, i ciepło.  Za chwilę, gdy poczułem,  że wokół mnie panuje duży deficyt ciepła, zerwałem się, ubrałem skarpety, co zawsze w Żonie budzi zgrozę, bo ona nigdy by tak nie zasnęła (w okowach, dybach) i narzuciłem drugą kołdrę.  Zrobiło się pięknie.
W nocy jednak budziło mnie szczypanie mrozu, gdy tylko bezwiednie wysunąłem poza obręb kołder jakąś szpiczastą część ciała, zwłaszcza nos i uszy.
Ale w sumie noc przespałem szczęśliwie.

CZWARTEK (23.01)
No i rano wolałem nie sprawdzać temperatury, tylko szybko uciekłem na dół i rozpaliłem.

Wiedziałem, że przedlaboratoryjna adrenalina zrobi swoje.
Spałem aż do 08.00, żeby snem zabić głód, który by mnie nękał, gdybym wstał wcześniej.
Przy sikaniu tylko przez chwilę nie kontrolowałem sytuacji, bo ten pierwszy, wezbrany, ponocny strzał był zbyt mocny i nastąpił lekki rozbryzg i obsikanie palców, ale wszystko w obrębie sedesu, więc nawet sprzątać nie było co. A potem zrobiłem wszystko jak trzeba, precyzyjnie przede wszystkim. Z tego faktu byłem dumny, ale przede wszystkim z pięknego i klarownego, złocistego, mojego(!) moczu, którego to słowa nie cierpię. Jak zresztą kału.
Do przychodni pojechałem Terenowym. On tyle stoi w Naszej Wsi na posesji, że każda przejażdżka dla niego to duża frajda. Więc po tak długiej przerwie robi się strasznie wyrywny, zwłaszcza na zakrętach i z podporządkowanych, i prze do przodu niczym czołg, miło przy tym bucząc.
W przychodni było puściutko. Gdy w poczekalni zacząłem się krzątać zdejmując tony ciuchów, bo cierpiałem na deficyt ciepła, zwłaszcza po ostatniej nocy, wyszła do mnie pani pielęgniarka. Na oko 75 lat, zadbana, czyściutka. stosowny fryz. Bez zarzutu i budząca zaufanie. Pełne profi.
- Proszę pani -zacząłem - jestem lekko przeziębiony, więc czy jest sens, abym robił te badania?
- Tak, bo to mogłoby tylko wpłynąć na OB, a tego badania akurat pan nie ma. - spojrzała na skierowanie.
Zaczęła z niego powoli przepisywać na swoją, jakąś specjalną kartę, rodzaj badania, wcześniej założywszy okulary, co mocno mnie uspokoiło. A gdy do tego pod nosem mówiła sobie nazwę przepisywanego badania, uspokoiłem się całkowicie.
- A czy mogę się zważyć?
- Tak oczywiście. - spokojnie odparła, bo wiadomo że ma podzielność uwagi. Wstała i włączyła wagę, jako że teraz wszystko musi być elektroniczne, i usiadła z powrotem do przepisywania.
Waga wskazała 73,5 kg. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...
Tydzień temu pani doktor, litościwie, bo waga była jednak w pełni autoryzowana, wpisała mi 75.
A teraz stałem bez butów, co prawda, ale w ciuchach, więc jak nic 73. W ciągu niespełna roku schudłem 9 kg, można powiedzieć kilogram na miesiąc, i nic dziwnego że pasek od spodni, nawet nie wiedziałem, kiedy to się stało, zapinam na kolejną, ciaśniejszą dziurkę, bo inaczej mi one "spadywują".
Wracając zamyśliłem się mocno i stwierdziłem, że gdy wartość bezwzględna mojej wagi zrówna się z liczbą 69, czyli mojego wieku, może to być jakiś znak, a ja tego nerwowo nie wytrzymam. Bo, np. pozapadają mi się policzki, a już taki trend zauważyłem, uwypuklą się nadmiernie i tak już dominujące, mongoidalne kości policzkowe. Więc jak będę wyglądał w trumnie - taki kościotrup. A wiadomo, że uczestnikom pogrzebu, i tak zestresowanym uroczystością, będzie chociaż przyjemnie popatrzeć na kawałek ciała. Bo spalić się nie dam, za diabła!
Gdy pani dalej się przygotowywała, skorzystałem bez pytania, i zmierzyłem swój wzrost. Tu sprawa była prosta jak drut, żadnej elektroniki, zwykła mechaniczna miarka, można powiedzieć "centymetr".
W osłupieniu patrzyłem na wynik. Precyzyjnie 171 cm. Bez kitu, czyli bez sztybletów na nogach i samooszukiwaniu się z lekkim stawaniem na palcach. A wzrostu nie mierzyłem lata całe, bo po co mi to, kiedy i tak mam swój wiek i Żona wie o wszystkim.
Czyli przez ten czas wcale się nie skurczyłem, a ubyło mnie inaczej i to tak perfidnie, w niecały rok.

- Ho, ho, ho! - Ale badań! - Trzynaście! - głośno policzyła pani.
Wyraźnie zrobiło to na niej wrażenie. Przeliczyła wszystko ze swojej karty krok po kroku spokojnie wodząc po niej palcem.
- A to się zgadza z kartą wystawioną przez lekarza? - zastosowałem "swoją", prostą metodę sprawdzania, "na księgowego"?
- Musi. - odparła spokojnie, z czym w myślach się zgodziłem.
Znowu wodziła palcem, tym razem po lekarskim skierowaniu i została trochę wybita z pewności siebie, gdy liczenie skończyła słowem dwanaście. Sprawdziła jeszcze raz, a ja uważnie patrzyłem na jej palec.
- Trzynaście. - skończyła bez żadnego triumfu, bo przecież musi.
To kolejny raz się uspokoiłem, a zwłaszcza, gdy usłyszałem, że znowu mówi po nosem Muszę okleić probówkę z moczem, bo potem zapomnę, zwłaszcza że to był mój mocz i nie mogłem oderwać wzroku od stojącej samotnie mojej probówki w morzu innych, oklejonych(!).
- A mógłbym pobrać krew z prawej ręki?
- To zależy, gdzie lepsza jest żyła. - odparła fachowo, ale słowo żyła zabrzmiało złowieszczo. - A co, boi się pan z lewej?
- Nie, odparłem zgodnie z prawą. - Ale ciągle pobierają mi krew z lewej i trochę mi jej żal. - Chciałbym jej dać odpocząć.
- Zobaczymy. - odparła spokojnie nie reagując zupełnie na głupie żarciki.
- No niestety, lewa jest lepsza. - stwierdziła. W myślach musiałem przyznać jej rację, bo tę oczywistość było widać gołym okiem na moim starczym, bladym ciele.
Wkłuła się pięknie, bezboleśnie.
- Utoczę z pana sporo krwi. - zażartowała w stylu swojej profesji. Bo wcześniej znowu pod nosem mówiła do siebie, ile to i na co musi przygotować stosowną ilość probóweczek. A to jej mówienie pod nosem ciągle działało na mnie uspokajająco, jak mantra.
Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się specyficzny humor, przypisany do danej profesji, tu medycznej, jak, np. dentysta mówi do bezbronnego pacjenta siedzącego na fotelu Teraz wywiercimy panu piękną i głęboką dziureczkę, ale, proszę się nie niepokoić, cieniutką, ha, ha, ha! albo gdy lekarka radiolog mówi, przy zainteresowanym pacjencie, do asystującej jej pielęgniarki Pani Zosiu, proszę spojrzeć na to zdjęcie. - Takiego dziwnego ułożenia plam na lewym płacie płucnym, to jeszcze nigdy nie widziałam. - Nie przypomina to pani?...I obie w śmiech.
W trakcie tego utaczania zagaiłem, trochę jak samobójca, ale wcześniej się zorientowałem, że pani ma podzielność uwagi.
- A pani mieszka tutaj?
- Nie, niedaleko. - My tu wszystkie dojeżdżamy.
- A zna pani może Naszą Wieś?
- Proszę pana - spojrzała na mnie bez cienia szyderstwa - ja tu pracuję 49 lat.
Cztery probówki z utoczoną krwią znowu wstawiła do całego morza innych. Ale od razu zaczęła oklejać. Nad każdą moją probóweczką kiwała palcem wskazującym i mówiła pod nosem Dobra, oklejone.
- A kiedy będzie można odebrać wyniki? - zainteresowałem się płacąc jednocześnie 110 zł za nierefundowane badania - D3 - 60, homocysteina - 50.
- Niektóre już jutro, a reszta w przyszłym tygodniu.
- O, to ja będę mógł odebrać jeszcze w następnym, bo teraz jadę do Metropolii.
- Kiedy pan zechce. - Bedą czekać. - U nas nic nie ginie. - powiedziała to bez dumy. Po prostu stwierdziła fakt.
Żona, gdy to usłyszała w domu, zapytała:
- A nie mógłbyś tych wyników odebrać przez Internet?
W głębokiej ciszy, jak zapadła, usłyszałem tylko jej ciężkie westchnienie O, Boże!

Gdy wychodziłem życząc pani "współczesnego" miłego dnia, podziękowała, odwzajemniła i dodała:
- I życzę panu, żeby pańskie wyniki były bardzo dobre. - uśmiechnęła się.
Jak mają być niedobre przy takiej obsłudze. Nic, tylko chodzić na utoczenie krwi. Tylko ta cholerna waga...

Ledwo sadzonymi na boczku wzmocniłem się po utoczeniu, a już zabrałem się do roboty. W ten weekend nie ma co prawda gości w żadnym z apartamentów, ale nie lubię ich przygotowywać na ostatnią chwilę, na wariata, w pośpiechu, w szachowym niedoczasie. Więc wykonałem "najcięższe" - do wszystkich nawiozłem drewna i wokół kóz zrobiłem porządek. A ponieważ w domu, w trzech "palonych" miejscach stan drewna wynosił 0, to znaczy nigdzie ani jednej belki (Bo ja sobie donoszę na bieżąco, po jednej, dwie, tyle ile udźwignę i ile w danym momencie potrzebuję), to nawiozłem trzy kopiaste taczki i wreszcie można było w domu porządnie napalić. Wszędzie zrobiło się przyjemnie ciepło.
Ale to wszystko, taki nagły zryw, trochę mnie osłabił.
Zaczęliśmy rozmawiać o Szwedzie, gdy zadzwoniła do mnie Teściowa. Trochę długo mnie męczyła, żeby wydusić ze mnie moje dla niej przyzwolenie, że mimo choróbska prawnuków, może je odwiedzić.
- Bo wiesz, to tak miło patrzeć, jak one się cieszą z drobiazgów, które im przywożę.
- Noż kurwa! - pomyślałem. - A miło będzie potem być na pogrzebie prababci i zostawić prawnuki ze świadomością, która przyjdzie do nich dopiero w dorosłym życiu, że pośrednio i niechcący załatwiły swoją prababcię?!
- Zrobisz, jak uważasz. - odpowiedziałem głośno i kulturalnie. - Jeśli chcesz się czuć tak jak ja... - zawiesiłem głos i kaszlnąłem, chociaż akurat nie musiałem. - Zwłaszcza że Ofelia, jak wiem, załatwiła już również swojego braciszka.
Zakończyliśmy rozmowę, ale w głosie Teściowej dało się wyczuć, że takim obrotem sprawy i moim zachowaniem była lekko zawiedziona.

A Szwed?
Zwiózł już do Polski ileś TIRów swojego dobytku.
Te TIRy wyjątkowo mnie rozśmieszyły. Bo wyobraziłem sobie nasz dobytek nim wieziony - w środku pustka i wiatr, gdzieś po bokach jakieś łóżko, szafka i kredens. Kombajn do jednego kłosa.
I wczoraj Żona przekazała mi, że właśnie dwa ostatnie przyjadą na początku lutego i że musimy umówić się do notariatu. Ze wszystkich logistycznych danych wynika, że podpisanie ostatecznej umowy nastąpi albo 3., albo 4., albo 5. lutego. Tym bardziej, że ekspresowo nadeszła z KOWRu pozytywna decyzja o OSTATECZNOŚCI.
I tym bardziej, że zadzwoniła dzisiaj pani od domu z Pięknego Miasteczka.
- Słuchajcie. - usłyszeliśmy.
Zwracając się do nas indywidualnie oczywiście stosuje grzecznościową formę Pan/Pani, ale mówiąc do nas obojga stosuje zawsze wy. To mi od samego początku nawet lekko odpowiadało, a potem się przyzwyczaiłem. Zresztą w jakiś sposób określało jej osobowość i inność. A to zawsze jest ciekawe.
- Musimy się spotkać, bo to nie jest rozmowa na telefon. - Zbyt wiele spraw do omówienia. - To może u mnie? - Zapraszam.
Umówiliśmy się na jutro, na 17.00.

Cała sprawa z tym domem, z nią i jej postępowaniem od  samego początku mocno nas intryguje.
Bo niby wszystko jest normalnie, ale jakoś tak poza schematami, trochę niejasno i niejednoznacznie.
Najpierw ogłoszenie o sprzedaży, jakieś takie przyczajone - Żona trafiła na nie zupełnie przypadkowo w nieznanym, peryferyjnym portalu. Potem pani z tego biura(?), po zadzwonieniu do niej na podany numer, stwierdziła, że ona to właściwie nie sprzedaje, tylko pomaga właścicielce, a swojej znajomej, która jest teraz za granicą i która się z państwem skontaktuje po powrocie.
Po powrocie właścicielka, sympatyczna i inteligentna, w wieku mniej więcej Żony, zachowywała się całkiem normalnie. Pokazała nam na pierwszym spotkaniu dom, zabudowania gospodarcze i posesję. I stwierdziła, że to oczywiste, że musicie zobaczyć drugi raz.
Ale jednocześnie w trakcie rozmowy stwierdziła, że ona się zastanawia, czy po dwóch latach mieszkania tutaj i po dokonaniu ostatnio remontów na pierwszym piętrze, nie zostać i nie zamieszkać na stałe. Od 2006 roku mieszkali tutaj jej rodzice, którzy ten dom wybudowali. Tylko że teraz mieszkają w Metropolii. Bo oboje mają po 80 lat, wymagają opieki, zwłaszcza że ojciec ma, lub ma początki, alzheimera. Ona zajmuje się nimi, jak jest w Metropolii, ale przede wszystkim jej syn, który tam mieszka i pracuje.
Oświadczyła też, że w domu swój udział, równo po 1/3 mają rodzice i ona. Wysyłała ciągle sprzeczne sygnały, jak np., że w tej sprawie musi się wypowiedzieć syn, a w ogóle Piękne Miasteczko dla niej, jako miejsce do życia, nie istnieje. I ciągle w sprawie nie przewijał się jej mąż lub były mąż, lub partner.
- To rozumiem, że jeśli obejrzycie drugi raz, to jesteście poważnie zainteresowani. - dopytała na pierwszym spotkaniu.
A my byliśmy poważnie zainteresowani, więc umówiliśmy się ponownie.
Drugie spotkanie wyglądało już trochę inaczej, bo, nie dość że pani zaserwowała kawę, to obie strony mniej się czaiły. My się przyznaliśmy, kim jesteśmy i co robimy, a ona opowiedziała kilka historii ze swojego życia i sama z siebie przyznała, że trzeba tutaj wykonać trochę prac remontowo-konserwatorskich i że w oczywisty sposób dopuszcza możliwość negocjacji ceny. Wstępnie też omówiliśmy terminy i zgodziliśmy się zaopiekować dwoma kotami, które ona będzie musiała zostawić, bo tu się urodziły i tu żyją przez cały czas. Wytłumaczyliśmy, że my też, praktycznie z tych samych powodów, nasze dwa zostawiamy w Naszej Wsi. No i ponownie obejrzeliśmy dom, pomieszczenia gospodarcze i teren.
- To w tym tygodniu będę w Metropolii, porozmawiam z rodzicami i synem i do was zadzwonię w czwartek.
Trzeba przyznać, że pani cały czas dotrzymuje słowa i ze wszelkich, na razie drobnych zobowiązań, się wywiązuje. Stąd dzisiejszy telefon.
To skąd u nas pewna paranoja? Bo mamy różne pomysły na jej "dziwne" zachowania, oczywiście co jeden mądrzejszy lub śmieszniejszy, chociaż do śmiechu jest nam coraz mniej. Wszystkie świadczą o stanie naszego ducha i piętnie, jakie zostało odciśnięte na naszej psychice przez ostatnie pół roku, przez sprawy zawodowe i szukanie nowego miejsca do życia. Doszło do tego, że wszędzie, trzeba, czy nie trzeba, węszymy spiskową teorię dziejów.
Wymyśliliśmy, a wszystko dla nas jest nie do natychmiastowego przyjęcia, że, np.:
- pani jednak podwyższy cenę,
- ojciec się ocknął, że przecież ten dom wybudował, tu spędził piękne chwile i teraz chce wrócić, więc pani nam zaproponuje wspólne z nim mieszkanie przy nawet sporej obniżce ceny,
- pani będzie w "okresie przejściowym" mieszkać z nami (bez obniżki ceny, bo niby dlaczego?), bo wcale nie zakładała przecież, że ten dom będzie opuszczać, więc teraz nie miałaby nagle gdzie mieszkać,
- pojawi się niespodziewanie, ale oczywiście w idealnie dla nas niewygodnym momencie, ciągle drugoplanowa postać, jej mąż lub były mąż/partner, który będzie miał wiele do powiedzenia,
- na domu wisi jakaś komornicza sprawa, która chętnie się ujawni, jak tam już będziemy mieszkać i wszystko pokochamy,
- syn wprowadzi jakieś zupełnie nowe, nie znane nam, współczesne młodzieżowe zasady z obszaru obrotu nieruchomościami.
I szereg innych, jeszcze bardziej paranoicznych. I żeby się utwierdzić, że w tym naszym myśleniu i podejrzliwości może coś być na rzeczy, Żona na koniec paranoję usprawiedliwiła.
- Będziemy mieszkać gdzieś tam, nie wiadomo gdzie i za parę lat będziemy mówić: - I pomyśleć, że o mały włos, a zamieszkalibyśmy w Pięknym Miasteczku. - Ale byśmy się wtedy wpakowali!

PIĄTEK (24.01)
No i trzeba było jakoś dotrwać do godziny 17.00.

Do spotkania w Pięknym Miasteczku i do "wywęszonych" przez nas niespodzianek.
Ja chyba miałem łatwiej, bo jutro czekał mnie wyjazd do Metropolii na sześć nocy i wszystko temu podporządkowałem. Najpierw nawiozłem sterty drewna w trzech "palnych" miejscach, a dodatkowo zostawiłem kopiastą taczkę na ganku, żeby w razie czego, w deszcz lub wichurę, Żona nie musiała wychodzić na dwór po bierwiona (Żona - bierwiona; ciekawe?). Drugą, pustą taczkę, zostawiłem w  pogotowiu do dyspozycji Żony (porządnego, mobilnego i przewidującego gospodarza poznaje się po dwóch taczkach). Żona co prawda stwierdziła, że raz próbowała jej użyć, ale nie dała rady podnieść za rączki, a co dopiero jechać i manewrować, więc na pewno jej nie użyje. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Potem jeszcze trochę ogarnąłem trzy apartamenty i zabrałem się za siebie - pakowanie, strzyżenie, golenie, kąpiel, cała wyjazdowa logika.
Żona na początku miała gorzej, bo przez jakiś czas tkwiła w laptopie i mięła ciągle te same, nieruchomościowe oferty, z kieratu których nie jest w stanie się wyzwolić od kilku miesięcy, ale w końcu mój sześcionocny wyjazd ją zdominował.
Przygotowała mi w słoikach i na talerzach, jak normalnemu mężczyźnie, czyli wyłącznie i wszystko na jednej półce, w lodówce: pasztet z wątróbki, pieczone żeberka, boczuś do sadzonych, jaja od Sąsiadki Realistki, zestaw jej twarogu na sześć śniadań, niemieckie, przeterminowane śledzie, których termin przedłużyła dodając doń obficie polskiego czosnku, i sporą porcję nóżek bez octu, bo nierozpoczęta butelka stoi w Nie Naszym Mieszkaniu.
Żarła a żarła!

Jechaliśmy w milczeniu, pełni nadziei i z duszą na ramieniu.
Z tego stresu, zmęczenia, obaw, niepewności, podejrzliwości Żonie musiało się coś porobić, bo nagle usłyszałem:
- To już nie będzie romantyzmu? - zapytała wzdychając.
Doskonale wiedziałem, o co jej chodzi.
- Będzie. - zapewniłem. - Tylko trochę inny. - Teraz musimy w cywilizacji okrzepnąć i nabrać sił po tym wszystkim.
- To może na koniec życia wrócimy w tereny Naszego Miasteczka i osiądziemy tam już na stałe?
- To zróbmy to - zaproponowałem - gdy skończę 80-tkę. - Zauważ - kontynuowałem - że funkcjonuję w czasowych interwałach oznaczających poważne zmiany w życiu -50, -20, i ewentualnie -10, gdybyśmy się tam przeprowadzili w tym wieku. - Natomiast myślę, że decyzję o granicy ostatniego, jeszcze krótszego interwału, podjęto by już za nas, a zwłaszcza za mnie.
Żona się uśmiechnęła. Oboje wiemy, że tamte tereny są piękne, dzikie i że tęsknimy za nimi.

Pani przyjęła nas w swoim stylu wchodźcie, zapraszam, rozbierzcie się, siadajcie, napijecie się kawy?
Po oczywistej, towarzyskiej i przede wszystkim niewymuszonej rozmowie, wszystko okazało się być zupełnie proste.
Cenę sprzedaży zmniejszyła o nasz koszt związany z podatkiem i notariuszem, do 5. lutego załatwi notarialne pełnomocnictwo na reprezentowanie swoich rodziców, co mocno ułatwi finalną transakcję zaplanowaną wspólnie w okolicach połowy lutego, założy konto w banku wskazanym przez nas, aby transfer pieniędzy w trakcie pobytu u notariusza odbył się w czasie rzeczywistym i podtrzymała, wcześniej przez nas zaproponowany, termin swojej wyprowadzki, czyli do końca marca.
- I bardzo bym chciała, abyście poznali moich rodziców. - dodała, co skwapliwie zaakceptowaliśmy, bo w naturalny sposób jesteśmy ich ciekawi.
Więc i spotkanie z rodzicami, i u notariusza odbędzie się w Metropolii.
- Zastanowię się też, co zostawię, a większość zostawię, więc jeśli będziecie chcieli?...

Zaczęliśmy więc znów chodzić po całym domu, Żona różne rzeczy fotografowała, wspólnie z panią "przebudowywała" i "przearanżowywała" kuchnię, "burzyła" pewne ścianki i "zmieniała" funkcje niektórych pomieszczeń. Słowem zaczęliśmy się lekko szarogęsić i urządzać, co jej się wyraźnie podobało. Może nas polubiła? Bo my ją chyba tak. Jakoś nie mogliśmy z tego domu wyjść.

Z samochodu wysłałem smsa do gościa od mieszkania. Tego, co mnie budzi po nocach. Napisałem, że sprawa jest aktualna, że się skontaktuję i że ją zakończymy w lutym. Potwierdził, że czeka.
Wracaliśmy szczęśliwi. Może wreszcie karta się odwróciła. I będziemy nadal żyć w Pięknej Dolinie.

SOBOTA (25.01)
No i Syn ujął to w inne słowa.

- I czy ty, tato, nie widzisz, że w tym wszystkim całość wam się pięknie układa i że Pan Bóg czuwa nad wami?! - skomentował, gdy zrelacjonowałem mu obecną sytuację będąc już w Szkole.
Nawet miło było to usłyszeć, chociaż natychmiast pomyślałem sobie, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko czuwanie nad nami!. Ja osobiście dziękuję. Bo to jest jak z Państwem, tą nadrzędną instytucją. Przez lata prowadzenia Szkoły, zawsze mówiłem, że ja nie chcę, żeby mi Państwo pomagało. Ja chcę, żeby się nie wtrącało, a z resztą sam sobie poradzę.

Czy się można dziwić, że po takim pozytywnym szoku, po takiej ludzkiej normalności, nie mogliśmy spać?!
Miałem wstać o 05.30, bo jechałem do Metropolii. Od 04.20 spokojnie, w nocnej ciszy "stawiałem" ścianę w salonie domu, żeby salon ten skameralnić i w ogóle cały dół zhumanizować według naszego sznytu, "przekuwałem" ściany dla rur odprowadzających spaliny z pięknej żeliwno-kaflowej, przenośnej kuchni, marzenia Żony, kombinowałem, gdzie najlepiej usytuować drzwi w nowej ścianie i myślałem nad specjalną konstrukcją stołu, który będzie stał w salonie, gdy nagle w tej grobowej ciszy usłyszałem głos Żony, mocny i trzeźwy, bez żadnych wstępów i niuansów, jak chociażby lekkie chrząknięcie. Wyraźnie od dawna  wiedziała, co wyprawiam.
- Ale jak my tam zrobimy łazienkę?! - miała na myśli mieszkanie, w którym będziemy usiłować wygospodarować dwa apartamenty dla gości o trochę zróżnicowanym profilu rodzinnym i aktywności ruchowej.
I do 05.30 gadaliśmy i dyskutowaliśmy.

Już dzwoniąc do niej ze Szkoły usłyszałem, że wyrzuciła z komputera dziesiątki zakładek z nieruchomościami i wiesz, jaką poczułam niezmierną ulgę?! Wyraźnie się odblokowała i zeszło z niej całe napięcie. Matko, jedyna! Aż nie chciało mi się wierzyć!

W Szkole dopadło mnie, zdaje się, apogeum kiepskiego samopoczucia. Bo quasi-choróbsko, gwałtowny spadek adrenaliny i nieprzespana noc. Stąd na przeglądach wlokłem za sobą krzesełko, jak taki stary emerycki dziamdziak, by na nim, każdorazowo z ciężkim westchnieniem, co chwilę siadać przed pracami kolejnego słuchacza.
Ale już w Nie Naszym Mieszkaniu Pilsner Urquell przywrócił mnie do życia. Nektar i ambrozja bogów. Jednocześnie, przy okazji, trafiła do mnie trzeźwa, nomen omen, myśl - że chyba przez Ofelię i to quasi-choróbsko w ostatnich dniach zgłupiałem. Żona regularnie aplikowała mi witaminę C, a ja kretyn, chcąc zabić ten kwach, popijałem Pilsnerem Urquellem, ku jej jednoczesnemu lekkiemu niezadowoleniu. I ocknąłem się, że ja przecież za każdym razem tracę bezpowrotnie trzy łyki tego nektaru i ambrozji, bo empirycznie stwierdziłem, że akurat tyle łyków potrzeba. A efekt był taki, że owszem kwach zostawał zabity, ale przyjemności z nektaru i ambrozji nie było żadnej. I od tej pory porcję witaminy C popijam zwykłą, ordynarną wodą. Też zabija kwach.

Gdy po Pilsnerze Urquellu doszedłem do siebie, stwierdziłem, że chyba się przemięsiłem.
Nie mogę ruszyć pysznych żeberek, ani nóżek, mimo że obok nich stoi obiecująco pełna butelka Luksusowej. No normalnie nie mam łaknienia. Dopiero późnym wieczorem zjadłem dwa kawałeczki przeterminowanego niemieckiego śledzia i to mi wystarczyło. Nadal był smaczny - porządna niemiecka robota!

NIEDZIELA (26.01)
No i w nocy spałem genialnie.

Nie dość, że tak nie miałem dawno, to jeszcze w Nie Naszym Mieszkaniu. Pełne 10 godzin pod dwiema otulającymi kołdrami. Rano wstałem wypoczęty, wyspany i w świetnym nastroju, którego nawet nie spieprzył fakt, że przepaliłem boczek i sadzone wyszły, mówiąc eufemistycznie, tak sobie.
Ale za to niespiesznie, bo ostatnie przeglądy miałem po południu, delektowałem się ciszą (rzadkość w Nie Naszym Mieszkaniu), kawą i Burdubastą bis Tekieli.
I dowiedziałem się, że już na przełomie III i II wieku p.n.e. rzymski komediopisarz Plaut pisał tak:
Macesco, consenesco et tabesco miser - chudnę, starzeję się i upadam na siłach, nieszczęsny.

Dzisiaj na ostatnich przeglądach siły odzyskałem.
Nie wlokłem za sobą krzesełka, cały czas stałem wyprostowany i wypowiadałem się jasno i klarownie, mocnym, dyrektorskim głosem.
Ale w Nie Naszym Mieszkaniu okazało się, że nadal jestem przemięśniony, więc zrobiłem sobie makaron ryżowy, który polałem zagęszczonym, tylko odparowanym, sosem pomidorowym podgrzanym na smalcyku ze skwarkami i z dodanym w ostatniej chwili wyciśniętym ząbkiem czosnku. Po wymieszaniu całość obficie polałem oliwą z oliwek, dodałem tabasco i wymieszałem. Taką obtłuszczoną pikantność zapijałem łagodzącym winem z Doliny Tracji. Pyszne!

PONIEDZIAŁEK (27.01)
No i dzisiaj zamknąłem zimowy semestr nauki.

Rada Pedagogiczna przebiegła bardzo sprawnie (trwała 1,5 godziny), a tym nie maltretowaniem wykładowców zawsze się szczyciłem. A potem 2,5 godziny rozmawiałem z jedyną kandydatką do pracy, którą przyjąłem i o której wiedziałem, że to zrobię po przeczytaniu jej dossier, a przede wszystkim po pierwszej telefonicznej rozmowie. I gdy przyszła, i od ręki, będąc w nowym środowisku, zrobiła na moją prośbę kilka rzeczy, ot tak zwyczajnie, na pstryknięcie palca wykazując się intuicją i zwykłą inteligencją, byłem w siódmym niebie. Przy czym zachowywała się tak naturalnie i normalnie, że przy tych "osiągach" nie mogłem w to uwierzyć.
Pani, dziewczyna, mężatka jest dokładnie w wieku mojej Córci. Co więcej wzrostem i posturą są takie same, no może Córcia jest trochę szczuplejsza, ale, wiadomo, to przez  wycisk, jaki daje jej córa, czyli Wnuczka. Obie posiadają ten sam błysk i iskrę, ten sam rodzaj energii i lotność. W żadnym momencie nie ma się wrażenia, że trzeba coś ciężko intelektualnie popychać lub przepychać. Również szybki i płynny sposób wysławiania się, przy czym Córcia mówi trochę wolniej. Jedyna różnica, którą skrzętnie zarejestrowałem, oprócz oczywiście fizjonomii, polegała na tym, że Córcia w obyciu ma pewne kanty i ostrości ( no, ale jest moją Córcią!), a u tamtej tego nie zauważyłem. Ale oczywiście różnie z tym może być, mogła wystąpić taka swoista, ludzka mimikra.

Żeby była jasność, złożonych ofert było mnóstwo, kilka z nich niepotrzebnie wydrukowałem, a Żona ubłagała mnie, żebym dał znać, jaki będzie wynik rozmowy, bo musi zamknąć ogłoszenie, żeby nie zwariować.
Może jednak ta karta się odwraca? Lub Pan Bóg...



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.

poniedziałek, 20 stycznia 2020

20.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 48 dni.

WTOREK (14.01)
No i zbawcza codzienność nastała.

Ale, jak na razie, nie dała tyle, ile mógłbym się po niej spodziewać. Robiłem w Szkole wszystko, co trzeba, co powinienem, ale jakbym to był nie ja, jakbym stał obok, a ten drugi, czy pierwszy ja, coś tam robił.
Bez serc, bez ducha...

Tylko taki drobiażdżek próbował mnie pozytywnie wybić z tego stanu. O 04.46 miałem już na skrzynce maila od Po Morzach Pływającego. Jak twierdzi, uwielbia pracę nocą, no i przeczytał poniedziałkowy wpis. Mógł to zrobić pierwszy, ale sam podsunął mi myśl, że Chiny mogły go wyprzedzić. Sprawdziłem - rzeczywiście, wtedy tam była już 12.46, więc PostDoc Wędrująca tkwiła w środku dnia.

ŚRODA (15.01)
No i dzisiaj rano przyszedł do Szkoły likwidator PZU.

Na wszystko mówił nie szkodzi.
Z wcześniejszej telefonicznej rozmowy "wychodziło mi", że gość powinien mieć ponad siedemdziesiątkę, bo tembr jego głosu był dość wysoki i miał taki ogólnie "dziadowski" wydźwięk, no i facet przez telefon mlaskał. Ale okazało się, gdy przyszedł, że mógł mieć lekko ponad czterdziestkę, a posiadał "tylko" specyficzny zgryz, na którym przez cały okres jego pobytu intensywnie usiłowałem nie skupiać wzroku.
Od razu zabrał się do roboty.
- Ale wie pan - zagadnąłem w trakcie jego krzątania - że ja wszystkie materiały i informacje wysłałem, zgodnie z instrukcją "mojego" ubezpieczyciela, na infolinię.
- Nie szkodzi. - skrzywił się, co spowodowało, że jeszcze bardziej musiałem uciekać ze wzrokiem. - Ja tam infolinii nie wierzę. - znowu się skrzywił. - Co zrobione na miejscu, to na miejscu.
Ma rację - pomyślałem. - Swój chłop.
- A napije się pan może kawy? - zapytałem.
- A chętnie. - Tylko słabą.
- Z cukrem?
- Tak. - I z mleczkiem.
- Ale wie pan, mleczka nie mamy...
- Nie szkodzi.
Cukru, jak się okazało, gdy przejrzałem dwie cukierniczki, też nie, bo od kiedy nie ma Kolegi Współpracownika, cukru też nie ma.
Wziąłem jeden pojemniczek i poszedłem na żebry do sąsiednich firm.
W jednej, o czym oczywiście wiedziałem, przed komputerami siedziało z trzydzieści pań, wszystkie księgowe. W różnym wieku i wyglądzie, ale o wspólnej cesze. Każda, bez wyjątku, wiedziała, co ma, to znaczy wiedziała, że nie ma cukru. Bardzo konkretnie, bo charakter pracy odciska swoje piętno, nie poddając tego ocenie, na charakterze człowieka. Nie wiem czemu, przed oczami stanęła mi Córki Na Komunię Posyłająca.
To zastukałem do drzwi, do których nigdy wcześniej nie zaglądałem. A tam z dziesięciu panów,  wszyscy przed komputerami.
- Ty, Wojtek, mamy jakiś cukier? - odezwał się ten z brzegu siedzący najbliżej drzwi.
- A skąd ja mam  wiedzieć! - oburzył się zapytany, jakby został posądzony o nie wiadomo co. - Zapytaj Franka.
Franek też wykazał się niewiedzą, reszta oderwała wzrok od monitorów i patrzyła na siebie pytająco.
W końcu wstał jeden z nich, gość w moim(!) wieku, i otworzył szafkę. Od razu ujrzałem półtorej torebki poszukiwanego przeze mnie surowca. Starszy sypał mi i sypał, tak z czubkiem, mimo moich protestów.
- Dobrze pan posłodzi temu likwidatorowi. - dodał ze śmiechem.
Reszta patrzyła w ciszy wyraźnie wstrząśnięta cukrowym odkryciem.
Od razu wiedziałem, że  nie mogą być księgowymi. A wszystko poza tym mi się zgadzało.
Wracałem mocno zbudowany. Nie dość, że ja piję bez cukru, to jeszcze tyle narodu...

Likwidator  pracował przy biurku i laptopie, i popijał kawę. Przy czym nie  wyjął łyżeczki z filiżanki, więc za każdym łykiem bałem się, że wydłubie sobie oko. Ale to przynajmniej skutecznie odciągnęło mój wzrok od zgryzu. Zresztą nawet już do niego zdążyłem się przyzwyczaić. Pamiętam, że "tak się piło", nomen omen, za komuny. Ale żeby teraz?
- A macie dowody zakupu na całe skradzione mienie? - wyrwał mnie z nostalgicznych wspomnień.
- No właśnie, części faktur nie mogłem znaleźć - odparłem mając w głowie żmudne godziny spędzone nad segregatorami i "jałowym" przewracaniu kartki po kartce.
- Nie szkodzi. - Ale i tak wpiszcie wszystko, najwyżej oszacujemy po aktualnej cenie rynkowej. - A macie takie cenowe zestawienie skradzionego mienia?
- Nie mamy, nikt nam nie mówił, że będzie potrzebne. - odpowiedziałem.
- Nie szkodzi. - Ale by się przydało.
To na poczekaniu z Zastępcą Dyrektora zrobiliśmy zestawienie. Wyszło lekko ponad 30 tysięcy.
- A księgową macie stałą, czy biuro rachunkowe?
- Nie, taką dochodzącą, przychodzi raz w tygodniu.
- A, to nie szkodzi. - A naprawa tego uszkodzonego okna jest w waszej gestii?
- Nie, to leży po stronie właściciela. - poinformowałem.
- Aha, nie szkodzi.
Zaczął się zbierać.
- Muszę jeszcze sfotografować tył budynki, tam gdzie się włamano.
- Ale wie pan, że trzeba obejść cały budynek, żeby tam się dostać? - zapytałem.
- Tak, tak, nie szkodzi. - A macie już z policji protokół zgłoszenia zagrabionego mienia?
- Nie, właśnie mam zamiar się upomnieć.
- Nie szkodzi, ale pamiętajcie, że policja może sprawę umorzyć, chociaż przy takich stratach raczej to niemożliwe. - To od razu to ewentualne umorzenie nam prześlijcie. - Przyspieszy sprawę. - dodał na odchodnym.
- Wydaje mi się, panie dyrektorze, że to jeszcze może sporo potrwać. - skomentował sprawę Zastępca Dyrektora, gdy zostaliśmy sami.
- Nie szkodzi. - odparłem.

Za jakiś czas do akcji wkroczył Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Najpierw telefonicznie męczył Zastępcę Dyrektora, a po godzinie mnie. A wszystko w szkolnym ogniu składania prac dyplomowych i ich selekcji na wystawę.
Okazało się, że on w środę, w terminie obron (termin ustalony w planie pracy 26.08.2019 r.), nie może być. A zobowiązał się do tego, jako członek komisji, pisemnie w poniedziałek w korzystnym dla siebie rozwiązaniu umowy na drodze porozumienia stron. I że jemu pasuje w czwartek i że już nawet rozmawiał z galerią, miejscem wystawy i obron, i z większością członków komisji i wszyscy nie mają nic przeciwko.
Jakie to było uprzejme z jego strony, że mnie o tym poinformował.
Nie zgodziłem się. Zaproponowałem mu tylko maksymalnie wczesne rozpoczęcie egzaminów, co i tak wymagało odkręcania przez Zastępcę Dyrektora "ustaleń" poczynionych przez tego pana i zrobienia nowych, w ogólnym chaosie, którego można byłoby uniknąć ustalając wszystko na radzie pedagogicznej, czyli tak jak zwykle - po ludzku i profesjonalnie, gdy wszyscy są w jednym czasie i miejscu, i gdy wszystko można spokojnie przedyskutować  i ustalić.
W tym wszystkim zachowałem całkowity spokój kierując się przewodnią myślą - pozbyć się jak najszybciej i krzyż na drogę ( nadmienię, że obaj jesteśmy ateistami).

Do Naszej Wsi wracałem w kiepskim nastroju wciąż nie mogąc wyjść z poniedziałkowego nastroju. Nie umiałem sobie z nim poradzić i mój stan nie zapowiadał się ciekawie, bo kolejny dzień, kolejna zbawcza codzienność nic nie dawały. Mocno "tkwiłem na cmentarzu", w tym wszystkim co widziałem  i co przeżyłem. Najgorsze, że nie umiałem sobie mojego stanu zdefiniować. Bo nie była to zwykła depresja, żal czy smutek. W sumie trudne do zniesienia, oblepiało mnie i nie pozwalało się zeń otrząsnąć.
- Zderzyłeś się z równoległą wersją swojego życia - olśniła mnie Żona, gdy jej wszystko późnym wieczorem opowiedziałem.
A wiadomo, że prawidłowa diagnoza problemu, choroby, tutaj mojego stanu, była kluczem do leczenia. I tak krok po kroku zacząłem się nad tym zastanawiać.

Usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym się w tym życiu odnalazł. Oczywiście jest to postawienie problemu z perspektywy mojego obecnego, realnego życia, bo w tamtym nie musiałbym się odnajdywać i zastanawiać (chociaż kto wie), tylko bym w nim tkwił.
W tym tkwieniu na pewno, patrząc z obecnej perspektywy, przeszkadzałyby mi dwie rzeczy.
Jedna, siedząca we mnie - pewna nieuczciwość, zakłamanie, udawanie, pozory, z którymi w końcu wtedy nie dałem sobie rady. I wiem, że nadal nie dałbym.
Druga - wszechobecna, bardziej lub mniej głęboka, udawana lub nie, religijność otoczenia. Chyba bym nie mógł sobie z nią poradzić. Fakt, przecież i teraz spotykam się i "mam do czynienia" z katolami, czyli z Synową i z Synem, i całym ich katolickim towarzystwem, rodzinnym i znajomościowym, ale to jest jednak zupełnie inna sytuacja. Po pierwsze spotykamy się jednak stosunkowo rzadko i po spotkaniu mogę sobie pójść, w jakimś sensie zniknąć, nie być uwikłanym w te religijne zależności, w omawianie i przygotowywanie świąt, stosownych i nabożnych uroczystości z różnymi łaskami i błogosławieństwami, całą religijną celebrą, w której nad wszystkim czuwa ksiądz, taki czy siaki, no i w nieuniknione kłótnie i waśnie. Po drugie przez to że, ponieważ jestem jednak z boku, całe towarzystwo postrzega mnie jako takie dziwo, takiego religijnego głupka, który nawet humorystycznie bredzi, chociaż obrazoburczo. Więc i pośmiać się można z nutą oburzenia. Gdybym tkwił tam w samym środku, ciągle funkcjonowałbym między kolejnymi aferami, awanturami i chrześcijańskim obrażaniem się a ostracyzmem.

To jest pierwsza część diagnozy.
Druga jest zwyczajna, ale być może nawet brutalniejsza, taka bez żadnych skrupułów.
Na cmentarzu widziałem mnóstwo osób z tamtego życia. Wszyscy po 20. latach szalenie się postarzeli, część bardziej. A moja pamięć o nich przecież się zatrzymała. Niektórych poznawałem bez problemów, o innych wiedziałem, że przecież to jest ten, no... i ta, no..., ale za diabła nie mogłem dojść kto to jest, a raczej był.
Gorszy był fakt, że wszystkie 12-latki, 15-latki, dla których byłem wujkiem, teraz, nie wiedzieć kiedy, bo dla mnie nagle, stały się dużymi chłopami i dorosłymi babami, mężami i żonami, z rodzinami, domem i pracą.
Ta świadomość tych 20. lat, kiedy wokół nic nie czekało i się nie zatrzymywało, wstrząsnęła mną bardziej niż moje, blisko 70 lat. Z tym przecież jest najłatwiej, żyje się ze sobą godzina w godzinę, dzień w dzień, rok w rok, i zmiany praktycznie nie szokują.
A najgorszy był fakt, że gdy wychodziłem z cmentarza, uświadomiłem sobie, że przecież oni wszyscy patrzyli na mnie tak samo, jak ja na nich.
Tak więc teraz tylko cząstka tamtego życia jest moim udziałem dzięki dzieciom i wnukom. Ono w niektórych momentach styka się z moim obecnym lub je przecina i chyba tak jest najlepiej.

Żona przekazała mi dwie wieści.
Pierwsza, że pod koniec stycznia zjeżdża Szwed i że będzie podpisywany ostateczny akt notarialny. Więc skontaktowała się z notariuszką, która tym razem wiedziała, że z KOWRu trzeba będzie dostarczyć jeszcze jedno pisemko i żeby je otrzymać, trzeba złożyć WNIOSEK O WYDANIE ZAŚWIADCZENIA O OSTATECZNOŚCI.
Byłem świeżo, nomen omen, po pogrzebie, więc nie najlepiej to określenie mi się kojarzyło. Ale fakt pozostawał faktem - ostatecznie sprzedajemy Naszą Wieś.
Druga, że rozmawiała z Panią z Pięknego Miasteczka i że jesteśmy umówieni w najbliższą sobotę na drugą wizytę. Rozmowa była długa i bardzo sympatyczna. Przebiegała pod wspólnym mianownikiem: Ja panią rozumiem. - I ja panią również rozumiem.
Obie panie przedstawiały swoje stanowiska nie tylko w kwestii kupna/sprzedaży nieruchomości, ale również w wielu innych aspektach życia, a ponieważ są w podobnym wieku i w wielu elementach się zgadzały, więc rozmowa musiała być długa i sympatyczna.
A co się okaże? Bo dopóki akt notarialny nie jest podpisany...

To opowiedziałem Żonie, że ten typek od sprzedaży mieszkania w Pięknym Miasteczku budzi mnie po nocach. Właśnie dzisiaj o 01.48 wysłał do mnie smsa o treści Witam czy jakieś pierwsze decyzje podjęte?  Pozdrawiam... (pis. oryg.). Wykorzystał fakt, że gdy jestem sam w Metropolii, nie włączam trybu samolotowego, żeby mieć kontakt z Żoną. Odpowiedziałem mu o 08.27, a on dopiero zareagował o 12.10. Gdy się wyspał. Ale nie denerwujemy się na niego, bo ma raptem 26 lat i jest specyficznie śmieszny.

A tuż przed spaniem Żona poruszyła ciekawy temat, również dla mnie, bo pierwszy raz się z nim zetknąłem - kołdry sensorycznej (obciążeniowej). Okazuje się, że dobrze jest okrywać się kołdrą o masie równej 10-15 % masy własnego ciała. Wtedy nie dość że śpi się znacznie lepiej, to ona ponoć działa terapeutycznie na wiele schorzeń i przypadłości. Oczywiście takie kołdry szyje się na zamówienie (waga i rozmiar). Ciekawe, ile w tym jest kitu. Ale faktycznie wolę spać pod kołdrami cięższymi, a Żona to w ogóle dokłada sobie na wierzch dodatkowe ciężkie narzuty.
Przy okazji przypomniałem sobie, jak kilka lat temu gościł w Naszej Wsi Kanadyjczyk I. Ten, co go znosiłem na dół, żeby się przespał, gdy byliśmy u Kanadyjczyka II na klasowym spotkaniu. Być może już o tym pisałem, ale któregoś wieczoru wyszła sprawa kołdry. Nie wiem, czy Żona poskarżyła się na mnie, że nie zgadzam się spać pod dwiema oddzielnymi kołdrami, czy jak, w każdym razie Kanadyjczyk I odezwał się w swoim stylu:
- Ta daj jej, kurwa, tę drugą kołdrę! - Coś się, kurwa, tak uparł!
I jeszcze tej samej nocy szczęśliwa Żona spała pod swoją kołdrą.

CZWARTEK (16.01)
No i wreszcie trochę się otrząsnąłem.

Po wczorajszej analizie i dzisiejszej zbawczej codzienności.
Trzeba było na jutro przygotować trzy apartamenty. Więc wieczorem do łóżka wziąłem Kopalińskiego tylko po, żeby swoim "ceglanym" ciężarem sensorycznie mnie przygniótł i żebym natychmiast zasnął.

PIĄTEK (17.01)
No i postanowiłem zabrać się za siebie.

Jest styczeń i nadchodzi coroczna wizyta u urologa.
Urolog, doktor nauk medycznych zresztą, ale nie to wzbudziło moje do niego zaufanie, przyjmuje w Metropolii. Tam, gdzie się stawiam w przychodni, tylko w czwartki. Zanim się w tym całym zawodowo-prywatnym zamieszaniu ocknąłem, okazało się, że wszystkie styczniowe czwartki są już zajęte, więc zapisałem się na pierwszy lutowy.
Na wizycie dobrze jest mieć tzw. wyniki.
W Naszym Miasteczku miałem fajnie, bo rano na czczo szedłem sobie pięć minut do laboratorium, zdawałem bez kolejki, za przeproszeniem, mocz, i oddawałem morze krwi (Żona ordynowała mi dodatkowe różne badania bo muszę wiedzieć, czy dobrze z tobą postępujemy!) i, osłabiony, wracałem do domu, by się wzmocnić sadzonymi.
Nic więc dziwnego, że myśl o laboratorium w Metropolii mnie mierziła i po 13. latach mieszkania w Naszej Wsi postanowiłem skorzystać z dobrodziejstw "wiejskiej" medycyny. Tym bardziej, że Szamanka będąc w ciąży i później, już po porodzie, nie mogła wyjść z podziwu i z ochów i achów, nad opieką, jaką ta właśnie "wiejska" medycyna nad nią roztoczyła.
- Lepiej chyba niż na zachodzie. - mówiła. - Normalnie indywidualna, profesjonalna i  empatyczna  obsługa. - Gdzie tam w Metropolii...
Wiele dobrego nasłuchałem się też od Sąsiada Filozofa. Swego czasu kilka tygodni chodził osłabiony, osowiały i marudny, aż w końcu Sąsiadka Realistka wyrzuciła go do tej właśnie przychodni. A stamtąd pani doktor, którą właśnie miałem dzisiaj przyjemność poznać, już go nie wypuściła. Wezwała helikopter, którym Sąsiada Filozofa przeflancowała do Metropolii, gdzie go natychmiast operowano i wstawiono bajpasy (po polsku - pomostowanie aortalno-wieńcowe; i dziwić się, że angielski się tak rozpowszechnił).
Ja oczywiście takich zdecydowanych kroków od pani doktor nie oczekiwałem. Najpierw wczoraj po południu zadzwoniłem, aby, jako ślepy, głuchy i niedorozwinięty, dowiedzieć się co i jak. I tak też przez bardzo konkretną pielęgniarkę z rejestracji zostałem potraktowany,  co bardzo mi się spodobało. Widać było, że zęby zjadła na codziennym tłumaczeniu wiejskim dziamdziakom podstawowych spraw, którzy przecież i tak, i tak nie zrozumieją, np. co to jest e-recepta. Ja zresztą po wszystkim też się jej strasznie dziwowałem. To znaczy e-recepcie. No bo teraz można iść do apteki, ot tak z ulicy, np. 500 km od miejsca badania, podać jakiś sprytny numer i dostać to, co trzeba. Co najmniej podejrzane. I czy to jest normalne?! Tak jak wysyłanie wyników przez Internet?!
- To nie ma pan lekarza rodzinnego? - zdziwiła się pielęgniarka.
- No, nie mam. - potwierdziłem używając słówka no obecnego w tych terenach na każdym kroku (chyba zaimek nieokreślony), żeby bardziej się uwiarygodnić w jej oczach, a raczej uszach.
- To rejestruję pana na jutro, na 08.30. - mówiła dobitnie i wyraźnie, bez zbędnych ceregieli. - Pani doktor będzie już przyjmować. - Ale niech pan  przyjdzie na 08.00. - Tu zapisuję koleżance, że  pan będzie, żeby pana wprowadziła do rejestru. - I niech pan weźmie dowód  osobisty! - podniosła głos. - I wyniki badań urologa, jeśli pan chce,  żeby pani doktor wypisała panu receptę.

No to dzisiaj zerwałem się przed szóstą, przed wizytą u pani doktor wykąpałem się, a jakże, i do czasu wyjazdu paliłem w trzech apartamentach, żeby nagrzać przed przyjazdem gości, którzy poupierali się, aby przyjeżdżać w styczniu, żeby posiedzieć sobie przy kozie i gotować na wiejskiej kuchni (wczoraj cały dzień trzeba było im przygotowywać apartamenty), po czym wyjechałem.
Fajnie było jechać do Niepublicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej we wsi, która nawet nie jest gminą, aż całe 10 minut przez ciche i oszronione pola, nie mijając żadnych aut i nie widząc żadnych ludzi.
"Poranna" pani, pielęgniarka, oczywiście wszystko wiedziała, bo tu ludzie wiedzą wszystko. Sprawnie w komputerze mnie zarejestrowała i mogłem spokojnie czekać w trzyosobowej kolejce czytając Burdubastę bis Tekieli.
- O, widzę, że mamy nowego pacjenta. - powiedziała pani doktor na dzień dobry, trochę młodsza ode mnie, bardzo sympatyczna, której byłem ciekaw, bo pośrednio znaliśmy ją z Żoną ze słyszenia. A to z przypadku Sąsiada Filozofa, a to z faktu, że jej mąż, też zresztą lekarz, ma pasiekę i przez lata kupowaliśmy miody sygnowane jego nazwiskiem.
- Cóż pana sprowadza? - odezwała się niczym do Kaczmarka Młoda Lekarka, będąca na rubieży (...wszedł raz do mnię pacjent...  Co panu dolega?..)
Więc wyłuszczyłem sprawę bez rewanżu na parapecie.
- A mówił pan, że jest niskociśnieniowcem, a tu wyszło  130/80. - stwierdziła po pomiarze.
- A, bo jestem po porannej kawie.
Pani doktor pokiwała głową ze zrozumieniem.
- To proszę zdjąć buty, zważymy pana.
Ku swemu przerażeniu zobaczyłem wskazówkę, jak zatrzymała się na 74. A byłem w ubraniu, które przecież swoje waży. Czyli 73. A niecały rok temu ważyłem 82. No normalnie znikam. Na szczęście pani doktor głośno i litościwie powiedziała:
- 75. - I tak zapisała.
Widocznie wiedziała, że waga nie ma aktualnego atestu i nie doszacowuje.
- Mocno schudłem w niecały rok. - wyjaśniłem przepraszająco. - Od trzech lat piję kawę bez cukru, a prawie od roku nie jem pieczywa.
- To ma pan jakąś dietę bezglutenową?
- Nie, po prostu nie jem pieczywa.
Patrzyła na mnie z lekkim niedowierzaniem, że tak można bez ingerencji medycyny.
- A ile ma pan wzrostu?
- Metr  71. - obserwowałem ją przy tym uważnie, ale nie dostrzegłem żadnych zdziwień i hamowanych wybuchów śmiechu maskowanych zakrztuszeniem, zwłaszcza nad tym jednym centymetrem, który jest przedmiotem częstych kpin ze strony Żony, że niby specjalnie go sobie dodaję.
- A cholesterol ma pan bardzo wysoki! - patrzyła na wyniki z poprzedniego roku robione jeszcze w Naszym Miasteczku i przetworzone przez Internet. - Trzeba by... - i tu zawiesiła głos widząc, że zdecydowanie nabieram oddechu i zabieram się do natychmiastowej riposty.
- To jest przypadek osobniczy i nic z tym robić nie będę. - starałem się jednak, aby na twarzy tkwił uśmiech.
- Ale za to ma pan bardzo dobrą D3. - Bierze pan jakieś leki?
- Nie,  ale łykam to, co mi Żona ordynuje, ale nie wiem, co to jest. - skwitowałem sprawę, żeby nie dopuścić do dalszych roztrząsań.
Znowu patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- Tu widzę poważny uraz głowy. - stwierdziła przy okazji, gdy osłuchiwała klatkę piersiową.
- A tooo? - odparłem lekceważąco. - To jak spadłem z II piętra, gdy miałem 4,5 roku. - Na lewy bok.  I pokazałem jej blizny na lewej ręce w czterech miejscach, gdzie były skomplikowane złamania. - Mało co, a by mi odjęli  rękę. - Lewe udo też miałem złamane, ale  śladu nie ma. - Teraz zawsze mogę uczciwie powiedzieć, że upadłem na głowę. - zażartowałem, ale pani doktor się nie uśmiechnęła.  Znowu patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- A pali pan papierosy?
- Od dwudziestu lat nie, a wcześniej różnie, z przerwami.
- No dobrze - podsumowała. - Tu ma pan skierowanie do laboratorium. - Proszę pójść do recepcji, dać pielęgniarce pańskie zeszłoroczne wyniki badań urologa, żeby zeskanowała i mi przesłała,  i z wynikami proszę przyjść do mnie jeszcze raz, nie tylko do  urologa. I się uśmiechnęła.

- O, ma pan mocz do badania. - skomentowała pielęgniarka widząc cały zestaw. - To muszę dać panu pojemnik.
- A nie, nie, dziękuję. - odparłem. - Już mam, kupiłem sobie w aptece.
- To musi być "nasz", bo inaczej oni nie przyjmą.
- Jacy oni? - zapytałem z niepokojem mając złe skojarzenia o onych z komuny, zwłaszcza że mieli badać mój mocz.
- No ci, z laboratorium. - Proszę poczekać w poczekalni, przyniosę.
Za chwilę przyniosła i natychmiast uciekła wiedząc, zapewne z doświadczenia, że może usłyszeć przy pacjentach durne pytanie od chłopa I ja mam w to trafić?! Zdążyła tylko dorzucić, żebym nie próbował sam opisać naczynia.
- My to zrobimy na miejscu.
Ubawiony setnie, nie wierząc  własnym oczom, trzymałem w rękach plastikową probówkę długości 10 cm i o marnej Φ - 12 mm (wszystko dokładnie zmierzyłem w domu).

Najpierw ze śmiechu pękał zaprzyjaźniony wulkanizator, do którego pojechałem na wymianę opon, bo się ocknąłem, że już przecież styczeń. Wymieniam u niego na letnie i zimowe od samego początku Naszej Wsi.
- Jak pan myśli, do czego to jest? - Dla ułatwienia dodam, że przyjechałem prosto od lekarza.
I pokazałem mu naczyńko. Długo nie mógł wypisać mi faktury, gdy mu wyjaśniłem, bo żadną miarą nie mógł wpaść na rozwiązanie.
Potem, już w domu, Żona również pękała ze śmiechu, ale od razu w naturalny sposób sprawę przekuła na swoją płeć szukając rozwiązań.
- To by chyba trzeba było nasikać do tego pojemnika z szerokim wlewem, a potem przelać? - na twarzy wyraźnie widziałem, jak wyobraża sobie z pewną zgrozą całą akcję. To ja też ją sobie wyobraziłem pękając ze śmiechu.
Oczywiście moja ambicja została podrażniona. Ja nie trafię?! Przecież parkinsona (postępująca choroba neurodegeneracyjna układu pozapiramidowego, który odpowiada za ruchy całego ciała, w tym przypadku jednej ręki przytrzymującej członka, a drugiej probówki) jeszcze nie mam. Więc w najbliższy czwartek, gdy będę to i owo zdawał do laboratorium, do onych, spróbuję trafić bezpośrednio, bez przelewania. Bo jako chemik wiem, że każde przelewanie to dodatkowe natlenianie cieczy, a skoro natlenianie, to zmiana składu, czyli że wyniki będą do dupy. I nie przeraża mnie potencjalne rozbryzgiwanie moczu na skutek nietrafiania do probówki w związku z jej małym Φ - na zewnętrzne ścianki naczyńka, ręce, sedes, deskę i podłogę. Przecież to się posprząta. Fakt,  może być problem z gwałtownym zatrzymaniem moczu, bo probówka jest tak mała, że wystarczy chwilka błogiej porannej nieuwagi i... sprzątanie pewne. A z drugiej strony wystarczy w odpowiednim momencie tylko usunąć ją na bok...Zobaczymy w czwartek rano. Tylko nie wiem, jak zrobić, żeby być od razu rozbudzonym i przytomnym, bo kawy wypić nie będę mógł. Trzeba być na czczo. Myślę, że adrenalina zrobi swoje.
Tu przypomniał mi się stary dowcip,  taki z przedszkola, jak by powiedziała Żona smutnie przy tym kiwając głową nad kondycją umysłową swego męża.
Do laboratorium przyszedł facet zbadać swoje nasienie.
- Tu ma pan słoiczek, o tam na górze, na szafce. - Ja niedługo wrócę. - powiedziała pielęgniarka.
I przezornie ulotniła się z gabinetu.  Za jakiś czas wróciła i ze zgrozą ujrzała, że całe biurko w spermie, regał i szafka też, i podłoga. 
- O matko! - jęknęła. - Co tu się dzieje?! 
- A pani myśli, że to tak łatwo trafić do takiego małego słoiczka?! - I do tego stojącego tak wysoko?! 

Na koniec moich "lekarskich" opowieści Żona skoncentrowała się na najważniejszym, na moim znikaniu, czyli chudnięciu.
- A wiesz, gdzieś czytałam takie zdanie: - Czy ktoś widział kiedyś grubego stulatka?

SOBOTA (18.01)
No i metoda na Sunię działa bezbłędnie.

Codziennie rano podtykam jej pod wielki czarny śpiący nochal kawałek a to słoninki, a to kurczaczka w tłuszczyku, a to boczusia.  Po czym rzucam go na podłogę przy odsłoniętej kotarze, aby wpadło trochę światła z przedpokoju, i idę do kuchni. Tam symuluję otwieranie lodówki i krojenie, chociaż drugi kawałek już leży gotowy i czeka. I za chwilę 100/100 słyszę mlaskanie, po czym pojawia się Sunia, aby otrzymać następny kawałek. Bestia nauczyła się błyskawicznie.
A dzisiaj, o piątej, to już nawet tego nie musiałem robić. Od razu szła za boczusiem, jak po sznureczku, jak na smyczy. Bez stretchingu i ociągania. Ba, ale to był boczuś sprowadzany przez Żonę aż spod Naszego Miasteczka, najlepszy na świecie, o czym cała nasza trójka doskonale wie.
Tam, codziennie rano, Żona robiła mi sadzone na tym boczku z trzech jaj z dodatkiem pomidorków, cukinii lub ogórków kiszonych i atmosfera tamtych poranków była niepowtarzalna. Teraz robi tak samo i nadal sadzone z trzech na tym boczku jest pyszne, zwłaszcza że na jajach od Sąsiadki Realistki i smażone na żeliwnej kuchni wiejskiej, ale jakieś takie inne.
Wszystko siedzi w głowie.

O 12.00 byliśmy w Pięknym Miasteczku.
Dojeżdżaliśmy w huśtawce emocji. No bo jeśli jednak Pani się rozmyśli, albo nasze drugie, trzeźwe patrzenie odrzuci zupełnie tę ofertę jako bezsensowną?!... A tu nic z tych rzeczy. Pani się nie rozmyśliła, a nam, a zwłaszcza mnie, bo Żona jednak była bardziej stonowana, wszystko nadal się podobało. Nic, tylko mieszkać.
Nie przeszkadzał mi nowy dom (rok budowy 2006), mieszczański styl, panele i szereg innych rzeczy, które wcześniej obśmiewałem prychając i machając rękami, a które teraz skrzętnie Żona mi wyliczyła. Bo dom jest tak nietypowy, tajemniczy, komfortowy, zrobiony z pomyślunkiem, że aż szkoda byłoby nie zamieszkać. No i ten staw i wierzba. Już robiąc obchód po terenie, w sumie drugi, "kupowałem" wodery i "wykonywałem" tytaniczną pracę, aby staw przywrócić do stanu świetności, kiedy to pływały w nim karpie, szczupaki i węgorze, szumiały szuwary, a na powierzchni pływały nenufary (lilie wodne, grzybienie), gdy Żona stwierdziła krótko:
- Po moim trupie żebyś to robił, a na pewno nie sam!
A panele są najwyższej klasy, jak i większość materiałów.
Z Panią przy kawie ucięliśmy sobie nieplanowane aż tak, bo trzygodzinne, pogaduszki. Trochę oczywiście o domu, ale w większości o życiu, jej i naszym. Jeśli przyszłoby nam do głowy myśleć nieskromnie, że nasze życie jest wyjątkowe, skomplikowane i ciekawe, to wystarczyło posłuchać jej, aby tej skromności trochę nabyć. A widzieliśmy, że to był dopiero wierzchołek góry lodowej jej życia, o którym nam opowiedziała.
Wstępnie ustaliliśmy cenę, która była dla nas do zaakceptowania, z małym marginesem na targowanie oraz terminy wprowadzko-wyprowadzki. Teraz Pani ma porozmawiać z rodziną, jak wielokrotnie zaznaczała, czyli z synem i rodzicami, i ma do nas zatelefonować w najbliższy czwartek.
Bo dopóki nie jest podpisany akt notarialny... Ale po nim, myślę, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić.

NIEDZIELA (19.01)
No i rano wyjechałem sam do Metropolii.

Na egzaminy z krav magi i na pierwsze przeglądy w Szkole.
Na sali gimnastycznej był tłum dzieciaków, instruktorów, rodziców i dziadków.
Sprawa tego egzaminu była o tyle ważna, że brał w nim udział Wnuk-IV. Wreszcie i w tej sferze mógł dołączyć do braci, bo do tej pory czuł się wyalienowany z rozentuzjazmowanego tłumu, czego oczywiście tak nie określał, tylko zżerała go zwykła zazdrość. A teraz dostał po egzaminie biały pas, pierwszy stopień, ale czy to ważne? Pozostała trójka zaś pomarańczowy, z którąś tam belką, bo uczęszczają na zajęcia już spory kawałek czasu.
Gdy sala opustoszała zacząłem chłopaków prowokować. Ażeby to zrobić, nie trzeba się było specjalnie wysilać.
- No i co teraz zrobisz?! - pytałem dusząc jednego z nich albo łapiąc drugiego mocno za koszulkę.
Zachowywali się adekwatnie dając mi natychmiastowy odpór.
To zaczęliśmy "ćwiczyć" rzuty. Najpierw Wnuk-I pokazał mi co i jak, a potem usiłowałem go obalić.
- No i tu dziadek popełnił błąd. - usłyszałem za plecami. - Prawa noga była wysunięta za płytko i wystarczyłoby, że przeciwnik... - nie wiadomo skąd pojawił się jeden z instruktorów ku uciesze wszystkich Wnuków. To się poprawiłem i po pochwale odważyłem się zapytać używając słowa, którego staram się unikać.
- A czy są zajęcia z krav magi dla seniorów?
- Są dla dorosłych, zapraszamy. - uśmiechnął się instruktor.
Okazało się, że miesięczny koszt wynosi 180 zł, a zajęcia odbywają się dwa razy w tygodniu, każde po 1,5 godziny, tak że można dostać porządny wycisk.
Wnuki mnie od razu "zapisywały", więc im powiedziałem, że to może dopiero za pół roku, kiedy dziadek będzie miał trochę więcej czasu. A potem nie mogliśmy długo wyjść z szatni, ku zniecierpliwieniu Synowej, bo ćwiczyliśmy kopy - stopującego, kilka agresywnych i tyłem. Tylko nie wiem, czy ten ostatni był stopujący, czy agresywny, a może spełniał  naraz obie funkcje. W każdym bądź razie przypieprzyć można nim solidnie.
Już wieczorem zadzwonił Syn pytać o wrażenia. Dowiedziałem się, że on przez rok właśnie chodził na zajęcia w grupie dorosłych.
- Ludzi w twoim wieku nie było, ale to przecież nie szkodzi.
Też tak myślę.

W szkole wszystko odbyło się normalnie i sympatycznie.
Ale dla mnie bez serc, bez ducha...

PONIEDZIAŁEK (20.01)
No i hasło Po Trzech Królach dzisiaj zafunkcjonowało.

O 07.30 miał przyjść pan z administracji spółdzielni i wymienić wodomierze. Na tę okoliczność wstałem o 05.00, żeby spokojnie sobie popisać, przygotować śniadanie do Szkoły i po kawce, bez pośpiechu, zjeść mój ulubiony twarożek z serkiem od Sąsiadki Realistki (przywożę do Metropolii wcześniej zamówioną partię). Zdawałem sobie sprawę, że przy fachowcu może być nerwowo, więc wolałem być przed nim gotowy ze wszystkim. Ciężko też doświadczony po komunie przezornie nabrałem całe wiadro wody, aby w razie czego do środy mieć czym spłukiwać sedes i chociaż umyć zęby. Również wodą zapełniłem czajnik i ekspres do kawy. Tak więc byłem przygotowany na wszelkie ewentualności i niespodzianki.
Ale ich nie było.
Pan spóźnił się tylko 8 minut, czyli był punktualny. Było to o tyle istotne, że o 08.40 musiałem wyjechać do Szkoły, bo o 09.00 rozpoczynały się przeglądy. Więc gdyby był bardziej punktualny, to bym go nie wpuścił wcale. Bo pani z administracji, po haśle Trzech Króli, odpowiedziała na moje czujne pytanie, że wymiana może potrwać do godziny.
Pan, w moim wieku, rzeczywiście od razu zabrał się do roboty. Nie chciał żadnej kawy Dzisiaj mam mnóstwo roboty, a wie pan, jaki jest poniedziałek, nawet nie zdjął zimowej kurtki i czapki, i tak pracował w saunie malutkiej łazienki.
Z racji podobnego wieku zachowywał się dokładnie tak, jakbym ja się zachowywał na jego miejscu.
Instynkt natychmiast mi podpowiedział, żeby zostawić go samego, nie wybierać się na pogaduszki i nad nim nie stać. Zniknąłem w sąsiednim pokoju, żeby coś popisać, ale było to trudne. Nie dość że siedziałem jak na szpilkach, to lewe ucho, z racji usytuowania ciała względem łazienki, miałem jak kapeć i nasłuchiwałem. A dobiegały mnie rzeczy okropne.
Najpierw usłyszałem straszny trzask zdejmowanych (łamanych?) sidingowych paneli obudowujących całą czarną i paskudną czeluść pionu wodno kanalizacyjnego i oczami wyobraźni widziałem kolejny element w Nie Naszym Mieszkaniu, który "podwyższy" nam standard, a potem usłyszałem O, Boże!, więc nerwy napięły mi się od razu, niczym postronki. Ale wytrzymałem. Potem już we względnej ciszy mówił coś pod nosem do siebie. Od czasu do czasu słyszałem tylko ciężkie westchnienia i wzywanie Pana Boga nadaremno O, Boże!, a raz nawet usłyszałem Ja pierdolę!, ale nie umiałem tego językowego kunsztu połączyć z adekwatną sytuacją.
Nawet się trochę uspokoiłem, gdy usłyszałem łomot rzuconych na podłogę starych wodomierzy. Jak by nie było, był to ewidentny postęp w pracy.
- Skończyłem - zawołał. - Jeszcze tylko spiszę protokolik.
To przyszedłem i jeszcze bardziej się uspokoiłem, bo sidingi były całe. Chwilę stałem nad nim, ale gdy się zorientowałem bardziej słysząc niż widząc, co robi, z powrotem uciekłem.
- Stan poprzednich liczników - mówił do siebie i zapisywał w protokole, a patrzył na nowe, przed chwilą założone - wynosił... - O, kurwa! - Co ja piszę?! A za chwilę O, Jezu! Wyraźnie przeszedł w inny tryb. Może od tego schylania się nad papierami rozbolał go kręgosłup.
- Gotowe! - Proszę o parafkę! - zawołał.
Udzielił mi instrukcji, jak zamykać i otwierać zawory i na koniec rzucił bardziej do siebie, niż do mnie:
- Dobra. - Oj Boże, ciężko...

Wyszedłem do Szkoły o 08.40!
Od kilku tygodni, gdy do niej wychodzę, towarzyszy mi jedno marzenie - mieć ten dzień pracy jak najszybciej poza sobą i być jak najszybciej w domu, nawet jeśli jest nim Tymczasowość, czyli Nie Nasze Mieszkanie. Tak było i dzisiaj.
W Szkole od razu na wstępie Księgowa III poinformowała mnie, że dostała pracę na pełny etat i że musi ją rozpocząć 1. lutego. Ciekawe, kiedy ta seria się skończy?
W takiej atmosferze musiałem zachować się profesjonalnie i normalnie wykonywać swoje obowiązki. Zresztą wyboru nie miałem. Ale profesjonalizmem rzygam.
Ale były też dzisiaj drobne sukcesy i przyjemności.
W KOWRze bez problemów udało mi się złożyć wniosek o Ostateczność. A wieczorem byłem z krótką wizytą u Krajowego Grona Szyderców. Pretekstem stał się prezent dla nas, który przywieźli z Niemiec i który w końcu powinienem był odebrać. Pasierbica właśnie się ocknęła, że mija termin ważności i że za chwilę ryba stanie się produktem drugiej świeżości. A chodziło nie o byle co, tylko o śledzie, które w latach ich pobytu w Niemczech były absolutnym prezentowym hitem.
Więc termin ważności mija jutro, 21 stycznia, a zaczniemy je spożywać dopiero po moim powrocie, w środę i czwartek, czyli 22. i 23 stycznia. Żona stwierdziła, że nie ma się co przejmować, bo termin niemiecki to nie polski. Spokojnie można dołożyć nawet i miesiąc.
Q-Wnuk natychmiast chciał grać, więc rozegraliśmy dwa mecze do dziesięciu, ale przy drugim, przerwanym i niedokończonym, obraził się, bo z tatą gramy inaczej! Więc wyraźnie wkracza w kolejny etap swojego życia - obrażanie się.
Z kolei Ofelia, lat 2,5, popisywała się znajomością cyfr. Wszystkie umiała nazwać, ale ze zrozumiałych względów zdarzało jej się mylić 1 z 7 i 2 z 5. Bo jak wiemy, dla dzieci w tym wieku litera lub cyfra i ich odbicie zwierciadlane to to samo, stąd z łatwością czytają do góry nogami. Dopiero później mózg zaczyna "kostnieć".
Udało mi się trochę porozmawiać z Pasierbicą (Q-Zięć był o tej porze w pracy, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, który musi zabezpieczyć byt rodzinie) i co nieco dowiedzieć się o ich krótkim noworocznym pobycie w Niemczech. Można by go podsumować jednym słowem WZRUSZENIE. Towarzyszyło im we wszelkich sytuacjach i towarzyskich spotkaniach, czy to z Polakami, czy z Niemcami. Ci ostatni mieli łzy w oczach, gdy Zagraniczne Grono Szyderców wracało do Polski, by za chwilę stać się Krajowym.
Co to się teraz, panie, porobiło?!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.

poniedziałek, 13 stycznia 2020

13.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 41 dni.

WTOREK (07.01)
No i miło jest się spotkać z różną reakcją czytających.

Dzisiaj, prawie natychmiast zareagował Konfliktów Unikający, a raczej Córki Na Komunię Posyłająca. Ona regularnie czyta mojego bloga, bo Konfliktów Unikający do czegoś takiego by się nie zniżył. A pomijając wszystko inne po co, skoro Córki Na Komunię Posyłająca zreferuje mu najważniejsze. A na pewno zrobi to dobrze, bo jest księgową i ma specyficzny, "uporządkowany" umysł. Więc na głos stwierdziła, że chyba z tym Kubackim jest coś nie tak, bo ten co wygrał Turniej Czterech Skoczni ma chyba (aż tak sportem się nie interesuje) na imię Dawid, a nie Rafał, jak przeczytała u mnie. Tego tylko trzeba było Konfliktów Unikającemu. Bo jak fajnie jest staremu blogerowi wrzucić kamyczek do ogródka. Wysłał kulturalnego, nieinwazyjnego smsa i "wyjaśnił" mi bardzo króciutko, kim był Rafał Kubacki, bardziej nie dlatego, żeby mnie poinformować, bo zdawał sobie sprawę, że przecież wiem, ale bardziej, żeby podkreślić, że on też wie, bo już żył w tamtych czasach, czyli żeby zapobiec moim uwagom, bo mnie zna, typu Jak walki Kubackiego oglądałem, to ty na gówno mówiłeś papu, no dobra, niech będzie, odkrywałeś już interesujące różnice płci i że dziewczyny mają inaczej.
No to tylko mi tego było trzeba. Zadzwoniłem i sympatycznie temat omówiliśmy.
Bo Konfliktów Unikający jest podstawowym "adwersarzem sportowym". Obgadujemy różne wydarzenia sportowe, a często w ich trakcie, w czasie transmisji, na bieżąco wymieniamy smsowe uwagi i komentarze, często wykraczające poza obszar sportowy, np. gdy oglądamy siatkówkę żeńską z fajnymi laskami i z okropnymi Chinkami. Drugim takim adwersarzem jest Syn, potem Q-Zięć, a gdzieś na peryferiach potrafi się znaleźć, nomen omen, Kolega Inżynier i Hel.

Ale oczywiście dla powagi i wiarygodności bloga, a na tym tle jestem szczególnie uwrażliwiony będąc często posądzany o rozmijanie się z prawdą, co prawdą kompletnie nie jest, reakcja Konfliktów Unikającego była bezcenna. Poza tym fajnie było pogadać.
Więc spieszę ze sprostowaniem.
Turniej Czterech Skoczni wygrał oczywiście DAWID Kubacki.
A RAFAŁ Kubacki to wrocławianin, judoka (dżudoka?), wielokrotny mistrz Polski, Europy i Świata, olimpijczyk, w 1993 roku w plebiscycie Przeglądu Sportowego wybrany na najlepszego sportowca roku, nauczyciel akademicki, samorządowiec. U Kawalerowicza w Quo Vadis zagrał Ursusa (gość ma 2,01 m).

Cała ta sytuacja tylko uświadomiła mi to, co nieuchronne i co się dzieje. Starzeję się, skoro funkcjonuje już u mnie tylko pamięć głęboka, a ta płytka nie za bardzo. Bo jak wytłumaczyć fakt, że w podświadomości mocno siedzi wiedza o zdarzeniach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a ta "wczorajsza" jest zapominana lub przeinaczana?

Po Morzach Pływający też się odezwał. Napisał, że wiedział, że coś musiało pizgnąć, skoro się nie odzywacie. Oczywiście, że nie napisał pizgnąć, to nie w jego stylu. Sprawę ujął po prostu kulturalnie. I dodał: Teraz lecimy z chłodnej, ale słonecznej Francji na zachodnią sztormową Irlandię. Właśnie moja kolacja wylądowała na ścianie.(pis. oryg.)
To jak żyć, panie premierze, skoro normalnie nie można zjeść kolacji?!

Z kolei z dalekiego Szanghaju obśmiała się PostDoc Wędrująca. Z Per favore, quattro salsicce. To miło tak w Chinach rozśmieszyć koleżankę.
PostDoc Wędrująca zjeżdża, to znaczy zlatuje do Polski. Jakoś tak pod koniec stycznia, początek lutego, więc będzie okazja się spotkać. Znowu będziemy dyskutować, w którą stronę leci się krócej...

CZWARTEK (09.01)
No i kilka przesileń mamy za sobą.

Tak się przynajmniej wydaje. Bo to wiadomo, co los nam szykuje? Lepiej powiedzieć przyszykował, bo od zawsze dla niego jest wszystko wiadome, tylko nie dla nas.
Dla nas to oczywiście najlepsze wyjście, bo inaczej życie stałoby się jedną wielką udręką i chyba w takiej formie nie mogłoby istnieć. A los, cóż bezosobowy, bezduszny, WIELKI PRZYPADEK, z którym nic nie może się mierzyć. Rządzi i decyduje o wszystkim.
Wczoraj zadzwonił do mnie Syn. Nie musiał wiele mówić, bo od razu wiedziałem, z czym dzwoni. Zmarła jego przyszywana Ciotka, najbliższa przyjaciółka mojej Pierwszej Żony. Miała lat 69.
Ponad dwa lata temu wybrała się we wrześniu do Władysławowa, z sześcioma koleżankami, ot na taki posezonowy, kilkudniowy, babski, emerycki wypad. Ciotka zawsze, wszędzie i o każdej porze roku lubiła sobie popływać, a to w morzu, a to w jeziorze. Więc poszła do wody sama, bo dla reszty byłby to wyczyn nie do przyjęcia. Zanim koleżanki, które były na brzegu, się zorientowały, że coś jest nie tak, a upłynęła raptem minuta, może dwie, było za późno. Nie utonęła, ale nie dawała też żadnych oznak życia leżąc bezwładnie na wodzie. Ratownicy niewiele mogli zrobić, aby przywrócić Ją do życia. Wtedy nie zmarła, ale zapadła w śpiączkę. I w takim stanie trwała do teraz.
Syn był bardzo z Nią związany. A Córcia? Tak się stało, że weszła do Jej rodziny i teraz, po mężu, nosi Jej panieńskie nazwisko.
A ja? Poznałem Ją w 1972 roku na studenckiej dyskotece, na której była razem z moją przyszłą Pierwszą Żoną. Towarzyszyła nam, najpierw sama, a potem ze swoim mężem, we wszystkich naszych życiowych historiach - studenckich rajdach, weselach, urodzinach dzieci, stanie wojennym, wszelakich wyjazdach, imprezach, sylwestrach, brydżach, pogrzebach - takim życiowym galimatiasie. Moje z Nią drogi rozeszły się w 2000. roku, ale spotykaliśmy się od czasu do czasu już w okolicznościach sprokurowanych przez nasze dzieci. Ostatni raz widziałem Ją, gdy w śpiączce leżała na szpitalnym łóżku.
Pogrzeb ma się odbyć w poniedziałek.

Również wczoraj rozegrała się historia, która wobec powyższej nawet nie zasługuje na określenie mniejszego kalibru. Ale swój ciężar miała. Zwolniłem Nauczyciela Z Którym Współpracuje Się Ciężko. To znaczy wręczyłem mu wypowiedzenie umowy o pracę z miesięcznym, należnym mu, okresem wypowiedzenia z uzasadnieniem nieprzestrzeganie warunków współpracy, co było określeniem eufemistycznym, ale mocniejszych uzasadnień wpisywać nie chciałem. A on i tak prosił o wyjaśnienia, chociaż przez wiele lat przynajmniej raz w semestrze  podsumowywałem w indywidualnych rozmowach, co zrobił lub robił i dlaczego robić tego nie powinien lub mu nie wolno. Zawsze to były rozmowy szarpiące mi nerwy na zasadzie dziad swoje, baba swoje. Teraz też usiłował robić to samo, więc wyjaśnień mu odmówiłem, co z kolei nie spodobało się Żonie, która była przy rozmowie nie odzywając się słowem, bo taka była między nami umowa - rozmowę i sprawę prowadziłem ja jako formalny pracodawca.
Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko odmówił przyjęcia wypowiedzenia, mimo że do końca lutego zwolniłem go z obowiązku świadczenia pracy przy stałym, obowiązującym  wynagrodzeniu, z wyjątkiem paru drobiazgów (doprowadzenie do dyplomu trzech swoich dyplomantów i obecność w styczniu w komisji na obronach), więc musiałem spisać stosowną notatkę mówiącą o odmowie, podpisaną przeze mnie, Żonę, jako organu prowadzącego i Zastępcę Dyrektora.
Czy muszę mówić, jaka była atmosfera spotkania? Otóż muszę.
Bo ledwo wyszedł, zaczęliśmy z Żoną dyskusję, na zasadzie dziad swoje, baba swoje, tym razem w bliższej powiedzeniu konfiguracji. Eufemistycznie mówiąc różniliśmy się w ocenie sposobu przeprowadzenia przeze mnie rozmowy, która miała miejsce przed chwilą. Żona twierdziła, że powinienem był zachować się profesjonalnie i jeszcze raz wszystko mu wyłuszczyć. A ja w dupie mam profesjonalizm dotyczący tej sprawy i nim rzygam.
Więc atmosfera między nami, znowu eufemistycznie mówiąc, była ciężka. To oczywiście nie był pierwszy przypadek, ani dziesiąty, raczej należałoby liczyć w setkach, źle wpływający na nasze prywatne relacje. Jednak w końcu, z ciężkim sercem, wyciągnąłem wszystkie papiery z lat dotyczących współpracy z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko, takie bogate dossier - upomnienia, notatki, umoralniające maile i "kwadratowe, pisemne rozmowy" z postanowieniem, że na bazie tego, wieczorem, Żona wyśle do niego taką zwartą mailową informację.
Gdy Żona wyszła ze Szkoły, wrócił do niej ów pan, aby dalej psuć krew. Poprosił o nowy pisemny zakres obowiązków. Sprawa wydawałaby się oczywista, logiczna i prosta, ale taką nie jest. Śmierdzi z daleka, jak wiele dotychczasowych dotyczących tego pana. Bo po konsultacji z kadrową wyszło, że nie możemy tego zrobić, skoro on nie przyjął wypowiedzenia. Więc w mailu napisanym prze Żonę, wyjaśniającym jeszcze raz (to znowu przypomina mi cytowaną już przeze mnie polityczną sytuację z lat sześćdziesiątych, kiedy Chiny wystosowywały do Stanów Zjednoczonych kolejne, np. 626. poważne ostrzeżenie, które gówno dawało), dlaczego musimy się rozstać i że i dla niego, i dla Szkoły
będzie lepiej, jeśli rozstaniemy się, np. na drodze porozumienia stron, tak mu zaproponowaliśmy. Znowu odpowiedział w swój pokrętny sposób wcale nie odnosząc się do meritum. Czyli ciąg dalszy "kwadratowych rozmów" i dziad swoje, baba swoje.
Sprawa więc ma charakter rozwojowy, że zacytuję samego siebie z poprzedniego wpisu będąc na policyjno-włamaniowej fali. Krwi ten pan jeszcze napsuje sporo.

Powstaje pytanie - dlaczego nie znaleźliśmy, a raczej nie zastosowaliśmy najprostszego w tym przypadku rozwiązania i po prostu nie rozstaliśmy się wcześniej z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko? Trzeba byłoby zacząć od mojego sztandarowego powiedzenia, że nic, co wydaje się proste, takim nie jest. W tym przypadku, jak i zresztą w wielu, proste, to mogło się wydawać dla kogoś patrzącego z zewnątrz. A wewnątrz było wiele rozmaitych uwarunkowań, współzależności, mniej lub bardziej skomplikowanych układów, które siłą rzeczy powstają w ludzkich zespołach. Ten pan, tak jak my wszyscy, miał swoje pozytywne strony, no i poza tym merytorycznie był dobry.
Więc my ciągle naiwnie liczyliśmy na obiecaną kolejną poprawę, bo przecież potencjał ku temu ten pan miał, ale ciągle go nie chciał wykorzystać. Oczywiście tłumaczyłem, że przyjdzie taki moment, nie wiem, jaki i kiedy, taka przysłowiowa kropelka, po którym znajdę się po drugiej stronie mojego sposobu patrzenia. I odwrotu nie będzie. I przyszedł z końcem listopada - Miłej lektury!
Żona po tym króciutkim tekście poczuła się wtedy okropnie zawiedziona i w jakimś sensie oszukana.

Dzisiaj rano wyjechaliśmy z Metropolii oglądać dwie nieruchomości w Pięknym Miasteczku, które zresztą miasteczkiem nie jest. Bo patrząc na oferty, jakie znajdują się lub pojawiają na rynku, oczywiście elastycznie zmieniamy plany na dalsze życie. To tylko świadczy o naszym nomadyzmie(?) (nomadztwie?), wielkich możliwościach przystosowawczych, elastyczności i sumarycznie rzecz biorąc, co tu dużo mówić, bez fałszywej skromności, inteligencji. Patrząc co się dzieje, ile już czasu poświęcamy na szukanie, taki stan elastycznej inteligencji lub inteligentnej elastyczności może trwać długo. Ale wszystko ma swój kres - tutaj końcowe i  kompletne sfiksowanie na umyśle. Stąd wniosek, że dopóty szukamy, dopóki nie zwariujemy. Może zdążymy. Ale to już jest inna sprawa.
O nas świadczy chociażby taki fakt, że nie boimy się mówić o sprawach oczywistych, rozpatrując wszystko i starając się chłodno przeanalizować wiele aspektów.
- Ale ty chyba przynajmniej jeszcze z 10 lat pożyjesz? - znienacka zapytała mnie Żona, patrząc przy tym na mnie badawczo i wnikliwie, czy aby nie zamierzam zaraz lub w najbliższym czasie wyciągnąć kopyta, strzelić w kalendarz, przenieść się na tamten świat, przenieść się na łono Abrahama, pójść do gleby, czyli zwyczajnie umrzeć.
Te humorystyczne synonimy słowa umrzeć uzmysłowiły mi, jak człowiek ich używając stara się oswoić zwyczajne umrzeć.
A jak ja mam zwyczajnie umrzeć, skoro Żona o mnie dba, ordynuje mi różne rzeczy, które wszystkie karnie łykam niczym gęś, trzy lata piję kawę bez cukru, blisko rok nie jem pieczywa, piję jakieś nocne i poranne płyny, i instynktownie, co jest moim skromnym wkładem w długość mojego życia, słucham swojego organizmu, co Żona niejednokrotnie podziwia, który mówi mi między innymi, żebym od czasu do czasu napił się Luksusowej lub nie rozstawał się z Pilsnerem Urquellem.

Obiecałem więc solennie Żonie, że nigdzie się nie wybieram i że mam zamiar jeszcze trochę pożyć. Więc od razu zabraliśmy się za analizę tego, co obejrzeliśmy w Pięknym Miasteczku.
A obejrzeliśmy dom i mieszkanie, obie nieruchomości oddalone od siebie o 2 minuty drogi w kapciach.
Dom w stylu, w którym w życiu byśmy nigdy niczego nie wybudowali. A jednocześnie cholernie interesujący i ciekawy, trochę tajemniczy, z klimatem takim, że po drobnych przeróbkach ocieplających wizerunek mógłby się stać miejscem naszego życia. Do tego była spora przestrzeń w postaci zabudowy gospodarczej dająca potencjał do naszych przyszłych pomysłów i realizacji. No i ogród. Ja się w nim zakochałem. Staw z szuwarami, zarybiony, ofaszynowany drewnianymi palami i gałęźmi, mała architektura ogrodowa, bez "ślicznych" upiększeń, i zaskakująco duża przestrzeń z piękną wierzbą płaczącą pośrodku.
Po obejrzeniu całości ucięliśmy sobie dłuższą i sympatyczną rozmowę. Pani, lat pięćdziesiąt kilka, stwierdziła, że ona nie ma ciśnienia na sprzedaż i że nawet ostatnio zainwestowała w dom z myślą, że będzie jednak w nim mieszkać, mimo że pracuje w Metropolii. I że współwłaścicielami, równo po 1/3, są jej rodzice, którzy mają 80 lat, podupadli na zdrowiu, stąd przenieśli się z ukochanego domu do Metropolii, żeby i ona, i jej syn, tam pracujący i mieszkający, mieli większe baczenie na rodziców/dziadków. I że ojciec, zdaje się, ma początki Alzheimera (to niezbyt dobrze nam wróży, pomijając brak ciśnienia, skoro cała trójka musiałaby się stawić u notariusza). Pani jednak stwierdziła, że porozmawia z całą rodziną i da nam znać w przyszłym tygodniu - czy sprzedaje, czy nie.
To poszliśmy oglądać mieszkanie.
Tam sprawa była prosta. Można kupić od ręki, nieźle się potargować, potem wszystko wypruć, po swojemu wyremontować i przygotować dwa komfortowe mieszkania dla turystów. Tylko po co, skoro to nie ma sensu bez tamtego domu. Czyli co?
To co zwykle, bo albo jest piękny dworek w stanie deweloperskim, którego obecny właściciel nie rozumie określenia stan deweloperski, albo nie ma podziału własności, albo akurat zmarł ojciec właścicielki, a inny ojciec w Stolicy ma córkę, strasznie twardą, albo przy pięknym willowym mieszkaniu śmigają auta, albo mąż ma depresję, albo jest arsen i tarczyca, albo krajowa droga z perspektywą eski, albo są Nasze Wsie Bis, ale mogą się stać nimi dopiero po totalnym remoncie, a i tak nie uzyskają klimatu Naszej Wsi, albo jest brak ciśnienia, albo brak sensu jednego bez drugiego, itd., itd.
Tak więc parafrazując Andrzeja Dąbrowskiego:
Do zwariowania jeden krok, jeden jedyny krok, nic więcej
Do zwariowania jeden krok, zróbmy więc go po całej męce...

PIĄTEK (10.01)
No i znalazłem sposób na Sunię.

Gdy wstaję rano, o 05.00 lub 06.00, i przechodzę do tzw. głośnej części domu, żadna siła nie jest w stanie wyrwać z kanapy Sunię śpiącą w części cichej, co jest logiczne, co nawet, a może przede wszystkim, wie ona.  Pisałem, że stosowałem różne metody, żeby ją stamtąd natychmiast przeflancować i móc zamknąć drzwi, aby spokojnie i adekwatnie hałasować w części głośnej, czyli z popiołu czyścić kuchnię, rozpalać w niej, otwierać drzwi do domu, szurać krzesłami i przede wszystkim, żeby móc sobie zrobić kawę z ekspresu, którego głośną pracę, niczym traktor lub młockarnia, z przyjemnością toleruję.
Dotychczas Sunia skutecznie paraliżowała te wszystkie moje, poranne czynności i musiałem się nieźle gimnastykować, żeby nie budzić Żony. A o robieniu kawy to nawet mowy być nie mogło.
I dzisiaj rano mnie olśniło.
Ukroiłem dwa nieduże kawałki boczku i z jednym poszedłem do cichej części domu.
Świecąc sobie latarką, czyli telefonem, podsunąłem boczuś pod najistotniejszy psi zmysł reprezentowany przez duży czarny nochal. A gdy światło zaraz zgasło, po omacku, bez problemów starałem się wcisnąć boczuś w paszczę. Ale paszcza była zamknięta i niechętna. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...
Więc perfidnie odsunąłem się, odsłoniłem kotarę uszczelniającą ciepło, żeby światło z przedpokoju wpadło do ciemności i żeby tym razem zadziałać na zmysł wzroku. Po czym kawałek boczusia rzuciłem ostentacyjnie na podłogę, żeby całą moją pracę wzmocnić zmysłem słuchu, bowiem boczuś wydał, uderzając o podłogę, bardzo przyjemny, głuchy i jednoznaczny dźwięk. I sobie poszedłem do kuchni symulując dalsze, głośne krojenie.
To już było ponad siły Suni. Usłyszałem szelest kanapowego stretchingu, po czym mlaskanie. I za chwilę Sunia była tuż obok pozytywnie nastawiona na następny kawałek. Więc rzuciłem go jej i, zanim go przemlaskała, rączo pobiegłem i zamknąłem drzwi.
Nareszcie mogłem sobie zrobić kawy. A Sunia z wyrzutem w oczach położyła się na legowisku i zapadła w ciężkie chrapanie aż do dziewiątej. Bo wtedy usłyszała, jak zwykle, charakterystyczny dźwięk wyłączanej myszki, a to zawsze oznacza, że idziemy na spacer.

Żona w wyborze nowego miejsca do życia przyjęła jako dogmat, że nie na wsi. Ja spokojnie się z tym zgodziłem. Ale w międzyczasie szukając "miejsca na ziemi" znalazła dom o pięknej bryle. Na wsi...
Dom ten nie dawał jej spokoju, a przed moimi wątpliwościami, że przecież nie chciałaś na wsi, osłaniała się troską o mnie, że przecież ty bez wsi nie możesz żyć.
Ale nie chciała go oglądać, bo co będzie, jak mi się równocześnie spodoba on i Piękne Miasteczko?
No, ale po wczorajszym braku ciśnienia miotała się, jak tygrys w klatce, więc złapałem za telefon i zgwałciłem pośredniczkę nieruchomości i przy okazji właścicieli mówiąc, że przepraszam, ale będziemy za dwie i pół godziny. W Żonę natychmiast wstąpiło życie. Ja połknąłem jajecznicę, a Żona swoją poranną bryję, której resztki zwyczajowo wylizuję z talerza na deser, i pomknęliśmy w 150. kilometrową podróż. Do sąsiedniego województwa, niecałe dwie godziny drogi, bo spora jej część biegła eską.

Całą drogę przypominałem Żonie, że jest to jej decyzja i że ja mogę zamieszkać w małym miasteczku. Żona jechała w niezwykle pozytywnym nastroju i w takim samym wracała. Tam, że zastosuję terminologię kolejową, - bo nieznane, tajemnicze, a nuż. Z powrotem - bo znane, odczarowane, taka druga Dzikość Serca, czyli już nie dla nas.
Znowu parafrazując, tym razem Mieczysława Wojnickiego:
Nie dla nas sezamy lasów
I kolorowych świateł niebo
Niczego nam nie potrzeba
Gdy mamy siebie to mamy już cały świat... 

SOBOTA (11.01)
No i dzisiaj rano sam wyjechałem do Metropolii.

Na cztery noce.
Wisiało mi, czy Sunia przyjdzie, czy nie, bo i tak zbieram się w takich razach bardzo szybko, a poza tym drzwi do części cichej zostawiam otwarte, bo Żona wtedy lepiej się czuje, wiedząc że Sunia na dole w razie czego ma nad wszystkim kontrolę. Poza tym lubi, gdy Sunia przyłazi do niej na górę, by wszystko głośno wywąchać, przekonać się, że Pani jest, po czym z ciężkim łomotem i westchnieniem walnąć się na podłogę, że aż stropy dudnią,  by po chwili z niewygody i twardości wstać,  głośno się wytelepać uszami i z łomotem zejść na dół, na kanapę, by tam znowu uwalić się z głośnym westchnieniem.
Czy to ma miejsce, gdy ja również śpię na górze? Otóż nie ma!

W Szkole byłem bez radości, bez serc, bez ducha.
Znowu musiałem się spotkać z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko i  poinformować słuchaczy, że on już nie pracuje.
Za to po południu trochę odtajałem w Nie Naszym Mieszkaniu oglądając skoki i mecz, w którym Turczynki wygrały z naszymi dziewczynami, które już definitywnie nie pojadą na letnie igrzyska do Tokio. Ale walczyły, były bliskie wygranej i emocje sięgały zenitu. W takim, mocno rozbudzonym, stanie poszedłem spać po północy.
Ten zasrany sport...

NIEDZIELA (12.01)
No i zrobiłem sobie taką dyrektorską niedzielę.

Wstałem niespiesznie, nastawiłem pranie, przy kawce poczytałem, zrobiłem jajecznicę z czterech na smalcu specjalnie przygotowanym przez Żonę i w końcu, o 11.00, stawiłem się w Szkole. Nadal bez serc, bez ducha, chociaż wiedziałem, że dzisiaj nie czeka mnie spotkanie z tym panem.

PONIEDZIAŁEK (13.01)
No i zostałem dzisiaj porządnie wytrącony z równowagi.
Lepiej bym to określił ze stanu takiego swawolnego Dyzia, którego bardzo często w sobie widzę.
Bo ja tu sobie "swawolę", a życie biegnie.
Na pogrzebie, jak to zwykle w tym jedynym przypadku, spotkało się mnóstwo ludzi, którzy w żadnych innych okolicznościach by się nie spotkali. Widziałem znajome mi twarze, ale często nierozpoznawalne, a jeśli nawet, to takie "posunięte" w wieku. Czyżbym ja też był tak postrzegany?
I widziałem mnóstwo dorosłych osób, które dwadzieścia lat temu były w wieku moich Wnuków, a teraz mają rodziny i dzieci. Niemożliwe.
Zniknął nieodwracalnie jakiś potencjalny kawałek mojego poprzedniego życia, który mógłby być moim udziałem, ale wybrałem  inaczej. Śmiesznym byłoby rozpatrywać ten fakt w kategoriach żałuję, nie żałuję albo szkoda, nie szkoda, ale szok, to szok.

Do tego wybicia z równowagi leciutko przyłożył się Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Pojawił się w Szkole w swoim stylu uprzedzając o tym 10 minut wcześniej. Po telefonicznej konsultacji z Żoną przyjęliśmy wersję light - wypowiedzenie za porozumieniem stron ze szczątkowym świadczeniem pracy, kończącym się 29 lutego tego roku.
 
Musiałem zrobić roczne rozliczenie dotacji do 15. stycznia i mogłem to zakończyć tylko dzisiaj, bo tylko dzisiaj przed piętnastym była Sekretarka II, która z racji umiejętności komputerowych była niezbędna. Piszę Sekretarka II, bo nic lepszego, lepiej powiedzieć adekwatnego, nie jestem w stanie wymyślić. Widujemy się tylko raz w tygodniu, a w ten sposób trudno zadzierzgnąć specyficzną zawodową nić, bez której zawsze mi się źle pracowało, a zwłaszcza w tak małej firmie, jaką jest Szkoła. Są to już więc inne relacje, bardzo dobre i sympatyczne zresztą, ale to se ne vrati, chociaż ponoć my, Polacy, używamy tego czeskiego zwrotu niewłaściwie tłumacząc go dosłownie. Lepiej powiedzieć pięknie ca ne reviendra pas, trochę gorzej nie wiernietsia, jeszcze gorzej it won't come back i całkiem dołująco es kommt nicht zuruck. Bo skoro była Najlepsza Sekretarka w UE, to może być lepiej? Musiałaby by być Najlepsza Sekretarka w USA albo Najlepsza Sekretarka Na Świecie, a tego już na pewno nie będzie.
Myślałem, że zdążymy ze wszystkim przed moim wyjściem na pogrzeb, ale się nie dało. Więc musiałem wrócić do Szkoły i skończyć, aby w ten sposób wpaść na poczcie na jej godziny szczytu. Pamiętam jak dawniej wystarczyło, że robiłem sobie zapas znaczków, w danym momencie na kopercie naklejałem stosowną ich ilość, aby uzyskać właściwą opłatę i wrzucałem bez kolejki do skrzynki. I przesyłka docierała, skoro usługa była opłacona. A teraz nie chcąc się kopać z koniem, bo lata nie te, wysyłam poleconym(!), priorytetem(!), z esemesowym potwierdzeniem odbioru(!). Więc swoje trzeba odstać.
Ale nie było źle. Przy jednym czynnym okienku (przy drugim inna pani widząc kolejkę z zimną krwią coś sobie, na pewno istotnego, liczyła i porządkowała) stała co prawda przygarbiona staruszka o siwiuteńkich włosach, co nie wróżyło dobrze, ale poza tym byłem w kolejce trzeci.
Po pięciu minutach, gdy nadal byłem trzeci, zacząłem, zwyczajowo w takich razach, czyścić telefon ze zbędnych połączeń i esemesów. Po dziesięciu minutach, gdy nadal byłem trzeci i już wszystko wyczyściłem, zacząłem oglądać na wystawce tegoroczne kalendarze z Janem Pawłem II, wydane na okoliczność jego 100. urodzin, co na pewno wysłało stosowną energię, bo zadzwonił Syn.
- Możesz rozmawiać? - zapytał jako człowiek współczesności.
- Tak - odparłem - jestem na poczcie, żeby wysłać roczne rozliczenie dotacji, ale zająłem sobie kolejkę i wyszedłem na zewnątrz.
- I jak było? - zapytał Syn, który, chory od jakiegoś czasu, nie mógł pożegnać się z Ciotką.
- I ciekawie i dołująco. - I wszystko mu opowiedziałem.
- A tato, możesz mi w prostych, męskich słowach opisać, jak dotrzeć na ten grób?
- Przed kaplicą w lewo, za jakieś 80-100 m w prawo i za jakieś 30 m niech cię Bóg prowadzi, Synu. - Musisz poszukać. - dodałem ludzkim głosem.
Rozmawiając jednocześnie obserwowałem przez szybę kolejkę. Ani drgnęła.
- Wiesz - powiedziałem do Syna - ja tego nie rozumiem. - Czy trudno jest wymyślić i przyjść do południa na pocztę, aby ludzie po pracy nie byli przez taką babcię blokowani. - Chyba ją o tą kulturalnie zapytam, gdy będzie wychodziła.
- A jak będzie wyglądało to kulturalnie... - znając mnie zaczął Syn, ale mu przerwałem.
- Chyba jednak zrezygnuję - zaraz powiedziałem do niego - bo widzę jak ta babcia wygląda i to nie będzie miało sensu.
Pani wyszła, minęła mnie i zaczęła schodzić, nomen omen, po schodach.
- Przepraszam! - jednak wstąpiło we mnie złe.
Widocznie niedosłysząc powoli zatrzymała się i obróciła w moją stronę. Gdy zobaczyłem jej twarz i inteligentne oczy, natychmiast zrozumiałem, że dobrze to nie będzie. Nadziałem  się i już z tym nic nie można było zrobić. Było za późno, więc brnąłem dalej.
- Naprawdę nie chciałbym być niegrzeczny, ale czy pani mogłaby uwzględnić fakt, że ludzie pracują i w tej sytuacji, jeśli muszą, to mogą przyjść na pocztę tylko po pracy? - I czy pani nie mogłaby załatwiać pocztowych spraw przed południem?
- Proszę pana - odparła udręczonym głosem, ale o dziwo mocnym i składnym. - Ja pracuję od siódmej trzydzieści do wpół do czwartej i nic nie poradzę, że tak wyglądam.
Moje gwałtowne przepraszam, no oczywiście, i miłego wieczoru tylko mnie pogrążały i czułem się, jak taki wymądrzały kutas.
Dodatkowo w słuchawce słyszałem, jak rzęził Syn, który wszystko słyszał.
- No i trafiła kosa na kamień.
- Będzie materiał na bloga. - dodałem fałszywie radośnie, żeby ukryć zmieszanie i zniesmaczenie swoją osobą.
- Specjalnie prowokujesz, abyś miał co pisać. - dodał.
 Zaprotestowałem. Jeszcze nie tkwię w takiej paranoi. 

Kolejka oczywiście się ruszyła, więc wróciłem do środka.
Panie widocznie się zmówiły, bo ta pierwsza okienko zamknęła, a druga, ta z zimną krwią, otworzyła, więc nadal było czynne jedno.
Jak można po takiej wizycie na poczcie i po takim całym dniu nie być zdołowanym. Nic tylko się upić! Więc wypiłem trzy kieliszki Luksusowej. I co? I gówno! Bez sensu! Więc żeby temu fałszywie nadać jaki taki sens, tłumaczyłem sobie, że przecież w kaplicy było zimno, msza św. była długa i mocno celebrowana, na dworze zimno, no i kto to widział umierać zimą?! Poza tym żyjący przecież swoje prawa mają też. A wiem, że moja Koleżanka, która odeszła bezpowrotnie, pochwaliłaby taką postawę. Była ludzka, serdeczna, ciepła, niekonfliktowa i wyrozumiała. Chyba po swojej babci, którą, jako 23. letni szczyl miałem szczęście poznać, między innymi na imprezie sylwestrowej, kiedy, przy ogólnym dymie, spokojnie i z wyrozumiałością serwowała nam barszczyki. Bo raczej nie po swojej matce, którą też oczywiście poznałem.
Teraz dopiero żałuję, że wydzierałem się na Nią, jako na swoją częstą partnerkę...brydżową, gdy źle zawistowała, albo gdy po moim dwa bez atu mówiła pas. Nic, tylko zabić!

Cierpię okrutnie, dobrze że w samotności. Ale wiem, że jutro nastanie zbawcza codzienność.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.