27.04.2020 - pn
Mam 69 lat i 148 dni.
WTOREK (21.04)
No i wczoraj byłem permanentnie głodny.
Taki stan rejestrowałem zresztą u siebie od dwóch dni, bo jak zwykle obserwuję swój organizm, a poza tym słyszę z tyłu głowy głos Żony Mów mi natychmiast o różnych anomaliach u ciebie (chodzi wyłącznie o fizyczne, bo psychiczne widzi sama - dop. mój), odstępstwach, o twoim samopoczuciu, gdybyś miał jakiś dyskomfort, itd.
Tak podwójnie zmotywowany sam siebie obserwuję, ale nie jakoś chorobliwie, hipochondrycznie (hipochondrialnie?), ale racjonalnie, matematycznie Jeśli było A, to w wyniku otrzymamy B. Przekładając na polski - jeśli wypiłem danego dnia 6 Pilsnerów Urquelli, to następnego dnia w wyniku otrzymamy..., albo - jeśli obżarłem się moim ulubionym hinduizmem i to tuż przed pójściem spać, to w nocy..., itd. Oczywiście są bardziej skomplikowane zależności B od A, rozłożone w czasie, przy czym B łatwo zaobserwować i odnotować, bo daje w danym momencie nieźle popalić, ale czym było A? Czasami jest ciężko dojść, albo jest to niemożliwe.
Żeby była jasność, ta obserwacja własnego organizmu wcale mnie nie męczy, raczej w jakimś sensie fascynuje ta jednostkowa powtarzalność mechanizmów.
A tu taka niespodzianka. Ni z gruchy, ni z pietruchy przez dwa dni chodziłem głodny, chociaż niby wszystko odbywało się normalnie, jak co dzień, mało tego, z wojskową precyzją i psią powtarzalnością.
Więc z tego stanu zwierzyłem się Żonie i to był duży błąd, bo takiej reakcji Żony się nie spodziewałem. Doskonale wiem, jakie znaczenie przykłada ona do sposobu żywienia, ale wiadomo, że nie da się wszystkiego żywieniowo (żywnościowo) zaplanować i przewidzieć i czasami mogą się zdarzyć jakieś odstępstwa, nie chcę tego tak nazywać, od żywieniowego rygoru. Więc gdzieś po żywieniowej/żywnościowej drodze może się trafić jakiś serniczek, schabowy z ziemniakami, pyszna bułeczka z masełkiem, jakiś sztuczny baton nafaszerowany konserwantami, barwnikami, aromatami, preparatami zastępującymi cukier, kawałek tortu ze składnikami jak wyżej z dodatkiem aluminium, jogurt z przeciwutleniaczami, emulgatorami, zagęszczaczami i wzmacniaczami smaku, kiełbaska o zawartości kiełbasy w kiełbasie na poziomie 40% i o trwałości jednego roku, szynka z folii, z której przy otwarciu opakowania wychlustowywuje (wychlustywa?, wychlusta?) woda nasączona chlorkiem sodu o stężeniu 30%, czy nawet puszka coca-coli z zawartością cukru na poziomie 70% i z innymi składnikami trzymanymi przez twórców receptury i producentów od samego początku w głębokiej tajemnicy, o których tylko wiadomo, że są w stanie (składniki, nie producenci, chociaż to nigdy nie wiadomo) wyżreć zęby i usunąć rdzę w samochodzie i spowodować wspólnie z cukrem uzależnienie i stworzyć piękną populację współczesnych Amerykanów. Ale żeby poszło o głupi makaron, na dodatek ryżowy, i o ziemniaki? Tego nie byłem w stanie przewidzieć.
- No właśnie, to się tak kończy! - Żona zaczęła natychmiast z wysokiego C, jak usłyszała moją skargę o głodzie. - Jak się je tylko makarony i ziemniaki. - Same węglowodany, które bardzo szybko wywołują poczucie głodu, więc trzeba jeszcze więcej ich jeść, żeby znowu za chwilę być głodnym, więc znowu je jeść i tak na okrągło! - A potem z tego robią się takie... - tu nie kończąc zaczęła obiema rękami zakreślać półkola wokół swojego brzucha ciągle je powiększając wyraźnie odnosząc się do jakiegoś wyimaginowanego, a może mojego.
Wtedy jeszcze specjalnie niezdenerwowany starałem się sprawę zbagatelizować tłumacząc Żonie, że przecież w ostatnim okresie raptem raz, przedwczoraj, zjedliśmy makaron ryżowy, a wczoraj ziemniaczki z okrasą i to tyle, i że przecież nie robimy tego nagminnie. Sprawa jakoś przyschła, ale ponownie wybuchła po zupce, która oczywiście była smaczna, ale mojego głodu nie zaspokoiła, więc wziąłem sobie kilka orzeszków nerkowca, które zresztą bardzo lubię.
- No i na dodatek wpierniczasz te orzeszki!... - Żona zaczęła się wkurzać i machać nad nimi rękami.
No tego było już za wiele. Wściekłem się "tłumacząc" To ile ja tych pieprzonych orzeszków do jasnej cholery zjadam, jak często i kiedy ostatni raz jadłem?!
Był to "świetny" moment, żeby wieczorem się pokłócić, ale odpuściłem sobie, bo wiedziałem, co będzie - długa bezowocna dyskusja dziad swoje, baba swoje i nieprzespana noc. Przeczekałem, Żona położyła się do łóżka w ołowianej atmosferze, a ja w takowej, bez żadnej przyjemności kończyłem bloga.
Dzisiaj rano atmosfera nadal była gęsta. Niby odzywaliśmy się do siebie normalnie i zachowywaliśmy się takoż, ale fałsz było czuć na kilometr. W Szkole tylko czekałem na smsa od Żony, bo wiedziałem, że być musi.
- Mam taką prośbę/pytanie (najpierw się zastanów) - czy uważasz, że "pozwalając" dbać o siebie i swoje zdrowie robisz mi uprzejmość? Czy tak to czujesz? Czy może inaczej (jak?). Zastanów się, proszę w wolnej chwili. (pis. oryg.)
No prawdziwy Wersal. Odpowiedziałem mniej więcej w tym samym stylu.
- Ja już się zastanowiłem wczoraj, ale postanowiłem poczekać z rozmową do dzisiejszego popołudnia.
Po powrocie do Nie Naszego Mieszkania długo zwlekaliśmy z rozmową wykonując różne prace, żeby później nic nad nami nie "wisiało".
Zacząłem ja prowadząc długi i początkowo spokojny monolog, że przecież ja odżywiam się zdrowo i przede wszystkim się z tym nie męczę i do tego nie przymuszam, tylko jestem do takiego stylu i sposobu żywienia przekonany, co chyba widać po moim postępowaniu i zachowaniu, że widzę w tym sens, że schudłem i znacznie lepiej się z tym czuję i fizycznie, i psychicznie, że nie protestuję i się nie znarawiam (znarowiam?) lub staję okoniem, sam siebie pilnuję lub nawet pilnuję Żony, jeśli akurat o czymś zapomni, że wiem, że o mnie dba i że wkłada w to serce i się przejmuje, ale przecież nie mogę czuć się obserwowany i nie mogę być za każdym odstępstwem, w końcu rzadkim, natychmiast upominany i żebym mógł, jak najdzie mnie ochota, zjeść bez wyrzutów sumienia trochę tych pierdolonych orzeszków, bo świat się nie zawali, skoro nie robię tego nagminnie lub nałogowo, a ja będę miał drobną przyjemność i żeby wtedy nie machała nad nimi tak histerycznie rękami - jednak się rozkręcałem coraz bardziej - bo to się zaczyna ocierać o fanatyzm, a fanatyzm w żadnym momencie niczemu dobremu nie służy.
Nawet udało mi się zachować wersalskie ą i ę z wyjątkiem pierdolonych, co Żona wyraźnie doceniła, bo dalej dyskusja przebiegła spokojnie, rzeczowo i wyjaśniająco różne nieporozumienia. Nawet na koniec kilka razy się obśmiała, gdy wcieliłem się w jej postać i odegrałem scenę machania rękami nad orzeszkami.
ŚRODA (22.04)
No i dzisiaj odebraliśmy klucze do Wakacyjnej Wsi.
W samo południe, bo to najlepiej oddaje dramatyzm sytuacji.
Obecni byli: Pozytywna Maryja, my, Artystyczna i Bojowy. Spisany został protokół zdawczo-odbiorczy zawierający stany liczników i otrzymaliśmy masę różnych kluczy do domu, kotłowni, jednego pomieszczenia gospodarczego i drugiego oraz do hydroforni. Połapać się w nich było nie sposób, ale kieszeń urywało.
Dom był puściutki i wyglancowany, i zdecydowanie zyskał bez "ślicznych" mebli i obrazków, ale oczywiście zrobił się jeszcze większy niż uprzednio.
Przy okazji udało nam się chwilę porozmawiać z synem Pozytywnej Maryi, takim typowym Gruzinem. Smagła cera, orli nos, wyraźnie po matce, i ogólna postura z mocno wydatnym brzuchem.
Nic tolko takoj nastojaszczij Gruzin.
A potem w swoje władanie wzięli nas fachowcy - Bas ze swoim współpracownikiem. Chyba ze trzy godziny chodziliśmy po domu, mierzyliśmy, obgadywaliśmy, dyskutowaliśmy i planowaliśmy. I od razu zaczęliśmy się czuć u siebie.
Do Metropolii wróciliśmy wykończeni, a przecież nic takiego nie robiliśmy. Jeszcze tylko opracowałem specyfikację okien, które będą wymieniane w Domu Dziwie, a którą Żona natychmiast wysłała firmie do wyceny, zamówiłem u Sąsiadki Realistki dwa koła twarogu i jaja, bo jutro dzień przeprowadzki i będziemy siłą rzeczy w Naszej Wsi, i... padliśmy.
CZWARTEK (23.04)
No i raniutko jechaliśmy do Naszej Wsi.
To nie przeszkodziło Żonie nastawić nawigacji na Wakacyjną Wieś, bo już chyba tylko jedno ma w głowie, a poza tym lubi w czasie drogi, nawet jak jest ona znana, jak Złowieszcza bezsłownie pokazuje trasę. Specjalnie się temu nie dziwiłem, bo Żona jest dziwna i z tego chociażby powodu miała prawo "inaczej" nawigację nastawić.
Tknęło mnie, że Żona jednak przez cały czas konsekwentnie "jechała" do Wakacyjnej Wsi, mimo że krajobraz za oknami wskazywał inaczej, gdy nagle zapytała:
- A kiedy będą te nierówności?
W tym miotaniu Metropolia - Wakacyjna Wieś - Metropolia precyzyjnie zarejestrowaliśmy i zapamiętaliśmy jakiś pół kilometrowy odcinek, na którym za pierwszym razem o mało nie urwało nam podwozia Inteligentnego Auta, więc potem zawsze byliśmy czujni i na niego się zasadzaliśmy.
Zrozumiałe, że trudno było mi utrzymać powagę.
- Bo myślałam, że ty potwierdzasz, że tam jedziemy, gdy zobaczyłeś na ekranie i przeczytałeś głośno O, Wakacyjna Wieś.
Żona została u Sąsiadów, a ja pojechałem wraz z firmą przeprowadzkową do... Szweda.
Według szefowej firmy, tej, która natychmiast po latach mnie rozpoznała, samochód, który miał przyjechać, miał być olbrzymi i miał zabrać wszystko za jednym kursem. A gołym okiem było widać, że takich kursów musi być przynajmniej dwa.
Trzech panów bez szemrania pakowało wszystko, co im wskazałem, a ja w skrytości ducha dziękowałem niebiosom, że nie robi tego Handlarz Starzyzną. Ile byłoby przy tym gadania i wydziwiania.
Pierwszy raz pojechaliśmy do Wakacyjnej Wsi w kolumnie - ja na przedzie, w środku Żona prowadząca Terenowego, który po miesięcznym, bezczynnym staniu na podwórzu Sąsiadów, rwał się do drogi, a na końcu główny transport.
W trakcie drugiego pakowania udało mi się pójść do Suni, trochę przy niej postać i pogadać, a potem nawet sympatycznie porozmawiać ze Szwedem. Po tej rozmowie upewniłem się co do jednego - dobrze się stało, że Naszą Wieś przejął ktoś taki, i to dokładnie, jak Szwed. Nie dość, że my mieliśmy fuksa, to Nasza Wieś również. Po prostu za chwilę otrzyma ona trzecie życie. I jakie by ono nie było, to dla niej będzie to dobre i nadal będzie kwitła. Wracając do Metropolii oboje z Żoną co do tego się zgadzaliśmy, przy czym było istotne, że ten fakt dotarł wreszcie do mnie, bo Żona uważała tak od samego początku. Chyba od tego zrobiło mi się lżej, mimo że nasz ukochany lasek i inne takie zostały zrównane z ziemią. Ale i tak wiemy swoje, że najważniejszy w historii Naszej Wsi był fakt, że wyrwaliśmy ją ze szponów zasyfiałego i beznadziejnego gospodarstwa nadając mu niepowtarzalny sznyt, który będzie naszym śladem.
Z Sąsiadami ustaliliśmy, że teraz będziemy się spotykać co tydzień, czyli oczywiście częściej, niż gdy byliśmy na miejscu, a pretekstem będzie odbiór twarożku, który "muszę" codziennie zjadać na śniadanie.
- Bo inaczej to my nie będziemy już mieli z kim pogadać! - dodali na pożegnanie Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof.
Żonie ta kilkugodzinna nasiadówa u nich zrobiła bardzo dobrze.
A co się stało z Terenowym? Ano jemu się fuksnęło, bo jako pierwszy przenocował w Wakacyjnej Wsi. Zostawiliśmy go opatulonego garażem, czego w swoim samochodowym życiu praktycznie nigdy nie doświadczał, zawsze smagany deszczem i wiatrami w Naszej Wsi.
Wieczorem zadzwoniliśmy do elektryka i hydraulika podrzuconych nam przez Basa. Z pierwszym umówiliśmy się na jutro, a z drugim na sobotę.
A potem żmudnie przebijaliśmy się przez stertę papierów przesłanych nam przez Księgową I. Gdy je wypełnimy, wyślemy do Urzędu Pracy. Może uda się uzyskać bezzwrotną pożyczkę w ramach tarczy ochronnej dla mikroprzedsiębiorstw
Znowu padliśmy.
PIĄTEK (24.04)
No i raniutko wpadłem do Szkoły.
Na godzinkę, żeby pozałatwiać najpilniejsze sprawy.
A potem pojechaliśmy do Powiatu na roczny przegląd Inteligentnego Auta, który w autoryzowanym serwisie miał kosztować, przypomnę, 1700 zł. Z kolei wymiana wycieraczek 170, a odgrzybianie klimatyzacji 169. Po raz pierwszy na robienie rocznego przeglądu w zwykłym serwisie mogliśmy sobie pozwolić, bo firma leasingowa nie mogła już nam niczego narzucić. Czyli, że mogła nam co najwyżej skoczyć na warstat.
Dzisiejszy dzień był trzecim naszego miotania się w trójkącie Metropolia - Wakacyjna Wieś - Powiat lub odwrotnie. Więc trochę kilometrów się zrobiło i nowiuśką przednią szybę upstrzyło. Ten widok jest budujący, bo widać jak wielkimi krokami nadchodzi wiosna (chyba raczej lato od razu) i widać, jaka jest w tym względzie różnica między Polską a Niemcami w obszarze wszelkiego fruwającego robactwa. Tam można przejechać i 1000 km z wypicowaną szybą i nic. Tak chemiczne, tamtejsze rolnictwo wytrzebiło fruwające bezkręgowce. A u nas, proszę, nie jest tak źle.
Oczywiście Żona chciała wycieraczkami i płynem zmyć te upstrzenia, ale się zaparłem i po moim trupie, żebym nowiutką szybę od razu przez jakieś robale porysował starymi piórami wycieraczek.
- Dopóki nie wymienimy, nie ma mowy, żebym tknął włącznik.
Żona patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
Byliśmy umówieni w warsztacie, do którego nie zaglądaliśmy ze cztery lata, więc wszelkie kontaktowe nici zostały pozrywane. Ale Szef Warsztatu pozostał ten sam, więc z ponownym nawiązaniem nowych nie było problemu. Zapomnieliśmy tylko, że musimy się do niego od nowa przyzwyczaić, bo często jest nieprzytomny i zawsze tak w bezpośredniej rozmowie wygląda. To może budzić początkową nieufność klienta i oczywiście pierwszy raz w nas budziło, ale potem się przyzwyczailiśmy i było ok. Trzeba było tylko każdorazowo wypisać wszystko na kartce, cały zestaw problemów lub napraw, na co wpadliśmy dosyć szybko. Bo bez tego, gdy przyjeżdżaliśmy po odbiór auta, na nasze sprawdzająco-upewniające-wyliczające pytania Czy wszystko jest zrobione, zawsze słyszeliśmy powtarzającą się odpowiedź:
- Aha... - tu zawieszał głos i patrzył na nas niezrażony i nieprzytomny - to jeszcze to trzeba było zrobić?... - dalej zawieszał się w tej nieprzytomności. A widząc nasze (czytaj moje) zirytowane milczące spojrzenie częściowo się odwieszał.
- To może niech pan jeszcze zostawi auto do jutra, albo przyjedzie następnym razem.
Tak było ciągle, dopóki nie wpadliśmy na te kartki. Ale minęły cztery lata i o nich zapomnieliśmy.
A pani, dla nas nowa, siedząca w "recepcji", na pierwszej linii frontu, spokojnie zakomunikowała:
- To proszę zostawić auto, zadzwonimy, jak będzie gotowe do odbioru.
- Ale z Szefem Warsztatu umawialiśmy się, że poczekamy tutaj i że przegląd będzie robiony od razu.
- To proszę poczekać, zawołam szefa.
- Aha... - zaczął tak samo, jak cztery lata temu. - To ja zaraz powiem Zenkowi, żeby ściągnął auto z podnośnika i zabrał się za pańskie.
- A ile to potrwa? - zapytałem nieufnie.
- Godzinkę, może półtorej.
Czy ja żyję raptem dwadzieścia lat i pierwszy raz przyjechałem do warsztatu, zwłaszcza do niego? Już to zdrobnienie godzinka było mocno podejrzane, a poza tym nikt mi nie wmówi, że Zenek lub inny Heniek ściągnie natychmiast z podnośnika auto, które ma zdjęte dwa przednie koła, a wahacze smętnie wiszą. Owszem, gdy przyjeżdżałem pierwszy o 08.00, to czekałem do półtorej godziny czytając książkę. A raz z Żoną o takiej porze poszliśmy do pobliskiego hotelu przeczekać przy kawie, czy herbacie, żebrząc o nie, bo przecież o tej godzinie "nic" w Powiecie nie było czynne. Teraz to mowy być o tym nie mogło. Moglibyśmy sobie żebrać, ale na zewnątrz, bo przez koronawirusa wszystko było zabarykadowane.
Wyjątkowo kiedyś taka sytuacja długiego czekania całkowicie mi odpowiadała. To było wówczas, gdy Kanadyjczyk I (ten od oddzielnej kołdry dla Żony), przyjechał do Polski i kilka dni siedział w Naszej Wsi. Jest to typ, który swoim podejściem do obcych sobie spraw, do własnych, jak i do swojej osoby kieruje się nadrzędnym podejściem, eufemistycznie mówiąc, niespiesznym, na zasadzie No przecież się zdąży. Taki system oczywiście rozwala jego życie, co i jemu i wszystkim jest wiadome, ale też kompletnie destrukcyjnie wpływa na otoczenie, w którym akurat Kanadyjczyk I się znajduje. W trakcie jego pobytu trzeba było wszystkie sprawy odłożyć na bok, ale życie jednak biegło dalej, a roczny przegląd auta od dawna był umówiony na 08.00. Taka poranna godzina jest dla Kanadyjczyka I zabójcza, ale w wieczór poprzedzający zaparł się, że on rano ze mną pojedzie. A on jak się zaprze, to nie ma zmiłuj.
- Dobra! - powiedziałem. - Ale ci mówię, kurwa, że ja(!) wyjeżdżam o 07.30, bo stąd do powiatu są 23 km. - I jak się spóźnię, to wypadnę z kolejki.
- Będę gotowy. - odparł jak nie on. Widocznie lata niewidzenia się i chęć niespiesznego pogadania były nawet jak na niego zbyt mocne.
Ale ja go znałem i dodałem:
- Mówię ci, kurwa, że o 07.30 masz stać gotowy i ubrany przy bramie, bo z mety pojadę sam i nawet się nie obejrzę i nie pomogą żadne błagania, że ty tylko jeszcze do toalety lub że jeszcze tylko wypijesz łyk herbaty.
Gdy rano wyszedłem do auta, Kanadyjczyk I chodził tam i z powrotem wyraźnie znudzony, bo musiał być przed czasem. Co to znaczy umiejętność dotarcia do człowieka. Trzeba tylko wiedzieć, że w jego przypadku jest to niemożliwe bez stosownego przerywnika.
Wtedy, gdy usłyszeliśmy od Szefa Warsztatu, że auto będzie gotowe za godzinkę, poszliśmy sobie piechotą do centrum powiatu, ponad pół godziny drogi, potem siedzieliśmy w jakiejś knajpie ze trzy i gdy wróciliśmy, usłyszeliśmy, że auto właśnie jest gotowe. Cały ten czas, aby "auto było gotowe", wykorzystałem, żeby spokojnie z Kanadyjczykiem I pogadać, powspominać, a z nim to można długo, bo nie dość że facet ma olbrzymią, wręcz fanatyczną wiedzę historyczno-polityczną i medyczną, to mimo że nie widzieliśmy się dobrych kilka lat, rozmawiało się, jakbyśmy się widzieli wczoraj. On tak ma zawsze.
Dzisiaj na "godzinkę lub półtorej" nie mogliśmy sobie pozwolić.
- To może my skoczymy do Wakacyjnej Wsi - zaproponowałem - weźmiemy Terenowego, przyjedziemy w dwa auta, zostawimy Inteligentne Auto i spokojnie pozałatwiamy nasze sprawy.
- Dobrze... - odpowiedział Szef Warsztatu wchodząc od razu w swoją nieprzytomność. Na szczęście Pani Z Pierwszej Linii Frontu, całkowicie przytomna, rzeczowa, kumata i sympatyczna wzięła sprawę w swoje ręce.
- Jak auto będzie gotowe do odbioru, zadzwonimy!
W ten sposób do 13.00, do spotkania z elektrykiem w Wakacyjnej Wsi, zrobiło się mnóstwo czasu, więc oprócz krótkiej, zaplanowanej wizyty w US polegającej na wrzuceniu do skrzynki-urny oczekiwanego przez panią z US dokumentu, postanowiliśmy z marszu przejść z Terenowym przez przegląd rejestracyjny, zwłaszcza że ostatnia pieczątka w dowodzie rejestracyjnym Termin Badania Technicznego 19.01.2019 wyglądała dla wszystkich dziwnie, a dla policji podejrzanie. Oczywiście w styczniu 2019 roku byliśmy na przeglądzie rejestracyjnym, już drugim w Naszym Miasteczku, ale facet nie wbił nam standardowej pieczątki Termin Badania Technicznego 19.01.2020, tylko wystawił świstek papieru, że niby Terenowy jest dopuszczony do ruchu, ale nie zgadza się numer nadwozia z tabliczki znamionowej z tym wpisanym do dowodu rejestracyjnego, więc proszę to wyjaśnić w Powiecie. Dobre sobie, raptem 400 km. Więc Terenowy jeździł ponad rok bez pieczątki. To było jeszcze o tyle dziwne, że rok wcześniej, przy pierwszym przeglądzie w Naszym Miasteczku wszystko grało nie mówiąc o iluś wcześniejszych przeglądach w Powiecie.
No i dzisiaj sprawa została rozszyfrowana dzięki technikowi ze stacji diagnostycznej, temu samemu, co kilka dni temu przeglądał Inteligentne Auto i w promocji wręczył nam gaśnicę. Gość, taki powolny i skupiony pigularz, sprawę przenicował na wylot niczym najlepszy śledczy. I wyszło, że ten "pierwszy" w Naszym Miasteczku odczytał numer nadwozia z tabliczki znamionowej, gdzie pierwszą cyfrą była 1 i wszystko się zgadzało z dowodem, ale ten drugi, po roku, odczytał numery z drugiej, innej tabliczki znamionowej, gdzie pierwszą cyfrą, według niego nie była 1 tylko litera I. Głąb nie wiedział, że w amerykańskim zapisie jest to też Jedynka. Sprawa się więc wyjaśniła, ale trwało to i trwało, i z zapasu czasowego nie pozostało nic, ale na koniec dostaliśmy tym razem letni płyn do spryskiwaczy.
Kwitnąc tak w oczekiwaniu na rejestrację telefonicznie potwierdziliśmy Pozytywnej Maryi, że Gruzin, mógłby już w międzyczasie wozić do nas te 2 m3 obiecanego nam wysuszonego dębu.
- Ale wie pani, ja bym wolała, żeby pani sama do niego zadzwoniła, bo on na mnie krzyczy mówiąc, że się do wszystkiego wtrącam. - To podam numer telefonu do syna.
Po czym zniżyła głos i zaczęła mówić prawie szeptem.
- Powiem pani coś w tajemnicy. - Niech pani słucha. - Syn ma tego drewna więcej, tylko niech się pani nie wyda, że to ja powiedziałam.
To z Żoną stwierdziliśmy, że musimy od razu kupić 10 m3, bo nie dość że dwa lata sezonowane, to jeszcze po 160 zł za kubik. W Naszej Wsi takie samo kupowaliśmy po 220 zł (8 miesięcy sezonowania) lub 250 (2 lata).
Do elektryka spóźniliśmy się 15 minut.
Cały czas uprzedzaliśmy go, że się jednak spóźnimy i cały czas słyszeliśmy spokojne Nie szkodzi.
Przed naszym przyjazdem zdążył obejść i dokładnie obejrzeć cały Dom Dziwo na tyle, żeby na dzień dobry stwierdzić Dom potężny.... Więc mu odpowiedzieliśmy, że właśnie tak i że z każdym naszym przyjazdem jest większy.
Gdy z ganku od razu weszliśmy do olbrzymiego salonu (grubo ponad 30 m2), całego w boazerii od podłogi do sufitu, zaczął cmokać z podziwu. A jego cmokanie i podziw wzrosły, gdy zobaczył pod sufitem wycięte okrąglutkie otwory, takie puszki niczym nie przykryte, w których dało się zauważyć rój kabli skręconych ze sobą dosyć prowizorycznie według zasady szwagier ze szwagrem.
- W takim miejscu na tych "łączeniach" - tu spojrzał na nas elektrycznie-kpiąco potrafi powstać ze zwarcia taka temperatura, że od tego zajmie się boazeria, a potem sfajczy się dom. - Cała instalacja do wymiany. - Są tylko podwójne żyły, brak uziemienia! - Prąd nie woda. - Jak państwo uważacie, ale... - zawiesił głos. - A boazerię bym całą wyrzucił. - Prąd nie woda.
A jak mu przedstawiliśmy naszą strategię funkcjonowania w domu opartą na prądzie elektrycznym, w tym na ogrzewaniu wspartym kozami lub kominkami, tym bardziej trwał przy swoim, a nas już nie trzeba było przekonywać. Żona słabła coraz bardziej w kwestii boazerii starając się zachować jakąś jej część Bo może by wyciąć tylko dół, żeby tamtędy przeciągnąć nowe kable, ale elektryk był do bólu racjonalny.
- A resztę którędy przeciągniemy? - Prąd nie woda. - Chce pani kuć w takim porządnym suficie lub zrywać drewnianą podłogę? - zapytał retorycznie. - A w ogóle, to podoba się pani ta boazeria? - zapytał z pewnym obrzydzeniem i niedowierzaniem.
- No, wie pan, ja mam do niej taki sentyment z czasów dzieciństwa, komuny, ośrodków wczasowych... - Żona starała się jakoś wytłumaczyć. - Przy pierwszym oglądaniu oboje stwierdziliśmy, że boazeria jest do zerwania. - Ale potem...pomyśleliśmy, że ją przemalujemy na jakiś fajny kolor...
- Wie pani, ja w domu po rodzicach miałem boazerię i ją zerwałem. - Czego tam nie było!
- Mysie truchła?! - rzuciłem się na tanią sensację.
- Żeby tylko, bo i...
- Nie, nie, proszę dalej nie kontynuować! - przerwała mu Żona.
Szkoda, bo byłem ciekaw, co też takiego mogłoby w Domu Dziwie przez prawie 30 lat się uzbierać.
- To ja tę boazerię zerwę, żeby zaoszczędzić na kosztach.
- A nie lepiej dać ogłoszenie na Allegro lub OLXie, żeby ktoś sobie zabrał za darmo. - popatrzył na mnie z wypisanym zwątpieniem w moje umiejętności i możliwości.
- Ale kto coś takiego zechce? - Żona wyraźnie wątpiła. Ale wszyscy się zgodziliśmy, że spróbować trzeba.
Przy dalszych oględzinach dalej cmokał, zwłaszcza gdy kiwał głową nad wyraźnie ufajczonymi gniazdkami w łazienkach.
- Widzi pan to? - powtarzał za każdym razem. - Prąd nie woda.
Na koniec pochwalił nas, że jesteśmy zdrowo myślący i że zaczynamy od elektryka.
- Bo wiecie, państwo, często są już położone kafelki lub gładzie, gdy ludzie się ocykają... - Zrobić szczegółowy plan, co i gdzie chcecie mieć, żeby nie było, np. za dużo gniazdek, ale żeby też nie ciągnąc później mnóstwa przedłużaczy. - Prąd nie woda. - podsumował na zakończenie.
Żegnaliśmy się w popłochu, ja nawet w panice. Bo o 14.00 zadzwoniła Pani Z Pierwszej Linii Frontu, że auto jest do odbioru i że oni pracują do 15.00. A później zadzwoniła ponownie o 14.45 z pytaniem Czy my dzisiaj odbierzemy auto, bo oni pracują do 15.00? Więc rzuciliśmy wszystko, w tym elektryka, i chcieliśmy pognać do Powiatu, ale akurat w tym momencie musiał przyjechać Gruzin z drewnem, więc dostałem takiej histerii przy Terenowym, który stał na środku drogi z pracującym silnikiem i otwartymi drzwiami, że zacząłem jak nie ja wymachiwać rękami i krzyczeć Pieprzę wszystko i róbcie sobie, co chcecie.
Kazaliśmy Gruzinowi wozić i powiedzieliśmy, że za 0,5 godziny będziemy z powrotem.
W warsztacie byliśmy o 15.10 przy moich wielokrotnych przeprosinach i zapewnieniach Pani Z Pierwszej Linii Frontu, że nic się nie stało. Za usługę zapłaciłem 625 zł i jeszcze pani powiedziała, żebym tych pięciu nie szukał. W tej cenie zostały wymienione pióra wycieraczek. Czy muszę jeszcze coś dodawać?
Wróciliśmy do domu wykończeni, zwłaszcza ja. Do mojego stanu przyłożyły się trzy ostatnie intensywne dni oraz dzisiejszy kulminacyjny moment. Żona nie po raz pierwszy stwierdziła, że ja po to muszę tak wszystko dokładnie zaplanować, żeby czuć się spokojnym i żeby mieć pewność, że nic się nie wyśliźnie spod panowania nad sytuacją. A jeśli coś się zaburza, plan się rozwala, nie umiem sobie z tym poradzić, improwizować i krańcowo, tak jak dzisiaj, dostaję histerii.
No, niestety tak jest.
Już przed 20.00 twardo spałem, podczas gdy Żona dalej spokojnie załatwiała swoje internetowe sprawy.
SOBOTA (25.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Parę godzin później Żona zapytała mnie:
- O której wstałeś?
- O piątej.
- Ale tak normalnie wstałeś? - Żona wyraźnie wątpiła pamiętając mój wczorajszy stan.
- No tak! - Gdy tylko zadzwonił smartfon, z pozycji na wznak natychmiast przerzuciłem nogi na podłogę, obie jednocześnie i równolegle do siebie, po czym natychmiast stałem na nich na baczność! - dodałem z premedytacją wiedząc, że nawet samo wyobrażenie takiego sposobu wstawania stanowi dla Żony niesamowitą mękę. I nie zawiodłem się.
- O Matko! - jęknęła nie mogąc patrzeć na moją zadowoloną minę.
Po tradycyjnym twarożku zapakowałem do Inteligentnego Auta część kartonów i worków, tych, które przywieźliśmy z naszej Wsi, bo mogą się przydać, a które spokojnie mogły sobie czekać w stodole na ostateczną przeprowadzkę i ruszyliśmy do Wakacyjnej Wsi na spotkanie, tym razem z hydraulikiem.
Hydraulik też podziwiał Dom Dziwo i jego ogrom. Trudno jemu i każdemu z osobna się dziwować, nomen omen, skoro nam za kolejnym przyjazdem Dom Dziwo wydaje się jeszcze większy niż poprzednio. Jak to możliwe?
Omówiliśmy zakres prac, krócej i zdecydowanie mniej stresogennie niż wczoraj z elektrykiem, może dlatego że w porównaniu do elektrycznych zakres ten jest śmiesznie mały. No i parafrazując elektryka Woda to nie prąd. Zgadzam się, najwyżej zaleje.
Wreszcie mogłem się zabrać za prace, które kocham! GOSPODARSKIE!
Zacząłem od stawu. Poziom wody w nim wynosił góra 0,5 m, przez co jego wygląd był dosyć pizdusiowaty. A wszystko przez to, że woda wpływająca do niego z Rzeczki specjalnym betonowym przepustem, mnichem, i go zasilająca, ledwo ciurkała. Gołym okiem było widać i mógłby to stwierdzić każdy ignorant, że nawet przy obecnych, stosunkowo jeszcze niskich temperaturach względem letnich, woda ze stawu będzie szybciej wyparowywać i/lub wsiąkać w podłoże, niż naciurka do sensownej ilości. Wniosek? Poziom wody opadnie, w konsekwencji jak przyjdzie lato, ryby w stawie się zagotują i za chwilę smród na okolicę będzie niebotyczny (żaby zdążą uciec i przemieścić się w inne miejsca gwarantujące im jako takie żabie warunki), a potem staw zniknie ziejąc szarą dziurą niczym jakoweś memento.
Oczywiste było dla nas, że do tego dopuścić nie możemy. Uzbrojeni w szpadel, dwie łopaty, brechę i pięciokilowy młot zabraliśmy się do roboty. To znaczy ja, stojąc w rozkroku na dwóch betonowych bokach przepustu go czyściłem z mułu starając się nie wpaść do stawu (z Metropolii od razu przyjechałem ubrany na fizycznego, żeby na miejscu się nie wygłupiać i nie przebierać), a Żona stała lekko wyżej, zaglądała mi przez ramię i komentowała lub doradzała, ale zupełnie nieinwazyjnie, co mi zawsze przy podobnych pracach bardzo odpowiada, bo lubię, jak mi towarzyszy.
W przepuście były wstawione deski (pióro-wpust) w takich dwóch metalowych obetonowanych prowadnicach o przekroju litery C. Ten prosty sposób chyba od stuleci służy podwyższaniu lub obniżaniu poziomu tamy regulującej dopływ wody. Większość desek była wyjęta, chyba przez Gruzina, i się suszyła, ale i tak woda ledwo ciurkała. Gdy wczoraj wyciągnąłem, tak na rybkę, nomen omen, kolejną, oczom ukazała się warstwa mułu, do której właśnie się dzisiaj zabrałem. Stopniowo szpadlem i dwiema łopatami muł wydobywałem, aż nagle woda chlusnęła i zrobił się piękny mocny wodospad. No, teraz się czuło, że staw jest zasilany w wodę.
Żona chciała na tym poprzestać, ale nie ze mną te numery, Brunner! Wyciągnąłem wszystkie deseczki, do samego spodu, do betonowej podstawy przepustu, podważając je szpadlem, brechą i podbijając młotem, bo każde kolejne drewniane bydlę miało to do siebie, że napęczniało wodą i w prowadnicach się klinowało. Oczom moim ukazał się błogi i uspokajający widok metalowej rury oΦ 10 cm, z której woda z Rzeczki rzygała, że aż miło było patrzeć. Żonę to jednak mocno zaniepokoiło.
- Ale my przecież wyjeżdżamy za chwilę, to tak tego nie możemy zostawić. - A jak staw wyleje? - A będziemy tutaj przecież chyba dopiero we wtorek.
Starałem się zastosować prostą, matematyczną logikę, co, jak się za chwilę okazało, Żony zupełnie nie uspokoiło.
- Jak wiesz, staw ma 500 m2. - Żeby podnieść poziom wody o 1 m, chociaż chyba nawet o 1,2 m, ale dla łatwego liczenia przyjmijmy metr, trzeba wlać 500 m3 wody. - I teraz - kontynuowałem - przyjmijmy, że wlewa się 1 m3 na godzinę. - Stąd wychodzi, że, aby napełnić staw, potrzeba 500. godzin, to podzielić na 24, wychodzi ponad 20 dób, czyli 20 dni i nocy.
Ta niewiarygodna liczba dopiero Żonę zaniepokoiła i osiągnąłem wręcz odwrotny skutek od zamierzonego. To postanowiłem ją uspokoić skracając drastycznie czas o 1/4.
- No, dobra, to powiedzmy, że 1 m3 wleje się w ciągu 15 minut, a to oznacza, że staw się napełni w 5 dni, czyli że spokojnie możemy przyjechać dopiero we wtorek.
Ale było już za późno. Żona patrzyła tylko, jak zahipnotyzowana, w tę cholerną rurę, z której rzygało i rzygało.
Dopiero uspokoił ją Gruzin. Na odjezdnym podjechaliśmy do niego rozliczyć się za "wczorajsze" drewno.
- A Żona się niepokoi, że jutro staw się napełni, a nas nie będzie. - zagadałem.
- Eee tam!... - i mową ciała podkreślił, że jest to niemożliwe.
- A w poniedziałek?
- Eee tam!...
- A może pan zajrzeć jutro i w poniedziałek, jak pan będzie przywoził kolejne drewno, i w razie czego wstawić w przegrodę deseczkę lub dwie.
- Czemu nie.
I to Żonę dopiero uspokoiło.
Przed wyjazdem wypakowaliśmy jeszcze Inteligentne Auto i, po 8. miesiącach, Terenowego, który przez ten okres stojąc w Naszej Wsi lub sporadycznie jeżdżąc ciągle był zapakowany manelami z Naszego Miasteczka. "Odkryliśmy" w nim różne rzeczy i się wzruszyliśmy. Wyszło nam, że w Domu Dziwie znajdą się nasze rzeczy jeszcze z czasów Biszkopcika, Naszej Wsi, Dzikości Serca i Naszego Miasteczka, czyli praktycznie z całego naszego wspólnego życia.
Wieczorem Żona ślęczała nad laptopem i poszukiwała sprzętu AGD. Bo wchodzimy w hurt. Trzeba będzie kupić trzy lodówki, jedną dużą dla nas (taka z kostkarką może kosztować i 19.000 zł i, żeby zrobić te kostki lodu, nażre prądu, jak dzika, więc bez kostek lodu na pewno się obejdziemy) oraz dwie małe dla gości, ceramiczną kuchenkę elektryczną z piekarnikiem dla nas (teraz są takie z funkcjami katalizy i pirolizy służącymi do gwałtownego czyszczenia piekarnika), zmywarkę "60" (na pewno jakiś bajer w sobie ma, ale nic na ten temat nie wiem), trzy przepływowe podgrzewacze nad zlewami w kuchniach (jeden u nas i dwa u gości) oraz cztery bojlery 50l do czterech łazienek (dwa do naszych i po jednym dla gości), najlepiej z powłoką ze stali szczotkowanej(?).
Żona przeglądając bezlik ofert co chwilę się podśmiechiwała i podawała różne ceny z kosmosu dla urządzeń, które miały dziesiątki wodotrysków, a mną to durne, ludzkie rozpasanie wstrząsało.
Za radą "wczorajszego" elektryka dała ogłoszenie na OLXie Oddam za darmo boazerię za demontaż, przy czym podchodziła do tego dość sceptycznie, mimo że lekko do tego pomysłu ją namawiałem mówiąc Spróbować warto, przecież nic nie zaszkodzi i słysząc w odpowiedzi No rzeczywiście, zaraz się jakiś chętny na takie coś znajdzie! Nie minęło 50 minut, jak zadzwonił facet, i to z okolic (10 minut jazdy do nas), i umówiliśmy się na środę. Przyjedzie z dwoma szwagrami, żeby było szybciej i zdemontuje całość i zabierze. Co za potęga Internetu! I jak to wszystko się dzieje? Więc w środę chyba wejdziemy po raz pierwszy tą drobną demolką w remont domu. Na ciekawskie i ciągle niedowierzające pytanie Żony A przepraszam, nie musi pan odpowiadać, ale co pan będzie z tym robił? facet odparł, że zbuduje na ogrodzie swoim dzieciakom altanę do zabawy i pokryje ją tą właśnie boazerią.
Ja sobie cały wieczór, wreszcie zrelaksowany po ostatnich dniach, spokojnie pisałem, od czasu do czasu tylko wstrząsany cenami sprzętu AGD.
NIEDZIELA (26.04)
No i co z tego, że nastawiłem smartfona na 07.00.
Skoro obudziłem się o 06.00 i od razu zacząłem myśleć o tych nowych przeróbkach, które wymyśliliśmy jeszcze wczoraj tuż przed spaniem i które naprawdę miały ręce i nogi w kierunku zwiększenia efektywności wykorzystania tej olbrzymiej powierzchni.
Tak mnie to wciągnęło, że o dalszym spaniu mowy być nie mogło. A później Żona musiała mnie powstrzymywać, żebym w sprawie stawu nie zadzwonił zbyt wcześnie do Gruzina.
- Uważaj - ostrzegła mnie - bo za chwilę będzie miał nas dosyć.
Wreszcie o 09.20 Gruzin mnie uspokoił, ale tylko pozornie.
- Byłem tam o szóstej rano. - Staw się pięknie napełnia, już jest do tych brzegów, co to...
To oczywiście chciałem natychmiast pojechać, żeby chociaż trochę popatrzeć. Te cholerne, tylko(!) 37 minut jazdy. Zacząłem marudzić i wymyślać, co też dzisiaj moglibyśmy sensownego zrobić w Wakacyjnej Wsi, żeby się nazywało, że przyjechaliśmy z jakimś sensem. W końcu Żonie udało się mnie jako tako uspokoić, przekonać i przypomnieć, że przecież dzisiejszy "wolny" dzień mieliśmy poświęcić na omówienie i papierowe przygotowanie różnych spraw związanych i z Wakacyjną Wsią, i ze Szkołą.
Zgodziłem się z ciężkim sercem, ale i tak co jakiś czas marudziłem i wzdychałem.
- To może się połóż - podsunęła Żona. - Tak wcześnie wstałeś.
Bestia, wie, jak mnie podejść.
W tym rozgardiaszu, zawirowaniach i nawale spraw o mało nie umknąłby mi malutki, taki prozaiczny szczególik, godny jednak zarejestrowania, bo opisuje nasze życie i nas, a tu w szczególności Żonę.
Żona, jak każda kobieta, ba, jak każdy "normalny" człowiek, posiadała w miejscach stałego mieszkania szafę na ubrania. Ponadto, jak każda kobieta, komodę lub szafki na bieliznę i inne drobiazgi. Można by powiedzieć, że to była jej podstawowa garderoba. Tak było w Biszkopciku, Naszej Wsi, w Naszym Miasteczku i w Nie Naszym Mieszkaniu. Nie dało się w Dzikości Serca, bo tam było na tyle dziko, że żadnych szaf nie było i nawet w dwutygodniowym okresie przebywania odzież i różne drobiazgi spoczywały albo w walizkach, albo na krzesłach, abo na wieszakach prowizorycznie i romantycznie wiszących na wszelkich gwózdkach i wkrętach przymocowanych do różnych belek.
Żonie jednak podstawowa garderoba (w sensie pomieszczenia mieliśmy ją w Biszkopciku i Naszym Miasteczku) nie wystarczała i w celach garderobianych(?) (garderobowych?, garderobnych?) anektowała inne przestrzenie domów lub mieszkania. Tak więc część jej odzieży i bielizny potrafiło dniami wisieć na suszarce Bo to mi się opłaca zdejmować i chować, skoro zaraz będę używać tak, że za cholerę nie można było znaleźć wolnego miejsca na świeże pranie, a poza tym, gdy wieszała je ona, mokre dokładała do już wyschniętego tworząc skomplikowaną, pralną mokro-suchą mozaikę, że gdy się czegoś potrzebowało, to trzeba było nieźle się nagimnastykować, żeby trafić na coś suchego.
Drugim sposobem aneksji domowego terytorium był proces dosuszania Powieszę to tutaj tylko na chwilę, żeby doschło, po czym to coś, wyschnięte już dawno na wiór, wisiało wiele dni Bo to mi się opłaca zdejmować i chować, skoro zaraz będę używać. Tak więc dosychająca odzież wisiała na wieszakach w miejscach empirycznie zbadanych, czyli takich, gdzie było wiadomo, że to coś doschnie, czyli nad kuchnią, kozami, kaloryferami i na okiennych karniszach, bo wiadomo że tam jest najlepsza cyrkulacja powietrza.
I dopiero pod koniec naszego mieszkania w Naszym Miasteczku, czyli niecały rok temu, wpadłem na genialny, a to oznacza zawsze prosty sposób, żeby tę aneksję ukrócić. Po prostu wyschniętą "pralną część Żony" bezceremonialnie zacząłem zdejmować z suszarek nie zostawiając na nich żadnego odzieżowego okrucha i składać w miejscach jak najmniej wygodnych i tworzących natychmiastowy konflikt z jej codziennym życiem, przyzwyczajeniami i potrzebami, czyli w miejscach, w których widok jej ciuchów był dla niej nie do przyjęcia. Były to więc łóżka, stoły, ławy lub kanapy. Efekt był taki, że wszystko natychmiast bez szemrania, co u Żony jest rzadkością, znikało poskładane w komodach lub powywieszane w szafach. Przy czym zawsze uważałem i uważam, żeby się nie podłożyć, bo Żona w ogóle nie używa żelazka (ja również od wielu lat), więc każda rzecz po praniu jest "wyprasowana" w trakcie wieszania i później suszenia, i przy składaniu, broń Boże, nie może być pognieciona. Stąd wszystko składam równiutko, bez żadnych fałdek i załamań i żadnych uwag ze strony Żony już dawno nie słyszałem. A ja przynajmniej wiem, że doprowadziłem do stanu zero-jedynkowego - wisi, znaczy mokre, nie wisi, znaczy wszystko suche.
W sumie dzisiejszą niedzielę mieliśmy lekko spaskudzoną, a wszystko przez tę cholerną boazerię. Pomysł, do którego od początku podchodziliśmy mocno sceptycznie, żeby ogłosić na OLXie, że ją oddamy za darmo, nas przerósł i zaskoczył. Dzisiaj telefon się urywał i można było dostać fioła. Żona za każdym razem prosiła kolejnego zainteresowanego o telefon we wtorek lub obiecywała, że sama wtedy zadzwoni Bo ten pierwszy pan ma potwierdzić odbiór we wtorek. Stąd niektórzy słysząc, że ciągle mają szansę, zaczęli na swój sposób licytować Nie dość, że całą boazerię zdemontujemy i zabierzemy, to jeszcze cały teren po pracach sprzątniemy przemysłowym odkurzaczem, a jeden upierdliwiec nie mógł się odczepić Ja to przyjadę już jutro i dam nawet jakieś pieniądze!
W końcu Żona napisała do tego pierwszego, czy na pewno będzie, bo jest mnóstwo chętnych. Odpowiedział Na 100% i jest oczywiste, że trzeba po sobie posprzątać.
Cały ten przypadek kolejny raz uzmysłowił nam potęgę Internetu i pozytywnie zbudował, bo jak się okazuje, ludzie wezmą wszystko, bo wszystko komuś może być potrzebne lub się przydać. Oczywiście niebagatelne znaczenie miało w tym wszystkim sformułowanie oddam za darmo.
Stąd przestaliśmy się martwić, co my zrobimy z dziesięcioma starymi fotelami (spadek po wymianie w Szkole) i kilkoma materacami. Miały one zostać w stodole na antresoli w Naszej Wsi (taka była umowa ze Szwedem), ale oczywiście on kolejny raz ją zmienił, w ostatniej chwili, kiedy firma przeprowadzkowa pakowała i kazał wszystko zabrać Bo to mi jest tak potrzebne, jak kurwie majtki! Pocieszałem się, już wówczas wykończony przeprowadzką, że widać, a raczej słychać, że to jednak Polak, a nie Szwed. Przez tę jego decyzję, część rzeczy musiałem upchać do Inteligentnego Auta, żeby wóz przeprowadzkowy nie musiał przyjeżdżać trzeci raz wioząc już po "załadunku" powietrze, za które byśmy zapłacili jak za zboże.
Damy więc za chwilę na OLXie ogłoszenie Oddam za darmo... i będzie po kłopocie.
Ciekawe, według jakiego klucza we wtorek wieczorem Żona dojdzie, do kogo ma zadzwonić z odmową i ile jej to zajmie czasu? No, ale cóż, wyższa kultura kulturowości i handlowości.
PONIEDZIAŁEK (27.04)
No i znowu Nowa Sekretarka w trymiga uporała się z robotą.
Zakładałem, że różne zaległości w SIO (System Informacji Oświatowej - sporo debilny, jak to system, i w wielu aspektach nieprzystający do realiów, więc trzeba czasami mocno się nawymyślać i nawyginać) uzupełnimy i usuniemy w kilka poniedziałków, a tu masz babo, nomen omen, placek.
Ale i tak udało mi się pozałatwiać mnóstwo innych spraw.
A w domu nadal trwał telefoniczny spektakl pt. Oddam za darmo boazerię.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał dwa smsy i dwa, że dzwonił.
Godzina publikacji 23.48.
poniedziałek, 27 kwietnia 2020
poniedziałek, 20 kwietnia 2020
20.04.2020 - pn
Mam 69 lat i 141 dni.
WTOREK (14.04)
No i jednak miałem nocne "koszmary".
Dopadły mnie gdzieś o czwartej nad ranem i to był koniec spania. Najgorsze, że wtedy dopadają one również Żonę, bo nie dość, że wiercę się niemiłosiernie "szukając" sobie miejsca, szeleszcząc kołdrą i poduszkami, co nawet w blokowej nocnej ciszy ma wymiar burzy, to jeszcze emanuję tą złą energią, którą Żona czuje i słyszy (moje ciężkie wzdychania). Koszmar dla obu stron.
A poszło o duperele.
Bo zacząłem myśleć o... Inteligentnym Aucie.
Tak się akurat zbiegło, że na 20. kwietnia wypadł czas corocznego gwarancyjnego przeglądu, termin przeglądu rejestracyjnego (odkryłem właśnie, że cały rok jeździłem sobie ot tak, bez stosownej pieczątki w dowodzie rejestracyjnym dopuszczającym Inteligentne Auto do ruchu), termin podpisania nowej polisy ubezpieczeniowej i ostatni moment na... zgłoszenie szkody. Zwłaszcza stresowała mnie szkoda, bo nie po to rok temu opłaciliśmy zwiększone autocasco uwzględniające ewentualną wymianę szyby, żeby z tego nie skorzystać. A szybę trzeba było wymienić, bo kamyk spod kół jakiegoś auta precyzyjnie ją puknął na wysokości moich oczu i powstała taka nadkruszona szklana plamka, więc w czasie jazdy dostawałem zbieżnego zeza, a to raczej nie jest bezpieczne i dla oczu, i dla jazdy pomijając inne, oczywiste niebezpieczeństwa związane z tak naruszoną szybą.
Gdy w końcu z ulgą zerwałem się na równe nogi, nocne koszmary natychmiast prysnęły, bo dzień przyniósł oczywistą możliwość działania bez kretyńskich, męczących i zbędnych rozmyślań.
W Szkole musiałem pogodzić sprawy służbowe z prywatnymi, które już dłużej nie mogły czekać, a ponadto ich odłożenie groziło kolejną koszmarną nocą.
Takie pogodzenie przy Nowej Sekretarce nie jest proste. Bo ledwo dałem jej jakąś pracę do wykonania, żeby móc spokojnie zabrać się za "prywatę", a już wszystko było wykonane. Nie wyrabiałem z podsuwaniem kolejnych, no i z nadzorowaniem i sprawdzaniem tych wykonanych. To mocno mnie stresowało i dekoncentrowało, więc w końcu bez problemów ustaliliśmy, że ona dzisiaj będzie tylko do 12.00, żebym ja potem mógł spokojnie zająć się "prywatą".
Najpierw zająłem się starą i nową polisą ubezpieczeniową. U pani, która prawie od samego początku prowadzi polisę Inteligentnego Auta, upewniłem się, że szyba jest ubezpieczona i dowiedziałem się, jak należy zgłosić szkodę.
- Możemy spokojnie porozmawiać? - zapytałem nie bez kozery, bo gdy jest w pracy, w salonie, różnie z tym bywa.
- A tak, tak! - odparła ze śmiechem odczytując intencję pytania. - Jestem w domu na home offisie.
Rzeczywiście za chwilę dał się słyszeć wrzask dziecka i jego uspokajanie, co niezwykle zhumanizowało całą procedurę uruchamiania nowej polisy. Zrezygnowaliśmy po raz pierwszy z AC, bo skoro Inteligentne Auto zostało wykupione z leasingu, to firma ta może nam teraz nadmuchać.
Trzeba przyznać, że pani ubezpieczająca nigdy nas nie namawiała do niczego i nie przekonywała, tylko przedstawiała różne oferty i warianty do wyboru robiąc to po prostu życzliwie, sympatycznie i bez korporacyjnego napinania się i nowomowy. Więc wybraliśmy wersję w nowej firmie ubezpieczeniowej z OC, NNW i Assistance SOS (holowanie do 500 km i auto zastępcze na 7 dni) za 780 zł na rok. Dla porównania - poprzednia roczna składka, pakiet wymagany przez firmę leasingową, wynosiła 4.200 zł.
Potem z DiscoPolowcem przygotowywałem grunt pod jutrzejsze spotkanie u niego i zakup Wakacyjnej Wsi. Negocjowałem wysokość jego taksy, skoro staliśmy się u niego hurtownikami i omówiliśmy sposób jutrzejszej zapłaty. Sugerowałem wykonanie przelewu na miejscu, Ale można też gotówką, ha, ha, ha! usłyszałem w smartfonie.
A z gotówką, po ostatnich doświadczeniach z bankomatami, mam złe skojarzenia. Ale się wybrałem.
Przed oddziałem sąsiedniego banku, widocznie dzisiaj otwartego, karnie stał wianuszek ludzi w maskach zachowujących 2. metrowe odstępy. A przed moim nikogo, bo oddział był zamknięty. Za to bankomat wypluł, tym razem nie stając okoniem, żądaną kwotę.
W tym napięciu przed jutrzejszą wizytą u notariusza wyszło nam w rozmowie po moim powrocie ze Szkoły, że podejmując decyzję o kupnie Wakacyjnej Wsi tylko po jej jednorazowym obejrzeniu możemy w przyszłości sobie tego nie wybaczyć. Więc złapałem za smartfona i natychmiast umówiłem się na dzisiejszy, drugi przyjazd. Zawsze w ten sposób zwiększaliśmy szansę odkrycia miny, schowanej być może gdzieś głęboko.
Nie chcieliśmy ruszać w drogę bez masek, bardziej ze względu na Pozytywną Maryję, niż na sugestię władz, bo fuck them all. Na drzwiach bloku wcześniej zarejestrowałem przyklejone ogłoszenie o sprzedaży i dostarczeniu bawełnianych masek pod wskazany adres. Rynek nie znosi próżni. Za pół godziny maski były. Przy czym jedna była normalna, do zaakceptowania przeze mnie, a druga w kwiatki Bo myślałem, że to dla pańskiej Żony. Nie chciałem mu tłumaczyć, że obie dla mnie, i że Żona się zaparła i od czwartku będzie chodzić okutana w różne szaliczki, chusty, apaszki, kefije, etole, humerały i ewentualnie arafatki, bo nie wiem, co wymyśli. Więc udało mu się wygrzebać inną, w miarę do zaakceptowania przeze mnie, a i to do noszenia, gdy nikt nie będzie widział.
Za 40 minut byliśmy w Wakacyjnej Wsi. Żadnej miny nie odkryliśmy, więc pozytywnie nastawieni wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania.
Wieczorem Żona internetowo zwiększyła do niebotycznych granic dzienny limit wysokości przelewów, żeby móc jutro na radosnych oczach Pozytywnej Maryi, zadowolonych Artystycznej i DiscoPolowca, i smutnych moich i być może jej, dokonać zapłaty za kupno Wakacyjnej Wsi. Wiało zgrozą.
A ja zgłosiłem szkodę w postaci nadtłuczonej szyby. Wszystko, mimo że to była infolinia, odbyło się nad podziw sprawnie. Ubawiło mnie tylko pytanie Czy w momencie zdarzenia był pan pod wpływem alkoholu lub środków odurzających? Wyciągnąłem z tego wniosek, że pani musiała mieć taki szablon z pytaniami, które musi zawsze zadać bez względu na rodzaj zdarzenia, i z których jest rozliczana.
Ciekawe co by było, gdybym odpowiedział Tak, byłem, i, wie pani, tak mnie one podjarały i nakręciły, że rzuciłem się wściekły w pogoń za tym czarnym samochodem z przyciemnionymi szybami, ale niestety nie byłem w stanie go dogonić. Albo Jakimś cudem udało mi się wyżyłować moje Inteligentne Auto i przy 200. na godzinę na autostradzie zajechałem drogę temu gnojowi i go zatrzymałem. Ale wtedy wysiadło dwóch karczychów w podkoszulkach, cali w tatuażach i złotych łańcuchach i bransoletkach, więc czym prędzej wskoczyłem do auta i uciekłem najbliższym zjazdem patrząc trwożnie we wsteczne lusterko. Albo Oni wysiedli i kulturalnie odpowiedzieli na moje insynuacje <No co, kurwa, udowodnij, cwelu, że ten kamień, który rozpierdolił ci szybę, wypadł z naszego auta!> <Pierdol się!> Po czym wsiedli i odjechali, a ja długo dochodziłem do siebie.
Ale grzecznie odpowiedziałem Nie, nie byłem.
Następnie zadzwoniłem do firmy przeprowadzkowej. Jakież było moje zdumienie, gdy po standardowym przedstawieniu się, pani od razu zaczęła do mnie mówić A dzień dobry, panie..., jakby znała mnie od wieków. No i znała. To była ta sama, która, przy wielkich przebojach w 2012 roku, przeprowadzała Szkołę ze starej siedziby do nowej, obecnej. Trzeba byłoby temu wydarzeniu poświęcić przynajmniej jeden wpis na blogu, więc tym razem sobie daruję.
Z usług Handlarza Starzyzną zrezygnowaliśmy, bo wykorzystywał naszą podbramkową sytuację i z nas poprzednio zdarł, gdy musieliśmy gwałtem opuścić dom w Naszej Wsi. Nie mieliśmy wtedy wyboru, cisnął nas Szwed i narastające zmęczenie fizyczne i psychiczne. Poza tym należy on, mimo swoich pewnych zalet, do grupy usługodawców, którzy zagadają i zagadują zleceniodawcę na śmierć ciągle piętrząc trudności, co jest niestrawne. Mimo ustalonej ceny i terminów musieliśmy wysłuchiwać, jakie to on ma z nami problemy, odpierać jego próby ponownych negocjacji cenowych Bo ja myślałem i różnych innych nacisków. A teraz możemy wszystko spokojnie zaplanować i wejść w etap, kiedy to my wyprzedzamy fakty, a nie one nas.
Wieczorem, na deser, Żona znalazła mi 4 błędy w ostatnim wpisie. No, ale skoro się go "cyzelowało" i kończyło po iluś tam porannych kieliszkach Luksusowej wypitych prawie w całkowitej alkoholowej samotności, a potem po 3. czy 4. Pilsnerach Urquellach, to trudno się dziwić. A i tak wieczorem czytałem Kopalińskiego i wiem, że nawet pamiętam, co czytałem. A na pewno to, że "już" jestem na G.
W tym stanie ducha i ciała filmu nie oglądaliśmy, może też dlatego, że ten wczorajszy nas wymęczył. Była to produkcja francusko-niemiecko-amerykańsko-brytyjska z 2009 roku, sensacyjny, z Clivem Owenem, The International. Niby dreszczowiec, ale żadnych dreszczy w nas nie wywołał tylko właśnie zmęczenie.
Kładłem się spać w pewnym napięciu, mimo że kolejnego dreszczowca nie oglądaliśmy. Bo po powrocie z Wakacyjnej Wsi głowę zaprzątały mi wyłącznie myśli Jak my to wszystko tam zrobimy i czy wszystko ze sobą pogodzimy? Bo jeśli..., to..., a jak to..., itd., na okrągło. Jak to mnie dopadnie o 3-4. nad ranem, to kolejna noc z głowy.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający, jak na niego to późno chyba, bo o 11.44, i od razu wywalił kawę na ławę.
Jack Reacher w wydaniu filmowym to wielka chała. Przeczytałem wszystkie książki o tym amerykańskim żandarmie i dziwię się czemu autor zgodził się na tak małą postać. Wrzuciłbym coś świątecznego, ale jest tego za dużo, nawet jak na cytat u Emeryta. Wrzuciłem to na komenty do Czarnej Palącej (zmiana moja). Dobrze słyszeć, że wkrótce tzn 22 kwietnia ruszycie wreszcie na wieś. (pis.oryg.)
ŚRODA (15.04)
No i dzisiaj udało mi się przespać, i to snem przynoszącym wypoczynek, do 05.00.
Więc nieźle biorąc pod uwagę fakt, że wczoraj, zmaltretowany dwiema wcześniejszymi nocami, wylądowałem w łóżku przed 20.00. Tym razem martwiłem się, ale w miarę delikatnie, bez przyspieszonego bicia serca, pocenia się i niemożliwości pozbycia się raptem kilku myśli, które wracając i wracając urastają zazwyczaj do kilkudziesięciu spraw do załatwienia lub pokonania. Zmartwieniem było tylko Jak my sobie tam poradzimy i jak to wszystko urządzimy?
Co prawda wieczorem, gdy po powrocie zacząłem swoje, Żona mnie uspokoiła Przecież wiesz, że jestem dobra w wymyślaniu. No, ale kto wczoraj oglądając Wakacyjną Wieś po raz drugi powiedział na miejscu patrząc na dom Nie wydaje ci się, że jest on jakiś taki większy, niż za pierwszym razem, gdy tu byliśmy?
Tego mi tylko było trzeba. Oczywiście od razu wydał mi się taki kobylasty i Matko jedyna!
Ciekawe, że 15 lat temu, gdy startowaliśmy do Naszej Wsi, takich odczuć, myśli i tej specyficznej płochliwości, która gdzieś tam we mnie się zagnieździła i perfidnie nocami wyłazi, nie miałem. A przecież wtedy skala problemów, zakres prac i finanse były bez porównania większe.
Oczywiście doskonale z Żoną wiemy, że już tam na miejscu, gdy będziemy u siebie i wreszcie u siebie, spokojnie wszystkiemu sprostamy. Inna energia. Tak jak wczoraj, gdy po nocnych koszmarach, wstałem i już na jawie, ze specyficzną i zdwojoną energią, która nakazuje działać, bo nie ma przecież innego wyjścia, wszystko pozałatwiałem w sprawie Inteligentnego Auta. I to wszystko, co w nocy urastało do niebotycznych problemów, za dnia okazało się być śmiesznym.
Rano wysłałem Helowi długiego smsa. Wyczekałem z tym aż do 06.56 chcąc dać chłopu się wyspać. Bo skoro on wysłał mi swojego, ponaglającego, wczoraj o 21.43 (nawet przyzwoicie, bo przedwczoraj o 23.27), to widać, że jesteśmy przesunięci w fazie, jeśli chodzi o dobowy rytm. Mnie to nie przeszkadza, bo i tak wcześnie wieczorem włączam tryb samolotowy, by po jego porannym włączeniu paść się różnymi smsami, w tym przeważnie jego i Syna.
Hel, kibicując nam, wyszedł przed orkiestrę i już w poniedziałek, właśnie o tej 23.27, złożył nam gratulacje z powodu zakupu Wakacyjnej Wsi. Skąd on to wziął? - taki się zrobił wyrywny. Milczeliśmy przesądnie jak grób, mimo że domagał się jakichś zdjęć. Ale dzisiaj rano, po jego drugim nacisku, zareagowałem wszystko tłumacząc i uspokajając, że już po południu dostanie zdjęć bez liku, bo Żona wczoraj robiła kolejne.
Po śniadaniu pognaliśmy do Naszej Wsi. Tylko po to, żeby odebrać korespondencję, a przede wszystkim twarożek (zapas na 8 dni) i jajka. Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof zdążyli tylko z siebie wyrzucić nawet nie skargę, ale formę oburzenia, co u nich jest rzadkością. Ponoć Szwed przez cały I i II dzień świąt ostro jeździł traktorem po wsi wte i wewte i teraz o niczym innym się nie mówi. Zdaje się, że powoli sobie grabi wśród społeczności naszowsiowej. Ale to jego cyrk i jego małpy.
O 12.00, w samo południe, nomem omen, stawiliśmy się u notariusza.
Wszyscy w maskach, przy czym ta DiscoPolowca była rodem z NASA. Całość idealnie przylegała do skóry, wewnątrz funkcjonowały niezależne kanały wdmuchu i wydmuchu podpięte pod filtry mechaniczne, chemiczne i biologiczne. Normalny kosmos.
Transakcja przebiegła profesjonalnie, sprawnie, w miłej atmosferze, bez żadnych zgrzytów i wątpliwości. Więc stało się. Zostaliśmy właścicielami Wakacyjnej Wsi. Po ilu miesiącach poszukiwań? Po ilu zwrotach i nawrotach, załamaniach i uniesieniach? Po ilu umawianiach się, spotkaniach i podróżach? Po ilu szkicach, planach i rysunkach? Wreszcie po ilu nieprzespanych nocach?
Wszystko po to, żeby ostatecznie pozostać w Pięknej Dolinie.
Na przekazanie kluczy umówiliśmy się za tydzień, też w środę i też w samo południe. A o 13.00 od razu na miejscu będziemy mieć spotkanie z Basem. Nie ma na co czekać.
Wykorzystaliśmy fakt pobytu w Powiecie i zrobiliśmy rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta.
Auto, jako że inteligentne, było całkowicie sprawne. "W nagrodę" otrzymałem w prezencie maseczkę i do wyboru - płyn do spryskiwacza albo nową, autoryzowaną gaśnicę. Wybrałem gaśnicę, bo autoryzacja starej na pewno była już nieaktualna.
A potem umówiłem się w serwisie na jutro, na 07.00, na rozpoczęcie procedury likwidacji szkody, czyli wymiany przedniej szyby.
I pojechaliśmy do Pań do Pięknego Miasteczka. Spotkaliśmy się z nimi w ogródku, bo i pogoda była piękna i bezpieczniej. Niby udało się nam coś ustalić w kwestii używania części wspólnych w budynku i obie strony zaakceptowały pomysł wyłącznego używania góry - one i dołu - my, ale ciągle coś jest niedomówione i cuchnie. A swoje dodatkowo kręci Ten Co Mnie Budzi Po Nocach.
Nie dość że wróciliśmy do Metropolii wypruci, wyżęci i wypluci, to jeszcze musieliśmy wydrukować stertę dokumentów przysłanych nam przez serwis, wypełnić je, uporządkować i przygotować na jutrzejszy poranek. Przy zmęczeniu i Żony, i moim spotkały się akurat nasze dwa męskie pierwiastki. Bo Żona wiedziała lepiej i ja też. Wyraźnie piorunowało przed burzą i grzmiało, ale jednak ona nie nadeszła. Mimo tego usnęliśmy w ołowianych nastrojach.
CZWARTEK (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Pojechałem do Szkoły po wszelkie możliwe pieczątki i oryginał faktury wykupu Inteligentnego Auta, żeby w serwisie przy zgłaszaniu szkody nie dać się niczym zaskoczyć.
I się nie dałem, a nadmiar dokumentów, które ze sobą przywiozłem, z panem, który mnie obsługiwał, zgodnie wypieprzyliśmy do niszczarki.
Było widać ambiwalentność w obsłudze. W potężnym punkcie przyjęć i w całym salonie wypełnionym po brzegi samymi nowymi inteligentnymi autami nie było żywej duszy. Z wyjątkiem czterech panów, każdy w masce, którzy na mój widok, mimo że było wiadomo że przyjadę o 07.00, zaczęli stosować technikę spychologii. Wyraźnie nie spodziewali się ujrzeć siwych włosów i adekwatnego PESELu, a to od razu wyraźnie wzbudziło w nich, oczywiście w sposób szablonowy, dzwonki alarmowe pod tytułem Ten pan jest w grupie ryzyka, z czym się kompletnie nie zgadzam i co mnie, takie zakichane, zresztą wszelakie dotyczące mojej osoby, szufladkowanie niezmiernie irytuje albo wkurza (to zależy: jak robi to rząd - wkurza, jak inni, trzeźwo i zdroworozsądkowo myślący - "tylko" irytuje), ale oni o tym wiedzieć nie mogli.
- Heniek, to weź załatw pana, bo ja akurat tu mam rozgrzebaną sprawę w komputerze.
Heniek, nie w ciemię bity, zapytał mnie z daleka:
- A kto wczoraj przyjął pańskie zgłoszenie?
- Nie pamiętam. - odparłem. - Taki sympatyczny, z głosu młody pan.
Tych dwóch młodszych wyraźnie posmutniało. Jeden z nich zachował jednak trzeźwość umysłu, bo zapytał z daleka:
- A z jakiej skrzynki były wysłane do pana dokumenty, które należało wypełnić i dostarczyć?
Zacząłem grzebać w dokumentach i podałem imię i nazwisko. Cała czwórka zmarkotniała, bo Kolega akurat dzisiaj ma wolne. Żeby przerwać chwilowy impas zgłosił się "na ochotnika" do obsługi mojej osoby sam kierownik, niczym kapitan schodzący ostatni ze statku, tym bardziej że najstarszy z nich.
- Wie pan, mógł pan to wszystko zgłosić przez Internet. - poinformował mnie grzecznie i uprzejmie.
- Tak wiem, ale wie pan, ja jestem starej daty. - A bo to wiadomo, czy wszystkie dokumenty dotrą? - A poza tym zaraz by się okazało, że czegoś brakuje, albo że coś jest nie tak wypełnione. - A już zdjęcie szkody to na pewno byłoby zrobione przeze mnie nie tak i tak byśmy się pałowali i pałowali. - A tak przyjechałem, bo taka wczesna pora mi nie robi i wszystko załatwimy od ręki.
- To może napije się pan kawy? - zapytał uprzejmie, bo jednak fajnie jest w końcu bezpośrednio porozmawiać z żywym, jeszcze, klientem. - Co prawda ekspres jest jeszcze nie włączony i trochę potrwa, zanim się nagrzeje... - kulturalnie mnie zaprosił zawieszając głos i patrząc na mnie znacząco z wydźwiękiem Facet nie dotykaj niczego więcej, bo i tak się sporo tutaj nadotykałeś.
Wymówiłem się, ku uldze pana kierownika, Nie, nie, dziękuję, już dzisiaj rano piłem, co było zresztą prawdą.
- To potrwa króciutko, bo wszystkie dokumenty mamy. - starał się wprowadzić fajną atmosferę, co do której i tak od samego początku nie miałem zastrzeżeń. - Oczywiście lepiej przywieźć więcej, niż gdyby miało czegoś zabraknąć. - chyba się uśmiechnął (stwierdziłem po oczach, bo zza maski specjalnie nie było widać) niszcząc obfity nadmiar papierów. - To poproszę jeszcze kluczyki (zastanowiło mnie przy okazji, że się mówi kluczyki, mimo że jest jeden), zrobię zdjęcie i spiszę stan licznika.
Wydezynfekował kluczyki, to znaczy kluczyk, za chwilę wrócił i przed oddaniem zrobił to ponownie.
- Auto pan zabiera, czy zostawia?
Mogłem zostawić i wziąć zastępcze, ale po co? Wyraźnie był mi wdzięczny za tę decyzję - odpadło tyle niewdzięcznej dezynfekującej (dezynfekcyjnej?, dezynfekacyjnej?) roboty.
Cała bezpośrednia akcja w serwisie trwała z 10 minut, więc ponownie w Szkole byłem przed ósmą. I zabrałem się ostro do roboty.
Już konkretnie, bo na czwartek, 23 kwietnia, na 10.00, zamówiłem "znajomą" firmę przeprowadzkową i omówiłem kwestie organizacyjne, logistyczne i finansowe. A w związku z tym udało mi się dodzwonić do Szweda, a to jest duża sztuka, bo zazwyczaj nie reaguje, i go uprzedzić o całej akcji. Ucieszył się z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty, a drugi dlatego, że do przeprowadzki przyjedzie duży samochód, z windą nawet, który nie zmieści się pod bramą wjazdową i będzie musiał wjechać pod stodołę od strony Końskiej Łąki. Panowie będą mieli trochę dalej, ale mówi się trudno.
- To dobrze. - skomentował Szwed. - Bo tutaj, między domami, posiałem trawę.
Trawa była tam zawsze, a na pewno od czasu, jak my zamieszkaliśmy. Ale skoro na terenie powyrywał wszystko, co się dało, ciężkim sprzętem uczynił z niego księżycowy krajobraz, to teraz realizując swoją wizję eins, zwei, drei, posiał trawę. Ciekawe, czy ustawi maszt z flagą i to z jaką? Profesor Belwederski, który Szwecję zna bardzo dobrze, twierdzi, że u nich w każdym ogródku musi być flaga narodowa i to przez cały rok. A nikt im nie każe. Co kraj...
Potem porozmawiałem z Panią Z Pięknego Miasteczka. W zasadzie była to rozmowa pożegnalna, chociaż nigdy nic nie wiadomo, bo na przykład okazało się, że jej brat stryjeczny mieszka w... Wakacyjnej Wsi.
Ponieważ notariusz powiedział, że fakt kupna nieruchomości powinniśmy zgłosić w celach podatkowych w Urzędzie Gminy w Powiecie w terminie dwóch tygodni Bo potem to się zapomina, to wystartowałem od razu. Gdy pani usłyszała, że akt został podpisany świeżutko, bo wczoraj, przyjęła w rozmowie styl uspokajająco-wojskowy.
- Czekać i nie przejmować się! - Najpierw przyjdzie zawiadomienie ze starostwa, więc czekać! - Potem z ksiąg wieczystych, czekać! - Potem z ewidencji gruntów o zmianie właściciela, czekać! - A do nas dopiero na końcu, więc czekać i nie przejmować się! - Sami się odezwiemy!
No co to się, panie, porobiło...
Tak uspokojony i czekać przetrzepałem Internet i zapoznałem się z umowami quoad usum, o których nie miałem zielonego pojęcia, że istnieją. DiscoPolowiec doradził nam, żeby taki rodzaj umowy zawrzeć z tymi paniami mieszkającymi "nad nami" w Pięknym Miasteczku. Zobaczymy, co powiedzą.
Wieczorem chcieliśmy obejrzeć film z Robertem Redfordem, amerykańską komedię kryminalną z 2018 roku Gentleman z rewolwerem, którym to filmem Redford w wieku 83. lat żegnał się z Hollywood. Niestety platforma HBO GO - internetowy serwis wideo na życzenie - nam odmówiła. Obraz pojawiał się na krótko, by potem zatrzymać się i mulić się, i mulić hipnotyzując kręcącym się kółeczkiem. Chyba mieliśmy za słabe łącze o małej prędkości poniżej 2Mb/s.
To przeszliśmy chyba na Netflixa. Tu wszystko płynnie działało, bo przekaz odbywał się poprzez media strumieniowe, ale co z tego. Wybraliśmy jakąś głupawkę, z której oprócz kilku gagów, nie pamiętam nic - ani tytułu, ani nazwisk aktorów, ani roku produkcji, ani nic. Po 20. minutach oglądania tak byliśmy nasączeni atmosferą i konwencją filmu, że wystarczy nam na kilka lat. Więc zgodnie i z pewną ulgą media strumieniowe wyłączyliśmy.
PIĄTEK (17.04)
No i Żona wstała, jak na nią, stosunkowo wcześnie.
Trudno się dziwić, emocje, skoro dzisiaj jedziemy do Wakacyjnej Wsi robić pomiary i przymierzyć się przynajmniej w 70% do decyzji adaptacyjno-remontowych. Trudno, żebyśmy dopiero przy fachowcach zastanawiali się Bo może rozwalmy tę ściankę i wstawmy tu..., żeby za chwilę usłyszeli Ale jak ją rozwalimy, to nie będziemy wtedy mogli...i tak przy dziesiątkach miejsc wymagających naszych decyzji, a takiego zawracania głowy nikt nie lubi, a zwłaszcza fachowcy kładący, np. kilka razy kafelki w tym samym miejscu, bo właściciele nie mogli się dogadać, albo nie przemyśleli wzorku, albo wykonujący robotę głupiego stawiając i rozwalając kilkakrotnie tę samą ściankę. Fachowiec też istota ludzka, wrażliwa, najczęściej myśląca, i lubi widzieć postęp swoich prac, efekty, a jeśli jeszcze występują u niego fachowość, niby przypisana etymologicznie do ogólnej nazwy Fachowiec, rzetelność, punktualność, słowność, dobry smak i gust, to inwestorzy mogą mówić o wielkim szczęściu.
Kiedy Żona uprawiała poranne 2K+2M (emocje emocjami, ale priorytety priorytetami), zadzwonił kierownik z serwisu, ten co ostatni schodził z pokładu z pytaniem, czy mogę w najbliższy poniedziałek podstawić auto, bo będą gotowi do wymiany szyby. Zdziwiłem się, że tak szybko przyjechała ona z Holandii. Pan wyprowadził mnie z błędu, bo nie chodziło o szybę, tylko o uszczelkę, którą widocznie wykombinowali z innego serwisu, a szyba dotarła już ze Stolicy. No to od razu nabrałem szacunku do całej operacji i naprawy.
- A ile to potrwa? - zapytałem.
- Jeśli rano podstawi pan auto, to odbiór będzie po południu.
- A dostanę jakieś zastępcze?
- Skontaktuję się z ubezpieczycielem i dam panu znać. - To o której pan będzie?
- A mogę, tak jak poprzednio, o 07.00? - Bo zdaje się, że państwo pracujecie od 06.00?
- No tak, ale nikt tak wcześnie do nas nie przyjeżdża, jeśli w ogóle... - zawiesił głos. - Bo wie pan, my z rana to odwalamy całą papierkową robotę, ale oczywiście może pan być o 07.00.
A za chwilę przysłał smsa, że zapraszają w poniedziałek na 07.00 i Auto zastępcze będzie od nas. Nie za bardzo zrozumiałem, od kogo ewentualnie jeszcze mogłoby być, ale czy to ważne? Najważniejsza jest przecież wyższa kultura serwisu (serwisowania?, serwisowości?).
Do Wakacyjnej Wsi jechaliśmy, co tu dużo mówić, lekko uskrzydleni, chociaż Żona ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie czuje, że już ją kupiliśmy i że możemy się tam już szarogęsić, planować, a niedługo to nawet zamieszkać i przespać pierwszą noc. Dodałbym jeszcze w moim psim (pieskim?, psiowym?) stylu określenie mi bliskie, że zaraz potem wszystkie kąty obwąchać i obsikać. Wtedy będziemy u siebie.
Zostaliśmy mile zaskoczeni w kilku elementach.
Najpierw z powodu syna Pozytywnej Maryi. Jak pytaliśmy o niego Artystyczną, to z jej skąpej relacji i małej wiedzy wynikało raczej, że jest on milczkiem, odludkiem, z cechami raczej w kierunku gburowatości. Zmartwiło to nas tylko troszeczkę, bo co prawda mieszka on dwie działki od nas, ale przez lata życia w Naszej Wsi nauczyliśmy się zachowywać sensowne i pozytywne relacje nawet z takimi typami, więc się specjalnie nie przejęliśmy nawet wtedy, gdy w czasie naszego pierwszego pobytu śmignął nam gdzieś obok bez zwyczajowego dzień dobry i rzeczywiście miał wygląd gbura w 100%.
Ale w czasie drugiego pobytu Pozytywna Maryja, jakby czując, jako matka, że coś może być na rzeczy, sama, niepytana, zaczęła o nim mówić A mój syn to tylko wygląda na takiego gbura, ale ma gołębie serce i na pewno chętnie pomoże, przypilnuje i doradzi.
Jak tylko przyjechaliśmy, od razu natknęliśmy się na niego. Z jakiś drugim facetem, młodszym od niego, wywozili akurat przyczepką meble. Myśleliśmy, że nas minie bez słowa, jak na gbura przystało, ale nie. Zatrzymał się i wyskoczył z samochodu. Tu już trzymał swój gburowaty fason, bo nie powiedział dzień dobry, ani się nie przedstawił, ale z kolei, w sumie pozytywnie, z marszu zaczął nam tłumaczyć, gdzie przy furtce jest kabel od domofonu i gdzie on dalej biegnie, jakby to była w tej chwili najważniejsza rzecz na świecie. A nie była, więc zareagowałem.
- Ale przecież z tym zdążymy! - przerwałem mu. - My tu będziemy niedługo mieszkać, a i pan chyba nigdzie nie wyjeżdża, więc na pewno jeszcze nie raz będziemy pytać o różne sprawy.
- A tak, tak! - zreflektował się wcale nie gburowato. - I na powitanie trzeba będzie wypić butelkę wódki. - dodał śmiejąc się, co od razu spowodowało, że gburowaty wyraz twarzy zniknął.
Zaśmialiśmy się wszyscy, bo trudno było się z tym nie zgodzić. Ale oczywiście trzeba uważać. Bo potem przez takie butelki wódki relacje na pewno się zepsują, a poza tym jest on (Pozytywna Maryja, która okazała się być gadułą, przekazała nam już sporo informacji) emerytowanym strażakiem, a oni zdaje się, tak jak wojskowi, potrafią wypić. Tu na pewno znowu przydadzą się naszowsiowe doświadczenia - w piciu i w odmawianiu.
Drugą miłą niespodzianką był ten młody facet pomagający w wyprowadzce. Na moje pytanie natychmiast zadeklarował chęć wykonywania wszelkich prac na naszym terenie i związanego z tym zarobkowania. Wiadomo, że tego będzie, zwłaszcza na początku, od cholery i trochę, i że sam nie dam rady. A i później takie wsparcie będzie nieodzowne i pozytywnie nastawiające do różnych planów, gdy będzie wiadomo, że się im podoła.
Budujące było to, że wcale nie wyglądał na menela, co jest najczęstszym przypadkiem na wsiach, kiedy szuka się kogoś do różnych prac w gospodarstwie. Bo taki, albo nie przyjdzie, chociaż umawiał się i przysięgał na Boga, matkę i/lub inne świętości, że będzie i wtedy dane plany biorą w łeb, albo przyjdzie mocno "wczorajszy", że strach mu cokolwiek powierzyć, albo przyjdzie nawet trzeźwy, ale spieprzy robotę i trzeba po nim poprawiać, albo w końcu dokumentnie wypieprzony raz na zawsze z posesji i z wszelkich prac będzie przychodził i żebrał bez honoru o pieniądze na flaszkę. O ten ostatni przypadek jestem akurat spokojny, bo Żona w takich razach świetnie sobie daje radę. Ja wtedy uciekam w popłochu, a co dopiero taki typek. Kwintesencją i wzorcem takich akcji Żony była poranna sytuacja sprzed lat w Biszkopciku, kiedy to spoufalony typek (jak się tylko wprowadziliśmy, od razu mówił mi po imieniu) przyszedł raniutko w niedzielę po parę groszy na piwo. Nie umiałem się go pozbyć i tak staliśmy przy drzwiach, ja w piżamie, a on pijany i kaprawy, kiedy w szlafroku pojawiła się Żona. Nawet nie wiedziałem kiedy wywiało go na ulicę, a mnie gdzieś do ogrodu i tylko słyszałem jej żołnierskie kroki, gdy wracała na górę do sypialni. A w domu jeszcze długo huczało.
Trzecią miłą niespodzianką był obraz domu opróżnionego w zasadzie w 80%. Te puste, nagle jeszcze bardziej olbrzymie przestrzenie, spowodowały, że zaczęliśmy się czuć po raz pierwszy u siebie. Co prawda zostały jeszcze wszystkie "święte" obrazki, ale Pozytywna Maryja, chyba widząc jak się im przyglądamy i coś pod nosami komentujemy, zapewniła nas, że oczywiście je zabierze.
- A może ten jeden bym państwu zostawiła? - Jakiej jesteście wiary?
To ostatnie pytanie najlepiej świadczyło o jej pozytywności i potwierdzało fakt pobytu w świecie Zachodu, tu Australia, gdzie każdy jest jakiejś wiary. Ale zupełnie nie zraziło jej, gdy usłyszała, że jesteśmy ateistami. Raczej stało się kolejną niebezpieczną przesłanką do długich, mądrych i filozoficznych wywodów, na temat ogólnej kondycji człowieka. Co jest tak naprawdę ważne - uczciwość, szacunek dla drugiego, itd. A mówiła to w swoim stylu i nawet do głowy nie mogłoby nam przyjść, że tkwi w niej jakikolwiek fałsz.
Ja się natychmiast zabrałem do roboty, żeby Pozytywna Maryja nie miała śladu złudzeń co do mojej osoby jako potencjalnego słuchacza, czyli do pomiarów, wiedząc ile tego będzie, a Żona wzięła na siebie pierwszy impet jej gadulstwa. Plotki o synowej, Australii i inne - kopalnia historii, historyjek i ciekawostek zabójczych dla celu naszego przyjazdu wsparta jeszcze bardziej zabójczymi zdjęciami z różnych okresów jej życia.
W końcu Żonie udało się do mnie dołączyć. Wymyśliliśmy mnóstwo ciekawych rozwiązań, o które wcześniej, po pierwszym i drugim pobycie, bym nas "nie podejrzewał". Ta intensywność blisko 3,5 godzinnej pracy, mierzenia i kombinowania, tak nas wyczerpała, że do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy skonani i z bólem głowy, w zasadzie tylko tym dosłownym.
A czwartą niespodzianką było piękne słoneczko, ptaszki i cała aura Wakacyjnej Wsi. Bo przecież równie dobrze mogło lać.
Wieczorem obejrzeliśmy film z 2003 roku produkcji Francja/USA/Wielka Brytania Włoska robota z plejadą gwiazd - Mark Wahlberg, Charlize Theron, Jason Statham, Edward Norton, Donald Sutherland i inni. Według mnie film zrobiony w konwencji komiksu, a więc spłaszczony w każdym wymiarze, nawet przy aktorskiej grze, zawierający wiele schematów, uproszczeń i skrótów, przez co niespecjalnie trzymający w napięciu. I pomyśleć, że wiele lat temu, gdy go oglądałem po raz pierwszy, reagowałem zupełnie inaczej.
- A ty czasami nie przysypiałeś? - zapytała Żona. - Bo jakoś tak mi się wydawało.
Rzeczywiście trwałem przed telewizorem w pewnym odrętwieniu. Może to po tych pomiarach, kiedy uszła ze mnie całkowicie energia?
SOBOTA (18.04)
No i dzisiaj byłem w Szkole.
By w końcu poświęcić się sprawom wyłącznie z nią związanym. A i tak blisko godzinę strawiłem na poszukiwanie milimetrowego papieru. Przy okazji wysokie progi zawitały do niskich. Czego to się dyrektor nie dowiedział o stanie wyposażenia Szkoły, o zapasach biurowych i dydaktycznych zawartych w poszczególnych szafach i bajzlu lub wysokim stopniu uporządkowania w nich panujących. Ubrałem to w funkcję łączącą danego wykładowcę z przedmiotem przez niego prowadzonym. Niezwykle pouczająca i rzucająca światło na wiele spraw.
Ale główny wynik, najbardziej mnie interesujący, wynosił 0. W całej Szkole papieru milimetrowego nie było. Nie pomogło dokładne i sumienne przetrząsanie szaf i różnych zakamarków oraz wielokrotne smsowe konsultacje z trzema wykładowcami. Zostałem skazany na narysowanie rzutów dwóch kondygnacji Domu Dziwa na zwykłym papierze w kratkę.
Przy okazji "znalazłem" 214 synonimów dla słowa dziwo. Wypisałem te, w porządku alfabetycznym, które najbardziej opisują DD, a przy okazji Żonę, gdyby ktoś jej nie znał. Z każdym kolejnym "odkrytym" moja sympatia do Domu Dziwo wzrastała coraz bardziej. Do Żony również, bo skoro w tych synonimach jest sama prawda, a jednocześnie przewrotność, to jak nie lubić jedną lub drugiego tak je określając:
coś niespotykanego (Żona), cudactwo, cudaczność, cud miód ultramaryna, cudo, dziw, dziwactwo, dziwaczność, dziwadło, dziw nad dziwy, dziwoląg, dziwotwór, dziwowisko, egzotyk, ekscentryczność, ewenement, fantazyjność (Ż), fenomen, indywidualność (Ż), jednostkowość (Ż), jedyność (Ż), kuriozum, nienormalność (Ż), niepowtarzalność (Ż), nieprzewidywalność (Ż), nieszablonowy (Ż), nietypowość (Ż), niewymowność, niezwykłość (Ż), oryginalność (Ż), oryginał, osobliwiec, osobliwość, piękności, przedziwność, przewrotność (Ż), stwora, stwór, szczególność (Ż), udziwnienie, unikat, unikatowość, widowisko, wybryk natury, wyjątkowość (Ż), wymyślność, zjawisko.
I czy w tej sytuacji mogliśmy kupić inny dom?
Do późnego wieczoru siedziałem nad rysunkami umieszczając nań wszystko precyzyjnie, każdy kąt, załomek i zakamarek, w skali 1:100. Mało sobie oczu nie wyślipiłem, a razem z nimi nie odmózgowiłem mózgu. Koniec końców od tej precyzji i szczególików rozbolała mnie głowa i o żadnym filmie mowy już być nie mogło. Ale za to teraz Żona to wszystko sobie poskanuje i będzie mogła planować i rozrysowywać. Poza tym łatwo będzie się porozumieć z Basem pokazując mu na schematach, co i gdzie chcemy zrobić. Bas już otrzymał informację, że na razie remont w Pięknym Miasteczku zarzucamy i zabieramy się za Wakacyjną Wieś. Nawet specjalnie się nie zdziwił. Widocznie zaczyna nas powoli poznawać.
NIEDZIELA (19.04)
No i dzisiaj cały dzień kisiliśmy się w Nie Naszym Mieszkaniu.
Okropność.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański z 2010 roku w reżyserii Roba Reinera (Misery, Kiedy Harry poznał Sally), Dziewczyna i chłopak - wszystko na opak. Przesympatyczna, ciepła komedia, jednak o głębokim przesłaniu skierowanym bardziej do dorosłych, chociaż cała fabuła dotyczy dwojga nastolatków, a większość akcji dzieje się w ich środowisku. Fajnie się oglądało koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku z tym brakiem pośpiechu, innymi relacjami opartymi przede wszystkim na osobistych kontaktach i z ciężko strawną amerykańską kulturą. Ale niektóre zwyczaje można by swobodnie przeszczepić na polski grunt. Przy czym nie mówię tu o Walentynkach i Halloween.
PONIEDZIAŁEK (20.04)
No i dzisiaj rano zostawiłem Inteligentne Auto w serwisie.
Aby wymienić jego przednią szybę.
Z serwisu odjechałem do Szkoły autem zastępczym, tej samej marki, ale młodszym może o dwa, trzy lata, bo miało zamiast "naszej" antenki "płetwę rekina", którą, jak i innymi samochodowymi gadżetami, niektórzy potrafią się nieźle podniecić.
Dla mnie podstawowe różnice leżały w czym innym. Pomijając przebieg, dwa razy mniejszy, miało słabszy, benzynowy silnik, a więc mniejsze kopyto i lśniło czystością, która istniała w Inteligentnym Aucie może przez pierwszy, drugi miesiąc jego użytkowania. Nie opłacało się go myć, bo czy to robiłem w Naszej Wsi, czy poza nią, to i tak wyjeżdżając lub przyjeżdżając do domu, trzeba było przejechać 600 m po polnej, piaszczystej i pylącej drodze, więc pieniądze i/lub czas poświęcone na mycie były wyrzuconymi w błoto lub raczej w ten piach.
Ten "zwyczaj" nie utrzymywania auta w nieskazitelnej czystości pozostał mi nawet w Naszym Miasteczku, gdzie piachu przecież nie było. Ale Sunia robiła taki chlew, mimo różnych przemyślnych zabezpieczeń, że glanc sobie odpuszczałem. Stąd, gdy odebrałem auto, poczułem się od razu u siebie, czując zwłaszcza charakterystyczny zapach wnętrza i widząc oglucone przez Sunię a to zagłówki, a to podłokietniki, a to tył foteli, a to ścianki bocznych drzwi. Jakoś do wysprzątania tego syfu nie mam do tej pory serca.
Poczułem się też u siebie, bo zastępczym jechałem w pewnym stresie. Zostałem poinstruowany co do dziennego limitu kilometrów, jakie mogę przejechać (100), nieprzewożenia zwierząt, niepalenia wewnątrz papierosów, a przede wszystkim co do udziału własnego w wysokości 1000 zł w przypadku szkody nawet niezawinionej przeze mnie. To jechałem ostrożnie sprawdzając kopyto tylko na pustych prostoliniowych odcinkach. Stąd w drodze powrotnej specjalnie wybrałem obwodnicę, żeby można było Inteligentnym Autem trochę poszaleć między TIRami i zjeżdżać na węzłach tuż przed nimi, gdy znaki informowały, że jest tylko 100-200 m do zjazdu.
Aby dostać się na obwodnicę specjalnie pojechałem przez dzielnicę, w której mieszkaliśmy w Biszkopciku przez cztery lata. Biszkopcik, chociaż zmieniony na różne sposoby, nadal jest piękny, jak również otoczenie, chociaż nowi właściciele wycięli mnóstwo drzew, które nasadziłem i które stały się dorodnymi jeszcze przed naszą wyprowadzką. Z tego co dostrzegłem, wyharatali 15 brzóz (jedną zostawili), starą jabłoń i piękną metasekwoję, moją chlubę. To drzewo to żywa skamieniałość. Występowało w erze mezozoicznej, w końcu okresu kredowego i dominowało w trzeciorzędzie. Wystarczyło jednak, by przyszedł okres postpeerelowski, okres powszechnego odreagowania, by padło. Bo wszystko musiało być zrobione "pięknie" - tuje i eins, zwei, drei. Nie wiem, co jeszcze padło z tyłu budynku, bo dom skutecznie zasłaniał widok. Może to i dobrze.
A potem zahaczyłem o dom, do którego rok po naszym zamieszkaniu w Biszkopciku wprowadzili się Trzy Siostry Mająca i Konfliktów Unikający, wówczas jeszcze małżeństwo. W tamtym okresie w tym domu często bywaliśmy, a potem po rozstaniu się naszych przyjaciół, Trzy Siostry Mająca użyczała nam przez rok noclegów, gdy przyjeżdżaliśmy służbowo do Metropolii do Szkoły. Takie to były czasy i dużo by pisać.
Dom, pod nowymi właścicielami, niewiele się zmienił, ale jakoś tak zszarzał i podupadł. No cóż, było, minęło.
A sama szyba? Aż strach jej używać, żeby, broń Boże, nie porysować, zwłaszcza starymi wycieraczkami. Nieskazitelna czystość i przeźroczystość. Dopóki nie wymienię piór, na pewno nie włączę wycieraczek. Dobrze, że jest susza...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
Godzina publikacji 22.09.
Mam 69 lat i 141 dni.
WTOREK (14.04)
No i jednak miałem nocne "koszmary".
Dopadły mnie gdzieś o czwartej nad ranem i to był koniec spania. Najgorsze, że wtedy dopadają one również Żonę, bo nie dość, że wiercę się niemiłosiernie "szukając" sobie miejsca, szeleszcząc kołdrą i poduszkami, co nawet w blokowej nocnej ciszy ma wymiar burzy, to jeszcze emanuję tą złą energią, którą Żona czuje i słyszy (moje ciężkie wzdychania). Koszmar dla obu stron.
A poszło o duperele.
Bo zacząłem myśleć o... Inteligentnym Aucie.
Tak się akurat zbiegło, że na 20. kwietnia wypadł czas corocznego gwarancyjnego przeglądu, termin przeglądu rejestracyjnego (odkryłem właśnie, że cały rok jeździłem sobie ot tak, bez stosownej pieczątki w dowodzie rejestracyjnym dopuszczającym Inteligentne Auto do ruchu), termin podpisania nowej polisy ubezpieczeniowej i ostatni moment na... zgłoszenie szkody. Zwłaszcza stresowała mnie szkoda, bo nie po to rok temu opłaciliśmy zwiększone autocasco uwzględniające ewentualną wymianę szyby, żeby z tego nie skorzystać. A szybę trzeba było wymienić, bo kamyk spod kół jakiegoś auta precyzyjnie ją puknął na wysokości moich oczu i powstała taka nadkruszona szklana plamka, więc w czasie jazdy dostawałem zbieżnego zeza, a to raczej nie jest bezpieczne i dla oczu, i dla jazdy pomijając inne, oczywiste niebezpieczeństwa związane z tak naruszoną szybą.
Gdy w końcu z ulgą zerwałem się na równe nogi, nocne koszmary natychmiast prysnęły, bo dzień przyniósł oczywistą możliwość działania bez kretyńskich, męczących i zbędnych rozmyślań.
W Szkole musiałem pogodzić sprawy służbowe z prywatnymi, które już dłużej nie mogły czekać, a ponadto ich odłożenie groziło kolejną koszmarną nocą.
Takie pogodzenie przy Nowej Sekretarce nie jest proste. Bo ledwo dałem jej jakąś pracę do wykonania, żeby móc spokojnie zabrać się za "prywatę", a już wszystko było wykonane. Nie wyrabiałem z podsuwaniem kolejnych, no i z nadzorowaniem i sprawdzaniem tych wykonanych. To mocno mnie stresowało i dekoncentrowało, więc w końcu bez problemów ustaliliśmy, że ona dzisiaj będzie tylko do 12.00, żebym ja potem mógł spokojnie zająć się "prywatą".
Najpierw zająłem się starą i nową polisą ubezpieczeniową. U pani, która prawie od samego początku prowadzi polisę Inteligentnego Auta, upewniłem się, że szyba jest ubezpieczona i dowiedziałem się, jak należy zgłosić szkodę.
- Możemy spokojnie porozmawiać? - zapytałem nie bez kozery, bo gdy jest w pracy, w salonie, różnie z tym bywa.
- A tak, tak! - odparła ze śmiechem odczytując intencję pytania. - Jestem w domu na home offisie.
Rzeczywiście za chwilę dał się słyszeć wrzask dziecka i jego uspokajanie, co niezwykle zhumanizowało całą procedurę uruchamiania nowej polisy. Zrezygnowaliśmy po raz pierwszy z AC, bo skoro Inteligentne Auto zostało wykupione z leasingu, to firma ta może nam teraz nadmuchać.
Trzeba przyznać, że pani ubezpieczająca nigdy nas nie namawiała do niczego i nie przekonywała, tylko przedstawiała różne oferty i warianty do wyboru robiąc to po prostu życzliwie, sympatycznie i bez korporacyjnego napinania się i nowomowy. Więc wybraliśmy wersję w nowej firmie ubezpieczeniowej z OC, NNW i Assistance SOS (holowanie do 500 km i auto zastępcze na 7 dni) za 780 zł na rok. Dla porównania - poprzednia roczna składka, pakiet wymagany przez firmę leasingową, wynosiła 4.200 zł.
Potem z DiscoPolowcem przygotowywałem grunt pod jutrzejsze spotkanie u niego i zakup Wakacyjnej Wsi. Negocjowałem wysokość jego taksy, skoro staliśmy się u niego hurtownikami i omówiliśmy sposób jutrzejszej zapłaty. Sugerowałem wykonanie przelewu na miejscu, Ale można też gotówką, ha, ha, ha! usłyszałem w smartfonie.
A z gotówką, po ostatnich doświadczeniach z bankomatami, mam złe skojarzenia. Ale się wybrałem.
Przed oddziałem sąsiedniego banku, widocznie dzisiaj otwartego, karnie stał wianuszek ludzi w maskach zachowujących 2. metrowe odstępy. A przed moim nikogo, bo oddział był zamknięty. Za to bankomat wypluł, tym razem nie stając okoniem, żądaną kwotę.
W tym napięciu przed jutrzejszą wizytą u notariusza wyszło nam w rozmowie po moim powrocie ze Szkoły, że podejmując decyzję o kupnie Wakacyjnej Wsi tylko po jej jednorazowym obejrzeniu możemy w przyszłości sobie tego nie wybaczyć. Więc złapałem za smartfona i natychmiast umówiłem się na dzisiejszy, drugi przyjazd. Zawsze w ten sposób zwiększaliśmy szansę odkrycia miny, schowanej być może gdzieś głęboko.
Nie chcieliśmy ruszać w drogę bez masek, bardziej ze względu na Pozytywną Maryję, niż na sugestię władz, bo fuck them all. Na drzwiach bloku wcześniej zarejestrowałem przyklejone ogłoszenie o sprzedaży i dostarczeniu bawełnianych masek pod wskazany adres. Rynek nie znosi próżni. Za pół godziny maski były. Przy czym jedna była normalna, do zaakceptowania przeze mnie, a druga w kwiatki Bo myślałem, że to dla pańskiej Żony. Nie chciałem mu tłumaczyć, że obie dla mnie, i że Żona się zaparła i od czwartku będzie chodzić okutana w różne szaliczki, chusty, apaszki, kefije, etole, humerały i ewentualnie arafatki, bo nie wiem, co wymyśli. Więc udało mu się wygrzebać inną, w miarę do zaakceptowania przeze mnie, a i to do noszenia, gdy nikt nie będzie widział.
Za 40 minut byliśmy w Wakacyjnej Wsi. Żadnej miny nie odkryliśmy, więc pozytywnie nastawieni wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania.
Wieczorem Żona internetowo zwiększyła do niebotycznych granic dzienny limit wysokości przelewów, żeby móc jutro na radosnych oczach Pozytywnej Maryi, zadowolonych Artystycznej i DiscoPolowca, i smutnych moich i być może jej, dokonać zapłaty za kupno Wakacyjnej Wsi. Wiało zgrozą.
A ja zgłosiłem szkodę w postaci nadtłuczonej szyby. Wszystko, mimo że to była infolinia, odbyło się nad podziw sprawnie. Ubawiło mnie tylko pytanie Czy w momencie zdarzenia był pan pod wpływem alkoholu lub środków odurzających? Wyciągnąłem z tego wniosek, że pani musiała mieć taki szablon z pytaniami, które musi zawsze zadać bez względu na rodzaj zdarzenia, i z których jest rozliczana.
Ciekawe co by było, gdybym odpowiedział Tak, byłem, i, wie pani, tak mnie one podjarały i nakręciły, że rzuciłem się wściekły w pogoń za tym czarnym samochodem z przyciemnionymi szybami, ale niestety nie byłem w stanie go dogonić. Albo Jakimś cudem udało mi się wyżyłować moje Inteligentne Auto i przy 200. na godzinę na autostradzie zajechałem drogę temu gnojowi i go zatrzymałem. Ale wtedy wysiadło dwóch karczychów w podkoszulkach, cali w tatuażach i złotych łańcuchach i bransoletkach, więc czym prędzej wskoczyłem do auta i uciekłem najbliższym zjazdem patrząc trwożnie we wsteczne lusterko. Albo Oni wysiedli i kulturalnie odpowiedzieli na moje insynuacje <No co, kurwa, udowodnij, cwelu, że ten kamień, który rozpierdolił ci szybę, wypadł z naszego auta!> <Pierdol się!> Po czym wsiedli i odjechali, a ja długo dochodziłem do siebie.
Ale grzecznie odpowiedziałem Nie, nie byłem.
Następnie zadzwoniłem do firmy przeprowadzkowej. Jakież było moje zdumienie, gdy po standardowym przedstawieniu się, pani od razu zaczęła do mnie mówić A dzień dobry, panie..., jakby znała mnie od wieków. No i znała. To była ta sama, która, przy wielkich przebojach w 2012 roku, przeprowadzała Szkołę ze starej siedziby do nowej, obecnej. Trzeba byłoby temu wydarzeniu poświęcić przynajmniej jeden wpis na blogu, więc tym razem sobie daruję.
Z usług Handlarza Starzyzną zrezygnowaliśmy, bo wykorzystywał naszą podbramkową sytuację i z nas poprzednio zdarł, gdy musieliśmy gwałtem opuścić dom w Naszej Wsi. Nie mieliśmy wtedy wyboru, cisnął nas Szwed i narastające zmęczenie fizyczne i psychiczne. Poza tym należy on, mimo swoich pewnych zalet, do grupy usługodawców, którzy zagadają i zagadują zleceniodawcę na śmierć ciągle piętrząc trudności, co jest niestrawne. Mimo ustalonej ceny i terminów musieliśmy wysłuchiwać, jakie to on ma z nami problemy, odpierać jego próby ponownych negocjacji cenowych Bo ja myślałem i różnych innych nacisków. A teraz możemy wszystko spokojnie zaplanować i wejść w etap, kiedy to my wyprzedzamy fakty, a nie one nas.
Wieczorem, na deser, Żona znalazła mi 4 błędy w ostatnim wpisie. No, ale skoro się go "cyzelowało" i kończyło po iluś tam porannych kieliszkach Luksusowej wypitych prawie w całkowitej alkoholowej samotności, a potem po 3. czy 4. Pilsnerach Urquellach, to trudno się dziwić. A i tak wieczorem czytałem Kopalińskiego i wiem, że nawet pamiętam, co czytałem. A na pewno to, że "już" jestem na G.
W tym stanie ducha i ciała filmu nie oglądaliśmy, może też dlatego, że ten wczorajszy nas wymęczył. Była to produkcja francusko-niemiecko-amerykańsko-brytyjska z 2009 roku, sensacyjny, z Clivem Owenem, The International. Niby dreszczowiec, ale żadnych dreszczy w nas nie wywołał tylko właśnie zmęczenie.
Kładłem się spać w pewnym napięciu, mimo że kolejnego dreszczowca nie oglądaliśmy. Bo po powrocie z Wakacyjnej Wsi głowę zaprzątały mi wyłącznie myśli Jak my to wszystko tam zrobimy i czy wszystko ze sobą pogodzimy? Bo jeśli..., to..., a jak to..., itd., na okrągło. Jak to mnie dopadnie o 3-4. nad ranem, to kolejna noc z głowy.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający, jak na niego to późno chyba, bo o 11.44, i od razu wywalił kawę na ławę.
Jack Reacher w wydaniu filmowym to wielka chała. Przeczytałem wszystkie książki o tym amerykańskim żandarmie i dziwię się czemu autor zgodził się na tak małą postać. Wrzuciłbym coś świątecznego, ale jest tego za dużo, nawet jak na cytat u Emeryta. Wrzuciłem to na komenty do Czarnej Palącej (zmiana moja). Dobrze słyszeć, że wkrótce tzn 22 kwietnia ruszycie wreszcie na wieś. (pis.oryg.)
ŚRODA (15.04)
No i dzisiaj udało mi się przespać, i to snem przynoszącym wypoczynek, do 05.00.
Więc nieźle biorąc pod uwagę fakt, że wczoraj, zmaltretowany dwiema wcześniejszymi nocami, wylądowałem w łóżku przed 20.00. Tym razem martwiłem się, ale w miarę delikatnie, bez przyspieszonego bicia serca, pocenia się i niemożliwości pozbycia się raptem kilku myśli, które wracając i wracając urastają zazwyczaj do kilkudziesięciu spraw do załatwienia lub pokonania. Zmartwieniem było tylko Jak my sobie tam poradzimy i jak to wszystko urządzimy?
Co prawda wieczorem, gdy po powrocie zacząłem swoje, Żona mnie uspokoiła Przecież wiesz, że jestem dobra w wymyślaniu. No, ale kto wczoraj oglądając Wakacyjną Wieś po raz drugi powiedział na miejscu patrząc na dom Nie wydaje ci się, że jest on jakiś taki większy, niż za pierwszym razem, gdy tu byliśmy?
Tego mi tylko było trzeba. Oczywiście od razu wydał mi się taki kobylasty i Matko jedyna!
Ciekawe, że 15 lat temu, gdy startowaliśmy do Naszej Wsi, takich odczuć, myśli i tej specyficznej płochliwości, która gdzieś tam we mnie się zagnieździła i perfidnie nocami wyłazi, nie miałem. A przecież wtedy skala problemów, zakres prac i finanse były bez porównania większe.
Oczywiście doskonale z Żoną wiemy, że już tam na miejscu, gdy będziemy u siebie i wreszcie u siebie, spokojnie wszystkiemu sprostamy. Inna energia. Tak jak wczoraj, gdy po nocnych koszmarach, wstałem i już na jawie, ze specyficzną i zdwojoną energią, która nakazuje działać, bo nie ma przecież innego wyjścia, wszystko pozałatwiałem w sprawie Inteligentnego Auta. I to wszystko, co w nocy urastało do niebotycznych problemów, za dnia okazało się być śmiesznym.
Rano wysłałem Helowi długiego smsa. Wyczekałem z tym aż do 06.56 chcąc dać chłopu się wyspać. Bo skoro on wysłał mi swojego, ponaglającego, wczoraj o 21.43 (nawet przyzwoicie, bo przedwczoraj o 23.27), to widać, że jesteśmy przesunięci w fazie, jeśli chodzi o dobowy rytm. Mnie to nie przeszkadza, bo i tak wcześnie wieczorem włączam tryb samolotowy, by po jego porannym włączeniu paść się różnymi smsami, w tym przeważnie jego i Syna.
Hel, kibicując nam, wyszedł przed orkiestrę i już w poniedziałek, właśnie o tej 23.27, złożył nam gratulacje z powodu zakupu Wakacyjnej Wsi. Skąd on to wziął? - taki się zrobił wyrywny. Milczeliśmy przesądnie jak grób, mimo że domagał się jakichś zdjęć. Ale dzisiaj rano, po jego drugim nacisku, zareagowałem wszystko tłumacząc i uspokajając, że już po południu dostanie zdjęć bez liku, bo Żona wczoraj robiła kolejne.
Po śniadaniu pognaliśmy do Naszej Wsi. Tylko po to, żeby odebrać korespondencję, a przede wszystkim twarożek (zapas na 8 dni) i jajka. Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof zdążyli tylko z siebie wyrzucić nawet nie skargę, ale formę oburzenia, co u nich jest rzadkością. Ponoć Szwed przez cały I i II dzień świąt ostro jeździł traktorem po wsi wte i wewte i teraz o niczym innym się nie mówi. Zdaje się, że powoli sobie grabi wśród społeczności naszowsiowej. Ale to jego cyrk i jego małpy.
O 12.00, w samo południe, nomem omen, stawiliśmy się u notariusza.
Wszyscy w maskach, przy czym ta DiscoPolowca była rodem z NASA. Całość idealnie przylegała do skóry, wewnątrz funkcjonowały niezależne kanały wdmuchu i wydmuchu podpięte pod filtry mechaniczne, chemiczne i biologiczne. Normalny kosmos.
Transakcja przebiegła profesjonalnie, sprawnie, w miłej atmosferze, bez żadnych zgrzytów i wątpliwości. Więc stało się. Zostaliśmy właścicielami Wakacyjnej Wsi. Po ilu miesiącach poszukiwań? Po ilu zwrotach i nawrotach, załamaniach i uniesieniach? Po ilu umawianiach się, spotkaniach i podróżach? Po ilu szkicach, planach i rysunkach? Wreszcie po ilu nieprzespanych nocach?
Wszystko po to, żeby ostatecznie pozostać w Pięknej Dolinie.
Na przekazanie kluczy umówiliśmy się za tydzień, też w środę i też w samo południe. A o 13.00 od razu na miejscu będziemy mieć spotkanie z Basem. Nie ma na co czekać.
Wykorzystaliśmy fakt pobytu w Powiecie i zrobiliśmy rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta.
Auto, jako że inteligentne, było całkowicie sprawne. "W nagrodę" otrzymałem w prezencie maseczkę i do wyboru - płyn do spryskiwacza albo nową, autoryzowaną gaśnicę. Wybrałem gaśnicę, bo autoryzacja starej na pewno była już nieaktualna.
A potem umówiłem się w serwisie na jutro, na 07.00, na rozpoczęcie procedury likwidacji szkody, czyli wymiany przedniej szyby.
I pojechaliśmy do Pań do Pięknego Miasteczka. Spotkaliśmy się z nimi w ogródku, bo i pogoda była piękna i bezpieczniej. Niby udało się nam coś ustalić w kwestii używania części wspólnych w budynku i obie strony zaakceptowały pomysł wyłącznego używania góry - one i dołu - my, ale ciągle coś jest niedomówione i cuchnie. A swoje dodatkowo kręci Ten Co Mnie Budzi Po Nocach.
Nie dość że wróciliśmy do Metropolii wypruci, wyżęci i wypluci, to jeszcze musieliśmy wydrukować stertę dokumentów przysłanych nam przez serwis, wypełnić je, uporządkować i przygotować na jutrzejszy poranek. Przy zmęczeniu i Żony, i moim spotkały się akurat nasze dwa męskie pierwiastki. Bo Żona wiedziała lepiej i ja też. Wyraźnie piorunowało przed burzą i grzmiało, ale jednak ona nie nadeszła. Mimo tego usnęliśmy w ołowianych nastrojach.
CZWARTEK (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Pojechałem do Szkoły po wszelkie możliwe pieczątki i oryginał faktury wykupu Inteligentnego Auta, żeby w serwisie przy zgłaszaniu szkody nie dać się niczym zaskoczyć.
I się nie dałem, a nadmiar dokumentów, które ze sobą przywiozłem, z panem, który mnie obsługiwał, zgodnie wypieprzyliśmy do niszczarki.
Było widać ambiwalentność w obsłudze. W potężnym punkcie przyjęć i w całym salonie wypełnionym po brzegi samymi nowymi inteligentnymi autami nie było żywej duszy. Z wyjątkiem czterech panów, każdy w masce, którzy na mój widok, mimo że było wiadomo że przyjadę o 07.00, zaczęli stosować technikę spychologii. Wyraźnie nie spodziewali się ujrzeć siwych włosów i adekwatnego PESELu, a to od razu wyraźnie wzbudziło w nich, oczywiście w sposób szablonowy, dzwonki alarmowe pod tytułem Ten pan jest w grupie ryzyka, z czym się kompletnie nie zgadzam i co mnie, takie zakichane, zresztą wszelakie dotyczące mojej osoby, szufladkowanie niezmiernie irytuje albo wkurza (to zależy: jak robi to rząd - wkurza, jak inni, trzeźwo i zdroworozsądkowo myślący - "tylko" irytuje), ale oni o tym wiedzieć nie mogli.
- Heniek, to weź załatw pana, bo ja akurat tu mam rozgrzebaną sprawę w komputerze.
Heniek, nie w ciemię bity, zapytał mnie z daleka:
- A kto wczoraj przyjął pańskie zgłoszenie?
- Nie pamiętam. - odparłem. - Taki sympatyczny, z głosu młody pan.
Tych dwóch młodszych wyraźnie posmutniało. Jeden z nich zachował jednak trzeźwość umysłu, bo zapytał z daleka:
- A z jakiej skrzynki były wysłane do pana dokumenty, które należało wypełnić i dostarczyć?
Zacząłem grzebać w dokumentach i podałem imię i nazwisko. Cała czwórka zmarkotniała, bo Kolega akurat dzisiaj ma wolne. Żeby przerwać chwilowy impas zgłosił się "na ochotnika" do obsługi mojej osoby sam kierownik, niczym kapitan schodzący ostatni ze statku, tym bardziej że najstarszy z nich.
- Wie pan, mógł pan to wszystko zgłosić przez Internet. - poinformował mnie grzecznie i uprzejmie.
- Tak wiem, ale wie pan, ja jestem starej daty. - A bo to wiadomo, czy wszystkie dokumenty dotrą? - A poza tym zaraz by się okazało, że czegoś brakuje, albo że coś jest nie tak wypełnione. - A już zdjęcie szkody to na pewno byłoby zrobione przeze mnie nie tak i tak byśmy się pałowali i pałowali. - A tak przyjechałem, bo taka wczesna pora mi nie robi i wszystko załatwimy od ręki.
- To może napije się pan kawy? - zapytał uprzejmie, bo jednak fajnie jest w końcu bezpośrednio porozmawiać z żywym, jeszcze, klientem. - Co prawda ekspres jest jeszcze nie włączony i trochę potrwa, zanim się nagrzeje... - kulturalnie mnie zaprosił zawieszając głos i patrząc na mnie znacząco z wydźwiękiem Facet nie dotykaj niczego więcej, bo i tak się sporo tutaj nadotykałeś.
Wymówiłem się, ku uldze pana kierownika, Nie, nie, dziękuję, już dzisiaj rano piłem, co było zresztą prawdą.
- To potrwa króciutko, bo wszystkie dokumenty mamy. - starał się wprowadzić fajną atmosferę, co do której i tak od samego początku nie miałem zastrzeżeń. - Oczywiście lepiej przywieźć więcej, niż gdyby miało czegoś zabraknąć. - chyba się uśmiechnął (stwierdziłem po oczach, bo zza maski specjalnie nie było widać) niszcząc obfity nadmiar papierów. - To poproszę jeszcze kluczyki (zastanowiło mnie przy okazji, że się mówi kluczyki, mimo że jest jeden), zrobię zdjęcie i spiszę stan licznika.
Wydezynfekował kluczyki, to znaczy kluczyk, za chwilę wrócił i przed oddaniem zrobił to ponownie.
- Auto pan zabiera, czy zostawia?
Mogłem zostawić i wziąć zastępcze, ale po co? Wyraźnie był mi wdzięczny za tę decyzję - odpadło tyle niewdzięcznej dezynfekującej (dezynfekcyjnej?, dezynfekacyjnej?) roboty.
Cała bezpośrednia akcja w serwisie trwała z 10 minut, więc ponownie w Szkole byłem przed ósmą. I zabrałem się ostro do roboty.
Już konkretnie, bo na czwartek, 23 kwietnia, na 10.00, zamówiłem "znajomą" firmę przeprowadzkową i omówiłem kwestie organizacyjne, logistyczne i finansowe. A w związku z tym udało mi się dodzwonić do Szweda, a to jest duża sztuka, bo zazwyczaj nie reaguje, i go uprzedzić o całej akcji. Ucieszył się z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty, a drugi dlatego, że do przeprowadzki przyjedzie duży samochód, z windą nawet, który nie zmieści się pod bramą wjazdową i będzie musiał wjechać pod stodołę od strony Końskiej Łąki. Panowie będą mieli trochę dalej, ale mówi się trudno.
- To dobrze. - skomentował Szwed. - Bo tutaj, między domami, posiałem trawę.
Trawa była tam zawsze, a na pewno od czasu, jak my zamieszkaliśmy. Ale skoro na terenie powyrywał wszystko, co się dało, ciężkim sprzętem uczynił z niego księżycowy krajobraz, to teraz realizując swoją wizję eins, zwei, drei, posiał trawę. Ciekawe, czy ustawi maszt z flagą i to z jaką? Profesor Belwederski, który Szwecję zna bardzo dobrze, twierdzi, że u nich w każdym ogródku musi być flaga narodowa i to przez cały rok. A nikt im nie każe. Co kraj...
Potem porozmawiałem z Panią Z Pięknego Miasteczka. W zasadzie była to rozmowa pożegnalna, chociaż nigdy nic nie wiadomo, bo na przykład okazało się, że jej brat stryjeczny mieszka w... Wakacyjnej Wsi.
Ponieważ notariusz powiedział, że fakt kupna nieruchomości powinniśmy zgłosić w celach podatkowych w Urzędzie Gminy w Powiecie w terminie dwóch tygodni Bo potem to się zapomina, to wystartowałem od razu. Gdy pani usłyszała, że akt został podpisany świeżutko, bo wczoraj, przyjęła w rozmowie styl uspokajająco-wojskowy.
- Czekać i nie przejmować się! - Najpierw przyjdzie zawiadomienie ze starostwa, więc czekać! - Potem z ksiąg wieczystych, czekać! - Potem z ewidencji gruntów o zmianie właściciela, czekać! - A do nas dopiero na końcu, więc czekać i nie przejmować się! - Sami się odezwiemy!
No co to się, panie, porobiło...
Tak uspokojony i czekać przetrzepałem Internet i zapoznałem się z umowami quoad usum, o których nie miałem zielonego pojęcia, że istnieją. DiscoPolowiec doradził nam, żeby taki rodzaj umowy zawrzeć z tymi paniami mieszkającymi "nad nami" w Pięknym Miasteczku. Zobaczymy, co powiedzą.
Wieczorem chcieliśmy obejrzeć film z Robertem Redfordem, amerykańską komedię kryminalną z 2018 roku Gentleman z rewolwerem, którym to filmem Redford w wieku 83. lat żegnał się z Hollywood. Niestety platforma HBO GO - internetowy serwis wideo na życzenie - nam odmówiła. Obraz pojawiał się na krótko, by potem zatrzymać się i mulić się, i mulić hipnotyzując kręcącym się kółeczkiem. Chyba mieliśmy za słabe łącze o małej prędkości poniżej 2Mb/s.
To przeszliśmy chyba na Netflixa. Tu wszystko płynnie działało, bo przekaz odbywał się poprzez media strumieniowe, ale co z tego. Wybraliśmy jakąś głupawkę, z której oprócz kilku gagów, nie pamiętam nic - ani tytułu, ani nazwisk aktorów, ani roku produkcji, ani nic. Po 20. minutach oglądania tak byliśmy nasączeni atmosferą i konwencją filmu, że wystarczy nam na kilka lat. Więc zgodnie i z pewną ulgą media strumieniowe wyłączyliśmy.
PIĄTEK (17.04)
No i Żona wstała, jak na nią, stosunkowo wcześnie.
Trudno się dziwić, emocje, skoro dzisiaj jedziemy do Wakacyjnej Wsi robić pomiary i przymierzyć się przynajmniej w 70% do decyzji adaptacyjno-remontowych. Trudno, żebyśmy dopiero przy fachowcach zastanawiali się Bo może rozwalmy tę ściankę i wstawmy tu..., żeby za chwilę usłyszeli Ale jak ją rozwalimy, to nie będziemy wtedy mogli...i tak przy dziesiątkach miejsc wymagających naszych decyzji, a takiego zawracania głowy nikt nie lubi, a zwłaszcza fachowcy kładący, np. kilka razy kafelki w tym samym miejscu, bo właściciele nie mogli się dogadać, albo nie przemyśleli wzorku, albo wykonujący robotę głupiego stawiając i rozwalając kilkakrotnie tę samą ściankę. Fachowiec też istota ludzka, wrażliwa, najczęściej myśląca, i lubi widzieć postęp swoich prac, efekty, a jeśli jeszcze występują u niego fachowość, niby przypisana etymologicznie do ogólnej nazwy Fachowiec, rzetelność, punktualność, słowność, dobry smak i gust, to inwestorzy mogą mówić o wielkim szczęściu.
Kiedy Żona uprawiała poranne 2K+2M (emocje emocjami, ale priorytety priorytetami), zadzwonił kierownik z serwisu, ten co ostatni schodził z pokładu z pytaniem, czy mogę w najbliższy poniedziałek podstawić auto, bo będą gotowi do wymiany szyby. Zdziwiłem się, że tak szybko przyjechała ona z Holandii. Pan wyprowadził mnie z błędu, bo nie chodziło o szybę, tylko o uszczelkę, którą widocznie wykombinowali z innego serwisu, a szyba dotarła już ze Stolicy. No to od razu nabrałem szacunku do całej operacji i naprawy.
- A ile to potrwa? - zapytałem.
- Jeśli rano podstawi pan auto, to odbiór będzie po południu.
- A dostanę jakieś zastępcze?
- Skontaktuję się z ubezpieczycielem i dam panu znać. - To o której pan będzie?
- A mogę, tak jak poprzednio, o 07.00? - Bo zdaje się, że państwo pracujecie od 06.00?
- No tak, ale nikt tak wcześnie do nas nie przyjeżdża, jeśli w ogóle... - zawiesił głos. - Bo wie pan, my z rana to odwalamy całą papierkową robotę, ale oczywiście może pan być o 07.00.
A za chwilę przysłał smsa, że zapraszają w poniedziałek na 07.00 i Auto zastępcze będzie od nas. Nie za bardzo zrozumiałem, od kogo ewentualnie jeszcze mogłoby być, ale czy to ważne? Najważniejsza jest przecież wyższa kultura serwisu (serwisowania?, serwisowości?).
Do Wakacyjnej Wsi jechaliśmy, co tu dużo mówić, lekko uskrzydleni, chociaż Żona ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie czuje, że już ją kupiliśmy i że możemy się tam już szarogęsić, planować, a niedługo to nawet zamieszkać i przespać pierwszą noc. Dodałbym jeszcze w moim psim (pieskim?, psiowym?) stylu określenie mi bliskie, że zaraz potem wszystkie kąty obwąchać i obsikać. Wtedy będziemy u siebie.
Zostaliśmy mile zaskoczeni w kilku elementach.
Najpierw z powodu syna Pozytywnej Maryi. Jak pytaliśmy o niego Artystyczną, to z jej skąpej relacji i małej wiedzy wynikało raczej, że jest on milczkiem, odludkiem, z cechami raczej w kierunku gburowatości. Zmartwiło to nas tylko troszeczkę, bo co prawda mieszka on dwie działki od nas, ale przez lata życia w Naszej Wsi nauczyliśmy się zachowywać sensowne i pozytywne relacje nawet z takimi typami, więc się specjalnie nie przejęliśmy nawet wtedy, gdy w czasie naszego pierwszego pobytu śmignął nam gdzieś obok bez zwyczajowego dzień dobry i rzeczywiście miał wygląd gbura w 100%.
Ale w czasie drugiego pobytu Pozytywna Maryja, jakby czując, jako matka, że coś może być na rzeczy, sama, niepytana, zaczęła o nim mówić A mój syn to tylko wygląda na takiego gbura, ale ma gołębie serce i na pewno chętnie pomoże, przypilnuje i doradzi.
Jak tylko przyjechaliśmy, od razu natknęliśmy się na niego. Z jakiś drugim facetem, młodszym od niego, wywozili akurat przyczepką meble. Myśleliśmy, że nas minie bez słowa, jak na gbura przystało, ale nie. Zatrzymał się i wyskoczył z samochodu. Tu już trzymał swój gburowaty fason, bo nie powiedział dzień dobry, ani się nie przedstawił, ale z kolei, w sumie pozytywnie, z marszu zaczął nam tłumaczyć, gdzie przy furtce jest kabel od domofonu i gdzie on dalej biegnie, jakby to była w tej chwili najważniejsza rzecz na świecie. A nie była, więc zareagowałem.
- Ale przecież z tym zdążymy! - przerwałem mu. - My tu będziemy niedługo mieszkać, a i pan chyba nigdzie nie wyjeżdża, więc na pewno jeszcze nie raz będziemy pytać o różne sprawy.
- A tak, tak! - zreflektował się wcale nie gburowato. - I na powitanie trzeba będzie wypić butelkę wódki. - dodał śmiejąc się, co od razu spowodowało, że gburowaty wyraz twarzy zniknął.
Zaśmialiśmy się wszyscy, bo trudno było się z tym nie zgodzić. Ale oczywiście trzeba uważać. Bo potem przez takie butelki wódki relacje na pewno się zepsują, a poza tym jest on (Pozytywna Maryja, która okazała się być gadułą, przekazała nam już sporo informacji) emerytowanym strażakiem, a oni zdaje się, tak jak wojskowi, potrafią wypić. Tu na pewno znowu przydadzą się naszowsiowe doświadczenia - w piciu i w odmawianiu.
Drugą miłą niespodzianką był ten młody facet pomagający w wyprowadzce. Na moje pytanie natychmiast zadeklarował chęć wykonywania wszelkich prac na naszym terenie i związanego z tym zarobkowania. Wiadomo, że tego będzie, zwłaszcza na początku, od cholery i trochę, i że sam nie dam rady. A i później takie wsparcie będzie nieodzowne i pozytywnie nastawiające do różnych planów, gdy będzie wiadomo, że się im podoła.
Budujące było to, że wcale nie wyglądał na menela, co jest najczęstszym przypadkiem na wsiach, kiedy szuka się kogoś do różnych prac w gospodarstwie. Bo taki, albo nie przyjdzie, chociaż umawiał się i przysięgał na Boga, matkę i/lub inne świętości, że będzie i wtedy dane plany biorą w łeb, albo przyjdzie mocno "wczorajszy", że strach mu cokolwiek powierzyć, albo przyjdzie nawet trzeźwy, ale spieprzy robotę i trzeba po nim poprawiać, albo w końcu dokumentnie wypieprzony raz na zawsze z posesji i z wszelkich prac będzie przychodził i żebrał bez honoru o pieniądze na flaszkę. O ten ostatni przypadek jestem akurat spokojny, bo Żona w takich razach świetnie sobie daje radę. Ja wtedy uciekam w popłochu, a co dopiero taki typek. Kwintesencją i wzorcem takich akcji Żony była poranna sytuacja sprzed lat w Biszkopciku, kiedy to spoufalony typek (jak się tylko wprowadziliśmy, od razu mówił mi po imieniu) przyszedł raniutko w niedzielę po parę groszy na piwo. Nie umiałem się go pozbyć i tak staliśmy przy drzwiach, ja w piżamie, a on pijany i kaprawy, kiedy w szlafroku pojawiła się Żona. Nawet nie wiedziałem kiedy wywiało go na ulicę, a mnie gdzieś do ogrodu i tylko słyszałem jej żołnierskie kroki, gdy wracała na górę do sypialni. A w domu jeszcze długo huczało.
Trzecią miłą niespodzianką był obraz domu opróżnionego w zasadzie w 80%. Te puste, nagle jeszcze bardziej olbrzymie przestrzenie, spowodowały, że zaczęliśmy się czuć po raz pierwszy u siebie. Co prawda zostały jeszcze wszystkie "święte" obrazki, ale Pozytywna Maryja, chyba widząc jak się im przyglądamy i coś pod nosami komentujemy, zapewniła nas, że oczywiście je zabierze.
- A może ten jeden bym państwu zostawiła? - Jakiej jesteście wiary?
To ostatnie pytanie najlepiej świadczyło o jej pozytywności i potwierdzało fakt pobytu w świecie Zachodu, tu Australia, gdzie każdy jest jakiejś wiary. Ale zupełnie nie zraziło jej, gdy usłyszała, że jesteśmy ateistami. Raczej stało się kolejną niebezpieczną przesłanką do długich, mądrych i filozoficznych wywodów, na temat ogólnej kondycji człowieka. Co jest tak naprawdę ważne - uczciwość, szacunek dla drugiego, itd. A mówiła to w swoim stylu i nawet do głowy nie mogłoby nam przyjść, że tkwi w niej jakikolwiek fałsz.
Ja się natychmiast zabrałem do roboty, żeby Pozytywna Maryja nie miała śladu złudzeń co do mojej osoby jako potencjalnego słuchacza, czyli do pomiarów, wiedząc ile tego będzie, a Żona wzięła na siebie pierwszy impet jej gadulstwa. Plotki o synowej, Australii i inne - kopalnia historii, historyjek i ciekawostek zabójczych dla celu naszego przyjazdu wsparta jeszcze bardziej zabójczymi zdjęciami z różnych okresów jej życia.
W końcu Żonie udało się do mnie dołączyć. Wymyśliliśmy mnóstwo ciekawych rozwiązań, o które wcześniej, po pierwszym i drugim pobycie, bym nas "nie podejrzewał". Ta intensywność blisko 3,5 godzinnej pracy, mierzenia i kombinowania, tak nas wyczerpała, że do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy skonani i z bólem głowy, w zasadzie tylko tym dosłownym.
A czwartą niespodzianką było piękne słoneczko, ptaszki i cała aura Wakacyjnej Wsi. Bo przecież równie dobrze mogło lać.
Wieczorem obejrzeliśmy film z 2003 roku produkcji Francja/USA/Wielka Brytania Włoska robota z plejadą gwiazd - Mark Wahlberg, Charlize Theron, Jason Statham, Edward Norton, Donald Sutherland i inni. Według mnie film zrobiony w konwencji komiksu, a więc spłaszczony w każdym wymiarze, nawet przy aktorskiej grze, zawierający wiele schematów, uproszczeń i skrótów, przez co niespecjalnie trzymający w napięciu. I pomyśleć, że wiele lat temu, gdy go oglądałem po raz pierwszy, reagowałem zupełnie inaczej.
- A ty czasami nie przysypiałeś? - zapytała Żona. - Bo jakoś tak mi się wydawało.
Rzeczywiście trwałem przed telewizorem w pewnym odrętwieniu. Może to po tych pomiarach, kiedy uszła ze mnie całkowicie energia?
SOBOTA (18.04)
No i dzisiaj byłem w Szkole.
By w końcu poświęcić się sprawom wyłącznie z nią związanym. A i tak blisko godzinę strawiłem na poszukiwanie milimetrowego papieru. Przy okazji wysokie progi zawitały do niskich. Czego to się dyrektor nie dowiedział o stanie wyposażenia Szkoły, o zapasach biurowych i dydaktycznych zawartych w poszczególnych szafach i bajzlu lub wysokim stopniu uporządkowania w nich panujących. Ubrałem to w funkcję łączącą danego wykładowcę z przedmiotem przez niego prowadzonym. Niezwykle pouczająca i rzucająca światło na wiele spraw.
Ale główny wynik, najbardziej mnie interesujący, wynosił 0. W całej Szkole papieru milimetrowego nie było. Nie pomogło dokładne i sumienne przetrząsanie szaf i różnych zakamarków oraz wielokrotne smsowe konsultacje z trzema wykładowcami. Zostałem skazany na narysowanie rzutów dwóch kondygnacji Domu Dziwa na zwykłym papierze w kratkę.
Przy okazji "znalazłem" 214 synonimów dla słowa dziwo. Wypisałem te, w porządku alfabetycznym, które najbardziej opisują DD, a przy okazji Żonę, gdyby ktoś jej nie znał. Z każdym kolejnym "odkrytym" moja sympatia do Domu Dziwo wzrastała coraz bardziej. Do Żony również, bo skoro w tych synonimach jest sama prawda, a jednocześnie przewrotność, to jak nie lubić jedną lub drugiego tak je określając:
coś niespotykanego (Żona), cudactwo, cudaczność, cud miód ultramaryna, cudo, dziw, dziwactwo, dziwaczność, dziwadło, dziw nad dziwy, dziwoląg, dziwotwór, dziwowisko, egzotyk, ekscentryczność, ewenement, fantazyjność (Ż), fenomen, indywidualność (Ż), jednostkowość (Ż), jedyność (Ż), kuriozum, nienormalność (Ż), niepowtarzalność (Ż), nieprzewidywalność (Ż), nieszablonowy (Ż), nietypowość (Ż), niewymowność, niezwykłość (Ż), oryginalność (Ż), oryginał, osobliwiec, osobliwość, piękności, przedziwność, przewrotność (Ż), stwora, stwór, szczególność (Ż), udziwnienie, unikat, unikatowość, widowisko, wybryk natury, wyjątkowość (Ż), wymyślność, zjawisko.
I czy w tej sytuacji mogliśmy kupić inny dom?
Do późnego wieczoru siedziałem nad rysunkami umieszczając nań wszystko precyzyjnie, każdy kąt, załomek i zakamarek, w skali 1:100. Mało sobie oczu nie wyślipiłem, a razem z nimi nie odmózgowiłem mózgu. Koniec końców od tej precyzji i szczególików rozbolała mnie głowa i o żadnym filmie mowy już być nie mogło. Ale za to teraz Żona to wszystko sobie poskanuje i będzie mogła planować i rozrysowywać. Poza tym łatwo będzie się porozumieć z Basem pokazując mu na schematach, co i gdzie chcemy zrobić. Bas już otrzymał informację, że na razie remont w Pięknym Miasteczku zarzucamy i zabieramy się za Wakacyjną Wieś. Nawet specjalnie się nie zdziwił. Widocznie zaczyna nas powoli poznawać.
NIEDZIELA (19.04)
No i dzisiaj cały dzień kisiliśmy się w Nie Naszym Mieszkaniu.
Okropność.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański z 2010 roku w reżyserii Roba Reinera (Misery, Kiedy Harry poznał Sally), Dziewczyna i chłopak - wszystko na opak. Przesympatyczna, ciepła komedia, jednak o głębokim przesłaniu skierowanym bardziej do dorosłych, chociaż cała fabuła dotyczy dwojga nastolatków, a większość akcji dzieje się w ich środowisku. Fajnie się oglądało koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku z tym brakiem pośpiechu, innymi relacjami opartymi przede wszystkim na osobistych kontaktach i z ciężko strawną amerykańską kulturą. Ale niektóre zwyczaje można by swobodnie przeszczepić na polski grunt. Przy czym nie mówię tu o Walentynkach i Halloween.
PONIEDZIAŁEK (20.04)
No i dzisiaj rano zostawiłem Inteligentne Auto w serwisie.
Aby wymienić jego przednią szybę.
Z serwisu odjechałem do Szkoły autem zastępczym, tej samej marki, ale młodszym może o dwa, trzy lata, bo miało zamiast "naszej" antenki "płetwę rekina", którą, jak i innymi samochodowymi gadżetami, niektórzy potrafią się nieźle podniecić.
Dla mnie podstawowe różnice leżały w czym innym. Pomijając przebieg, dwa razy mniejszy, miało słabszy, benzynowy silnik, a więc mniejsze kopyto i lśniło czystością, która istniała w Inteligentnym Aucie może przez pierwszy, drugi miesiąc jego użytkowania. Nie opłacało się go myć, bo czy to robiłem w Naszej Wsi, czy poza nią, to i tak wyjeżdżając lub przyjeżdżając do domu, trzeba było przejechać 600 m po polnej, piaszczystej i pylącej drodze, więc pieniądze i/lub czas poświęcone na mycie były wyrzuconymi w błoto lub raczej w ten piach.
Ten "zwyczaj" nie utrzymywania auta w nieskazitelnej czystości pozostał mi nawet w Naszym Miasteczku, gdzie piachu przecież nie było. Ale Sunia robiła taki chlew, mimo różnych przemyślnych zabezpieczeń, że glanc sobie odpuszczałem. Stąd, gdy odebrałem auto, poczułem się od razu u siebie, czując zwłaszcza charakterystyczny zapach wnętrza i widząc oglucone przez Sunię a to zagłówki, a to podłokietniki, a to tył foteli, a to ścianki bocznych drzwi. Jakoś do wysprzątania tego syfu nie mam do tej pory serca.
Poczułem się też u siebie, bo zastępczym jechałem w pewnym stresie. Zostałem poinstruowany co do dziennego limitu kilometrów, jakie mogę przejechać (100), nieprzewożenia zwierząt, niepalenia wewnątrz papierosów, a przede wszystkim co do udziału własnego w wysokości 1000 zł w przypadku szkody nawet niezawinionej przeze mnie. To jechałem ostrożnie sprawdzając kopyto tylko na pustych prostoliniowych odcinkach. Stąd w drodze powrotnej specjalnie wybrałem obwodnicę, żeby można było Inteligentnym Autem trochę poszaleć między TIRami i zjeżdżać na węzłach tuż przed nimi, gdy znaki informowały, że jest tylko 100-200 m do zjazdu.
Aby dostać się na obwodnicę specjalnie pojechałem przez dzielnicę, w której mieszkaliśmy w Biszkopciku przez cztery lata. Biszkopcik, chociaż zmieniony na różne sposoby, nadal jest piękny, jak również otoczenie, chociaż nowi właściciele wycięli mnóstwo drzew, które nasadziłem i które stały się dorodnymi jeszcze przed naszą wyprowadzką. Z tego co dostrzegłem, wyharatali 15 brzóz (jedną zostawili), starą jabłoń i piękną metasekwoję, moją chlubę. To drzewo to żywa skamieniałość. Występowało w erze mezozoicznej, w końcu okresu kredowego i dominowało w trzeciorzędzie. Wystarczyło jednak, by przyszedł okres postpeerelowski, okres powszechnego odreagowania, by padło. Bo wszystko musiało być zrobione "pięknie" - tuje i eins, zwei, drei. Nie wiem, co jeszcze padło z tyłu budynku, bo dom skutecznie zasłaniał widok. Może to i dobrze.
A potem zahaczyłem o dom, do którego rok po naszym zamieszkaniu w Biszkopciku wprowadzili się Trzy Siostry Mająca i Konfliktów Unikający, wówczas jeszcze małżeństwo. W tamtym okresie w tym domu często bywaliśmy, a potem po rozstaniu się naszych przyjaciół, Trzy Siostry Mająca użyczała nam przez rok noclegów, gdy przyjeżdżaliśmy służbowo do Metropolii do Szkoły. Takie to były czasy i dużo by pisać.
Dom, pod nowymi właścicielami, niewiele się zmienił, ale jakoś tak zszarzał i podupadł. No cóż, było, minęło.
A sama szyba? Aż strach jej używać, żeby, broń Boże, nie porysować, zwłaszcza starymi wycieraczkami. Nieskazitelna czystość i przeźroczystość. Dopóki nie wymienię piór, na pewno nie włączę wycieraczek. Dobrze, że jest susza...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
Godzina publikacji 22.09.
poniedziałek, 13 kwietnia 2020
13.04.2020 - pn
Mam 69 lat i 134 dni.
WTOREK (07.04)
No i chyba jestem w niejasnym stanie ducha.
Najbliższym określeniem byłoby życie z dnia na dzień (nie mylić z błogosławioną codziennością) z taką lekką beznadzieją, koniecznością przymuszania się do robienia różnych rzeczy, bo tak trzeba, bo jak się ich nie zrobi, to będzie jeszcze gorzej, ale to wszystko bez energii, iskry, nie mówiąc o uniesieniach i wzlotach. Widać to chociażby po ostatnim wpisie. Nie umiałem znaleźć określenia dla jego stylu i formy, ale Żona to zdefiniowała jednym słowem - reporterski. Czyli z zachowaniem chłodnego profesjonalizmu i niczego poza tym. Z takiego poczucia obowiązku.
A ponieważ był "tylko" reporterski, to zajrzała do poprzedniego wpisu, z 30.03, i znalazła dwa błędy - jeden faktograficzny, drugi merytoryczny. Dochodzi do tego, że będę musiał zacytować samego siebie.
W piątek napisałem: Potencjał miejsca widać gołym okiem. Chyba tak samo zareagowaliśmy widząc dom, działkę i okolicę, jak w 2015 roku oglądając Naszą Wieś z perspektywy Magic Łąki.
Oczywiście, że to był rok 2005.
A w niedzielę: Wtedy organizm trawi resztki zalegających posiłków (Matko jedyna! - dop. mój), a gdyby przerwa w przyjmowaniu posiłków trwała dłużej, to wtedy zabrałby się do złogów (Matko jedyna! - dop. mój), potem do tłuszczu, a w krańcowym przypadku do mózgu (Matko jedyna! - dop. mój).
Żona uzmysłowiła mi, że organizm zabiera się najpierw do swoich naturalnych zapasów, czyli do tłuszczów, a potem dopiero do reszty.
Ten stan ducha w dziwny sposób obrazuje moje niedzielne zachowanie po obejrzeniu filmu (Excentrycy...), który był wypełniony swingiem. Chyba jego charakter, lekki, jazzowy, optymistyczny w brzmieniu i "taneczny" nie konweniował z moim stanem, bo dosłownie tuż zaraz, po ostatnim kadrze, ku sporemu zdziwieniu Żony i jej zaskoczeniu, musiałem wysłuchać Lacrimosy, części Requiem W. A. Mozarta (ukłon w stronę Syna).
- Ale błagam cię, załóż słuchawki! - Przecież ja jeszcze chciałabym zostać w tej fajnej atmosferze swingu!
Trudno się Żonie dziwić. Już samo tłumaczenie z łaciny lacrimosa - łzawy, rzewny, powinno wystarczyć. Do tej, mozartowskiej, Lacrimosy, trudno powiedzieć, że mam stosunek specyficzny. Bo gdyby mi powiedziano Słuchaj, właśnie za chwilę, już nigdy, do końca swojego życia, nie będziesz mógł słuchać muzyki, więc ostatni raz wybierz, czego byś chciał posłuchać... wybrałbym właśnie ją. Nie dlatego, że jej "łzawość" i "rozrzewnienie" pasowałyby do mojej, wyimaginowanej teraz, sytuacji. Ona chyba najlepiej odpowiada na moją aktualną i/lub całkowitą wewnętrzną potrzebę psychicznej destrukcji, w którą od czasu do czasu wpadam, chyba po to, żeby potem ze zdwojoną siłą przystąpić do działań, żeby odrodzić się, jak Feniks z popiołów.
Widocznie było mi za mało, bo "z marszu" wysłuchałem Marszu żałobnego Fryderyka Chopina (część Sonaty b-moll op. 35 - ukłon w stronę Syna). Tu już osiągnąłem prawie apogeum zdołowania, ale mi jeszcze trochę brakowało. To znalazłem koncertowe wystąpienie Freddiego Mercurego z Montserrat Caballe z piosenką, raczej lepiej pasowałoby określenie operą, dodatkowo przy tej scenicznej oprawie, Barcelona (ukłon w stronę Syna). Pomijając piękno tego utworu, aranżację, scenografię i zestawienie dwóch głosów i ich ekspresję (Freddie, gdy zaprosił Montserrat do wspólnego śpiewania, a ona się zgodziła, ponoć stał się jednym kłębkiem nerwów, bo zdawał sobie sprawę, że wystąpi obok najlepszej sopranowej śpiewaczki na świecie, za którą ją uważał - dał wspaniale radę, jak można zobaczyć i usłyszeć) zawsze czekam na jego ostatnie akordy. Wszystko już cichnie, a głos Caballe brzmi, i brzmi, i brzmi. Aż ciary chodzą po plecach. I właśnie o te ciary mi chodziło.
Wczoraj usłyszeliśmy pukanie do drzwi, a w Nie Naszym Mieszkaniu jest to niezwykła rzadkość i tylko ta forma zewnętrznej ingerencji pozostała. Bo z domofonem, który działał na pół gwizdka, rozstałem się dawno. Sytuacja była taka, że większości osobom obcym - kurierom, listonoszom, roznosicielom ulotek, ale również sąsiadom, starszym zwłaszcza, którzy zapomnieli klucza, a kodu oczywiście nie pamiętali, jakoś dziwnie pasowało, żeby nacisnąć właśnie guzik z numerem Nie Naszego Mieszkania. Podnosiłem słuchawkę, bo te pierwsze "pół gwizdka" powodowało, że domofon dzwonił, i zawsze słyszałem Czy mógłby pan otworzyć, bo..., ale "drugie" polegało na tym, że domofon stosownym przyciskiem drzwi nie otwierał. Więc schodziłem na dół (ostatecznie daleko nie miałem, bo to parter) i, jako osobisty odźwierny (bramkarz, cieć, dozorca, stróż, furtian, konsjerż, portier, szwajcar, strażnik, woźny, wykidajło), drzwi otwierałem powodując natychmiastowe krygowanie się i przepraszanie intruzów, co nie przeszkadzało im ponowić proceder za jakiś czas.
W końcu, bo ileż można, wyrwałem na chama ze słuchawki wszystkie druciki (były przylutowane) i "cały gwizdek" sczezł, a z nią forma zewnętrznej ingerencji.
Słysząc to pukanie od razu wiedziałem, co się wydarzy. Funkcjonuje taki mechanizm, który na pewno każdy zna i się z nim spotkał. Na przykład: Wychodzimy, pogoda jest niepewna, zbiera się na deszcz. Jak nie weźmiemy parasola, to na 100% będzie padać i zmokniemy. Ale jak weźmiemy, to oczywiście deszcz się zaprze, nie spadnie ani kropelka, a my będziemy chodzić z tym parasolem , jak Himilsbach z tym angielskim. I oczywiście parasol gdzieś zostawimy, bo przecież był niepotrzebny.
Albo, zwłaszcza za komuny, gdy tramwaje jeździły sobie jak chciały i na przystanku czekało się i czekało - wystarczyło zapalić papierosa (towar deficytowy, jak wszystko), żeby natychmiast przyjechał tramwaj, ten właściwy, i papieros, praktycznie cały (niektórzy petowali i chowali do pudełka na zaś), trzeba było wyrzucić. No, ale gdyby papierosa się nie zapaliło, to by się czekało i czekało.
To samo z balkonikiem. Ogłoszenie odstąpię za darmo...wisiało na bramach trzech klatek i wisiało. I pies z kulawą nogą się nie zainteresował. W końcu w niedzielę wystawiłem go na widok publiczny koło śmietników i oczywiście zniknął po 5. minutach. Pukanie więc musiało się rozlec natychmiast w poniedziałek.
- Ja w sprawie tego balkonika. - odezwała się pani, jak się okazało sąsiadka z II piętra. - Bo mama ledwo się porusza...
Gdybym balkonika nie wystawił na śmieci, stawiam duże pieniądze, że pani z II piętra długo jeszcze by się nie pojawiła, a balkonik by stał i stał, a my razem z nim niczym Himilsbach...
Dzisiaj byłem ponownie w Szkole.
Miało to o tyle swoje uzasadnienie, że udało mi się przygotować front robót na czwartek, na który mam zamiar zaprosić Nową Sekretarkę. Ponadto przyszła paczka ze śledziami, a taki produkt specjalnie długo bez lodówki chyba leżeć nie powinien, chociaż w przypadku śledzi, patrząc na to co różne nacje z nimi wyprawiają, mogłoby być ciekawie, gdyby tak sobie dłużej poleżały w pokojowej temperaturze bez dostępu powietrza. Wiemy z historii, że mnóstwo kulinarnych odkryć i doznań było dziełem przypadku.
Wracając do domu wpadłem do ekosklepu. Obie zaprzyjaźnione panie zauważyły, że mocno schudłem i stałem się taki..., tu szukały właściwego słowa, żeby kulturalnie ominąć moje pewne szyjne obwisłości, które nieuchronnie pojawiły się na wspomnianej szyi...żylasty.
W domu owiał mnie ożywczy prądzik, bo Żona pokazała mi mapy i wypisy dotyczące Wakacyjnej Wsi, które przysłała Artystyczna. Ożywczość jednak bardzo szybko się skończyła, bo oglądanie było takim lizaniem przez szybkę.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający.
Poinformował, że po swojej "balii" to oni mogą spacerować i biegać. Mogą też grać w piłkę nożną na boisku o wymiarach 18x60 m, czyli w pustej ładowni (fajnie, pomyślałem, bo nie ma autów, piłka jest cały czas w grze, ale za to jaką trzeba mieć kondycję), na pokładzie przyspawać kosz i grać w koszykówkę, a na kotwicy uprawiać wędkarstwo. Brakuje tylko basenu, ale jak kontrakt przeciągnie się do czerwca i popłyniemy do Grecji to będzie można popływać w krystalicznie czystej i ciepłej wodzie...
...po powrocie czeka mnie 2 tygodniowa kwarantanna, a z tego co słychać to warunki są okropne i niehigieniczne.
...Z zakażonej Belgii (pis. oryg.).
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański, Suburbicon z 2017 roku, w reżyserii George'a Cloney'a. Spośród czterech scenarzystów dwaj to bracia Coenowie, a jeśli oni, to wiadomo co będzie. Najpierw główni bohaterowie, tu Matt Damon i Julianne Moore, popełniają morderstwo uważając je za zbrodnię doskonałą, potem sprawy się komplikują i bohaterowie coraz bardziej kretyńsko się wikłają, by wszystko skończyło się jatką.
ŚRODA (08.04)
No i dzisiaj za pomocą Artystycznej umówiliśmy się na zakup Wakacyjnej Wsi.
Spotkanie u notariusza DiscoPolowca odbędzie się za tydzień, w środę o 12.00, w Powiecie.
Zanim doszło do tych ustaleń, odbyło się ileś telefonicznych rozmów na linii my - Artystyczna, Artystyczna - Pozytywna Maryja, Artystyczna - my. Trzeba było rozwikłać drobny w sumie problem, ale jednak dla Pozytywnej Maryi istotny, bo ponoć w swoim życiu była w tym względzie parę razy ciężko doświadczona. Chodziło o formę, a przede wszystkim moment zapłaty wynegocjowanej kwoty kupna - sprzedaży. Pozytywna Maryja wymyśliła, żeby całą kwotę przelać na jej konto przed podpisaniem aktu notarialnego, czyli żeby miała świadomość posiadania tych środków, zanim przekroczy progi notariatu. Oczywiście, że pomysł był iście kretyński i nie do przyjęcia. Nie musieliśmy przekonywać Artystycznej, że przecież w akcie notarialnym będzie zawarta klauzula wydanie nieruchomości nastąpi do..., ale po wpłynięciu wymaganej kwoty na konto sprzedającej, ale Pozytywna Maryja nie była do tego przekonana. Więc powstał pomysł, żeby wymaganą kwotę wcześniej przelać na notariackie (notariuszowe?) depozytowe konto uspokajające Pozytywną Maryję, ale tutaj to my stanęliśmy okoniem. To znaczy, proszę bardzo, stwierdziliśmy, ale pod warunkiem, że kilkuset złotowe koszty takiego zabiegu pokryje Pozytywna Maryja. Ona tego oczywiście nie chciała zrobić i tak telekonferencja trwała kilka godzin.
Ostatecznie zgodziła się na prosty zabieg, który proponowaliśmy od samego początku. Po podpisaniu umowy, na jej oczach Żona przeleje właściwą kwotę na jej konto i po wszystkim.
Tknęło mnie, że przelanie takiej kwoty to może nie być takie sobie hop siup i żebyśmy się nie obudzili u DiscoPolowca z ręką w nocniku. Bo może na przykład trzeba będzie osobiście w oddziale banku, teraz zamkniętym (śmieszne), złożyć stosowną dyspozycję przelewu, a to z miejsca by położyło już zaakceptowaną przez obie strony ideę i mogłoby doprowadzić Pozytywną Maryję do trzeciego udaru (jest po dwóch, jak nam oznajmiła na pierwszym i, jak na razie, ostatnim spotkaniu, wcale tym nie epatując, tylko tak po prostu wyszło w rozmowie, ale spieszyć się jednak trzeba).
Więc należało zadzwonić do banku. Wszystkie oddziały miały taki sam numer - infolinii.
Dosyć sprawnie i szybko się połączyłem z panią konsultant, młodą oczywiście, olewając jeśli jesteś naszym klientem wciśnij 1, a potem wpisz twój telekod, tym bardziej, że Żona go nie pamiętała, a ja tym bardziej. Pani konsultant usłyszawszy, że Żona jest klientem banku natychmiast chciała nas przewekslować na ścieżkę telekodu, ale Żona zachowała przytomność umysłu pytając Czy mogłaby mi pani udzielić informacji jako osobie no name, a nie mnie jako Żonie, klientce banku?
Pani dała się złapać na haczyk i odpowiedziała, dwa razy przerywając rozmowę w celu konsultacji i dziękując Żonie wyuczonym, wymodelowanym głosem za cierpliwe oczekiwanie.
Okazało się, że jeśli chcielibyśmy przelać pieniądze natychmiast, do 15 minut, to musielibyśmy wykonać 90 operacji, 90 przelewów, bo wysokość takiego przelewu jest ograniczona, a sumaryczny koszt wszystkich operacji wyniósłby nas kilkaset złotych. Nie wiem, czy Pozytywna Maryja by to wytrzymała, skoro i dla innych byłoby to ciężko strawne. Stąd przy niej odbędzie się jeden strzał, który zobaczy, a pieniądze wpłyną na jej konto następnego dnia. My zaś poniesiemy koszty zwykłego przelewu.
Ale...Ale dzień wcześniej Żona będzie musiała zwiększyć dzienny, kwotowy limit przelewów do niebotycznej kwoty, by natychmiast, ze względów bezpieczeństwa, po transakcji, zmniejszyć go do ludzkich, normalnych rozmiarów.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Wychodzi na to, że Pozytywna Maryja wyprowadzi się z Wakacyjnej Wsi do tygodnia po podpisaniu aktu, czyli do 22. kwietnia. A to by oznaczało, że moglibyśmy się tam wprowadzić w kilka dni po i przed majówką zdążyć zaprosić i przyjąć do nas Grubą Bertę. Dopiero wtedy wrócilibyśmy do stanu określanego mianem szczęścia, a atawizm w pełni by się wypełnił.
I wychodzi na to, że umkniemy przed termoizolacją. Dzisiaj na drzwiach zobaczyłem ogłoszenie, że ekipa zawiesza prace do 20. kwietnia w związku z epidemią i świętami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański z 2012 roku, Jack Reacher: Jednym strzałem zrealizowany na podstawie książki Lee Childa (ponoć pisze dobre książki; nie znam ani jednej) z Tomem Cruisem w roli głównej i z Rosamund Pike. Specjalnie za Cruisem nie przepadamy, a i film został nieźle shepany, zwłaszcza przez tych, co wcześniej czytali książkę. Bo jak można było, według nich, w głównej roli obsadzić takiego kurdupla (cytuję fragmenty dyskusji na forum: Przecież on ma tylko 170 cm wzrostu! i odpowiedź Chyba na koturnach!), skoro książkowy bohater ma 2 m, czy jakoś tak.
Nam akurat ten fakt zupełnie nie przeszkadzał, bo wcześniej niczego związanego z tym bohaterem nie czytaliśmy i film oglądało się nieźle. Miał sporo fajnych dialogów i nie dominowała rąbana.
Żona twardo trwała na oglądalnym stanowisku, ale pod koniec się osunęła, tuż przed kulminacyjną sceną i strzelaniną, by w jej trakcie przysnąć.
- Bo się za długo strzelali. - wyjaśniła, gdy ją obudziłem. - Nic tylko się strzelali i strzelali...
Ale i tak byłem zadowolony, że wytrwała do końca odnotowując tylko tę drobną przerwę na drzemkę, bo lubię z nią oglądać filmy.
CZWARTEK (09.04)
No i dzisiaj "nadprogramowo" byłem w szkole.
Przygotowałem front robót i na ten dzień zaprosiłem Nową Sekretarkę. Zabraliśmy się za usuwanie kolejnych zaległości. To wszystko jest wynikiem "zaniedbań" z pierwszych trzech miesięcy roku szkolnego, kiedy "zniknęła" Najlepsza Sekretarka w UE i przestaliśmy współpracować z Kolegą Współpracownikiem. Ponadto dołożyła się ówczesna "przeprowadzka". Powstała więc taka czkawka, której poszczególne czknięcia właśnie usuwamy.
Po południu zrobiło się dosyć smutno.
Najpierw zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby jej zakomunikować, że na 99% jej domu już nie kupimy. Ona od początku podziwiała naszą desperację i cierpliwość, więc do wiadomości podeszła spokojnie, tym bardziej, że i tak musiałaby te wszystkie, obecnie przez nią żmudnie zdobywane zezwolenia i inne dokumenty, kiedyś pozałatwiać, żeby prawną sytuację swego domu uczynić klarowną.
Sęk w tym, że my przez te kilka miesięcy kontaktów, odwiedzin i planów, tam "zamieszkaliśmy".
Żona "miała" już swój gabinet, który z miejsca polubiła, "stawialiśmy" w kuchni piękną, żeliwną kuchnię opalaną drewnem, a ja o stawie nawet nie chcę wspominać. Ale może tam byśmy się nie odnaleźli, bo jednak jesteśmy zwierzętami wiejskimi potrzebującymi przestrzeni - pól i lasów, ziemi, wody i wiatru?
Ale smutno było.
A potem, chyba na fali, gwałtownie zabrakło mi Suni i dudnienia jej klaty, kiedy waliłem w nią ręką tak, że Żona nie mogła tego słuchać. Sunia zawsze wtedy stała i tylko zezowała do tyłu wytrzymując prowokację dość długo. Ale ile można było wytrzymać? Więc w końcu rozwierała paszczę, żeby chapsnąć moją rękę i, jak zwykle, się działo.
Musiałem pójść w jakiś "zakamarek" Nie Naszego Mieszkania, żeby na chwilę pobyć sam ze sobą i ze wspomnieniami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański i "tym razem" z Rosamund Pike w jednej z dwóch głównych ról. Drugą obsadził Ben Affleck. David Fincher w 2014 roku wyreżyserował dreszczowiec Zaginiona dziewczyna, który wyraźnie się rozkręca w drugiej połowie przede wszystkim za sprawą Rosamund Pike (nominacja za tę rolę do Oscara). Są momenty, że można się naprawdę jej bać.
PIĄTEK (10.04)
No i dzisiaj uzupełniłem sobie braki w czytaniu bloga Hela.
Podaję adres: www.sendzienirock.pl
Trzeba się przygotować na przygniatającą dawkę medycyny, choroby i walki z nią. Ale jednocześnie, pomijając mój osobisty stosunek do Hela, można podziwiać, ile człowiek może wytrzymać, jaką ma silną wolę i jak całość tchnie optymizmem. Ja podziwiam, tym bardziej, że nie wiem, jak w takiej sytuacji sam bym się zachował. Może dokładnie tak, jak Hel, gdyby przyszło co do czego, a może kompromitująco żałośnie. Nie wiem.
Hel "pokazał" cytując słowa, modlitwę, której autorstwo niektóre źródła przypisują Markowi Aureliuszowi.
Boże, użycz mi pogody ducha,
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Pozwól mi co dzień żyć tylko jednym dniem,
I czerpać radość chwili, która trwa...
No i przy okazji.
Marek Aureliusz, cesarz rzymski w latach 161-180 n.e., pisarz i filozof, był stoikiem. Nazywany jest filozofem na tronie. Jego dzieło <Rozmyślania> (taki tytuł przyjął się w tłumaczeniach, oryginał to: <Do siebie samego>) napisane w grece przetrwało wieki i nadal jest źródłem inspiracji.
Jego poglądy:
Przypomnę, że w filmie tytułowym gladiatorem jest Russell Crowe. I przypomnę Pasierbicy, że na filmie byliśmy razem w kinie jeszcze za czasów mieszkania w Biszkopciku.
Po takiej dawce, żeby się jakoś otrząsnąć z tego stanu, dobrze było zadzwonić do Sąsiadki Realistki i umówić się na spotkanie u nich, w Naszej Wsi, kiedy będziemy wybierać się w tamte strony w środę przy okazji notariusza.
Od razu wróciliśmy na ziemię. Zamówiłem dwa koła jej twarogu (będę miał na osiem dni) i 20 jaj. Teraz też jem codziennie twaróg kupowany w ekosklepie z tymi samymi dodatkami, solą himalajską, pieprzem czarnym świeżo zmielonym, pokrojoną cebulą i papryką, wszystko obficie polane oliwą z oliwek. I co? Smaczne, ale do sera Sąsiadki Realistki nie ma się nijak.
- Szwed wykarczował i zaorał. - odpowiedziała na moje pytanie, Co się zmieniło? - Widzimy to wszystko tylko z daleka. - Jest bardzo samodzielny. - Nawet dzisiaj się zastanawialiśmy, kiedy jednak będzie musiał po coś do nas przyjść. - Na razie, jak wychodzę z psem na pola, to gdy przejeżdża, tylko macha ręką przez szybę, nie zatrzymuje się i nie otwiera okna, żeby o cokolwiek zagadnąć.
No tak, ten świat powoli staje się obcy. Jeśli tylko pod koniec kwietnia zabierzemy rzeczy ze stodoły i Jeepa od Sąsiadów, to co nas będzie jeszcze z nim wiązać? Sąsiedzi właśnie, twaróg, jajka i?...Tylko wspomnienia.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem irlandzki Professor and the Madman, z 2019 roku (polecany zresztą przez Hela). Opowiada historię prac nad przygotowaniem słów do pierwszego wydania Oxford English Dictionary, który uważany jest za najbardziej wyczerpujący i metodyczny słownik języka angielskiego. Przy świetnej grze aktorskiej Mela Gibsona i Seana Penna (główne role), ale również wszystkich pozostałych, w tym dwóch kobiecych, można było zrobić film trzymający w napięciu przy zdawałoby się "żadnej" akcji. No i ten klimat Anglii z XIX wieku, tamtej epoki, sposobu bycia i prowadzenia rozmów.
SOBOTA (11.04)
No i co z tego, że wczoraj nastawiłem budzenie na dzisiaj na 09.00?
Skoro już przed siódmą nie mogłem dalej spać i wstałem. Żona, co prawda wstała później niż ja, ale według jej standardów też wcześniej. Ja będąc już "w środku" dnia popełniłem kolejny raz ten sam błąd (robię to machinalnie) i do niej zagadnąłem.
- Ale nie rozmawiajmy o konkretach! - natychmiast odparła dosyć zjadliwym tonem. - Wyobraź sobie, że mnie nie ma...
To się przytkałem zabrawszy się za swoje codzienne poranne rytuały, a Żona na fotelu mogła spokojnie uprawiać 2K+2M.
Po długim okresie wysyłania życzeń świątecznych i ich odbierania zabrałem się za ostatni bastion Nie Naszego Mieszkania - kuchnię. Niby nic jej nie może pomóc w jej wyglądzie i standardzie, ale jednak zapanowała wyraźnie odczuwalna i widoczna świeżość. I nawet pod zlewem zamocowałem kilka wkrętów-haczyków, na których powiesiłem woreczki z cebulą, która u nas schodzi w niesamowitych ilościach, mimo że jest nas przecież tylko dwoje. Zrobiło się sporo miejsca i w tym uporządkowaniu od razu było widać, ile mamy zapasów i kiedy trzeba je uzupełniać.
Oczywiście dzisiaj rozmawiałem z najbliższymi.
Syn zasapanym głosem oznajmił mi, że wreszcie po 6. latach mieszkania w Sypialni Dzieci zabrali się z Synową za ogródkowe uprawy. Wyraźnie sprzyja temu izolacja, we wszelkich jej aspektach. W jakimś sensie inspirują się działalnością Córci i Zięcia, którzy u siebie, w Dziurze Marzeń (wreszcie nazwałem to miejsce, w którym zadekowali się Córcia, Zięć i Wnuczka), hodują rośliny w permakulturze. Tak mnie to wzięło, że już nie mogę wytrzymać w Nie Naszym Mieszkaniu, tylko też tak chcę. Ale co mogę zrobić w tej chwili? Ano polizać przez szybkę i poczytać w Internecie. Skupiając się tylko na chłodnej i naukowej definicji, mogę napisać, że permakultura to system projektowania przez człowieka, należałoby dodać "współczesnego", oparty na podglądaniu przez niego ekosystemów naturalnych. Czyli "rzeczywiście" odkrywanie Ameryki.
Jak już koronawirus odpuści, nie obędzie się bez naszego przyjazdu do Dziury Marzeń, żeby dokładnie wszystko omówić, przestudiować, dowiedzieć się i zapisać. W tym roku oczywiście nie zdążymy w Wakacyjnej Wsi skorzystać z dobrodziejstw permakultury, ale na pewno założę jej przyczółki. A póki co, po prostu do gleby wsieję różne sałaty, szczypior, zioła, posadzę kilka krzaków niezwykle plennych i odpornych na choroby koktajlowych pomidorów i nie wiadomo co jeszcze, bo nie wiem, co mnie najdzie, ile będę miał czasu i sił. I już się martwię, bo ponoć tego roku będzie duża susza.
Tymczasem Córcia zakomunikowała, że powoli zabierają się do upraw. A na święta przyjadą do nich teściowie. Trudno się im dziwić z wielu względów, mimo że mają ok. siedemdziesiątki. Bo właśnie z powodu tego wieku, muszą zdążyć się nacieszyć Wnuczką? Tak długo przez nich wyczekiwaną. A "innej" drogi nie mieli, bo Zięć jest jedynakiem. I na dodatek musieli wpaść na Córcię, taką, a nie inną synową, za którą przepadają (syndrom nieposiadania córki), ale która, nie dość że ma swój charakterek, to jeszcze miała długi czas dylematy natury filozoficzno-psychologiczno-egoistyczno-biologiczno-mentalnej. Przy czym pisząc "egoistyczno" wyraźnie zaznaczam, że w tym przypadku i w moim rozumieniu nie ma w tym słowie niczego pejoratywnego.
Do Dziury Marzeń mają 30 minut drogi. Więc tym bardziej przyjadą.
Rozmawiałem też z Bratanicą. Jej synek kończy jutro roczek. Wszelkie obchody zostały przesunięte na koniec maja. To dobrze, chociażby z tego względu, że moja Była Bratowa siedzi uwięziona w Niemczech i nie mogłaby brać udziału w obchodach I rocznicy urodzin swojego wnuka.
Usiłowałem też dodzwonić się do Hamburga, do Siostry i do Siostrzeńca, ale bezskutecznie. Jako Świadkom Jehowy nie miałem zamiaru składać świątecznych życzeń, no chyba że Siostrzeńcowi, który od razu łyknąłby prowokację Wuja, ale chciałem ich po prostu usłyszeć.
No i porozmawiałem z Bratem. Razem z jego Partnerką siedzą w domu i życie toczy się jakoś dalej.
A potem Żona ustaliła z Pasierbicą formę i sposób spotkania się z nimi, czyli z Krajowym Gronem Szyderców, w pierwszy dzień świąt.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański (zdaje się, że chińsko-amerykański) Jack Reacher:Nigdy nie wracaj z 2016 roku, oczywiście z Tomem Cruisem. Żona nawet nie zaprotestowała, gdy zaproponowałem, aby obejrzeć kolejny raz w akcji Jacka Reachera. I dotrwała spokojnie do końca, może dlatego że finałowa rąbana i strzelanina ją zaskoczyła, bo odbyła się znacznie wcześniej, a sporą końcówkę filmu wypełniało dość sensowne roztrząsanie dylematów rodzinnych i psychologicznych.
NIEDZIELA (12.04)
No i po symbolicznym śniadaniu wyruszyliśmy w 7. minutową drogę.
Tyle zajmuje nam dotarcie z Nie Naszego Mieszkania do Krajowego Grona Szyderców. Od drzwi do drzwi. Jadąc ćwiczyliśmy dialog, który moglibyśmy potencjalnie przeprowadzić z patrolem policji.
- Dzień dobry, Jan Kowalski z metropolialnej komendy policji. - Czy państwo wiecie, że są ograniczenia w ruchu i przemieszczaniu się, w tym samochodowym?
- Tak, wiemy.
- To w związku z tym, dokąd państwo zmierzacie?
- Do samotnej matki, która bardzo źle znosi samotność w święta. - I wieziemy jej trochę świątecznych wiktuałów, bo w domu, z którego nie wychodzi, nie ma niczego.
To powinno byłoby wystarczyć. Żona zabroniła mi, żebym nie odzywał się w stylu Panie st. aspirancie, my jedziemy do naszej żyjącej matki, tak jak Pan Prezes do swojej, akurat nieżyjącej, na jej grób, mimo że jest zakaz i cmentarze pozamykane. - Czy Pan Prezes bramę cmentarza forsował osobiście, czy ktoś mu otworzył? - Pytam tak tylko z ciekawości.
Albo mógłbym jeszcze dodać, czego Żona też mi zabroniła:
- A widział pan, panie st. aspirancie, zdjęcia przedstawiające nielegalne zebranie ponad 10. osób składających wieńce w związku z obchodami 10. rocznicy katastrofy smoleńskiej. - Jak już wspomniałem, było zgromadzonych znacznie więcej osób, niż przewiduje prawo, żadna z nich nie miała na twarzy maseczki, no i nie była zachowana 2. metrowa odległość między poszczególnymi osobami, a zwłaszcza między nimi a Panem Prezesem, bo każda z nich chciała być z nim jak najbliżej w tej trudnej dla niego chwili.
Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód, bo żaden patrol nas nie zatrzymał. Może dlatego, że ponoć policja jest wkurzona, bo przy tym jawnym ignorowaniu prawa, aroganckim okazywaniu przez Pana Prezesa są równi i równiejsi (Orwell - Folwark zwierzęcy), nie wie, co ma mówić ludziom...
Spotkanie odbyło się w ogródku, przez płot. My dostaliśmy dwa krzesła, kawę i świąteczne wiktuały. Słoneczko pięknie przygrzewało i było bardzo sympatycznie. Rozmowy, zabawy na odległość w głuchy telefon i sędziowanie w meczu piłkarskim Q-Wnuk vs Pasierbica (10:8). Na koniec dostaliśmy trochę świątecznych wypieków (bezglutenowy mazurek zrobiony przez Pasierbicę i zwykły, dostarczony "drogą przez płot" przez Byłych Teściów Mojej Żony) i istotny dla mnie sos tatarski.
Wyjazd był istotny przede wszystkim ze względu na Żonę, która naprawdę jest uwięziona w Nie Naszym Mieszkaniu i znosi to coraz gorzej. Jeśli dodać, że mogła zobaczyć się z Wnukami i podrzucić im w ogródku zająca...
Do Nie Naszego Mieszkania dotarliśmy też bez policyjnych przeszkód.
Kolega Współpracownik wysłał nam obszernego maila z życzeniami i ze zdjęciami z jego nowej pracy i ze zdjęciami Farmaceutki, jego wieloletniej życiowej partnerki, która w masce i w przyłbicy, jako kierowniczka apteki, pracuje na pierwszej linii frontu.
Miałem do niego spokojnie, po obiedzie, zadzwonić, ale mnie, zaniepokojony, że się nie odzywam, uprzedził. Rozmawialiśmy 58 min. i 41 sek. W życiu tak długo nie rozmawiałem przez telefon.
Wieczorem obejrzeliśmy film szpiegowski, tym razem amerykańsko-brytyjski, z 2014 roku November Man z Piercem Brosnanem w głównej roli. Grał on tutaj emerytowanego agenta CIA.
Obejrzeliśmy, to za dużo powiedziane. Zaraz na samiutkim początku Żona zaznaczyła Ale ja już tego rodzaju filmy oglądam po raz ostatni, bo..., by po 20 minutach oznajmić:
- A będzie ci przykro, jak ja już sobie pójdę? - Położę się i posłucham sobie książki.
Nie był to zdecydowany chłam, więc obejrzałem do końca, może dlatego że Brosnana darzę sympatią. Ale nie powinien już występować w takich filmach i takich rolach. Nawet jako emerytowany agent. Lepiej by chyba wypadł, jako emerytowany ktoś tam, nauczyciel, pisarz, itp., bo zdolności aktorskie ma.
Film wypadł znacznie gorzej niż dwa poprzednie z Tomem Cruisem. Prawie wcale nie trzymał w napięciu, a i warstwa psychologiczna była spłycona.
I skąd o tym wszystkim wiedziała Żona i to tak szybko? Już po 20. minutach oglądania.
PONIEDZIAŁEK (13.04)
No i drugi dzień świąt nie zaczął się najlepiej.
Przez całą noc męczyły mnie finansowe koszmary pod jednym wspólnym mianownikiem Jak i czy damy sobie radę?! Musiałem o tym porozmawiać z Żoną, a to nie wróżyło łatwej i spokojnej rozmowy. I tak było przez jej dłuższy czas, gdy w końcu nastąpiło przełamanie i zwrot. Już na tym suchym, bezśniadaniowym etapie wymyśliliśmy wiele ciekawych, nowych rozwiązań, by później przy śniadaniu, Luksusowej (ja - obficie) i Laskowej (Żona - skromnie) wspiąć się na wyżyny pomysłów. Ale potrzebowaliśmy jeszcze raz, przed środowym podpisaniem aktu notarialnego, pojechać do Wakacyjnej Wsi i ją obejrzeć. Zadzwoniliśmy do Artystycznej i do Bojowego. Na jutro umówią nas z Pozytywną Maryją.
Więc dzisiejszej nocy koszmarów na pewno mieć nie będę.
So, alors, so, tak, więc dzisiaj publikuję wcześniej, żebym mógł zdążyć złożyć wszystkim świąteczne życzenia: ZDROWIA I NIE DAJMY SIĘ ZWARIOWAĆ. I fuck them all, jak powiedział Wojciech Mann, któremu przy okazji życzę wszystkiego najlepszego!
Wiemy, co dzisiaj będziemy oglądać. Ale "recenzja" jutro.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
Godzina publikacji 17.56.
Mam 69 lat i 134 dni.
WTOREK (07.04)
No i chyba jestem w niejasnym stanie ducha.
Najbliższym określeniem byłoby życie z dnia na dzień (nie mylić z błogosławioną codziennością) z taką lekką beznadzieją, koniecznością przymuszania się do robienia różnych rzeczy, bo tak trzeba, bo jak się ich nie zrobi, to będzie jeszcze gorzej, ale to wszystko bez energii, iskry, nie mówiąc o uniesieniach i wzlotach. Widać to chociażby po ostatnim wpisie. Nie umiałem znaleźć określenia dla jego stylu i formy, ale Żona to zdefiniowała jednym słowem - reporterski. Czyli z zachowaniem chłodnego profesjonalizmu i niczego poza tym. Z takiego poczucia obowiązku.
A ponieważ był "tylko" reporterski, to zajrzała do poprzedniego wpisu, z 30.03, i znalazła dwa błędy - jeden faktograficzny, drugi merytoryczny. Dochodzi do tego, że będę musiał zacytować samego siebie.
W piątek napisałem: Potencjał miejsca widać gołym okiem. Chyba tak samo zareagowaliśmy widząc dom, działkę i okolicę, jak w 2015 roku oglądając Naszą Wieś z perspektywy Magic Łąki.
Oczywiście, że to był rok 2005.
A w niedzielę: Wtedy organizm trawi resztki zalegających posiłków (Matko jedyna! - dop. mój), a gdyby przerwa w przyjmowaniu posiłków trwała dłużej, to wtedy zabrałby się do złogów (Matko jedyna! - dop. mój), potem do tłuszczu, a w krańcowym przypadku do mózgu (Matko jedyna! - dop. mój).
Żona uzmysłowiła mi, że organizm zabiera się najpierw do swoich naturalnych zapasów, czyli do tłuszczów, a potem dopiero do reszty.
Ten stan ducha w dziwny sposób obrazuje moje niedzielne zachowanie po obejrzeniu filmu (Excentrycy...), który był wypełniony swingiem. Chyba jego charakter, lekki, jazzowy, optymistyczny w brzmieniu i "taneczny" nie konweniował z moim stanem, bo dosłownie tuż zaraz, po ostatnim kadrze, ku sporemu zdziwieniu Żony i jej zaskoczeniu, musiałem wysłuchać Lacrimosy, części Requiem W. A. Mozarta (ukłon w stronę Syna).
- Ale błagam cię, załóż słuchawki! - Przecież ja jeszcze chciałabym zostać w tej fajnej atmosferze swingu!
Trudno się Żonie dziwić. Już samo tłumaczenie z łaciny lacrimosa - łzawy, rzewny, powinno wystarczyć. Do tej, mozartowskiej, Lacrimosy, trudno powiedzieć, że mam stosunek specyficzny. Bo gdyby mi powiedziano Słuchaj, właśnie za chwilę, już nigdy, do końca swojego życia, nie będziesz mógł słuchać muzyki, więc ostatni raz wybierz, czego byś chciał posłuchać... wybrałbym właśnie ją. Nie dlatego, że jej "łzawość" i "rozrzewnienie" pasowałyby do mojej, wyimaginowanej teraz, sytuacji. Ona chyba najlepiej odpowiada na moją aktualną i/lub całkowitą wewnętrzną potrzebę psychicznej destrukcji, w którą od czasu do czasu wpadam, chyba po to, żeby potem ze zdwojoną siłą przystąpić do działań, żeby odrodzić się, jak Feniks z popiołów.
Widocznie było mi za mało, bo "z marszu" wysłuchałem Marszu żałobnego Fryderyka Chopina (część Sonaty b-moll op. 35 - ukłon w stronę Syna). Tu już osiągnąłem prawie apogeum zdołowania, ale mi jeszcze trochę brakowało. To znalazłem koncertowe wystąpienie Freddiego Mercurego z Montserrat Caballe z piosenką, raczej lepiej pasowałoby określenie operą, dodatkowo przy tej scenicznej oprawie, Barcelona (ukłon w stronę Syna). Pomijając piękno tego utworu, aranżację, scenografię i zestawienie dwóch głosów i ich ekspresję (Freddie, gdy zaprosił Montserrat do wspólnego śpiewania, a ona się zgodziła, ponoć stał się jednym kłębkiem nerwów, bo zdawał sobie sprawę, że wystąpi obok najlepszej sopranowej śpiewaczki na świecie, za którą ją uważał - dał wspaniale radę, jak można zobaczyć i usłyszeć) zawsze czekam na jego ostatnie akordy. Wszystko już cichnie, a głos Caballe brzmi, i brzmi, i brzmi. Aż ciary chodzą po plecach. I właśnie o te ciary mi chodziło.
Wczoraj usłyszeliśmy pukanie do drzwi, a w Nie Naszym Mieszkaniu jest to niezwykła rzadkość i tylko ta forma zewnętrznej ingerencji pozostała. Bo z domofonem, który działał na pół gwizdka, rozstałem się dawno. Sytuacja była taka, że większości osobom obcym - kurierom, listonoszom, roznosicielom ulotek, ale również sąsiadom, starszym zwłaszcza, którzy zapomnieli klucza, a kodu oczywiście nie pamiętali, jakoś dziwnie pasowało, żeby nacisnąć właśnie guzik z numerem Nie Naszego Mieszkania. Podnosiłem słuchawkę, bo te pierwsze "pół gwizdka" powodowało, że domofon dzwonił, i zawsze słyszałem Czy mógłby pan otworzyć, bo..., ale "drugie" polegało na tym, że domofon stosownym przyciskiem drzwi nie otwierał. Więc schodziłem na dół (ostatecznie daleko nie miałem, bo to parter) i, jako osobisty odźwierny (bramkarz, cieć, dozorca, stróż, furtian, konsjerż, portier, szwajcar, strażnik, woźny, wykidajło), drzwi otwierałem powodując natychmiastowe krygowanie się i przepraszanie intruzów, co nie przeszkadzało im ponowić proceder za jakiś czas.
W końcu, bo ileż można, wyrwałem na chama ze słuchawki wszystkie druciki (były przylutowane) i "cały gwizdek" sczezł, a z nią forma zewnętrznej ingerencji.
Słysząc to pukanie od razu wiedziałem, co się wydarzy. Funkcjonuje taki mechanizm, który na pewno każdy zna i się z nim spotkał. Na przykład: Wychodzimy, pogoda jest niepewna, zbiera się na deszcz. Jak nie weźmiemy parasola, to na 100% będzie padać i zmokniemy. Ale jak weźmiemy, to oczywiście deszcz się zaprze, nie spadnie ani kropelka, a my będziemy chodzić z tym parasolem , jak Himilsbach z tym angielskim. I oczywiście parasol gdzieś zostawimy, bo przecież był niepotrzebny.
Albo, zwłaszcza za komuny, gdy tramwaje jeździły sobie jak chciały i na przystanku czekało się i czekało - wystarczyło zapalić papierosa (towar deficytowy, jak wszystko), żeby natychmiast przyjechał tramwaj, ten właściwy, i papieros, praktycznie cały (niektórzy petowali i chowali do pudełka na zaś), trzeba było wyrzucić. No, ale gdyby papierosa się nie zapaliło, to by się czekało i czekało.
To samo z balkonikiem. Ogłoszenie odstąpię za darmo...wisiało na bramach trzech klatek i wisiało. I pies z kulawą nogą się nie zainteresował. W końcu w niedzielę wystawiłem go na widok publiczny koło śmietników i oczywiście zniknął po 5. minutach. Pukanie więc musiało się rozlec natychmiast w poniedziałek.
- Ja w sprawie tego balkonika. - odezwała się pani, jak się okazało sąsiadka z II piętra. - Bo mama ledwo się porusza...
Gdybym balkonika nie wystawił na śmieci, stawiam duże pieniądze, że pani z II piętra długo jeszcze by się nie pojawiła, a balkonik by stał i stał, a my razem z nim niczym Himilsbach...
Dzisiaj byłem ponownie w Szkole.
Miało to o tyle swoje uzasadnienie, że udało mi się przygotować front robót na czwartek, na który mam zamiar zaprosić Nową Sekretarkę. Ponadto przyszła paczka ze śledziami, a taki produkt specjalnie długo bez lodówki chyba leżeć nie powinien, chociaż w przypadku śledzi, patrząc na to co różne nacje z nimi wyprawiają, mogłoby być ciekawie, gdyby tak sobie dłużej poleżały w pokojowej temperaturze bez dostępu powietrza. Wiemy z historii, że mnóstwo kulinarnych odkryć i doznań było dziełem przypadku.
Wracając do domu wpadłem do ekosklepu. Obie zaprzyjaźnione panie zauważyły, że mocno schudłem i stałem się taki..., tu szukały właściwego słowa, żeby kulturalnie ominąć moje pewne szyjne obwisłości, które nieuchronnie pojawiły się na wspomnianej szyi...żylasty.
W domu owiał mnie ożywczy prądzik, bo Żona pokazała mi mapy i wypisy dotyczące Wakacyjnej Wsi, które przysłała Artystyczna. Ożywczość jednak bardzo szybko się skończyła, bo oglądanie było takim lizaniem przez szybkę.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający.
Poinformował, że po swojej "balii" to oni mogą spacerować i biegać. Mogą też grać w piłkę nożną na boisku o wymiarach 18x60 m, czyli w pustej ładowni (fajnie, pomyślałem, bo nie ma autów, piłka jest cały czas w grze, ale za to jaką trzeba mieć kondycję), na pokładzie przyspawać kosz i grać w koszykówkę, a na kotwicy uprawiać wędkarstwo. Brakuje tylko basenu, ale jak kontrakt przeciągnie się do czerwca i popłyniemy do Grecji to będzie można popływać w krystalicznie czystej i ciepłej wodzie...
...po powrocie czeka mnie 2 tygodniowa kwarantanna, a z tego co słychać to warunki są okropne i niehigieniczne.
...Z zakażonej Belgii (pis. oryg.).
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański, Suburbicon z 2017 roku, w reżyserii George'a Cloney'a. Spośród czterech scenarzystów dwaj to bracia Coenowie, a jeśli oni, to wiadomo co będzie. Najpierw główni bohaterowie, tu Matt Damon i Julianne Moore, popełniają morderstwo uważając je za zbrodnię doskonałą, potem sprawy się komplikują i bohaterowie coraz bardziej kretyńsko się wikłają, by wszystko skończyło się jatką.
ŚRODA (08.04)
No i dzisiaj za pomocą Artystycznej umówiliśmy się na zakup Wakacyjnej Wsi.
Spotkanie u notariusza DiscoPolowca odbędzie się za tydzień, w środę o 12.00, w Powiecie.
Zanim doszło do tych ustaleń, odbyło się ileś telefonicznych rozmów na linii my - Artystyczna, Artystyczna - Pozytywna Maryja, Artystyczna - my. Trzeba było rozwikłać drobny w sumie problem, ale jednak dla Pozytywnej Maryi istotny, bo ponoć w swoim życiu była w tym względzie parę razy ciężko doświadczona. Chodziło o formę, a przede wszystkim moment zapłaty wynegocjowanej kwoty kupna - sprzedaży. Pozytywna Maryja wymyśliła, żeby całą kwotę przelać na jej konto przed podpisaniem aktu notarialnego, czyli żeby miała świadomość posiadania tych środków, zanim przekroczy progi notariatu. Oczywiście, że pomysł był iście kretyński i nie do przyjęcia. Nie musieliśmy przekonywać Artystycznej, że przecież w akcie notarialnym będzie zawarta klauzula wydanie nieruchomości nastąpi do..., ale po wpłynięciu wymaganej kwoty na konto sprzedającej, ale Pozytywna Maryja nie była do tego przekonana. Więc powstał pomysł, żeby wymaganą kwotę wcześniej przelać na notariackie (notariuszowe?) depozytowe konto uspokajające Pozytywną Maryję, ale tutaj to my stanęliśmy okoniem. To znaczy, proszę bardzo, stwierdziliśmy, ale pod warunkiem, że kilkuset złotowe koszty takiego zabiegu pokryje Pozytywna Maryja. Ona tego oczywiście nie chciała zrobić i tak telekonferencja trwała kilka godzin.
Ostatecznie zgodziła się na prosty zabieg, który proponowaliśmy od samego początku. Po podpisaniu umowy, na jej oczach Żona przeleje właściwą kwotę na jej konto i po wszystkim.
Tknęło mnie, że przelanie takiej kwoty to może nie być takie sobie hop siup i żebyśmy się nie obudzili u DiscoPolowca z ręką w nocniku. Bo może na przykład trzeba będzie osobiście w oddziale banku, teraz zamkniętym (śmieszne), złożyć stosowną dyspozycję przelewu, a to z miejsca by położyło już zaakceptowaną przez obie strony ideę i mogłoby doprowadzić Pozytywną Maryję do trzeciego udaru (jest po dwóch, jak nam oznajmiła na pierwszym i, jak na razie, ostatnim spotkaniu, wcale tym nie epatując, tylko tak po prostu wyszło w rozmowie, ale spieszyć się jednak trzeba).
Więc należało zadzwonić do banku. Wszystkie oddziały miały taki sam numer - infolinii.
Dosyć sprawnie i szybko się połączyłem z panią konsultant, młodą oczywiście, olewając jeśli jesteś naszym klientem wciśnij 1, a potem wpisz twój telekod, tym bardziej, że Żona go nie pamiętała, a ja tym bardziej. Pani konsultant usłyszawszy, że Żona jest klientem banku natychmiast chciała nas przewekslować na ścieżkę telekodu, ale Żona zachowała przytomność umysłu pytając Czy mogłaby mi pani udzielić informacji jako osobie no name, a nie mnie jako Żonie, klientce banku?
Pani dała się złapać na haczyk i odpowiedziała, dwa razy przerywając rozmowę w celu konsultacji i dziękując Żonie wyuczonym, wymodelowanym głosem za cierpliwe oczekiwanie.
Okazało się, że jeśli chcielibyśmy przelać pieniądze natychmiast, do 15 minut, to musielibyśmy wykonać 90 operacji, 90 przelewów, bo wysokość takiego przelewu jest ograniczona, a sumaryczny koszt wszystkich operacji wyniósłby nas kilkaset złotych. Nie wiem, czy Pozytywna Maryja by to wytrzymała, skoro i dla innych byłoby to ciężko strawne. Stąd przy niej odbędzie się jeden strzał, który zobaczy, a pieniądze wpłyną na jej konto następnego dnia. My zaś poniesiemy koszty zwykłego przelewu.
Ale...Ale dzień wcześniej Żona będzie musiała zwiększyć dzienny, kwotowy limit przelewów do niebotycznej kwoty, by natychmiast, ze względów bezpieczeństwa, po transakcji, zmniejszyć go do ludzkich, normalnych rozmiarów.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Wychodzi na to, że Pozytywna Maryja wyprowadzi się z Wakacyjnej Wsi do tygodnia po podpisaniu aktu, czyli do 22. kwietnia. A to by oznaczało, że moglibyśmy się tam wprowadzić w kilka dni po i przed majówką zdążyć zaprosić i przyjąć do nas Grubą Bertę. Dopiero wtedy wrócilibyśmy do stanu określanego mianem szczęścia, a atawizm w pełni by się wypełnił.
I wychodzi na to, że umkniemy przed termoizolacją. Dzisiaj na drzwiach zobaczyłem ogłoszenie, że ekipa zawiesza prace do 20. kwietnia w związku z epidemią i świętami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański z 2012 roku, Jack Reacher: Jednym strzałem zrealizowany na podstawie książki Lee Childa (ponoć pisze dobre książki; nie znam ani jednej) z Tomem Cruisem w roli głównej i z Rosamund Pike. Specjalnie za Cruisem nie przepadamy, a i film został nieźle shepany, zwłaszcza przez tych, co wcześniej czytali książkę. Bo jak można było, według nich, w głównej roli obsadzić takiego kurdupla (cytuję fragmenty dyskusji na forum: Przecież on ma tylko 170 cm wzrostu! i odpowiedź Chyba na koturnach!), skoro książkowy bohater ma 2 m, czy jakoś tak.
Nam akurat ten fakt zupełnie nie przeszkadzał, bo wcześniej niczego związanego z tym bohaterem nie czytaliśmy i film oglądało się nieźle. Miał sporo fajnych dialogów i nie dominowała rąbana.
Żona twardo trwała na oglądalnym stanowisku, ale pod koniec się osunęła, tuż przed kulminacyjną sceną i strzelaniną, by w jej trakcie przysnąć.
- Bo się za długo strzelali. - wyjaśniła, gdy ją obudziłem. - Nic tylko się strzelali i strzelali...
Ale i tak byłem zadowolony, że wytrwała do końca odnotowując tylko tę drobną przerwę na drzemkę, bo lubię z nią oglądać filmy.
CZWARTEK (09.04)
No i dzisiaj "nadprogramowo" byłem w szkole.
Przygotowałem front robót i na ten dzień zaprosiłem Nową Sekretarkę. Zabraliśmy się za usuwanie kolejnych zaległości. To wszystko jest wynikiem "zaniedbań" z pierwszych trzech miesięcy roku szkolnego, kiedy "zniknęła" Najlepsza Sekretarka w UE i przestaliśmy współpracować z Kolegą Współpracownikiem. Ponadto dołożyła się ówczesna "przeprowadzka". Powstała więc taka czkawka, której poszczególne czknięcia właśnie usuwamy.
Po południu zrobiło się dosyć smutno.
Najpierw zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby jej zakomunikować, że na 99% jej domu już nie kupimy. Ona od początku podziwiała naszą desperację i cierpliwość, więc do wiadomości podeszła spokojnie, tym bardziej, że i tak musiałaby te wszystkie, obecnie przez nią żmudnie zdobywane zezwolenia i inne dokumenty, kiedyś pozałatwiać, żeby prawną sytuację swego domu uczynić klarowną.
Sęk w tym, że my przez te kilka miesięcy kontaktów, odwiedzin i planów, tam "zamieszkaliśmy".
Żona "miała" już swój gabinet, który z miejsca polubiła, "stawialiśmy" w kuchni piękną, żeliwną kuchnię opalaną drewnem, a ja o stawie nawet nie chcę wspominać. Ale może tam byśmy się nie odnaleźli, bo jednak jesteśmy zwierzętami wiejskimi potrzebującymi przestrzeni - pól i lasów, ziemi, wody i wiatru?
Ale smutno było.
A potem, chyba na fali, gwałtownie zabrakło mi Suni i dudnienia jej klaty, kiedy waliłem w nią ręką tak, że Żona nie mogła tego słuchać. Sunia zawsze wtedy stała i tylko zezowała do tyłu wytrzymując prowokację dość długo. Ale ile można było wytrzymać? Więc w końcu rozwierała paszczę, żeby chapsnąć moją rękę i, jak zwykle, się działo.
Musiałem pójść w jakiś "zakamarek" Nie Naszego Mieszkania, żeby na chwilę pobyć sam ze sobą i ze wspomnieniami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański i "tym razem" z Rosamund Pike w jednej z dwóch głównych ról. Drugą obsadził Ben Affleck. David Fincher w 2014 roku wyreżyserował dreszczowiec Zaginiona dziewczyna, który wyraźnie się rozkręca w drugiej połowie przede wszystkim za sprawą Rosamund Pike (nominacja za tę rolę do Oscara). Są momenty, że można się naprawdę jej bać.
PIĄTEK (10.04)
No i dzisiaj uzupełniłem sobie braki w czytaniu bloga Hela.
Podaję adres: www.sendzienirock.pl
Trzeba się przygotować na przygniatającą dawkę medycyny, choroby i walki z nią. Ale jednocześnie, pomijając mój osobisty stosunek do Hela, można podziwiać, ile człowiek może wytrzymać, jaką ma silną wolę i jak całość tchnie optymizmem. Ja podziwiam, tym bardziej, że nie wiem, jak w takiej sytuacji sam bym się zachował. Może dokładnie tak, jak Hel, gdyby przyszło co do czego, a może kompromitująco żałośnie. Nie wiem.
Hel "pokazał" cytując słowa, modlitwę, której autorstwo niektóre źródła przypisują Markowi Aureliuszowi.
Boże, użycz mi pogody ducha,
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Pozwól mi co dzień żyć tylko jednym dniem,
I czerpać radość chwili, która trwa...
No i przy okazji.
Marek Aureliusz, cesarz rzymski w latach 161-180 n.e., pisarz i filozof, był stoikiem. Nazywany jest filozofem na tronie. Jego dzieło <Rozmyślania> (taki tytuł przyjął się w tłumaczeniach, oryginał to: <Do siebie samego>) napisane w grece przetrwało wieki i nadal jest źródłem inspiracji.
Jego poglądy:
- Uczył panowania nad emocjami. Uważał, iż nie należy dążyć do rozkoszy, sławy i bogactwa. Spokój powinniśmy odnajdować w pracowitości oraz być życzliwymi, choć nieco sceptycznymi w stosunku do innych, a także sumiennymi w wypełnianiu własnych obowiązków.
- Świat jest teatrem, ludzie aktorami wyznaczonymi do odegrania skromnej zazwyczaj roli. Nie należy buntować się i lękać się śmierci, która mieści się w naturalnym porządku świata (z fragmentów Jana Tomkowskiego).
Przypomnę, że w filmie tytułowym gladiatorem jest Russell Crowe. I przypomnę Pasierbicy, że na filmie byliśmy razem w kinie jeszcze za czasów mieszkania w Biszkopciku.
Po takiej dawce, żeby się jakoś otrząsnąć z tego stanu, dobrze było zadzwonić do Sąsiadki Realistki i umówić się na spotkanie u nich, w Naszej Wsi, kiedy będziemy wybierać się w tamte strony w środę przy okazji notariusza.
Od razu wróciliśmy na ziemię. Zamówiłem dwa koła jej twarogu (będę miał na osiem dni) i 20 jaj. Teraz też jem codziennie twaróg kupowany w ekosklepie z tymi samymi dodatkami, solą himalajską, pieprzem czarnym świeżo zmielonym, pokrojoną cebulą i papryką, wszystko obficie polane oliwą z oliwek. I co? Smaczne, ale do sera Sąsiadki Realistki nie ma się nijak.
- Szwed wykarczował i zaorał. - odpowiedziała na moje pytanie, Co się zmieniło? - Widzimy to wszystko tylko z daleka. - Jest bardzo samodzielny. - Nawet dzisiaj się zastanawialiśmy, kiedy jednak będzie musiał po coś do nas przyjść. - Na razie, jak wychodzę z psem na pola, to gdy przejeżdża, tylko macha ręką przez szybę, nie zatrzymuje się i nie otwiera okna, żeby o cokolwiek zagadnąć.
No tak, ten świat powoli staje się obcy. Jeśli tylko pod koniec kwietnia zabierzemy rzeczy ze stodoły i Jeepa od Sąsiadów, to co nas będzie jeszcze z nim wiązać? Sąsiedzi właśnie, twaróg, jajka i?...Tylko wspomnienia.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem irlandzki Professor and the Madman, z 2019 roku (polecany zresztą przez Hela). Opowiada historię prac nad przygotowaniem słów do pierwszego wydania Oxford English Dictionary, który uważany jest za najbardziej wyczerpujący i metodyczny słownik języka angielskiego. Przy świetnej grze aktorskiej Mela Gibsona i Seana Penna (główne role), ale również wszystkich pozostałych, w tym dwóch kobiecych, można było zrobić film trzymający w napięciu przy zdawałoby się "żadnej" akcji. No i ten klimat Anglii z XIX wieku, tamtej epoki, sposobu bycia i prowadzenia rozmów.
SOBOTA (11.04)
No i co z tego, że wczoraj nastawiłem budzenie na dzisiaj na 09.00?
Skoro już przed siódmą nie mogłem dalej spać i wstałem. Żona, co prawda wstała później niż ja, ale według jej standardów też wcześniej. Ja będąc już "w środku" dnia popełniłem kolejny raz ten sam błąd (robię to machinalnie) i do niej zagadnąłem.
- Ale nie rozmawiajmy o konkretach! - natychmiast odparła dosyć zjadliwym tonem. - Wyobraź sobie, że mnie nie ma...
To się przytkałem zabrawszy się za swoje codzienne poranne rytuały, a Żona na fotelu mogła spokojnie uprawiać 2K+2M.
Po długim okresie wysyłania życzeń świątecznych i ich odbierania zabrałem się za ostatni bastion Nie Naszego Mieszkania - kuchnię. Niby nic jej nie może pomóc w jej wyglądzie i standardzie, ale jednak zapanowała wyraźnie odczuwalna i widoczna świeżość. I nawet pod zlewem zamocowałem kilka wkrętów-haczyków, na których powiesiłem woreczki z cebulą, która u nas schodzi w niesamowitych ilościach, mimo że jest nas przecież tylko dwoje. Zrobiło się sporo miejsca i w tym uporządkowaniu od razu było widać, ile mamy zapasów i kiedy trzeba je uzupełniać.
Oczywiście dzisiaj rozmawiałem z najbliższymi.
Syn zasapanym głosem oznajmił mi, że wreszcie po 6. latach mieszkania w Sypialni Dzieci zabrali się z Synową za ogródkowe uprawy. Wyraźnie sprzyja temu izolacja, we wszelkich jej aspektach. W jakimś sensie inspirują się działalnością Córci i Zięcia, którzy u siebie, w Dziurze Marzeń (wreszcie nazwałem to miejsce, w którym zadekowali się Córcia, Zięć i Wnuczka), hodują rośliny w permakulturze. Tak mnie to wzięło, że już nie mogę wytrzymać w Nie Naszym Mieszkaniu, tylko też tak chcę. Ale co mogę zrobić w tej chwili? Ano polizać przez szybkę i poczytać w Internecie. Skupiając się tylko na chłodnej i naukowej definicji, mogę napisać, że permakultura to system projektowania przez człowieka, należałoby dodać "współczesnego", oparty na podglądaniu przez niego ekosystemów naturalnych. Czyli "rzeczywiście" odkrywanie Ameryki.
Jak już koronawirus odpuści, nie obędzie się bez naszego przyjazdu do Dziury Marzeń, żeby dokładnie wszystko omówić, przestudiować, dowiedzieć się i zapisać. W tym roku oczywiście nie zdążymy w Wakacyjnej Wsi skorzystać z dobrodziejstw permakultury, ale na pewno założę jej przyczółki. A póki co, po prostu do gleby wsieję różne sałaty, szczypior, zioła, posadzę kilka krzaków niezwykle plennych i odpornych na choroby koktajlowych pomidorów i nie wiadomo co jeszcze, bo nie wiem, co mnie najdzie, ile będę miał czasu i sił. I już się martwię, bo ponoć tego roku będzie duża susza.
Tymczasem Córcia zakomunikowała, że powoli zabierają się do upraw. A na święta przyjadą do nich teściowie. Trudno się im dziwić z wielu względów, mimo że mają ok. siedemdziesiątki. Bo właśnie z powodu tego wieku, muszą zdążyć się nacieszyć Wnuczką? Tak długo przez nich wyczekiwaną. A "innej" drogi nie mieli, bo Zięć jest jedynakiem. I na dodatek musieli wpaść na Córcię, taką, a nie inną synową, za którą przepadają (syndrom nieposiadania córki), ale która, nie dość że ma swój charakterek, to jeszcze miała długi czas dylematy natury filozoficzno-psychologiczno-egoistyczno-biologiczno-mentalnej. Przy czym pisząc "egoistyczno" wyraźnie zaznaczam, że w tym przypadku i w moim rozumieniu nie ma w tym słowie niczego pejoratywnego.
Do Dziury Marzeń mają 30 minut drogi. Więc tym bardziej przyjadą.
Rozmawiałem też z Bratanicą. Jej synek kończy jutro roczek. Wszelkie obchody zostały przesunięte na koniec maja. To dobrze, chociażby z tego względu, że moja Była Bratowa siedzi uwięziona w Niemczech i nie mogłaby brać udziału w obchodach I rocznicy urodzin swojego wnuka.
Usiłowałem też dodzwonić się do Hamburga, do Siostry i do Siostrzeńca, ale bezskutecznie. Jako Świadkom Jehowy nie miałem zamiaru składać świątecznych życzeń, no chyba że Siostrzeńcowi, który od razu łyknąłby prowokację Wuja, ale chciałem ich po prostu usłyszeć.
No i porozmawiałem z Bratem. Razem z jego Partnerką siedzą w domu i życie toczy się jakoś dalej.
A potem Żona ustaliła z Pasierbicą formę i sposób spotkania się z nimi, czyli z Krajowym Gronem Szyderców, w pierwszy dzień świąt.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański (zdaje się, że chińsko-amerykański) Jack Reacher:Nigdy nie wracaj z 2016 roku, oczywiście z Tomem Cruisem. Żona nawet nie zaprotestowała, gdy zaproponowałem, aby obejrzeć kolejny raz w akcji Jacka Reachera. I dotrwała spokojnie do końca, może dlatego że finałowa rąbana i strzelanina ją zaskoczyła, bo odbyła się znacznie wcześniej, a sporą końcówkę filmu wypełniało dość sensowne roztrząsanie dylematów rodzinnych i psychologicznych.
NIEDZIELA (12.04)
No i po symbolicznym śniadaniu wyruszyliśmy w 7. minutową drogę.
Tyle zajmuje nam dotarcie z Nie Naszego Mieszkania do Krajowego Grona Szyderców. Od drzwi do drzwi. Jadąc ćwiczyliśmy dialog, który moglibyśmy potencjalnie przeprowadzić z patrolem policji.
- Dzień dobry, Jan Kowalski z metropolialnej komendy policji. - Czy państwo wiecie, że są ograniczenia w ruchu i przemieszczaniu się, w tym samochodowym?
- Tak, wiemy.
- To w związku z tym, dokąd państwo zmierzacie?
- Do samotnej matki, która bardzo źle znosi samotność w święta. - I wieziemy jej trochę świątecznych wiktuałów, bo w domu, z którego nie wychodzi, nie ma niczego.
To powinno byłoby wystarczyć. Żona zabroniła mi, żebym nie odzywał się w stylu Panie st. aspirancie, my jedziemy do naszej żyjącej matki, tak jak Pan Prezes do swojej, akurat nieżyjącej, na jej grób, mimo że jest zakaz i cmentarze pozamykane. - Czy Pan Prezes bramę cmentarza forsował osobiście, czy ktoś mu otworzył? - Pytam tak tylko z ciekawości.
Albo mógłbym jeszcze dodać, czego Żona też mi zabroniła:
- A widział pan, panie st. aspirancie, zdjęcia przedstawiające nielegalne zebranie ponad 10. osób składających wieńce w związku z obchodami 10. rocznicy katastrofy smoleńskiej. - Jak już wspomniałem, było zgromadzonych znacznie więcej osób, niż przewiduje prawo, żadna z nich nie miała na twarzy maseczki, no i nie była zachowana 2. metrowa odległość między poszczególnymi osobami, a zwłaszcza między nimi a Panem Prezesem, bo każda z nich chciała być z nim jak najbliżej w tej trudnej dla niego chwili.
Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód, bo żaden patrol nas nie zatrzymał. Może dlatego, że ponoć policja jest wkurzona, bo przy tym jawnym ignorowaniu prawa, aroganckim okazywaniu przez Pana Prezesa są równi i równiejsi (Orwell - Folwark zwierzęcy), nie wie, co ma mówić ludziom...
Spotkanie odbyło się w ogródku, przez płot. My dostaliśmy dwa krzesła, kawę i świąteczne wiktuały. Słoneczko pięknie przygrzewało i było bardzo sympatycznie. Rozmowy, zabawy na odległość w głuchy telefon i sędziowanie w meczu piłkarskim Q-Wnuk vs Pasierbica (10:8). Na koniec dostaliśmy trochę świątecznych wypieków (bezglutenowy mazurek zrobiony przez Pasierbicę i zwykły, dostarczony "drogą przez płot" przez Byłych Teściów Mojej Żony) i istotny dla mnie sos tatarski.
Wyjazd był istotny przede wszystkim ze względu na Żonę, która naprawdę jest uwięziona w Nie Naszym Mieszkaniu i znosi to coraz gorzej. Jeśli dodać, że mogła zobaczyć się z Wnukami i podrzucić im w ogródku zająca...
Do Nie Naszego Mieszkania dotarliśmy też bez policyjnych przeszkód.
Kolega Współpracownik wysłał nam obszernego maila z życzeniami i ze zdjęciami z jego nowej pracy i ze zdjęciami Farmaceutki, jego wieloletniej życiowej partnerki, która w masce i w przyłbicy, jako kierowniczka apteki, pracuje na pierwszej linii frontu.
Miałem do niego spokojnie, po obiedzie, zadzwonić, ale mnie, zaniepokojony, że się nie odzywam, uprzedził. Rozmawialiśmy 58 min. i 41 sek. W życiu tak długo nie rozmawiałem przez telefon.
Wieczorem obejrzeliśmy film szpiegowski, tym razem amerykańsko-brytyjski, z 2014 roku November Man z Piercem Brosnanem w głównej roli. Grał on tutaj emerytowanego agenta CIA.
Obejrzeliśmy, to za dużo powiedziane. Zaraz na samiutkim początku Żona zaznaczyła Ale ja już tego rodzaju filmy oglądam po raz ostatni, bo..., by po 20 minutach oznajmić:
- A będzie ci przykro, jak ja już sobie pójdę? - Położę się i posłucham sobie książki.
Nie był to zdecydowany chłam, więc obejrzałem do końca, może dlatego że Brosnana darzę sympatią. Ale nie powinien już występować w takich filmach i takich rolach. Nawet jako emerytowany agent. Lepiej by chyba wypadł, jako emerytowany ktoś tam, nauczyciel, pisarz, itp., bo zdolności aktorskie ma.
Film wypadł znacznie gorzej niż dwa poprzednie z Tomem Cruisem. Prawie wcale nie trzymał w napięciu, a i warstwa psychologiczna była spłycona.
I skąd o tym wszystkim wiedziała Żona i to tak szybko? Już po 20. minutach oglądania.
PONIEDZIAŁEK (13.04)
No i drugi dzień świąt nie zaczął się najlepiej.
Przez całą noc męczyły mnie finansowe koszmary pod jednym wspólnym mianownikiem Jak i czy damy sobie radę?! Musiałem o tym porozmawiać z Żoną, a to nie wróżyło łatwej i spokojnej rozmowy. I tak było przez jej dłuższy czas, gdy w końcu nastąpiło przełamanie i zwrot. Już na tym suchym, bezśniadaniowym etapie wymyśliliśmy wiele ciekawych, nowych rozwiązań, by później przy śniadaniu, Luksusowej (ja - obficie) i Laskowej (Żona - skromnie) wspiąć się na wyżyny pomysłów. Ale potrzebowaliśmy jeszcze raz, przed środowym podpisaniem aktu notarialnego, pojechać do Wakacyjnej Wsi i ją obejrzeć. Zadzwoniliśmy do Artystycznej i do Bojowego. Na jutro umówią nas z Pozytywną Maryją.
Więc dzisiejszej nocy koszmarów na pewno mieć nie będę.
So, alors, so, tak, więc dzisiaj publikuję wcześniej, żebym mógł zdążyć złożyć wszystkim świąteczne życzenia: ZDROWIA I NIE DAJMY SIĘ ZWARIOWAĆ. I fuck them all, jak powiedział Wojciech Mann, któremu przy okazji życzę wszystkiego najlepszego!
Wiemy, co dzisiaj będziemy oglądać. Ale "recenzja" jutro.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
Godzina publikacji 17.56.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...