24.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 83 dni.
ŚRODA (19.02)
No i nieźle Metropolia dała nam w kość.
Bo ile można pić i ciągle bywać?
Zwłaszcza, że przez ten okres praktycznie nie piłem Pilsnera Urquella, bo we wszystkich knajpach, w których byliśmy, go nie serwowano, co znacznie umniejszało rangę lokali bez względu na dobry klimat w nich panujący, jakość obsługi i menu. A w domu nie było praktycznie kiedy.
Ale w pewnym sensie przewrotnie, a w pewnym w prostym przełożeniu, bo byłem nasączony jak gąbka, podjąłem heroiczną decyzję. Przedwczoraj, w poniedziałek, kładąc się spać w Nie Naszym Mieszkaniu, po kolejnym, tym razem nadprogramowym spotkaniu, które wydłużyło nasz pobyt w Metropolii o jeden dzień, zakomunikowałem Żonie:
- Postanowiłem, że Pilsnera Urquella nie będę pił we wtorki, czwartki i niedziele. - I w tych dniach również żadnego innego alkoholu.
Widziałem, jak na udręczonej i śpiącej twarzy Żony pojawia się najpierw wyraz niedowierzania i, chyba widząc na mojej twarzy rzadko spotykaną powagę, szczęścia.
- Chyba w to wierzę, bo skoro sam zdecydowałeś?... - pytająco zawiesiła głos.
Jest coś na rzeczy, bo jakiś czas temu Żona wymyśliła, abym w jakieś dwa dni tygodnia nie pił Pilsnera Urquella. Przez krótki okres jakoś to funkcjonowało, ale system mocno kulał. Bo wymyśliła go Żona, a piłem ja. Nie było spójności duchowo-cielesnej. Na początku zaczęły się przekładanki czasowe To jednak dzisiaj wypiję, bo..., za to jutro nie, chociaż według "harmonogramu" mógłbym, potem został tylko jeden dzień w tygodniu, a potem system padł.
Ale teraz, w łazience, wszystko sam(!) przemyślałem. Nie dość że zwiększyłem, względem żoninej, tygodniową lukę w piciu Pilsnera Urquella o jeden dzień, to cały układ dokumentnie przemyślałem i to w tak krótkim czasie, jak szorowanie zębów. A więc w poniedziałki bezwzględnie muszę, bo fajnie jest przy Pilsnerze Urquellu doszlifowywać i zamykać kolejny tygodniowy wpis. To wtorek robi się naturalną przerwą. A w środę, po przerwie, trzeba. Więc czwartek znowu robi się naturalną przerwą. Piątek zaś i sobota to weekend, ludzki, cywilizacyjny wymysł, więc różne rzeczy mogą się dziać i tłumaczyć niczego nie trzeba. A jaka ma być niedziela, to już dawno temu wymyślił Najwyższy (żebym tylko z tego wszystkiego nie zaczął chodzić do kościoła...).
A odwrócona proporcja 4:3 (cztery(!) dni w tygodniu bez Pilsnera Urquella) oczywiście odpada i nie umiałbym znaleźć dla niej poważnego uzasadnienia - patrz powyższa argumentacja - a przynajmniej nie w tak krótkim czasie, jak mycie zębów. Zresztą instynktownie czuję, że byłaby ona sztuczna, wydumana, nadęta i nie przystawałaby do pilsnerowsko-urquellowskiej powagi.
Ponieważ jestem policyjno-wojskowo-księgowy, to oczywistym jest, że nie będzie problemu z realizacją planu i że nie nastąpią jakieś dniowe pomyłki lub nieuzasadnione podmianki. Podpieram się tutaj faktem, że właśnie w lutym mijają trzy lata, jak przestałem w Niemczech pić kawę z cukrem (tam to zaczął się ten Ordnung, co oczywiste) i już chyba od 9. miesięcy nie jem pieczywa, a Żona zawsze dodaje, że Pamiętaj, to nie chodzi tylko o samo pieczywo (nadal lubię), ale również nie jesz makaronów (nadal lubię), klusek (uwielbiam), naleśników (uwielbiam), pierogów (przepadam), czyli tego, co mączne. I nie patrzy przy tym na mnie podejrzliwie, jak bywało, czy aby to prawda, bo jak jestem sam w Metropolii, to z tym mogłoby być różnie. Moje znikanie i zapinanie paska od spodni na kolejną dziurkę wystarczą za tysiące słów.
Also, Ordnung muss sein!!! Ach ci nasi bracia...Jacy mądrzy...
Wczoraj przyjechaliśmy do Naszej Wsi dopiero o 16.00. Fakt, że rano pozałatwiałem jeszcze kilka, w miarę istotnych spraw, nie tłumaczył naszego zupełnie niespiesznego wyjazdu z Metropolii. W sposób prawie niezauważalny dla nas, i trzeba się temu uważnie przyjrzeć, zaczyna się nam nie spieszyć do Naszej Wsi. Powoli myślami jesteśmy gdzie indziej, w innych miejscach i przy innych sprawach. Stąd pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu zrobił się lekko przedłużony, bo odbieraliśmy go, być może po raz pierwszy, jako taki bardziej domowy.
No i wczoraj, niejako w sposób naturalny, był "pierwszy" dzień bez Pilsnera Urquella. Specjalnie nie cierpiałem. Za to jak smakował dzisiaj...
Ale co działo się w Metropolii w zasadzie na przełomie tygodni, czyli co było tym MNÓSTWEM, które nie pozwoliło na opisanie samego siebie?
W piątek, 14. lutego, w "słynne" Walentynki, wyjechaliśmy do Metropolii via Piękne Miasteczko.
Najpierw umówiliśmy się z Budowlańcem na kawę w jedynej piekarnio-cukiernio-kawiarni (czynnej zresztą do 16.00, bo później Piękne Miasteczko całkowicie zasypia), aby ustalić wspólny front, omówić różne budowlane sprawy i ogólnie poknuć. Potem spotkaliśmy się z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach. Budowlaniec razem z nim i z Żoną (mnie się za bardzo nie chciało) obeszli wszystko dokumentnie i wszystko dokumentnie przedyskutowali, a zwłaszcza panujący tam grzyb, który według Budowlańca grzybem okazał się nie być.
- Słuchajcie - zaczął - gdy wyszliśmy po 40. minutach. - Coś wam powiem. (to ulubione zdanie-wytrych Budowlańca, którym zawsze rozpoczyna kwestię) - Zwróciliście uwagę, jaka tam była wysoka temperatura i wilgotność? - I jak pozasłaniane ściany i narożniki?- To jak one mogą się nagrzewać?! - popatrzył na nas triumfująco. - Coś wam powiem. - Są zimne! - odpowiedział sam sobie, bo my nie śmieliśmy się odzywać słuchając w nabożnym skupieniu. - I w tych miejscach powstaje punkt rosy (temperatura, w której może rozpocząć się proces skraplania gazu, tutaj pary wodnej - wyjaśnienie moje, bo Budowlaniec nie uważał za właściwe to wyjaśnić, skoro to jest oczywiste) - rozkręcał się coraz bardziej. - Coś wam powiem. - Prawie na pewno wystarczy zwiększyć wentylację pomieszczeń, bo są zbyt szczelne okna, nie grzać szaleńczo, jak oni i odpowiednio umeblować mieszkanie, żadnymi ciężkimi, nieprzesuwalnymi szafami. - I obserwować! - Coś wam powiem. - Mogę się założyć, że problem zniknie! - Więc nie wchodźcie w żadne podcinki, iniekcje i inne. - Po co to wam? - Chcecie wydawać niepotrzebnie pieniądze?
No to wiadomo, że nie chcemy.
Żonę ta jego wizyta i diagnoza niezwykle uspokoiła, co, jak pisałem, miało zawsze miejsce we wcześniejszych naszych budowlanych kontaktach.
Umawialiśmy się przy autach na dalsze kontakty i na jego nadzór budowlany przy remoncie mieszkania, gdy zakończył:
- Coś wam powiem. - Muszę jechać, bo o 16.00 mam następne spotkanie.
Po przyjeździe do Metropolii zadzwoniłem do Tego Co Mnie Budzi Po Nocach. Ustaliliśmy ostateczną cenę transakcji i umówiliśmy się do notariusza w Powiecie. Całe szczęście, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach wybrał drugiego (więcej w Powiecie nie ma), a nie tę despotyczną idiotkę, o której nasi zaprzyjaźnieni prawnicy, w tym Prawnik Gitarzysta, słysząc co ona wyprawia, stwierdzili, że jest beznadziejna.
W Nie Naszym Mieszkaniu stosownie się przebraliśmy i tramwajem pojechaliśmy na 18.00 na spotkanie z Zastępcą Dyrektora i jego żoną, która okazała się być bardzo sympatyczną i naturalną młodą kobietą lat 36, czyli w wieku Córci. Sam Zastępca Dyrektora ma 44 lata. Gdy ona miała 19, a on stosownie więcej, oboje wyjechali do Stanów, gdzie Zastępca Dyrektora wcześniej wielokrotnie bywał. Mieszkali tam 5 lat. Pracowali, ona ukończyła studia, które teraz owocują w jej obecnej pracy w Polsce, tam urodził się ich syn, obecnie lat 12 (ma również amerykańskie obywatelstwo - prawo ziemi obowiązujące w Stanach). Mieszkali na wschodzie Stanów, wśród białych, wykształconych, jak mocno podkreślali Amerykanów, z którymi się pozaprzyjaźniali i z którymi mają do tej pory kontakt, chociaż od powrotu do Polski w Stanach nie byli. Mieli więc mnóstwo szczęścia i chcieli zostać, ale rząd i przepisy im nie pozwoliły. Wrócili więc do Polski, urządzili się tutaj "od nowa" i urodziła im się córka, obecnie lat 8.
Spotkanie zdominowały sprawy prywatne, bo o wszystko musiałem wypytać aż do czwartego pokolenia. Okazało się, że ich marzeniem jest własny dom i mieszkanie na wsi, więc rozpoczęli budowę w miejscu odległym od Metropolii o jakieś 30-40 minut jazdy samochodem. Znamy tę miejscowość - jest wsią, ale już taką mocno ucywilizowaną, jedną z wielu sypialń Metropolii.
Siedzieliśmy w hotelowej restauracji bite 5 godzin. Przygotowano nam stolik na uboczu, więc było super, tym bardziej że sala świeciła pustkami. Toteż do godziny 22.00, czasu zamknięcia restauracji, nikt nie świstał nam nad głowami żadnym bacikiem i nas nie poganiał.To był najistotniejszy i najpoważniejszy plus. Bo już menu nie wykraczało poza pewne standardy - owszem jedzenie dobre, ale wybór skromny (piszę jak nie ja!), Pilsnera Urquella nie było i musiałem podpierać się innym piwem, znanym mi zresztą i całkiem strawnym. Za to chilijskie wino, Chardonnay, było bez zarzutu, jak zwykle, bo chilijskie. Z kolei podstawowym mankamentem całości była młodziutka pani, która nas obsługiwała. Uczyła się, więc niczego nie wiedziała i niczego za bardzo nie można było z nią skonsultować. Nawet, gdy co chwila, zasypywana pytaniami, zwłaszcza Żony, szła do kuchni, aby się dowiedzieć.
Siedzieliśmy do 23.00, godzinę nadprogramowo, więc nic dziwnego, że w końcu jednak, ale bardzo delikatnie, zaczęto nam bacikiem nad głowami świstać, żebyśmy się wynosili.
Wieczór był niezwykle sympatyczny. Nawet udało się złapać, mimo już komunikacyjnej nocnej pory "normalny", rejsowy tramwaj. Był więc czas, aby obgadać naszych gości, którymi byli, bo to my ich zaprosiliśmy.
W sobotę, 15. lutego, rano byłem w Szkole.
Moglibyśmy z Nową Sekretarką wymieść kolejny raz mnóstwo zaległości, ale zaskoczył nas, bardziej mnie, nadmiar bieżących spraw, które dostarczyli nam nauczyciele i słuchacze. Praca była oczywiście efektywna, a dodatkowym plusem był fakt, że Nowa Sekretarka uczyła się na żywym organizmie.
W Nie Naszym Mieszkaniu znowu stosownie się ogaciliśmy i tramwajem wyruszyliśmy na spotkanie z Helowcami. Mnie się wydawało, że nie widzieliśmy się z nimi z pół roku, ale Hel twierdził, że "tylko" trzy miesiące, bo przecież w listopadzie byliśmy u was, w Naszej Wsi (fajny językowy paradoks). To tylko świadczy, że Hel jest w świetnej dyspozycji intelektualnej, czemu dawał wyraz w trakcie spotkania podsuwając różne humorystyczne interpretacje sytuacyjne i żarciki w swoim stylu.
Musieliśmy wszystko obgadać.
Hel swoją sytuację zdrowotną z demonstracją pooperacyjnych blizn usytuowanych w poprzek całego brzucha tworzących "piękny" warkocz i ostatniej, punktowej, po 52. lub 53. dniowym drenażu wsadzonym chyba do wątroby, więc tym bardziej niczego nie chcieliśmy oglądać, ale się uparł, więc trzeba było uszanować.
Hela swoją, bardzo dobrą zresztą, sytuację w pracy, w której jest jednak tylko jednym z trybików. A za chwilę może się okazać, że nastąpią zmiany przy zmianie właściciela maszynerii. I czy wtedy coś się dla niej zmieni, to się zobaczy. Jak na razie urobiona jest po łokcie. Oczywiście wykorzystaliśmy sytuację i obgadaliśmy Konfliktów Unikającego.
My, wiadomo, Naszą Wieś, Piękne Miasteczko i Szkołę. Helowcy nam kibicują i są naszymi poważnymi doradcami, takimi, którzy nie udają, że słuchają, ale przejmują się i angażują.
Cieszyliśmy się na ich widok, jak diabli. Brakuje ich nam i szkoda że ostatnio i ich, i nasze sprawy toczą się tak, że nie można się częściej spotykać.
Przy wyjściu, po czterogodzinnym siedzeniu, wybuchła drobna aferka, bo ja się uparłem, że chcę wracać tramwajem, bo lubię, a Helowcy, z poparciem Żony, uparli się, że nas odwiozą autem, bo wiadomo Hel prowadził. Przegrałem ten nierówny pojedynek.
W niedzielę, 16. lutego, o 11.00 byliśmy u Kobiety Pracującej i Janko Walskiego. Oczywiście nic nie pomogło uprzedzanie, że my będziemy po śniadaniu, bo pierwsze co się rzuciło w oczy, to obficie zastawiony stół. Drugie, to echo panoszące się w domu, bo jest on już w sporej części ogołocony i przeprowadzony do nowego lokum. Okazało się, że ostateczny akt sprzedaży podpisali w piątek, czyli trzy dni przed nami. Czekali dość długo, ale natrafili na swojego kupca, tak jak my na Szweda, czyli na kogoś, komu prawie wszystko w kupowanym domu odpowiada.
Trzecie, to sterta książek sprytnie opakowanych stretchem w takie nieduże, trwałe moduły, niezbyt ciężkie i łatwe do transportu, oszczędzające przy tym kartony, które przecież swoje ważą.
To od razu pomogliśmy im zapakować te książki i pojechaliśmy do nowego miejsca.
Gdy byliśmy tam ostatnio to hulał sobie wiatr, a teraz stał dom, w zasadzie do zamieszkania. Fakt, że były kartony i materace na podłodze, ale przez to trzeba pioniersko przejść, żeby potem w gnuśnym, mieszczańskim otoczeniu, było co wspominać.
Musieliśmy dosyć szybko wracać, bo już o 14.00 miała przyjechać nowa właścicielka z pierwszymi swoimi gratami. Dobrze się nie zdążyliśmy pożegnać, gdy już była. Stąd szybko uciekliśmy, bo było widać, że Kobieta Pracująca i Janko Walski są już w innym świecie.
Po południu tego dnia odwiedziliśmy Krajowe Grono Szyderców.
Wiadomo było, że spotkanie zdominują wnuki, i fajnie, ale zaczyna mi brakować takich zwykłych spotkań z nimi, bez dzieci, żeby można było sobie swobodnie, inteligentnie porozmawiać z nieodzowną dawką szyderstwa. Teraz nie ma na to szans i czasami są momenty, kiedy czuję się głupio. Bo jak nawet się pojawia, to bez specjalnej atmosfery i kontekstu. I to ich zapętlenie w kieracie. Wiem, że na razie nie da się inaczej, ale...
Po tym maratonie piątkowo-sobotnio-niedzielnym liczyliśmy na nieodzowną nocną regenerację, tym bardziej, że Zastępca Dyrektora i jego żona (muszę ją jakoś nazwać) chcieli się z nami jeszcze raz spotkać w poniedziałek.
- Tym razem to my zapraszamy Państwa.
Niestety w poniedziałek, 17. lutego, wstaliśmy nieprzytomni. Przez pół nocy włączał się w różnych interwałach czasowych alarm w pobliskim samochodzie. Najgorsze nie było samo wycie, tylko oczekiwanie na nie. Jak w tym dowcipie (może już przytaczałem), zresztą ulubionym mojego Pierwszego Teścia.
Facet miał sąsiada, który mieszkał nad nim. Sąsiad ostro imprezował i najczęściej wracał do domu późną nocą. Najpierw z łomotem rzucał na podłogę zsunięty jeden but, by po chwili zrobić to z drugim. Po czym zapadała kompletna cisza i ten z dołu, który do tego momentu nie spał i był cały naszczurzony, wreszcie mógł spokojnie usnąć. Ale którejś nocy imprezowicz huknął pierwszym butem jak zwykle, a ten drugi cicho zzuł. Ten z dołu czekał i czekał. W końcu nie wytrzymał, poszedł na górę i wali w drzwi sąsiada. Otwiera mu imprezowicz, kompletnie zaspany i zdziwiony, i słyszy:
- No zrzuć pan, do jasnej cholery, ten drugi but!
Na spotkaniu byliśmy jednak w dobrej formie i w dobrych nastrojach. Bo znowu było bardzo sympatyczne i ciekawe. I znowu siedzieliśmy pięć godzin. Część czasu pochłonęły oczywiście sprawy zawodowe, ale chyba większość ich budowany dom. Te problemy - użeranie się z fachowcami, idea, wielkość, kształt i usytuowanie domu, oczekiwania, marzenia i realizacje ludzi, którzy tym żyją, to są tematy, które my uwielbiamy. Ciekawe, czy będziemy je uwielbiać, gdy za chwilę dopadną nas bezpośrednio?
Po tym wszystkim postanowiliśmy z poniedziałku na wtorek jednak(!) się wyspać, żeby właśnie niespiesznie zebrać się do Naszej Wsi. Ale akurat raniutko przyjechali śmieciarze, którzy z boksu usytuowanego tuż pod naszymi "sypialnianymi" oknami, wytaczali z charakterystycznym turkotem pojemniki na śmieci. A śmieciarz też człowiek. Musi pogadać w pracy, a w zasadzie głośno, czyli normalnie, pokląć.
To się zebraliśmy i dlatego też między innymi, bez filozoficznych przesłanek, będąc zwyczajnie nieprzytomnymi, nie mogliśmy spiesznie się zebrać i wrócić do domu.
Ale dzięki temu w Castoramie kupiłem aż 300 m folii stretch. Będę nią pakował nie tylko książki.
Wyjeżdżając we wtorek (wczoraj) z Metropolii, na jej rogatkach zapytałem Żonę retorycznie:
- A nie chciałabyś trochę nadłożyć drogi i zobaczyć dom Zastępcy Dyrektora i jego żony (muszę coś wymyślić)?
Więc oczywiście nadłożyliśmy i dom, w zasadzie bez problemów, odnaleźliśmy. Akurat na dachu dwóch facetów skrzętnie układało dachówki. I nigdzie nie było charakterystycznej żółtej tablicy informacyjnej.
- A wie pan - wieczorem telefonicznie poinformowałem Zastępcę Dyrektora - że gdy wysiadłem z samochodu, to miałem zapytać tych panów, tak bez żadnego dzień dobry, dlaczego nie ma tablicy informacyjnej i dlaczego oni pracują na wysokości bez żadnych zabezpieczeń? - Przy czym zaznaczam, że Żona stwierdziła, że ona z takimi głupimi pomysłami nie chce mieć nic wspólnego i nawet nie wysiadła z auta.
- To dobrze, że pan ich nie zaczepił. - odparł ze śmiechem. - Bo oni są strasznie cięci na wszelkich inspektorów i różnie mogłoby się to skończyć (w domyśle dostać wpierdol - dop. mój).
Ale dziękował, że zainteresowaliśmy się ich domem.
Pływający Po Morzach żyje, bo odniósł się do poprzedniego wpisu.
Wczoraj wspomniał, odnosząc się do sposobu archiwizacji mojego bloga, o swoim i wygląda to ciekawie, ale czy znowu mam przytaczać "inwazję na Normandię"? I dodał:
- Ruszamy niedługo z "Krainy Lawendy do Krainy Czerwonego Wina" (pis.oryg.)
Więc rozszyfrowałem ten romantyczny opis, jako jeden kraj, czyli Francję. Dzisiaj to potwierdził. To jak się znam na geografii, musiał opłynąć Półwysep Iberyjski. Innego wyjścia nie było.
CZWARTEK (20.02)
No i dzisiaj, niespodziewanie dla nas, popołudnie przebiegło pod znakiem dentysty.
Żona w grudniu miała odtworzony kawałek ułamanego zęba, a całość została wzmocniona kawałkiem specjalnego pręcika. I wydawało się, że sprawa jest zakończona. Ale ząb od czasu do czasu ćmił z daleka, zwłaszcza gdy w czasie leżenia dotykała poduszkę tą stroną twarzy. Trochę to wyglądało idiotycznie i podejrzanie. Aż w końcu wczoraj zaczął wyraźnie boleć i noc była lekko nieprzespana.
Żona dzisiaj długo się do tego nie przyznawała, ale w końcu rozsądek (jutro notariusz) i strach przed zbliżającą się nocą zwyciężyły. Była zdecydowana, żeby natychmiast coś zrobić, a najlepiej wyrwać w jasną cholerę, żeby był święty spokój. Przy czym wiedziała, że to wcale nie jest najlepsze wyjście przy jej parafunkcjach. Z kolei kanałowe leczenie też jej programowo nie pasuje, bo się naczytała, że zawsze w takim martwym zębie coś się dzieje i prędzej, czy później jest on przyczyną różnych stanów zapalanych w organizmie. I tak źle, i tak do dupy.
Póki co złapałem za telefon i jedna pani doktor, której kompletnie nie znaliśmy, z miejscowości oddalonej o 10 km, powiedziała Wsiadajcie natychmiast i przyjeżdżajcie! Akurat miała jakąś lukę "w pacjentach".
Pani doktor sposobem bycia, nie robieniem problemów i podejściem do sprawy od razu przypadła mi do gustu. A dodatkowo się zdziwiłem, gdy siedząc w poczekalni, najpierw słyszałem krótką rozmowę pań, a za chwilę charakterystyczny świst wiertła. Co za cholera? - pomyślałem. - Bez znieczulenia?! I znowu za chwilę Żona wyszła w wyraźnie lepszym nastroju.
Okazało się, że pani doktor otworzyła tylko tę przestrzeń, żeby można było tamponami to miejsce osuszać i żeby zaczątki opuchlizny zniknęły (ponoć po nocy, która według niej byłaby nieprzespana, rano prawa część twarzy byłaby dwa razy większa niż lewa) i zaprosiła Żonę na wizytę za tydzień, chyba, o ile dobrze pamiętam, proponując leczenie kanałowe.
Żona, czując się zdecydowanie lepiej, od razu zasiadła do Internetu. I znalazła mnóstwo ciekawych opinii i przypadków zgodnych z jej podejściem do sprawy zasadzającym się na mocno ograniczonym zaufaniu do współczesnej medycyny i lekarzy. Najbardziej przypadł jej do gustu przypadek jakiejś babki, która z "podobnym" zębem żyje już ósmy rok, czuje się świetnie i nie ma żadnych stanów zapalnych. Ale musi po każdym posiłku oczyszczać to miejsce z resztek jedzenia, co nie stanowi przecież żadnego problemu. Zęby zaś czyści sodą i wodą utlenioną ( to robię chyba od trzech lat i faktycznie, cholera, żadnych problemów z zębami nie mam), no i jamę ustną płucze płynem Lugola.
- A to wszystko jest tanie jak barszcz. - skomentowała Żona. - Poza tym kość musi oddychać, a zabiera jej się taką możliwość zaklajstrowując dziurę plombą. - dodała.
Więc nie wiem, co zrobi, ale jej wizyta za tydzień u pani doktor stoi pod dużym znakiem zapytania.
PIĄTEK (21.02)
No i dzisiaj podpisaliśmy notarialną umowę przedwstępną na zakup mieszkania w Pięknym Miasteczku.
O 13.00 spotkaliśmy się w Powiecie z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach i jego matką u notariusza, którego on wybrał. Obecność matki wynikała z tego, że to ona formalnie była stroną sprzedającą. Matka, co skrzętnie wyłapałem słysząc odczytywany przez notariusza PESEL, jest ode mnie starsza o dwa lata i 20 dni. Ja już do tego faktu zdążyłem przywyknąć i nawet się nie dziwię Żonie, która przy pierwszym spotkaniu była wstrząśnięta widokiem tej pani, bardzo sympatycznej zresztą, i przypisanym do niej wiekiem.
- Matko! - rzekła wtedy Żona, ale oczywiście nie do tej pani. - Jak sobie wyobrażę, że tak mógłbyś teraz wyglądać, to nic, tylko się załamać.
Faktycznie pani wygląda na taką starowinkę z różnymi ułomnościami, w tym z mocno posuniętą głuchotą. Stąd nic dziwnego, że jej syn cały czas, czy trzeba, czy nie trzeba, mówi nad wyraz głośno i do głuchoty matki zdążył się przyzwyczaić i chyba uważa ją, i głuchotę i matkę, za zupełnie coś normalnego. A ponieważ od samego początku współpracuje z tym notariuszem, który pojawił się w Powiecie łamiąc monopol Tej Beznadziei, od 4. lat, jak sam podkreślał, więc i notariusz siłą rzeczy o głuchocie matki Tego Co Mnie Budzi Po Nocach musiał wiedzieć.
- Czy pani chce sprzedać to mieszkanie?!!! - darł się od razu na samym początku spotkania. - Czy pani akceptuje podaną cenę?!!! - znowu wydarł się za jakąś chwilę. - Czy pani nie będzie próbować zbywać nieruchomości do czasu podpisania przyrzeczonej umowy?!!! - znowu się wydarł już pod sam koniec. Pani uśmiechając się odpowiadała tak lub nie, co tylko świadczyło dobrze o jej inteligencji. Ale uśmiech mógł być podejrzany. Bo z tymi głuchymi to nigdy nic nie wiadomo. Na ile są głusi, a na ile
udają, żeby potem mieć ubaw widząc, jak np. taki notariusz, poważny
urzędnik, się drze.
My oczywiście nie mogliśmy wiedzieć, jaki jest stopień głuchoty, ale na podstawie kilku spotkań zorientowaliśmy się, że jakiś jest. Stąd też staraliśmy się mówić głośniej i wyraźniej, ale widocznie za mało.
- Proszę do mamy mówić bardzo głośno, bo jest nieco przygłuchawa (eufemistycznie mówiąc - dop. mój) - zareagował zupełnie bez skrępowania na nasze próby kontaktu Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. To zaczęliśmy się też wydzierać i za chwilę wydzierali się wszyscy. Z wyjątkiem matki, która mówiła normalnym głosem.
Myślałem, że notariusz mówi tak głośno, gdy zwracał się do niej, ale nie. Zwracał uwagę zwłaszcza jego głośny śmiech, którym co chwilę wybuchał i przy którym mój częsty i charakterystyczny rechot można by określić muzycznym terminem piano.
- Od tego jest, żeby pić! - odpowiedział Żonie na jej pytanie, czy może się napić wody. I wybuchnął ha, ha, ha!!!
A kiedy atmosfera, po wszelkich ustaleniach, zrobiła się całkiem luźna, chociaż naszym zdaniem była taka i przed nimi, Ten Co Mnie Budzi Po Nocach stwierdził, że teraz nic, tylko ten fakt opić. Ale jest taki problem, dodał, że on alkoholu nie pije, bo ma bardzo słabą głowę.
- I wszystko stoi w barku nieruszone! - co skrzętnie potwierdziła matka kiwając z uśmiechem głową.
- To nic, tylko się do pana wprosić! - od razu zareagował notariusz. - Ha, ha, ha!!!
Notariusz mógł mieć 36-37 lat. Wysoki, ubrany w garnitur w stylu małe miasteczko, z rozpiętą białą koszulą, pod którą w prześwitach udało mi się dostrzec na tle bladego ciała złoty lub pozłacany łańcuch, czego Żona nie widziała, bo widocznie siedziała pod złym kątem. Za to widziała, czego ja z kolei nie zauważyłem, wpatrzony w ten łańcuch, na jego prawej ręce bransoletkę z kolorowych koralików. Włosy, ciemno blond, były elegancko przystrzyżone i wymodelowane z przedziałkiem na prawej stronie. Najlepsza była twarz, taka okrągła, lekko pucułowata, idealnie ogolona wyglądająca, jak u tych wszystkich menów śpiewających disco polo, wokół których zawsze wiruje sznur charakterystycznych panienek w miniówach, fryzurach i wymalowaniach. Wprost Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednym(!), który bodajże 15. lat temu został okrzyczany przez "wszystkie" babcie i matki najpiękniejszym mężczyzną w Polsce. Tylko że on, o ile dobrze pamiętam, nie nosił złotego łańcucha, za to miał okulary. Więc może dlatego.
- Może być gejem. - stwierdziła Żona, gdy wsiadaliśmy do auta.
Tak czy siak, tę i wszelkie następne sprawy będziemy załatwiać u niego. Do spotkania był przygotowany niezwykle profesjonalnie, przedstawił nam specjalne wydruki z ksiąg wieczystych, omówił prawa i obowiązki obu stron, jaki będzie dalszy ciąg sprawy i wszystko bezstresowo i w luźnej atmosferze. Nie to, co ta spięta Ta Beznadzieja.
Przy okazji spotkania u notariusza, kiedy wiadomo, że obie strony się dogadały i mają już do siebie przyjazny stosunek, wyszło, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach jest nauczycielem, i to matematyki.
Uczy w szkole, w której zrobił maturę, i teraz jest partnerem dla swoich byłych nauczycieli i wychowawcy.
Jest to często spotykany przypadek, kiedy uczeń wraca do swojej szkoły w charakterze nauczyciela. Na przykład nasza koleżanka z Naszej Klasy wróciła po studiach do naszego ogólniaka, aby nauczać. I weszła w takie konszachty ze swoją, czyli naszą, byłą wychowawczynią, że udało jej się wychachmęcić ze szkolnego archiwum nasz dziennik z ostatniej klasy nauki. Teraz, na każdym rocznym spotkaniu, jest w nim sprawdzana obecność. Ci nieobecni z marszu dostają pałę. Z wyjątkiem tych, o których wiemy, że zmarli. Bo na nich już żadne szkolne sankcje nie zadziałają.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach jest nauczycielem stażystą w szkole państwowej. Jest więc na początku drogi, którą nazywa się u nauczycieli ścieżką awansu zawodowego, czyli że bardzo przejmuje się swoją rolą i wkłada w nią wszystkie swoje siły. Stąd też na zajęciach mówi głośniej niż do swojej matki, a na efekt takiego spontanicznego postępowania długo nie trzeba było czekać. Musiał wziąć półroczny urlop, który należy się nauczycielom, dla poratowania zdrowia, czyli dla regeneracji strun głosowych. Moim zdaniem przy swojej matce nie ma na to szans, ale zobaczymy.
Taki przypadek ze strunami głosowymi znam z autopsji. W 1987 roku (przed wojną, panie!), kiedy zaczynałem swoją nauczycielską karierę w szkole (państwowej oczywiście, bo innych wówczas nie było, z wyjątkiem katolickich, co stanowiło kolejny paradoks w komunistycznym kraju) pierwszego dnia zajęć w nowym roku szkolnym dałem z siebie tyle, że drugiego wylądowałem na dwutygodniowym zwolnieniu. Po prostu straciłem głos. Mózg wysyłał stosowne sygnały i impulsy, a ciało odmawiało. Z jednej strony było to humorystyczne, taka niemoc, no i wygodne, nic nie móc mówić, z drugiej obciach - widać było, że miało się do czynienia z nauczycielskim leszczem, który zamiast dać uczniom na lekcji do rozwiązania jakieś zadanie, a potem stawiać pały, starał się je im wyjaśnić, na dodatek głośno i dobitnie, czyli wykonać syzyfową pracę.
Dowiedzieliśmy się też w trakcie przednotariuszowej sesji, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach przed rozpoczęciem pracy w oświacie, która zdaje się być jego powołaniem, pracował kilka lat w bankowości. Więc nic dziwnego, że moją pierwotną propozycję ceny kupna ich mieszkania nazwał lichwiarską. I że teraz, na urlopie, dorabia po nocach w jakichś dziwnych instytucjach, a w dzień udziela korepetycji z matematyki, stąd mylą mu się pory dnia i nocy, i dlatego mnie budzi.
Po wszystkim pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka, aby tam spotkać się ze Złotą Rączką, która miałaby się podjąć prac remontowych, stąd należało wspólnie przeprowadzić wizję lokalną, żeby potem każda ze stron wiedziała, o czym się mówi.
Nie dość że Złota Rączka ze swoim wujem byli spóźnieni, to jeszcze wszystko im się popieprzyło i pojechali do Powiatu, gdzie czekali pod wskazanym przeze mnie adresie, tylko że tam, a nie w Pięknym Miasteczku, więc byli spóźnieni jeszcze bardziej.
To był czas porozmawiać.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach zaserwował kawę sypankę, świeżo zmieloną i wczorajsze pączki z Biedronki. I tu kolejny raz potwierdziła się zasada, że co się odwlecze, to nie uciecze. Bo wczoraj, gdy z Żoną tak sobie siedzieliśmy przy stole, każde zatopione w swoich sprawach, nagle usłyszałem:
- O, dzisiaj jest Tłusty Czwartek...
- A, srał pies. - odparłem i każde bez słowa "wróciło do siebie".
Więc skorzystałem z okazji i rzuciłem się na lekko już wysuszone przemysłowe (jedno z ulubionych określeń Żony stanowiące epitet z kategorii najgorszych) wyroby cukiernicze.
- Ale to już drugi! - zauważyła Żona, jakbym nie umiał liczyć do dwóch. A wydawałoby się, że była zatopiona w rozmowie.
Przeszła jednak pogodnie nad tym moim wykroczeniem, bo przecież ostatnio zrobiłem tyle ukłonów w jej stronę, no i przy okazji w stronę mojego zdrowia, że taki incydent się nie liczył.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach uwiarygodnił się otwierając barek i ukazując nam wiele nienaruszonych butelek. Rzeczywiście, notariusz miałby co robić.
Czekając, dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o Pięknym Miasteczku.
Po pierwsze miałem wiedzę, chyba uzyskaną od Pani Z Pięknego Miasteczka, że liczba mieszkańców wynosi 4 tysiące. Gospodarz twierdził, że 3, a ja wyczytałem, że niecałe 1,6 (stan na 2011 rok). Oczywiście, jak tam będę mieszkał, to precyzyjnie się dowiem, bo to wstyd nie wiedzieć podstawowych rzeczy o swoim miejscu zamieszkania. Tak czy siak, na ostatnim zebraniu mieszkańców, zwołanym przez sołtysową, która ponoć, bo według Tego Co Mnie Budzi Po Nocach, mówi bardzo głośno, raptem przyszło lekko powyżej dwudziestu osób i ta "reprezentacja", według zasady nieobecni nie mają racji, uchwaliła i przegłosowała w imieniu wszystkich, że Pięknemu Miasteczku należą się z powrotem prawa miejskie utracone za komuny na podstawie niecnych knowań ówczesnych podejrzanych władz, a co gorsza kontynuowanych przez obecne, które nie widzą dla siebie żadnego interesu, a nawet widzą więcej, bo osłabienie swojej pozycji, jako gminy. Więc umiejętnie torpedują przez lata wszelkie mikre wysiłki nielicznej garstki, która ma miejskie ambicje. Piszę "nielicznej garstki", bo reszta ma to w dupie.
Teren jest wybitnie rolniczy. A do czego potrzebny jest rolnikom, którzy stanowią przeważającą większość mieszkańców, status miasta? Żeby płacić większe podatki, partycypować w wyższych opłatach za wodę i ścieki? I żeby wszelkiej maści deweloperzy zlecieli się, jak muchy do lepu, zagrabili prawie dziewiczą ziemię i zaczęli budować "piękne" osiedla, "blisko przyrody"? I żeby je nazywali Green Garden, Słoneczne Osiedle, Złote Tarasy, Dębowa Aleja, Bella Dolina, Good Point lub inaczej, równie idiotycznie? I czy nowy status zrekompensują im urząd gminy, urząd pocztowy, jakaś piekarnia, badziewny sklep, czyli to wszystko, co drzewiej się znajdowało?
Nie! Oni chcą być rolniczy i mieć święty spokój. My też. Bo Piękne Miasteczko podobało nam się od momentu naszej przeprowadzki do Pięknej Doliny przede wszystkim dlatego, że tam nic nie było. I niech tak zostanie.
W końcu przyjechał Złota Rączka ze swoim wujem. Dostali ode mnie precyzyjny, specjalnie wydrukowany na czterech stronach A4, wykaz prac remontowych we wszystkich pomieszczeniach, który można by scalić w jedno zdanie w trybie rozkazującym WYPRUĆ WSZYSTKO, ZROBIĆ WSZYSTKO OD NOWA! Żona od razu zastrzegła Ale panowie, uprzedzam, że to nie było ze mną konsultowane! To nie przeszkodziło nam całe mieszkanie dokładnie obejrzeć, omówić, przedyskutować i doprowadzić fachowców do załamania.
- Bo wie pan - powiedział do nas Złota Rączka już przy samochodzie, bo taka forma zwracania się do małżeństwa obowiązuje w tych kręgach zawodowych i geograficznych - myśmy się nie spodziewali, że to tyle roboty. - Musimy się zastanowić. - Co najmniej dwa miesiące wyjęte z życiorysu, no i te dojazdy! - 50 km w jedną stronę. - Musimy zrobić kalkulację, a pan na pewno powie, że za drogo.
Umówiliśmy się na rozmowy w przyszłym tygodniu.
- Musimy w niedzielę zapytać Panią Z Pięknego Miasteczka o tę ekipę, która jej remontowała górę domu. - stwierdziła Żona w drodze powrotnej. - Trzeba mieć plan B.
Całość dnia, niezwykle obfitego, dopełniły jeszcze trzy sprawy.
W domu czekały na nas dwie paczki, w tym jedna z mięsem. A jeden z kurierów to nawet się załapał, zanim wyjechaliśmy do Powiatu. Żona miała co rozpakowywać, a ja przy tym niechcący zauważyłem, jak trzyma w rękach przezroczystą torebkę z jakimś sianem w środku z naklejką Zioła Szwedzkie. Widocznie już jej przez tego Szweda zaczęło tak odbijać, że zaczęła sprowadzać to badziewie. Bo jakie tam, u nich na północy, mogą rosnąć zioła? Gdyby rosły, to czy napadaliby na Rzeczpospolitą w XVII wieku, zalewali ją i grabili? I dlaczego Szwed wraca do Polski?...
No i dzisiaj, tuż przed notariuszem, postanowiliśmy wpaść do Urzędu Skarbowego w Powiecie, bo po pierwsze chcieliśmy wyjaśnić sprawy szkolne związane z VATem i tzw. wartościami intelektualnymi, a po drugie lubię tam wpadać, bo wszelkie sprawy załatwia się migiem, bez kolejek, i jest się traktowanym podmiotowo, a nawet więcej, urzędnicy nas znają (Żona się wcale z tego nie cieszy i zawsze podkreśla Bo to przez ciebie!) i się zawsze naszą, aktualnie przedstawianą, sprawą szczerze przejmują i się w nią angażują.
Dzisiaj dodatkowo była szansa, że załatwią nas jeszcze szybciej, bo sprawy, które chcieliśmy przedstawić i wyjaśnić, na tyle były nietypowe, że było pewne, że odeślą nas na infolinię. A przez to już przeszedłem: Jesteś 156. w kolejce..., za 15 minut Jesteś 125. w kolejce, za godzinę (trzeba od razu podłączyć telefon do ładowania, bo gdyby wysiadła bateria przy komunikacie Jesteś 2. w kolejce...), po czym dał się słyszeć kobiecy głos To dlaczego od razu nie połączył się pan z VATem? Przełączam. (autentyk! - nie powiedziała przełanczam!, którego to słowa, bodajże raz, użył dzisiaj nasz notariusz w Powiecie). I znowu Jesteś 26. w kolejce..., po pół godzinie Jesteś 2. w kolejce..., by za chwilę usłyszeć młody kobiecy głos, który na każde moje pytanie odpowiadał Proszę poczekać, muszę skonsultować, po czym "znikał" na pięć minut, znowu się pojawiał mówiąc Dziękuję za cierpliwość, znowu po kolejnym pytaniu, znikał, znowu się pojawiał i dziękował, i tak kilka razy. A na moje konkretne pytanie To czy mogę zapłacić VAT na poczcie?, trzykrotnie, oczywiście po stosownym znikaniu i pojawianiu się, za każdym razem odpowiadał tak samo, jak cyborg, Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić VAT przelewem lub gotówką. I za diabła nie mogłem uzyskać wyjaśnienia na postawiony przeze mnie problem - przecież na poczcie płacę gotówkę, ale do odbiorcy przyjdzie przelew, bo trudno sobie wyobrazić listonosza, który przynosi do właściwego US vatowską gotówkę i przekazuje go jakiejś pani, zresztą jakiej? Z drugiej strony, ale o tym myślałem już później, płacąc VAT gotówką na poczcie, który za chwilę zostanie przekształcony w formę przelewu, wyczerpywałem w 100.% znamiona cytowanego trzykrotnie przez zcyborgowany głos przepisu. Bo zapłaciłem i tak, i tak, można przewrotnie powiedzieć, że podwójnie.
To nie jest ta sytuacja, myślałem dalej, zresztą analogicznie odwrotna, jak z moją emeryturą, kiedy ZUS wysyła na pocztę stosowny przelew dotyczący mojej osoby (tak to sobie przynajmniej wyobrażam), a listonosz przynosi do Naszej Wsi gotówkę, a ja mu zawsze odpalam "nadwyżkę" i sobie porozmawiam. W US taki listonosz nie mógłby liczyć nawet na grosik, bo budżet mógłby się zawalić, no i jakby tak wszyscy...
- Jedyna nadzieja, że nas nie odeślą na infolinię, to iść prosto do pani naczelnik. - stwierdziłem, gdy wysiadaliśmy z Żoną z samochodu.
Na I piętrze weszliśmy do sekretariatu opatrzonego na drzwiach stosownymi tabliczkami NACZELNIK URZĘDU SKARBOWEGO i SEKRETARIAT. Od razu natknęliśmy się na młodziutkie dziewczę, sekretarkę chyba, która coś ściboliła za biurkiem. Na nasze pytanie, czy możemy porozmawiać z panią naczelnik, nie wiadomo dlaczego się spłoszyła, chyba nie wiedząc jak zareagować, tym bardziej, że obok, w otwartym gabinecie, w jego głębi, siedziała za biurkiem pani, jak się później okazało, naczelnik właśnie.
Pani Naczelnik słysząc i widząc zmieszanie młodziutkiej dziewczyny (może była pierwszy dzień w pracy, albo na zastępstwie), wstała, obciągnęła w dół spódnicę (co, jak widać nie uszło mojej uwadze) koloru zmatowiałego zielonego (chyba ze skóry lub skóropodobnego materiału - ekologiczna skóra?), która, widocznie na skutek siedzenia, podeszła do góry zdecydowanie zbyt mocno i nieadekwatnie do pełnionego urzędu (a i tak, obserwowałem dalej, po obciągnięciu, była powyżej kolan, co mi osobiście zupełnie nie przeszkadzało) i przyszła do sekretariatu.
- Aniu - odezwała się do młodziutkiej dziewczyny - znajdź zeszyt, bo trzeba państwa wpisać.
Ania zaczęła szukać gorączkowo i lekko panicznie rozbieganymi oczami i rękoma, ale bezskutecznie.
W końcu zeszyt znalazła Pani Naczelnik i zaczęła tłumaczyć dziewczynie, co ma zrobić, a od nas poprosiła o dowód osobisty.
Żona, widząc co się święci i zachowując przytomność umysłu, bo przecież za chwilę mieliśmy umówionego notariusza, zaproponowała:
- To może ja ten dowód zostawię, a pani sobie spokojnie...
Pani Naczelnik zaprosiła nas do gabinetu i zamknęła drzwi.
- Pani jest naczelnikiem urzędu? - zapytałem.
Pytanie, wbrew pozorom, nie było takie głupie. Bo mogła to być, np. zastępczyni naczelnika, a takiej osobie nie miałem zamiaru wyłuszczać problemu. Poza tym, oboje z Żoną mieliśmy zakodowany widok kobiety, owszem, ale innej i znacznie starszej. Faktycznie, jak tak później się zastanowiliśmy, przecież przez dwa lata mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku, a i teraz, od naszego powrotu do Naszej Wsi, minęło 7 miesięcy, więc wiele rzeczy mogło się zmienić. Widocznie tamta odeszła na emeryturę.
- Tak. - odparła oczekująco i trochę zdziwiona. Bo po pierwsze nią była, po drugie przecież do niej przyszliśmy, a po trzecie wszelkie atrybuty - I piętro, tabliczki na drzwiach, sekretariat, jej duży gabinet z biurkiem, komputerem i stołem konferencyjnym w oczywisty sposób na to wskazywały.
To przedstawiłem Żonę i siebie, Pani Naczelnik również się przedstawiła i zaprosiła nas do konferencyjnego stołu.
Zaczęliśmy omawiać nasze sprawy. Od razu zapałałem do niej sympatią, przy czym zaznaczam, że pomijam tutaj aspekt spódnicy. Słuchała z uwagą, skupieniem i inteligencją na twarzy zadając nam pytania i porządkując swoją wiedzę. A dodatkowo jej wysoki wzrost, aura, jaką wokół siebie wytwarzała na skutek naturalnego sposobu bycia, od razu przypominały mi żonę Zastępcy Dyrektora. Po prostu obie sympatyczne, chociaż obie pracują w podejrzanych instytucjach. Tamta w korporacji, no a ta, wiadomo.
- To proszę podać NIP, zobaczę, jaka jest sytuacja. - Wstała, obciągnęła spódnicę i przeniosła się za biurko.
- Ale po co państwu VAT? - odparła po chwili przeanalizowawszy sytuację. - W waszym przypadku jest bez sensu. - Proszę się wyrejestrować i podała numer pokoju, gdzie możemy to zrobić od ręki.
Wstała, obciągnęła spódnicę i wróciła do stołu konferencyjnego.
- Tak, tak, zrobimy to, dziękujemy, ale nie dzisiaj, bo za chwilę mamy notariusza. I się zerwaliśmy. To Pani Naczelnik wstała, obciągnęła spódnicę i odprowadziła nas do drzwi.
Mieliśmy jeszcze kwadrans, więc przy okazji dopytaliśmy o różne możliwe formy opodatkowania w przypadku naszej przyszłej działalności proturystycznej.
Już trzymałem rękę na klamce, gdy zapytałem:
- A pani mieszka w Powiecie?
Milczała przez chwilę zaskoczona obcesowością i bezczelnością pytania.
- Pan mnie pyta, gdzie ja mieszkam? - na twarzy zaczęły dominować rozbawienie i niedowierzanie.
- Tak. - bo co miałem odpowiedzieć na jej pytanie, którym zareagowała na moje.
Znowu milczała przez chwilkę, ale teraz było wyraźnie widać, że tylko dlatego, że cóż z tego że odpowie, skoro i tak "nikt" nie wie, gdzie to jest.
- W Pięknym Miasteczku.
- W Pięknym Miasteczku!!! - wykrzyknęliśmy oboje z Żoną na trzy cztery, cokolwiek za głośno. - To my tam się właśnie teraz wprowadzamy. A ja dodałem: -To będziemy sąsiadami.
Pani Naczelnik już nie zareagowała na takie bezczelne spoufalanie się, bo zwyciężyło zaskoczenie i ciekawość.
- A gdzie?
- Kupujemy dom. - i podaliśmy adres.
- A znam. - Byłam tam nawet chyba ze dwa razy. I dodała, że bardzo ciekawy, interesujący, tajemniczy, czy coś w tym rodzaju.
- A pani gdzie mieszka? - przeszedłem już całkowicie do ofensywy. I podałem dla ułatwienia w komunikowaniu się i dla pokazania, że jednak nie chodzi mi o dokładny adres, cztery możliwe kierunki wlotowe i wylotowe do i z Pięknego Miasteczka.
- Na osiedlu, koło szkoły i boiska.
Przy czym mówiła to z wyraźną niewiarą, aby to coś mogło nam wyjaśnić, bo skoro się tam dopiero wprowadzamy...
- A wiem, to tamtędy prowadził upierdliwy objazd, gdy robiono główną ulicę. - według Żony musiałem się popisać. - A to pani jest tą - dodałem - która blokuje i nie zgadza, aby przez wasze osiedle przejeżdżały tranzytem TIRy! - Lepiej niech przejeżdżają wąskimi uliczkami i przez śliczny brukowany rynek, tak że wszystko się trzęsie i pękają kamieniczki. - byłem dalej w ofensywie.
- O, nie, ja z tym nie mam nic wspólnego! - śmiejąc się przeszła do defensywy. - I proszę nie zapomnieć dowodu! - dodała z uśmiechem na pożegnanie.
I tak oto umknęliśmy infolinii. Czy muszę podkreślać wyższość bezpośredniego kontaktu z człowiekiem nad kontaktem z cyberprzestrzenią?
A u notariusza byliśmy spóźnieni raptem dwie minuty. Bo przecież wszędzie blisko i zaparkować natychmiast jest gdzie.
I wreszcie dzisiaj odezwała się firma leasingowa przysyłając POROZUMIENIE do umowy leasingu. Zareagowali na nasz środowy wniosek i najpierw przesłali symulację warunków wykupu Inteligentnego Auta wpuszczając w nią kwotę 500. zł kary, której oni oczywiście tak nie nazywają, za wcześniejsze, niż przewidywał harmonogram, rozwiązanie umowy oraz 60. zł za rozpatrzenie wniosku, który to proceder tak nazywają.
To Żona odpisała im z bezgłośnym, bo tylko naszym, wewnętrznym wykrzyknikiem Akceptuję warunki symulacji, czytaj Odwalcie się krwiopijcy.
Sprawa ma być zamknięta 20. marca. A potem pozostaną już tylko operatorzy telefonii.
SOBOTA (22.02)
No i rano pojechałem do Metropolii.
Jak na mnie dosyć późno, bo wyruszyłem dopiero o 08.20. Dlatego nie słyszałem w Trójce całej rozmowy-wywiadu Katarzyny Stoparczyk z Pawłem Pablopavo Sołtysem, czyli z facetem, o którym nie miałem zielonego pojęcia, że istnieje. Pisarz, wokalista, autor tekstów piosenek i kompozytor.
Słuchając byłem mocno zdziwiony i zaskoczony, bo gdy mówił o sobie i swoim stosunku do wielu spraw, to jakby mówił o mnie. Bedę musiał posłuchać całości. Po powrocie do domu namawiałem Żonę, żeby też posłuchała.
W Szkole nic się nie działo. Nowa Sekretarka robiła swoje, a ja swoje. Po godzinnym pobycie wpadłem w taki stan, że gdyby ktoś mi powiedział Ale słuchaj, rzuć to wszystko, jakoś to będzie, a poza tym po co ci to?, to bym natychmiast rzucił i pojechał do domu.
Ale nikogo takiego nie było, więc do domu wróciłem "dopiero" przed 15.00.
NIEDZIELA (23.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Bo wczoraj, nie wiedzieć czemu, padłem o 20.00.
Żona wstała przed dziewiątą, bo przez te zasrane wiatry, nomen omen (dop. mój), nie mogłam spać. Ja chyba z tego samego powodu źle spałem, bo dom stoi na wygwizdowie, idealnie podatny na zachodnie wiatry, których jest większość w Polsce, i które w nocy na różnych częściach domu wygrywają różne melodie o różnym natężeniu. Przez to też człowiek ma różne durnowate sny, wszystkie męczące.
Więc Żona się skarżyła, że śnili się jej Helowcy i że w tym śnie kłóciła się z Helem.
- Bo z Helą to nawet w śnie nie potrafiłabym się kłócić. - dodała śmiejąc się.
A poszło o jakąś książkę czy pismo o zdrowiu i odżywianiu się, oczywiście. Hel w śnie zarzucał jej, że mu nie pokazała lub nie przeczytała jakiegoś istotnego artykułu, a Żona uparcie i męcząco, jak to w śnie, mu tłumaczyła, że to niemożliwe i że ten artykuł mu przeczytała.
Mnie z kolei śnił się dom rodzinny. Małe, robotnicze mieszkanie, bez wygód, które zawsze jawi mi się jak raj utracony, chociaż mam świadomość, że coś takiego powinno było się nadawać tylko do wyburzenia (po latach zresztą to nastąpiło, ale wtedy ani my, dzieci, ani rodzice, już tam nie mieszkaliśmy). W śnie, łóżka w pokoju były ustawione inaczej niż pamiętam, a na jednym z nich leżał lub spał Ojciec. Niby nic takiego. Ale obraz Ojca, w moim śnie zwłaszcza, nie należał i nie należy do przyjemnych. Może dlatego mózg o tym wie i takimi projekcjami raczy mnie tylko raz na kilka lat. Nie ukrywam, że za to pozostaję mu wdzięczny.
Dzisiaj o 12.00 byliśmy na kolejnym spotkaniu z Panią Z Pięknego Miasteczka.
Jest w nie najlepszym stanie psychicznym, bo okazało się, że musi wyprostować więcej spraw, niż się zdawało na początku, a ona się poczuwa do tego całego zamieszania i wielokrotnie nas przepraszała. Więc je wszystkie prostuje i załatwia, a to się wiąże z czekaniem, bo poszczególne procedury w urzędach muszą trwać. Stąd i dla niej i dla nas wynika, że cała przeprowadzka nastąpi może pod koniec kwietnia. Oczywiście komplikuje to życie obu stronom, więc umówiliśmy się, że wymyślimy coś, jakiś quasi-Ersatz, który trochę nam ulży i pomoże, aby wszystkiego nie załatwiać tak późno.
Oczywiście było sympatycznie, jak zwykle. Zaprosiliśmy ją do Naszej Wsi i jak tylko obie strony znajdą stosowną chwilę, to przyjedzie do tego obecnego przedprzeprowadzkowego bajzlu.
Co nam pozostaje? Czekać, bo na pewno już nigdzie indziej nie chcemy się przeprowadzać.
PONIEDZIAŁEK (24.02)
No i dzisiaj minął pierwszy tydzień eksperymentu 3:4.
Przypomnę - trzy dni bez, cztery z.
Został zrealizowany z żelazną konsekwencją, w 100.%. Trzeba dodać, że specjalnie nie cierpiałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał pięć smsów.
poniedziałek, 24 lutego 2020
poniedziałek, 17 lutego 2020
17.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 76 dni.
WTOREK (11.02)
No i wyjaśniło się z Po Morzach Pływającym.
Na tyle, że można być spokojnym, a nawet zazdrosnym. Od tygodnia "siedzi" w Marsylii.
...Wieje lekki zimowy wietrzyk, niebo czyste jak latem, słoneczko świeci, po ulicach nie ganiają " świry" z koronowirusem, a ja oglądam uliczki w których nagrywali Francuskiego Łącznika...(pis. oryg.)
Napisał, że jesteśmy z granitu, co każdemu może się spodobać, zwłaszcza mnie.
My zaś, mimo chwilowego, jednodniowego wyciszenia, gruszek w popiele nie zasypiamy. Już na najbliższy piątek umówiliśmy się w Pięknym Miasteczku z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach. Telefonicznie ustaliliśmy kwotę transakcji, która jest wyższa od tej mojej, lichwiarskiej, ale zdaje się do zaakceptowania przez obie strony. Mimo tego pozwoliliśmy sobie na to spotkanie zaprosić Budowlańca, który specjalnie przyjedzie z Metropolii. Bo jeśli on wyczai jakąś ekstra minę, to w tę transakcję na pewno nie wejdziemy.
ŚRODA (12.02)
No to wczoraj pojechałem, tam i z powrotem, do Metropolii.
W ramach akcji, którą Zastępca Dyrektora definiuje następująco: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!
W nowym roku szkolnym, po tych wszystkich reorganizacjach, środy leżą w gestii Zastępcy Dyrektora (dodatkowo jedna sobota zjazdowa w miesiącu). Musi być w nich obligatoryjnie na tzw. dyżurach sekretarskich, czyli jest to jego obowiązek oprócz oczywiście prowadzenia zajęć dydaktycznych. Ja do tej pory też w środy regularnie byłem, żeby mieć z nim kontakt i żeby wspólnie pozałatwiać i omówić wiele spraw. Ale wreszcie po pół roku na tyle okrzepliśmy, że ta środa miała być pierwszą, kiedy Zastępca Dyrektora mógł być sam, a ja po raz pierwszy mogłem sobie pozwolić na nie przyjeżdżanie, zwłaszcza że zaplanowałem, że trzeba podgonić sprawy osobiste.
Ale w zeszłym tygodniu wysłał smsa, że ma wielką prośbę i czy może właśnie dzisiaj mieć wolne za jakąś sobotę lub za wypracowane "nadgodziny", bo chciałby z dziećmi wyjechać gdzieś na trzy dni.
To wstałem rano przed szóstą, a wróciłem do domu po osiemnastej. I nie liczę tych 80. km jazdy tam i 80. z powrotem...
Ale wiadomo, co bym nie zrobił, jako szef, to i tak w końcu padnie: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!
Zanim dotarłem do domu, wpadłem do Sołtysa po tegoroczny nakaz płatniczy. Bo podatki, rzecz święta. Sołtys, Sołtysowa i Sołtysówna strasznie byli ciekawi tego Szweda. Więc co nieco im opowiedziałem. Że ma on zamiar hodować kury, mieć dwie krowy, pszczele ule, no i warzyć piwo, co już w Szwecji robił. A przy tym planuje schudnąć, bo i bez lekarzy wie, że 120 kg to grubo za dużo, chociaż po nim tego specjalnie nie widać. Po prostu jest kawałem chłopa.
Wszystko to bardzo się spodobało sołtysowemu klanowi, a jeszcze bardziej, gdy zaproponowałem, dowiedziawszy się od nich, że 6. marca, w piątek, w naszej świetlicy będzie Dzień Kobiet, że go przyprowadzę i oficjalnie naszej społeczności przedstawię. A potem stwierdziliśmy z Żoną, że chyba będziemy z Żoną przyjeżdżać do Naszej Wsi na kolejne Dni Kobiet i inne, tego typu uroczystości, bo w Pięknym Miasteczku to będzie bez sensu. 4 tys. mieszkańców, więc jak tu nawiązać bliższy kontakt? A w Naszej Wsi 70. mieszkańców, więc siłą rzeczy...
A wieczorem, gdy akurat dyskutowaliśmy o mieszkaniu w Pięknym Miasteczku (wg Żony jest tylko zawilgocone), wysłał smsa Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Pytająco stwierdził, albo zapytał stwierdzając, że on rozumie, że w ten piątek, po zatwierdzeniu ceny, możemy się umawiać na przyszły tydzień do notariusza. Odpowiedziałem wymijająco Myślę, że jak przyjedziemy w piątek, to wszystko ustalimy na miejscu.
Teraz jesteśmy trochę w patowej sytuacji. Bo żeby nasz plan na przyszłe lata zadziałał i żeby to wszystko miało sens musimy kupić i dom, i mieszkanie w Pięknym Miasteczku. Jedno bez drugiego albo nie ma sensu, albo jest gorszym rozwiązaniem. Jeśli dom nie wypali, tfu, tfu, tfu, to możemy zostać z tym mieszkaniem, jak Himilsbach z angielskim. A jeśli wypali, ale będziemy przeciągać kupno mieszkania, może ono w końcu znaleźć innego kupca i wtedy sam dom nie do końca rozwiąże nasze plany i pomysły na życie.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
CZWARTEK (13.02)
No więc nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Tak się pechowo złożyło, że na spotkanie biznesowe z Zastępcą Dyrektora i jego żoną mogliśmy się umówić tylko w ten weekend, a w nim tylko jutro, w piątek, czyli w Walentynki. Debilnie, bo staramy się unikać za wszelką cenę zbiorowości. Ale czasami po prostu się nie da.
Mój stosunek do tego amerykańsko-hollywoodzko-komercyjnego "święta" opisałem dosadnie już rok temu. O dziwo Żonie wpis się spodobał i umieściła tę dosadność na swoim Facebooku, gdzie cieszył się skromnym powodzeniem, w tym u Q-Zięcia.
Od roku w moim podejściu nic się nie zmieniło. Nie cierpię (Żona również) wszelakich owczych spędów, spędzania danego momentu na jedno kopyto, robienia wszystkiego na trzy cztery, zobaczcie, jak się kochamy i napędzania kasy.
Musieliśmy zarezerwować stolik w jakiejś restauracji, bo to my byliśmy stroną zapraszającą. Żona wyszukiwała w Internecie co ciekawsze lokale w Rynku i jego okolicach, bo ten, do którego od razu chcieliśmy się wybrać, mimo że leży na peryferiach szerokiego centrum, w swojej internetowej ofercie miał tylko kolację we dwoje, po 150 zł od łebka, z serduszkami, kwiatkami i ślicznymi wstążeczkami i specjalnym(?) menu. Ja, z racji siwych włosów, dzwoniłem.
Wszędzie informowano mnie, że z powodu Walentynek rezerwacji na piątek nie przyjmujemy.
W jednej restauracji miły i zachęcający kobiecy głos mnie poinformował:
- Proszę pana, ale rotacja jest tak duża, że na stolik będzie pan czekał góra 15 minut.
To ja po to brałem ślub z Żoną praktycznie w tajemnicy (wiedzieli tylko Syn, Synowa, Córcia, wtedy jeszcze stanu wolnego, Pasierbica i jej facet, przyszły Q-Zięć oraz dwójka naszych przyjaciół - świadków), żeby wszelacy szydercy nie sypali na moje siwe włosy ryżu, czy co tam się sypie w takich razach i żebym nie musiał z bruku przed Urzędem Stanu Cywilnego zbierać miedziaków obficie rzucanych przez tychże, niby na nasze szczęście, ale powiedzmy sobie szczerze, dla ubawu, żebym teraz, ciągle, a nawet jeszcze bardziej, przy tych siwych włosach, musiał się rotować w jakiejś restauracji?!
Nawet nie zareagowałem, tylko pomyślałem, że ja nie chce się rotować, tylko kulturalnie i spokojnie być traktowanym podmiotowo. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby indywidualnie, że nie wspomnę wyjątkowo.
W innej, inny młody kobiecy głos odpowiedział:
- Na jutro, bo są Walentynki, rezerwacji nie przyjmujemy. - Ale zobaczę, co da się zrobić. - dodała dla nas z nadzieją. - Mogę panu zarezerwować stolik, ale nie na dłużej niż 1,5 godziny. - poinformowała po dłuższej chwili.
Znowu te moje siwe włosy się zjeżyły, więc podziękowałem.
A w jeszcze innej, jeszcze inny młody kobiecy głos odpowiedział, raczej zaczepnie, niż ze zdziwieniem, pytaniem na moje:
- To pan nie wie, że jutro są Walentynki?!
- Nie wiem! - odparłem ze złością. - A muszę!
Na końcu języka miałem jeszcze a może ja jestem z innego kręgu kulturowego?!, ale sobie odpuściłem.
- Musimy odsunąć się od centrum i znaleźć jakiś hotel z restauracją. - wymyśliła Żona po długich i frustrujących poszukiwaniach.
Od razu ten pomysł mi się spodobał. Przynajmniej tam żadna łajza walentynkowa nie przylezie. - pomyślałem.
Pierwszy telefon okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak, oczywiście, przyjmujemy rezerwację. - poinformował mnie miły kobiecy głos, lekko starszy.
- Proszę pani, ponieważ pani jest na pewno w jakiejś centrali, bo państwo macie sieć hoteli, to czy mogłaby pani kogoś poinformować w tym naszym, żeby nie serwowano nam żadnych serduszek, kwiatków i wstążeczek?
- Nie, ja jestem na miejscu. - Oczywiście przekażę kelnerom w restauracji. - To znaczy, nie chce pan żadnych ozdóbek? - upewniła się z trudem tłumiąc śmiech.
- Tak. - Przyjdą po prostu dwie małżeńskie pary, które i bez tego się kochają. - Ale nikt nad nami nie będzie stał z bacikiem i walentynkowo nas poganiał? - dopytałem.
- Absolutnie nie. - pani walczyła, aby zachować powagę. - Restauracja czynna jest do 22.00 i możecie państwo być spokojni. - Zapraszamy.
To wieczorem precyzyjnie na Google Maps zlokalizowałem hotel i wypisałem sobie kilka terminów odjazdów tramwajów. W piątek, o tej porze, w Metropolii w ten sposób będziemy na miejscu w jakieś 0,5 godziny, z dwoma dojściami, do przystanku i do hotelu. Bo taksówką po prostu stalibyśmy we wszelkich korkach. Zresztą ją zamawiając słyszałbym z różnych korporacji taksówkowych same młode, kobiece miłe głosy, mniej lub bardziej zdziwione:
- Proszę pana, dzisiaj, w Walentynki, rezerwacji taksówki na godzinę nie przyjmujemy. - Ale jest duża rotacja, więc czas oczekiwania tylko do godziny.
Dzisiaj też zabraliśmy się się z Żoną za sprawę, która, w świetle naszych życiowych zmian, również wymaga rozstrzygnięcia. Kwestia Inteligentnego Auta lub auta w ogóle. Wspólnym mianownikiem naszego przyszłego życia ma być wymiksowanie się ze wszelkich kredytów, linii kredytowych, leasingów, itp. Na samym końcu do wymiksowania pozostaną operatorzy komórkowi.
Wymyśliliśmy, że spłacimy do końca leasing z opcją wykupu, potem Inteligentne Auto sprzedamy, bo po okresie gwarancji koszty wszelkich przeglądów, materiałów eksploatacyjnych i części zamiennych puszczą nas z torbami i za resztę pieniędzy, może coś dołożywszy, kupimy nową Dacię Duster.
To w środę, czyli wczoraj, kiedy tak poświęciłem się dla Zastępcy Dyrektora, skontaktowałem się z firmą leasingową ze Stolicy, omówiłem sprawę, a potem z ich stron pobrałem druk wniosku o przygotowanie symulacji wcześniejszej spłaty z opcją wykupu. A dzisiaj umówiłem się telefonicznie na poniedziałek w salonie Dacii, aby wspólnie z Żoną, zobaczyć co i jak, i może odbyć jazdę próbną.
I po tym wszystkim Żona stwierdziła, poniekąd słusznie, że ona jest przeciwna uszczuplaniu naszej puli finansowej o jakieś dopłaty do auta i że może poradźmy się naszego Zaprzyjaźnionego Warsztatowca (przypomnę, że Warsztatowiec to był ten z Naszego Miasteczka).
Zaprzyjaźniony Warsztatowiec charakteryzuje się kilkoma podstawowymi cechami:
- jest inteligentny i ma, m.in. o tym świadczące, iskry w oczach,
- jest uczciwy i nie naciąga klienta (Kiedyś w Naszej Wsi mieliśmy klasowe spotkanie. Kolega mieszkający kilkadziesiąt lat w Niemczech przyjechał swoim wypasionym Audi i tym nisko zawieszonym badziewiem urwał na naszej polnej, dojazdowej drodze jakąś plastikową osłonę, która mu, za przeproszeniem dyndała na jednej śrubie. To drugi zmyślny kolega tę śrubę odkręcił, a ja powiedziałem, gdzie należy się udać, żeby usterkę usunąć. Po powrocie właściciel audi opowiadał, że Zaprzyjaźniony Warsztatowiec musiał wyrwaną plastikową część uzupełnić i dospawać plastikowy element, przewiercić nowy otwór i całość z powrotem zamocować na spodzie auta, a na pytanie ile się należy, odpowiedział 10 zł, chociaż widział, że auto, i to jakie, jest na niemieckich numerach i że w związku z tym mógłby swobodnie zedrzeć. Koledze zrobiło się strasznie głupio, nie wiedział, jak się zachować, więc dał złotych 20. Mówił, że w Niemczech samo wjechanie na teren stacji obsługowej i trzaśnięcie drzwiami własnego auta kosztuje od razu co najmniej 20 euro),
- termin usługi nie musi być rzeczą świętą i przeważnie nie jest, więc trzeba czasami się wielokrotnie umawiać, ale w sytuacjach podbramkowych potrafi się sprężyć,
- w warsztacie panuje atmosfera z komuny, czyli niezły bajzel, co natychmiast buduje zaufanie, bo wiadomo, że w tych wypicowanych, gdzie najpierw trzeba się przebić przez tzw. panienkę, potem konsultanta, potem specjalistę d/s warsztatowych, by wreszcie twój samochód zniknął w części warsztatowej, gdzie wreszcie dobierze się do niego taki zwykły warsztatowiec, jak nasz, cena tej samej usługi będzie razy trzy, a przy tym z nikim nie można sobie, ot tak po ludzku porozmawiać i się powymądrzać,
- ma warsztat w sąsiedniej wsi, stąd wielokrotnie bez specjalnych problemów przyjeżdżał po nasze poprzednie auto i je holował do siebie, albo też jakiś drobiazg naprawiał na miejscu. Ale potrafił też pojechać po Terenowego, który był się rozkraczył w Metropolii i go przyholować i naprawić.
- posiada specyficzny stosunek do wszelkich samochodowych usterek, który można zobrazować krótkim dialogiem. Na przedstawiony problem - Wie pan, jak wrzucam czwórkę, to zaczyna coś skrzeczeć, tak jakby ze skrzyni biegów...albo - Z prawej strony, tak od trzydziestu na godzinę, wyraźnie słychać rytmicznie powtarzający się odgłos, jakby od przedniego, prawego koła...najczęściej odpowiada: - Dać głośniej radio, to nie będzie słychać.
- Ho, ho, ho! - odezwał się w swoim stylu, gdy nas zobaczył. - Gdzie to zapisać?
Faktycznie nie widzieliśmy się ze trzy lata i przez ten czas nic o nas nie wiedział.
To najpierw sobie poplotkowaliśmy, a motem przeszliśmy do meritum.
- Nie sprzedawać, jeździć i niczym się nie przejmować. - Jak ma na liczniku 80 tys., to spokojnie pojeździ i do 200. - Potem do autoryzowanego serwisu nie jeździć, bo strasznie zdzierają (tu się mocno rozkręcił sypiąc przykładami). - I zawsze jeździć i pilnować, aby obroty na każdym biegu były powyżej 2. tysięcy. - Poniżej, w dieslach, to śmierć dla silnika. - Kierowcy o tym nie wiedzą, bo nikt im tego nie mówi, że wtedy olej nie jest dobrze rozprowadzany, a silnik jest zarzynany. - Poza tym przy niskich obrotach wszystkie metalowe elementy, które mają za zadanie wzajemne, bez luzów, zakleszczanie się na zębatkach i przenoszenie, np. napędu, dobrze się nie zakleszczają, tylko telepią i oczywiście się zużywają.
Zamilkł i spojrzał na nas, jakby cały wywód był oczywistością.
- Ale właśnie Żona - zacząłem - gdy siedzi obok, to mówi, że jadę za szybko i że...
- Wytłumaczyć - przerwał mi - że jak siedzi z boku, to źle widzi wskaźniki, pod złym kątem. - tu spojrzał na Żonę ze swoim uśmiechem i iskrami w oczach.
Na koniec dodał, że większość kierowców to debile, z czym absolutnie się zgadzam, że wszelkie stacje diagnostyczne i naprawcze oszukują i zdzierają wykorzystując niewiedzę kierowców i monopol nakazujący serwisowanie tylko u autoryzowanych przedstawicieli i że by powsadzał do więzienia tych wszystkich, co ściągają z zachodu powypadkowy złom i robią z tego "od nowa" samochody.
No i tak Inteligentne Auto zostanie z nami, z czego się cieszymy, bo je lubimy.
Dzisiaj też dopracowaliśmy do końca system zabezpieczenia Bloga Emeryta.
Praktycznie od samego początku, gdy zacząłem pisać, Żona co jakiś czas mówiła Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko masz zgromadzone w wirtualnym świecie?! - I że jak coś się stanie, coś się wysypie, to nie będziesz miał nic! - I do kogo się zwrócisz z pretensją?!
Na moje pytanie to co mam zrobić? usłyszałem Na bieżąco archiwizować, na przykład zapisywać sobie na swoim laptopie.
Nawet to zacząłem robić, ale zapał, jeśli w ogóle mogę przy tym określić w ten sposób stan mojego ducha, bardzo szybko mi przeszedł. Bo nie dość, że było to upierdliwe, przy zapisywaniu do Worda wszystko w paskudny sposób się rozsypywało, to nadal było dla mnie wirtualne. Bo jak laptopa jasny szlag trafi, to do kogo będę mieć pretensję? Ponoć są spece, którzy potrafią z takiego złomu odzyskać dane, ale czy wtedy starczyłoby mi samozaparcia i kasy przede wszystkim?
Taki stan, niefrasobliwego z mojej strony zawieszenia, trwał aż do tej pory, gdy kilka dni temu, wróciwszy z Metropolii do Naszej Wsi, ujrzałem na stole kartki, z których pierwsza miała na samej górze pięknie wydrukowany w kolorze niebieskim napis Blog Emeryta. Od razu mi w sercu zagrało.
Nie dość, że papier, to po prawej stronie była udokumentowana liczba wpisów, a centralnie umieszczony główny wpis, w ordnungu, z właściwą chronologiczną kolejnością, bez rozsypywania się. Prawie wzorzec, gdyby nie trochę za małe litery, ale one z kolei, przy normalnie przyjętej wielkości, generowałyby produkcję zbyt wielu kartek papieru i oczywiście większe zużycie tuszu.
Żona zrobiła próbny, podjudzający mnie, wydruk jednego z wpisów. Ponieważ od razu mi się to spodobało, to ustaliliśmy że pójdziemy tą drogą. I oczywiście natychmiast okazało się, że w naszej atramentowej drukarce skończył się czarny tusz, więc tego dnia nie mogłem już nasycić swoich oczu kolejnymi wydrukami, ale zadeklarowałem, że mogę, będąc w Metropolii, kupić pełne wkłady.
- Ale ja to mogę zrobić przez Internet. - zaofiarowała się Żona. - Będzie szybciej.
Zaprotestowałem, że wcale nie musi być szybciej, bo jak przyślą nie ten, to potem będą same kłopoty.
- To może wyjmij z niej pusty pojemnik, bo umiesz to robić. - zaproponowała z uśmiechem dodającym mi ducha.
Faktycznie, jest to jedyne urządzenie elektroniczne, którego się nie boję (wcale nie jest nim, wbrew pozorom, współczesny telewizor), ba, można powiedzieć, że nawet ją lubię i personalizuję. Za pomocą jej małego ekraniku potrafię się skomunikować i obsłużyć - włączyć i wyłączyć, ale tak normalnie i przyjaźnie, a nie "z buta", włożyć do zasobnika papier, wyrównać go za pomocą jej komunikatów, wydrukować potrzebną mi rzecz i/ lub zeskanować. Lubię, jak się szykuje do pracy mrucząc przyjaźnie, potem żmudnie, krok po kroku drukuje każdy szczegół i lubię, jak się wyłącza przechodząc w stan spoczynku. Stąd też dbam o nią i jeszcze w Naszym Miasteczku obstalowałem dla niej specjalną płachetkę, którą po pracy ją przykrywam, żeby zabezpieczyć przed kurzem. I zawsze na dzień dobry i do widzenia coś do niej zagadam, a ona spisuje się bez zarzutu.
Wyjąłem pojemnik i w środę, w ramach poświęcania się dla Zastępcy Dyrektora, w Media Markt w Metropolii zastosowałem go jako wzorzec do pokazywania.
Pierwszy młody człowiek w firmowej koszulce i ze zwisającą smyczą z identyfikatorem stojący na baczność tuż przy wejściu widząc pojemniczek wskazał pierwsze piętro. Drugi, również młody, mocno przytyty, siedzący(!) tuż przy wejściu na I piętro za biurkiem przed komputerem, na moje pytanie i machanie przed oczami pojemniczkiem zapytał, jakby lekko zdziwiony oczywistą nieodpowiednością pytania (Żona słuchając mojej relacji stwierdziła, że jest to moja nadinterpretacja - Młodzież jest teraz głucha, wszystkiego głośno słucha na słuchawkach, więc takie są efekty.) Słucham?, więc mu jeszcze raz głośniej i dobitniej, sylabizując wyrazy, zadałem pytanie:
- GDZIE ZNAJ-DĘ TA-KIE COŚ?!
- Tam przy komputerach. - wskazał w sposób dość nieokreślony miejsce jednocześnie patrząc na mnie dziwnie.
Nie znalazłem miejsca przy komputerach, więc nagabnąłem kolejnego młodego człowieka chodzącego wolno wśród alejek utworzonych z regałów wypełnionych wszelakim sprzętem.
- A są tam, na ściance. - odparł zobaczywszy pojemniczek. - Nie był pan tam?
- A nie mógłby pan pójść TAM ze mną i mi pomóc? - Będzie szybciej i pewniej.
- Nie, nie, ja nie jestem od tego. - W razie czego proszę zwrócić się do kolegi. - i wskazał jakąś młodą postać w uniformie, dosyć mglistą, bo oddaloną o jakieś 100 m. - Ale da pan radę. - dorzucił pocieszająco.
Dałem. Rzeczywiście na ściance wisiały setki różnych pojemniczków do różnych drukarek, w tym moje. Wziąłem dwa i poszedłem do tego, oddalonego o 100 m.
- Czy dobrze wybrałem? - zapytałem pokazując dwa nowe opakowania i ten stary zasobnik.
- Dobrze. - odpowiedział krótko, bo co tu dłużej można było mówić, skoro sam widziałem, że dobrze.
W domu wkład zamontowałem i można było drukować.
Pierwszy wydrukowany wpis był samodzielny, autonomiczny i o takiej samej szacie, jak ten, co mnie podjudził. Ale już następne zaczęły się ze sobą mieszać, zahaczać o siebie i psuć całą chronologię, a przez to ideę pomysłu.
Powiedziałem o tym Żonie, że tak być nie może i coś z tym trzeba zrobić.
- To ja ci od razu mówię, że jak ci się to nie podoba, to ja się z tego interesu wypisuję! - zareagowała zirytowana.
No wprost mówiąc, jak śmiałem?! Ale niezrażony, spokojnie i rzeczowo, Żonie uzmysłowiłem, że skoro udało jej się wydrukować dwa razy tak, jak chciałem, to system jest, tylko musi na niego z powrotem wpaść. Ten mój spokój i rzeczowość spowodowały, że za chwilę Żona triumfalnie wróciła z kolejnym wpisem takim, jaki chciałem. Szeroko i szczegółowo, z satysfakcją, tłumaczyła mi, gdzie leżał pies pogrzebany, czyli ...der Hund begraben.
Kamienna atmosfera się odkamieniła i robota poszła natychmiast do przodu. Jeden z dwóch dużych segregatorów, których grzbiety pięknie opisała Nowa Sekretarka (Blog Emeryta 1 i Blog Emeryta 2) zaczął się natychmiast wypełniać treścią.
I to się nazywa porządna i pewna archiwizacja!
No i dzisiaj Córcia kończy 36 lat.
A ja ciągle pamiętam jej zapach niemowlaka, jak ją kąpałem, przewijałem i karmiłem. I jak się w sobie po kąpieli, goła i bezbronna, zbierała i kuliła, wiedząc że za chwilę zostanie poddana łaskotkowym torturom widząc, jak do jej brzuszka zbliża się olbrzymi, brodaty łeb ojca. I ciągle widzę potężne czarne kudły na jej głowie nieprzystające do niemowlaka i słodką buźkę, która na przestrzeni jednego metra (widok w łazienkowym lustrze) potrafiła się zmienić w wulkan wściekłości nie mogąc natychmiast otrzymać wieczornej butli.
I pamiętam dziesiątki, dziesiątki innych rzeczy. A teraz sama jest matką.
No to Córcia, wszystkiego najlepszego!
Oczywiście dzisiaj do niej się nie dodzwoniłem. Oni tam, na tej wsi zabitej dechami, nie mają prawie zasięgu.
Dzisiaj, po długiej przerwie, musiałem krzątać się przy jednym apartamencie (jutro przyjeżdża para młodych ludzi). Ciągle kłuł mnie w oczy ten szwedzki traktor stojący na Końskiej Łące. Takie obce ciało jeszcze w naszym organizmie. I nic już się nie da z nim zrobić. Ani wyciąć skalpelem, ani otorbić, czyli otoczyć torebką z tkanki łącznej. Nawet niech by była z ropą. Nie da się i już.
PIĄTEK (14.02)
No i muszę skorygować wczorajszy zapis.
Bo naczelną zasadą przyświecającą mi przy pisaniu jest nierozmijanie się z prawdą przy lekkim, od czasu do czasu, jej koloryzowaniu.
Otóż wczoraj już kładłem się do łóżka, już za chwilę miałem włączyć tryb samolotowy, gdy zadzwoniła Córcia. Więc fajnie sobie porozmawialiśmy.
PONIEDZIAŁEK (17.02)
No i oczywiście w ostatnich dniach działo się mnóstwo.
I to MNÓSTWO nie pozwoliło mi zdążyć z opisem samego siebie. Więc muszę MNÓSTWO przerzucić do następnego wpisu. Dodam tylko, że musieliśmy podołać z Żoną czterodniowemu maratonowi towarzysko-zawodowemu. I że jesteśmy szczęśliwi, że jutro wracamy do Naszej Wsi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał dwa smsy.
Mam 69 lat i 76 dni.
WTOREK (11.02)
No i wyjaśniło się z Po Morzach Pływającym.
Na tyle, że można być spokojnym, a nawet zazdrosnym. Od tygodnia "siedzi" w Marsylii.
...Wieje lekki zimowy wietrzyk, niebo czyste jak latem, słoneczko świeci, po ulicach nie ganiają " świry" z koronowirusem, a ja oglądam uliczki w których nagrywali Francuskiego Łącznika...(pis. oryg.)
Napisał, że jesteśmy z granitu, co każdemu może się spodobać, zwłaszcza mnie.
My zaś, mimo chwilowego, jednodniowego wyciszenia, gruszek w popiele nie zasypiamy. Już na najbliższy piątek umówiliśmy się w Pięknym Miasteczku z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach. Telefonicznie ustaliliśmy kwotę transakcji, która jest wyższa od tej mojej, lichwiarskiej, ale zdaje się do zaakceptowania przez obie strony. Mimo tego pozwoliliśmy sobie na to spotkanie zaprosić Budowlańca, który specjalnie przyjedzie z Metropolii. Bo jeśli on wyczai jakąś ekstra minę, to w tę transakcję na pewno nie wejdziemy.
ŚRODA (12.02)
No to wczoraj pojechałem, tam i z powrotem, do Metropolii.
W ramach akcji, którą Zastępca Dyrektora definiuje następująco: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!
W nowym roku szkolnym, po tych wszystkich reorganizacjach, środy leżą w gestii Zastępcy Dyrektora (dodatkowo jedna sobota zjazdowa w miesiącu). Musi być w nich obligatoryjnie na tzw. dyżurach sekretarskich, czyli jest to jego obowiązek oprócz oczywiście prowadzenia zajęć dydaktycznych. Ja do tej pory też w środy regularnie byłem, żeby mieć z nim kontakt i żeby wspólnie pozałatwiać i omówić wiele spraw. Ale wreszcie po pół roku na tyle okrzepliśmy, że ta środa miała być pierwszą, kiedy Zastępca Dyrektora mógł być sam, a ja po raz pierwszy mogłem sobie pozwolić na nie przyjeżdżanie, zwłaszcza że zaplanowałem, że trzeba podgonić sprawy osobiste.
Ale w zeszłym tygodniu wysłał smsa, że ma wielką prośbę i czy może właśnie dzisiaj mieć wolne za jakąś sobotę lub za wypracowane "nadgodziny", bo chciałby z dziećmi wyjechać gdzieś na trzy dni.
To wstałem rano przed szóstą, a wróciłem do domu po osiemnastej. I nie liczę tych 80. km jazdy tam i 80. z powrotem...
Ale wiadomo, co bym nie zrobił, jako szef, to i tak w końcu padnie: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!
Zanim dotarłem do domu, wpadłem do Sołtysa po tegoroczny nakaz płatniczy. Bo podatki, rzecz święta. Sołtys, Sołtysowa i Sołtysówna strasznie byli ciekawi tego Szweda. Więc co nieco im opowiedziałem. Że ma on zamiar hodować kury, mieć dwie krowy, pszczele ule, no i warzyć piwo, co już w Szwecji robił. A przy tym planuje schudnąć, bo i bez lekarzy wie, że 120 kg to grubo za dużo, chociaż po nim tego specjalnie nie widać. Po prostu jest kawałem chłopa.
Wszystko to bardzo się spodobało sołtysowemu klanowi, a jeszcze bardziej, gdy zaproponowałem, dowiedziawszy się od nich, że 6. marca, w piątek, w naszej świetlicy będzie Dzień Kobiet, że go przyprowadzę i oficjalnie naszej społeczności przedstawię. A potem stwierdziliśmy z Żoną, że chyba będziemy z Żoną przyjeżdżać do Naszej Wsi na kolejne Dni Kobiet i inne, tego typu uroczystości, bo w Pięknym Miasteczku to będzie bez sensu. 4 tys. mieszkańców, więc jak tu nawiązać bliższy kontakt? A w Naszej Wsi 70. mieszkańców, więc siłą rzeczy...
A wieczorem, gdy akurat dyskutowaliśmy o mieszkaniu w Pięknym Miasteczku (wg Żony jest tylko zawilgocone), wysłał smsa Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Pytająco stwierdził, albo zapytał stwierdzając, że on rozumie, że w ten piątek, po zatwierdzeniu ceny, możemy się umawiać na przyszły tydzień do notariusza. Odpowiedziałem wymijająco Myślę, że jak przyjedziemy w piątek, to wszystko ustalimy na miejscu.
Teraz jesteśmy trochę w patowej sytuacji. Bo żeby nasz plan na przyszłe lata zadziałał i żeby to wszystko miało sens musimy kupić i dom, i mieszkanie w Pięknym Miasteczku. Jedno bez drugiego albo nie ma sensu, albo jest gorszym rozwiązaniem. Jeśli dom nie wypali, tfu, tfu, tfu, to możemy zostać z tym mieszkaniem, jak Himilsbach z angielskim. A jeśli wypali, ale będziemy przeciągać kupno mieszkania, może ono w końcu znaleźć innego kupca i wtedy sam dom nie do końca rozwiąże nasze plany i pomysły na życie.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
CZWARTEK (13.02)
No więc nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Tak się pechowo złożyło, że na spotkanie biznesowe z Zastępcą Dyrektora i jego żoną mogliśmy się umówić tylko w ten weekend, a w nim tylko jutro, w piątek, czyli w Walentynki. Debilnie, bo staramy się unikać za wszelką cenę zbiorowości. Ale czasami po prostu się nie da.
Mój stosunek do tego amerykańsko-hollywoodzko-komercyjnego "święta" opisałem dosadnie już rok temu. O dziwo Żonie wpis się spodobał i umieściła tę dosadność na swoim Facebooku, gdzie cieszył się skromnym powodzeniem, w tym u Q-Zięcia.
Od roku w moim podejściu nic się nie zmieniło. Nie cierpię (Żona również) wszelakich owczych spędów, spędzania danego momentu na jedno kopyto, robienia wszystkiego na trzy cztery, zobaczcie, jak się kochamy i napędzania kasy.
Musieliśmy zarezerwować stolik w jakiejś restauracji, bo to my byliśmy stroną zapraszającą. Żona wyszukiwała w Internecie co ciekawsze lokale w Rynku i jego okolicach, bo ten, do którego od razu chcieliśmy się wybrać, mimo że leży na peryferiach szerokiego centrum, w swojej internetowej ofercie miał tylko kolację we dwoje, po 150 zł od łebka, z serduszkami, kwiatkami i ślicznymi wstążeczkami i specjalnym(?) menu. Ja, z racji siwych włosów, dzwoniłem.
Wszędzie informowano mnie, że z powodu Walentynek rezerwacji na piątek nie przyjmujemy.
W jednej restauracji miły i zachęcający kobiecy głos mnie poinformował:
- Proszę pana, ale rotacja jest tak duża, że na stolik będzie pan czekał góra 15 minut.
To ja po to brałem ślub z Żoną praktycznie w tajemnicy (wiedzieli tylko Syn, Synowa, Córcia, wtedy jeszcze stanu wolnego, Pasierbica i jej facet, przyszły Q-Zięć oraz dwójka naszych przyjaciół - świadków), żeby wszelacy szydercy nie sypali na moje siwe włosy ryżu, czy co tam się sypie w takich razach i żebym nie musiał z bruku przed Urzędem Stanu Cywilnego zbierać miedziaków obficie rzucanych przez tychże, niby na nasze szczęście, ale powiedzmy sobie szczerze, dla ubawu, żebym teraz, ciągle, a nawet jeszcze bardziej, przy tych siwych włosach, musiał się rotować w jakiejś restauracji?!
Nawet nie zareagowałem, tylko pomyślałem, że ja nie chce się rotować, tylko kulturalnie i spokojnie być traktowanym podmiotowo. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby indywidualnie, że nie wspomnę wyjątkowo.
W innej, inny młody kobiecy głos odpowiedział:
- Na jutro, bo są Walentynki, rezerwacji nie przyjmujemy. - Ale zobaczę, co da się zrobić. - dodała dla nas z nadzieją. - Mogę panu zarezerwować stolik, ale nie na dłużej niż 1,5 godziny. - poinformowała po dłuższej chwili.
Znowu te moje siwe włosy się zjeżyły, więc podziękowałem.
A w jeszcze innej, jeszcze inny młody kobiecy głos odpowiedział, raczej zaczepnie, niż ze zdziwieniem, pytaniem na moje:
- To pan nie wie, że jutro są Walentynki?!
- Nie wiem! - odparłem ze złością. - A muszę!
Na końcu języka miałem jeszcze a może ja jestem z innego kręgu kulturowego?!, ale sobie odpuściłem.
- Musimy odsunąć się od centrum i znaleźć jakiś hotel z restauracją. - wymyśliła Żona po długich i frustrujących poszukiwaniach.
Od razu ten pomysł mi się spodobał. Przynajmniej tam żadna łajza walentynkowa nie przylezie. - pomyślałem.
Pierwszy telefon okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak, oczywiście, przyjmujemy rezerwację. - poinformował mnie miły kobiecy głos, lekko starszy.
- Proszę pani, ponieważ pani jest na pewno w jakiejś centrali, bo państwo macie sieć hoteli, to czy mogłaby pani kogoś poinformować w tym naszym, żeby nie serwowano nam żadnych serduszek, kwiatków i wstążeczek?
- Nie, ja jestem na miejscu. - Oczywiście przekażę kelnerom w restauracji. - To znaczy, nie chce pan żadnych ozdóbek? - upewniła się z trudem tłumiąc śmiech.
- Tak. - Przyjdą po prostu dwie małżeńskie pary, które i bez tego się kochają. - Ale nikt nad nami nie będzie stał z bacikiem i walentynkowo nas poganiał? - dopytałem.
- Absolutnie nie. - pani walczyła, aby zachować powagę. - Restauracja czynna jest do 22.00 i możecie państwo być spokojni. - Zapraszamy.
To wieczorem precyzyjnie na Google Maps zlokalizowałem hotel i wypisałem sobie kilka terminów odjazdów tramwajów. W piątek, o tej porze, w Metropolii w ten sposób będziemy na miejscu w jakieś 0,5 godziny, z dwoma dojściami, do przystanku i do hotelu. Bo taksówką po prostu stalibyśmy we wszelkich korkach. Zresztą ją zamawiając słyszałbym z różnych korporacji taksówkowych same młode, kobiece miłe głosy, mniej lub bardziej zdziwione:
- Proszę pana, dzisiaj, w Walentynki, rezerwacji taksówki na godzinę nie przyjmujemy. - Ale jest duża rotacja, więc czas oczekiwania tylko do godziny.
Dzisiaj też zabraliśmy się się z Żoną za sprawę, która, w świetle naszych życiowych zmian, również wymaga rozstrzygnięcia. Kwestia Inteligentnego Auta lub auta w ogóle. Wspólnym mianownikiem naszego przyszłego życia ma być wymiksowanie się ze wszelkich kredytów, linii kredytowych, leasingów, itp. Na samym końcu do wymiksowania pozostaną operatorzy komórkowi.
Wymyśliliśmy, że spłacimy do końca leasing z opcją wykupu, potem Inteligentne Auto sprzedamy, bo po okresie gwarancji koszty wszelkich przeglądów, materiałów eksploatacyjnych i części zamiennych puszczą nas z torbami i za resztę pieniędzy, może coś dołożywszy, kupimy nową Dacię Duster.
To w środę, czyli wczoraj, kiedy tak poświęciłem się dla Zastępcy Dyrektora, skontaktowałem się z firmą leasingową ze Stolicy, omówiłem sprawę, a potem z ich stron pobrałem druk wniosku o przygotowanie symulacji wcześniejszej spłaty z opcją wykupu. A dzisiaj umówiłem się telefonicznie na poniedziałek w salonie Dacii, aby wspólnie z Żoną, zobaczyć co i jak, i może odbyć jazdę próbną.
I po tym wszystkim Żona stwierdziła, poniekąd słusznie, że ona jest przeciwna uszczuplaniu naszej puli finansowej o jakieś dopłaty do auta i że może poradźmy się naszego Zaprzyjaźnionego Warsztatowca (przypomnę, że Warsztatowiec to był ten z Naszego Miasteczka).
Zaprzyjaźniony Warsztatowiec charakteryzuje się kilkoma podstawowymi cechami:
- jest inteligentny i ma, m.in. o tym świadczące, iskry w oczach,
- jest uczciwy i nie naciąga klienta (Kiedyś w Naszej Wsi mieliśmy klasowe spotkanie. Kolega mieszkający kilkadziesiąt lat w Niemczech przyjechał swoim wypasionym Audi i tym nisko zawieszonym badziewiem urwał na naszej polnej, dojazdowej drodze jakąś plastikową osłonę, która mu, za przeproszeniem dyndała na jednej śrubie. To drugi zmyślny kolega tę śrubę odkręcił, a ja powiedziałem, gdzie należy się udać, żeby usterkę usunąć. Po powrocie właściciel audi opowiadał, że Zaprzyjaźniony Warsztatowiec musiał wyrwaną plastikową część uzupełnić i dospawać plastikowy element, przewiercić nowy otwór i całość z powrotem zamocować na spodzie auta, a na pytanie ile się należy, odpowiedział 10 zł, chociaż widział, że auto, i to jakie, jest na niemieckich numerach i że w związku z tym mógłby swobodnie zedrzeć. Koledze zrobiło się strasznie głupio, nie wiedział, jak się zachować, więc dał złotych 20. Mówił, że w Niemczech samo wjechanie na teren stacji obsługowej i trzaśnięcie drzwiami własnego auta kosztuje od razu co najmniej 20 euro),
- termin usługi nie musi być rzeczą świętą i przeważnie nie jest, więc trzeba czasami się wielokrotnie umawiać, ale w sytuacjach podbramkowych potrafi się sprężyć,
- w warsztacie panuje atmosfera z komuny, czyli niezły bajzel, co natychmiast buduje zaufanie, bo wiadomo, że w tych wypicowanych, gdzie najpierw trzeba się przebić przez tzw. panienkę, potem konsultanta, potem specjalistę d/s warsztatowych, by wreszcie twój samochód zniknął w części warsztatowej, gdzie wreszcie dobierze się do niego taki zwykły warsztatowiec, jak nasz, cena tej samej usługi będzie razy trzy, a przy tym z nikim nie można sobie, ot tak po ludzku porozmawiać i się powymądrzać,
- ma warsztat w sąsiedniej wsi, stąd wielokrotnie bez specjalnych problemów przyjeżdżał po nasze poprzednie auto i je holował do siebie, albo też jakiś drobiazg naprawiał na miejscu. Ale potrafił też pojechać po Terenowego, który był się rozkraczył w Metropolii i go przyholować i naprawić.
- posiada specyficzny stosunek do wszelkich samochodowych usterek, który można zobrazować krótkim dialogiem. Na przedstawiony problem - Wie pan, jak wrzucam czwórkę, to zaczyna coś skrzeczeć, tak jakby ze skrzyni biegów...albo - Z prawej strony, tak od trzydziestu na godzinę, wyraźnie słychać rytmicznie powtarzający się odgłos, jakby od przedniego, prawego koła...najczęściej odpowiada: - Dać głośniej radio, to nie będzie słychać.
- Ho, ho, ho! - odezwał się w swoim stylu, gdy nas zobaczył. - Gdzie to zapisać?
Faktycznie nie widzieliśmy się ze trzy lata i przez ten czas nic o nas nie wiedział.
To najpierw sobie poplotkowaliśmy, a motem przeszliśmy do meritum.
- Nie sprzedawać, jeździć i niczym się nie przejmować. - Jak ma na liczniku 80 tys., to spokojnie pojeździ i do 200. - Potem do autoryzowanego serwisu nie jeździć, bo strasznie zdzierają (tu się mocno rozkręcił sypiąc przykładami). - I zawsze jeździć i pilnować, aby obroty na każdym biegu były powyżej 2. tysięcy. - Poniżej, w dieslach, to śmierć dla silnika. - Kierowcy o tym nie wiedzą, bo nikt im tego nie mówi, że wtedy olej nie jest dobrze rozprowadzany, a silnik jest zarzynany. - Poza tym przy niskich obrotach wszystkie metalowe elementy, które mają za zadanie wzajemne, bez luzów, zakleszczanie się na zębatkach i przenoszenie, np. napędu, dobrze się nie zakleszczają, tylko telepią i oczywiście się zużywają.
Zamilkł i spojrzał na nas, jakby cały wywód był oczywistością.
- Ale właśnie Żona - zacząłem - gdy siedzi obok, to mówi, że jadę za szybko i że...
- Wytłumaczyć - przerwał mi - że jak siedzi z boku, to źle widzi wskaźniki, pod złym kątem. - tu spojrzał na Żonę ze swoim uśmiechem i iskrami w oczach.
Na koniec dodał, że większość kierowców to debile, z czym absolutnie się zgadzam, że wszelkie stacje diagnostyczne i naprawcze oszukują i zdzierają wykorzystując niewiedzę kierowców i monopol nakazujący serwisowanie tylko u autoryzowanych przedstawicieli i że by powsadzał do więzienia tych wszystkich, co ściągają z zachodu powypadkowy złom i robią z tego "od nowa" samochody.
No i tak Inteligentne Auto zostanie z nami, z czego się cieszymy, bo je lubimy.
Dzisiaj też dopracowaliśmy do końca system zabezpieczenia Bloga Emeryta.
Praktycznie od samego początku, gdy zacząłem pisać, Żona co jakiś czas mówiła Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko masz zgromadzone w wirtualnym świecie?! - I że jak coś się stanie, coś się wysypie, to nie będziesz miał nic! - I do kogo się zwrócisz z pretensją?!
Na moje pytanie to co mam zrobić? usłyszałem Na bieżąco archiwizować, na przykład zapisywać sobie na swoim laptopie.
Nawet to zacząłem robić, ale zapał, jeśli w ogóle mogę przy tym określić w ten sposób stan mojego ducha, bardzo szybko mi przeszedł. Bo nie dość, że było to upierdliwe, przy zapisywaniu do Worda wszystko w paskudny sposób się rozsypywało, to nadal było dla mnie wirtualne. Bo jak laptopa jasny szlag trafi, to do kogo będę mieć pretensję? Ponoć są spece, którzy potrafią z takiego złomu odzyskać dane, ale czy wtedy starczyłoby mi samozaparcia i kasy przede wszystkim?
Taki stan, niefrasobliwego z mojej strony zawieszenia, trwał aż do tej pory, gdy kilka dni temu, wróciwszy z Metropolii do Naszej Wsi, ujrzałem na stole kartki, z których pierwsza miała na samej górze pięknie wydrukowany w kolorze niebieskim napis Blog Emeryta. Od razu mi w sercu zagrało.
Nie dość, że papier, to po prawej stronie była udokumentowana liczba wpisów, a centralnie umieszczony główny wpis, w ordnungu, z właściwą chronologiczną kolejnością, bez rozsypywania się. Prawie wzorzec, gdyby nie trochę za małe litery, ale one z kolei, przy normalnie przyjętej wielkości, generowałyby produkcję zbyt wielu kartek papieru i oczywiście większe zużycie tuszu.
Żona zrobiła próbny, podjudzający mnie, wydruk jednego z wpisów. Ponieważ od razu mi się to spodobało, to ustaliliśmy że pójdziemy tą drogą. I oczywiście natychmiast okazało się, że w naszej atramentowej drukarce skończył się czarny tusz, więc tego dnia nie mogłem już nasycić swoich oczu kolejnymi wydrukami, ale zadeklarowałem, że mogę, będąc w Metropolii, kupić pełne wkłady.
- Ale ja to mogę zrobić przez Internet. - zaofiarowała się Żona. - Będzie szybciej.
Zaprotestowałem, że wcale nie musi być szybciej, bo jak przyślą nie ten, to potem będą same kłopoty.
- To może wyjmij z niej pusty pojemnik, bo umiesz to robić. - zaproponowała z uśmiechem dodającym mi ducha.
Faktycznie, jest to jedyne urządzenie elektroniczne, którego się nie boję (wcale nie jest nim, wbrew pozorom, współczesny telewizor), ba, można powiedzieć, że nawet ją lubię i personalizuję. Za pomocą jej małego ekraniku potrafię się skomunikować i obsłużyć - włączyć i wyłączyć, ale tak normalnie i przyjaźnie, a nie "z buta", włożyć do zasobnika papier, wyrównać go za pomocą jej komunikatów, wydrukować potrzebną mi rzecz i/ lub zeskanować. Lubię, jak się szykuje do pracy mrucząc przyjaźnie, potem żmudnie, krok po kroku drukuje każdy szczegół i lubię, jak się wyłącza przechodząc w stan spoczynku. Stąd też dbam o nią i jeszcze w Naszym Miasteczku obstalowałem dla niej specjalną płachetkę, którą po pracy ją przykrywam, żeby zabezpieczyć przed kurzem. I zawsze na dzień dobry i do widzenia coś do niej zagadam, a ona spisuje się bez zarzutu.
Wyjąłem pojemnik i w środę, w ramach poświęcania się dla Zastępcy Dyrektora, w Media Markt w Metropolii zastosowałem go jako wzorzec do pokazywania.
Pierwszy młody człowiek w firmowej koszulce i ze zwisającą smyczą z identyfikatorem stojący na baczność tuż przy wejściu widząc pojemniczek wskazał pierwsze piętro. Drugi, również młody, mocno przytyty, siedzący(!) tuż przy wejściu na I piętro za biurkiem przed komputerem, na moje pytanie i machanie przed oczami pojemniczkiem zapytał, jakby lekko zdziwiony oczywistą nieodpowiednością pytania (Żona słuchając mojej relacji stwierdziła, że jest to moja nadinterpretacja - Młodzież jest teraz głucha, wszystkiego głośno słucha na słuchawkach, więc takie są efekty.) Słucham?, więc mu jeszcze raz głośniej i dobitniej, sylabizując wyrazy, zadałem pytanie:
- GDZIE ZNAJ-DĘ TA-KIE COŚ?!
- Tam przy komputerach. - wskazał w sposób dość nieokreślony miejsce jednocześnie patrząc na mnie dziwnie.
Nie znalazłem miejsca przy komputerach, więc nagabnąłem kolejnego młodego człowieka chodzącego wolno wśród alejek utworzonych z regałów wypełnionych wszelakim sprzętem.
- A są tam, na ściance. - odparł zobaczywszy pojemniczek. - Nie był pan tam?
- A nie mógłby pan pójść TAM ze mną i mi pomóc? - Będzie szybciej i pewniej.
- Nie, nie, ja nie jestem od tego. - W razie czego proszę zwrócić się do kolegi. - i wskazał jakąś młodą postać w uniformie, dosyć mglistą, bo oddaloną o jakieś 100 m. - Ale da pan radę. - dorzucił pocieszająco.
Dałem. Rzeczywiście na ściance wisiały setki różnych pojemniczków do różnych drukarek, w tym moje. Wziąłem dwa i poszedłem do tego, oddalonego o 100 m.
- Czy dobrze wybrałem? - zapytałem pokazując dwa nowe opakowania i ten stary zasobnik.
- Dobrze. - odpowiedział krótko, bo co tu dłużej można było mówić, skoro sam widziałem, że dobrze.
W domu wkład zamontowałem i można było drukować.
Pierwszy wydrukowany wpis był samodzielny, autonomiczny i o takiej samej szacie, jak ten, co mnie podjudził. Ale już następne zaczęły się ze sobą mieszać, zahaczać o siebie i psuć całą chronologię, a przez to ideę pomysłu.
Powiedziałem o tym Żonie, że tak być nie może i coś z tym trzeba zrobić.
- To ja ci od razu mówię, że jak ci się to nie podoba, to ja się z tego interesu wypisuję! - zareagowała zirytowana.
No wprost mówiąc, jak śmiałem?! Ale niezrażony, spokojnie i rzeczowo, Żonie uzmysłowiłem, że skoro udało jej się wydrukować dwa razy tak, jak chciałem, to system jest, tylko musi na niego z powrotem wpaść. Ten mój spokój i rzeczowość spowodowały, że za chwilę Żona triumfalnie wróciła z kolejnym wpisem takim, jaki chciałem. Szeroko i szczegółowo, z satysfakcją, tłumaczyła mi, gdzie leżał pies pogrzebany, czyli ...der Hund begraben.
Kamienna atmosfera się odkamieniła i robota poszła natychmiast do przodu. Jeden z dwóch dużych segregatorów, których grzbiety pięknie opisała Nowa Sekretarka (Blog Emeryta 1 i Blog Emeryta 2) zaczął się natychmiast wypełniać treścią.
I to się nazywa porządna i pewna archiwizacja!
No i dzisiaj Córcia kończy 36 lat.
A ja ciągle pamiętam jej zapach niemowlaka, jak ją kąpałem, przewijałem i karmiłem. I jak się w sobie po kąpieli, goła i bezbronna, zbierała i kuliła, wiedząc że za chwilę zostanie poddana łaskotkowym torturom widząc, jak do jej brzuszka zbliża się olbrzymi, brodaty łeb ojca. I ciągle widzę potężne czarne kudły na jej głowie nieprzystające do niemowlaka i słodką buźkę, która na przestrzeni jednego metra (widok w łazienkowym lustrze) potrafiła się zmienić w wulkan wściekłości nie mogąc natychmiast otrzymać wieczornej butli.
I pamiętam dziesiątki, dziesiątki innych rzeczy. A teraz sama jest matką.
No to Córcia, wszystkiego najlepszego!
Oczywiście dzisiaj do niej się nie dodzwoniłem. Oni tam, na tej wsi zabitej dechami, nie mają prawie zasięgu.
Dzisiaj, po długiej przerwie, musiałem krzątać się przy jednym apartamencie (jutro przyjeżdża para młodych ludzi). Ciągle kłuł mnie w oczy ten szwedzki traktor stojący na Końskiej Łące. Takie obce ciało jeszcze w naszym organizmie. I nic już się nie da z nim zrobić. Ani wyciąć skalpelem, ani otorbić, czyli otoczyć torebką z tkanki łącznej. Nawet niech by była z ropą. Nie da się i już.
PIĄTEK (14.02)
No i muszę skorygować wczorajszy zapis.
Bo naczelną zasadą przyświecającą mi przy pisaniu jest nierozmijanie się z prawdą przy lekkim, od czasu do czasu, jej koloryzowaniu.
Otóż wczoraj już kładłem się do łóżka, już za chwilę miałem włączyć tryb samolotowy, gdy zadzwoniła Córcia. Więc fajnie sobie porozmawialiśmy.
PONIEDZIAŁEK (17.02)
No i oczywiście w ostatnich dniach działo się mnóstwo.
I to MNÓSTWO nie pozwoliło mi zdążyć z opisem samego siebie. Więc muszę MNÓSTWO przerzucić do następnego wpisu. Dodam tylko, że musieliśmy podołać z Żoną czterodniowemu maratonowi towarzysko-zawodowemu. I że jesteśmy szczęśliwi, że jutro wracamy do Naszej Wsi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał dwa smsy.
poniedziałek, 10 lutego 2020
10.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 69 dni.
WTOREK (04.02)
No i w tym zeszłotygodniowym nadmiarze opuściłem jeden istotny fakt.
Otóż odwiedził mnie w ostatni czwartek w Nie Naszym Mieszkaniu Kolega Inżynier. Zadzwonił i uprzedził, że będzie za 40 minut, żeby oddać Żonie audiobookowy dysk wiedząc, że w piątek wracam do Naszej Wsi.
Wcale nie rzuciłem się do sprzątania. Stwierdziłem, że wszystko to, co ujrzy, niech będzie takie saute, bez ugładzeń i picu, bo i tak temu mieszkaniu nic nie pomoże. Poza tym niech mu ten widok przypomni studenckie czasy, czyli taki lekki harmider w wynajmowanej stancji, bo kto by się nim wtedy przejmował. Były inne priorytety. Więc to, co ujrzał, przypomniało mu tamte czasy, zwłaszcza że mieszkanie jest takim dobrze zakonserwowanym skansenem z lat 70. ubiegłego wieku i świadczyło o studenckim życiu 70. latka.
Kolega Inżynier znalazł się w tym środowisku podwójnie. Najpierw jako mężczyzna pierwotny - Jest gdzie zjeść, spać i ewentualnie się wykąpać? - Jest. - To o co chodzi? A potem jako mężczyzna naznaczony obecnym piętnem kulturowym, z elementami savoir vivre'u. Chodził po mieszkaniu, oglądał i mówił No..., nie..., mieszkanie jest interesujące.
A przedwczoraj, 02.02, w niedzielę wysłał mi mmsa obrazującego to, na co sam zwróciłem uwagę, ale nie wiedziałem, że tak to się nazywa. Otóż data 02022020 to palindrom, czyli coś - słowo, zdanie lub liczba - co czytane od lewej brzmi tak samo, jak czytane od prawej (od greckiego palindromeo - biec z powrotem). Przykładów palindromów jest mnóstwo, w języku polskim chociażby słowa bób, kok, zez, sos, kajak, zaraz, potop, radar, sedes, zakaz, towot, jadaj, łajał (całe mrowie) i zdania (drugie tyle) - Kobyła ma mały bok, Elf układał kufle, Zagwiżdż i w gaz, A to kanapa pana kota, itd., itd.
A wracając do liczb. Przypisuje im się często znaczenie magiczne, stąd nazwy liczba złota lub symetryczna. Trudno się dziwić, skoro następna będzie 12122121, czyli za 101 lat.
Dodatkowo okazało się, że niedziela, 02.02, była 33. dniem w tym roku, a do jego końca pozostało wtedy 333 dni. Numerolodzy twierdzą więc, że ta niedziela była wyjątkowa! ...to idealny czas, by rozpocząć w życiu coś niezwykle ważnego i zostawić za sobą wszystko, co złe!
My z Żoną jakbyśmy sami o tym wiedzieli finalizując w lutym wiele spraw, które lekko wykopyrtną nasze życie.
Zastanawia postawa Kolegi Inżyniera. Wiemy, że bardzo interesuje się naszymi sprawami i życzy nam dobrze i kibicuje, ale żeby aż tak. Czyżby Nie Nasze Mieszkanie wywarło na nim jednak wstrząsające wrażenie?
Dzisiaj po szybkim, a kalorycznym śniadaniu (trzy sadzone na boczku) wystartowaliśmy z Naszej Wsi o 10.40, by już po dwóch godzinach załatwić mnóstwo spraw - odebrać wyniki, wyciągnąć z bankomatu gotówkę, odebrać pranie, w starostwie uzyskać durnowate zaświadczenie dla notariusza, że sprzedawane tereny Naszej Wsi nie są przeznaczone pod zalesienie (urzędniczka opowiedziała, że my to jeszcze nic, bo podobne musi wystawiać dla notariuszy właścicielom sprzedającym mieszkanie w bloku), kupić ledowe żarówki, bo nieledowe wreszcie się skończyły (podróby paliły się seriami), zdjąć w US upoważnienie dla Księgowej III i wystawić dla Księgowej I, to samo w ZUSie, zamówić arkusze ocen, by Nowa Sekretarka miała co robić w przyszłym tygodniu i złożyć u notariusza uzupełniające dokumenty, w tym te durnowate, by stwierdził, że wszystko jest w komplecie. W sumie dziewięć spraw. Ciekawe, ile by to zajęło w Metropolii?
W drodze powrotnej, po obecności u Tego Co Mnie Budzi Po Nocach i u Pani Z Pięknego Miasteczka, w ciągu pół godziny jeszcze zatankowaliśmy Inteligentne Auto, na poczcie wysłałem poleconym14 PITów 11 (60% czasu zajęło drukowanie faktury) i kupiłem w Biedrze 16 Pilsnerów Urquelli dopiero przy kasie orientując się, że jest rabat i flaszka wychodzi po 3,55. Ale było za późno na powrót i wykupienie całego zapasu, bo Żona czekała w aucie wykończona tymi wszystkimi emocjami, pozytywnymi, bo wszystko załatwiliśmy w 100.%.
Jeśli chodzi o wyniki, to wynika, że nadal będę żył.
W przychodni natknąłem się od razu na tą panią, o której wiedziałem, że to ta. Nie ta, co dała mi swego czasu probówkę na mocz i uciekła, tylko ta, co mnie w połowie stycznia rejestrowała, dziwowała się, że nie mam lekarza rodzinnego i mówiła przez telefon głośno i dobitnie rozdzielając sylaby. Bez zbędnych ceregieli. Wygląd też miała adekwatny, taki, jaki sobie wyobraziłem po tamtej telefonicznej rozmowie - stosowny fryz ondulacyjny, szczupła, wyostrzona figura, nienaganny strój pielęgniarski i twarz sugerująca, że może palić papierosy. Ale głos nie był w charakterystyczny sposób w takich przypadkach zdarty,więc może jednak nie pali.
- Dzień dobry, czy mogę odebrać wyniki?
- Czyje? - spojrzała na mnie przenikliwie, bo wiadomo, że przychodzą stare dziamdziaki po wyniki męża lub żony, a to są przecież dane wrażliwe, więc nie wolno.
- Swoje. - odparłem z refleksem i nawet radośnie.
- Nazwisko! - wstała i podeszła do stosownej szufladki.
Wyciągnęła właściwe i podała, dla upewnienia się, odczytując moje imię.
- Tak, to ja. - uśmiechnąłem się. I natychmiast widząc na pierwszej stronie wynik PSA 0,380 ng/ml (zakres referencyjny 0,000 - 4,000) wykrzyknąłem radośnie:
- O, widzę, że będę żył!
Zlustrowała mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Chodzi, znaczy żyje! - rzekła bez cienia uśmiechu.
Nawet ja nie byłem w stanie próbować podyskutować wobec tak brutalnej logiki. Po cichu tylko przełożyłem to stwierdzenie na swój użytek tłumacząc sobie jej stwierdzenie na Niech nie zawraca głowy!
A jeśli chodzi o dane wrażliwe, które mam w dupie, to PSA już zdradziłem. Cholesterol całkowity wyszedł piękny, mój, osobniczy i wynosi 319 mg/dl (zakres referencyjny 115-190), a triglicerydy (po polsku trójglicerydy) 89,4 mg/dl (zakres 35,0-150,0).
Żona stwierdziła, że te zakresy referencyjne to taki medyczny pic i że ze mną jest nieźle, ale będzie jeszcze lepiej.
- Właśnie mi o te wyniki chodziło. - Teraz wiem, jak z tobą postępować na drugim etapie.
To by sugerowało, że może być lub na pewno będzie etap trzeci i nawet kolejne. Ja to przyjąłem z pełnym zaufaniem. I jako karny pacjent i obiekt eksperymentu poddaję się temu ze stoickim spokojem.
Wizyta w Pięknym Miasteczku przebiegła w zasadzie planowo.
W "zasadzie" dotyczy tylko Tego Co Mnie Budzi Po Nocach. Pojechałem do niego sam, zostawiwszy Żonę w odległym o 5 minut jazdy samochodem od Pięknego Miasteczka, ładnym i ciekawym obiekcie hotelowo-gastronomiczno-turystycznym. Czynnym, co trzeba mu zapisać na plus, chociaż w środku nie było żywej duszy, no bo kto teraz przyjeżdża do Pięknej Doliny? Nawet u nas, w Naszej Wsi, rządzącej się innymi prawami, a podstawowe to "żadnych spędów", na przełomie stycznia i lutego spęd w naszowsiowej skali wynosi 0. Oczywiście w sezonie spęd w tym obiekcie, w którym zostawiłem Żonę, jest taki, że szpilki nie idzie wcisnąć.
Więc Żona przez godzinę sobie odpoczęła, a ja dyskutowałem z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach.
Na zaproponowaną przeze mnie cenę kupna mieszkania żachnął się strasznie nazwawszy ją, po blisko godzinnej dyskusji, lichwiarską. No cóż, wiadomo że kupujący chce kupić jak najtaniej, a sprzedający sprzedać jak najdrożej. W przypadku tego mieszkania problem leży w tym, że w tej dwurodzinnej kamienicy jest wilgoć. Ona objawia się pięknymi grzybowymi wykwitami właśnie na interesującym nas parterze, co odkryła oczywiście Żona i co ją mocno do pomysłu zniechęciło. Stąd moja samodzielna wizyta.
Moglibyśmy na to przymknąć oko, bo przecież mieszkać tam nie będziemy, a więc poprzestać na jako takim odświeżeniu mieszkania, zrobieniu takiego, często spotykanego, niewątpliwie też w katolickich kręgach właścicieli różnych posesji, zwłaszcza nadmorskich, brutalnego picu, czyli zamalowaniu grzyba, zastawieniu go przemyślnie a to szafą, a to łóżkiem i wynajmowaniu gościom. W końcu nic się im nie stanie, jeśli poegzystują sobie z grzybem raptem kilka dni i to pozostając w błogiej nieświadomości, myśląc że oto przyjechali na odpoczynek do pięknej, dziewiczej przyrody, której, moim zdaniem, taki grzyb jest składową, bo przecież to jest obieg zamknięty. Ale.
Ale nie pozwala nam ateistyczne sumienie, czemu często dziwi się Teściowa. Bo Jak niewierzący w Jahwe może mieć sumienie i normy moralne? I skąd będzie wiedział o tych normach, i kiedy są właściwe, skoro Jahwe, w którego nie wierzy, nie może mu podpowiedzieć, a w razie czego ukarać?!
Nie pozwala nam zwykła ludzka przyzwoitość i profesjonalizm. Goście muszą mieć lepiej niż my, i skoro zobowiązaliśmy(!) się ich przyjmować, to muszą obowiązywać określone dla danego miejsca standardy. W naszych grzyb odpada! U nas goście w jego poszukiwaniu(!) udają się do lasu.
Więc z tym mieszkaniem mamy problem. Wyłącznie natury cenowej. Bo nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie dodatkowo dołożyć pieniędzy, aby ten grzyb usunąć i aby tak przeprowadzić remont, żeby w przyszłości nie wracał. I grzyb i remont, co na jedno wychodzi.
Są różne metody, aby temu zapobiec, ale wszystkie są kosztowne. Stąd moja lichwiarska propozycja, bo budżet mamy rygorystycznie określony.
Można zrobić, np. tzw. podcinkę. Ona jest najskuteczniejsza, ale też najbardziej ingerencyjna w strukturę ścian, czasochłonna i kosztogenna. Trzeba zająć pas chodnika przy budynku, a do tego potrzebna jest zgoda urzędu gminy, potem fragmentami należy odkopywać fundament, podcinać, izolować, zasypywać i tak step by step. Druga metoda, skuteczna na jakieś 10-20 lat, to iniekcja (tu jest wiele rodzajów), a trzecia elektroosmoza, czyli zjawisko odwróconej osmozy, w której woda, zamiast się kapilarnie piąć do góry do dodatnio naładowanych ścian domu, spieprza z powrotem do ziemi. No i o tej ostatniej metodzie poinformował mnie Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Tylko ona wchodzi w grę, bo konserwator dbający o historyczną zabudowę Pięknego Miasteczka nie pozwala na żadne brutalne ingerencje w zabudowę.
Skąd o tym wszystkim wiemy? Ano zasięgnęliśmy języka u naszego kolegi, Budowlańca. Ma on to do siebie, że do bólu jest rzeczowy, nie picuje i wykłada kawę na ławę. Czyli, np. mówi: - Jeśli chcecie dodatkowo wyłożyć 30 tysięcy, to proszę bardzo, tylko powstaje pytanie < Po co to wam?>.
Oczywiście szybko się okazuje, że to nam po nic, więc 30. tysięcy nie wykładamy . Albo mówi: Oczywiście możecie tego nie robić, to wasze pieniądze, ale jak chcecie się z powrotem z tym problemem pałować za 3, no góra, 5 lat, to proszę bardzo. My oczywiście nie chcemy się pałować i robimy daną rzecz od razu.
A wszystko to robi przy specyficznym, drwiącym uśmieszku, więc od razu, przed laty jeszcze, zdobył nasze zaufanie. Najpierw remontował nam Biszkopcik w Metropolii, a potem nadzorował remont Naszej Wsi i nie dawał sobie wciskać kitu przez różne remontowe ekipy.
Więc znowu zaprosimy go na wycieczkę, tym razem do Pięknego Miasteczka, żeby zobaczył co i jak, ocenił sytuację, możliwości i konieczności.
Trzeba jeszcze dodać, że przy pewnych, fundamentalnych sprawach, jak atmosfera miejsca, jego potencjał, potrafiliśmy się uprzeć, jak np. przy Naszej Wsi, mimo że, gdy Budowlaniec ją zobaczył, jeszcze na etapie poszukiwań i oglądania, powiedział: - To jest najgorsza rzecz, jaką mi do tej pory pokazaliście.
Więc mędrca szkiełko i oko nie zawsze...
U Pani Z Pięknego Miasteczka było bez "w zasadzie".
Jak zwykle miło i sympatycznie. Omawialiśmy wiele spraw, oglądaliśmy kolejny raz wnętrza, ustalaliśmy terminy i "przebudowywaliśmy" dom.
- A ja bym chętnie ubrał się ciepło i ponownie obejrzał ogród. - odezwałem się przy stole. - Ale SAM! - wymownie spojrzałem na obie.
- A czy ktoś z tobą/panem się wybiera?! - odpowiedziały na trzy cztery.
Chodziłem po terenie z pół godziny. Po kilka razy wracałem w te same miejsca, oglądałem lub podpatrywałem rośliny, rozmawiałem z nimi, wymyślałem różne systemy naprawcze ich żywota, a najwięcej uwagi poświęciłem stawowi. Czeka mnie przy nim tytaniczna praca, więc będzie pięknie.
W końcu się chyba tam poczułem.
A wcześniej, chodząc po tarasie domu, zaglądałem z góry na podwórze sąsiada i wpadłem na pewien pomysł, który się Żonie bardzo spodobał. Na przylegającym do "naszego" terenie stoi "normalny" dom, a obok, bliżej nas, taki nieduży, zaniedbany, jak i teren, na którym stoi.
- A może oni chcieliby ten kawałeczek działki z domkiem sprzedać, tylko o tym jeszcze nie wiedzą? - zagadnąłem do Żony w drodze powrotnej. - Popatrz, jakie mielibyśmy korzyści! - W domku zrobilibyśmy dwa apartamenty, teren stosownie uprzątnęli i urządzili, wszystko po nosem i łatwą kontrolą. - No i nie kupowalibyśmy mieszkania z grzybem.
Ustaliliśmy, że zasięgniemy języka u Pani Z Pięknego Miasteczka. Może coś wie. No i wypadałoby ją uprzedzić o naszych knowaniach.
Wieczorem zadzwonił Syn. Po półtoramiesięcznej chorobowej przerwie wrócił do pracy, z czego cieszę się w dwójnasób. Ale oczywiście jest słabiutki, jak niemowlę. Był taki okres u nich w domu, że nawet Synowa się rozchorowała. Można by powiedzieć, że "całe szczęście", że szpital, jaki u nich nastał, nastał przed całą aferą z koronawirusem. Było przynajmniej wiadomo, że są chorzy "normalnie". Tylko że teraz zaczęły do nich napływać paczki z Chin, zamówione przez Syna (nie wiem z czym) miesiąc, czy dwa miesiące temu. Więc Synowa się niepokoi, co jest w pełni zrozumiałe. I nie za bardzo uspokaja ją logiczny wywód Syna, że koronawirus wytrzymuje bez pożywki kilka godzin, góra dzień, więc niby po miesiącu podróży lub dwóch szlag jasny już dawno go w takiej paczce trafił. Ja bym w tym czasie paczek z Chin nie sprowadzał.
ŚRODA (05.02)
No i przytoczę więc kolejny raz jedną z moich naczelnych dewiz - Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Około południa zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby zasięgnąć języka w sprawie naszych knowań.
- Nie za bardzo mogę teraz rozmawiać, bo wracam z rodzicami od notariusza - Mam już ich pełnomocnictwo. - To zadzwonię po południu. - Ale czy coś się stało? - zapytała zaniepokojona.
Dopiero po tym pytaniu panicznie uzmysłowiłem sobie, że przecież ją zdrowo nastraszyłem, bo mogła sobie w związku z naszą sprawą, Bóg wie, co pomyśleć. Pospiesznie ją uspokajałem, że to nie dotyczy naszej sprawy, nasza jest omówiona, dogadana i zamknięta, czyli święta. Poza tym przypomniałem jej, że przecież zamknęliśmy ją uściskiem dłoni, co, np. w kulturze islamskiej jest ważniejsze, niż dziesięć aktów notarialnych, i że za niedotrzymanie jakiejkolwiek takiej przyklepanej umowy tam można skończyć źle, np. z nożem w jakiejś części swojego ciała, a u nas co najwyżej być potraktowanym jakąś śmieszną stratą finansową.
Po południu, zgodnie z umową, a jak na razie wszystkich umów i terminów bezwzględnie przestrzega, chociaż, jak, wyszło w kolejnej rozmowie, jest katoliczką i religia jest dla niej ważna, zadzwoniła. Opowiedzieliśmy jej o naszych knowaniach, a ona stwierdziła, że zasięgnie języka u swojej matki, która, gdy mieszkała w Pięknym Miasteczku wszystkich znała i o wszystkim wiedziała.
A potem wyszło takie małe szydełko z worka.
Skrupulatna pani notariusz, ta z Metropolii, zagięła parol na "moim" stawie. No bo jeśli to jest staw, to prawo pierwokupu ma Skarb Państwa. A ona takiej rzeczy przepuścić nie może i Skarb Państwa musi się na ten temat wypowiedzieć, czyli wydać opinię, że z prawa pierwokupu rezygnuje. Innej opcji nie widzę, bo każda inna zahaczałaby o paranoję. Z kolei Pani Z Pięknego Miasteczka twierdzi, że i jej ojciec, i ona sama opłaty do Spółki Wodnej co roku odprowadzają, jak za staw, więc wychodzi, że to staw. Zaś ojciec samodzielnie twierdzi, a przecież jest niewiarygodny, ale mówi uczciwie, że nie pamięta, że tam mogły być tylko jakieś cieki wodne, które on tylko lekko poszerzył. Sprawę więc dogłębnie musi zbadać pani notariusz, a to może oznaczać, że pierwszy umówiony termin szlag jasny trafi.
W czasie mojego ostatniego, samotnego spaceru, na oko oceniłem S stawu, czyli średnicę, na jakieś, średnio, 20 m. Z tego mi wyszedł r - promień, 10 m. Zaś ze wzoru πr2 jego pole powierzchni na jakieś 314 m2. Toć to przecież stawik, a nie staw. Wielkie mi miasto..., jak by powiedziała Salci. Tyle rabanu o nic. Mogliby się przestać czepiać i spokojnie dać mi zadbać o niego. Bo, np. okazało się, że oprócz ryb (karpie, szczupaki, amury) i nenufarów, są żaby. A już planowaliśmy z Żoną cichcem, po nocy wybrać z pobliskich stawów podbierakiem ileś sztuk i przeflancować do naszego. Bo ich debilny rechot uwielbiamy, nie mówiąc o tym, że żabki pięknie wpieprzają komarze larwy.
Również dzisiaj po południu załatwiłem istotną sprawę.
- Proponuję, abyśmy w Święta Wielkanocne wyjechali do Pucusia. - kompletnie zaskoczyłem Żonę tą propozycją. I wyjaśniłem sens i logistykę tego, czekającego nas okresu, jako najlepszego w czekającym nas zamęcie, który będzie trwał, tak na dobrą sprawę, do końca sierpnia. Czy muszę mówić, że Żona się zgodziła. Więc złapałem za telefon i zarezerwowałem pobyt od 9. do 14.kwietnia, pięć nocy. Pięknie! I ni z tego, ni z owego zacząłem gwizdać hymn Pucka, ten z 13.48 (rocznica nadania praw miejskich).
- Nieźle ci to wyszło. - stwierdziła z uznaniem Żona, a jej twarz była zmieniona...
A może mi ten Puck wziął się stąd, że dzień wcześniej, albo dwa, czytaliśmy z Żoną, niezależnie od siebie, artykuł, a potem nad nim dyskutowaliśmy. Otóż społeczeństwo Pucka i znana nam pani burmistrz dali odpór nachalności. Bo w trakcie obchodów 100. rocznicy zaślubin z morzem (przypomnę - gen. Haller) prezydent Andrzej Duda chciał odsłonić pamiątkową tablicę poświęconą zmarłemu tragicznie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Ale Pucczanie się nie zgodzili. No wprost piękne. Ta nachalność i smoleńska emanacja jest nie tylko dla nas nie do strawienia.
CZWARTEK (06.02)
No i dochrapałem się.
Bo zamiast, jak na emeryta przystało, jechać autem do urologa na 18.20, na coroczną wizytę i stać w metropolialnych korkach, czyli, żeby zdążyć na czas, wyjechać co najmniej 1,5 godziny przed terminem wizyty, to bezczelnie wyszedłem z Nie Naszego Mieszkania o 17.30 i jadąc dwoma tramwajami z przesiadką (im więcej przesiadek, tym bardziej jestem zachwycony, bo zaświadczają one zarówno o mojej sprawności intelektualnej, jak i fizycznej, kiedy trzeba rączo, na czerwonym, zdążyć dobiec do kolejnego, dzwoniącego, że za chwilę odjeżdża z przystanku) byłem już na miejscu o 18.00. Całe szczęście, że miałem ze sobą książkę, którą właśnie, po standardowym obwąchaniu, czyli przeczytaniu wszystkiego, co nie jest treścią fabuły, napocząłem - Bonita Avenue Petera Buwaldy, holenderskiego Jonathana Franzena, którego trzecią i ostatnią książkę, mocno przygnębiającą, o starości i relacjach starzy rodzice - dzieci, doprawionych tradycją religijną, niedawno skończyłem czytać.
Wracałem oczywiście także tramwajem, niestety jednym, bez przesiadek. W pustej strefie, bez siedzeń, zdałem Żonie krótką relację, że będę żył, po czym siadłem na wolnym krzesełku, przed taką młódką, lat góra 25.
Połowa tramwaju tkwiła w zamrożonej stagnacji, z wpatrzonymi nieruchomo oczami w ekraniki smartfonów, a jedyną oznaką życia tej połowy były palce, szybko biegające po klawiaturze, jeśli to jeszcze można nazwać klawiaturą. Druga połowa tkwiła w głośnej atmosferze zgrozy tworzonej przez opowiadane historie, najczęściej rodzinne. Wyjątki stanowiły osoby prowadzące "konwersację" (tu zaprezentuję niestety jedną stronę, tę słyszalną przeze mnie) typu:
- Dzwoniłeś do mnie?!
...
- Jak to nie dzwoniłeś?!
...
- No przecież widzę, że dzwoniłeś! (zwracam uwagę na słowo "widzę")
...
- Nie mogłeś nie dzwonić, skoro dzwoniłeś!
...
- Ale przestań, po co się wypierasz, skoro dzwoniłeś!
...
- Aaa, może niechcący...
I tak przez dwie minuty. Albo:
- Ale ja cię nie słyszę!
...
- Co mówiłeś?!
...
- Powtórz, mówię ci, bo ja nic nie słyszę!
...
- Co?! - Może mój telefon jest zepsuty?!
...
- Nic nie słyszę! - Chyba nie ma zasięgu!
...
- Co?! - Sam sobie wymień telefon!...
I tak przez dwie minuty.
Pogrążony w obserwacji i wstrząsany co rusz różnymi słyszanymi rodzinnymi historiami w ostatniej chwili dostrzegłem, że na jakimś przystanku wsiada do tramwaju babcia, taka pomarszczona i zasuszona (zdaje się, że do takiego stanu zmierzam), dobrze powyżej osiemdziesiątki, która usiłuje się na schodach, blokowanych przez jakąś panią spokojnie i wolno wchodzącą, bo zaabsorbowaną rozmową telefoniczną, przepchnąć i dostać do środka. Ledwo jej się to udało, zwłaszcza że pani, ciągle rozmawiając, zawisła natychmiast na drążku tuż przy wejściu nawet nie zdając sobie sprawy, że kogokolwiek blokuje.
Natychmiast ustąpiłem miejsca tej babci i w tym samym momencie usłyszałem za mną głos tej młódki:
- Proszę, niech pan siądzie.
Odwróciłem się nie wierząc najpierw własnym uszom, a potem oczom. Dziewczyna stała i wskazywała mi miejsce.
- Nie, nie, dziękuję. - odparłem z refleksem cokolwiek zaskoczony, zmieszany i zniesmaczony.
- Ależ proszę, naprawdę. - nie ustępowała.
- Nie, nie, dziękuję. - I absolutnie proszę natychmiast z powrotem usiąść, bo jak pani tego nie zrobi, opiszę panią i całą tę sytuację na blogu, który prowadzę. - zagroziłem.
Dziewczyna natychmiast siadła z mieszaniną niedowierzania, lekkiego przerażenia i zwątpienia w stan mojego umysłu - wszystko wypisane na twarzy.
Wpadłem w rozpacz. To do tego już doszło! To już teraz tramwajami sobie nie pojeżdżę. A tak przecież lubię. No i mam za darmo. Starając się opanować przemyślałem całą strategię dalszych moich tramwajowych jazd. Przede wszystkim, postanowiłem, nie będę siadał lub stał nad jakąś młódką lub młodzieńcem. Od razu będę się lokował w takiej strefie bez siedzeń, która jest w każdym tramwaju. Co prawda jadąc na stojąco, przeważnie skupiony na obserwacjach słuchowo-wizualnych, rzadziej węchowych lub dotykowych, mogę zostać z nich wyrwany czując na swoich ramionach dotknięcie czyjejś ręki i młody głos Proszę, niech pan sobie usiądzie, ale jednak ryzyko obciachu zmniejszę zdecydowanie.
W międzyczasie babcia pomstowała wielokrotnie powtarzając to samo o tej, co wisiała na drążku i ciągle rozmawiała przez telefon, że Przez nią nie mogłam wsiąść do tramwaju, a potem z pomstowaniem przerzuciła się na innych rozmawiających kierując wszystkie uwagi do mnie, bo od razu, po ustąpieniu jej miejsca, się ze mną zakumplowała. Ja tylko kiwałem głową potakująco i grzecznie.
W końcu wysiadła, więc znowu zająłem miejsce przed młódką.
W tym momencie ta blokująca wejście właśnie skończyła rozmawiać, odwróciła się do mnie i wskazując na mnie palcem podała nazwę szkoły, którą założyłem w 1994 roku.
- Ale mnie pan nie pamięta?
- A właśnie zaskoczę panią! - wstając precyzyjnie ulokowałem ją w jej miejscu pracy, w którym wówczas się poznaliśmy. - Pani pedagog.
W 1995 roku, po rocznej działalności mojej prywatnej szkoły w budynkach macierzystej, państwowej, w której kończyłem pracę na etacie nauczyciela i z której musiałem się wyprowadzić, bo moja szkoła gwałtownie zaczęła się rozwijać i nie miałem wystarczająco dużo pomieszczeń, żeby je zaadaptować do moich celów, zacząłem błąkać się po Metropolii w poszukiwaniu nowego lokum.
Skoncentrowałem się wyłącznie na szkołach podstawowych, a dlaczego, o tym niżej.
W końcu w jednej z nich tamtejsza dyrektorka, taka baba trzymająca wszystko za mordę, powiedziała mi, żebym sobie wybił z głowy dalsze szukanie, że mam zostać u niej i koniec. To zostałem, na 7 lat.
W międzyczasie jej szkoła, na skutek reformy, zmieniła się z podstawówki w gimnazjum. I w nim naukę podjęła Pasierbica, wówczas jeszcze in spe.
Jak już okrzepła w szkolnych murach, a mogła to być druga lub trzecia klasa, razem z trzema koleżankami wybrały się na szkolną zabawę. Żeby jednak dodać sobie animuszu we cztery zrobiły ściepę na butelkę wina, którą po ciemku i skrycie obalały gdzieś pokątnie, nomen omen, czyli w rogu boiska szkolnego. To nie mogło się dobrze skończyć, bo wszystkie były niezwyczajne. Przede wszystkim najmniejsza z nich totalnie przegięła wypijając większość butelki, chyba straciła przytomność i trzeba było wzywać pogotowie. Sprawa natychmiast się wydała, dziewczyny nawet nie powąchały zabawowej atmosfery i zrobiła się straszna afera (karetka stojąca przed szkołą na migających niebieskich szklankach), w której w roli głównej po stronie szkoły wystąpiła pani pedagog, ta sama, która dzisiaj napadła mnie w tramwaju.
Odbyło się ileś spotkań wyjaśniająco-umoralniających, grożących relegowaniem ze szkoły. Musieliśmy się oboje z Żoną, wówczas również in spe, stawić w szkole, nawysłuchiwać, naobiecywać i pokornie naudawać, że wyciągniemy wnioski. Ja dodatkowo od wychowawczyni klasy musiałem swoje zebrać na szkolnej wywiadówce, na której byłem, bo programowo lubiłem być, a poza tym byłem w trójce klasowej i w Komitecie Rodzicielskim, więc tym bardziej. Żona takich spotkań przez cały edukacyjny okres swojej córki (w ogólniaku też siedziałem na wywiadówkach w pierwszej ławce i też byłem w klasowej trójce) skutecznie i konsekwentnie unikała, uważając to za bezsensowną stratę czasu. Coś w tym musiało być, skoro Pasierbica wyrosła na normalną kobietę, w tym matkę.
Najlepsza w tym wszystkim była pani dyrektor. Bałem się jej pokazać na oczy i starałem unikać, ile się tylko da, ale w końcu wpadliśmy na siebie na korytarzu.
- Ja bardzo przepraszam za tą całą aferę i za Pasierbicę. - natychmiast wolałem to mieć za sobą.
- Eee, tam! - machnęła lekceważąco ręką. - A cóż się takiego wielkiego i strasznego stało?! - Pedagog przesadziła!...
- A pracuje pani nadal w tej szkole jako pedagog? - zapytałem w tramwaju po tylu latach.
- Tak, ale wie pan, z tymi dwoma nowymi, młodymi dyrektorami, nie da się pracować. - Takie zakłamane bubki. - Nie ominą żadnej sytuacji, żeby nie wspomnieć, jak ważna jest dla nich, i w ogóle, rodzina, a co wyprawiają na boku, to mówię panu... - zawiesiła głos. - Wzięłam zwolnienie lekarskie, ale chyba tam nie wrócę. - Depresja. - Ale wie pan, to jest taka depresja sytuacyjna. - spojrzała na mnie badawczo.
Skwapliwie przytaknąłem, tym bardziej, że gołym okiem było widać, że z panią jest coś nie tak. Nadnormatywna nadpobudliwość, dziwne ruchy gałkami ocznymi, mechaniczne i impulsywne odrzucanie głowy i nie słuchanie do końca odpowiedzi na zadawane przez nią pytanie, jeśli odpowiedź ta była dłuższa niż dwa słowa. To tylko dzięki temu dotarło do niej, że Pasierbica, którą świetnie pamiętała (trudno żeby nie) ma 33 lata, bo na jej pytanie o wiek użyłem właśnie dwóch słów. Doznała szoku, po czym rzuciła To mój przystanek! i wysiadła bez pożegnania.
I ja mam przestać jeździć tramwajami?!
A dlaczego w 95. znalazłem się w budynkach szkoły, jeszcze wówczas podstawowej? Bo postanowiłem założyć prywatną szkołę baletową. A ona ma to to siebie, że przyjęte dziecko, musi przejść od klasy czwartej, czyli podstawówki, po początkowym nauczaniu, aż do matury, ciężko harując i będąc ciągle w jednym organizmie szkolnym. Wiele przy tym ryzykuje, bo ze ślicznego cherubinka, takiego delikatnego, wiotkiego i baletowego może nagle, za kilka lat urosnąć herod baba lub facet o wyraźnych predyspozycjach do kopalni lub pługa, nie umniejszając żadnej profesji, którzy nijak nie przystają do baletu. Nie mówię o mogących się zdarzyć w trakcie lat nauki kontuzjach i innych niemiłych niespodziankach. Zawsze wtedy tragedia jest oczywista.
W owym czasie Córcia zaczęła chodzić na zajęcia baletowe prowadzone przez uznanego w Metropolii baletmistrza. Siłą rzeczy się z nim poznałem i któregoś dnia naszedłem go w jego domu przychodząc z propozycją, aby wspólnie utworzyć prywatną szkołę baletową, taką z prawdziwego zdarzenia. Przez godzinę przekonywał mnie przy herbacie, dlaczego to jest niemożliwe, a przez drugą ja jego, dlaczego to jest. I go przekonałem.
On przygotował program dotyczący sfery artystycznej, na której ja kompletnie się nie znałem, ja zaś program kształcenia ogólnego, statut i inne wymagane przez kuratorium dokumenty, o których on z kolei nie miał zielonego pojęcia.
Pomysłem tym oczywiście zainteresowały się media, które sprawę nagłośniły, bo trzeba pamiętać, że były to lata, gdzie niczego nie było, wszystko powstawało w nieokiełznanej niczym kapitalistycznej swobodzie. Pamiętam, jak pierwsze zebranie informacyjno-organizacyjne musiało się odbyć w sali gimnastycznej użyczonej przez panią dyrektor. I wpłynęło około czterdzieści podań, a więc nawet ze sporą nadwyżką.
Gdzieś w kwietniu lub maju otrzymałem z kuratorium odmowę zarejestrowania szkoły z wytłumaczeniem, że nie ma ono do tego kompetencji. Argument ten nie był wcale taki głupi, bo ostatecznie, kiedy zmiany oświatowe okrzepły, wszelkie szkoły artystyczne znalazły się w gestii Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale wtedy tak nie było.
Odwołałem się od decyzji kuratorium do Ministra Edukacji Narodowej. A wiadomo jak działała i działa maszyneria urzędnicza. Niespiesznie. Więc w międzyczasie musiałem uspokajająco świecić oczami na rodziców, którzy zapisali swoje dzieci. Ale ile można świecić. Więc w czerwcu zaczęły się pierwsze rezygnacje, by w lipcu ruszyła lawina. Wtedy już nie pomogły informacje z mojej strony, że właśnie otrzymałem z MEN-u pismo, do mojej wiadomości, nakazujące kuratorium rejestrację szkoły. Rodzice nie mogli dłużej czekać w perspektywie zbliżającego się nowego roku szkolnego.
Wpis do ewidencji szkół niepublicznych otrzymałem z kuratorium pod koniec sierpnia.
Próbowaliśmy jeszcze z Baletmistrzem w następnym roku, ale brak wiarygodności utracony nie z naszej winy działał. Zapisało się raptem dziewięcioro uczniów, a to oczywiście nie dawało podstaw, aby szkoła mogła się utrzymać ekonomicznie.
I tak sprawa upadła.
Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem. Można by zastosować, chyba nie tylko, buddyjski element filozofii, że tak widocznie musiało być. Z jednej strony mi żal, tej ówczesnej pracy i straconego czasu, a przede wszystkim niepowtarzalnej atmosfery i entuzjazmu tworzenia. Z drugiej, zwłaszcza z obecnej perspektywy, absolutnie nie. Bo jak sobie pomyślę o użeraniu się z rodzicami, zwłaszcza we współczesnych czasach, gdyby szkoła aż tyle przetrwała, że ciary chodzą po skórze. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z potencjalnie ciążącej na mnie odpowiedzialności, a teraz doskonale o tym wiem. Nie raz mógłbym się ocierać o prokuratora.
No i musiałbym znosić bardziej śmieszne lub mniej, na granicy dobrego smaku, docinki, których już wówczas doświadczałem. Moja kadra działającej przecież już, "podstawowej", szkoły, często cytowała mi fragment z Dzięcioła, reżyserii Jerzego Gruzy, 1970 rok.
Krótkie wprowadzenie:
Wiesław Gołas, w filmie Stefan Waldek, ma żonę, Miśkę (Alina Janowska), która akurat wyjeżdża na jakieś zawody strzelnicze. Waldka, z gruntu pantoflarza, nosi (określenie jego teścia), przez co wpada w różne tarapaty. Żeby zyskać trochę czasu na baby, wmanewrowany przez swojego szefa, dyrektora, który też musi mieć małżeńskie alibi, wysyła do opery swojego synka, Pawełka, który ma mu zdać relację z przedstawienia, żeby on potem mógł to samo zrobić wobec swojego szefa, który z kolei będzie musiał opowiedzieć o spektaklu swojej żonie.
Waldek, uwikłany w różne kobiece sytuacje, oczywiście zapomina o bożym świecie i grubo po zakończeniu spektaklu, wpada do zamkniętej już opery. Wali w szyby i udaje mu się porozmawiać z portierem zamykającym ostatnie drzwi.
- Ja bardzo przepraszam, czy pan nie widział mojego chłopca?! - pyta zdenerwowany Waldek.
- Wyjście dla baletu jest z drugiej strony! - odpowiada portier.
- Pan mnie źle zrozumiał... - plącze się Waldek.
- Przepraszam pana bardzo, bo zawołam milicję! - stanowczo odzywa się portier widząc natarczywość Waldka.
- Ale... - Waldek nadal stara się wytłumaczyć.
- Jak kocha, to poczeka! - kończy portier zatrzaskując Waldkowi drzwi przed nosem.
Kadra robiła również inne aluzje. Takie to były czasy. Ale czy teraz byłoby lepiej? Znowu nie wiem.
Co z tej szkoły baletowej pozostało, bo przecież formalnie zaistniała?
Piękne czarno-białe zdjęcie Córci, które z roku na rok przeklejam do kolejnego, nowego, podręcznego kalendarza, żeby je zawsze mieć pod ręką. Zdjęcie to stanowiło bazę plakatu reklamującego szkołę baletową z logo szkoły stworzonym przez mojego byłego ucznia, który jest autorem wszystkich lóg (logo?, logów?) szkół, które albo udało mi się otworzyć, albo nie. Na zdjęciu dominuje czerń, a biel stanowią nogi ubrane w rajstopy i baletki, profil twarzy, kawałek pleców i ręce. Jest tak zrobione, że w tej czerni widać kruczoczarne włosy Córci i jej czarny strój, a jednocześnie, mimo pewnego zamrożenia ruchu, emanuje dynamizm tancerki.
Zdjęcie to wykonał w naszym atelier kolega, wykładowca, artysta fotografik w jednym. Nie zastosował przy tym grama Photoshopa, po prostu czysta fotografia w najlepszym wydaniu. Ciekawostka, bo na odwrocie umieściłem opis, kto, kiedy, gdzie i dlaczego znacznie później. Cytuję samego siebie: ...Opis ten sporządziłem 14 lat później, a przez ten czas wiele się wydarzyło, 8. lipca 2009 roku. I mój podpis imieniem i nazwiskiem.
I pozostała chyba druga rzecz dotycząca wyłącznie Córci. Zawsze miała świetną figurę, drobną, szczupłą, bez zarzutu. Tylko nie wiadomo skąd przypałętał jej się kaczy chód objawiający się w niektórych momentach kroczenia. Mogła to "wziąć" od swojej babki, a mojej Matki, albo też z dalszej żeńskiej linii rodziny ze strony swojej matki. Tak czy owak, po tych baletach, ta przypadłość zniknęła, a przynajmniej ja jej nie zauważam.
Za to do tej pory pozostały jej dwie cechy, takie dwa grymasy, którymi jestem zafascynowany. Bo w jaki sposób geny mogą przekazać w sumie takie pierdoły? Oba po wspomnianej babci. Jeden to specyficzny grymas uśmiechu, taki układ warg, a drugi to pociąganie nosem, takie bezwiedne i odruchowe, kiedy coś w nim przeszkadza, ale nie kwalifikuje się na dmuchanie w chusteczkę.
Trwa to tak krótko, że nie jestem w stanie tej chwili zatrzymać i coś o niej powiedzieć, ale wiem, że zawsze ją rejestruję kompletnie bezwiednie.
Dzisiaj do południa, przed moim wyjazdem do Metropolii, postanowiliśmy załatwić kilka spraw.
Najpierw zadzwoniliśmy do banku w Metropolii, aby załatwić sprawę wcześniejszej i ostatecznej spłaty kredytu gotówkowego. Zaprzyjaźniony pan umówił się z nami na termin uprzedzając, że od terminu złożenia dyspozycji spłaty sprawa może potrwać 7 dni.
- To może państwo zadzwonicie na infolinię? - Może będzie szybciej?
Żona zadzwoniła i poddała się młodemu kobiecemu głosowi niezbędnej weryfikacji.
- Niestety - usłyszała za chwilę. - Weryfikacja przebiegła niepomyślnie. - Proszę udać się do swojego oddziału i tam złożyć dyspozycję.
Młody kobiecy głos się wyłączył, a Żona zaniemówiła, by za chwilę dostać szału, zwłaszcza że ja niechcący dolewałem oliwy do ognia twierdząc, że wszystkie dane wymagane przez młody kobiecy głos podawała prawidłowo, bo przecież słyszałem. Może nie w tym miejscu Żona brała wdech, albo o ułamek sekundy za długo nad jakąś daną się zastanawiała, nie wiadomo.
- O, nie! - wyrzuciła z siebie Żona w furii. - To ja chcę spłacić kredyt i jeszcze mam się prosić?! - Wyłącznie idziemy do oddziału!
Jak widać, całkowite spłacenie kredytu nie jest takie łatwe. Nie ma w tym interesu banku. Więc tym bardziej trzeba się od tych złamasów wymiksować.
Zanim jednak Żona wpadła w furię, udało nam się zabezpieczyć mój byt w czteronocnym pobycie w Metropolii.
- Ale ja nic dla ciebie nie mam! - Mogę ci dać co najwyżej całego kurczaka.
Oczy mi się zaświeciły.
- Tylko błagam! - Nie zjedz wszystkiego naraz! - zrobiła tragiczno-proszącą minę dokumentując tym, że mnie zna, no i że zobaczyła ten błysk. Ale jak mogę zjeść wszystko naraz, skoro żołądek na skutek jej działań i mojego heroicznego poddaństwa skurczył się do granic możliwości i ledwo zacznę jeść, a już jestem nasycony i nie mogę przełknąć choćby kawałka?- Nie to co dawniej. - pomyślałem z rozrzewnieniem.
Więc do tego Ale ja nic dla ciebie nie mam dostałem pełną brytfannę kurczaka, jajka i do nich wędzony boczek, twaróg, smalec ze skwarkami i pęto kiełbasy Chorizo. Biorąc pod uwagę, że w Nie Naszym Mieszkaniu czekały na mnie kiszone ogórki, ser kozi i makaron ryżowy, do czego tylko dokupiłem tabasco i avocado, to czy mogę narzekać?
Korzystając z mojego żywieniowego błogostanu, Żona zapytała z lekką niepewnością:
- A nie pojechałbyś po drodze do Metropolii przez Piękne Miasteczko i nie zapytał "sąsiadów", czy może by nie zechcieli sprzedać tego domku z kawałkiem działki?
To oczywiste, że pojechałem.
Nie chcieli.
- To nie zostawiać kartki z moim numerem telefonu, gdybyście się państwo jednak zastanowili?
Pani, właścicielka posesji, grzecznie i z uśmiechem kolejny raz odmówiła.
Natychmiast przez bluetootha poinformowałem Żonę, że sprawa się rypła. Od razu też stwierdziliśmy, że to był bardzo głupi pomysł, że sprawa by nas przerosła i finansowo, i logistycznie, i tylko byśmy się wpakowali w kłopoty. Więc kupujemy mieszkanie. Z grzybem, bo z grzybem, ale jednak jest na sprzedaż.
Wieczorem, w ramach mówienia sobie z Żoną dobranoc, jak zwykle wymienialiśmy się smsami.
Żona, gdy mnie nie ma, maniacko ogląda Alaskę, czemu się nie dziwię, bo jest świetna i ponadczasowa.
- Ale jak to będzie w Pięknym Miasteczku, gdy przestanę wyjeżdżać? - zmartwiłem się. - To już wieczorami nie obejrzysz, a przy mnie lub w dzień nie ta atmosfera.
- Coś wymyślimy. - odparła ze śmiechem Żona.
Od razu zaczęliśmy wymyślać. Ja przecież będę mógł, jako parobek, zamieszkać w części gospodarczej. W dodatku szczęśliwy, bo dach nad głową, spanie i jedzenie i ubikacja na miejscu, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz za potrzebą, w słotę i wiatr.
- I będziesz miał Pilsnera Urquella. - dodała Żona.
- No to już byłaby bardziej wysublimowana i wyrafinowana forma parobkowania. - odparłem z wdzięcznością.
Dzisiaj jeszcze umówiłem się z synem na sb/ndz. Że przyjadę do nich na jedną noc, bo się stęskniłem.
PIĄTEK (07.02)
No i taki dzień bez historii.
Mdły jak pogoda i moje samopoczucie.
Godny odnotowania fakt to taki, że po rocznej przerwie spotkałem się w Szkole z Księgową I, z którą wznowiłem współpracę. Zauważyła sama z siebie, że strasznie schudłem.
- No i ta twarz...taka... pociągła. - dodała na koniec po pełnej lustracji.
Dobrze, że nie dodała zapadnięta, pomyślałem.
SOBOTA (08.02)
No i dzisiaj, po południu, pojechałem do Wnuków.
Oczywiście nie było mi dane spokojnie zjeść i się spakować, bo zadzwonił Wnuk III i marudził, kiedy przyjadę. Na miejscu okazało się, że Wnuki I i II wyjeżdżają właśnie rowerami do kolegów i wrócą o 20.00, a Wnuk III ma 38 st. i nadal marudzi. Do tego stopnia, że wymarudził, abyśmy zagrali w 3-5-8 i udało mu się nawet namówić Synową, która zazwyczaj w karty nie gra.
Gdy dostawał łupnia, stwierdził, że źle się czuje i musi położyć się do łóżka. To z Wnukiem IV zagrałem w Pięć Koron. Nawet nie chodzi o wynik (akurat przegrał sromotnie), ale o jego zachowanie w czasie gry. Kuma 10 razy szybciej ode mnie, ma swoje teksty i inne, zmałpowane od ojca, albo braci, wymądrza się ponad miarę i sumarycznie w czasie gry trudno jest mi utrzymać powagę mając za przeciwnika takiego sześcioletniego leszcza.
Wieczorem całe bractwo rozlazło się po kątach, więc zaległem, jak zwykle, w gabinecie nad garażem, najzimniejszym miejscu w domu. To mi specjalnie nie robiło, bo wiedząc z autopsji, że tam można zamarznąć, zwłaszcza zimą, stosownie się ogaciłem. Spałem w obowiązkowych skarpetkach pod grubą kołdrą zwiększając jej sensoryczność za pomocą podwójnego polarowego koca. Czułem, jak ogarnia mnie błogie ciepełko i zasnąłem.
NIEDZIELA (09.02)
No i ten dom odsypia w niedzielę całe tygodniowe zaległości.
Stąd o 08.00 na dole byłem pierwszy. Zrobiłem sobie kawę, gdy niespodziewanie zszedł Wnuk I i IV.
- Dziadek, a zagramy w 3-5-8? - zaczepił mnie od razu Wnuk I.
- Ale z kim? - się zdziwiłem. - Przecież potrzeba trzech graczy.
- No przecież może zagrać Wnuk IV! - Dorośli go nie doceniają, ale potem ciężko się dziwią.
Przystałem na propozycję, tym bardziej, że wiedziałem, że w wypowiedzi Wnuka I jest coś na rzeczy.
Ledwo rozłożyliśmy karty, a zszedł Wnuk II kategorycznie oznajmiając, że on też gra. To zaczęli się kłócić, bo żaden nie chciał grać z drugim w parze, tylko każdy samodzielnie.
- Chłopaki! - Mam świetny pomysł! - przerwałem ich kłótnię. - To zagrajcie we trzech, a ja sobie posiedzę z boku i poczytam książkę.
- Nie!!! - natychmiast solidarnie skonsolidowali szyki. - Ty musisz grać!
- To może ty graj - odezwałem się do Wnuka IV - a ja będę siedział z boku i będę ci tylko pomagał. Poszło jak z płatka. Oczywiście wygraliśmy, bo nec Hercules contra plures.
Po południu miałem umówione specjalne spotkanie z Zastępcą Dyrektora. Trwało 2 godziny.
To był LEVEL ONE rozmowy, jak mówią teraz młodzi.
PONIEDZIAŁEK (10.02)
No i sprzedaż Naszej Wsi stała się faktem.
No i pierwszy umówiony termin szlag jasny trafił.
Po raz pierwszy na blogu jest dwa razy no! To pierwsze no jest oczywiście fundamentalne i z niego będą wynikać wszystkie następne.
Dzisiaj o 14.00 podpisaliśmy akt notarialny.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Biedry, żeby uzupełnić zapasy Pilsnera Urquella i kupić szampana.
- Czujesz coś? - zapytała Żona w kolejce.
- A co mam czuć?
- No, że sprzedaliśmy Naszą Wieś.
- Nie.
- Ja też nie.
A powinniśmy, bo Szwed chciałby się jednak wprowadzić, ze względu na dzieci już chodzące do "naszej"szkoły, w połowie marca. - Jak się da. - zaznaczył.
Czemu ma się nie dać? Najwyżej dwa tygodnie przeczekamy sobie w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
Już mieliśmy na okoliczność otwierać szampana, gdy zadzwoniła Pani Z Pięknego Miasteczka. Radosnym tonem oznajmiłem jej o naszym fundamentalnym kroku, gdy nagle uświadomiłem sobie, że ma dość grobowy głos. Jak nie ona.
- No tak! - pomyślałem. - Wycofuje się z jakichś przyczyn ze sprzedaży. I zrobiło mi się trochę niedobrze, ale natychmiast zacząłem w myślach uruchamiać Plan B.
Pani nie wiedziała, od czego zacząć, a im bardziej nie wiedziała, tym bardziej ja uruchamiałem Plan B. Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było.
W końcu rzuciła się na głęboką wodę i oznajmiła, że pani notariusz wypatrzyła, że budynek nie ma "ostatniego" papieru, pozwolenia na użytkowanie, czego w 2006. roku nie dopatrzył jej ojciec i kierownik budowy.
Fajnie, ale nie tragicznie.
Ona to teraz odtworzy, bo w Starostwie wszystkie pozostałe dokumenty są, więc będzie to formalność, która dodatkowo potrwa miesiąc. Wielkie halo. Najwyżej dłużej przeczekamy w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
To ustaliliśmy wstępnie, że może uda się nam wprowadzić 15. kwietnia, czyli po świętach i po naszym urlopie w Pucusiu.
Przy okazji wyszło na jaw, że ona odprowadza do Spółki Wodnej stosowną należność za 0,07 ha stawu, czyli za 700 m2. Skubany, tak zarósł. Bedzie co robić!
Szampana tak czy owak otworzyliśmy, bo, jak stwierdziła Żona, fundamentalny krok został dokonany.
A dzisiaj w Pucusiu obchodzono w towarzystwie orkanu Sabina 100. rocznicę zaślubin z morzem. Gdy rano wybierałem się do Szkoły, trąbiła o tym Trójka, wymieniając różne charakterystyczne pucusiowe miejsca. Niedługo tam będziemy.
Orkan Sabina nie dorasta do pięt orkanowi Cyrylowi, który w styczniu 2007. roku w nocy ze stodoły w Naszej Wsi zrobił piękną, powyginaną, surrealistyczną konstrukcję, dodatkowo całą przestawiając o jakieś dwa metry. Ale i tak mógł (mogła?) narobić nam szkód. Szwed dostał się do Polski ostatnim promem. Potem Bałtyk "zamknięto". Szampana byśmy raczej dzisiaj nie pili. I jak tu nie mówić o palcach...
I jak tu nie myśleć, cholera jasna, o Po Morzach Pływającym? Może nie pływa, tylko siedzi bezpiecznie w jakimś porcie? Bo mało ma zmartwień? Ostatnio przez krótką chwilę myślał, że zmieniłem mu imię na Tego Co mnie Budzi Po Nocach (wyraźnie ma nieczyste sumienie), ale porządnie doczytał bloga i się uspokoił. Tym bardziej, że mu napisałem, że on zawsze będzie Po Morzach Pływającym, nawet gdy osiądzie na marynarskiej emeryturze, czyli na mieliźnie, co mu się bardzo spodobało. Ta mielizna oczywiście.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego zabawnego smsa.
Mam 69 lat i 69 dni.
WTOREK (04.02)
No i w tym zeszłotygodniowym nadmiarze opuściłem jeden istotny fakt.
Otóż odwiedził mnie w ostatni czwartek w Nie Naszym Mieszkaniu Kolega Inżynier. Zadzwonił i uprzedził, że będzie za 40 minut, żeby oddać Żonie audiobookowy dysk wiedząc, że w piątek wracam do Naszej Wsi.
Wcale nie rzuciłem się do sprzątania. Stwierdziłem, że wszystko to, co ujrzy, niech będzie takie saute, bez ugładzeń i picu, bo i tak temu mieszkaniu nic nie pomoże. Poza tym niech mu ten widok przypomni studenckie czasy, czyli taki lekki harmider w wynajmowanej stancji, bo kto by się nim wtedy przejmował. Były inne priorytety. Więc to, co ujrzał, przypomniało mu tamte czasy, zwłaszcza że mieszkanie jest takim dobrze zakonserwowanym skansenem z lat 70. ubiegłego wieku i świadczyło o studenckim życiu 70. latka.
Kolega Inżynier znalazł się w tym środowisku podwójnie. Najpierw jako mężczyzna pierwotny - Jest gdzie zjeść, spać i ewentualnie się wykąpać? - Jest. - To o co chodzi? A potem jako mężczyzna naznaczony obecnym piętnem kulturowym, z elementami savoir vivre'u. Chodził po mieszkaniu, oglądał i mówił No..., nie..., mieszkanie jest interesujące.
A przedwczoraj, 02.02, w niedzielę wysłał mi mmsa obrazującego to, na co sam zwróciłem uwagę, ale nie wiedziałem, że tak to się nazywa. Otóż data 02022020 to palindrom, czyli coś - słowo, zdanie lub liczba - co czytane od lewej brzmi tak samo, jak czytane od prawej (od greckiego palindromeo - biec z powrotem). Przykładów palindromów jest mnóstwo, w języku polskim chociażby słowa bób, kok, zez, sos, kajak, zaraz, potop, radar, sedes, zakaz, towot, jadaj, łajał (całe mrowie) i zdania (drugie tyle) - Kobyła ma mały bok, Elf układał kufle, Zagwiżdż i w gaz, A to kanapa pana kota, itd., itd.
A wracając do liczb. Przypisuje im się często znaczenie magiczne, stąd nazwy liczba złota lub symetryczna. Trudno się dziwić, skoro następna będzie 12122121, czyli za 101 lat.
Dodatkowo okazało się, że niedziela, 02.02, była 33. dniem w tym roku, a do jego końca pozostało wtedy 333 dni. Numerolodzy twierdzą więc, że ta niedziela była wyjątkowa! ...to idealny czas, by rozpocząć w życiu coś niezwykle ważnego i zostawić za sobą wszystko, co złe!
My z Żoną jakbyśmy sami o tym wiedzieli finalizując w lutym wiele spraw, które lekko wykopyrtną nasze życie.
Zastanawia postawa Kolegi Inżyniera. Wiemy, że bardzo interesuje się naszymi sprawami i życzy nam dobrze i kibicuje, ale żeby aż tak. Czyżby Nie Nasze Mieszkanie wywarło na nim jednak wstrząsające wrażenie?
Dzisiaj po szybkim, a kalorycznym śniadaniu (trzy sadzone na boczku) wystartowaliśmy z Naszej Wsi o 10.40, by już po dwóch godzinach załatwić mnóstwo spraw - odebrać wyniki, wyciągnąć z bankomatu gotówkę, odebrać pranie, w starostwie uzyskać durnowate zaświadczenie dla notariusza, że sprzedawane tereny Naszej Wsi nie są przeznaczone pod zalesienie (urzędniczka opowiedziała, że my to jeszcze nic, bo podobne musi wystawiać dla notariuszy właścicielom sprzedającym mieszkanie w bloku), kupić ledowe żarówki, bo nieledowe wreszcie się skończyły (podróby paliły się seriami), zdjąć w US upoważnienie dla Księgowej III i wystawić dla Księgowej I, to samo w ZUSie, zamówić arkusze ocen, by Nowa Sekretarka miała co robić w przyszłym tygodniu i złożyć u notariusza uzupełniające dokumenty, w tym te durnowate, by stwierdził, że wszystko jest w komplecie. W sumie dziewięć spraw. Ciekawe, ile by to zajęło w Metropolii?
W drodze powrotnej, po obecności u Tego Co Mnie Budzi Po Nocach i u Pani Z Pięknego Miasteczka, w ciągu pół godziny jeszcze zatankowaliśmy Inteligentne Auto, na poczcie wysłałem poleconym14 PITów 11 (60% czasu zajęło drukowanie faktury) i kupiłem w Biedrze 16 Pilsnerów Urquelli dopiero przy kasie orientując się, że jest rabat i flaszka wychodzi po 3,55. Ale było za późno na powrót i wykupienie całego zapasu, bo Żona czekała w aucie wykończona tymi wszystkimi emocjami, pozytywnymi, bo wszystko załatwiliśmy w 100.%.
Jeśli chodzi o wyniki, to wynika, że nadal będę żył.
W przychodni natknąłem się od razu na tą panią, o której wiedziałem, że to ta. Nie ta, co dała mi swego czasu probówkę na mocz i uciekła, tylko ta, co mnie w połowie stycznia rejestrowała, dziwowała się, że nie mam lekarza rodzinnego i mówiła przez telefon głośno i dobitnie rozdzielając sylaby. Bez zbędnych ceregieli. Wygląd też miała adekwatny, taki, jaki sobie wyobraziłem po tamtej telefonicznej rozmowie - stosowny fryz ondulacyjny, szczupła, wyostrzona figura, nienaganny strój pielęgniarski i twarz sugerująca, że może palić papierosy. Ale głos nie był w charakterystyczny sposób w takich przypadkach zdarty,więc może jednak nie pali.
- Dzień dobry, czy mogę odebrać wyniki?
- Czyje? - spojrzała na mnie przenikliwie, bo wiadomo, że przychodzą stare dziamdziaki po wyniki męża lub żony, a to są przecież dane wrażliwe, więc nie wolno.
- Swoje. - odparłem z refleksem i nawet radośnie.
- Nazwisko! - wstała i podeszła do stosownej szufladki.
Wyciągnęła właściwe i podała, dla upewnienia się, odczytując moje imię.
- Tak, to ja. - uśmiechnąłem się. I natychmiast widząc na pierwszej stronie wynik PSA 0,380 ng/ml (zakres referencyjny 0,000 - 4,000) wykrzyknąłem radośnie:
- O, widzę, że będę żył!
Zlustrowała mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Chodzi, znaczy żyje! - rzekła bez cienia uśmiechu.
Nawet ja nie byłem w stanie próbować podyskutować wobec tak brutalnej logiki. Po cichu tylko przełożyłem to stwierdzenie na swój użytek tłumacząc sobie jej stwierdzenie na Niech nie zawraca głowy!
A jeśli chodzi o dane wrażliwe, które mam w dupie, to PSA już zdradziłem. Cholesterol całkowity wyszedł piękny, mój, osobniczy i wynosi 319 mg/dl (zakres referencyjny 115-190), a triglicerydy (po polsku trójglicerydy) 89,4 mg/dl (zakres 35,0-150,0).
Żona stwierdziła, że te zakresy referencyjne to taki medyczny pic i że ze mną jest nieźle, ale będzie jeszcze lepiej.
- Właśnie mi o te wyniki chodziło. - Teraz wiem, jak z tobą postępować na drugim etapie.
To by sugerowało, że może być lub na pewno będzie etap trzeci i nawet kolejne. Ja to przyjąłem z pełnym zaufaniem. I jako karny pacjent i obiekt eksperymentu poddaję się temu ze stoickim spokojem.
Wizyta w Pięknym Miasteczku przebiegła w zasadzie planowo.
W "zasadzie" dotyczy tylko Tego Co Mnie Budzi Po Nocach. Pojechałem do niego sam, zostawiwszy Żonę w odległym o 5 minut jazdy samochodem od Pięknego Miasteczka, ładnym i ciekawym obiekcie hotelowo-gastronomiczno-turystycznym. Czynnym, co trzeba mu zapisać na plus, chociaż w środku nie było żywej duszy, no bo kto teraz przyjeżdża do Pięknej Doliny? Nawet u nas, w Naszej Wsi, rządzącej się innymi prawami, a podstawowe to "żadnych spędów", na przełomie stycznia i lutego spęd w naszowsiowej skali wynosi 0. Oczywiście w sezonie spęd w tym obiekcie, w którym zostawiłem Żonę, jest taki, że szpilki nie idzie wcisnąć.
Więc Żona przez godzinę sobie odpoczęła, a ja dyskutowałem z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach.
Na zaproponowaną przeze mnie cenę kupna mieszkania żachnął się strasznie nazwawszy ją, po blisko godzinnej dyskusji, lichwiarską. No cóż, wiadomo że kupujący chce kupić jak najtaniej, a sprzedający sprzedać jak najdrożej. W przypadku tego mieszkania problem leży w tym, że w tej dwurodzinnej kamienicy jest wilgoć. Ona objawia się pięknymi grzybowymi wykwitami właśnie na interesującym nas parterze, co odkryła oczywiście Żona i co ją mocno do pomysłu zniechęciło. Stąd moja samodzielna wizyta.
Moglibyśmy na to przymknąć oko, bo przecież mieszkać tam nie będziemy, a więc poprzestać na jako takim odświeżeniu mieszkania, zrobieniu takiego, często spotykanego, niewątpliwie też w katolickich kręgach właścicieli różnych posesji, zwłaszcza nadmorskich, brutalnego picu, czyli zamalowaniu grzyba, zastawieniu go przemyślnie a to szafą, a to łóżkiem i wynajmowaniu gościom. W końcu nic się im nie stanie, jeśli poegzystują sobie z grzybem raptem kilka dni i to pozostając w błogiej nieświadomości, myśląc że oto przyjechali na odpoczynek do pięknej, dziewiczej przyrody, której, moim zdaniem, taki grzyb jest składową, bo przecież to jest obieg zamknięty. Ale.
Ale nie pozwala nam ateistyczne sumienie, czemu często dziwi się Teściowa. Bo Jak niewierzący w Jahwe może mieć sumienie i normy moralne? I skąd będzie wiedział o tych normach, i kiedy są właściwe, skoro Jahwe, w którego nie wierzy, nie może mu podpowiedzieć, a w razie czego ukarać?!
Nie pozwala nam zwykła ludzka przyzwoitość i profesjonalizm. Goście muszą mieć lepiej niż my, i skoro zobowiązaliśmy(!) się ich przyjmować, to muszą obowiązywać określone dla danego miejsca standardy. W naszych grzyb odpada! U nas goście w jego poszukiwaniu(!) udają się do lasu.
Więc z tym mieszkaniem mamy problem. Wyłącznie natury cenowej. Bo nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie dodatkowo dołożyć pieniędzy, aby ten grzyb usunąć i aby tak przeprowadzić remont, żeby w przyszłości nie wracał. I grzyb i remont, co na jedno wychodzi.
Są różne metody, aby temu zapobiec, ale wszystkie są kosztowne. Stąd moja lichwiarska propozycja, bo budżet mamy rygorystycznie określony.
Można zrobić, np. tzw. podcinkę. Ona jest najskuteczniejsza, ale też najbardziej ingerencyjna w strukturę ścian, czasochłonna i kosztogenna. Trzeba zająć pas chodnika przy budynku, a do tego potrzebna jest zgoda urzędu gminy, potem fragmentami należy odkopywać fundament, podcinać, izolować, zasypywać i tak step by step. Druga metoda, skuteczna na jakieś 10-20 lat, to iniekcja (tu jest wiele rodzajów), a trzecia elektroosmoza, czyli zjawisko odwróconej osmozy, w której woda, zamiast się kapilarnie piąć do góry do dodatnio naładowanych ścian domu, spieprza z powrotem do ziemi. No i o tej ostatniej metodzie poinformował mnie Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Tylko ona wchodzi w grę, bo konserwator dbający o historyczną zabudowę Pięknego Miasteczka nie pozwala na żadne brutalne ingerencje w zabudowę.
Skąd o tym wszystkim wiemy? Ano zasięgnęliśmy języka u naszego kolegi, Budowlańca. Ma on to do siebie, że do bólu jest rzeczowy, nie picuje i wykłada kawę na ławę. Czyli, np. mówi: - Jeśli chcecie dodatkowo wyłożyć 30 tysięcy, to proszę bardzo, tylko powstaje pytanie < Po co to wam?>.
Oczywiście szybko się okazuje, że to nam po nic, więc 30. tysięcy nie wykładamy . Albo mówi: Oczywiście możecie tego nie robić, to wasze pieniądze, ale jak chcecie się z powrotem z tym problemem pałować za 3, no góra, 5 lat, to proszę bardzo. My oczywiście nie chcemy się pałować i robimy daną rzecz od razu.
A wszystko to robi przy specyficznym, drwiącym uśmieszku, więc od razu, przed laty jeszcze, zdobył nasze zaufanie. Najpierw remontował nam Biszkopcik w Metropolii, a potem nadzorował remont Naszej Wsi i nie dawał sobie wciskać kitu przez różne remontowe ekipy.
Więc znowu zaprosimy go na wycieczkę, tym razem do Pięknego Miasteczka, żeby zobaczył co i jak, ocenił sytuację, możliwości i konieczności.
Trzeba jeszcze dodać, że przy pewnych, fundamentalnych sprawach, jak atmosfera miejsca, jego potencjał, potrafiliśmy się uprzeć, jak np. przy Naszej Wsi, mimo że, gdy Budowlaniec ją zobaczył, jeszcze na etapie poszukiwań i oglądania, powiedział: - To jest najgorsza rzecz, jaką mi do tej pory pokazaliście.
Więc mędrca szkiełko i oko nie zawsze...
U Pani Z Pięknego Miasteczka było bez "w zasadzie".
Jak zwykle miło i sympatycznie. Omawialiśmy wiele spraw, oglądaliśmy kolejny raz wnętrza, ustalaliśmy terminy i "przebudowywaliśmy" dom.
- A ja bym chętnie ubrał się ciepło i ponownie obejrzał ogród. - odezwałem się przy stole. - Ale SAM! - wymownie spojrzałem na obie.
- A czy ktoś z tobą/panem się wybiera?! - odpowiedziały na trzy cztery.
Chodziłem po terenie z pół godziny. Po kilka razy wracałem w te same miejsca, oglądałem lub podpatrywałem rośliny, rozmawiałem z nimi, wymyślałem różne systemy naprawcze ich żywota, a najwięcej uwagi poświęciłem stawowi. Czeka mnie przy nim tytaniczna praca, więc będzie pięknie.
W końcu się chyba tam poczułem.
A wcześniej, chodząc po tarasie domu, zaglądałem z góry na podwórze sąsiada i wpadłem na pewien pomysł, który się Żonie bardzo spodobał. Na przylegającym do "naszego" terenie stoi "normalny" dom, a obok, bliżej nas, taki nieduży, zaniedbany, jak i teren, na którym stoi.
- A może oni chcieliby ten kawałeczek działki z domkiem sprzedać, tylko o tym jeszcze nie wiedzą? - zagadnąłem do Żony w drodze powrotnej. - Popatrz, jakie mielibyśmy korzyści! - W domku zrobilibyśmy dwa apartamenty, teren stosownie uprzątnęli i urządzili, wszystko po nosem i łatwą kontrolą. - No i nie kupowalibyśmy mieszkania z grzybem.
Ustaliliśmy, że zasięgniemy języka u Pani Z Pięknego Miasteczka. Może coś wie. No i wypadałoby ją uprzedzić o naszych knowaniach.
Wieczorem zadzwonił Syn. Po półtoramiesięcznej chorobowej przerwie wrócił do pracy, z czego cieszę się w dwójnasób. Ale oczywiście jest słabiutki, jak niemowlę. Był taki okres u nich w domu, że nawet Synowa się rozchorowała. Można by powiedzieć, że "całe szczęście", że szpital, jaki u nich nastał, nastał przed całą aferą z koronawirusem. Było przynajmniej wiadomo, że są chorzy "normalnie". Tylko że teraz zaczęły do nich napływać paczki z Chin, zamówione przez Syna (nie wiem z czym) miesiąc, czy dwa miesiące temu. Więc Synowa się niepokoi, co jest w pełni zrozumiałe. I nie za bardzo uspokaja ją logiczny wywód Syna, że koronawirus wytrzymuje bez pożywki kilka godzin, góra dzień, więc niby po miesiącu podróży lub dwóch szlag jasny już dawno go w takiej paczce trafił. Ja bym w tym czasie paczek z Chin nie sprowadzał.
ŚRODA (05.02)
No i przytoczę więc kolejny raz jedną z moich naczelnych dewiz - Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Około południa zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby zasięgnąć języka w sprawie naszych knowań.
- Nie za bardzo mogę teraz rozmawiać, bo wracam z rodzicami od notariusza - Mam już ich pełnomocnictwo. - To zadzwonię po południu. - Ale czy coś się stało? - zapytała zaniepokojona.
Dopiero po tym pytaniu panicznie uzmysłowiłem sobie, że przecież ją zdrowo nastraszyłem, bo mogła sobie w związku z naszą sprawą, Bóg wie, co pomyśleć. Pospiesznie ją uspokajałem, że to nie dotyczy naszej sprawy, nasza jest omówiona, dogadana i zamknięta, czyli święta. Poza tym przypomniałem jej, że przecież zamknęliśmy ją uściskiem dłoni, co, np. w kulturze islamskiej jest ważniejsze, niż dziesięć aktów notarialnych, i że za niedotrzymanie jakiejkolwiek takiej przyklepanej umowy tam można skończyć źle, np. z nożem w jakiejś części swojego ciała, a u nas co najwyżej być potraktowanym jakąś śmieszną stratą finansową.
Po południu, zgodnie z umową, a jak na razie wszystkich umów i terminów bezwzględnie przestrzega, chociaż, jak, wyszło w kolejnej rozmowie, jest katoliczką i religia jest dla niej ważna, zadzwoniła. Opowiedzieliśmy jej o naszych knowaniach, a ona stwierdziła, że zasięgnie języka u swojej matki, która, gdy mieszkała w Pięknym Miasteczku wszystkich znała i o wszystkim wiedziała.
A potem wyszło takie małe szydełko z worka.
Skrupulatna pani notariusz, ta z Metropolii, zagięła parol na "moim" stawie. No bo jeśli to jest staw, to prawo pierwokupu ma Skarb Państwa. A ona takiej rzeczy przepuścić nie może i Skarb Państwa musi się na ten temat wypowiedzieć, czyli wydać opinię, że z prawa pierwokupu rezygnuje. Innej opcji nie widzę, bo każda inna zahaczałaby o paranoję. Z kolei Pani Z Pięknego Miasteczka twierdzi, że i jej ojciec, i ona sama opłaty do Spółki Wodnej co roku odprowadzają, jak za staw, więc wychodzi, że to staw. Zaś ojciec samodzielnie twierdzi, a przecież jest niewiarygodny, ale mówi uczciwie, że nie pamięta, że tam mogły być tylko jakieś cieki wodne, które on tylko lekko poszerzył. Sprawę więc dogłębnie musi zbadać pani notariusz, a to może oznaczać, że pierwszy umówiony termin szlag jasny trafi.
W czasie mojego ostatniego, samotnego spaceru, na oko oceniłem S stawu, czyli średnicę, na jakieś, średnio, 20 m. Z tego mi wyszedł r - promień, 10 m. Zaś ze wzoru πr2 jego pole powierzchni na jakieś 314 m2. Toć to przecież stawik, a nie staw. Wielkie mi miasto..., jak by powiedziała Salci. Tyle rabanu o nic. Mogliby się przestać czepiać i spokojnie dać mi zadbać o niego. Bo, np. okazało się, że oprócz ryb (karpie, szczupaki, amury) i nenufarów, są żaby. A już planowaliśmy z Żoną cichcem, po nocy wybrać z pobliskich stawów podbierakiem ileś sztuk i przeflancować do naszego. Bo ich debilny rechot uwielbiamy, nie mówiąc o tym, że żabki pięknie wpieprzają komarze larwy.
Również dzisiaj po południu załatwiłem istotną sprawę.
- Proponuję, abyśmy w Święta Wielkanocne wyjechali do Pucusia. - kompletnie zaskoczyłem Żonę tą propozycją. I wyjaśniłem sens i logistykę tego, czekającego nas okresu, jako najlepszego w czekającym nas zamęcie, który będzie trwał, tak na dobrą sprawę, do końca sierpnia. Czy muszę mówić, że Żona się zgodziła. Więc złapałem za telefon i zarezerwowałem pobyt od 9. do 14.kwietnia, pięć nocy. Pięknie! I ni z tego, ni z owego zacząłem gwizdać hymn Pucka, ten z 13.48 (rocznica nadania praw miejskich).
- Nieźle ci to wyszło. - stwierdziła z uznaniem Żona, a jej twarz była zmieniona...
A może mi ten Puck wziął się stąd, że dzień wcześniej, albo dwa, czytaliśmy z Żoną, niezależnie od siebie, artykuł, a potem nad nim dyskutowaliśmy. Otóż społeczeństwo Pucka i znana nam pani burmistrz dali odpór nachalności. Bo w trakcie obchodów 100. rocznicy zaślubin z morzem (przypomnę - gen. Haller) prezydent Andrzej Duda chciał odsłonić pamiątkową tablicę poświęconą zmarłemu tragicznie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Ale Pucczanie się nie zgodzili. No wprost piękne. Ta nachalność i smoleńska emanacja jest nie tylko dla nas nie do strawienia.
CZWARTEK (06.02)
No i dochrapałem się.
Bo zamiast, jak na emeryta przystało, jechać autem do urologa na 18.20, na coroczną wizytę i stać w metropolialnych korkach, czyli, żeby zdążyć na czas, wyjechać co najmniej 1,5 godziny przed terminem wizyty, to bezczelnie wyszedłem z Nie Naszego Mieszkania o 17.30 i jadąc dwoma tramwajami z przesiadką (im więcej przesiadek, tym bardziej jestem zachwycony, bo zaświadczają one zarówno o mojej sprawności intelektualnej, jak i fizycznej, kiedy trzeba rączo, na czerwonym, zdążyć dobiec do kolejnego, dzwoniącego, że za chwilę odjeżdża z przystanku) byłem już na miejscu o 18.00. Całe szczęście, że miałem ze sobą książkę, którą właśnie, po standardowym obwąchaniu, czyli przeczytaniu wszystkiego, co nie jest treścią fabuły, napocząłem - Bonita Avenue Petera Buwaldy, holenderskiego Jonathana Franzena, którego trzecią i ostatnią książkę, mocno przygnębiającą, o starości i relacjach starzy rodzice - dzieci, doprawionych tradycją religijną, niedawno skończyłem czytać.
Wracałem oczywiście także tramwajem, niestety jednym, bez przesiadek. W pustej strefie, bez siedzeń, zdałem Żonie krótką relację, że będę żył, po czym siadłem na wolnym krzesełku, przed taką młódką, lat góra 25.
Połowa tramwaju tkwiła w zamrożonej stagnacji, z wpatrzonymi nieruchomo oczami w ekraniki smartfonów, a jedyną oznaką życia tej połowy były palce, szybko biegające po klawiaturze, jeśli to jeszcze można nazwać klawiaturą. Druga połowa tkwiła w głośnej atmosferze zgrozy tworzonej przez opowiadane historie, najczęściej rodzinne. Wyjątki stanowiły osoby prowadzące "konwersację" (tu zaprezentuję niestety jedną stronę, tę słyszalną przeze mnie) typu:
- Dzwoniłeś do mnie?!
...
- Jak to nie dzwoniłeś?!
...
- No przecież widzę, że dzwoniłeś! (zwracam uwagę na słowo "widzę")
...
- Nie mogłeś nie dzwonić, skoro dzwoniłeś!
...
- Ale przestań, po co się wypierasz, skoro dzwoniłeś!
...
- Aaa, może niechcący...
I tak przez dwie minuty. Albo:
- Ale ja cię nie słyszę!
...
- Co mówiłeś?!
...
- Powtórz, mówię ci, bo ja nic nie słyszę!
...
- Co?! - Może mój telefon jest zepsuty?!
...
- Nic nie słyszę! - Chyba nie ma zasięgu!
...
- Co?! - Sam sobie wymień telefon!...
I tak przez dwie minuty.
Pogrążony w obserwacji i wstrząsany co rusz różnymi słyszanymi rodzinnymi historiami w ostatniej chwili dostrzegłem, że na jakimś przystanku wsiada do tramwaju babcia, taka pomarszczona i zasuszona (zdaje się, że do takiego stanu zmierzam), dobrze powyżej osiemdziesiątki, która usiłuje się na schodach, blokowanych przez jakąś panią spokojnie i wolno wchodzącą, bo zaabsorbowaną rozmową telefoniczną, przepchnąć i dostać do środka. Ledwo jej się to udało, zwłaszcza że pani, ciągle rozmawiając, zawisła natychmiast na drążku tuż przy wejściu nawet nie zdając sobie sprawy, że kogokolwiek blokuje.
Natychmiast ustąpiłem miejsca tej babci i w tym samym momencie usłyszałem za mną głos tej młódki:
- Proszę, niech pan siądzie.
Odwróciłem się nie wierząc najpierw własnym uszom, a potem oczom. Dziewczyna stała i wskazywała mi miejsce.
- Nie, nie, dziękuję. - odparłem z refleksem cokolwiek zaskoczony, zmieszany i zniesmaczony.
- Ależ proszę, naprawdę. - nie ustępowała.
- Nie, nie, dziękuję. - I absolutnie proszę natychmiast z powrotem usiąść, bo jak pani tego nie zrobi, opiszę panią i całą tę sytuację na blogu, który prowadzę. - zagroziłem.
Dziewczyna natychmiast siadła z mieszaniną niedowierzania, lekkiego przerażenia i zwątpienia w stan mojego umysłu - wszystko wypisane na twarzy.
Wpadłem w rozpacz. To do tego już doszło! To już teraz tramwajami sobie nie pojeżdżę. A tak przecież lubię. No i mam za darmo. Starając się opanować przemyślałem całą strategię dalszych moich tramwajowych jazd. Przede wszystkim, postanowiłem, nie będę siadał lub stał nad jakąś młódką lub młodzieńcem. Od razu będę się lokował w takiej strefie bez siedzeń, która jest w każdym tramwaju. Co prawda jadąc na stojąco, przeważnie skupiony na obserwacjach słuchowo-wizualnych, rzadziej węchowych lub dotykowych, mogę zostać z nich wyrwany czując na swoich ramionach dotknięcie czyjejś ręki i młody głos Proszę, niech pan sobie usiądzie, ale jednak ryzyko obciachu zmniejszę zdecydowanie.
W międzyczasie babcia pomstowała wielokrotnie powtarzając to samo o tej, co wisiała na drążku i ciągle rozmawiała przez telefon, że Przez nią nie mogłam wsiąść do tramwaju, a potem z pomstowaniem przerzuciła się na innych rozmawiających kierując wszystkie uwagi do mnie, bo od razu, po ustąpieniu jej miejsca, się ze mną zakumplowała. Ja tylko kiwałem głową potakująco i grzecznie.
W końcu wysiadła, więc znowu zająłem miejsce przed młódką.
W tym momencie ta blokująca wejście właśnie skończyła rozmawiać, odwróciła się do mnie i wskazując na mnie palcem podała nazwę szkoły, którą założyłem w 1994 roku.
- Ale mnie pan nie pamięta?
- A właśnie zaskoczę panią! - wstając precyzyjnie ulokowałem ją w jej miejscu pracy, w którym wówczas się poznaliśmy. - Pani pedagog.
W 1995 roku, po rocznej działalności mojej prywatnej szkoły w budynkach macierzystej, państwowej, w której kończyłem pracę na etacie nauczyciela i z której musiałem się wyprowadzić, bo moja szkoła gwałtownie zaczęła się rozwijać i nie miałem wystarczająco dużo pomieszczeń, żeby je zaadaptować do moich celów, zacząłem błąkać się po Metropolii w poszukiwaniu nowego lokum.
Skoncentrowałem się wyłącznie na szkołach podstawowych, a dlaczego, o tym niżej.
W końcu w jednej z nich tamtejsza dyrektorka, taka baba trzymająca wszystko za mordę, powiedziała mi, żebym sobie wybił z głowy dalsze szukanie, że mam zostać u niej i koniec. To zostałem, na 7 lat.
W międzyczasie jej szkoła, na skutek reformy, zmieniła się z podstawówki w gimnazjum. I w nim naukę podjęła Pasierbica, wówczas jeszcze in spe.
Jak już okrzepła w szkolnych murach, a mogła to być druga lub trzecia klasa, razem z trzema koleżankami wybrały się na szkolną zabawę. Żeby jednak dodać sobie animuszu we cztery zrobiły ściepę na butelkę wina, którą po ciemku i skrycie obalały gdzieś pokątnie, nomen omen, czyli w rogu boiska szkolnego. To nie mogło się dobrze skończyć, bo wszystkie były niezwyczajne. Przede wszystkim najmniejsza z nich totalnie przegięła wypijając większość butelki, chyba straciła przytomność i trzeba było wzywać pogotowie. Sprawa natychmiast się wydała, dziewczyny nawet nie powąchały zabawowej atmosfery i zrobiła się straszna afera (karetka stojąca przed szkołą na migających niebieskich szklankach), w której w roli głównej po stronie szkoły wystąpiła pani pedagog, ta sama, która dzisiaj napadła mnie w tramwaju.
Odbyło się ileś spotkań wyjaśniająco-umoralniających, grożących relegowaniem ze szkoły. Musieliśmy się oboje z Żoną, wówczas również in spe, stawić w szkole, nawysłuchiwać, naobiecywać i pokornie naudawać, że wyciągniemy wnioski. Ja dodatkowo od wychowawczyni klasy musiałem swoje zebrać na szkolnej wywiadówce, na której byłem, bo programowo lubiłem być, a poza tym byłem w trójce klasowej i w Komitecie Rodzicielskim, więc tym bardziej. Żona takich spotkań przez cały edukacyjny okres swojej córki (w ogólniaku też siedziałem na wywiadówkach w pierwszej ławce i też byłem w klasowej trójce) skutecznie i konsekwentnie unikała, uważając to za bezsensowną stratę czasu. Coś w tym musiało być, skoro Pasierbica wyrosła na normalną kobietę, w tym matkę.
Najlepsza w tym wszystkim była pani dyrektor. Bałem się jej pokazać na oczy i starałem unikać, ile się tylko da, ale w końcu wpadliśmy na siebie na korytarzu.
- Ja bardzo przepraszam za tą całą aferę i za Pasierbicę. - natychmiast wolałem to mieć za sobą.
- Eee, tam! - machnęła lekceważąco ręką. - A cóż się takiego wielkiego i strasznego stało?! - Pedagog przesadziła!...
- A pracuje pani nadal w tej szkole jako pedagog? - zapytałem w tramwaju po tylu latach.
- Tak, ale wie pan, z tymi dwoma nowymi, młodymi dyrektorami, nie da się pracować. - Takie zakłamane bubki. - Nie ominą żadnej sytuacji, żeby nie wspomnieć, jak ważna jest dla nich, i w ogóle, rodzina, a co wyprawiają na boku, to mówię panu... - zawiesiła głos. - Wzięłam zwolnienie lekarskie, ale chyba tam nie wrócę. - Depresja. - Ale wie pan, to jest taka depresja sytuacyjna. - spojrzała na mnie badawczo.
Skwapliwie przytaknąłem, tym bardziej, że gołym okiem było widać, że z panią jest coś nie tak. Nadnormatywna nadpobudliwość, dziwne ruchy gałkami ocznymi, mechaniczne i impulsywne odrzucanie głowy i nie słuchanie do końca odpowiedzi na zadawane przez nią pytanie, jeśli odpowiedź ta była dłuższa niż dwa słowa. To tylko dzięki temu dotarło do niej, że Pasierbica, którą świetnie pamiętała (trudno żeby nie) ma 33 lata, bo na jej pytanie o wiek użyłem właśnie dwóch słów. Doznała szoku, po czym rzuciła To mój przystanek! i wysiadła bez pożegnania.
I ja mam przestać jeździć tramwajami?!
A dlaczego w 95. znalazłem się w budynkach szkoły, jeszcze wówczas podstawowej? Bo postanowiłem założyć prywatną szkołę baletową. A ona ma to to siebie, że przyjęte dziecko, musi przejść od klasy czwartej, czyli podstawówki, po początkowym nauczaniu, aż do matury, ciężko harując i będąc ciągle w jednym organizmie szkolnym. Wiele przy tym ryzykuje, bo ze ślicznego cherubinka, takiego delikatnego, wiotkiego i baletowego może nagle, za kilka lat urosnąć herod baba lub facet o wyraźnych predyspozycjach do kopalni lub pługa, nie umniejszając żadnej profesji, którzy nijak nie przystają do baletu. Nie mówię o mogących się zdarzyć w trakcie lat nauki kontuzjach i innych niemiłych niespodziankach. Zawsze wtedy tragedia jest oczywista.
W owym czasie Córcia zaczęła chodzić na zajęcia baletowe prowadzone przez uznanego w Metropolii baletmistrza. Siłą rzeczy się z nim poznałem i któregoś dnia naszedłem go w jego domu przychodząc z propozycją, aby wspólnie utworzyć prywatną szkołę baletową, taką z prawdziwego zdarzenia. Przez godzinę przekonywał mnie przy herbacie, dlaczego to jest niemożliwe, a przez drugą ja jego, dlaczego to jest. I go przekonałem.
On przygotował program dotyczący sfery artystycznej, na której ja kompletnie się nie znałem, ja zaś program kształcenia ogólnego, statut i inne wymagane przez kuratorium dokumenty, o których on z kolei nie miał zielonego pojęcia.
Pomysłem tym oczywiście zainteresowały się media, które sprawę nagłośniły, bo trzeba pamiętać, że były to lata, gdzie niczego nie było, wszystko powstawało w nieokiełznanej niczym kapitalistycznej swobodzie. Pamiętam, jak pierwsze zebranie informacyjno-organizacyjne musiało się odbyć w sali gimnastycznej użyczonej przez panią dyrektor. I wpłynęło około czterdzieści podań, a więc nawet ze sporą nadwyżką.
Gdzieś w kwietniu lub maju otrzymałem z kuratorium odmowę zarejestrowania szkoły z wytłumaczeniem, że nie ma ono do tego kompetencji. Argument ten nie był wcale taki głupi, bo ostatecznie, kiedy zmiany oświatowe okrzepły, wszelkie szkoły artystyczne znalazły się w gestii Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale wtedy tak nie było.
Odwołałem się od decyzji kuratorium do Ministra Edukacji Narodowej. A wiadomo jak działała i działa maszyneria urzędnicza. Niespiesznie. Więc w międzyczasie musiałem uspokajająco świecić oczami na rodziców, którzy zapisali swoje dzieci. Ale ile można świecić. Więc w czerwcu zaczęły się pierwsze rezygnacje, by w lipcu ruszyła lawina. Wtedy już nie pomogły informacje z mojej strony, że właśnie otrzymałem z MEN-u pismo, do mojej wiadomości, nakazujące kuratorium rejestrację szkoły. Rodzice nie mogli dłużej czekać w perspektywie zbliżającego się nowego roku szkolnego.
Wpis do ewidencji szkół niepublicznych otrzymałem z kuratorium pod koniec sierpnia.
Próbowaliśmy jeszcze z Baletmistrzem w następnym roku, ale brak wiarygodności utracony nie z naszej winy działał. Zapisało się raptem dziewięcioro uczniów, a to oczywiście nie dawało podstaw, aby szkoła mogła się utrzymać ekonomicznie.
I tak sprawa upadła.
Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem. Można by zastosować, chyba nie tylko, buddyjski element filozofii, że tak widocznie musiało być. Z jednej strony mi żal, tej ówczesnej pracy i straconego czasu, a przede wszystkim niepowtarzalnej atmosfery i entuzjazmu tworzenia. Z drugiej, zwłaszcza z obecnej perspektywy, absolutnie nie. Bo jak sobie pomyślę o użeraniu się z rodzicami, zwłaszcza we współczesnych czasach, gdyby szkoła aż tyle przetrwała, że ciary chodzą po skórze. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z potencjalnie ciążącej na mnie odpowiedzialności, a teraz doskonale o tym wiem. Nie raz mógłbym się ocierać o prokuratora.
No i musiałbym znosić bardziej śmieszne lub mniej, na granicy dobrego smaku, docinki, których już wówczas doświadczałem. Moja kadra działającej przecież już, "podstawowej", szkoły, często cytowała mi fragment z Dzięcioła, reżyserii Jerzego Gruzy, 1970 rok.
Krótkie wprowadzenie:
Wiesław Gołas, w filmie Stefan Waldek, ma żonę, Miśkę (Alina Janowska), która akurat wyjeżdża na jakieś zawody strzelnicze. Waldka, z gruntu pantoflarza, nosi (określenie jego teścia), przez co wpada w różne tarapaty. Żeby zyskać trochę czasu na baby, wmanewrowany przez swojego szefa, dyrektora, który też musi mieć małżeńskie alibi, wysyła do opery swojego synka, Pawełka, który ma mu zdać relację z przedstawienia, żeby on potem mógł to samo zrobić wobec swojego szefa, który z kolei będzie musiał opowiedzieć o spektaklu swojej żonie.
Waldek, uwikłany w różne kobiece sytuacje, oczywiście zapomina o bożym świecie i grubo po zakończeniu spektaklu, wpada do zamkniętej już opery. Wali w szyby i udaje mu się porozmawiać z portierem zamykającym ostatnie drzwi.
- Ja bardzo przepraszam, czy pan nie widział mojego chłopca?! - pyta zdenerwowany Waldek.
- Wyjście dla baletu jest z drugiej strony! - odpowiada portier.
- Pan mnie źle zrozumiał... - plącze się Waldek.
- Przepraszam pana bardzo, bo zawołam milicję! - stanowczo odzywa się portier widząc natarczywość Waldka.
- Ale... - Waldek nadal stara się wytłumaczyć.
- Jak kocha, to poczeka! - kończy portier zatrzaskując Waldkowi drzwi przed nosem.
Kadra robiła również inne aluzje. Takie to były czasy. Ale czy teraz byłoby lepiej? Znowu nie wiem.
Co z tej szkoły baletowej pozostało, bo przecież formalnie zaistniała?
Piękne czarno-białe zdjęcie Córci, które z roku na rok przeklejam do kolejnego, nowego, podręcznego kalendarza, żeby je zawsze mieć pod ręką. Zdjęcie to stanowiło bazę plakatu reklamującego szkołę baletową z logo szkoły stworzonym przez mojego byłego ucznia, który jest autorem wszystkich lóg (logo?, logów?) szkół, które albo udało mi się otworzyć, albo nie. Na zdjęciu dominuje czerń, a biel stanowią nogi ubrane w rajstopy i baletki, profil twarzy, kawałek pleców i ręce. Jest tak zrobione, że w tej czerni widać kruczoczarne włosy Córci i jej czarny strój, a jednocześnie, mimo pewnego zamrożenia ruchu, emanuje dynamizm tancerki.
Zdjęcie to wykonał w naszym atelier kolega, wykładowca, artysta fotografik w jednym. Nie zastosował przy tym grama Photoshopa, po prostu czysta fotografia w najlepszym wydaniu. Ciekawostka, bo na odwrocie umieściłem opis, kto, kiedy, gdzie i dlaczego znacznie później. Cytuję samego siebie: ...Opis ten sporządziłem 14 lat później, a przez ten czas wiele się wydarzyło, 8. lipca 2009 roku. I mój podpis imieniem i nazwiskiem.
I pozostała chyba druga rzecz dotycząca wyłącznie Córci. Zawsze miała świetną figurę, drobną, szczupłą, bez zarzutu. Tylko nie wiadomo skąd przypałętał jej się kaczy chód objawiający się w niektórych momentach kroczenia. Mogła to "wziąć" od swojej babki, a mojej Matki, albo też z dalszej żeńskiej linii rodziny ze strony swojej matki. Tak czy owak, po tych baletach, ta przypadłość zniknęła, a przynajmniej ja jej nie zauważam.
Za to do tej pory pozostały jej dwie cechy, takie dwa grymasy, którymi jestem zafascynowany. Bo w jaki sposób geny mogą przekazać w sumie takie pierdoły? Oba po wspomnianej babci. Jeden to specyficzny grymas uśmiechu, taki układ warg, a drugi to pociąganie nosem, takie bezwiedne i odruchowe, kiedy coś w nim przeszkadza, ale nie kwalifikuje się na dmuchanie w chusteczkę.
Trwa to tak krótko, że nie jestem w stanie tej chwili zatrzymać i coś o niej powiedzieć, ale wiem, że zawsze ją rejestruję kompletnie bezwiednie.
Dzisiaj do południa, przed moim wyjazdem do Metropolii, postanowiliśmy załatwić kilka spraw.
Najpierw zadzwoniliśmy do banku w Metropolii, aby załatwić sprawę wcześniejszej i ostatecznej spłaty kredytu gotówkowego. Zaprzyjaźniony pan umówił się z nami na termin uprzedzając, że od terminu złożenia dyspozycji spłaty sprawa może potrwać 7 dni.
- To może państwo zadzwonicie na infolinię? - Może będzie szybciej?
Żona zadzwoniła i poddała się młodemu kobiecemu głosowi niezbędnej weryfikacji.
- Niestety - usłyszała za chwilę. - Weryfikacja przebiegła niepomyślnie. - Proszę udać się do swojego oddziału i tam złożyć dyspozycję.
Młody kobiecy głos się wyłączył, a Żona zaniemówiła, by za chwilę dostać szału, zwłaszcza że ja niechcący dolewałem oliwy do ognia twierdząc, że wszystkie dane wymagane przez młody kobiecy głos podawała prawidłowo, bo przecież słyszałem. Może nie w tym miejscu Żona brała wdech, albo o ułamek sekundy za długo nad jakąś daną się zastanawiała, nie wiadomo.
- O, nie! - wyrzuciła z siebie Żona w furii. - To ja chcę spłacić kredyt i jeszcze mam się prosić?! - Wyłącznie idziemy do oddziału!
Jak widać, całkowite spłacenie kredytu nie jest takie łatwe. Nie ma w tym interesu banku. Więc tym bardziej trzeba się od tych złamasów wymiksować.
Zanim jednak Żona wpadła w furię, udało nam się zabezpieczyć mój byt w czteronocnym pobycie w Metropolii.
- Ale ja nic dla ciebie nie mam! - Mogę ci dać co najwyżej całego kurczaka.
Oczy mi się zaświeciły.
- Tylko błagam! - Nie zjedz wszystkiego naraz! - zrobiła tragiczno-proszącą minę dokumentując tym, że mnie zna, no i że zobaczyła ten błysk. Ale jak mogę zjeść wszystko naraz, skoro żołądek na skutek jej działań i mojego heroicznego poddaństwa skurczył się do granic możliwości i ledwo zacznę jeść, a już jestem nasycony i nie mogę przełknąć choćby kawałka?- Nie to co dawniej. - pomyślałem z rozrzewnieniem.
Więc do tego Ale ja nic dla ciebie nie mam dostałem pełną brytfannę kurczaka, jajka i do nich wędzony boczek, twaróg, smalec ze skwarkami i pęto kiełbasy Chorizo. Biorąc pod uwagę, że w Nie Naszym Mieszkaniu czekały na mnie kiszone ogórki, ser kozi i makaron ryżowy, do czego tylko dokupiłem tabasco i avocado, to czy mogę narzekać?
Korzystając z mojego żywieniowego błogostanu, Żona zapytała z lekką niepewnością:
- A nie pojechałbyś po drodze do Metropolii przez Piękne Miasteczko i nie zapytał "sąsiadów", czy może by nie zechcieli sprzedać tego domku z kawałkiem działki?
To oczywiste, że pojechałem.
Nie chcieli.
- To nie zostawiać kartki z moim numerem telefonu, gdybyście się państwo jednak zastanowili?
Pani, właścicielka posesji, grzecznie i z uśmiechem kolejny raz odmówiła.
Natychmiast przez bluetootha poinformowałem Żonę, że sprawa się rypła. Od razu też stwierdziliśmy, że to był bardzo głupi pomysł, że sprawa by nas przerosła i finansowo, i logistycznie, i tylko byśmy się wpakowali w kłopoty. Więc kupujemy mieszkanie. Z grzybem, bo z grzybem, ale jednak jest na sprzedaż.
Wieczorem, w ramach mówienia sobie z Żoną dobranoc, jak zwykle wymienialiśmy się smsami.
Żona, gdy mnie nie ma, maniacko ogląda Alaskę, czemu się nie dziwię, bo jest świetna i ponadczasowa.
- Ale jak to będzie w Pięknym Miasteczku, gdy przestanę wyjeżdżać? - zmartwiłem się. - To już wieczorami nie obejrzysz, a przy mnie lub w dzień nie ta atmosfera.
- Coś wymyślimy. - odparła ze śmiechem Żona.
Od razu zaczęliśmy wymyślać. Ja przecież będę mógł, jako parobek, zamieszkać w części gospodarczej. W dodatku szczęśliwy, bo dach nad głową, spanie i jedzenie i ubikacja na miejscu, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz za potrzebą, w słotę i wiatr.
- I będziesz miał Pilsnera Urquella. - dodała Żona.
- No to już byłaby bardziej wysublimowana i wyrafinowana forma parobkowania. - odparłem z wdzięcznością.
Dzisiaj jeszcze umówiłem się z synem na sb/ndz. Że przyjadę do nich na jedną noc, bo się stęskniłem.
PIĄTEK (07.02)
No i taki dzień bez historii.
Mdły jak pogoda i moje samopoczucie.
Godny odnotowania fakt to taki, że po rocznej przerwie spotkałem się w Szkole z Księgową I, z którą wznowiłem współpracę. Zauważyła sama z siebie, że strasznie schudłem.
- No i ta twarz...taka... pociągła. - dodała na koniec po pełnej lustracji.
Dobrze, że nie dodała zapadnięta, pomyślałem.
SOBOTA (08.02)
No i dzisiaj, po południu, pojechałem do Wnuków.
Oczywiście nie było mi dane spokojnie zjeść i się spakować, bo zadzwonił Wnuk III i marudził, kiedy przyjadę. Na miejscu okazało się, że Wnuki I i II wyjeżdżają właśnie rowerami do kolegów i wrócą o 20.00, a Wnuk III ma 38 st. i nadal marudzi. Do tego stopnia, że wymarudził, abyśmy zagrali w 3-5-8 i udało mu się nawet namówić Synową, która zazwyczaj w karty nie gra.
Gdy dostawał łupnia, stwierdził, że źle się czuje i musi położyć się do łóżka. To z Wnukiem IV zagrałem w Pięć Koron. Nawet nie chodzi o wynik (akurat przegrał sromotnie), ale o jego zachowanie w czasie gry. Kuma 10 razy szybciej ode mnie, ma swoje teksty i inne, zmałpowane od ojca, albo braci, wymądrza się ponad miarę i sumarycznie w czasie gry trudno jest mi utrzymać powagę mając za przeciwnika takiego sześcioletniego leszcza.
Wieczorem całe bractwo rozlazło się po kątach, więc zaległem, jak zwykle, w gabinecie nad garażem, najzimniejszym miejscu w domu. To mi specjalnie nie robiło, bo wiedząc z autopsji, że tam można zamarznąć, zwłaszcza zimą, stosownie się ogaciłem. Spałem w obowiązkowych skarpetkach pod grubą kołdrą zwiększając jej sensoryczność za pomocą podwójnego polarowego koca. Czułem, jak ogarnia mnie błogie ciepełko i zasnąłem.
NIEDZIELA (09.02)
No i ten dom odsypia w niedzielę całe tygodniowe zaległości.
Stąd o 08.00 na dole byłem pierwszy. Zrobiłem sobie kawę, gdy niespodziewanie zszedł Wnuk I i IV.
- Dziadek, a zagramy w 3-5-8? - zaczepił mnie od razu Wnuk I.
- Ale z kim? - się zdziwiłem. - Przecież potrzeba trzech graczy.
- No przecież może zagrać Wnuk IV! - Dorośli go nie doceniają, ale potem ciężko się dziwią.
Przystałem na propozycję, tym bardziej, że wiedziałem, że w wypowiedzi Wnuka I jest coś na rzeczy.
Ledwo rozłożyliśmy karty, a zszedł Wnuk II kategorycznie oznajmiając, że on też gra. To zaczęli się kłócić, bo żaden nie chciał grać z drugim w parze, tylko każdy samodzielnie.
- Chłopaki! - Mam świetny pomysł! - przerwałem ich kłótnię. - To zagrajcie we trzech, a ja sobie posiedzę z boku i poczytam książkę.
- Nie!!! - natychmiast solidarnie skonsolidowali szyki. - Ty musisz grać!
- To może ty graj - odezwałem się do Wnuka IV - a ja będę siedział z boku i będę ci tylko pomagał. Poszło jak z płatka. Oczywiście wygraliśmy, bo nec Hercules contra plures.
Po południu miałem umówione specjalne spotkanie z Zastępcą Dyrektora. Trwało 2 godziny.
To był LEVEL ONE rozmowy, jak mówią teraz młodzi.
PONIEDZIAŁEK (10.02)
No i sprzedaż Naszej Wsi stała się faktem.
No i pierwszy umówiony termin szlag jasny trafił.
Po raz pierwszy na blogu jest dwa razy no! To pierwsze no jest oczywiście fundamentalne i z niego będą wynikać wszystkie następne.
Dzisiaj o 14.00 podpisaliśmy akt notarialny.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Biedry, żeby uzupełnić zapasy Pilsnera Urquella i kupić szampana.
- Czujesz coś? - zapytała Żona w kolejce.
- A co mam czuć?
- No, że sprzedaliśmy Naszą Wieś.
- Nie.
- Ja też nie.
A powinniśmy, bo Szwed chciałby się jednak wprowadzić, ze względu na dzieci już chodzące do "naszej"szkoły, w połowie marca. - Jak się da. - zaznaczył.
Czemu ma się nie dać? Najwyżej dwa tygodnie przeczekamy sobie w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
Już mieliśmy na okoliczność otwierać szampana, gdy zadzwoniła Pani Z Pięknego Miasteczka. Radosnym tonem oznajmiłem jej o naszym fundamentalnym kroku, gdy nagle uświadomiłem sobie, że ma dość grobowy głos. Jak nie ona.
- No tak! - pomyślałem. - Wycofuje się z jakichś przyczyn ze sprzedaży. I zrobiło mi się trochę niedobrze, ale natychmiast zacząłem w myślach uruchamiać Plan B.
Pani nie wiedziała, od czego zacząć, a im bardziej nie wiedziała, tym bardziej ja uruchamiałem Plan B. Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było.
W końcu rzuciła się na głęboką wodę i oznajmiła, że pani notariusz wypatrzyła, że budynek nie ma "ostatniego" papieru, pozwolenia na użytkowanie, czego w 2006. roku nie dopatrzył jej ojciec i kierownik budowy.
Fajnie, ale nie tragicznie.
Ona to teraz odtworzy, bo w Starostwie wszystkie pozostałe dokumenty są, więc będzie to formalność, która dodatkowo potrwa miesiąc. Wielkie halo. Najwyżej dłużej przeczekamy w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
To ustaliliśmy wstępnie, że może uda się nam wprowadzić 15. kwietnia, czyli po świętach i po naszym urlopie w Pucusiu.
Przy okazji wyszło na jaw, że ona odprowadza do Spółki Wodnej stosowną należność za 0,07 ha stawu, czyli za 700 m2. Skubany, tak zarósł. Bedzie co robić!
Szampana tak czy owak otworzyliśmy, bo, jak stwierdziła Żona, fundamentalny krok został dokonany.
A dzisiaj w Pucusiu obchodzono w towarzystwie orkanu Sabina 100. rocznicę zaślubin z morzem. Gdy rano wybierałem się do Szkoły, trąbiła o tym Trójka, wymieniając różne charakterystyczne pucusiowe miejsca. Niedługo tam będziemy.
Orkan Sabina nie dorasta do pięt orkanowi Cyrylowi, który w styczniu 2007. roku w nocy ze stodoły w Naszej Wsi zrobił piękną, powyginaną, surrealistyczną konstrukcję, dodatkowo całą przestawiając o jakieś dwa metry. Ale i tak mógł (mogła?) narobić nam szkód. Szwed dostał się do Polski ostatnim promem. Potem Bałtyk "zamknięto". Szampana byśmy raczej dzisiaj nie pili. I jak tu nie mówić o palcach...
I jak tu nie myśleć, cholera jasna, o Po Morzach Pływającym? Może nie pływa, tylko siedzi bezpiecznie w jakimś porcie? Bo mało ma zmartwień? Ostatnio przez krótką chwilę myślał, że zmieniłem mu imię na Tego Co mnie Budzi Po Nocach (wyraźnie ma nieczyste sumienie), ale porządnie doczytał bloga i się uspokoił. Tym bardziej, że mu napisałem, że on zawsze będzie Po Morzach Pływającym, nawet gdy osiądzie na marynarskiej emeryturze, czyli na mieliźnie, co mu się bardzo spodobało. Ta mielizna oczywiście.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego zabawnego smsa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...