poniedziałek, 31 sierpnia 2020

31.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 274 dni.

WTOREK (25.08)
No i dzisiaj od samego rana byłem nieswój.

Od 06.00, kiedy karnie zwlokłem się z łóżka, bo za chwilę miał przyjechać Ciu Ciu z ekipą, czułem się zamulony, nieprzytomny i nawet kawa, która zwyczajowo i standardowo stawia mnie na nogi, niczego nie dała. Siedziałem z twarożkiem nad Wyrobiskiem i czułem zwyczajne obrzydzenie i niechęć, gdy  wyobrażałem sobie, że nadal w nim pracuję w " ziemi" albo w wodzie, albo że coś przesadzam, wyciągam łomem kamole i pomniejszy gruz i że w nim brodzę w woderach. Nawet zielone żabki mnie wkurzały!
Chyba jakieś przesilenie, zwłaszcza po dwóch ostatnich zarwanych nocach (mecz i publikacja).

Ponieważ ostatnio w te upały Inteligentne Auto też ledwo dyszy, więc po każdej dłuższej jeździe, gdy wyłączam silnik, ono nie wyłącza wentylatora chłodzenia i przez jakiś czas wiatraczek sobie chodzi, dopóki komputer nie powie dosyć. Ale ostatnio spod maski w takich przypadkach dobiegał głos jakiegoś dygotania i telepawki. To dzisiaj postanowiliśmy pojechać do Szefa Warsztatu, bo żartów nie ma, skoro w przyszłą niedzielę mamy jechać do Pucka. Przy okazji postanowiłem zajrzeć do Biedronki, bo słynne czteromiesięczne zapasy Pilsnera Urquella zaczęły się kurczyć w oczach, więc desperacko postanowiłem dokupić kilka butelek, nawet gdyby nie był w promocji.
Przy wjeździe do Powiatu czekała nas niemiła niespodzianka. Drogowcy w godzinach szczytu (pod tym względem nic się nie zmieniło względem komuny) naprawiali krajową drogę, więc z niebotycznego korka i wahadłowego ruchu cudem udało nam się uciec wbijając się w miasto (...wielkie mi miasto!...) i zostaliśmy zmuszeni do odwrócenia kolejności załatwiania spraw.
Na pierwszy strzał poszła Biedra, ale niestety promocji nie było. Potem nasza wieloletnia zaprzyjaźniona pralnia, gdzie oddałem trzy moje ulubione T-shirty, każdy ubabrany na przodzie tłustymi plamami. To jak zaczęliśmy jechać naokoło do warsztatu, nie było siły, żeby się nie zatrzymać w Nowym Kulinarnym Miejscu na skromnym carpaccio z jelenia. A zatrzymanie się w tym miejscu i carpaccio zawsze poprawia Żonie nastrój. W takich wyluzowanych momentach przychodzą ciekawe pomysły na życie, więc tak było i teraz. Z rozważań, przemyśleń i dyskusji utworzył się chyba nawet plan D, a każdy kolejny plan Bo jak nie tak, to tak, a jak nie tak, to inaczej, a jeśli...natychmiast poprawia nam humory.

W warsztacie spoko. Jeden mechanik, drugi na urlopie, a trzeci zachorował. Ten pierwszy dotknął osłony wentylatora i stwierdził, że ...to jest włos, czyli, że się telepie i że trzeba ją zablokować. Umówiliśmy się na środę po naszym powrocie z Metropolii.
- Ale jeździć można, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. - od razu nas uspokoił, bo przecież się znamy tyle lat.
W krajową wjechaliśmy znowu, ale z drugiej strony od razu wbijając się w korek analogicznie odwrotny. Więc zawróciliśmy i naokoło dojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. W hurtowni tylko sprawdziłem, że nadal nie ma kilofa, bo to teraz towar deficytowy i pojechaliśmy do tartaku.
- A po co panu pióro-wpust? - zaczął ojciec właściciela, ten sam, co stosunkowo niedawno "wyzwał" mnie od miastowych. - Gnije to i się psuje, zawracanie głowy. - Ja mam staw i zwykłe deski, na gładko, w mnichu trzymają, że aż hej!- Przyjedź pan jutro rano, ale zaraz po szóstej, do dotniemy na miejscu. - Bo teraz to już nikogo nie ma.

Padłem przed 20.00. Musiałem tylko zamknąć drzwi, bo rozwiązał się worek z cyklinistami (bo raczej nie z cyklistami). Żona dała ogłoszenie o cyklinowaniu po remoncie drewnianych podłóg i się zaczęło. Długo i głośno dyskutowała, dopytywała i konsultowała, a gdy przyszła spać, to nawet nie wiedziałem, że przyszła. A wszystko przez to, że Bas i Baryton nas naciskają o cyklinowanie, bo chcą kłaść listwy przypodłogowe, skończyć górę, już tam nie wracać i zabrać się za dół.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W sobotę ich samotnię opuści ostatnia z "obcych" bab. 
Zapanuje cisza, spokój i względny porządek. Nie dlatego, że nie lubię gości, ale lubię być sam.
Chodzić swobodnie po domu i jego najbliższym otoczeniu oraz wsłuchiwać się w ciszę.
W zasadzie skończył fundamenty (drobiazgi będą mogły poczekać do następnego sezonu) i rozpoczął przygotowania do przebudowy ogrodu warzywnego.
Wczoraj starsza z "obcych" bab (zmiana moja) zrobiła mi manicure. Wszystko byłoby w porządku gdybym nie zdecydował się na nałożenie odżywki. Zostałem ostrzeżony, że w/w odżywka w świetle dziennym zmienia kolor.
Zaabsorbowany zakupami nie zwracałem uwagi na wygląd moich paznokci. Dopiero serdeczny śmiech mojej córci i lekki sarkazm w jej głosie obnażyły tę straszną wiadomość.
W świetle dnia moje paznokcie zrobiły się ciemnoróżowe!!!
Byłem tak zaskoczony,że w pierwszej chwili schowałem dłonie w kieszenie, ale zastanowiwszy sie nad absurdalnością całej sytuacji bezczelnie paradowałem z różowymi paznokciami po uliczkach naszej gminy
(zmiana moja). Na szczęście nie spotkałem żadnego przeciwnika LGBT, bo z nim wytłumaczyłbym co i jak zapewne byłbym powalony prawym sierpowym na ziemię.
Takie to fajne rzeczy się tutaj dzieją kiedy dom  jest pełen za przeproszeniem "bab".
(pis. oryg.)
 
Ta sytuacja przypomniała mi jeden fakt z życia.
Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, u schyłku komuny, pojechałem z moją klasą na kilkudniową wycieczkę łączącą elementy szkolno-wychowawcze z profilem kształcenia. Wówczas jeszcze byłem "zwykłym" nauczycielem i wychowawcą tejżesz klasy. Jechaliśmy tam i z powrotem koleją ulokowani w kilku sąsiednich przedziałach. W drodze powrotnej w przedziale uczennice "napadły" mnie To my panu profesorowi zrobimy makijaż! Paznokcie były w dziwnym kolorze, usta miałem krwisto czerwone, oczy, rzęsy i brwi zrobione na kontrastowy czarny, a policzki nieźle upudrowane. W kontraście do moich bujnych wówczas i czarnych włosów, takoż brody, wyglądało to dosyć dziwnie, jakoś tak demonicznie i, nie bójmy się tego słowa, transwestycko. Z pewną rezygnacją się temu poddałem nie chcąc w oczach młodzieży wyjść na sztywniaka, gdy w międzyczasie w sąsiednim, "naszym", przedziale wybuchła afera. Ówcześni kolejarze nie grzeszyli specjalną kulturą obsługi, eufemistycznie mówiąc, więc kontrolujący bilety musiał chyba powiedzieć do jednego z uczniów coś na kształt Ty smarkaczu!, a ten mu się odszczeknął (lat 17) Ojciec porządny, matka porządna a syn kolejarz!
To oczywiście wystarczyło, żeby wezwano kierownika pociągu, który natychmiast rozpoczął poszukiwania wychowawcy, czyli mnie. Długo nie musiał szukać, bo za chwilę wtargnął do sąsiedniego przedziału z pytaniem Kto tu jest wychowawcą?! Nie wiem, czy był na tyle zdenerwowany, czy też dziewczyny tak dobrze "mnie zrobiły", że nie był w stanie stwierdzić na pierwszy rzut oka, kto tu może być wychowawcą, że przez jakieś dwie, trzy sekundy tkwiłem w niezłomnym postanowieniu nie przyznania się za żadne skarby czując, że musiała gdzieś obok wybuchnąć afera i lekko chowając się za kotarą (siedziałem z brzegu, przy korytarzu). Ale ile tak mogłem bezsensownie i beznadziejnie ciągnąć, zwłaszcza że wszystkie spojrzenia uczniów w naturalny sposób  zogniskowały się na mojej osobie, tak że nawet ślepy by to zobaczył, a co dopiero kierownik pociągu?
- Ja. - odparłem grobowym i słabym głosem starając się unikać wzroku kierownika pociągu, żeby nie dostrzegł szczegółów mojej twarzy.
Nic to nie pomogło, bo wyraźnie zdębiał i natychmiast zażądał legitymacji nauczycielskiej (wtedy jeszcze takie były, ze zdjęciem i upoważnieniem na ulgowe przejazdy). Po czym zaczął się nade mną pastwić.
- To jest skandal! - Jaki wychowawca, tacy uczniowie! - Na pewno wyślemy pismo do szkoły!
Nawet nie usiłowałem się bronić. Nie odzywałem się wcale.
W szkole, zaraz po przyjeździe, poszedłem do dyrektora. Wyszedłem z założenia, że lepiej będzie  go uprzedzić o całej sprawie.
- Niech się pan nie przejmuje. - skomentował moją relację o niewłaściwym zachowaniu się ucznia i podśmiechując się lekko przy ...a syn kolejarz
Oczywiście, że znał to powiedzenie, bo kto by go nie znał. 
- A my w ich wieku byliśmy lepsi? - A kolej musi napisać. - Bo to pierwszy raz?
- Ale pan, panie dyrektorze, nie wie wszystkiego. - brnąłem desperacko dalej. - Uczennice mnie wymalowały i w takim stanie nakrył mnie kierownik pociągu!
- E, tam, panie kolego! - Nie takie rzeczy widziałem! - Niech się pan nie przejmuje! - powtórzył. - Przyjdzie pismo, wyrzuci się je do kosza i po sprawie.
Zawsze w swoim zawodowym życiu miałem niebywałe szczęście do szefów. Nigdy żaden nie zrobił mi krzywdy, chociaż czasami aż się o to prosiłem, i każdy był wyrozumiały. A to jest niezwykłe szczęście w zawodowym życiu. 
A jeśli chodzi o pismo z kolei - nigdy się nie dowiedziałem, czy przyszło, czy też nie.
 
ŚRODA (26.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00 rześki jak skowronek.
 
I ku swojemu przerażeniu dostrzegłem dachowo-murową ekipę Ciu Ciu, jak stoi sobie przed Małym Gospodarczym i pali papierosy. To mnie, jeszcze przed kawą, od razu postawiło na nogi.
Zaraz po otwarciu im Małego Gospodarczego, który stał się bazą tej ekipy i miejscem koncentracji ich syfienia, pojechałem do tartaku. U syna, właściciela, zamówiłem stosowne deski i szybko wróciłem do domu, żeby przyjąć po długiej przerwie Prąd Nie Wodę i Dziwnego Hydraulika. A za chwilę już jechałem do hurtowni, ż eby jednemu kupić puszki, płytkie i głębokie, pod regips, a drugiemu kołki rozporowe z haczykami, bo obaj jakoś po drodze "zapomnieli".
Prąd Nie Woda kontynuował "biały" montaż, a Dziwny Hydraulik wieszał i podłączał do wodnej sieci, wcześniej przez siebie wykonanej, trzy elektryczne bojlery. Zdążyli na czas, bo w południe przeszła potężna burza i prąd zniknął, a wraz z nim wszyscy fachowcy. Wywiało ich, nomen omen, dokumentnie.
Gdy już wszystko się uspokoiło, zacząłem na golasa brodzić w Wyrobisku przy mnichu zdając sobie sprawę, że wodery przy większej głębokości są bez sensu. Wstawiłem nowe deski i zobaczymy, czy będą trzymać bez wpustu i pióra.
A przed 16.00 wyjechałem już do Metropolii. W Nie Naszym Mieszkaniu się ogarnąłem, ucywilizowałem i tramwajem pojechałem na mój ostatni wernisaż wystawy prac dyplomowych. Było bardzo sympatycznie, z humorem i atmosferą lekko przypominającą stare lata.
Wracałem na przystanek tramwajowy specjalnie dłuższą drogą, żeby podziwiać potęgę i piękno Metropolii. Z jednej strony mnie fascynowały, a z drugiej prawie natychmiast męczyły.
Wykorzystałem pretekst poruszania się "na piechotę" i mogłem w ten sposób wytłumaczyć się sam przed sobą i przed Żoną, że przecież Żabkę miałem po drodze i pod nosem. A w niej kupiłem lody Grycan, waniliowe i truskawkowe, i mieszankę orzechów mając na uwadze dwa aspekty - dzisiejszy wieczór i fakt, że w najbliższą sobotę i niedzielę będziemy gościć w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuka i Ofelię.
Wieczorem zrobiłem sobie nietypowy NBM II. Do miseczki obficie nałożyłem lodów waniliowych, jeszcze obficiej obsypałem orzechami i jeszcze obficiej oblałem advocatem. Frajda na całego. Wzmiankuję tylko, że tego wieczoru Pilsnera Urquella nie tknąłem. Dwie przyjemności naraz nie stanowią żadnej. Znoszą się.
A reszta lodów została dla Q-Wnuków. Przy okazji też dla mnie. Bo jedzenie lodów wspólnie z dzieciakami, to jeszcze frajda innego rodzaju. Trzeba więc być  przewidującym i dobrze zorganizowanym.
Nie wspomniałem, że gdy piechotą wracałem z wernisażu, to raczej nie szedłem, a kuśtykałem. Nie wiadomo skąd i dlaczego akurat w tamtej chwili pojawił się ból w okolicach palców prawej stopy, trudny do lokalizacji i sprecyzowania z racji sztybletów szczelnie opatulających stopę. W Nie Naszym Mieszkaniu okazało się, że palec, drugi od prawej strony, jest opuchnięty i czerwony, i przy dotyku boli. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, skąd ten nagły ból i wszystko zrzuciłem na francę, która widocznie musiała się przypałętać, gdy nago, bez ochronnych woderów, brodziłem w Wyrobisku.
Żona telefonicznie zaordynowała mi wojskowy płyn i kazała powtarzać z nim sesję dbając za każdym razem, żeby stopa była umyta, bo to bydlę jest w stanie wprowadzić do środka, do organizmu, wszystko, co się na  nim znajduje na zewnątrz. Więc można też sobie zaszkodzić.
 
CZWARTEK (27.08)
No i rano wstałem przed 06.00.
 
A raczej zostałem do tego zmuszony. 
Kończą termoizolację, a u nas, przy naszej klatce, jest w kanciapie zawór, miejsce poboru wody, więc strategiczny punkt, miejsce zbiórek, gdzie można, a nawet trzeba pogadać. Dwa metry za nieszczelnym, starym, stolbudowskim oknem.
W Szkole odbyły się poprawki i Rada Pedagogiczna przed nowym rokiem szkolnym. Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem tylko po to, żeby się ucywilizować i pojechałem do galerii na obrony, a stamtąd do Wakacyjnej Wsi. Była 20.00 i już zdecydowanie ciemnawo.
W tej szarości dzisiejszego dnia rozbawiły mnie Żona i Córcia.
Pierwsza wysłała smsa:
Pani w aptece bez maseczki, zza szyby do mnie, że nie mam maseczki. Odpowiadam jej, że też nie ma. Tłumaczy się, że ma szybę. Odpowiadam jej, że też mam szybę, a pani do mnie, że szyba jest jej.
A druga:
Kelner po podaniu pizzy pyta panią, na ile jej pokroić kawałków, na 8 czy 12, a ona mu na to, że na 8, bo 12 nie zje.
 
PIĄTEK (28.08)
No i dzisiaj we troje wyjechaliśmy do Metropolii. 

Do domu wrócimy we wtorek. Ponieważ praktycznie nie będzie nas pięć dni, do momentu wyjazdu trzeba było ustalić, co pod naszą nieobecność będą robić fachowcy i jak się zachowywać, a Basowi zleciliśmy opiekę nad kluczami i nad regulacją ruchu, nad zamykaniem i otwieraniem domu i Małego Gospodarczego.
Do ścisłego centrum wybraliśmy się tramwajem, bo wszystkie instytucje, w których mieliśmy załatwiać sprawy, akurat w nim się znajdowały, a "pchanie" tam auta, szukanie miejsca parkingowego i wszystko, co z tym zazwyczaj jest związane, nie miało sensu. 
Załatwianie spraw polegało na kolejnym odcinaniu pępowiny albo na odcinaniu kolejnych pępowin.
U jednego z operatorów telefonicznych i internetowych ustaliliśmy, jak Żona i Zastępca Dyrektora w poniedziałek rozłączą, nomen omen, sprawy osobiste od służbowych, czyli szkolnych. Zamiarem naszym jest odrzucenie szkolnego balastu i, po zmodyfikowaniu, zostawienie nam tylko niezbędnych prywatnych numerów telefonicznych i "jednego" Internetu. Dodatkowo Żona dopytała, czy w Wakacyjnej Wsi istnieje możliwość podłączenia telefonu stacjonarnego. Okazało się, że jest, ale na  razie bez Internetu, bo w bliżej niesprecyzowanej przyszłości co prawda będą doprowadzać światłowód, ale póki co trzeba będzie posługiwać się mobilnymi ruterami.
Nie szkodzi, poczekam. A potem kontakt ze mną, jeśli ktoś będzie chciał, będzie się odbywał za pomocą telefonu stacjonarnego i nagrywania wiadomości, jeśli akurat nie będę pod ręką, czyli pod telefonem, albo mailowo (nie przepadam!), albo w końcu wreszcie za pomocą zwykłego, najlepiej pisanego ręcznie, listu (uwielbiam!), wysyłanego i dostarczanego lub nie za pomocą Poczty Polskiej, czyli jak za starych dobrych czasów. 
W naszym banku wypowiedzieliśmy w trybie miesięcznym wszystkie umowy i zlikwidowaliśmy karty.
Żona poczuła się dziwnie i zaskakująco wolna pozbywając się kolejnego, tym razem bankowego elementu, który nam przecież towarzyszył wiele lat i odcisnął swoje piętno. 
- Pamiętam, jak dziś, jak te konta zakładałam. - stwierdziła już na obiedzie w indyjskiej restauracji. 

Po tym odcinaniu pępowin jedną przynajmniej trzeba było zachować, czyli niezmienne bardzo dobre skojarzenia z tą restauracją. Od zawsze serwują tam pyszną, mieloną kozinę, całość mocno pikantną i chlebki naan, które uwielbiam. Na dodatek "od zawsze" poszli po rozum do głowy i indyjska, indyjską, ale oprócz piwa indyjskiego serwują czeskie, jedyne, czyli Pilsnera Urquella z beczki. Żona jadła krewetki w sosie curry z mleczkiem kokosowym i ryżem basmati. A wcześniej wzięła Ciemne Książęce.

Wieczorem zasypiałem bardzo wcześnie zmaltretowany psychicznie. Bo jutro miałem iść do Szkoły na inaugurację nowego roku szkolnego dla grup weekendowych w innej roli. Nawet nie byłem w stanie  tego za bardzo sobie wyobrazić.
- Wiesz, - zagadałem do Żony siedząc smętnie na krawędzi łóżka - po raz pierwszy pójdę na inaugurację nie w garniturze, ani nawet w koszuli i w marynarce.
- I bardzo dobrze. - Nie cierpię, jak się tak dyrektorsko ubierasz, bo od razu się nadymasz i potem to dyrektorowanie przenosisz do domu. - Sto razy wolę, jak jesteś tak ubrany zwyczajnie, po ludzku.

Dodałbym jeszcze tylko, że dzisiaj moja Mama, gdyby żyła, kończyłaby 93 lata.
 
SOBOTA (29.08)
No i od samego rana byłem nieswój.
 
- A pomożesz mi? - od razu wpadłem w ton jękolenia. - Bo wiesz, żeby nie było tak, że człowiek idzie na emeryturę, nagle kończą mu się "wszystkie" sprawy, pożyje jeszcze może z rok, dopadną go nagle różne choróbska i do piachu. - A wcześniej może zdążą z kilka razy zaprosić mnie na różne szkolne uroczystości jako"zasłużonego starca" celem ich "uświetnienia". - Bo co prawda, to nie 40 lat pracy w jednym zakładzie, jak bywało w komunie, ale i 26 też ma swoją wagę.
- Nie, no wcale ci nie pomagam... - odpowiedziała półprzytomna Żona. - A kto wymyślił Wakacyjną Wieś, żebyś w najgorszym momencie miał co robić? - A potem to już będzie normalnie.. - pocieszała mnie. - Kolejne remonty, przeprowadzki, itd....
Przyznaję, udało się jej mnie rozśmieszyć.

W Szkole poszło nadspodziewanie gładko. Psychicznie czułem się bardzo dobrze, a o 13.00 wychodziłem lekki, jak piórko. Nie musiałem o niczym myśleć i się przejmować, że dlaczego?, a może trzeba by tak?, a co będzie, jeśli?, itd. W aurze luzu zrobiłem zakupy i w Nie Naszym Mieszkaniu spokojnie czekaliśmy na Krajowe Grono Szyderców, które miało zostawić nam swoje latorośle.

Q-Wnuki, gdy przyjeżdżają, od razu rzucają się "na kulki". Jest to stały i niezmienny hit Nie Naszego Mieszkania od blisko półtora roku. Q-Wnuk konstruuje co rusz to inne układy tuneli, ślimaków, lejków, przekładni, wszystkie powiązane z windą, po których zjeżdżają kulki. I ta zabawka nie jest w stanie mu się znudzić.
Ofelia oczywiście szła w ślady brata i albo razem z nim puszczała kulki, albo usiłowała sama coś skonstruować co jakiś czas meldując nam, że brakuje "emelentów". Potrafiła też zasiąść przez długi czas nad olbrzymią płachtą instrukcji z tekstem i z rysunkami różnych, sugerowanych możliwości, oczywiście trzymaną w małych rączkach do góry nogami i ją "czytać". Dawało się tylko słyszeć jakieś ciche mamrotanie pod nosem i co jakiś czas głośne i regularne, ale też do siebie A potem...
 
My całą obecność Q-Wnuków mamy od dawna opracowaną i w jakimś sensie działamy automatycznie. A więc z Pertą poszliśmy do parku, gdzie trzeba było zaliczyć trzy place zabaw, labirynt, górkę i wspinaczki po linach. I niczego się nie dało opuścić, bo dzieci wszystko, w zasadzie od pierwszego razu, pamiętały. A Perta, oprócz nas, też dostała w kość, bo wystarczyło, że pojawił się jakiś sprężynowiec, by ją zamęczyć swoimi zwodami i prowokacją.
Po powrocie, jak zwykle były lody. Całe szczęście, że kupiłem więcej waniliowych, bo nie wiadomo, co Q-Wnukom się stało, gdyż właśnie na nie się uparły odrzucając nietypowo truskawkowe. Potem standardowo było Pingo , Memo, kolacja, kąpiel w wannie z szaleństwami i bajki z Internetu.
I można było iść spać.
Stwierdziliśmy tylko oczywiste, że we dwoje dajemy radę.
 
NIEDZIELA (30.08)
No i w nocy Q-Wnuk zawracał nam głowę.

- Babciaaaa! - budził nas dwa razy teatralnym szeptem przychodząc do nas do sypialni. - A przykryjesz mnie, bo się rozkopałem.
Oczywiście umie się przykryć sam, ale nie o to przecież chodziło. Do Q-Dziadka z takimi tematami w ogóle nie staruje, bo doskonale wie, co mógłby usłyszeć. Przestań zawracać głowę, nie przesadzaj, jesteś już duży i przykryj się sam! 
Żona jednak, jak ta męczennica, wstawała.
A raz przyszedł i znów zagadał teatralnie.
- Babciaaa! - A Berta chrapie! - A dlaczego ona chrapie?
Żona nawet coś odpowiedziała, lekko zdaje się zirytowana, ale nie wiem co, bo usiłowałem się nie rozbudzić.
W sumie dzieci dały nam "pospać" do 07.40. Całkiem nieźle. 
Potem bezdyskusyjnie wcisnąłem im po jajku na miękko, a Żona podsmażyła ziemniaki a la frytki, co też bez problemów zniknęło i znowu poszliśmy do parku. Natknęliśmy się na jakąś parę z takim niskim sprężynowcem. Facet z pary, chyba profesjonalny fotograf, obfotografował najpierw zziajaną Pertę, potem dzieciaki, i obiecał, że prześle kilka zdjęć.
W domu Q-Wnuki mając na horyzoncie obietnicę wycieczki na lody całkiem chętnie zjadły mięsko z marchewką. A lody zaliczyliśmy w Wielkiej Galerii.
- A czy zdążymy się jeszcze pobawić kulkami, zanim przyjdą rodzice? - martwił się Q-Wnuk.
Na szczęście wszyscy ze wszystkim zdążyli, bo rodzice się nie spieszyli.
Gdy Krajowe Grono Szyderców nas opuściło, doświadczyliśmy jak zwykle tego samego - ulga z natychmiastową tęsknotą. Przyroda to wszystko nieźle "obmyśliła".

Wieczorem, gdy byłem na spacerze z Bertą, przyszedł sms od Heli:
Dziś odszedł mój Grzesiu... byłam przy nim.
Długo siedzieliśmy naprzeciwko siebie w ogóle się nie odzywając. W końcu zaczęliśmy na męczącej, jałowej zasadzie Bo gdyby,..., A może trzeba było?..., Szkoda, że..., Nie wiadomo, czy..., A przecież...
W długich chwilach ciszy czuć było wiszący wszędzie w powietrzu ołów.
 
PONIEDZIAŁEK (31.08)
No i wczoraj zmarł Hel. Grzegorz.
 
Można by dodać standardowo Po długiej i ciężkiej chorobie. Cierpiał, walczył, ale przegrał z chorobą.
Czyli takie ble, ble, ble, którego nie cierpię. Ale nie wiem też, co w zamian mógłbym napisać. Bo to NIEODWRACALNE  jest tak przemożnie piętnujące wszystkie zachowania, gadki i bieżące sprawy, że zapiera dech i odbiera chęci do czegokolwiek ukazując ich bezsens i jałowość. Bo co by się nie powiedziało i nie zrobiło, Grzegorza już nigdy nie zobaczymy, nie usłyszymy i nigdy nie będziemy się cieszyć z lekkości wspólnego przebywania. Może przy nim i po nim zacząłem rozumieć stwierdzenie Nieznośna lekkość bytu (książka Milana Kundery). 
Mam w sobie olbrzymi chaos myślowy, bo wciskają się różne wątki związane z Grzegorzem, a każdy albo ważny, albo nie, ale wszystkie jego charakteryzują i warte są odnotowania, utrwalenia. A potem nachodzi mnie chwila słabości I po co to?! albo Komu to ma służyć?, skoro i tak każdy znający Grzegorza, lepiej lub gorzej, zachował go w swojej pamięci, na swój indywidualny sposób, a reszcie mój opis i tak nie odda tej nieznośnej lekkości bytu
Dzisiaj stwierdziliśmy z Żoną, że to było i jednak jest nadal niesamowite, że Helowców znamy (znaliśmy) raptem kilka lat, a dodatkowo spotykaliśmy się stosunkowo rzadko, stąd powiedzenie, że ich znamy (znaliśmy) jest grubo na wyrost, a jednak wycisnęli oni na nas mocne, pozytywne piętno i tym boleśniejsza jest strata. Bo pojawili się nam, jak ślepej kurce ziarno, w postaci takiej super szansy na towarzystwo ludzi inteligentnych, z poczuciem humoru w ogóle i bardzo podobnym do naszego w szczególności, podobni światopoglądowo, sarkastyczni (bardziej Grzegorz), nie obciążeni dziećmi i wynikającym z tego powodu sposobem bycia oraz poglądów, pewnym luzem i specyficznym stosunkiem do świata i do życia. Dodatkowo byli tymi, którzy się nami głęboko interesowali, przeżywali nasze kłopoty i radości, i zwyczajnie pamiętali, o czym ostatnio mówiliśmy.
Pamiętam różne nasze spotkania i taką emanującą z nich nieokrzesaną radość i przyjemność ze wspólnego przebywania. Zawsze czuliśmy pełną satysfakcję i duży niedosyt.
 
Piszę tak, jakby nie było w tym wszystkim Heli. Ona na szczęście jest, ale nie wiemy, czy jej nie utracimy. Bo może całkowicie zmieni swoje życie, wyjedzie, a może zostanie, ale na skutek tych wszystkich przeżyć i przez brak Grzegorza, stanie się inną Helą, do której już nie będziemy mieć dostępu. Bo przecież nie chodzi o te sporadyczne, wymuszone, jakieś zdawkowe spotkania, tylko o tę nieznośną lekkość bytu. Ale czy Hela, no i czy my będziemy w stanie ją z siebie wykrzesać?
A przecież wszystko przez nią albo dzięki niej się zaczęło. No i dzięki Pucusiowi.
- A pani to przypadkiem nie przechodziła wczoraj przez Rynek w Pucku, bo widziałem z okna taką kobietę o gęstych, rudych włosach? - Całkiem podobną do pani. - zagadałem do siedzącej pary siedzącej w lekkim oddaleniu od nas, z dwoma psami, i w specyficznej knajpie w Helu i na Helu, która swoją specyficzność podkreślała odległością od głównych ciągów komunikacyjnych pospólstwa.  Samo to powinno już było nam dać do myślenia. 
A przecież wtedy mogłem nie zagadać i  wszystko potoczyłoby się inaczej (częsty wątek w literaturze i w filmach). Na pewno teraz tak byśmy nie cierpieli, ale na pewno nie mielibyśmy tylu wspaniałych chwil. Zresztą czy to na pewno wiadomo, co byłoby na pewno?
Ale zagadałem i staliśmy się sobie bliscy.

Więc pro memoria:
Grzegorz - ur. 12.03.1969, zm. 30.08.2020.
Jesteś w naszej pamięci. 

Chciałem zakończyć ten wpis tak lekko, jak tylko mogłoby się dać, ale te ołowiane, ciężkie litery wszystko popsuły. Więc tylko dodam, że z Grzegorza był fajny chłop. Miał według mnie tylko jedną wadę. Potrafił dyskutować o czymś w sposób akademicki, konstruktywny i rzeczowy, czyli dzielić włos nawet na osiem, czego na dłuższą metę nie byłem w stanie strawić, ale z kolei to był Żony żywioł i może z tego powodu ona go tak lubiła i dla niej ta strata jest nie do odrobienia.

Dzisiaj, tak późnym wieczorem, mogę oficjalnie napisać, że jutro, 1. września, nowym dyrektorem Szkoły zostanie formalnie  Zastępca Dyrektora, który od nowego roku szkolnego będzie ją prowadził. Grzegorz od dawna namawiał nas na ten krok i nam kibicował widząc i czując, jak strasznie ostatnio się męczyliśmy. Byłby zadowolony tak, jak my. Bo ta nieznośna lekkość bytu...

Więcej już dzisiaj nie jestem w stanie z siebie wykrzesać. Ta straszna kondensacja wspomnień i żal. Pocieszam się tylko, że Grzegorz co rusz będzie się pojawiał w różnych wspomnieniach i dykteryjkach i że na to przyjdzie czas.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.58.

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

24.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 267 dni.
 
WTOREK (18.08)   
No i rano powtórnie wyjechałem do Metropolii.         
 
O 10.00 odbyła się jedyna, jak dotychczas,w mijającym roku szkolnym obrona pracy dyplomowej. Pod koniec sierpnia będzie się jeszcze bronić 5 osób, a we wrześniu jedna. I to koniec. Cienko. Koronawirus, a raczej politycy, media i sitwa farmaceutyczna oraz sitwa światowa mająca swoje globalne interesy zrobili swoje.
A broniła się słuchaczka, która za tydzień ma termin porodu. Stąd to indywidualne podejście dyrekcji szkoły i komisji egzaminacyjnej. Było bardzo sympatycznie, bo nie dość że dominował specyficzny stan zdającej w postaci wielkiego brzucha, od którego nie można było oderwać wzroku, że komisja wystawiła ocenę bardzo dobry, to było widać, jak ta drobna szkolna, egzaminacyjna normalność pozytywnie wpływa na wszystkich.
Potem omówiłem z Zastępcą Dyrektora czekające nas sprawy w nowym roku szkolnym, niespiesznie zrobiłem zakupy i w Wakacyjnej Wsi byłem "dopiero" o 16.00. Stąd z niczym specjalnym się nie rozpędzałem, ale wreszcie nadszedł taki moment, żeby uruchomić system napowietrzania Wyrobiska. Jest ono zasilane z Rzeczki, ale nie ma przepływu wody, czyli brak zdecydowanego ruchu i napowietrzania, a więc stałego odświeżania, stąd powierzchnia przy tych wysokich temperaturach zaczęła się zaglonawiać.
System brzmi tutaj na wyrost i to co zrobiłem, swoim prymitywizmem w ogóle nie przystaje do tego słowa. Po prostu podłączyłem do obecnie używanego węża drugi, na końcu wpiąłem zraszacz, pompę zasysającą wodę ze studni podłączyłem do prądu i daje. Wszystko wygląda dość badziewnie, bo nie dość że odległość przekroczyła długość (zabrakło, żebym miał jaką taką wykonawczą satysfakcję, 2. m węża), to woda ze zraszacza ciurka dość pizdusiowato (słabawe ciśnienie), a na dodatek wąż ze zraszaczem umocowałem do słupka (tymczasowo wbitego w nadbrzeże) prowizorycznie, za pomocą sznurka, zamiast profesjonalnych trytytek, które zapomniałem kupić dzisiaj w hurtowni. 
A specjalnie się po nie wybrałem wracając z Metropolii. Może przez to, że na samym początku zachłysnąłem się innym zakupem. Od początku prac najpierw nad Stawem i w nim, a potem nad Wyrobiskiem i w nim (mam nadzieję z powrotem zakończyć prace nad Stawem i w nim) wybieram z niego tony wszelakiego gruzu i różnego asortymentu kamieni, które żeby chociaż były kamieniami... Są to większe lub mniejsze syfiaste cywilizacyjne wytwory w postaci resztek fundamentów, czyli brył wszelakiego śmieciowego ceglanego i innego odpadu zlepionych betonem, wrzucone w wodę. Jak się domyślam, chorą ideą wrzucającego było zabezpieczenie w ten sposób brzegów stawu przed obsuwaniem się ziemi, która, nie zabezpieczona faszynami, w oczywisty sposób się obsuwała powoli przez lata ten gruz zasypując. Robiąc faszynę kawałek po kawałku "przy okazji" tymi ręcami żmudnie wyjmuję co mniejsze kawałki cegieł, dachówki cementowej, a nawet udaje mi się wyciągnąć całe cegły lub spore betonowe zlepiszcza pokonując opór mułu, który zassawszy nie chce puścić. Przy olbrzymich kawałach nie mam szans, stąd pomysł na zakup łomu. No i taki łom, jedyny zresztą, w hurtowni był. Swoim wyglądem zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Kawał chamskiego, brutalnego pręta zbrojeniowego o średnicy blisko 3 cm, długości jakieś 1,5 m, "uszlachetnionego" na jednym końcu spłaszczeniem a na drugim szpicem. Od razu nabrałem szacunku, zwłaszcza gdy wziąłem go do ręki i z satysfakcją stwierdziłem, że jest co dźwigać. Nie żebym się chwalił, ale gdy go wyciągnąłem z auta i z łatwością dla oglądającego jedną ręką wbiłem w ziemię, Żona kierowana ciekawością chciała go wziąć do ręki, ale łom ani drgnął (cała sytuacja przypomniała mi scenę z Iluzjonisty z Edwardem Nortonem w roli głównej, który na oczach oglądającej go arystokracji na podłodze "stawia" pionowo laskę i za chwilę nie jest jej w stanie oderwać następca tronu, arcyksiążę Leopold, dybiący zresztą w filmie na Nortona).
Wrażenie moje wzrosło tym bardziej, gdy na fakturze zobaczyłem opis łom budowlany prosty. A wiadomo, że jestem fanem narzędzi prostych, w fizyce nazywanych ogólnie maszynami prostymi.
Będąc na fali przypomniałem sobie, że brakuje mi kilofa, bo stary gdzieś się zapodział przy przeprowadzce z Naszej Wsi. A tu w Wakacyjnej Wsi, jak się okazało, ciężko, nomen omen, się żyje bez łomu i kilofa. Ale kilofa nie było! Musiałem go zamówić. Chociażby po tym widać, jak świat schodzi na psy. Jest nadprodukcja wszelkiego badziewia i wymysłów, a prostej rzeczy nie ma.
Więc czy można się dziwić, że lekko zszokowany zapomniałem o takim cywilizacyjnym wymyśle, jak trytytki?
Wracając do "systemu" napowietrzania - jest on oczywiście poniżej moich ambicji, więc jeszcze raz go  przemyślę i na pewno zmienię, ale na razie jest, jak jest i będzie przez jakiś czas, zwłaszcza, że glony natychmiast zaczęły dawać tyły i się wycofywać.

Dzisiaj Ciu Ciu wraz z ekipą zaczęli zmieniać pokrycie dachu. Ledwo przyjechałem, Żona zaprowadziła mnie (zawsze w podobnych sytuacjach, gdy chce mi coś pokazać, bierze mnie za rękę, jak małego chłopczyka i niczego nie tłumacząc mówi Chodź ze mną) w pewne oddalenie od Domu Dziwa, to ze strony Wyrobiska, i oczom moim ukazał się kawałek dachu pokryty w 1/3 gontem bitumicznym. Od razu było widać, że będzie pięknie. Nie powiem, że wszystko byłoby piękniejsze od osmolonej w różnym stopniu, od szarości do głębokiej czerni (sadza swoją naturą, czyli bardzo dużą zdolnością pochłaniania światła jest najbliższa ciału doskonale czarnemu opisanemu precyzyjnie w fizyce) blachy, na dodatek wytłaczanej na dwa rodzaje falistości, bo takie to były jeszcze czasy, gdy dom budowano, że ciągle dominował deficyt, ale skoro nawet na Ciu Ciu to, co wybrała Żona, zrobiło wrażenie...
- Wie Pan, kurde, ale ten dach jest super!
Do głowy nie przyjdzie Ciuciowi (?), żeby o tym powiedzieć Żonie, bo to taki standardowy, "męski" typ fachowca, który jednak odróżnia się od innych, bo jego jedynym budowlano-murarsko-dekarsko-fachowym wtrętem jest Kurde. Więc jest:
- Kurde, wie pan, dzisiaj nie przyjedziemy, bo muszę jeszcze, kurde, przez dwa dni skończyć robotę u takiego jednego gościa.
Albo:
- Kurde, musimy podjechać razem do hurtowni, żeby dokupić bloczków, bo, kurde, zabraknie.
Albo w piątki:
- Wie pan, kurde, przydałaby się jakaś zaliczka, bo zawsze, kurde, chłopakom wypłacam pod koniec tygodnia.
Albo siedząc na dachu:
- Ale, kurde, ma pan tutaj piękne widoki. - Sam bym się, kurde, tutaj wprowadził!
Albo w te upały:
- Dzisiaj, kurde, siedzimy na dachu do 13.00, bo nie da się, kurde, wytrzymać.
- No jasne, kurde! - odpowiedziałem. - Zrozumiałe, kurde.
Wszyscy jesteśmy poddawani ostatnim upałom i skwarom i trudno, żebym nie rozumiał, skoro sam pracuję na dworze i wiem, jak wysysają one siły. A za żadne pieniądze nie siedziałbym na dachu, gdy dodatkowo papa kumuluje i ochoczo oddaje skromne 40-50 stopni.

Dzisiaj po południu zadzwoniła, zgodnie z obietnicą, pani kierownik z US, ta, przed którą klęczałem, i wyjaśniła niewyjaśnione.

Wieczorem zareagowali na mój ostatni wpis "uznani" psi behawioryści, czyli Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta, ci od Earl Greya, a obecnie od psiego leszcza, czyli doga Cezara. Po moim szerokim opisie zachowań Berty wychodzi z ich analizy, że Berta przeważnie porywa moje rzeczy, bo brakuje jej kontaktu z Panem i w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. Coś w tym musi być, ale oczywiście nie jest to takie proste. Zwraca to moją uwagę, bo trudno żeby nie, skoro Pan później poszukuje, zdarza się, że zirytowany i...rozśmieszony. Tylko dlaczego tak dziwnie? Mogłaby normalnie podejść i się zwyczajnie przekonać, jak super jest się z Panem pobawić. Ale nie, musi to robić jakąś dziwną, okrężną drogą. I ile to już trwa? Niedługo miną cztery miesiące! No, baba, normalnie.
A korzystając z okazji - kombinujemy z Żoną, jakby tu odwiedzić Po Puszczy Chodzącą i Prawnika Gitarzystę. Obie strony mogłyby zobaczyć swoje psy (my znaliśmy tylko Earl Greya, a oni Bazysię), które ze spotkania na pewno byłyby zadowolone. Berta lubi się bawić z psami, a podejrzewam, że również Cezar. Bo i duży (bez lęku wobec postury Berty) i młody. To, że wygląda komicznie (często widuję zdjęcia podsuwane mi przez Żonę), bo do młodzieńczego, klasycznego wyszczuplenia i wyszczudlenia dochodzi to dogowe oraz hrabiowski już, ale jednak młodzieńczy i niepoważny wyraz pyska, psom przecież nie przeszkadza.

ŚRODA (19.08)
No i dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
 
Można by powiedzieć, że nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie godzina. 02.58 - trochę wcześnie zaczął. Niezłe odbicie.
Z całego maila tchnęła taka codzienna codzienność. Super. Z jednej strony niedogodności, bo do Głuszy Leśnej przyjechali przyjaciele, chyba sam babiniec, bo nie mogłem doczytać, czy jest tam jakiś chłop oprócz Po Morzach Pływającego. Wychodzi na to, że on jest sam i pięć bab. Osobiście nie zazdroszczę, zwłaszcza że te młode uparły się korzystać z jedynej łazienki (lata całe mówiliśmy Czarnej Palącej, że na górze powinna być druga malutka łazienka, bo jest na to miejsce i jest zgodność pionów, ale oczywiście Czarna Paląca wiedziała i wie zresztą lepiej, a z tą jej cechą, jako immanentną, trudno dyskutować) po północy, kiedy Po Morzach Pływający już chętnie położyłby się spać, bo, jak przystało na marynarza, wstaje raniutko. A siksy oczywiście śpią do południa.
Z drugiej strony fajnie jest, gdy babiniec przygotuje naleśniki i można pożreć 6 olbrzymich sztuk i gdy pomoże trochę w ogrodzie.
Nieświadoma niczego, biedna, W Swoim Świecie Żyjąca kupiła ojcu Kozela i musiała wysłuchać jego ortodoksji zakaz kupowania "chrzczonego" piwa. Póki co, odpoczywając na fundamentach, pił zimną Łomżę obserwując nadciągającą burzę. Może ona i jest dobra, nie znam, ale nawet gdyby była najlepsza, nie dorastałaby do pięt Pilsnerowi Urquellowi. I żadne inne piwo. To jest po prostu dogmat i z tym się nie dyskutuje.

Z samego rana dopadłem Ciu Ciu.
- Wie pan, kurde - zacząłem lekko zirytowany - proszę zwrócić uwagę swoim pracownikom, aby nie zrzucali z dachu, po oderwaniu od niego starej blachy, wszelkich starych gwoździ, blaszek i gumowych podkładek wszędzie, kurde, gdzie popadnie, a konkretnie na dół, wokół domu. - To tak trudno, kurde, wymyślić, że trzeba je wyrzucać na dachu do jakiegoś pudełka?! - Uprzedzam, kurde, że obciążę pana kosztami leczenia pokaleczonych nóg u Żony i łap u Berty, bo obie chodzą, kurde, na boso, kosztami wulkanizacji kół od naszych aut i kół od rowerów oraz kosztami wymiany noża w kosiarce!
Nie dyskutował.

Dzisiaj w Wyrobisku zrobiłem ponad dzienną przeciętną a tylko dlatego, że upał chwilowo zelżał. Stąd też po pracy nie czułem się wcale zmęczony i korzystając z tego faktu oraz z faktu transmisji półfinału Ligi Mistrzów Olympique Lyonnais - Bayern Munchen postanowiłem zrobić sobie Nieokrzesany Bal Murzynów. Z góry wiedziałem, że będę musiał dodać przedrostek Quasi, bo żeby to był prawdziwy Nieokrzesany Bal Murzynów, muszę być sam. I to jest warunek konieczny. Ale oczywiście niewystarczający, bo muszą się w nim znaleźć inne, bardzo proste, znamiona - Luksusowa, kiełbasa, ser kozi i dużo surowej cebuli. Ale z faktu, że Żona była tuż, tuż i wiedziałem, że przez to całość będzie quasi złamałem lekko zasadę NBM i zakomunikowałem jej, że najpierw napiję się dużej kawy.
I się zaczęło.
- Tak późno i jeszcze kawa? - Żona zareagowała natychmiast, ale bez świętego oburzenia i ortodoksji, bo od dawna wie, co znaczy dla mnie NBM i to szanuje.
- A nie chciałbyś do tego kiszonego ogórka? - za chwilę zapytała w dobrej wierze, no i przez fakt, że ma stały, wrodzony imperatyw do kulinarnego kombinowania. A tu kombinować nie było co. Owszem, lubię ogórki kiszone, ale one akurat do NBM nie pasują. Koniec kropka.
A już zostałem dobity, gdy usłyszałem:
- A niepotrzebny ci będzie do tego widelec?
Widelec?... W Nieokrzesanym Balu Murzynów stanowiłby zaprzeczenie i straszny zgrzyt względem tych trzech definicyjnych słów! I tak już grubo przesadzam cywilizując NBM, bo piję Luksusową z kieliszka, a nie z gwinta, kroję kiełbasę, ser i cebulę na plastry, żeby mieć za każdym razem taki sam, poręczny zestaw na zagrychę, zamiast żreć kiełbasę z pęta, odgryzać ser z dużego kawała i zjadać całą cebulę niczym jabłko, co potrafię.
Żona chyba lubi, ale tego nigdy nie powiedziała, jak sobie robię taki NBM. A dodatkowo wie, kiedy przed meczem zniknąć w sypialni, więc tylko do pewnego momentu, jakieś 10 minut przed rozpoczęciem gry, zadaje mi jakieś dziwne pytania i mnie absorbuje. A potem kamień w wodę. Ale ponieważ ta sytuacja NBM zdarzyła się w Wakacyjnej Wsi po raz pierwszy, poza tym meczu nie oglądałem dawno i mogła się odzwyczaić od moich zachowań, to nie wytrzymała i w połowie transmisji stanęła w drzwiach wybijając mnie brutalnie z tego luksusowego, nomen omen, stanu pytając:
- A nie słyszałeś?!... Bo jakby koło Małego Gospodarczego było słychać jakieś dźwięki.
Żadnych dźwięków oczywiście być nie mogło. Widocznie musiała słyszeć moje wrzaski albo klaskanie.
Ale w przerwie meczu zrobiłem obchód terenu i poszedłem do niej, żeby ją uspokoić, że wszystko w porządku. Należało jej się za to, że przez moment nie czułem z jej strony presji ani nieprzyjemnych uwag. A to że parę razy "głupio" zagadała...
Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak stęskniłem się za piłką nożną. Ale nie żałowałem, że wcześniej nie oglądałem ćwierćfinału Bayern - Barcelona, do którego się przymierzałem, ale tego dnia, wieczorem zapomniałem (!!!), co tylko świadczyło o moim zmęczeniu i przestawieniu we mnie priorytetów. Był to mecz do jednej bramki (8:2 dla Bayernu), a ja nie lubię takich sportowych sytuacji i niezamierzonego w końcu upokorzenia przeciwnika, chociaż kibicowałem Bayernowi i Robertowi. Niestety, piłka jest bezwzględna.
W niedzielę będę oglądał finał PSG - Bayern, ale już bez NBM. Szkoda! W poniedziałek rano jadę do Metropolii, więc chyba cywilizacyjnie poprzestanę na jednym Pilsnerze Urquellu.
 
CZWARTEK (20.08)
No i przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapiku remontu.

Na dzisiaj umówiliśmy się ze Zdunem w Sąsiednim Powiecie. 
Wszystko pamiętał ze swojej wizyty u nas sprzed kilku miesięcy i naszej u niego, czym dodatkowo się uwiarygodnił. Ostatecznie, po kolejnej, niezbędnej dyskusji, w większości między nim a Żoną, zamówiliśmy trzy kozy małe (dwie do gości i jedną do naszej klubowni), jedną dużą do naszego salonu, cztery specjalne szyby, na których te kozy będą stały, rury, kolanka i inne drobiazgi. Ustaliliśmy, że cały montaż odbędzie się we wrześniu, po naszym powrocie z Pucusia, żeby wszystko mogło się odbyć spokojnie.
A skoro byliśmy w Sąsiednim Powiecie, nie sposób było zajrzeć do Meksykanina. Zaprosiłem Żonę na obiad w ramach małżeńskiej kurtuazji, dobrych chęci, odciągania jej od uciążliwych, codziennych spraw remontowych i z powodu tego, że takie "wyjścia" bardzo lubi. Gdzieś tam, ale bardzo z daleka, dzwoniło mi, że u Meksykanina podają Pilsnera Urquella z beczki.
 
Wykorzystaliśmy to nasze dzisiejsze miotanie i wpadliśmy (zdaję sobie sprawę, że użycie tutaj liczby mnogiej jest wysoce niefortunne), za przeproszeniem, po jaja i twarożek i jak zwykle przy kawie pogadaliśmy z Sąsiadką Realistką i Sąsiadem Filozofem. 
 
A co się działo w  międzyczasie w Polsce, co by zasługiwało na jaką taką uwagę? Bo przecież nie mogę uwzględniać wszelkich, licznych tematów zastępczych mielonych codziennie do obrzydzenia, podawanych skrzętnie przez różne media, żeby sieczką wypełnić zbiorowy odmóżdżony mózg społeczeństwa.
No więc w Polsce jak w Polsce, czyli jak mawiają Francuzi a la guerre comme a la guerre. Różnie bywa. Na przykład posłowie zadysponowali sobie podwyżki, w tym opozycyjni, idealnie strzelając sobie w kolano. Idioci? Chyba tak, skoro niektórzy ten pomysł tłumaczą, że dostając wyższe poselskie uposażenia będą bardziej odporni na korupcję [sic!]. No cóż, jakie społeczeństwo, tacy posłowie. Dziwne, może bez sensu i bez związku, ale nie wiedzieć dlaczego, przypomniał mi się stary dowcip-pytanie:
- Panie sędzio, czy przestał już pan brać łapówki?
Można by trawestować i powiedzieć dalej, jacy słuchacze, takie radio. W zdecydowanej większości miałbym rację, ale jednak obraziłbym Trójkowiczów, którzy wiernie przy Trójce trwali i od dziesiątków lat mieli niewątpliwy wpływ na jej poziom. Ale to nie mogło spodobać się obecnej władzy, bo niepokorność i samodzielne myślenie nie jest dobrze widziane. I ostatecznie dzisiaj sprawę domknięto. Ze stanowiska dyrektora wywalono Kubę Strzyczkowskiego, który pełnił tę funkcję od maja tego roku po aferze z Kazikiem, listą przebojów i odejściem Marka Niedźwieckiego, a za nim wielu świetnych dziennikarzy tworzących niepowtarzalną aurę tego programu (o wcześniejszych odejściach nie będę wspominał lub przypominał). I co z tego, że Kuba wczoraj zrezygnował (po 18. latach) z prowadzenia swojego autorskiego programu Za, a nawet przeciw (autorskie słowa Lecha Wałęsy) ), żeby móc się poświęcić bardziej "dyrektorowaniu" i ratowaniu, jak sam twierdził? I co z tego, że my z Żoną zawsze mieliśmy do niego ambiwalentny stosunek? Mleko się wylało.
A dzisiaj z TVP Kultura wyrzucono Agnieszkę Szydłowską, która swego czasu odeszła po dobrej zmianie Trójki (za nią również Agnieszka Obszańska).
A la guerre comme a la guerre.

Ze spraw smutnych, ale już z innego świata, należy odnotować śmierć Ewy Demarczyk i Piotra Szczepanika.
Miałem to niebywałe szczęście i byłem na jej koncercie. Żadnych wodotrysków, ogni, dymów i stroboskopów. Sama czerń oprawy, czerń strojów, kilku muzyków i ona - Czarny Anioł. Nie do zapomnienia.
Szczepanika nigdy na żywo nie widziałem, ale co ciekawe, to właśnie jego Zabawę podmiejską mam na swojej Liście 100. A Demarczyk tam nie ma. Może, gdybym tworzył Listę 100 - II ?

PIĄTEK (21.08) 
No i cały dzień spędziliśmy w domu.
 
W tej lepkiej codzienności, przy czym lepkość nie dotyczyła domu, który był oazą chłodu i możliwości swobodnego oddychania.
W takiej sytuacji obiady Żona wymyśla tak, żeby wszystko było z grilla lub gotowane na grillu. Bo myśl o podpaleniu w wiejskiej kuchni i uzyskaniu stosownego żaru nie jest w stanie nam nawet śladowo pojawić się w głowach.
Żal mi było jednak całego dnia, więc gdy tylko drzewa stworzyły kawałek cienia na jednym z brzegów Wyrobiska, poszedłem "do pracy".

SOBOTA  (22.08)
No i dzisiaj pozwoliłem sobie na luksus i wstałem o 07.00.

Ledwo wyłączyłem tryb samolotowy przyszedł sms od Hela godzinowany na 06.06.
Wczoraj ok 19 tej odeszła od nas Toska: Przepelnia nas smutek, zal, tesknota. Byla dobrym, kochajacym psem i wierze, ze jest juz w innym wymiarze bez bolu i cierpienia. (pis. oryg.).
Co można na to odpowiedzieć, oprócz tego, że doskonale rozumiemy, co czują.
Toska była golden retrieverem, czyli należała do grupy psów aportujących, płochaczy i psów wodnych. Jakoś przez te lata niczego takiego u niej nie zauważyłem. Może dlatego, że żyła w swoim świecie lekko się alienując, a może dlatego, że miała problemy z tarczycą, które jakoś wiązały się z sercem. Raz miała nawet pewien rodzaj zapaści na tyle poważnej, że Hel musiał ją ratować stosując sztuczne oddychanie. Więc chyba z tych powodów nie brała udziału w ostatnich szaleństwach Winyla i Berty. To wszystko nie przeszkadzało jej jednak zachowywać zdrowe, psie zasady, zwłaszcza sępienie. Przypomniało mi się, jak byliśmy u Helów w ich mieszkaniu w bloku w Metropolii (pisałem chyba już o tym, ale zważywszy...)... Siedziałem przy stole, gdy Toska podeszła do mnie z lewej strony wciskając łeb pod mój łokieć. Bezwiednie zacząłem ją głaskać, bo to u dużych psów aż się prosi (chyba atawizm) i zajęty rozmową zorientowałem się poniewczasie, że ze sprytnie przechylonego łba długi jęzor wylizuje mi z talerza moje smakołyki. Do tej pory mam w oczach te różowe chlaśnięcia.
Przypomnę jeszcze, że psy, Toska i Winyl, miały swój niezaprzeczalny wkład w połączeniu w związek małżeński Heli i Hela. I teraz Winyl będzie tęsknił tak po swojemu, po psiemu.
No, tak, tak...
 
NIEDZIELA (23.08)
No i dzisiaj znowu zafundowałem sobie luksus z samego rana. 

Ponownie wstałem "dopiero" 07.00. 
Jak tylko "pojawiła się" Żona, zaproponowałem wycieczkę rowerową, bo upał wyraźnie zelżał i nawet pojawił się przyjemny zefirek. Specjalnie wybraliśmy trasę bardziej krajoznawczą, spokojną. Taką wakacyjną, z rybką po drodze, cydrem i piwkiem. Bo co by było, gdyby zaduch niespodziewanie wrócił? A wrócił, ale dopiero po południu.
I w tych warunkach starałem się wykonać przy Wyrobisku same ciche prace oszczędzając sąsiadów i niedzielę. Kopałem, zasypywałem, odkopywałem, dosypywałem, usuwałem, wykopywałem, czyli pracowałem w ziemi za pomocą szpadla i taczki. A to są narzędzia proste, ciche.

Specjalnie niezharowany i nieźle podkręcony adrenaliną ze względu na Lewego wieczorem obejrzałem finał Ligi Mistrzów PSG-Bayern. Przy kulturalnym Pilsnerze Urquellu, kiełbasie pokrojonej w plastry, serku kozim i cebuli. Nie miało to oczywiście atmosfery Nieokrzesanego Balu Murzynów, ale czy, gdyby był zawsze, tak pierwotnie bym go doświadczał każdą cząstką mego ciała?
Konfliktów Unikający zaakcentował fakt oglądania krótkim mmsem z widokiem otwartej lodówki wypełnionej butelkami Pilsnera Urquella i dopiskiem Oglądamy. On dawał 55% szans PSG, a 45  Bayernowi. Ja analogicznie odwrotnie. Wygrał Bayern 1:0. Z tego faktu bardzo się cieszyłem przede wszystkim ze względu na Roberta Lewandowskiego.
 
PONIEDZIAŁEK (24.08)
No i dzisiaj rano wyjechałem do Metropolii.

Według "kolejowej" zasady tam i z powrotem.
Wyjazd, tak zawodowo, jak i prywatnie, był bardzo efektywny. Nie dość, że nastąpił gwałtowny wzrost zainteresowania Szkołą ze strony kandydatów ( niedługo inauguracja nowego roku szkolnego), to z Najlepszą Sekretarką w UE bardzo dużo na tę żesz inaugurację przygotowaliśmy. A oprócz przyziemnych zakupów udało mi się dokupić 5 desek kompozytowych do drugiego tarasu (w międzyczasie nastąpiła zmiana tarasowej żoninej koncepcji, więc desek zabrakło) o długości 3. m każda. Stąd też całość wystawała jakieś 0,5 metra poza zarys Inteligentnego Auta i  tego powodu ono od razu się znarowiło. Nie mogłem z oczywistych powodów zamknąć klapy bagażnika, więc przez całą drogę kłuło mnie w oczy wrednym czerwonym napisem Warning, jak tylko wrzucałem wsteczny bieg od razu przeraźliwie piszczało i wyświetlało na czerwono sygnał, że się zderzam, a to za sprawą czerwonej folii przyczepionej do końca desek, która skutecznie zasłaniała jedną z kamer cofania powodując jej idiotyczne reakcje, no i nie pozwalało zamknąć się pilotem, bo skoro klapa była otwarta?... Dodatkowo czerwona folia w czasie jazdy wydawała pod wpływem pędu nieznośny łomot potęgowany hałasem gwiżdżących aut stale mnie wyprzedzających dostającym się do wewnątrz przez niedomkniętą klapę. Całe szczęście, że przed wyruszeniem w drogę poszedłem po rozum do głowy przewidując, że dno tej czerwonej plastikowej torby lepiej rozerwać, żeby nie tworzyła efektu nadętego spadochronu i  na skutek naturalnego oporu wyrwana nie pofrunęła na przednią szybę jakiegoś auta akurat jadącego za mną.
Ale wszystko szczęśliwie się skończyło, patenty zadziałały i deski w całości dowiozłem do domu.

Dodałbym  jeszcze tylko, że dzisiaj mój Ojciec, gdyby żył, kończyłby 97 lat.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego smsa, że  dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.45.

 

 


poniedziałek, 17 sierpnia 2020

17.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 260 dni.

WTOREK (11.08)
No i stolicowe (stoliczne?, stolicyjne?) upały dały się nam we znaki.

Żona od rana, po lepiącej się nocy, żałowała ciężko, że tak głupio umówiliśmy się w takim okresie Wśród Gorących Murów Stolicy. Mogłyby to być słowa piosenki z lat 50. ubiegłego wieku, z okresu socrealizmu i odbudowy Stolicy (Cała Polska Odbudowuje Stolicę - to jedno z ówczesnych haseł). Takie wielokierunkowe i wieloznaczne. W nocy się tak męczyła, że chciała natychmiast wracać do domu nie mogąc znieść lepkości i duszności  i narzekała, że mogliśmy się przecież w te upały umówić z Zaprzyjaźnioną Szkołą w ślicznym miejscu, w przyrodzie, a nie W Murach Stolicy. Wybierając jednak Stolicę mieliśmy na uwadze przede wszystkim pewną tradycję naszych spotkań (Bazyliszek) i zakładaliśmy, że mieszkanie, w którym "zawsze" zatrzymujemy się, wytrzyma temperaturowy napór, skoro jest w starej kamienicy. Na pocieszenie obiecałem Żonie, że w przyszłości w takim upalnym okresie będziemy unikać Stolicy, jak ognia, nomen omen.
Po śniadaniu było jasne, że z dość mętnych wycieczkowych planów (braliśmy pod uwagę Łazienki) nic nie będzie. Nie odważyliśmy się z mieszkania wyściubić nosa starając się dojść do siebie przy dźwiękach klimatyzatora, którego z racji wieku podstawową funkcją było wytwarzanie szumohałasu na tyle uciążliwego, że Gruba Berta po każdorazowym włączaniu (musieliśmy robić przerwy, gdy łeb zaczynał pękać i układ nerwowy wchodził w stan rozstrojenia) natychmiast wynosiła się z legowiska, usytuowanego tuż obok, do łazienki, gdzie przynajmniej były chłodne kafle, jak mniemam.
Ale po prysznicach i po pozycjach nie zużywających prawie wcale energii udało się nam na tyle dojść do siebie, że ponownie spotkaliśmy się w Bazyliszku z Żoną Dyrektora i Mężem Dyrektorki.

O tych dwóch, wczorajszym i dzisiejszym, spotkaniach można by napisać wiele, nawet więcej, bardzo dużo. Ale się nie da. Musiałbym wejść tak głęboko w ich osobiste sprawy, że sam sobie stwarzam autocenzurę. Ale właśnie przez te sprawy, a nie przez dominację tematów szkolnych, co zawsze do tej pory miało miejsce, nastąpił pewien przełom w naszych kontaktach i, śmiem twierdzić, zbliżenie.
Żona miała takie same odczucia. A potem Zaprzyjaźniona Szkoła napisała ...Bardzo nam było potrzebne spotkanie z Wami, cały czas myślimy o naszych rozmowach. Zainspirowaliście nas w różnych sprawach... Fakt jest faktem, że im kibicujemy i że ich wspieramy w różnych ich działaniach opierając się na naszych doświadczeniach i życząc im jak najlepiej. 
Nam to spotkanie było potrzebne, jak napisałem ...jak dżdż kani...Oprócz oczywistego aspektu towarzyskiego, mogliśmy się dzięki niemu oderwać od remontowej codzienności i podtrzymać również kontakt ze Stolicą, która przyjęła nas gorąco..

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Krótko, ale prowokacyjnie:
Opadłeś z sił literackich? Pojutrze kończę fundamenty i.....No właśnie. Chyba będę odpoczywał.

 ŚRODA (12.08) 
No i upał, a raczej lepkość i duchota, konsekwentnie w nocy nas wykańczały.
 
Więc szybko uciekliśmy ze Stolicy. Po 14.00 byliśmy już w domu. Upał ten sam, ale jakoś wszystko było inaczej. A przede wszystkim inna była Żona. Na twarzy dominowała ulga Że nareszcie!
Dla nie wychodzenia z wprawy przez dwie godziny robiłem Wyrobisko. A równolegle wśród zwierząt, w przyrodzie, w Wyrobisku właśnie, działy się dantejskie, bezwzględne sceny, które obserwowałem ze zgrozą, z podziwem, z chęcią ingerencji i ze świadomością, że przecież tak musi być. Wieczorem, w łóżku chciałem opowiedzieć Żonie, co działo się przy mnie w czasie mojej pracy, ale znając ją nie rozpędzałem się, tylko zapytałem, czy chce, abym opowiedział.
- A ofiary były? - zapytała przytomnie.
- Były. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- To nie! - kategorycznie zamknęła temat.
Nawet nie mogę tego fascynującego wydarzenia opisać na blogu, bo Żona czyta i...

Skoro o zwierzętach, to czas najwyższy byłby napisać o kaczkach i o Grubej Bercie.
Z kaczkami jest sprawa prosta. Po całej aferze już nigdy ich nie zobaczyliśmy i nie jest znany nam ich los. W czasie kilku pierwszych dni Żona łudziła się, że siedzą cicho przy jednym brzegu stawu, takim zachaszczonym, zwłaszcza że Berta ciągle tam węszyła, ale potem stało się jasne, że kaczka-matka, ta szara mysz, wyprowadziła je, mamy nadzieję bezpiecznie, w spokojniejsze miejsce.
Z Grubą Bertą w zasadzie sprawa też jest prosta. Swoją dziwnością i niezależnością dopasowała się do Państwa i do Domu Dziwa. Można powiedzieć, że tworzymy zgrany tercet.
Najprawdopodobniej nie musiała się dopasowywać, tylko była taka zawsze, a teraz te jej dziwne cechy przy nas i w nowym otoczeniu tylko się uwypukliły. To są jednak takie nasze dywagacje i domysły, bo w zasadzie niewiele wiemy o całym do tej pory  i jedynym pięcioletnim życiu Berty. Stąd w trakcie trzech i pół miesiąca wspólnego życia "bawimy" się w psich behawiorystów starając się każde jej zachowanie jakoś sobie wytłumaczyć.
 
Sprawa najważniejsza - Pani i Pan. Od początku było widać sporą różnicę w jej podejściu do Żony i do mnie. Przy Pani wszystkie zmiany w jej zachowaniu działy i dzieją się szybciej. Od początku miała z Żoną sympatyczniejsze relacje i, być może, skojarzenia - jej ciepły, łagodny głos, wyczuwalna aura, jaką Pani wytwarzała i wytwarza, i partnerstwo. Stąd bardzo szybko zaczęła się z nią po psiemu bawić. A Pan był i jest podejrzany i niepewny. Nie dość, że w pierwszych minutach pobytu w nowym, obcym miejscu przycisnął kolanem karczycho do krawędzi framugi, to jest jakiś taki chropowaty i szorstki, mówi za głośno, tłucze się po okolicy taczkami, piłami i młotkami i emanuje wyczuwalną siłą. Wyraźnie jest przez Bertę traktowany jak przewodnik stada, a trudno z takim partnersko się bawić. Co najwyżej można oczekiwać jakiejś formy skarcenia. A tu nic. Swoją cierpliwością szokuję Żonę. Ani razu Berty nie skarciłem i potrafię ją przywoływać do siebie dziesiątki razy nie podnosząc głosu, aż do skutku nagradzając ją smaczkiem. Przy czym wiele razy usiłuje go porwać i uciec, czasami go gubi nie zdążywszy uchwycić w paszczę i wtedy staram się doprowadzić do sytuacji, żeby podeszła spokojnie i wzięła spokojnie, po czym natychmiast powtarzam i "wręczam" drugi smaczek. Bo za 15 minut cały cyrk powtarza się od nowa. Żona dawno to już ma za sobą, czyli że Bertunia przychodzi na jej zawołanie w zasadzie 100 na 100. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że od samego początku wystarczyło, aby jedno z nas pojawiło się ze smyczą w dłoni, a Bertunia natychmiast reagowała na zawołanie i karnie przychodziła.
Ale w tym przychodzeniu do mnie na moje zawołanie widać spore postępy. Ostatnio dodatkowo wabiłem ją widokiem gumowej szczotki do sierści, którą z lubością dawała sobie wyczesywać (zmieniała na letnią, a może zmieniała w ogóle, skoro przestawiła swoje życie na komfortowe, domowe, u Państwa), więc to oraz smaczki, cierpliwość i czas przede wszystkim robią swoje.

Drugą ciekawostką jest wchodzenie do domu i wychodzenie z niego. Za diabła nie chce wejść, a jak już uda się ją wprowadzić na smyczy, za diabła nie chce z niego wyjść. Często, gdy wstaję rano, otwieram szeroko taras i idę sobie do laptopa. Mija godzina, dwie, a pies nic. Leży i śpi. Gdy wstaje Żona, dalej nic. Kiedyś obliczyliśmy, że potrafiła tak na legowisku przeleżeć 15 godzin (19.00 - 10.00), więc trudno było się nam dziwić, że w końcu sami tego nie wytrzymaliśmy męcząc się okrutnie i namówiliśmy Bertę do wyjścia. Ostatnio to się również zmieniło i zdarza się już stosunkowo często, że sama przychodzi (ale zawsze pędem na swoje legowisko) i wychodzi, ale rano dalej trzeba ją namawiać, żeby wyszła No chodź, Bertunia - to Żona - zobacz, jaki śliczny poranek. Słoneczko świeci i takie niebieskie niebo.Trawka...  Berta, chodź - to ja - przestań się wygłupiać, bo ci pęcherz pęknie i trzeba będzie jechać do weterynarza! O różnicach w tembrach naszych głosów chyba pisać nie muszę.
Wiemy, że w swoim pierwszym życiu przebywała w kojcu/kennelu, gdzie było jej dobrze, ale do domu miała zakaz wstępu. Stąd nie chce do niego wejść, a jak już się w nim znajdzie, to jest wyraźnie w swoim domowo-kennelowo-legowiskowym psim raju, którego do oporu nie chce opuszczać.
Ostatnio na dworze, tuż przed wejściem do domu, judzimy ją smaczkiem, żeby weszła. Ale chyba poprzewracało jej się w głowie, bo boi się, żeby tym smaczkiem nie zatrzymać jej na dworze i szerokim łukiem omija mnie lub Żonę, w panice wpada do środka i z psim, czterołapowym  poślizgiem ostro skręca w lewo, wbiega po trzech schodkach, by wreszcie znaleźć się w swoim bezpiecznym azylu. Pękamy ze śmiechu i współczujemy, jak widzimy, że w jednej chwili włada nią jakiś impuls, by dosłownie w ułamku sekundy górę wziął inny, kompletnie przeciwstawny, co ze sposobem bycia, cielskiem, paszczą z faflami i specyficznym sposobem poruszania się jest takie komiczne i wzruszające zarazem.

Trzecim dziwem jest jedzenie. Żona twierdzi, że ona jedzenie w domu ma zakodowane w kategoriach psiego przestępstwa. A jak już ostatnio się zdarza, że zje, to tylko wtedy, jak mnie nie ma lub w nocy, gdy wie, że Pan śpi i że można to przestępstwo bezkarnie popełnić. I nie pomagają moje namowy. W domu nawet smaczki dopiero niedawno zaczęła brać, a i tak trzeba ją usilnie namawiać i przekonywać trzymając nerwy na wodzy (to ja), nie podnosząc głosu i starając się, aby w nim nie zabrzmiały fałszywe nuty przymilania się, bo bydlę idealnie czyta mowę ciała, zwłaszcza moje zniecierpliwienie i natychmiast kładzie uszy po sobie i smaczka nie tknie.
 
Czwarte dziwo to potrzeby fizjologiczne. Po kilkunastu godzinach leżenia w domu, gdy wreszcie wyjdzie na śliczny poranek, nigdy nie rzuca się do sikania. Łazi sobie, zwiedza, obwąchuje. Sunia robiła to natychmiast, po trzech krokach. Tłumaczymy to sobie oczywiście mocniejszym pęcherzem, ale nie tylko. Przez pięć lat swojego kojco-kennelowego życia Berta mogła zrobić siusiu, kiedy chciała, bo "zawsze" była na dworze, więc takiego imperatywu, skojarzenia i odruchu wyjście=siusianie nie miała i nie ma. Z kupą też jest inaczej. Sunia traktowała ten fakt bardzo poważnie, w skupieniu i w jednym miejscu. A Berta robi to jakby mimochodem, czyli pokracznie rozkraczona dalej usiłuje łazić i coś tam wąchać, a z tyłu wylatuje wszystko bez ładu i składu i potem, zwłaszcza jak się jest z nią poza domem, trzeba sprzątać znaczny teren żmudnie wyszukując potencjalne okupowane miejsca.

Piąte to porywanie. Trzeba było trzech miesięcy, żebyśmy się nauczyli, a i tak do końca nie zawsze pamiętamy, że Berta porywa. A to mój młotek lub poziomicę, miarkę 5.-metrową,  rękawiczki, skarpetki Pana schnące na dworze, bo się Pan był skąpał w Wyrobisku i mimo wysokich woderów woda wlała mu się do środka, a to sznurek lub pustą butelkę po Pilsnerze Urquellu, suszącą się szmatę lub spory dywanik leżący na tarasie, że nie wspomnę o kijkach po pieczeniu kiełbasek na ognisku. Zaś niewybaczalnym szczytem porywania był Mój Święty Kalendarz. Jakimś cudem w trawie wypatrzyła go Żona i teraz za każdym razem na okładce oglądam takie sznyty po psich pazurach i wgnioty po kłach. Nauczyliśmy się przynajmniej tyle, że jak coś znika w niewytłumaczalny sposób, a w zasadzie są to przede wszystkim moje rzeczy, podejrzenie pada od razu na Bertę. Wtedy proszę Żonę, żeby obeszła teren i poszukała w sobie wiadomych miejscach, bo tylko ona zna miejsca i kryjówki, gdzie Berta się kamufluje i uprawia swój proceder. Są to przeważnie miejsca odosobnione (0,43 ha działka!), w wysokich trawach lub pod drzewami, żeby można było obrabiać porwaną rzecz w komforcie, nie na widoku, w spokoju i w zbawczym cieniu i chłodzie.
Ostatnio wciąga Bertę do Dużego Gospodarczego, gdzie Pan trzyma tyle ciekawych rzeczy. Nigdy tego nie widziałem pracując "gdzieś tam", ale Żona twierdzi, że wielokrotnie dyskretnie obserwowała, jak się tam zakrada, po czym wypada świńskim truchtem, na obniżonych łapach, z przysłowiową gorejącą czapką na łbie trzymając coś w pysku. To może dobrze, że tego złodziejstwa dotychczas nie widziałem.
 
Szóste to bardziej ludzkie, czyli psie - wielka chęć do zabawy z innymi z psami. Sunia tego nie miała. Jako jedynaczka i potworna zazdrośnica nie potrafiła. A Berta, po wstępnym koniecznym obwąchaniu się i zapoznaniu, ustawia charakterystycznie głowę i uszy i/lub rozchyla przednie łapy obniżając paszczę do poziomu ziemi i wypinając tyłek. Każdy głupi widzi, a co dopiero pies, że chce się bawić. Tylko, że nie ma w tym zbytniego szczęścia. Bo albo trafia na znacznie mniejsze od siebie, które są przerażone jej kolubrynatością i "modlą się" o przeżycie, albo na stare, które mają wszystko w dupie, chcą tylko spokojnie zrobić siku i kupę i wrócić jako tako do domu lub wreszcie na takie, które potencjalnie nadawałaby się do zabawy, ale coś im nie pasuje i pokazują Bercie ząbki. A to wystarcza żeby ją zniechęcić. Tak więc w czasie 3,5 miesięcznego życia z nami wybawiła się solidnie tylko raz, z Winylem, jak swego czasu byliśmy u Helowców.

Siódmym dziwem  jest jej sposób na przetrwanie jazdy autem. Chyba tego nie lubi. A piszę "chyba", bo jest tak pełna rezygnacji, gdy widzi, co się święci, że w zasadzie nie wiadomo. Jedynym jej zdrowym odruchem jest chwilowa próba uniknięcia auta, ale potem to już całkiem się poddaje stojąc biernie i ciężko na zasadzie Róbta, co chceta, ale ja do tego pazura nie przyłożę. Więc we dwoje, na trzy, jak już opisywałem, ładujemy ją do bagażnika. Ma tam chyba dobrze (Żona dba, żeby były dwa kocyki, w tym jedna narzuta nie wytwarzająca ciepło, a raczej je odbierająca i dwie poduszki, jakby jedna nie wystarczyła, no i Nie może być żadnych fałdek, bo by jakaś mogła pieskowi zaszkodzić i znacznie zmniejszyć mu komfort podróży), skoro, gdy otwieramy klapę, ani myśli wychodzić. Trzeba ją znowu namawiać - No chodź, Bertunia, biedna, malutka - Żona - widzisz, już możesz wyjść. Berta, wyłaź wreszcie! - Nie świruj! - ja.
 
Ósme to sposób odpoczywania. Najczęściej na trawie (na legowisku za mało miejsca) leży kompletnie rozpłaszczona, taka rzucona szara ścierka, a raczej ściera. Łeb ma złożony na trawie pomiędzy mocno rozchylonymi przednimi łapami, a tylne maksymalnie wyrzucone do tyłu, również rozchylone i rozpłaszczone. I tam i na legowisku unika podnoszenia łba, jeśli coś obserwuje, tylko "chodzą" jej na różne strony powieki, przy czym są niezależne, więc jedna potrafi być nieruchoma, a tylko druga obserwuje otoczenie. Drugim ulubionym sposobem jej zalegania jest podwijanie którejś z przednich łap i przyciskanie jej całym cielskiem albo przyciskanie obu złożonym łbem. Wszystko to wygląda dość komediowo. Żona jakoś do tej pory nie wpadła, że biedny piesek może cierpieć z powodu przyciskania sobie łap, które na pewno cierpną, bo nie zauważyłem, żeby układała je inaczej, żeby biednemu pieskowi pomóc. Ale robi inne rzeczy lub mówi dziwnie, więc czasami grożę jej, że to, co wyprawia, nagram I puszczę na YouTubie!

O ostatnim, dziewiątym dziwie, nie szczekaniu, piszę co tydzień. Nic się w tym względzie nie zmieniło i nie zmieni. Teraz to już o tym wiemy.
 
Ogólnie można by powiedzieć, że Gruba Berta przede wszystkim ma swój świat. Trzyma do wszystkiego dystans i na swój sposób jest niezależna. A ja za każdym, jakimkolwiek "kolizyjnym" przypadkiem (wołanie do domu lub z domu, karmienie, wręczanie smaczków, itp.) jej powtarzam:
- No widzisz, Bertunia, czy było źle? - Jeszcze tylko pół roku (mówię tak już trzeci miesiąc) i będzie cudownie. - Szkoda tylko, że jesteś taka durnowata. - Tyle tracisz, np. mogłabyś się z Panem pobawić, tak na poważnie, bo z Panią niby są te ganianki i ucieczki, ale takie jakieś delikatne...
Żona twierdzi, że jak tak ją przezywam, to ona wszystko rozumie I czy można się dziwić, że ma do ciebie  taki stosunek?  
 
Jest kompletnie innym psem niż Sunia. Mówimy sobie, że to dobrze. Nie musimy porównywać obie w złym tego słowa znaczeniu (wartościować) i dzięki tej inności Sunia w ogóle się nie zatarła i nie zamazała w naszej pamięci, a Bertunia jest, jaka jest. Dziwna.

A co się działo w dniach, które pominąłem w poprzednim wpisie? 

W środę, 05.08, zadzwoniła Teściowa. 
Rozmawiała z Żoną, ale przy jakiejś okazji się wtrąciłem, bo  temat zdaje się dotyczył mnie i w pewnym sensie zahaczał o mój wiek. A może mi się tylko zdawało? Ale ryknąłem do słuchawki coś w stylu A mam przecież 70 lat! Mówię tak zawsze od momentu, kiedy miałem 69 lat i 1 dzień. Za jakąś chwilę otrzymałem życzenia urodzinowe napisane pięknym wierszem, co doprowadziło mnie do niezłej konsternacji. Chętnie bym go zacytował, ale na wyrost się boję, czy nie popełniłbym faux pas, kolejnego, jak za chwilę wyjaśnię. Konsternacja moja stała się jeszcze większa, gdy za kolejną chwilę Teściowa wysłała drugiego smsa z lekką pretensją Ładnie to wprowadzać ludzi w błąd? i w dalszej części z precyzyjnym określeniem daty moich urodzin. Więc kulturalnie odpowiedziałem: 
- Nie mogłem wprowadzić w błąd zwłaszcza tych, co czytają bloga. Chociaż Ty ponoć zaprzestałaś? Tam stoi wyraźnie, ile mam lat. Ale dziękuję za taką miłą przedwczesną laurkę :). Zięć.                              
Spieszę wyjaśnić, że faktycznie jakiś czas temu przy okazji rozmowy z Żoną Teściowa stwierdziła, że ona już dłużej nie może czytać moich wpisów, bo przesadzam z dosadnymi określeniami. A musiało to być akurat po publikacji, w której zacytowałem mój ulubiony tekst krążący po Internecie o podziale Polski na dwie Polski, gdzie, tak uważam, było tyle wyrażeń, ile potrzeba, czyli adekwatnie. Ja zresztą o swoim pisaniu też uważam, że słownictwa nadużywam adekwatnie i tyle, ile potrzeba. Bo po to jest język, żeby określał gradację uczuć, jak również rys psychologiczny, czy socjologiczny opisywanego/opisywanych. Trudno bowiem sobie wyobrazić, i wyglądałaby ona śmiesznie, taką scenkę, gdzie dwóch robotników coś lutuje. 
- Czy szanowny kolega mógłby bardziej uważać i się skoncentrować, bo rozżarzona cyna kapie mi na nogę, a to mnie bardzo boli? 
Każdy się chyba zgodzi, no może z wyjątkiem mojej Teściowej, że lepiej i prawdziwiej by brzmiało: 
- Kurwa! Uważaj jak lutujesz, bo cyna napierdala mnie w nogę! 
Po tej mojej odpowiedzi Żona się na mnie obraziła Mama napisała ci taki ładny wierszyk, ze szczerego serca, a ty tak chłodno, niewdzięcznie zareagowałeś! i w tej atmosferze zasypialiśmy, ja oczywiście natychmiast, kamiennym snem, po kolejnej ciężkiej fizycznej pracy, co na pewno nie wypadło dobrze w "wieczornych" oczach Żony, bo powinienem był się przejąć, a ja w ogóle tego nie okazałem, co więcej, brutalnie zbagatelizowałem i bezczelnie zapadłem w twardy sen miarowo i głęboko oddychając, podczas gdy ona gryzła się kolejną myślą w stylu Na jakiego ja męża trafiłam i dlaczego?!
 
W czwartek, 06.08, rano postanowiłem coś z tym fantem zrobić i się przejąć, zwłaszcza że poranna mina Żony nie wróżyła niczego dobrego. Co więcej, zauważyłem brak jakiejkolwiek miny, a to już jest najgorsze, bo człowiek nie wie, czego się spodziewać, na czym stoi i co go czeka. Zrobiłem więc manewr wyprzedzający. 
- To co powinienem według ciebie zrobić, jak to mogę nadrobić i jak całą sytuację wyprostować, bo jako prosty mężczyzna nie rozumiejący różnych niuansów, naprawdę nie wiem? - odważnie zapytałem.
Żona podsunęła mi pomysł, abym napisał wiersz. Więc się pokajałem, posypałem głowę popiołem i wysłałem takie coś do Teściowej.
Chcąc naprawić chropowatość,
Ewidentną durnowatość
Oraz wielki brak wdzięczności 
Chcąc uczynić tak zadość Ci
Spieszę z ranka z tym wierszykiem,
Żebyś nie patrzyła bykiem
Na swojego zięcia, gbura.
Niech z Twych oblicz zniknie chmura.
Wybaczenie racz mu dać,
Na głupotę jego kładź 
Wszelkie zięcia wymądrzania
Oraz gadki, natrząsania.
Przyjmij me podziękowania
Za wczorajsze rymowania,
Za życzenia miłe, szczere.
Je do serca wszystkie biere!
 
Żona czytając nawet parskała śmiechem, a i chyba Teściowa odzyskały humor, bo odpisała:
- Bier, bier, a wyjdzie Ci to na dobre! :)
Więc wziąłem sobie do serca, zwłaszcza że bier, a szczególnie Pilsner Urquell, rzeczywiście wychodzi mi na dobre.
Przy okazji uprzejmie informuję lub przypominam, że 70 lat skończę 3. grudnia tego roku.

Dzień zszedł na koszeniu trawy (uwzględniłem naszą trzydniową nieobecność związaną z wyjazdem do Stolicy i jej trzydniowy bezpardonowy wzrost) i na dalszych, żmudnych pracach nad Wyrobiskiem.

W piątek, 07.08, planowałem wycieczkę rowerową. Ale był straszny upał. Poza tym zabrakło czasu w związku z wyjazdem do Metropolii i do Stolicy. Trzeba było się zająć innymi priorytetami, np. zakupami w Powiecie  dla Basa i Barytona, no i dla nas.
I w ten upał i zaduch przyjechał I Tak Jak Mówię kończyć taras. Byłem pewien, że sobie odpuści.

W sobotę, 08.08, wyjechaliśmy do Metropolii. Przełamaliśmy się w sobie i w prosty sposób, czyli nie przez Internet, kupiliśmy drzwi do gości - dwie pary do sypialń i dwie do łazienek. Ale i tu, stacjonarnie, okazało się, że nie było to takie proste. Bo albo nie było tylu sztuk akurat tych upatrzonych, za to w bród innych, albo były lewe, gdy my chcieliśmy właśnie wyłącznie prawe. W końcu udało się skompletować całość przy współpracy dwóch metropolialnych Castoram. Dostawa w czwartek w przyszłym tygodniu.
Po Castoramie mieliśmy na tyle czasu, żeby wziąć prysznic, ogarnąć się, zamówić taksówkę i pojechać do Krajowego Grona Szyderców na urodziny Q-Wnuka.
Tym razem paczworkowość była trochę pomniejszona, bo nie przyjechał I mąż Żony, ojciec Pasierbicy, ze swoją III Żoną i ich córką, za to pojawił się Brat Q-Zięcia.
Całą uroczystość wszyscy przesiedzieli w ogródku przy ciągłym ruchu Q-Wnuka, który był w stanie po kolei zaangażować wszystkich mężczyzn bez wyjątku i Żonę, jedyną ruchliwą kobietę, do grania w piłkę nożną oraz do rzucania piłki do trampoliny i z powrotem. W tym upale i zaduchu słabo się robiło na sam jego widok. Głowa wyglądała, jakby wyszła spod prysznica przed wytarciem się w ręcznik a z czerwonej twarzy bił dodatkowy żar. Ale on zdawał się tego kompletnie nie rejestrować i nie zwracać uwagi na swój stan. Trudno się dziwić, skoro coś takiego jest dla niego stanem immanentnym.
Za to Ofelia też wspólnie się bawiła, ale jak potrzebowała, alienowała się w swoim stylu z rozentuzjazmowanego tłumu i potrafiła pozostać w skupieniu sama ze sobą.
W sumie współczułem okolicznym sąsiadom, tym obok i wszystkim z góry. Ogólnie bowiem rzecz biorąc mają przechlapane.
Ja po raz pierwszy będąc u Krajowego Grona Szyderców nie chciałem wyjść na czarną owcę i na wyalienowanego w sposób piwny gościa, co to zadziera nosa, bo pije tylko Pilsnera Urquella i poprzestawszy na jednym piłem różne rzemieślnicze serwowane przez Q-Zięcia, czym, zdaje się, sprawiłem mu przyjemność.

W niedzielę, 09.08, o 10.00 byłem w Szkole na ostatnich pokoronawirusowych odpryskach. Komisyjnie dokonaliśmy przeglądu prac wykonanych przez słuchaczy przed ich obronami pod koniec sierpnia.
Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi. Upał i zaduch panowały nadal, ale i tak we troje wyraźnie czuliśmy się lepiej niż w Metropolii. 
 
W poniedziałek, 10.08, czekał nas wyjazd do Stolicy.
 
Napisał Po Morzach Pływający. 
W swoim działaniu, jak również sposobie patrzenia na pewne sprawy lub zjawiska, jest bardzo podobny do mnie. Albo ja do niego. Ale ja jestem starszy, więc raczej on do mnie.
...zaplanowałem prawdziwą niedzielę z nic nie robieniem.
Dzisiaj rano niespodzianka.
Pada deszcz mimo, że prognoza uporczywie wskazywała upał i słońce.
Zaczęło nawet grzmieć.
Od dzisiaj przyjmuję, że prawdziwy dzień wolny, taki prosto z serca będzie przynosił deszcz.
Jakiś fetysz trzeba mieć w życiu.
Ty rozwaliłeś wielką ławkę, a ja spacyfikowałem sąsiadowi ogrodzenie / za jego pozwoleniem / i odzyskałem 7 pięknych bukowych bali.
Dzisiaj będę zastanawiał się jak je wykorzystać na fundamentach.
Wczoraj po burzliwej dyskusji ustaliliśmy w gronie rodzinnym, że " , lewa strona i grilownik" wrócą do swojej właściwej nazwy czyli fundamentów.
My tak mówimy, nasi znajomi tak mówią to niech tak będzie.
Fundamenty prawie skończone.
Z ogólnego " projektu" zostały do zrobienia " plasterki" z lewej strony oraz " ścianka dzikiego wina z  przedniej prawej strony .
Plasterki będą  zrobione w następnym tygodniu, a ścianka może jeszcze w tym roku, a najpóźniej na wiosnę.
(pis. oryg.)
Widać, jak wiele zgadza się z tym, o czym ja piszę. I widać, jak Po Morzach Pływający musi planować ziemne (skoro morskie?, bo raczej nie ziemskie, a na pewno nie ziemiste) roboty uwzględniając przyszły kilkumiesięczny rozbrat z ziemią i ponowne zjednoczenie z morzem.
 
CZWARTEK (13.08)
No i od razu wróciliśmy w remontowy wir.
 
Ciu Ciu wraz ze swoimi dwoma pracownikami zaczęli stawiać mur. Ma on w przyszłości odgradzać część gościnną od naszej, żeby wszyscy czuli się kameralnie, swobodnie i żeby zapewnić odrębność.
Pobyt w Stolicy miał dodatkową dobrą stronę, bo zaoszczędzony nam został widok olbrzymiej gruszki z betonem, która przyjechała we wtorek zalewać fundamenty i która w sposób oczywisty i naturalny poruszała się na terenie niczym słoń w składzie porcelany a to żłobiąc w ziemi koleiny, a to miażdżąc pomniejsze rośliny. Będąc na miejscu ciężko byśmy to znieśli, a tak po przyjeździe dość swobodnie sami przed sobą przyznaliśmy, że przy takim remoncie jakieś straty muszą być.

Wyposzczony trzema dniami bezrobocia w jako takim porannym chłodzie zrobiłem mnóstwo porządkowych rzeczy, a potem kontynuowałem Wyrobisko w tej części, gdzie jeszcze był cień. Gdy słońce opanowało całą wodną połać, uciekłem do domu, oazy jako takiego chłodu i oddałem się sprawom Szkoły.
No i udało się nam na poniedziałek umówić z panią Naczelnik naszego powiatowego US. Bo mamy tyle różnorodnych spraw, obecnych i przyszłych, że bez konsultacji i doradztwa nie damy rady. Pani Naczelnik stwierdziła, że co prawda od jutra jest na urlopie, ale w poniedziałek musi się pojawić w pracy na telekonferencji I spróbuję znaleźć dla państwa trochę czasu, a jeśli czegoś nie będę wiedziała lub jednak tego czasu nie będę miała, to skieruję do państwa odpowiednich kompetentnych kierowników. Matko jedyna, czy ja śniłem, czy to działo się naprawdę?! Bo, gdy byliśmy poprzednim razem (przypomnę: obciągana co rusz skórzana spódnica), owszem była niezwykle sympatyczna, "normalna", uczynna i pomocna, a przede wszystkim kompetentna, ale żeby aż tak na urlopie?...
Ten priorytet, czyli niespodziewana nasza obecność w poniedziałek w Powiecie w US, lekko rozwaliła moją planowaną dwudniową obecność w Metropolii, ale wiadomo że damy radę. Po prostu przeszereguje się priorytety, a przede wszystkim ustanowi się nowe. Panta rhei - zmienność, płynność, plan A, B i C to nasz żywioł.
 
Dzisiaj Castorama, a raczej Castoramy, dostarczyły drzwi. Mały Gospodarczy pęka w szwach, bo ciągle się coś nowego w nim składa, a niewiele, póki co, ubywa.
 
Napisał oburzony, jak nie on, nie w jego stylu, Po Morzach Pływający:
No to następne tzw czeskie piwo wypada z listy
Kozel  warzony w Poznaniu!!!
Koniec delektowania się piw naszych południowych sąsiadów w Polsce.
Tylko tam i tylko gdzie jest właściwy browar
Co za perfidia tak oszukiwać klientów (pis.oryg.)

PIĄTEK (14.08)
No i tylko dolałem oliwy do ognia.
 
Starałem się uczciwie uspokoić Po Morzach Pływającego pisząc mu, że swego czasu i to przez długi okres Pilsner Urquell na rynek polski też pochodził z Poznania i świat się nie zawalił.  Zwróciłem mu uwagę na niepotrzebną jego ortodoksję. Odpisał błyskawicznie.
Kiedyś piłem Carlsberga z beczki u moich znajomych w Danii.
Miód w gębie.
Po powrocie do kraju zobaczyłem Carlsberga i będąc przekonanym ,że to oryginał kupiłem go, ale okazało się,że smakuje zupełnie inaczej. W końcu zwróciłem uwagę na napisy i okazało się,że jest produkowany w Koszalinie.
Kiedy piłem Kozela to miałem wrażenie,że smakuje inaczej zwłaszcza,że wcześniej piłem oryginał w Krynicy.
Pozostanę ortodoksyjny, aż do wizyty u naszych południowych sąsiadów.
Miłego tytanicznicznego dnia
(pis.oryg.)
 
Dzisiejszy dzień był monotonny, czyli cudowny, gdyby nie upał. Prawie cały strawiłem na Wyrobisku nie licząc drobnego wypadu do Powiatu i do Sąsiadów po jajka i twarożki.
 
SOBOTA (15.08)
No i całą noc padał deszcz.

Kilkakrotnie się budziłem nie z racji jakiegoś większego hałasu, bo był to raczej deszczyk, ale z powodu myśli, które mnie przy tej okazji dopadały. No bo ładnie wszystko podlewał, oczyszczał z glonów Wyrobisko, a przede wszystkim dawał nadzieję na nicnierobienie. Więc życzyłem mu jak najlepiej i jak najdłużej.
Jeszcze gdzieś do 10.00 tkwiłem w świetnym nastroju, ale potem zaczęło się przejaśniać, deszczyk zniknął i trzeba było zabrać się do roboty.
Cały czas wokół Wyrobiska sprzątałem i dopieszczałem jego fragmenty według pomysłów i zaleceń Żony nie dotykając prawie wcale faszyny, ale i tak Żona stwierdziła, że Wyrobisko zaczyna powoli przypominać Staw. Prace te były oczywiście zdradliwe, bo niepostrzeżenie zabierały energię i ostatecznie nieźle przesadziłem. Nie chcąc rzucać ich w ich połowie nagle poczułem się zdrowo zharowany. Myślałem, że padnę do łóżka już przed 19.00, ale po ożywczej kąpieli (Żona polewała i zszedł jeden gar przyjemnej, letniej wody) wstąpiło we mnie nowe i z przyjemnością siadłem do pisania.
W końcu jednak miałem dosyć. Poza tym musiałem trochę czasu i sił, nomen omen, zostawić sobie na Kopalińskiego. Jestem "już" przy zaawansowanym J.

NIEDZIELA (16.08)
No i z Kopalińskiego nic nie wyszło.
 
Jednak zabrakło sił, żeby go udźwignąć. 
Ponieważ w niedzielę my i okoliczni sąsiedzi staramy się nie hałasować szanując siebie nawzajem, więc na dzisiaj zaplanowałem prace wyłącznie cichutkie. Z Rzeczki obficie zarośniętej po obu stronach szuwarami wyrywałem co poniektóre i przesadzałem na Wyrobisko. Był to szuwar tatarakowy albo trzcinowy, kompletnie się na tym nie znam, bo może to to samo, w każdym bądź razie takie zielone, co to rośnie obficie na brzegach jezior, stawów i rzek tworząc niepowtarzalny klimat. Na Wyrobisku nie dość że nie rośnie obficie, to nie rośnie w ogóle, bo najprawdopodobniej kiedyś był, ale jak się pojawił amur, to go zżarł. Więc klimat pogorszył się zdecydowanie.
Wyczytałem, że szuwar ten (nie wiem, czy tak można go określić) jest niezwykle ekspansywny, co mi zupełnie nie przeszkadza. Zacząłem go sadzić przy brzegu Wyrobiska, tuż za litą faszyną z desek, tak żeby go amur nie dopadł, a jak się zacznie rozpleniać nadmiernie w stronę lądu, to dostanie w zielony łeb żyłką, a z kolei, gdy będzie miał pomysły, żeby "wejść do wody", spotka się z amurem. Więc jego "hodowlę" powinienem mieć opanowaną. 
Wydawałoby się przesadzić i po krzyku. W ciągu trzech godzin obsadziłem śmieszne trzy metry linii brzegowej Wyrobiska nieźle się przy tym męcząc, a przede wszystkim uświniając. Brodziłem w woderach wzdłuż brzegu w takiej specyficznej brei, mule rzecznym bogatym w odżywcze śmierdzące składniki, które wraz z zieleniną starałem się przeflancować na Wyrobisko, żeby od razu stworzyć właściwe środowisko. Często zapadałem się po łydki w takiej mazi nie mogąc potem wyciągnąć nogi, albo wbijałem szpadel walcząc w jednym i w drugim przypadku z zasysającą siłą, która wciągała w głąb i nie pozwoliła niczego wyciągać. Trzeba było sporej siły, żeby z takiego bagna, nomen omen, się wydostać, zawsze z takim charakterystycznym sykiem i chlupnięciem. O dorodnych pokrzywach, pomiędzy którymi musiałem lawirować będąc od czasu do czasu przez takie bydlę, ukryte zdradziecko, smaganym i o jakichś dziwnych, nieznanych mi, zielonych muchach, które uparły się, żeby mój świeżo ostrzyżony łeb boleśnie kąsać, nie ma co wspominać.
Tym ogólnym obryzganiem mulistą breją w ogóle się nie przejmowałem, bo wieczorem wyjeżdżałem do Metropolii, do cywilizacji. Tylko jako tako się opłukałem i średnio szczęśliwy wyjechałem. A po drodze doszła do tego frustracja. Normalny czas dojazdu, 40 minut, powiększył się o 1,5 godziny stania na esce, bo droga została zamknięta z powodu jakiegoś wypadku.
- No i 1,5 godziny w plecy. - wisielczo zakomunikowałem Żonie.
- Musisz sobie powiedzieć - pocieszała mnie - że żyjemy w takiej, a nie innej cywilizacji i takie rzeczy od czasu do czasu będą się zdarzać. - Jak tak sobie powiesz, będzie ci łatwiej.
Nie wiem, czy było mi łatwiej, ale jak w końcu dotarłem do Nie Naszego Mieszkania i się porządnie wyszorowałem w gorącej wodzie, zrobiło mi się lepiej. Bo zawsze są dobre i złe strony, tu cywilizacji.
 
PONIEDZIAŁEK (17.08)
No i dzisiaj w Szkole byłem do 11.00.
 
O czym wcześniej Najlepsza Sekretarka w UE została uprzedzona.
Zrobiliśmy dziesiątki dupereli, a na poważniejsze sprawy umówiliśmy się za tydzień. W domu Żona czekała w pogotowiu i natychmiast po moim przyjeździe wyjechaliśmy do Powiatu do US wziąwszy ze sobą całą stertę dokumentów.
Dzisiaj w urzędzie obowiązywał dzień "bezpośredniego" kontaktu petenta/podatnika/płatnika z urzędnikiem. Przed budynkiem stał spory ogonek, a pan ochroniarz "pilnował masek" i stężenia petenta/podatnika/płatnika na 1 m2 i na jednostkę czasu. Ale, gdy usłyszał, że dzisiaj właśnie o tej porze jesteśmy umówieni z panią naczelnik, wymiękł, prosił poczekać, a sam pofatygował się na górę, żeby dowiedzieć się, co i jak. Za chwilę zszedł i oznajmił, że tak, pani naczelnik potwierdziła, ale że nie ma czasu i zaraz wyśle panią kierownik i że proszę poczekać.
Pani kierownik, mimo że cały czas w masce, okazała się niezwykle sympatyczna, życzliwa i kompetentna. Wyszliśmy przed budynek Bo po co mają słuchać jakieś uszy i ulokowaliśmy się na trawniku, pod drzewem, w odosobnieniu. Rozłożyłem na trawie bogaty wachlarz dokumentów i nad nimi uklęknąłem, żeby mieć łatwiejszy dostęp i żeby niczego nie przeoczyć i nie pomieszać w tym bezliku. Dopiero za jakiś czas Żona dostrzegła surrealizm i humor tej sytuacji, czyli obraz podatnika klęczącego przed urzędnikiem i odważyła się o tym głośno powiedzieć, gdy było widać, że pani kierownik ma również poczucie humoru i się nie nadyma. 
Byliśmy bardzo zbudowani spotkaniem. Większość spraw nam się wyklarowała, a niektóre zahaczały  jeszcze nawet o Dzikość Serca. Ale wiemy co i jak rozliczać, jeśli chodzi o sprzedaż Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, wiemy, co trzeba będzie podatkowo robić w przyszłości A pozostałe sprawy to sprawdzę i się upewnię, i jutro do państwa zadzwonię.
To wstałem z klęczek. 
Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy jeść obiadu w takim niepretensjonalnym zajeździe, gdy pani kierownik zadzwoniła przekazując nam pierwsze wyjaśnienia.
- A jutro zadzwonię z kolejnymi sprawami. - podsumowała.
I jak tu nie wierzyć w urzędnika-człowieka?
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden zwyczajny list.
W tym tygodniu Berta nie szczeknęła ani razu.
Godzina publikacji 22.05.


 

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

10.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 253 dni.

WTOREK (04.08)
No i dzisiaj wróciłem do Wakacyjnej Wsi, jak na mnie, późno, bo po 16.00.

Stąd w domu nie było już jak i z czym się rozpędzić. Ale w Metropolii musiałem wszystko maksymalnie załatwić i przygotować biorąc pod uwagę fakt, że w kolejny poniedziałek będę nieobecny.
Ani w Metropolii, więc tym bardziej w Szkole.

Wczoraj, pod moją nieobecność, przyjechały cztery palety gontu na dach Domu Dziwa. Gont ten raczej nie zmieni dziwności domu, ale niewątpliwie go uestetyczni. Bo obecny dach wygląda paskudnie.

ŚRODA (05.08)
No i rano "przyjechali Ukraińcy".

Konkretnie jeden, bardzo sympatyczny, dwa lata mieszkający w Polsce i nieźle rozmawiający po polsku. A liczba mnoga wzięła się stąd, że w ukraińskiej firmie zamówiliśmy deski i legary kompozytowe oraz różne duperele na tarasy dla przyszłych gości.
 
Po śniadaniu musieliśmy pojechać do Powiatu po farby, bo Bas z Barytonem zaczęli nas przyciskać. Obawiałem się tego momentu, bo zapamiętałem dobrze, jak wyglądał wybór fug. Gdybym miał go określić kilkoma słowami, to użyłbym: proces, nieskończoność, męczarnia. A tu poszło bezboleśnie, mógłbym powiedzieć, jak nie u Żony. Trzask, prask i po wszystkim. Zostały wybrane farby do wszystkich pokojów, to znaczy jeden kolor, a drugi do łazienek. W tej sytuacji humoru nie mógł mi popsuć fakt, że "naszych" farb zabrakło i że kolejna dostawa będzie w piątek. My wiemy przecież, że to jest Powiatowstwo.
Wykorzystaliśmy fakt naszego pobytu w Powiecie i pojechaliśmy do Naszej Wsi po jajka przede wszystkim, bo pod moją nieobecność Żona znacznie uszczupliła zapasy. 

Po południu dalej pracowałem nad Wyrobiskiem. Żmudnie budowałem kolejne metry faszyny. Żona co jakiś czas przy tej okazji mnie pyta lub raczej przypomina Ale ty wiesz, że prawdziwa faszyna to...?
A po drugiej stronie domu względem Wyrobiska I Tak Jak Mówię zaczął dzisiaj pracę nad pierwszym tarasem. Rozpoczął się kolejny etap modernizacji i przerabiania na nasze kopyto Domu Dziwa.

Dzisiaj, 5. sierpnia, Q-Wnuk skończył 6 lat. Pamiętam dokładnie jak z Żoną byliśmy przy jego narodzinach. Chyba mamy prawo tak mówić jako świadkowie długiego i ciężkiego porodu i ci, którzy widzieli męki Pasierbicy (przy Ofelii poszło gładziutko, Zawsze tak mogłabym rodzić, ale w trakcie naszych późniejszych pytań To może trzecie? Pasierbica każdorazowo "zabijała" nas śmiechem) i którzy widzieli "godzinnego" wówczas Q-Wnuka. Leżało sobie takie NICO na prawym boczku śpiąc oczywiście lub od czasu do czasu się drąc od razu w swoim charakterystycznym stylu, osiołkowym, jak go nazwałem. Jeszcze do roku czasu, gdy płakał, wydawał, zwłaszcza na wdechu, ten charakterystyczny osiołkowy dźwięk, ale potem ta cecha niestety bezpowrotnie zniknęła. Za to pojawiły się kolejne - towarzyskość i dyrektorowanie. Ale przez takie NICO sześć lat później, a konkretnie w najbliższą sobotę, będzie okazja spotkać się znowu w paczworkowej konfiguracji.

Dzisiaj, 5. sierpnia, Teatralna z kolei skończyła 18 lat. Nie będę się wygłupiał i pisał Kiedy to się stało?
Konfliktów Unikający, jak przystało na porządnego ojca, od kilku dobrych dni przygotowywał dla swojej córki na tę okoliczność kilkanaście butelek cytrynówki, o czym wiem, bo nie omieszkał raczyć mnie zdjęciami z poszczególnych etapów przygotowań. Nie powiem, ostatnie zdjęcie robiło wrażenie. Zaświadczało, że albo Teatralna będzie miała tyle gości, albo że teraz młodzież tyle pije. Za moich czasów, w 1968 roku, kiedy kończyłem 18 lat i byłem już na I roku studiów, do akademika, w którym mieszkałem, Ojciec przysłał urodzinową paczkę, a w niej ćwiartkę Czystej. Wtedy był taki gatunek wódki i taki rozmiar butelek. Z jednej strony było mi miło, bo był to jeden z nielicznych sympatycznych momentów związanych z Ojcem, jaki pamiętam, a z drugiej czułem się trochę zażenowany wobec trzech kolegów z pokoju, bo wtedy wypijaliśmy już "na łba" znacznie więcej.
 
PONIEDZIAŁEK (10.08)
No i naprawdę nie jestem aż tak zcyborgowany, jak uważa Żona.

Dzisiaj wolałem spotkać się w Bazyliszku z Zaprzyjaźnioną Szkołą, cieszyć się z tego, rozmawiać i popijać Pilsnera Urquella z beczki niż do północy ślęczeć nad blogiem. W każdej sytuacji następuje gradacja priorytetów. Tak więc blogową resztę z prawdziwą, ludzką satysfakcją, przerzucam do następnego tygodnia.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła dwa razy jednoszczekiem. I to przy mnie, gdy pracowałem nad Wyrobiskiem. Kopała po drugiej stronie, przy mnichu, na tyle sprowokowana przez to coś, że się wysiliła. Potem w czasie dalszej pracy naśladowałem ją i przedrzeźniałem starając się z siebie wydobyć niski, zdarty głos lampucery, ale nie wychodziło mi tak dobrze, jak jej.
Godzina publikacji 23.03.