poniedziałek, 30 listopada 2020

30.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 363 dni.
 
WTOREK (24.11)
No i o mało nie wprowadziłem sam siebie w stan rozstroju nerwowego. 
 
Bo wyszło mi z moich obliczeń, konkretnie sumowań, że mój kolejny rok życia, mimo że jest przestępny, zakończy się, zanim ja osiągnę siedemdziesiątkę. Aż o dwa dni!  Konsternacja i zagubienie osiągnęły natychmiast apogeum i tylko siłą woli je zdusiłem. Pomogła mi tutaj ta 1/3 mojej natury policyjno-wojskowo-księgowej. Akurat ta ostatnia część. 
Zakładając we wtorki nowy post mam taki system, że rozpoczynając wpis w ciągle powtarzalnym układzie, do narastającej liczby dni z poprzedniego tygodnia dodaję 7, co jest oczywiste i każde dziecko to rozumie, skoro minął tydzień. I początek wpisu jest fertig. 
Więc dodałem i wyszło mi 365 dni! Z tego wynikało, że w sytuacji obecnego roku przestępnego, miałby się on zakończyć za dzień. A gdzie moje urodziny, skoro do 3. grudnia było jeszcze ho, ho? 
Zrobiłem księgowe śledztwo. 
9. marca 2020 roku napisałem ...i 99 dni. A tydzień wcześniej tych dni miałem 90. Zrobiłem więc sobie 9. dniowy tydzień. Błąd ten musiał się z czegoś wziąć, a nie można było go wytłumaczyć brakiem u mnie skrupulatności, której mam aż nadto (przy okazji muszę stwierdzić, że ta moja cecha, gdy w jakimś kontekście dotyczy Żony, raz  jest przez nią postrzegana jako prawdziwe błogosławieństwo, raz jako kamień młyński u szyi). Stwierdziłem, że wyjaśnienie ma naturę psychologiczną. Widocznie wtedy, 2. marca, mając jeszcze prawidłowy wiek, nie mogłem się doczekać 70. -tki i podświadomie dodałem sobie dwa dni. Oczywiście nie wiem, po co się wtedy tak "spieszyłem", skoro właśnie jest tuż, tuż.
Dokonałem więc w tym tygodniu manipulacji przy kalendarzu. Skoro mogli Majowie, Żydzi, Rzymianie, Muzułmanie i papież Grzegorz XIII, to mogłem i ja. Wszystko wyczytałem oczywiście u Kopalińskiego, przy Ka (nadal jestem przy Ka, ale doszedłem już do Katona Młodszego i Starszego). W tym tygodniu, żeby wyrównać, skróciłem sobie tydzień o dwa dni i stał się on pięciodniowym, co można sprawdzić.
Z tego mojego błędu wypływa jeszcze inny wniosek. Jak czytają czytający! Niewnikliwie, po łebkach, na odwal się, byle jak, a przynajmniej niedokładnie. Nie dziwiłbym się Żonie, bo dla niej z definicji ważny jest duch mojej wypowiedzi, atmosfera, smaczki, a nie jakieś eins, zwei, drei, więc na takie cyborgowe szczególiki nigdy nie zwróci  uwagi. Ale żeby Kolega Inżynier, który tylko czyha na takie kwiatki i błędy?... Minęła go taka okazja. Sprawa się ciągnie od 9. marca tego roku, więc proszę sobie policzyć, ile ich miał, żeby z nieukrywaną satysfakcją wytknąć mi wpadkę. A przecież sam zasugerował na początku mojego pisania, że chciałby mieć blogowe imię Kolega Inżynier, a nie Dla Życia Stracony, na co natychmiast przystałem, bo tego typu życzenie, sugestia, prośba są dla mnie święte. No, ale powiedzmy sobie otwarcie, noblesse oblige! Więc skoro jest się inżynierem, co więcej, chce się nim być na MOIM blogu i kłuć oczy różnych czytających, to wypadałoby umieć liczyć.
Sprawa, muszę nawet ja uczciwie przyznać, nie jest jednak taka prosta i oczywista. Bo nawet inżynier jest człowiekiem, z wszelkimi jego ludzkimi cechami, więc ostatecznie spuściłbym zasłonę miłosierdzia, bo przecież też jestem człowiekiem. Zwłaszcza, że mam świadomość ułomności natury ludzkiej, co oczywiste, ale nie zawsze przeze mnie akceptowalnej, no chyba że dotyczy to mojej osoby, a zwłaszcza że mam świadomość jej nieprzewidywalności. 
Taka, na przykład, Problemów Nierobiąca. Czy ktoś coś o niej ostatnio słyszał albo czytał? Pomijając płeć ma zupełnie inny charakter niż Kolega Inżynier, ale założyłbym się o wiele, że mój błąd z 9. marca by natychmiast, na 100%, wyłapała i w bardzo przystępnej formie zwróciłaby mi na niego uwagę, bo tak swego czasu dwa razy zrobiła, gdy reszta oczywiście niczego nie zauważyła. Gdyby czytała bloga. Ale na 99,99%  nie czyta, bo obraziła się na cały świat, no dobra, na jego połowę, no niech będzie na jakąś jego część, ok, na dwusiedmiomiliardową część społeczności ludzkiej, czyli na nas. I niech będzie, że się nie obraziła, tylko zerwała kontakty, ok, tylko ich nie podtrzymuje i milczy jak grób. A szkoda.
 
Dzisiaj w Szkole byłem krócej niż planowałem. Na zasadzie Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga...
Miało być tak, po wcześniejszym omówieniu sprawy z Synem:
Po Szkole miałem przyjechać ok. 15.00 do Wnuków. Wnuk-I za jakiś czas miał jechać sam na krav magę, potem za jakiś czas ja z pozostałą trójką po niego, po czym razem mieliśmy iść do Biedry na bułki i wrócić do domu.
A wczoraj wieczorem zadzwoniła Synowa i było:
O 13.40 ja i Inteligentne Auto staliśmy na baczność w podziemnym parkingu w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Przy stanowisko E 59, na którym Synowa zaparkowała swoje auto. Za chwilę ona się pojawiła z całą czwórką (Wnuki chodzą na rehabilitację), wręczyła mi torbę Tu, tato, masz dwie paczki makaronu, paczkę mięsa mielonego, przecier pomidorowy i ugotuj im obiad, bez słowa podpowiedzi co i jak, przepakowaliśmy do Inteligentnego Auta foteliki i Synowa się rozpłynęła w oddali. Wojskowa akcja.
Zostałem sam z całą czwórką mając świadomość, że taki stan będzie trwał do 21.00, czyli do naszego powrotu do domu. Musiałem temu sprostać. Najlepiej w takich przypadkach specjalnie nie kombinować, nie przesadzać i nie wymyślać, opierać się na sprawdzonych metodach i powtarzających się schematach uwzględniając nieskomplikowany charakter męskiej grupy i poszczególnych jej członków, posiadających, mimo młodego wieku, mocno ugruntowane już męskie, te właśnie, nieskomplikowane cechy. Oszczędność energii i czasu.
- Chłopaki, idziemy szukać, gdzie mogą dawać frytki. - głośno oznajmiłem, jak tylko auto Synowej zniknęło na parkingowym horyzoncie.
Tylko na to czekali. Od razu zaczęli dyskutować, wykłócać się i wymądrzać, bo trzeba było wymyślić miejsce, czyli gdzie i jak tam dotrzeć. Łączył ich jednak wspólny cel - myśl o trzymaniu w rękach własnej torebki z frytkami.
Przemierzyliśmy w dość skomplikowany sposób setki metrów Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii, bo nie dość że potencjalna frytkodajnia była po drugiej stronie względem parkingu, to jeszcze na samej górze. Wiało pustką i pewną grozą, bo wszystko wydawało się być wymarłe. Pozamykane sklepy i punkty usługowe, poobwijane lub pozaklejane czarnym stretchem, podobnie większość schodów ruchomych, więc trzeba było się nieźle pogimnastykować, żeby dotrzeć do przybytków o nazwie McDonald's i KFC. 
Chłopaki byli w swoim żywiole, a apogeum nastąpiło przy zamawianiu frytek w McDonald's.
- Widać, dziadek, że się z tym nie spotkałeś w swoim życiu. - skomentowali ze śmiechem lekko się nabijając. Stanąłem bowiem przed taką dużą tablicą - ekranem dotykowym i to wszystko. Więc na wyścigi zaczęli się przepychać, żeby dziadkowi pokazać, co tu się robi. Podotykali, co trzeba i zapewnili mnie, że zamówili dwie duże porcje i trzy średnie (ja chciałem średnią) i że teraz trzeba czekać.
- Patrz, dziadek, tam na wyświetlacz. - Nasz numer zamówienia, 95, jest ostatni.
Nawet się zgadzało, skoro przed chwilą przyszliśmy, a kilka osób już tam było i czekało. 
Dalej też było inaczej, niż za moich czasów. Wtedy wystarczyło powiedzieć zza lady Duże frytki i natychmiast otrzymywało się pełną torebkę. Gdy przyszło do płacenia i gdy otrzymaliśmy porcje, też się zdziwiłem. Za wszystko zapłaciłem 45 zł, a nawet w obecnych czasach i nawet nad morzem za tę cenę otrzymałbym porcje trzy razy większe. Ta "duża" w moich standardach kwalifikowała się na małą, więc czym mogła być ta "średnia"?  Wyszło mi, że 45 zł zapłaciłem za 9 kartofli, po 5 za jednego. Wstrząsnęło to mną, ale chłopakom nic nie mówiłem. Dodatkowo frytki były jakieś takie unijne, wszystkie idealnie takie same i pizdusiowate, takie cienkie i rachityczne. Ale trzeba powiedzieć, że pyszne.
Dla kronikarskiej powagi muszę powiedzieć, że to była moja czwarta wizyta w McDonald's. Oprócz pierwszej trzy pozostałe wynikały z konieczności, więc sumienie mam w miarę czyste.
Pierwsza była w 1993 roku, kiedy w Metropolii z szumem i hukiem otworzyli pierwszą placówkę. Nowa era, kapitalizm, tak błyszczały i mamiły, że codziennie tłumy były takie, że gdyby były zawsze, to Coca Cola byłaby dla McDonald's'a chłopcem na posyłki.
Druga była w Stolicy. Pojechałem na kurs dla nauczycieli na przyszłych egzaminatorów zewnętrznych. Zaczęto wówczas majstrować przy maturach i wszelkich egzaminach dyplomowych pod płaszczykiem ujednolicenia standardów egzaminacyjnych odhumanizowując je i sprowadzając do cyborgowego poziomu pomaluj drwala. Po nocy w jakimś zapleśniałym pokoju hotelowym musiałem stawić się na kurs o godzinie 08.00 i to po drugiej stronie miasta. I całe szczęście, bo tak cuchnąłem pleśnią, że podróż i poszukiwanie miejsca, żeby coś zjeść, dały trochę czasu, żebym wywietrzał. Wszystko było pozamykane, a McDonald's nie. Zjadłem pełnowymiarowe śniadanie z kawą. Pyszne.
Trzeci raz byliśmy wspólnie z Żoną. Braliśmy udział w kolejnej wycieczce zorganizowanej przez Lokalną Grupę Działania, tym razem nie po Pięknej Dolinie, jak dotychczas, tylko wypuściliśmy się dalej w województwo. Wszystko w ramach wymiany doświadczeń miedzy różnymi podmiotami rolniczymi, agroturystycznymi i prowadzącymi inne formy działalności gospodarczej na terenach wiejskich. A że organizator miejscem zbiórki ustanowił parking przed McDonald's'em na obrzeżach Metropolii, to co było robić, zwłaszcza że czekaliśmy i czekaliśmy na spóźnialskich, bez których autobus nie mógł ruszyć w drogę. Poszliśmy na kawę. Toalety nie ma co wspominać.
Dzisiaj była czwarta. Ruszyliśmy w skupieniu w drogę powrotną. Każdy nad swoją torebką.

Uprzedziłem chłopaków, że musimy pojechać do Lidla, Bo dziadek musi kupić dla siebie kawę bio.
Nie protestowali wiedząc z doświadczenia, że każda taka wizyta w tego typu sklepie może dla nich skutkować czymś pozytywnym. Tutaj były do samodzielnego wyboru 2 pudełeczka tic tac'ów na łebka.
Ustawiliśmy się w kolejce do kasy.
- Ale dziadek, chodźmy do samoobsługowej! - Będzie szybciej! 
Kas samoobsługowych staram się unikać jako kolejnego elementu (emelentu) odhumanizowującego i tworzącego barykadę w kontaktach międzyludzkich. Miły kobiecy głos zmusza mnie do różnych rzeczy, a tego nie lubię. Najpierw mi każe zeskanować lojalnościową kartę, której nie miałem (teraz mam już dwie!), potem pyta o torbę na zakupy, co już zaczyna mnie trochę irytować, bo sprawa posiadania przeze mnie torby jest moją sprawą i nie mam zamiaru się spowiadać, zwłaszcza kobiecemu cyborgowi, potem dalej dyryguje na eins, zwei, drei, co mam robić, co wbrew pozorom wcale mi nie odpowiada, dalej mówi Wybierz formę płatności i na ekranie pojawia się ikona karty płatniczej, jakiegoś bliku i gotówki, co jest wyraźnym podpuszczaniem dziadków chcących zapłacić gotówką i pretekstem do wyżywania się na nich pani pilnującej samoobsługowych stanowisk A nie widział pan tej tabliczki PŁATNOŚĆ TYLKO KARTĄ?!, którą ja zawsze czujnie widzę i nie daję się nabrać unikając potencjalnej blokady stanowiska, gdybym nie miał karty, co wielokrotnie u dziadków się zdarza, i na koniec słyszę Zabierz swój towar, co jest ewidentnym sugerowaniem, że ma się do czynienia z klientem o wysokiej demencji, który jeśli jeszcze jest w stanie przyjść na zakupy, wyłożyć je, zapłacić, to już ich nie zabierze. A na samiuteńki koniec, kiedy odjeżdżam z wózkiem i jestem już dawno poza obrębem strefy samoobsługowej, jakieś 10 metrów, słyszę podniesiony kobiecy głos Dziękujemy za zakupy w.... Zapraszamy ponownie.
Idiotka.

Nie chcąc wyjść na starego dziada ugiąłem się. Dla zachowania twarzy i dla podkreślenia swojej wiedzy rzuciłem tylko A każde opakowanie ma swój kod?
Chłopaki byli w swoim żywiole. Kłócili się przy stanowisku, kto ma zeskanować kod, a ja tylko pilnowałem, żeby mi nie nabili więcej, niż mieliśmy.
Przy wyjściu, na przestrzeni jednej sekundy, czyli praktycznie jednocześnie, wydarzyły się trzy rzeczy - szarpnąłem mały szlabanik nie wiedzieć czemu opuszczony, usłyszałem głos Wnuka-III Dziadek, tu trzeba zeskanować paragon! i wrzask pani z obsługi Nie słyszy pan, co mówi dziecko?!
- Słyszę. - I po co od razu ten wrzask?! - zwróciłem się do niej lekko podniesionym tonem.
Wszyscy patrzyli ma mnie, w tym Wnuki. Na twarzach mieli wypisaną konsternację i podziw nad siłą głosu dziadka.
- A nie można umieścić przy szlabanie tabliczkę z napisem Jak chcesz wyjść, zeskanuj paragon, baranie?! - Ja bym się wcale nie obraził. - rzuciłem do chłopaków, gdy wyszliśmy ze sklepu. Pękali ze śmiechu i od razu treść ewentualnej tabliczki zaczęli modyfikować. Wiele im nie trzeba było.

Ostatnim zakupowym akcentem była Żabka. Wprawiony czytający w tym momencie mógłby zwrócić uwagę na szeroką gamę sklepów, z których usług korzystam, mimo że nie cierpię robienia zakupów, zwłaszcza gdy w jakimś momencie pojawia się w nich cyborg.
Chłopaki zostali w samochodzie, a ja, zebrawszy zamówienie, błyskawicznie kupiłem lody Grycana - dwa pudełka waniliowych (takie chcieli - moja krew) i dwa truskawkowych (takich nie chcieli; chcieli czekoladowe, ale przecież nie miałem zamiaru trawić czasu na przekopywanie lodówki), orzechy nerkowca, laskowe i włoskie, bez rodzynek, bo Wnuk-I, nomen omen, ich nie trawi oraz dla siebie butelkę advocata.
- Eee! - Truskawkowe! - usłyszałem, gdy ledwo wsiadłem.
- Innych nie było, tylko te dwa rodzaje. - płynnie skłamałem, więc od razu się przytkali. Jeszcze dzieciaki i, chociaż tego świadomie nie definiują, wiedzą, że na bezrybiu i...
Akcję z lodami wymyśliłem specjalnie. Miałem świetne narzędzie do szczucia Wnuków, gdyby mi coś nie tak wyszło z obiadem i gdyby go nie chcieli jeść, no i stworzyłem sobie doskonałe alibi. Przecież też musiałem zjeść z nimi porcję lodów obficie obsypaną orzechami i polaną takoż advocatem.

Po przyjeździe do Nie Naszego Mieszkania chłopcy, na szczęście, zajęli się sami sobą, więc miałem chwilę czasu na ogarnięcie się. Konstruowali zjeżdżalnię  dla kulek, tę, którą Q-Wnuk namiętnie zawsze buduje, ale hitem stał się krokodyl. Przy rozdziawionej strasznej paszczy demonstruje dolne zębiska. Naciska się je po kolei, aż w końcu przy naciśnięciu któregoś paszcza z hukiem się zamyka przygważdżając palec delikwenta. Taki rodzaj rosyjskiej ruletki. Ofelia swego czasu spróbowała i to był pierwszy i ostatni raz. Krokodyla omija szerokim łukiem.
Chłopaki robili więc różne zawody czasowo-ilościowe na przygważdżanie, a ja miałem święty sposób, żeby w przemyślany sposób się spakować przewidując pobyt z noclegiem u Synowej i Syna. Oprócz standardowych czynności, o których trzeba pamiętać przy opuszczaniu Nie Naszego Mieszkania na dłuższy okres, musiałem nie zapomnieć o zabraniu kosmetyczki, bielizny na zmianę, piżamy, ciuchów domowych i przede wszystkim o Pilsnerze Urquellu.
To wszystko to był jednak pikuś w porównaniu do galaretki. Cała logistyka mojego obecnego pobytu w Metropolii kręciła się wokół niej. Ponieważ nadeszła chłodna pora roku, Żona zaczęła wprowadzać do domowego menu ten rodzaj potraw, cięższych, które trudno konsumować latem, a które teraz świetnie się sprawdzają. Na przykład taka galaretka z nóżek i golonki - jak do tego dodać 10%. octu SPIRYTUSOWEGO i SPIRYTUSU 45.%, palce lizać.
Więc na wyjazd do Metropolii zostałem wyposażony w dwa zgrabne słoiczki. Jeden dla mnie, drugi dla Pasierbicy. I się zaczęło. 
Taka galaretka ma to do siebie, że musi stać w lodówce albo w innym dobrze chłodnym miejscu, bo inaczej się roztopi (nie rozpuści! - inne zjawisko fizyczne). Żelatyna tak po prostu ma. Jest świetnym składnikiem różnych potraw, ale ma w sobie tę wredną cechę jako substancja organiczna o długich łańcuchach białkowych, że przy roztopieniu natychmiast zalęgają się w niej bakterie. Jak się ją w tym momencie je, nie dzieje się zupełnie nic, zwłaszcza gdy bakterie potraktuje się 45%. spirytusem, ale nie daj Bóg ją ponownie, świadomie lub nie, schłodzić i ponownie zestalić. Tworzymy wtedy prawdziwy raj dla bakterii. Mimo chłodu rozmnażają się jak dzikie, nomen omen. A co będzie, zapytam głupio, bo większość z nas chyba przez to przeszła, gdy taką galaretkę zaczniemy jeść nieświadomi, że "po drodze" się stopiła, a potem ponownie zestaliła?
My z Żoną doskonale wiemy, co będzie, a nawet co było. Swego czasu w Naszej Wsi dopadła nas ta galaretkowa, nomen omen, przypadłość, czyli sraczka,  czyli biegunka, jak by powiedziała Szamanka i Żona. Przez dwa dni nie sposób było nawet pomyśleć o opuszczeniu domostwa na chwilę, więc Bazysia musiała wychodzić na spacer sama ze sobą. 
Pomna tamtej sytuacji już od niedzieli, a przecież wyjeżdżałem w poniedziałek i to po południu, Żona dopytywała się i kazała przedstawić sobie plan dostarczenia galaretki Pasierbicy w stanie zestalonym i nie roztopionym "po drodze" i ponownie zestalonym ewidentnie mi w tym względzie nie ufając i patrząc się na mnie podejrzliwie. Więc najpierw w trakcie kilku telefonicznych rozmów z Pasierbicą ustaliłem, że galaretkę zawiozę jej niezwłocznie do domu (40 minut jazdy, więc nic nie powinno się stać), ale się okazało, że wtedy jeszcze nikogo nie będzie w domu. Żona wymogła więc na mnie, abym natychmiast po przyjeździe do Nie Naszego Mieszkania słoik z galaretką wstawił do lodówki. Zacząłem jednak piętrzyć trudności. Bo co prawda z Nie Naszego Mieszkania do Krajowego Grona Szyderców jest tylko 7 minut jazdy samochodem, ale w świetle poniedziałku i konieczności blogowej publikacji nie mogłem sobie pozwolić na taki wyjazd. Wiadomo, czym by się skończył - Q-Wnuk i Ofelia nie odpuściliby takiej okazji, a i ja sam bym nie chciał.
To się zaczęło kolejne ustalanie w trójkącie Żona-Pasierbica-ja. Udało się zoptymalizować proces dostarczenia galaretki w ten sposób, że najpierw miała ona przenocować w Nie Naszym Mieszkaniu, potem być w ciągu 7 minut zawieziona do Szkoły, tam przechowana w szkolnej lodówce, a potem dostarczona w ciągu 20 minut do pracy Pasierbicy, żeby spocząć w tamtejszej lodówce.
Wszystko było dopracowane do ostatniego szczegółu, ale w to wszystko wmieszała się Synowa. Galaretka Pasierbicy została więc w Nie Naszym Mieszkaniu, a do Szkoły wziąłem tylko swój słoiczek i nie przejmując się żadnymi lodówkami pożarłem ją dopiero za kilka godzin "zakanszając" kiszonym ogórkiem, bo w szkole raczej trudno o spirytualia.
Tak więc, gdy Wnuki zajmowały się sobą, do kartonu, w którym gromadziłem rzeczy, włożyłem karteczkę z napisem GALARETKA, żeby to cholerstwo, pyszne skądinąd, włożyć w ostatniej chwili. Nawet nie chciałem myśleć o Żonie i, niezależnie od niej, o swoim stanie, gdybym zapomniał. Tyle zmarnowanego zachodu!
 
Zabrałem się za obiad. Pracowałem jak maszyna. Na reszcie smalcu z zapasów przygotowanych przez Żonę podsmażałem mielone mięso uzyskując właściwą miękkość i smak, po czym wlałem cały słoik przecieru, trochę przyprawiłem solą himalajską i skrycie, bo Wnuki dowiedziawszy się o moim niecnym i podstępnym procederze, mogłyby nie zjeść, pieprzem świeżo zmielonym. Wyszła pychotka. Do tego ugotowałem niecałą paczkę makaronu konsultując z nimi ilość.
Wszyscy zjedli normalnie z wyjątkiem Wnuka-I. On stwierdził, że takiego przecieru zawierającego przetworzone warzywa nie je. Skończyło się na suchym makaronie, który przyprawił sobie pieprzem. W końcu i tego nie zjadł Bo ten pieprz jakiś taki dziwny...
Pozostała trójka zjadła z wyraźnym smakiem prosząc o kropelkę tabasco  widząc, co wyprawia z nim dziadek. A Wnuk-II poprosił nawet o dokładkę.
Mój pośpiech wynikał z faktu, że Wnuka-I trzeba było zdążyć odwieźć na krav magę i zmieścić oprócz obiadu lody.
Ustawiłem ich karnie wokół pięciu miseczek i nakładałem rodzaj i ilość według życzenia. A potem kazałem, żeby sobie sami nałożyli orzechy. Sam sobie też nieźle pofolgowałem wzbogacając zestaw o advocatową polewę. I zapadła cisza pełna skupienia. Ciekawe, że potem nikogo nie musiałem pytać o dokładkę. Wszyscy, jak jeden mąż, zgłosili się sami. Tylko ja roztropnie wykazałem umiar i poprzestałem na tej jednej porcji.
I ruszyliśmy w drogę. Zawsze w takich przypadkach, przy czterech chłopakach, trzeba przewidzieć bufor czasowy. Bo to albo zaczną szukać swoich rzeczy, albo w ciasnym przedpokoju ktoś kogoś "niechcący" nadepnie na rękę albo szturchnie łokciem i cały proces wychodzenia natychmiast gwałtownie się opóźnia, bo wtedy tworzą się frakcje i obozy, te jedynie słuszne, pociągające za sobą dyskusje i kłótnie. O cyrku z wsiadaniem trójki z tyłu auta nie wspomnę. Każdy z nich uważał, że właśnie ta jego kolejność wsiadania jest logiczna i ułatwiająca późniejsze zapinanie pasów. Ciekawe, że to się powtarzało za każdym wsiadaniem. Tylko ten z przodu wsiadł milcząc, zapiął pas i była cisza. No, ale to był Wnuk-II.
Umówiliśmy się z Wnukiem-I na parkingu za godzinę i dwadzieścia minut i pojechaliśmy do Pasierbicy. Czasowy galaretkowy interwał bezchłodzeniowy trwał raptem 20 minut, więc galaretkę przekazałem bez żadnych obaw, jednak z dużą ulgą. Nie podejrzewałem, że takie coś będzie mnie  kosztować tyle zdrowia.
Q-Wnuk był bardzo przejęty. Przedstawił się z imienia i nazwiska, co wymusiło zachowanie analogiczno-odwrotne, i przywitał się z Wnukiem-IV podając mu rękę. W końcu się znali jeszcze z Naszej Wsi. Wyglądało to komicznie - dwóch takich małych łebków. 
Q-Wnuk wyciągnął kulkowy tor, którego Wnuki nie znali i chłopaków nie było. Ja z Pasierbicą zaszyłem się w najodleglejszym kącie mieszkania, by przy kawie opowiedzieć jej o moim heroizmie  i wyczerpaniu. Ale za bardzo nie dało się na tym skupić, bo zza otwartych drzwi z pokoju Ofelii słyszeliśmy monolo-dialog, jaki przeprowadzała albo sama ze sobą zadając pytania i udzielając wyjaśniających odpowiedzi, albo z kimś wyimaginowanym, albo z jakimś pluszakiem. Intonacja głosu, słownictwo, całe przedstawienie. Na pewno dużo ciekawsze niż moje starcze biadolenie.
Gdy przyszło do wychodzenia, cała trójka podniosła marudzący raban.
- Ale dlaczeeeeego?!....
- Może dlatego, że musimy odebrać Wnuka-I !.... - przypomniałem im.

Myślałem i po cichu liczyłem, że po tylu wrażeniach i atrakcjach zapomną o bułkach. Ale gdy tylko pojawił się Wnuk-I wszystkie pokravmagove kalki im się poodklejały. Pojechaliśmy do Biedronki. Każdy wybrał sobie po dwie bułki, a ja rozsądnie zrezygnowałem z pączka, który w takich sytuacjach później w samochodzie pożerałem. Przy tym drobnym zakupie pamiętałem o karcie Moja Biedronka. Skoro ją mam.
Reszta potoczyła się według tradycyjnych schematów, czyli słuchania przy skrupulatnym i cichym spożywaniu bułek Tour de France, Deszczu w Cisnej i Trupka. Tradycji stało się zadość. Było pięknie. Taki spełniony dzień.

Myślałem, że na dzisiaj to już koniec i że los i okoliczności uwzględnią mój wiek i siedmiogodzinne przebywanie z Wnukami sam na sam. Ale nie. Co z tego, że byłem wykończony, skoro nie wiedzieć jak, zaczęliśmy rozmawiać o Bogu, a ten temat natychmiast podnosi mi adrenalinę, ożywia mnie i nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć, że przed chwilą byłem śmiertelnie zmęczony i marzyłem o łóżku.
Gadaliśmy do 23.30. To znaczy Syn i ja, bo Synowa tylko czasami się podśmiechiwała, oczywiście broń Boże z Boga, tylko z formy naszej dyskusji, i może powiedziała raptem kilka słów. 
Dialog zasadzał się na dwóch przeciwstawnych  poglądach i obśmiewaniu tego przeciwnego, bowiem Syn uważał, co oczywiste, że Bóg jest i starał się to uargumentować, bo przecież nie przekonać mnie, a ja robiłem analogicznie odwrotnie.
A jak już wszyscy stwierdzili, że trzeba iść spać, na koniec czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. 
- Tato, ale ty dzisiaj nie będziesz spał w gabinecie.
- A co, za zimno? - zachowałem się przytomnie i ze znawstwem, bo tam zawsze jest zimno, a czasami bardziej.
- Nie, tylko śmierdzi!
Klapki mi się otworzyły. Przez dwa miesiące gabinet był miejscem urodzenia się czterech szczeniaków, dzieci Furii, i ich życia w kojcu ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jestem chemikiem, ale bez przesady.
- Będziesz spał u Wnuka-I. - zakomunikowała Synowa.
Wyraźnie wszystko miała przemyślane. Wnuk-I miał spać u Wnuka-IV, a Wnuk-II i Wnuk-III razem w tym smrodzie. Bo chcieli się pożegnać z dwiema suniami, które, jedna jutro, a jedna w piątek, miały być oddane w ręce obcych ludzi. Wcześniej dwa pieski poszły w świat, jeden nawet do Czech, co było przyczyną szlochań Synowej, Wnuka-II i Wnuka-III.
Ucieszyłem się bardzo, że będę sam w pokoju. Pod nadzorem Wnuka-I sprawdziłem, czy się mieszczę w jego łóżku. Chłop rośnie, ale jednak jeszcze trochę mu brakuje. Więc wyciągnąłem się maksymalnie i wyszło mi, że jak głowę wraz z karkiem ułożę wysoko, czyli pod sporym skosem, to palcami stóp ledwo dotykam szczebli łóżka. Zapowiadało się więc nieźle.
Ucieszyłem się poniewczasie, bo nie wiedzieć czemu, nie uwzględniłem prostego faktu, że w nocy bezwładny, śpiący organizm zachowuje się inaczej. Ale gdybym nawet na trzeźwo uwzględnił, to wybór między ciasnotą a smrodem był prosty i logiczny. Smrodu bym nie usunął, a własne ciało mogłem układać dowolnie.
 
ŚRODA (25.11)
No i noc miałem zabawną.
 
Z jednej strony komfortowa samotność, z drugiej... 
W łóżku brakowało mi na długości jakichś 10. cm, dźgałem się więc w nocy albo w głowę, albo w stopy. Oczywiście z dwojga złego wolałem w stopy. Z głową nie za bardzo wiedziałem, co robić, bo rozstaw szczebli był za mały i gdybym nawet głowę w nie wcisnął, czułbym się w nich,  jak w dybach. Co innego ze stopami. Wchodziły w miarę swobodnie między szczeble, a przy większym uważaniu i koncentracji, udawało się unikać bolesnych uderzeń w kostki. Opracowałem więc nową technikę wkładania stóp między ażurową ścianę łóżka, co przynosiło ukojenie, ale rozbudzało, bo wymagało skupienia, żeby wymacać stopą przerwę między szczeblami i ją tam wcisnąć przy tym nie urażając się. Poza tym musiałem uważać przy przerzucaniu się na drugi bok, żeby wtedy nie skręcić sobie w stawie kostki, jednej albo drugiej.
W takim błogim stanie dotrwałem do 08.00, kiedy pod drzwiami usłyszałem teatralnym szeptem Dziaaaadeeeek, zagraaaamy? Wnuki same z siebie wiedzą, że rano pod żadnym pozorem nie należy budzić rodziców cierpiących na chroniczny niedobór snu.
W czasie śniadania ustaliliśmy, że grać będziemy na górze, w czasie gdy przyjdzie małżeństwo odebrać swoją sunię, a rodzice będą im musieli wszystko wytłumaczyć i przekazać. Oczywiście od razu sprawa gry w 3-5-8 okazała się niemożliwa, bo każdy chciał grać samodzielnie, co zrozumiałe, i nie pomagały moje logiczne wyjaśnienia, że do gry jest nas pięciu, a więc o dwóch za dużo. Więc jeśli nawet ja zrezygnuję... Ale o mojej rezygnacji nawet nie chcieli słyszeć, ani o żadnych innych ustępstwach, więc sytuacja jak zwykle zaczęła robić się patowa. Na szczęście okazało się, że Wnuk-I w tym czasie będzie miał lekcje hiszpańskiego online, a Wnuk-II postanowił zostać na dole, żeby płakać za zabieraną sunią.
W czasie śniadania znowu miałem darmowy psi cyrk za darmo. Domownicy zdążyli się do tych porannych harców przyzwyczaić i nawet nie reagować, ale ja nie mogłem oderwać oczu. Te gonitwy, a to matki za szczeniakami, a to jej ucieczki, nadgryzywania się, zwłaszcza za poręczne (chyba połapęczne) łapy, brutalne naskakiwania na siebie, piski, warczenia i groźne poszczekiwania szczeniaków. Bez końca. Nie da się opisać.
Przyszła para młodych i przejętych ludzi, więc zmyliśmy się na górę.
W połowie gry, gdy Wnuk-III był na strasznym minusie i zaczął wyć, gdy dziadek wygrywał, a Wnuk-IV  nic sobie z tego nie robił, chociaż też był na minusie, została ona przerwana. Wtedy przyszedł Wnuk-I i zaczęliśmy grać od nowa. Nie dałem im żadnych szans, więc Wnuk-I poszedł na dół.
- To zagramy w warcaby. - zaproponował niczym niezrażony Wnuk-IV.
Sromotnie przegrał.
- To zagramy w szachy. - nie wyciągnął żadnych wniosków.
Sytuacja była w miarę zrównoważona, więc po pewnym czasie zacząłem go lekceważyć, bo małe to takie, i to się zemściło. Skoczkiem zrobił kilka ruchów i rozwalił mi całą obronę. Za chwilę by mnie dopadł, ale zapomniał o obronie. Odsłonił całą linię dla mojej wieży, więc bezwzględnie wjechałem nią na pole, gdzie stał jego król zastawiony pionami. Szach i mat. Żadnej możliwości ucieczki i możliwości sensownego zasłonięcia się.
- To, dziadek, zagramy w...
- O, nie! - zaprotestowałem. - Na dzisiaj koniec. 
Głowa zaczęła mnie boleć od tak długiej koncentracji, a musiałem jeszcze skończyć ostateczne rozliczenia z Basem i Barytonem, bo z tym ostatnim umówiłem się dzisiaj po południu w Powiecie na przekazanie mu w gotówce reszty należności za prace.
Gdy zszedłem na dół, ujrzałem widok rozdzierający serce. Furia leżała pod drzwiami wyjściowymi, tymi, którymi wyszło młode małżeństwo z jej dzieckiem, a ostatni szczeniak, sunia, leżała na drugim końcu salonu, pod krzesłem, na którym siedziała Synowa, czego do tej pory nigdy nie robiła (specjalnie zostawiłem humor z zeszytów szkolnych). Obie spały (nadal humor z tej serii). Cierpiały na swój sposób, przeczekiwały i odreagowywały stratę swojej córki i siostry.
 
Pakowałem się, gdy otoczyła mnie cała rodzina. Każde na swój sposób składało mi życzenia. Głupio powiedzieć, ale się wzruszyłem. Wręczyli mi prezent - niedużą paczkę. Przez opakowanie starałem się wymyślić, co to może być. Im bardziej niedorzecznie, tym Wnuki miały większy ubaw. Ciągle mi kibicowali, a ja podkręcałem atmosferę powoli odwijając prezent, ale tak żeby ciągle był zawinięty. Wpadłem tylko na to, że to coś jest zawarte w takiej sztywnej folii, która jest tak wytłoczona, że pasuje idealnie do wielkości i kształtu zawartości. Bez noża lub nożyczek nie sposób tego otworzyć. 
Oczom moim ukazał się przedmiot wielkości telefonu komórkowego (nie smartfona), ale coś mi nie grało, bo był za gruby i miał symboliczną klawiaturę. I nagle zaskoczyłem - był to laserowy miernik odległości, czyli dalmierz laserowy. Przyrząd, o którym skrycie marzyłem. Na tyle skrycie, że nawet sobie nie wyobrażałem, że go mogę mieć. Ostatnio, gdy przygotowywałem rozliczenia z Basem i Barytonem, z podziwem patrzyłem, jak Bas w pięć sekund podawał mi wysokość pomieszczenia z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku, co stanowiło grubą przesadę i zmuszało mnie do zaokrąglania wyniku tylko do drugiego miejsca, i w tyle samo długość i szerokość. Mnie by to zajęło z 5 minut, mimo że używam od dawna, jak tylko pojawiła się na rynku, jako swoisty kapitalistyczny bajer, taśmy metalowej, takiej sztywnej, samozwijającej się. Ale jak to przy takich pomiarach, zwłaszcza gdy mierzy się samemu. Tu się człowiek potknął, tam coś szturchnął i pomiar trzeba było powtarzać, a przy większych odległościach robić go na raty i sumować, co tylko zwiększało błąd pomiaru. A już przy pomiarach wysokości trzeba było wykazywać się cierpliwością i pewną ekwilibrystyką. Na przykład w Domu Dziwie - góra  mierzy 2,5 m, a dół 2,6. Trudno, żebym wszędzie latał z drabiną, więc pomiaru dokonywałem na raty. Najpierw mierzyłem od podłogi w górę, na jakieś metr pięćdziesiąt, żeby swobodnie to miejsce zaznaczyć i je widzieć. Bo przypomnę, że z racji wzrostu siedzącego psa, było to dla mnie duże ułatwienie. Potem mierzyłem dalej do sufitu wykorzystując sztywność taśmy. Ale sztywność nie zawsze wystarczała i taśma wielokrotnie od ściany odpadała podnosząc mi tylko ciśnienie i pchanie się do ust słów powszechnie uznawanych za niewłaściwe, a tu jak najbardziej adekwatnych.
Taka taśma miała jeszcze to do siebie, że im bardziej się ją rozwinęło, na przykład do 4. metrów, to przy zwijaniu tym bardziej się rozpędzała ruchem, moim zdaniem, jednostajnie przyspieszonym, na tyle przyspieszonym, że przeważnie nie zdążałem usunąć na czas kciuka i jej końcówka boleśnie waliła mnie w paznokieć wywołując lawinę słów, jak wyżej. A ostatnio nawet tego nie miałem. Kupiłem taśmę pięciometrową, z wyższej półki (to określenie jest nieadekwatne handlowo, ale przyjęło się w powszechnym języku, jako synonim czegoś lepszego), która po tygodniowym używaniu przestała się zwijać do wewnątrz. A pomiary taką sztywną, było nie było, niezwiniętą taśmą to jest dopiero jazda. Więc wymieniłem ją na nową, tej samej marki, by po tygodniu otrzymać ten sam efekt. Otrzymałem trzecią. I co?! I pstro! Też przestała się zwijać. Więc czy można się dziwić, że byłem oszołomiony prezentem?!
- A tato, jak myślisz, skąd wiedziałem, co ci można wręczyć w prezencie? - zapytał Syn, gdy dalej trzymałem opakowanie nie próbując go nawet rozpakować. A widząc mój pytający wzrok odpowiedział:
- Od twojej żony! - Zadzwoniłem do niej. - Powiedziała, że mi da znać, jak się zastanowi, a potem oddzwoniła i zaproponowała dalmierz. - Dodała TYLKO JAK NAJPROSTSZY I Z JAK NAJMNIEJSZĄ ILOŚCIĄ FUNKCJI! - zacytował Syn mając niezły ubaw.
A potem zaczął mi przybliżać to cacko.
Cacko mierzy odległość w poziomie i w pionie, bo mu ganz egal, ale do tego celu ma dwie poziomiczki, żeby wszystko mierzyć pod kątem prostym, bez zafałszowań. To mi zaimponowało. Potrafi zapamiętać do 100. ostatnich pomiarów, nie wiedzieć po co, bo i tak sobie wszystko zapiszę. Będę pewniejszy, więc bez łaski. Fajne jest to, że z dokonanych pomiarów potrafi za jednym przyciśnięciem guziczka, co samo w sobie jest podpadające, podać powierzchnię i/lub kubaturę pomieszczenia. Jednak na pewno w razie czego sam sobie je obliczę, może nawet po wstawieniu jego wartości pomiarowych wcześniej oczywiście sprawdzonych zwykłą, fizyczną miarką, taką jak Pan Bóg przykazał, z naniesionymi milimetrami, centymetrami i metrami.
Najgorsze było na końcu. Zafascynowany Syn powiedział mi, że jak sobie pomierzę w pokoju długość jednej i drugiej ściany, to miernik wyliczy mi długość przeciwprostokątnej, czyli przekątnej pokoju. A wiem, bo nie po to studiowałem na politechnice i ludowe państwo na mnie łożyło, że tutaj musi mieć zastosowanie twierdzenie Pitagorasa, a więc że będą to działania na potęgach i pierwiastkach, co prawda tylko kwadratowych, ale zawsze, a takich rzeczy nie mogę zawierzyć głupiej maszynie, więc sam sobie popotęguję, a sumę kwadratów spierwiastkuję. 
Były jeszcze jakieś inne wspaniałe funkcje, o których nie chciałem już słyszeć, a tutorialowy (nie może być oczywiście instruktażowy, bo jak to fatalnie brzmi) film zaprezentowany mi przez Syna mówiący o szerokich możliwościach miernika obejrzałem z ledwo ukrywanym wstrętem i pewnym przerażeniem. 
- Mój Boże, przecież ja chciałem tylko wiarygodnie i bez męczącego i wielokrotnego schylania się pomierzyć sobie długość, szerokość (głębokość)  i wysokość ewentualnie! - myślałem.
Syn twierdził Tato, ale naprawdę starałem się wybrać jak najprostszy miernik!, chociaż nic mu nie mówiłem. Widocznie coś miałem w twarzy.
 
Po obiedzie wyjechałem. Była 15.10, więc całkiem nieźle. Najpierw stojąc w korkach nie mogłem dojechać do Metropolii, a potem z tych samych powodów z niej wyjechać, mimo że omijałem centrum szerokim łukiem starając się jechać wszelkimi możliwymi obwodnicami. Paranoja.
Nadchodząca ciemność tak mnie zestresowała, że odwołałem spotkanie z Barytonem i mój przyjazd do Wakacyjnej Wsi. Baryton wykazał zrozumienie, a Żona poczuła dużą ulgę, że nie będę jechał w tych warunkach. Ponowna wizyta w Nie Naszym Mieszkaniu jawiła mi się jako dar z niebios - dodatkowe kilkugodzinne niefrasobliwe wakacje. Nie przeszkadzała mi konieczność ponownego wypakowywania się, urządzania i szukania wolnego miejsca parkingowego. Powrót musiałem uczcić resztką lodów, orzechów, polewą z advocatem i kawą. Sprawiłem sobie ten drugi rodzaj Nieokrzesanego Balu Murzynów. Pełnię szczęścia dopełniał fakt, że galaretka już dawno zniknęła z Nie Naszego Mieszkania.

CZWARTEK (26.11)
No i dzisiaj o 07.05 byłem już w Powiecie.
 
- Ale z pana ranny ptaszek. - stwierdził Baryton. - Miał pan być o 07.30. - Ja dopiero jem śniadanie.
To ranne ptaszkowanie odbiło mi się lekką czkawką. Miałem jeszcze 25 minut do spotkania, a na Powiat to bardzo dużo, zwłaszcza tak rano, gdzie nie ma nigdzie kolejek. Coś jak w Metropolii 1,5 godziny. To zajrzałem do DINO po wodę w szkle i kupiłem ledwo 5 butelek. Więcej nie było. Za to w plastiku do wyboru i koloru. Potem pojechałem na miejsce spotkania, parking przed Biedronką. Nadal miałem 20 minut. Dla zabicia czasu wszedłem do środka. Nie oczekiwałem wody w szkle, bo ta sieć programowo takiej nie sprzedaje, ale Pilsnera Urquella miałem prawo. Ani jednej butelki.
Resztę czasu, 15 minut, przeczekałem w Inteligentnym Aucie.
Z Barytonem się rozliczyłem i ustaliliśmy, że jak tylko pogoda pozwoli, to oni wrócą na dach dokończyć dzieła po Ciu Ciu. Bo porządne czapy na trzech kominach zrobili, pozostało obudowanie ich struktonitem.
Wracając do domu zajrzałem w Pięknym Miasteczku do paczkomatu. Już dawno temu Żona nauczyła mnie odbierać w ten sposób przesyłki i teraz ufa mi w tym względzie.
Na miejscu byłem o 08.00, zadowolony, że udało mi się przyjechać tak wcześnie i że mam przed sobą cały dzień w domu. Okazało się jednak, że przyjechałem za... wcześnie.
- Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. - usłyszałem wyjaśnienie z domieszką pretensji w głosie informującej No kto to widział, żeby tak wcześnie przyjeżdżać i zaskakiwać!
Żeby nie dolewać oliwy do ognia, nie przypominałem, że ją informowałem, że będę około ósmej. 
Ale i tak dolałem, bo się wtrąciłem, a Żona wtrącania się bardzo nie lubi. Zwłaszcza mojego.

W domu panowała zimnica, w kozie ledwo się  tliło, więc trudno żeby normalny mężczyzna się nie wtrącił. To jednak nie mogło się spodobać Żonie. Jak dla niej przyjechałem nie w porę. Bo gdybym się zachował i przyjechał w porę, to oczywiste, że w kozie by się normalnie paliło, w domu byłoby ciepło, a ona ze wszystkim dałaby sobie radę.
Zgrzytnęło i tąpnęło nieźle. Ja od dawna na takie sytuacje opracowałem sobie metodę i osobiście ją w sobie podziwiam, wiedząc jaki mam charakter. Najlepiej przedstawić ją na tym konkretnym przykładzie. Otóż milcząco, bez jednego słowa, zaciskając zęby, robiłem swoje, czyli konsekwentnie się wtrącałem i rozpaliłem w kozie. Potem atmosfera się ogrzała, dosłownie i w przenośni. W kozie normalnie się paliło, co musiało dobrze na nas wpłynąć, bez względu na moją i Żony ocenę, czy przyjechałem za wcześnie (to ona), czy też nie (to ja). Myślę, że jednak kluczem do całej sprawy było słowo milcząco.

Dzisiaj zamontowałem w przyszłej sypialni gości (obecnie naszej) i w ich salonie, obecnym centrum naszego życia, dwa elektryczne grzejniki. Akurat kurier przywiózł całą paletę. W sumie dobrze się stało, że cała dostawa dotarła dopiero teraz. Trochę pożyliśmy przy kozie, oswoiliśmy mieszkanie i był czas zastanowić się, jak go ogrzać. I wyszło nam, że z pierwotnej, zakładanej przez nas, liczby grzejników wystarczy połowa.
A to jest bardzo duża oszczędność na poziomie inwestycji. W przyszłości, gdy wszyscy wszędzie będą mieszkać, okaże się, czy trzeba będzie jakiś grzejnik dokupić, czy też wystarczy założyć na siebie jedną bluzę więcej.
System montażu grzejników okazał się bardzo przemyślany, prosty, można by rzec intuicyjny (podobnie jak karnisze i lampy). Stąd nie miałem żadnych problemów z wyjątkiem takiego, że kołki rozporowe, które załączył Niemiec, nadawały się do kubła. Zastosowałem "nasze"..., fischera.
Piece zawisły i zaczęły grzać. Nie wiem dlaczego, ale przez ten fakt zasugerowałem sam sobie, że w mieszkaniu powinno być natychmiast cieplej. A nie było. Chodziłem z kąta w kąt i marudziłem Żonie, że w danym kącie jest zimno, że łamie po kościach i że może w kuchni też trzeba było grzejnik przewidzieć. A tak faktycznie to było mi zimnawo wszędzie, więc moje marudzenie, w sytuacji kiedy koza normalnie, jak co dzień, grzała, a na zewnątrz nie panował wcale mróz, Żona odbierała, jako świadome osłabianie naszego cieplnego morale i sianie defetyzmu. Czułem jak rośnie w niej irytacja, bo o co mi nagle mogło chodzić, skoro termicznie było tak jak ostatnio?!
- Wiem, co mi jest! - nagle odezwałem się konstruktywnie. - Ostatnie trzy noce spałem krótko i niekomfortowo! - Mój organizm daje mi znaki, że jest niewyspany i że przez to nie może się rozgrzać!
- To jak ci daje takie znaki, to idź się do cholery połóż, bo już tego nie można wytrzymać!
Więc natychmiast poszedłem spać, milcząco, bez jednego słowa, ale też bez zaciskania zębów.

PIĄTEK (27.11)
No i dzisiaj wstałem przed 05.00.
 
Zupełnie niepotrzebnie, zwłaszcza że czułem, że chętnie bym pospał przynajmniej do 06.00 i już byłem bliski przestawienia smartfona. Z racji tak wczesnego wstawania na wszelki wypadek postanowiłem nic nie mówić Żonie o termicznym stanie mojego organizmu, nawet gdybym się trząsł z zimna jak osika.
Ale nie było źle. Organizm wyraźnie wrócił do  równowagi.
 
Dzień w dzień żmudnie i konsekwentnie budujemy z Żoną moje relacje z Bertą. Bo dziewczyny bardzo szybko sobie te relacje zbudowały na zasadzie wzajemności, braku szorstkości we wzajemnym postępowaniu, notorycznym przejmowaniu się Pani, bo albo piesek jest biedny, bo..., albo ewentualnie piesek jest biedny, bo..., albo wreszcie piesek jest biedny, bo...
Ja buduję relacje już siedem miesięcy. Od samego początku za każdym pozytywnym lub negatywnym kontaktem mówię do Pani i do Berty Jeszcze tylko pół roku i piesek stanie się całkiem normalny, co za każdym razem Panią rozśmiesza i oburza jednocześnie.
Dzisiaj, np.  dałem Bercie jeść, a robię to po wspólnych ustaleniach przede wszystkim ja, żeby w ten sposób Bertunię oswajać z Panem.
- Chodź Bertuś, pan dał pyszne jedzonko. - zagadałem milutkim głosem. - Sam mięsko wyciągnął z lodówki wcześniej, żeby piesek nie miał zimne, pokroił, no chodź, masz.
Berta siedziała nieruchomo raczej unikając mojego wzroku i przełykała ślinę, co było oznaką stresu, bo jedzenie przecież dawał Pan, nie Pani.
- No, chodź, ty, Przełykająca Ślinę... - odezwałem się bardziej wrednie.
Żona natychmiast się oburzyła.
- No właśnie w ten sposób etykietujesz Bertę! - A ona wszystko rozumie...
Jeszcze tylko pół roku....

Wieczorem oznajmiłem Żonie:
- Muszę założyć kartotekę Cykliniarzowi Anglikowi.
- Matko! - Żona zareagowała. - A komu ty potem będziesz zakładał kartoteki, jak skończy się remont?
- Moja droga... to jest tak, jak z blogiem. - Wiele razy myślałem, że w końcu tematy się wyczerpią, a tu...
- Chyba żonie! - przerwała Żona i wybuchnęła śmiechem.
A jak moglibyśmy remontowo funkcjonować i mieć jaką taką kontrolę nad wydatkami i nad decyzjami, co robimy, a czego nie, czyli nad ustalaniem priorytetów, gdybym nie pozakładał kartotek? I skąd byśmy wiedzieli, powiedzmy w przyszłości, co ile kosztowało, i na podstawie czego byśmy się uczyli i nabywali doświadczenia? Tylko ja w naszym małżeństwie jestem w stanie zapanować nad potencjalnym chaosem, jaki na pewno wkradłby się, skoro przez Dom Dziwo przewinęło się 12 ekip, a ostatnią właśnie jest Cykliniarz Anglik. Tak się złożyło, że 13. ekipą jesteśmy my sami generując nieremontowe koszty, w rubryce policyjno-wojskowo-księgowej, tzw. INNE.

SOBOTA (28.11)
No i dzisiaj zabrałem się za segregację śmieci po ekipie Ciu Ciu. 

Każdy zakisły wór opróżniałem i zawartość wysypywałem na ziemię. A potem żmudnie segregowałem. Czego tam nie było - gruz, folia, siatki, druty, gwoździe i wkręty, wełna mineralna, rękawiczki wszelkiego rodzaju, pędzle, butelki szklane i plastikowe, opakowania po papierosach, dystanse do fug, pianka montażowa, kawałki gum, wiadra plastikowe z zakrzepłą farbą, betonem, klejem lub zaprawą i jakieś inne niezidentyfikowane przedmioty lub elementy. Segregowałem i segregowałem. 
Nie była to praca z kategorii rozgrzewających, więc co jakiś czas robiłem sobie w niej przerwę i wtedy taczką woziłem ziemię nad Staw. Ziemia pomiędzy faszynami a brzegiem Stawu się pozapadała i trzeba było przed wiosną uzupełnić, żeby mogły tam rosnąć rośliny, które będą miały do tego prawo.
Ogólnie było zimno i przenikała wilgoć, ale nie zmarzłem. Za to ręce były dwiema kostkami lodu. Od tego żmudnego grzebania w śmieciach.
 
NIEDZIELA (29.11)
No i niedziela była niedzielą.
 
Wstałem o 07.00 i postanowiłem cały dzień nie robić niczego na zewnątrz. Pogoda mi sprzyjała. Padało, więc sumienie miałem czyste.
Moje samopoczucie było dodatkowo lepsze, bo minęło już tyle dni, że gdyby wybuchła jakaś galaretkowa afera, to rozeszłaby się ona lotem błyskawicy. Od Krajowego Grona Szyderców nie było żadnego alarmu. Widocznie wszystko jest dobrze lub galaretki jeszcze nie jedli. A nie chcę się dopytywać, bo w tym drugim przypadku byłoby to mocno podejrzane A dlaczegóż to się dopytujesz?
 
Dzisiaj, przy niedzieli, coś mnie naszło. Widocznie przez nią. Wypiłem inne piwo! I to ciemne. Żona kupiła Piwo na miodzie gryczanym z browaru Jabłonowo. Czyli rzemieślnicze. Ale stwierdziła, że jednak za słodkie i pić nie będzie. W opisie wyłapałem Ciemne i aromatyczne. Słodkie i goryczkowe. A goryczka zawsze mnie interesuje. Opis nie kłamał. Nie męczyłem się, ale więcej nie wypiję. Wystarczy chyba jedna butelka, żeby nikt mi nie zarzucił, że mam klapki na oczach, a raczej na kubkach smakowych i że jestem pilsnerowo-urquellowo zabetonowany.

Zadzwonił z Irlandii Po Morzach Pływający. Najpierw się upewnił, czy nie jestem aby przy gnoju. A potem nie owijał w bawełnę i uprzedził, żebym we wtorek lub w środę spodziewał się paczki.
Potem Syn dopytywał się, czy odpaliłem miernik. Odpisałem, że jeszcze nie, bo się boję. Ale obiecałem, że jutro się zepnę, jak prawdziwy mężczyzna i zmierzę się z tym niepojętym narzędziem.
Na koniec dnia zadzwoniła Szamanka. Musieliśmy energią nawzajem się przyciągnąć, bo z miesiąc temu bardzo wstępnie umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii w jakiejś restauracji. Ale stało się to niemożliwe i miałem zamiar w tej sprawie do niej zadzwonić.
Gadaliśmy długo. Umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii przy najbliższej okazji, ale na jakimś dłuższym spacerze, bo to będzie najłatwiej przeprowadzić. I od słowa do słowa, wiedząc że będą się budować, rozmowa zeszła na fachowców. Z czystym sumieniem poleciliśmy im Basa i Barytona z pełną charakterystyką postaci i sugestiami co do metod postępowania. Ciekawe, czy coś z tego wyjdzie?
Szamanka się przyznała, że dzisiaj przez otwarte okno w ich blokowym mieszkaniu usłyszała charakterystyczny klangor żurawi. Myślała, że to omamy słuchowe i z tęsknoty za Naszą Wsią i wsią w ogóle coś porobiło jej się w głowie. Wyjrzała przez okno albo wyszła na balkon (nie pamiętam, czy mają) i nad głową ujrzała klucz żurawi. W Metropolii.
- Popłakałam się normalnie z wrażenia.
Ona i Ten Co Dba O Auto należą do tego nielicznego grona osób, które nie dość, że znają Naszą Wieś od podszewki, to jeszcze spędziły kilka dni i nocy w Naszym Miasteczku. Gdy się rozmawia, nie trzeba niczego tłumaczyć.
Po rozmowie przysłała nam zdjęcia synka, dużego już chłopaka, który praktycznie wychował się w Naszej Wsi i dwumiesięcznej córki. A tak długo i bezowocnie starali się o dzieci.
 
PONIEDZIAŁEK (30.11)
No i przypominam, że według mojego kalendarza ten tydzień miał 5 dni. 
 
Rano sąsiad z Wakacyjnej Wsi przywiózł kolejną, trzecią przyczepę drewna. Pozostały jeszcze trzy.
Z góry założyłem, że dzisiaj nie ułożę ani jednej belki, bo poniedziałek blogowo swoje prawa ma. 
Nie tknąłem również worów ze śmieciami, tym razem po Basie i Barytonie. Z tego samego powodu.
Ale żeby całkowicie nie zgnuśnieć, w oczekiwaniu na drewno zawiozłem nad Staw dwie ostatnie taczki ziemi i uzupełniłem braki. Pozostaje teraz czekać do wiosny, być czujnym i mieć pełną kontrolę.
 
Cykliniarz Anglik popycha sprawy do przodu. Zapewnił, że jak tylko jego pracownicy skończą na innej budowie, kumuluje siły u nas i że do dwóch tygodni będziemy mogli się przeprowadzać na drugą stronę góry. Bardzo powolutku remontowe puzzle wskakują na swoje miejsce.

Dzisiaj przyszła paczka od Po Morzach Pływającego, Czarnej Palącej i W Swoim Świecie Żyjącej. Niespodzianka sporego kalibru, ale o tym przy następnym wpisie.

Syn nie miał poniedziałkowego blogowego wyczucia i gnębił mnie smsami, czy już uruchomiłem dalmierz. To wieczorem uruchomiłem. Zmierzyłem wysokość mieszkania - 2,555 metra, czyli 2,56. To by się zgadzało. I dzisiaj na tyle było mnie stać. Ale i tak pogratulował mi odwagi.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.46.

poniedziałek, 23 listopada 2020

23.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 358 dni.

WTOREK (17.11)
No i dzisiaj o 00.31 odezwał się Po Morzach Pływający.
 
Cześć. U mnie bez zmian. Jak to na morzu. :)
PMP.
Czyli o czym tu pisać.

Rano siedziałem  wnikliwie nad rozliczeniami Barytona. Potem je wspólnie analizowaliśmy z Żoną, a potem wyczerpująco z nimi temat dyskutowaliśmy. Potem wszyscy zrobiliśmy sobie półgodzinną przerwę na ochłonięcie obu stron, a potem staraliśmy się znaleźć konsensus. Ale jak go znaleźć, kiedy fachowcy upierają się przy swoim, czyli przy wysokich dla nas kosztach robocizny, które oni uważają za normalne, a my uważamy, że są nienormalne, czyli za wysokie.
Po rozmowach piłeczka została przerzucona na naszą stronę. Do jutra mamy się zastanowić nad ich propozycjami i rozwiązaniami.
Żeby jako tako dojść do siebie, po tego typu sytuacji, poszedłem do drewna. Narąbałem i nawiozłem całą górę, a oprócz niej górę szczapek.
- Nie każdy ma taką możliwość. - skomentowała Żona, gdy jej któryś raz w naszym wspólnym życiu powiedziałem, że to pomaga mi wyjść ze stresu. Oczywiście przy drobnej pomocy Pilsnera Urquella. 
Ale też nie każdy ma możliwość wychodzenia ze stresu, jak ona. 
Ona z kolei rzuciła się na żeberka i na słoninę. Ponieważ, primo, lubi gotować, secundo uwielbia to robić na kuchni wiejskiej, więc natychmiast do duchówki wstawiła żeberka na miodzie, musztardzie i cebuli i zaczęła kroić słoninę i ją wytapiać. I w ten prosty sposób odreagowywała dzień.
W obu przypadkach, jej i moim, efekty były niesamowite.
 
W trakcie rąbania zadzwonił Q-Wnuk. Zaczął w swoim stylu naładowany emocjami i chęcią opowiedzenia wszystkiego naraz.
- A wiesz, ... a wiesz, dziadek, ...a wiesz, że,... że, że brałem udział w turnieju, ...turnieju piłkarskim! Pierwszy raz w życiu! - I,...i, strzeliłem gola.
- A kto wygrał? - dociekałem.
- Oni.
- A to trudno, następnym razem będzie lepiej. - starałem się go pocieszyć.
- Przegraliśmy wszystkie mecze! - poinformował lekko smutnawym, zrezygnowanym głosem z opadającą intonacją i wyciszeniem. 
- Ale to dopiero początek i następnym razem...
- Pa! - usłyszałem i było po rozmowie.

Dzisiaj obesemesowałem i obdzwoniłem wszystkich gości, których zaprosiłem na moją 70-tkę. I imprezę, która miała się odbyć 5. grudnia, odwołałem. Bo część z nich ma osobiste problemy zdrowotne, część pęka przed koronawirusem, część przez ogólną sytuację uwikłała się w różne niemożności i impreza zaczęła się rozsypywać, zanim się rozpoczęła. Do tego doszła niejasna i niewiadoma sytuacja gospodarstwa agroturystycznego, które na razie funkcjonuje na zasadzie wydawania na wynos, a noclegów tak się wydać nie da. 
Wszyscy tę moją decyzję przyjęli z dużą ulgą i ucieszyli się, że impreza odbędzie się w przyszłym, nieokreślonym terminie, ale odbędzie się na pewno, w tym samym gronie i w tym samym miejscu. 
Ostatnią osobą, która ledwo się załapała na rozmowę ze mną był Kolega Inżynier. Właśnie o 20.08, czyli 8 minut później, niż zazwyczaj, już, już włączałem tryb samolotowy, gdy zadzwonił z twierdzącym pytaniem, że ma nadzieję, że nie śpię. Przebijał przez nie lekki sarkazm charakterystyczny dla Kolegi Inżyniera. Więc, gdy za chwilę mnie poinformował, że ostatnio no,no, teraz we wtorek rano przy kawie nie daję rady wszystkiego od razu przeczytać, bo muszę lecieć do pracy i czytać muszę na raty, odebrałem tę wypowiedź z pewną ostrożnością jako komplement. Zwłaszcza, że początek wywodu zaczynał się Muszę przyznać...

A wcześniej, przy okazji odwoływania imprezy, rozmawiałem z Synem. Chłopaki mu jęczą, że kiedyś było fajnie Bo dziadek po krav madze zabierał nas na bułki.
Też tak uważam, bo utarł się pewien rytuał - krav maga, Biedronka, bułki według własnego indywidualnego wyboru, Inteligentne Auto, otwieranie dachu, słuchanie Trupka, a potem kłócenie się, co dalej puścić z tej płyty.
Więc zaproponowałem, że we wtorek po Szkole do nich przyjadę, po czym zabiorę trójkę i pojedziemy po Wnuka-I. On zajęcia ma już w inne dni, niż pozostali. A potem wszystko rozegra się według sprawdzonego scenariusza z moim noclegiem z wtorku na środę. Uprzedziłem jednakże Syna, że wyjadę natychmiast i w dowolnym momencie, nawet gdy będzie ciemno, jeśli się zacznie przy mnie kłócić z Synową lub odwrotnie, ona z nim, i że w środę wyjadę za dnia, żeby nie jechać po ciemku, bo tego nienawidzę i żebym wtedy nie usłyszał od niego Ale tato, mieliśmy przecież jeszcze porozmawiać!
 
Plany te przedyskutowałem z Żoną. Ustaliliśmy, że będzie dobrze, jak ja w tej całej sytuacji wyjadę do Metropolii w poniedziałek, za jasnego, zrobię zakupy, wieczorem spokojnie sobie opublikuję wpis, a we wtorek bez spinania się pojadę do Szkoły.
- Ale czy to tak będzie dobrze? - zapytałem.
- A co masz na myśli? - Żona odpowiedziała pytaniem, od razu dość zaczepnie, bo chyba wiedziała, co mam na myśli.
- Bo tak zostajesz sama... Problem z fachowcami... -  zawiesiłem głos.
- To ty już wcale nie zamierzasz wyjeżdżać do Metropolii?! - I ja już nigdy nie będę mogła zostać sama?!
No, fajnie...
 
ŚRODA (18.11)
No i dzisiaj rozstaliśmy się z Basem i Barytonem.

Można by powiedzieć, że się rozwiedliśmy. Nasze "małżeństwo" trwało 6 miesięcy i 13 dni. I jak to w małżeństwie - były wzloty i upadki, ale powoli formuła się wypalała. Rozwód nastąpił bez orzekania o winie jakiejkolwiek ze stron, czyli za ich porozumieniem. Bardzo kulturalnie, z pewnym smutkiem, bo się zdążyliśmy polubić i oczywiście przyzwyczaić do siebie, z istotnym w takim przypadku wzajemnym zaufaniu. Obie strony poczuły ulgę, bo dalsze ciągnięcie na siłę tego związku groziło, oprócz stałej frustracji, nieuniknionym wybuchem, a do niego i jedni, i drudzy nie chcieli doprowadzić. To się chyba nazywa wzajemnym szacunkiem.
Nie przyjechali dzisiaj o 08.00, jak wczoraj deklarowali, tylko grubo 0,5 godziny później, ale my nie kłuliśmy ich tym faktem w oczy. Na dole nie było jednak zwykłej krzątaniny, gwarów i śmiechów oraz głośnej Eski, czy innej Wawy. Zatopieni w porannych czynnościach nie zwracaliśmy na to uwagi.
Mieliśmy na dzisiaj mieć przygotowane stanowisko w sprawie naszej dalszej współpracy, a do tego potrzebne były kolejne obliczenia. Wczoraj już na to nie mieliśmy ani sił, ani serca i postanowiliśmy zrobić to dzisiaj. Ale Bas z Barytonem zrobili manewr wyprzedzający, po cichu spakowali cały swój sprzęt i różne manele, i za jakąś godzinę przyszli zakomunikować, że oni jednak już dłużej u nas robić nie będą i że to nie ma sensu i żebyśmy zrozumieli.
Poczuliśmy pewną ulgę, bo był to konkret. Ustaliliśmy, że odliczymy im te kwoty za prace, których nie zrobili, a z kolei dodamy te za częściowe wykonanie łazienek, od których zaczął się nasz spór i niemożliwość dogadania się.
Ustaliliśmy też, że w sytuacji, gdy pojawi się nowa ekipa, będzie można do nich zadzwonić, żeby coś wyjaśnić lub skonsultować i że, gdy spotkamy się na ulicy, żadna ze stron na widok przeciwnej nie będzie przechodzić na drugą jej stronę.

Zapanowała cisza. w domu i w naszych umysłach. Nawet fajny stan połączony z ulgą. Jednak, gdy za jakiś czas zszedłem na dół i zobaczyłem pustkę i "porządek" z dominującą ciszą, dopadł mnie syndrom porozwodowego osierocenia. W końcu, było nie było, "żyliśmy" ze sobą sporo czasu.

Wczoraj zadzwonili z hurtowni, w której zaopatrywał się Ciu Ciu, że zalega do zapłaty faktura na kwotę ponad  dwa tysiące zł. Więc się bardzo przestraszyliśmy, że Ciu Ciu nadal się w niej zaopatruje na nasz koszt, bo miał otwarte zlecenie, tzw. wuzetkę, a my o tym zapomnieliśmy. Ale pan nas uspokoił, że ostatni raz materiały były brane we wrześniu. Pojechaliśmy więc dziś zamknąć zlecenie, a przy okazji zrobiliśmy sobie mikrowycieczkę. Bo wybraliśmy się też do naszego sąsiada mieszkającego w Wakacyjnej Wsi. Naraił go nam Gruzin, gdy szukaliśmy jakiegoś dostawcy drewna. 
Gdy się wprowadzaliśmy, Gruzin odsprzedał nam 10 kubików suchego dębu po 160 zł za kubik, więc po rewelacyjnej cenie biorąc pod uwagę fakt, że go przywiózł i jeszcze ułożył. Taka dębina chodzi co najmniej po 220 zł za kubik. Palimy nią od początku, gdy się wprowadziliśmy, czyli od 30. kwietnia tego roku, bo obiady można było gotować tylko na kuchni wiejskiej, która w ten sposób "dostarczała" nam również ciepłej wody do mycia, a później, gdy się zrobiło zimno, Bas z Barytonem palili w dwóch miejscach na dole, żeby było jako tako ciepło, no i żeby schło.
Zostało nam jej jeszcze z 4 kubiki. 
Moja ambicją, która nie została nigdy nie zrealizowana, nawet w Naszej Wsi, jest posiadać duży zapas mokrego drewna, bo tańsze, żeby sobie schło przez dwa lata, bo to nic nie kosztuje i potem w miejsce spalonego zapas co roku uzupełniać. Stąd kontakt z sąsiadem z Wakacyjnej Wsi.
Ustaliliśmy, że wezmę 20 kubików, trzydziestki, a  przy takiej ilości udało mi się zbić cenę ze 180 zł za kubik na 170. Ustaliliśmy też, że  drewno sąsiad będzie dostarczał sukcesywnie, partiami, co mi bardzo odpowiadało. Wyobraziłem sobie bowiem siebie stojącego nagle przy 20. kubikowej górze drewna na wstępie osłabionego psychicznie tym widokiem i/lub umierającego z powodu akurat padającego przez kilka dni deszczu, który bezwzględnie nasączałby je wilgocią, której przecież miałem zamiar się pozbyć przez dwa lata. Nie wspomnę o całkowitym paraliżu komunikacyjnym i organizacyjnym na terenie, bo góra ta musiałaby być złożona jak najbliżej miejsca układania, czyli pomiędzy Małym a Dużym Gospodarczym i wtedy nie byłoby mowy o otwarciu lub zamknięciu, zależy na co bym się zdecydował, drzwi Dużego, nie wiedzieć na jaki czas. A jest on dla funkcjonowania całego naszego skomplikowanego organizmu elementem podstawowym, miejscem składowania kupionych mebli, akcesoriów łazienkowych, narzędzi, miejscem mojej pracy, miejscem dostarczania nam brakujących talerzy, kubków, sztućców i innych rozlicznych akcesoriów kuchennych, i wreszcie miejscem, w którym odkryliśmy stojący gąsior z nalewką orzechową zrobioną przeze mnie w ilości 10 litrów w 2016 roku z orzechów Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika.
I pomyśleć, że ledwo się wprowadziliśmy, a Żona już go chciała zburzyć z racji jego brzydoty. Ładnie, nomen omen, byśmy teraz wyglądali.
Więc chyba stałby otwarty, ale wtedy trudno byłoby oczekiwać spokojnych  przespanych nocy, tym bardziej że na Bertę bardzo szybko przestaliśmy liczyć. Jej nocne, i nie tylko, głębokie chrapanie, nie pozostawiało i nie pozostawia złudzeń. A nawet gdyby nie spała, to i tak na złodzieja nie szczeknęłaby. Taka bezsensowna strata energii.
 
Z sąsiadem ustaliliśmy też, że pierwszą partię przywiezie w tę sobotę i obaj przybiliśmy dłonie  potwierdzając, że wszelkie warunki, które ustnie ustaliliśmy, są święte. Zapomniałem jednak (te durne, quasi-korporacyjne przyzwyczajenia), że w Pięknej Dolinie oprócz "świętych" umów obowiązuje Powiatowstwo i maniana.
W niedzielę zadzwoniłem z  uprzejmym pytanie Co to też się stało, że drewna w sobotę nie było, a miało być, bo przecież się umawialiśmy?  To się umówiliśmy, chyba święcie, ale zaczynałem już mieć wątpliwości, że będzie w poniedziałek. Uważny/-a czytający/-a zapewne zwrócił/-a uwagę, że piszę te słowa dzisiaj, to znaczy w środę (podkreślam, bo już sam sobie nie wierzę). Drewna nadal nie ma, a moje telefonowanie spotykało się z głuchotą, nomen omen, jak się później okazało.
Stąd ta mikrowycieczka.
Zajechaliśmy Terenowym na pola, gdzie za pierwszym razem sąsiad pokazywał mi górę drewna i gdzie ustalaliśmy szczegóły. Widok mnie mocno zmartwił, bo wiało przeraźliwą pustką. Widocznie drewno wywiało do innego klienta, a ja wypadłem z kolejki. Telefon sąsiada nadal był głuchy. To wróciliśmy pod jego dom. Pomiędzy kurami i kaczkami, co samo w sobie było urokliwe, dobrnąłem do wejścia z tyłu. Bardzo szybko okno się uchyliło i zacząłem rozmawiać z panią, jak się okazało żoną. Przedstawiłem się, powiedziałem co i jak Bo przecież miało być... i Nie odbiera telefonu...
Pani, bardzo sympatyczna i z wypisaną inteligencją na twarzy z uśmiechem odparła:
- Widocznie jest na polu, w traktorze, to nie słyszy. - Zaraz się za niego zabiorę.
Musiała mieć w twarzy coś wiarygodnego, bo się nawet uspokoiłem.
Gdzieś za pół godziny, gdy byliśmy już w domu, zadzwonił z komunikatem, jak gdyby nigdy nic Bo żona dzwoniła, że pan dzwonił. Ciekawe, że jak żona zadzwoniła, to natychmiast usłyszał, mimo że musiał być przecież w tym samym traktorze. I jak tu nie zgodzić się z ludowymi mądrościami Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Lekko kulturowo bym tylko tę mądrość złagodził i powiedział Gdzie diabeł nie może, tam panią pośle.
To z sąsiadem święcie umówiliśmy się na jutro, na pierwszą dostawę, na ósmą rano.
Ciekawe było też to, że ja sam w tę mądrość wierzyłem i wierzę. Bo jak wytłumaczyć fakt, że od naszego pierwszego spotkania z sąsiadem palcem nie kiwnąłem, żeby zacząć przygotowywać miejsce pod składowanie 20 kubików drewna, a teraz rzuciłem się do roboty, jak dziki.
Pierwotnie miałem zamysł przygotować całkiem nowe, bez zadaszenia, ale przecież potem, i to dwa lata, taka góra drewna przykrytego folią właśnie przez nią specjalnie urokliwa by nie była. To najpierw przerzuciłem taczką prawie kubik na schody prowadzące do obecnego mieszkania, żeby je mieć na bieżąco do palenia pod ręką. Taki system obowiązuje od samego początku naszego mieszkania na górze, ale nie na taką skalę. Teraz widok był imponujący - prawa strona schodów obłożona drewnem, lewa służyła do "normalnej" komunikacji. Nawet Berta zaakceptowała ten nowy ciasny stan schodząc i wchodząc bez problemu, a wystarczyło wcześniej postawić drabinę, nawet niespecjalnie rozkraczoną lub grilla, to już zaczynała robić problemy, mimo że ciasnoty było tyle samo, co teraz, przy drewnie.
Następnie, pod zadaszeniem, ale z jego przodu, przysposobiłem europaletę i przerzuciłem ponad dwa kubiki drewna, tego z tyłu, z postanowieniem, że jutro skoro świt skończę robotę, przygotowując tam na tyłach teren pod składowanie nowego. Ostatnie belki przerzucałem prawie po omacku, a była dopiero 17.00.
Po wszystkim stać mnie jeszcze było na powieszenie lampy w łazience i na mecz.
Lampę chciałem powiesić już wczoraj, ale Żona ubłagała mnie, żebym tego nie robił z racji wiertarkowego i odkurzaczowego hałasu, którego nie byłaby w stanie znieść, tak miała dosyć całej sytuacji z Basem i Barytonem. 
A sam mecz Polska : Holandia (zdaje się, że teraz to Niderlandy)? No cóż, od dawna uważamy z Konfliktów Unikającym, że nasze miejsce jest w Dywizji B. To jeśli chodzi o Ligę Narodów. Bo o reszcie też lepiej nie mówić. Na przykład rankingi zafałszowują sytuację i umieszczają nas w punktacji grubo za wysoko. Z Dywizji A jednak nie spadliśmy, bo są jeszcze słabsi od nas. Z kronikarskiego punktu widzenia trzeba odnotować wynik meczu rozgrywanego na Stadionie Śląskim: 1:2.
Cały mecz opędziłem dwiema buteleczkami kwasu chlebowego. Żona od jakiegoś czasu zamawia cały karton tego napoju. Ten jest akurat mocno wytrawny, sprawdzony i prześwietlony przez Żonę pod kątem zawartości cukru i na pewno czegoś jeszcze, o czym nie mam pojęcia i mi smakuje. Jest świetny, zwłaszcza w upały, ale w innych sytuacjach też się sprawdza i nie cierpię z tego powodu, gdy go piję, np. po dwóch Pilsnerach Urquellach. 
Oczywiście była grubą przesadą jego obecność w czasie meczu, i to reprezentacji Polski, ale co było robić, gdy zachowałem się jak niedoświadczony młokos. Takie wpadki mógłbym w mojej trzynastoletniej pilsnerowsko-urquellowskiej historii policzyć na palcach  jednej ręki i to ręki drwala (Przychodzi drwal do baru i pokazując dłoń bez dwóch środkowych palców mówi: Pięć piw!).
A wszystko przez to, że nie zdążyłem się przestawić z tygodniowego interwału zakupowego na dwutygodniowy. Nawet miałem zapas dwóch kartonów, ale to  właśnie chyba one mnie zmyliły, bo ciągle mi się wydawało, że tam, wewnątrz nich jest taka pilsnerowo-urquellowa studnia bez dna. A od razu powinienem był wyjąć wszystkie butelki, równo je ustawić, żeby łatwo było przeliczać i kontrolować stan i wpadki by nie było. 
Jeszcze dzisiaj,w trakcie przerzucania drewna, hołubiłem ostatnią butelkę traktując ją oszczędnie i z namaszczeniem. Wiedziałem, że jutro Pilsnera Urquella mieć nie będę, bo dopiero w piątek mieliśmy jechać do Naszej Wsi i po drodze zrobić zakupy. Oczywiście mógłbym bez problemu pojechać do Biedronki do Powiatu (10 minut jazdy), ale gdzie siła woli, zasady i ustalenia?  Trzeba było wpadkę wziąć na siedemdziesięcioletnią klatę.
Stąd zawartość ostatniej butelki rozdzielałem bardzo rozsądnie i skrupulatnie, żeby mi starczyła na całą pracę. Z żelazną konsekwencją piłem tylko jeden łyk po przewiezieniu na schody jednej taczki drewna, a  później jeden łyk co 10 kursów z naręczem bierwion układanych na palecie. I stykło.
 
Po meczu tak sobie pomyślałem - może przez to moje złamanie tradycji przegraliśmy?...Energia przecież krąży w kosmosie. Może to był taki swoisty efekt motyla.

CZWARTEK (19.11)
No i dzisiaj rano kończyłem przygotowanie miejsca pod 20 kubików drewna.
 
Przed ósmą na posesję z fantazją zajechał traktorem sąsiad i przywiózł pierwszą partię drewna. Od razu wyjaśniły się dwie sprawy. On jest głuchy na prawe ucho, więc jeśli na dodatek w czasie pracy na polu w traktorze telefon położy po swojej prawej stronie, co zdarza się nagminnie (zdaje się, że jest praworęczny), to efekt jest pewny jak amen w pacierzu. Można sobie do niego dzwonić. Taktownie nie skomentowałem tego faktu uwagą Ciekawe, że jak dzwoniła pańska żona, to pan od razu usłyszał...
Druga sprawa, która się wyjaśniła na początku naszej współpracy, to fakt, że na przyczepie mieści się 3,5 kubika i że takimi partiami drewno będzie przywoził. To ustaliliśmy, że takich przyczep będzie sześć, czyli razem 21 kubików.
Obserwowałem manewry traktorem. Sąsiad zaimponował mi precyzyjnym podjechaniem, i to za pierwszym razem, nie na raty, przyczepą w dość ciasne miejsce wyładunku, a jest to duża sztuka przy cofaniu. Sam traktor też mi zaimponował. Był tylko o punkt lepszy od traktora Sąsiada Filozofa. Myślałem, że takiego egzemplarza, to znaczy traktora, już nigdzie nie zobaczę. Bo takiego egzemplarza, jak Sąsiad Filozof, to na pewno. Nie wypuszczają się oni razem, jak tylko na pole. Przez lata życia w Naszej Wsi ciągle się dziwiłem, że traktor jeszcze jeździ, bo swoim wszystkim, każdym elementem potwierdzał, że chętnie by już odpoczął na szrocie. Minął prawie rok, jak nie mieszkamy w Naszej Wsi, a traktor jeździ.Ten dzisiejszy, który przyjechał do nas, musi być w czymś lepszy, skoro wypuszcza się na drogi gminne i powiatowe.
Z sąsiadem ustaliliśmy, że następna partia będzie w sobotę. Też o tej porze. I wtedy mu zapłacę, co przyjął normalnie, bo przecież żyjemy w Powiatowstwie i obowiązuje maniana. Zrobiłem tylko drobny przytyk, że gdyby przyjechał wcześniej, tak jak się pierwotnie umówiliśmy, to gotówkę miałem, ale potem przy jakichś rozliczeniach wyszarpali mi ją budowlańcy. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, bo o czym tu gadać. Nie dzisiaj, to jutro.
 
Ledwo traktor z gwizdem i w smugach dymu zniknął, zacząłem układać drewno.
Przy takiej ilości (przed Dużym Gospodarczym leżała potężna hałda) rozładowujący i układający, czyli ja, ma świetną okazję do sprawdzenia swojej psychiki. Bo w tej pracy są dwa krytyczne elementy (emelenty, jak mówi Ofelia układając puzzle) - początek i koniec. 
Na początku góra drewna natychmiast próbuje osłabić morale, bo ciągle jest i jest, a ilość ułożonego  zabija swoją mikrością. Chodzi się i chodzi, tam i z powrotem - tu nic nie ubywa, a tam nic nie przybywa. A potem w dziwny sposób nadchodzi moment, ja to nazywam przekroczeniem bariery potencjału, kiedy jest z górki i zaczyna w człowieka wstępować satysfakcja i wigor.
Koniec z kolei ma to do siebie, że jest się wykończonym. Co z tego, że pod dachem jest pięknie ułożona, na 2,5 metra, na eins, zwei, drei, góra drewna, skoro człowiek chodzi i chodzi, tam i z powrotem, a tu nic nie ubywa, a tam nic nie przybywa.
Ja to znam i Nie ze mną te numery, Brunner, to znaczy Góro Drewna ( W serialu Hans Kloss nigdy tak nie powiedział. Powiedział: Takie sztuczki nie ze mną, Brunner. Zapominasz, z kim mówisz. Albo gadaj, o co ci chodzi, albo nie zawracaj mi głowy. W powszechnej świadomości i użyciu zostało jednak Nie ze mną te numery...)
Od razu mówię sobie, że jest to żmudna chińszczyzna i kwestia czasu. Czyli że niebotyczna, wstępna ilość bierwion podzielona na trzy, cztery stanowiące jednostkowe naręcze i to pomnożone przez jednostkę czasu, na początku o stałej wartości, a potem w miarę nadchodzącego zmęczenia wydłużającą się, potrzebną na jeden układalny cykl musi dać w wyniku liczbę godzin potrzebnych do uzyskania ostatecznego efektu.Taki oczywisty proces obliczeniowy mnie uspokaja. Po to właśnie Polska Ludowa mnie kształciła. Na wszelki wypadek dopuszczam do siebie zhumanizowane elementy (emelenty) i mówię sobie, że jak nie zdążę lub nie dam rady, co na jedno wychodzi, to przecież mogę skończyć jutro. W końcu jestem na emeryturze.

Szło mi na tyle dobrze, że postanowiłem w ramach dywersyfikacji wysiłku skończyć ze Stawem. Odczekałem, aż słoneczko (ciągle trochę grzeje) oświetli właściwy kawałek brzegu i dobrałem się do ostatniego bastionu tryfidów. Na tym etapie wokół Stawu i w nim niczego już nie będę robił aż do wiosny, czyli nie wiadomo do kiedy, bo tak się teraz porobiło z klimatem. W związku z tym będę musiał być czujnym, bo nowe tryfidy spać nie będą. 
Całe drewno ułożyłem. Przypomnę, że bez jednego łyku Pilsnera Urquella. Nie wspomagałem się również kwasem. Tym razem pracowałem "na sucho".
 
Przez cały okres pracy, prawie aż do zmierzchu, natarczywie dobijał się do mnie jeden numer. Odrzucałem gada, bo zawracaczy głowy nie znoszę. I na dodatek od razu mówią do mnie po imieniu, a dodawane przed nim panie tylko mnie rozwściecza.Trenowane i szkolone spoufalanie się! Kolegę sobie znalazł/-a jeden/-na z drugim/-ą! 
W końcu zadzwoniła Najlepsza Sekretarka w UE z wiadomością, że zadzwonił mój były uczeń, jeszcze ze szkoły państwowej, który usiłuje się dzisiaj cały czas ze mną skontaktować, bo ma pilną sprawę i że Na pewno mam właściwy numer telefonu. To natychmiast oddzwoniłem do Łosia (jego ksywa wzięła się stąd, że przy swoim wysokim wzroście, na życzenie, potrafił z siebie wydać dźwięk łosia, a może klępy? ; wtedy nie wnikaliśmy). 
- Dzień dobry, panie profesorze! - usłyszałem od razu.
To mnie ubawiło, a jednocześnie wzruszyło. Co z tego, że chłop ma 48 lat? Na głos wyliczyłem mu:
- Jak zacząłeś naukę, miałeś 7 lat, 8 lat podstawówki, 3 zawodówki i 4 technikum. Do tego doliczmy 26 od czasu, kiedy zdałeś maturę w 94., wychodzi 48. - Zgadza się?
- Zgadza, panie profesorze.
Śmialiśmy się, gdy dodatkowo przypomniałem mu, jaką miał ksywę. Ale ogólnie do śmiechu nam nie było. Zmarł mój uczeń, Leszek, jego najbliższy kolega z klasy.
Według słów Łosia nie dbał o zdrowie. Nie za bardzo wiedziałem, co to mogłoby znaczyć w jego przypadku, ale wiedziałem, że wszystkie dzieci z tej licznej rodziny miały jakąś powtarzającą się skazę genetyczną, bo dotykały ich z różną mocą problemy z psychiką. 
Leszek, na przykład, gdy był już w technikum, a ja byłem przez cztery lata wychowawcą klasy, potrafił nie pojawić się szkole kilka tygodni. Jak się później okazało, wyjeżdżał z domu, ale do szkoły nie docierał. Potrafił wyskoczyć z pociągu. Tego wszystkiego dowiedziałem się od jego ojca, który zdesperowany w końcu sam przyjechał do szkoły, żeby coś jeszcze naprawić i dać synowi szansę.
-  I da się jeszcze coś z tym moim synem zrobić, panie profesorze?
Poszedłem wówczas do dyrektorki, mojej szefowej, i obgadałem sprawę. Dało się coś zrobić na tyle, że Leszek skończył szkołę i zdał maturę.
- To zapraszam do mnie, panie profesorze. - odezwał się za jakiś czas ojciec. - Zobaczy pan mój zakład fotograficzny.
Prowadził go praktycznie od powojnia, więc całe miasteczko znał od podszewki i był w nim fiszą charakterystyczną dla tamtych czasów i społeczności tej wielkości. Z czasem firma stała się rodzinną i pracowały w niej wszystkie dzieci, czworo bodajże.
Zakład był pretekstem. Oczywiście z ciekawością go obejrzałem, wszędzie i przez wszystkich traktowany z nienaturalną estymą, ale potem ojciec zaprosił mnie do restauracji. Nie protestowałem wiedząc, że na nic by się to zdało, bo przy odmowie i tak bym został tam wciągnięty siłą. Więc wypadało zachować twarz.
- Pani Krysiu, pięćdziesiątkę dla pana profesora i schabowego. - Nie! Dwie pięćdziesiątki dla pana profesora! 
Wykrzyczał w zasadzie przez całą salę. Wiedziałem, że tutaj, na jego terenie, to nie będę miał za wiele do powiedzenia, żeby nie powiedzieć wcale. Więc z pokorą przyjąłem los i zamówienie.
Poznałem całą jego historię tak życia prywatnego, jak i zawodowego, zresztą obie niezwykle ciekawe.
- Pani Zosiu, jeszcze jedną pięćdziesiątkę dla pana profesora!
Akurat napatoczyła się w oddali pani Zosia. Tu trzeba wyjaśnić, że to był początek lat dziewięćdziesiątych i mentalność w każdym aspekcie życia, zwłaszcza w mniejszych społecznościach, rodem jeszcze z komuny, miała się dobrze. Więc nie było takiego, jak teraz, upierdliwego przychodzenia kelnerki (kelner w tej klasie lokali był zjawiskiem nieznanym, a gdyby się nawet pojawił, wywołałby środowiskowy szok i co by się, panie, ludziska nagadali) z pytaniami Czy wszystko w porządku? albo Czy wszystko smakuje?, lub Czy coś jeszcze? albo Podać jakiś deser?, czy wreszcie Drugie piwo?. Zupełnie bez taktu i wyczucia, najczęściej w trakcie przeżuwania zmuszając mnie do jego przyspieszenia, gdy widzę nadchodzącą kelnerkę albo zaskoczonego, przy braku czujności spowodowanej jakimś smakołykiem, usiłującego wtedy, żeby odpowiedzieć, albo natychmiast połknąć wszystko z opcją ewentualnego zakrztuszenia się i ratowania zdrowia poprzez odplucie albo od razu odpluć wszystko przed odpowiedzią, co, jak widać, na jedno wychodzi. Podobnie zdarza się w trakcie delektowania się piwem lub winem, ale tu przynajmniej łatwiej jest połknąć bez konieczności odpluwania.
Tamte kelnerki miały wyczucie i szyk. Wiadomo, jak gość czegoś będzie chciał, to zawoła lub się wydrze i po krzyku, nomen omen. Po co go niepokoić a dodatkowo nie oszczędzać spracowanych nóg. A czy przyjdzie pani Krysia czy Zosia, jaka różnica? Ergonomia obsługi w każdym calu.
Trzeba powiedzieć, że ojciec Leszka "też" się nie oszczędzał. Był on jednak w znacznie lepszej sytuacji ode mnie. Po pierwsze czuł się swobodnie, bo na swoim terenie, a wiadomo jak ważna jest psychika, konkretnie luz przy piciu. Po drugie był zwyczajny takich sytuacji i wprawiony w bojach. Ja, owszem też, ale to chyba była jednak inna kategoria. Jego, używając języka bokserskiego, klasyfikowałbym do wagi ciężkiej, siebie skromnie do średniej. Po trzecie on popijał, a ja mam tę skazę, nie nazwałbym tego wadą, że zakanszam. A ile w końcu można zjeść?  Na stół wjeżdżały kolejne wędliny, galaretki, sałatki i śledzie.
- Panyiyiyiyi Kryyyysiu, pięć...pięć...dzie...dzie...sią...tke dłla... panaaa prrrofffesssorra!
Dał radę jednak zanalizować mój stan, bo nie wiedzieć skąd i jak (nie było wtedy  jeszcze telefonów komórkowych, a gdyby nawet były, to chyba ani bym go zobaczył, ani usłyszał) pojawiła się jego córka (jedyna zresztą).
- Zaaawiiieśśś natyyych...natyyychmiast paanaa profffesssorrra do doooomu!
Nie liczyło się, że może akurat  jest zajęta albo, że czuje się źle. Ona sama widocznie przyzwyczajona do takich sytuacji rozkaz wykonała bez jakichkolwiek oznak szemrania.
Pamiętam, że wiozła mnie maluchem do domu 30 km. Gdyby nie to, to nie wiem w jaki sposób wróciłbym, bo na pewno nie autobusem, jak w tamtą stronę. Dotarcie do dworca, wsiadanie do właściwego i na końcu dotarcie do domu na pewno skończyłoby się albo pojawieniem się w innym mieście albo wylądowaniem w izbie wytrzeźwień (były jeszcze wówczas), dobrze, gdyby rodzimym, czyli metropolialnym.
Drogi z malucha, już na miejscu, po schodach do mieszkania i do łóżka nie pamiętam. Ale czy to ważne? Zdaje się, że siostrę Leszka ostatnim wysiłkiem woli i ostatkiem kulturowych powinności wydobytych z odmętów zamroczenia przepraszałem. Ale za co, nie wiem do tej pory. Chyba to zbagatelizowała.
Później wiele razy odwiedzałem ich rodzinę za każdym razem traktowany po królewsku. W czasie każdej wizyty zasłaniałem się tarczą obronną w postaci auta, którego się dorobiliśmy z Pierwszą Żoną, a którym przyjeżdżałem. Inna forma przyjazdu mogłaby być odebrana skwapliwie jako rodzaj prowokacji z mojej strony i pewnych oczekiwań. A i tak miałem poważne problemy, bo na stół wjeżdżały straszne ilości jedzenia, w tym ciężkich deserów. Patrząc na mój obecny sposób odżywiania się, zastanawiam się, jak ja to w ogóle przeżyłem.
Sporo lat później, gdy ojciec Leszka zmarł, właśnie on stał się nieformalną głową rodziny. Rozwinął działalność, otworzył drugi zakład fotograficzny. I zaprosił mnie, abym go zobaczył. Jechałem, ot tak przy pewnej okazji, z drogi, w jakichś łachmanach mniej więcej. A tu na wejściu specjalnie ustawiony stolik z białym obrusem, na nim kwiaty, szampan i kieliszki. Leszek zaś i jego pracownik w pełnych ancugach i wykrochmalonych białych koszulach z krawatami.
- Witamy pana profesora! - usłyszałem na wejściu.
Kieliszka szampana nie wypadało nie wypić.
- Zdrowie, pana profesora!

Z Łosiem rozmawialiśmy długo. Wspominaliśmy różne szkolne wycieczki i późniejszą tradycję wprowadzoną przeze mnie. Postanowiliśmy, że co roku będziemy się spotykać w moim mieszkaniu, zawsze w Dniu Dziecka lub w najbliższą mu sobotę. 
Sprawę obgadaliśmy na ostatnim naszym półformalnym, pożegnalnym spotkaniu. Było już dawno po studniówce, a świeżo po maturze. Postanowiliśmy zrobić imprezę w szkole, w piwnicach, a obecnej pracowni, którą po różnych aferach wspólnie z różnymi uczniami wyremontowałem i uczyniłem z niej wielokulturowe miejsce spotkań formalnych i nieformalnych. Bo oprócz lekcji i różnych szkolnych uroczystości miejsce to stało się drobną oazą różnych dziwnych uczniów, z którymi nie miałem nawet żadnych zajęć, w tym wagarowiczów. Nie wnikałem, gdy mówili, że mają akurat okienko, bo pan od matematyki zachorował. Czasami zwalała się cała klasa. Wszyscy zawsze pytali:
- Panie profesorze, czy możemy trochę tutaj posiedzieć? - Może w czymś pomóc?

I właśnie w tym miejscu bawiliśmy się gdzieś do drugiej, trzeciej w nocy. Moja klasa zaprosiła jeszcze panią od matematyki, którą bardzo lubiła, a z którą ja też byłem zaprzyjaźniony. Impreza była mocno młodzieżowa, taka niefrasobliwa, ale wszyscy czuli, że jakiś etap naszego wspólnego życia się kończy. Rozstawaliśmy się ze smutkiem. Obie strony szły w nieznane. Oni w nieznane, w pełną dorosłość, bo przecież mimo swoich 22. lat, dotychczas ciągle jeszcze byli zakotwiczenie w uczniostwie, ja w nieznane, bo za chwilę miałem wystartować z moją prywatną szkołą.
Było tak późno, że postanowiłem odwieźć do domów cztery uczennice. Akurat wtedy jeździłem dużym fiatem. Na jednej z dwupasmowych metropolialnych arterii zatrzymała nas policja.
- A dlaczegóż to pan, panie kierowco, jedzie takim zygzakiem? - zaczął bez wstępnych ceregieli.
- A pan nie widzi tych naszych dziur? - odparłem niezrażony. - To co, mam sobie urwać koło?! - Nie ma ruchu, to je omijam.
Patrzył na mnie badawczo i podejrzliwie, chociaż argument zdawał się go lekko przekonywać.
- A gdzie pan jedzie?
- Jestem nauczycielem, jest późno, więc odwożę do domów moje uczennice.
Przedstawianie się policjantom, wcześniej milicjantom, w tej formie zawsze robiło na nich wrażenie. Przeważnie wymiękali, bo wszyscy w swoim życiu mieli kiedyś nauczycieli, nawet oni, i ten pewien mir i szacunek pozostał. W ten  sposób uniknąłem, jako kierowca, wielu mandatów, a te, których milicjant/policjant, nie miał szans "uniknąć" z racji skali wykroczenia, został zmniejszany do śmiesznych kwot, bo wiadomo było, jakie są płace nauczycieli. 
- To pojedzie pan za nami na komisariat, pobierzemy próbkę krwi, a kolega odwiezie te panie do domów. - nie dawał za wygraną.
Faktycznie, z jego punktu widzenia sprawa była co najmniej dziwna, żeby nie rzec podejrzana. Ale też nie prosił mnie o żadne dokumenty i nie kazał dmuchać w balonik. Może w owym czasie policja nie miała jeszcze na wyposażeniu takich rzetelnych i wiarygodnych, chociaż już wtedy dysponowała wypasionymi, jak na owe czasy, volkswagenami BORA, które na ulicach Metropolii stanowiły swoistą sensację, zwłaszcza że na ich bokach widniał napis POLICJA.
- Panie profesorze, ja nigdzie z tymi panami nie pojadę! - wydarła się mocno histerycznie jedna z uczennic siedząca z tyłu.
Sytuacja zrobiła się lekko patowa, ale piłeczka była ciągle po stronie policjanta.
- To proszę te panie odwieźć do domów, a potem samemu jechać do domu. - zamknął sprawę policjant odpowiadając trochę bez sensu widocznie starając się zachować twarz i powagę służby mundurowej.
W sumie odjechałem z ulgą nie starając się na pożegnanie wchodzić z nim w żarciki i zwrócić mu uwagę na ciekawą wieloznaczność jego ostatniej wypowiedzi i to co najmniej w trzech miejscach oraz że wystarczyłoby tylko zdrobnić słowo "panie", a wypowiedź zrobiłaby się bardzo interesująca.

Coroczne spotkania z okazji Dnia Dziecka trwały aż do 2003 roku. Najpierw w mieszkaniu, z którego na ten czas Pierwsza Żona zawsze ewakuowała się wraz z dziećmi, a ostatnie już w Biszkopciku, gdzie Żona mogła poznać niektórych moich wychowanków. Sumarycznie było ich czternaścioro, tak się złożyło, że 7 dziewczyn i 7. chłopaków, przy czym nigdy  na żadnej imprezie nie było 100%.
Potem już nastały czasy Naszej Wsi i seria spotkań się zamknęła. Samo życie.
Łoś, a tym bardziej ja, mamy już tyle lat, żeby wiedzieć, że pewna formuła się wyczerpała, ale jednak coś z tym trzeba będzie zrobić, skoro młodzi ludzie wymierają, a też nie wiadomo, co w tym względzie może się stać ze mną. Wypadałoby więc chociaż z raz się spotkać. 
- Kiedy pogrzeb? - zapytałem.
- W sobotę, o 09.00, ale nie wiadomo, ile może być osób. - Zdaje się, że 7, więc zdaje się, że się nie załapię. - smutno podsumował Łoś.

Dzisiejszy dzień był dodatkowo dziwny z różnych innych powodów. Na przykład nie tknąłem wcale kwasu, a przypomnę, że Pilsnera Urquella nie było. Przeżyłem. Można? Można. Nawet Żona, gdy się zorientowała, że coś jest nie tak, zapytała bez cienia drwiny:
- No i co ty teraz zrobisz?
Ano nic. Show must go on.
Inna dziwność polegała na tym, że prześladował nas Tauron. Najpierw rano przyjechał pan odczytać licznik, bo teraz płacimy za faktyczne zużycie prądu, a nie za jakieś korporacyjne prognozowe chachmęcenie. Potem przyjechał wreszcie, po miesiącu od zgłoszenia awarii, ichniejszy monter zaplombować licznik wcześniej rozplombowany przez Prąd Nie Wodę na skutek awarii budowlanej. Stąd miał on związane ręce i dalsze elektryczne prace stanęły. Cały prąd był czerpany z naszego mieszkania na dół, do Basa i Barytona, żeby mogli pracować i na drugą stronę tam, gdzie Żona gotowała, bo teraz o 16.00 to już jest ciemno. Kabel przedłużacza musiał być przeciągnięty przez otwarte okno i oczywiście przez wiele godzin ciągnęło po nogach. I tak przez miesiąc.
Na koniec wyjąłem ze skrzynki grubaśną korespondencję z Tauronu, której to grubość powinna była być ewidentną oznaką, że wreszcie ten bezduszny moloch załatwił sprawę przepisania liczników prądu w Naszej Wsi z nas na Szweda. Przypomnę, że sprawa ciągnie się od marca tego roku i że przeprowadziliśmy w związku z nią kilkanaście wyjaśniająco-obśmiewająco-tłumacząco-gniewnych rozmów z różnymi młodymi paniami i panami, którzy w czasie rozmowy siedzieli sobie wygodnie, Bóg wie gdzie, może w Katowicach, a może w Krakowie, czy też w Stolicy i mieli do sprawy stosunek nieemocjonalny, czyli przeciwnie niż my i że byliśmy w tym okresie osobiście dwa razy w oddziale. I nic. Co miesiąc dostajemy wezwania do zapłacenia coraz większych kwot za prąd, którego nie pobieramy. Na ostatnim wezwaniu widniała już kwota rzędu 4.700 zł z różnymi dopiskami, co to oni mogą nam zrobić, jeśli nie zapłacimy. Jak się tylko ogarniemy i staniemy spokojnie na nogach, trzeba będzie wymiksować się z tego dziadostwa i zmienić dostawcę energii. Mamy takiego jednego na uwadze po bardzo pozytywnych doświadczeniach z Naszego Miasteczka.
A w kopercie były różne propozycje zmierzające do uszczęśliwienia nas. A więc połączenia niższej taryfy ze świetną opieką medyczną lub ze wspaniałym ubezpieczeniem i tym podobne bzdety. I jak tu sie nie wymiksować?!

Inną dziwnością był ciągły brak Cykliniarza Anglika, który ostatecznie się wkurzył nie mogąc nigdzie wypożyczyć maszyny i pojechał do Sąsiedniej Metropolii kupić jakąś na własność. Nadal więc panowała niczym niezmącona cisza, a stan naszego budowlanego osierocenia trwał i się utrwalał.
Za to nie była dziwna krótka wieczorna wizyta Gruzinki. Pretekstem była nasza nalewka z orzechów. Gruzinka przyniosła nam kiełbasę z jelenia i smalec z dzika, my jej zaś wręczyliśmy butelkę orzechówki i sól himalajską. Przy okazji pochwaliła się, że już trzeci tydzień nie je pieczywa i że codziennie rano pije wodę z tąż właśnie solą, czyli robi tak, jak my.
Później z Żoną ustaliliśmy, że w przyszłym roku, czyli po pięciu latach, zrobię ponownie 10l nalewki, bo towar stał się chodliwy (następną butelkę będę wiózł Pasierbicy). Potrwa rok, zanim się zmaceruje, więc nie wiadomo, czy już nie jest za późno.
Mnie ten pomysł podoba się z oczywistych względów. Poza tym będę mógł się zemścić za ten rok i wykiwam wiewiórki. Zanim doczekają jesieni, w czerwcu zerwę wszystkie zielone, mięciutkie orzechy i przeznaczę je z sensem na zbożny cel. Mało mają wkoło lasów? Szyszek, buczyny, orzechów laskowych?
 
PIĄTEK (20.11)
No i nigdy bym nie pomyślał, że w moim wieku można się upodlić.
 
Stracić honor i twarz. Najgorsze, że wobec samego siebie. A wszystko przez perfidną Biedronkę.
Dzisiaj był dzień wizyty u Sąsiadów, więc po drodze, w Powiecie, załatwiliśmy kilka spraw. W tym pozamykaliśmy w hurtowniach otwarte dla fachowców zlecenia, tzw.wuzetki, bo już przecież nie pracują na naszą rzecz.
Ale najistotniejszą była obecność w Biedronce, aby uzupełnić stan Pilsnera Urquella. A raczej odtworzyć, bo uzupełniać można coś, co istnieje.
Wziąłem dwa kartony, 30 sztuk, i tylko tyle, bo żadnej promocji nie było. Taka minimalna ilość zabezpieczała mnie przed wpadką i nagłym brakiem w kontekście dwutygodniowego interwału zakupowego.
Przy kasie pani standardowo zadała pytanie Czy jest karta Moja Biedronka? W różnych sklepach takie panie mogą mi zadawać do woli tego typu pytania, bo ja i tak zawsze kategorycznie i z obrzydzeniem, jednym tchem odpowiadam Nie, dziękuję!
- Bo wie pan - kontynuowała niezrażona pani - gdyby pan miał kartę Moja Biedronka, to na nią jest promocja na 24 sztuki. - Zapłaciłby pan za 12, a drugie 12 miałby pan za darmo.
No, ale mnie dźgnęło. W algebrze jestem bardzo dobry, a tutaj błysnąłem wręcz geniuszem obliczając wszystko w ułamku sekundy. Nie chciało mi wyjść inaczej, jak 2,25 za butelkę, a takiego numeru to jeszcze nigdzie i nigdy nie grali. Nawet się nie dopytywałem Dlaczego 24?, bo do tej promocyjnej biedronkowej liczby zdążyłem już przywyknąć. Kiedyś przy zakupie 24. butelek sztuka okazywała się tańsza o złotówkę, więc bardzo szybko znalazłem wspólny mianownik dla owej promocyjnej liczby 24 i dla 15, ilości butelek w kartonie, wynoszący 120. Więc żeby nie mitrężyć wziąłem 8 kartonów, a pani zastępczyni kierownika specjalnie dla mnie otworzyła oddzielną kasę.
- To poproszę tę kartę. - odezwałem się natychmiast zapominając o bożym świecie i o moich żelaznych zasadach.
Pani mi ją wręczyła i "już witałem się z gąską", gdy usłyszałem, że kartę najpierw trzeba zarejestrować na stronach Biedronki. Ale widząc widocznie moją zbolałą i zawiedzioną minę pocieszyła mnie, że takie promocje jeszcze będą. A myślałem, że za chwilę wrócę "na sklep" i przetrzepię magazyny pilnując w głowie liczby 24.
No i tak po tylu latach stałem się posiadaczem pogardzanej karty Moja Biedronka. Odtąd będę musiał zmienić sposób patrzenia na osoby z kolejki legitymujące się takąż z pełnego politowania na przynajmniej wyrozumiałość.

U Sąsiadów mieliśmy do załatwienia dwie sprawy - twaróg i jajka oraz gnój, czyli, używając języka Szamanki, a ostatnio Żony, obornik.
Sąsiadce Realistce udało się uzbierać przez dwa tygodnie 59 jajek. W trakcie naszej wizyty chodziła parokrotnie do kurnika za tym jednym, ale kury ani myślały je donieść. Sąsiad Filozof wskazał mi zaś miejsce, gnój-masełko, jak powiedział, gdzie widłami obficie, co jakiś czas ugniatając, mogłem go ładować do czterech beczek. Czy muszę dodawać, że przyjechaliśmy Terenowym?
W drodze powrotnej obmyśliłem nowy system przerzucenia danej beczki do konkretnej skrzyni, żeby się nie napałować. Poprzednio, jak kretyn przeparkowywałem za każdą beczką Terenowego, a ponieważ nie dawało się do każdej skrzyni swobodnie dojechać, to trzeba było się przy rozładunku właśnie napałować. Teraz podjechałem wygodnie i na centymetry do najbliższej skrzyni, zsunąłem do niej beczkę, przeturlałem ją bez wysiłku do przeciwległej krawędzi, na krawędzie sąsiadujących ze sobą skrzyń położyłem deskę, po niej przeturlałem beczkę i w ten sposób mogłem dojechać do każdej. A samo wysypanie gnoju, oczywiście na wcześniej przygotowane warstwy kartonu i słomy, stanowiło czystą, nomen omen, przyjemność. 
I przy takiej robocie zastał mnie Po Morzach Pływający. Od razu telefonicznie się rozkręcił, więc musiałem go stopować.
- A możesz zadzwonić za pół godziny, bo akurat złapałeś mnie przy gnoju, robi się ciemno i jest zimno? - A skąd dzwonisz, bo strasznie słabo cię słychać.
- Z pracy. - odpowiedział. - No dobrze, spróbuję, ale dopiero za jakieś cztery godziny. - Ale może króciutko, podaj mi swój adres.
- Pocztowy? - zdziwiłem się i wolałem upewnić, bo mailowy przecież miał.
Obiecałem, że po gnoju mu wyślę. Ciekawe, co też chodzi mu po głowie? Czyżby chciał małpować  po mnie wysyłanie korespondencji pocztą i to poleconym. Znad morza to jeszcze rozumiem, ale z morza?...
W mailowej odpowiedzi wytłumaczył tylko krótko i mocno enigmatycznie, że przecież na wszelki wypadek musi znać adres, żeby wiedzieć w razie czego, jak dojechać. Po czym nabrał, nomen omen, wody w usta, że nawet nie dopytałem, co to znaczy Z Pracy? Z morza, czy z portu? I z jakiego?
Ciekawe, co kombinuje, a raczej kombinują z Czarną Palącą, bo przecież, gdy wysłałem zaproszenie, z tyłu koperty jak byk stał mój adres i to własnoręcznie przez mnie wypisany. Od razu, jako policyjno-wojskowo-księgowy, czuję tu wiele  wątków i wszystkie mogą mieć charakter rozwojowy. Więc sam też nabiorę wody w usta i nie będę się rozkręcał z domniemywaniami. Czas sam pokaże.

Dzisiaj dowiedzieliśmy się, że Krajowe Grono Szyderców ma kota. Brzmi to niewątpliwie dwuznacznie, ale w tym przypadku chodzi o 8. tygodniową śliczną kotkę, trójkolorkę. Q-Zięć się ugiął, a Pasierbica jest uszczęśliwiona. O Q-Wnuku i Ofelii nie wspomnę.
Z mojego punktu widzenia fajnie, bo będzie co męczyć i namiażdżać.
 
SOBOTA (21.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Miałem nawet zamiar już o 04.30, bo się obudziłem, ale jeszcze jakoś przez godzinę udało mi się powiercić na łóżku.
Lubię, gdy wstanę i sobie piszę, jak ciemność opatula wszystko wokół, a potem powoli z niej wyłania się świat. Dzisiaj szczególny. Najpierw widziałem najbliższe rośliny i otoczenie, a potem w miarę rozjaśniania się pojawiały się kolejne plany, by mój wzrok zatrzymać na Gruszeczkowych Lasach. Każda igiełka, listek (jeszcze trochę jest), źdźbło były okryte szronem. A wiadomo, że mróz robi to mistrzowsko i lipy nie odstawia. Nie pominie żadnego drobiazgu. I ta cisza.

Jak zaczynało widnieć, poszedłem do skrzyń. Na wczorajszy gnój nawoziłem ziemię. Przy czym pracowałem na dwie taczki dokonując jej selekcji. Ta gorsza, bardziej piaszczysta i zachwaszczona lądowała w jednej, ta lepsza w drugiej. Dziesięć taczek wwiozłem na górkę kontynuując zasypywanie gruzu, 16 do permakulturowych skrzyń, po cztery na każdą. 
Temat skrzyń mam zamknięty do marca, kwietnia, kiedy rozpocznę sianie i/lub sadzenie. Dawno, dawno tego nie robiłem i nie mogę się doczekać.

W międzyczasie zadzwonił Sąsiad Od Drewna, że się spóźni 0,5 godziny, bo nie zdążył się wyrobić. No proszę, co oznacza żona.
Wykiprował drugą już przyczepę. Kolejna będzie w przyszłym tygodniu. No to zabrałem się do roboty.
Pod wieczór wszystko miałem poukładane.
- Robi wrażenie. - skomentowała Żona.

Dzisiaj nadal miał przyjechać Cykliniarz Anglik, ale się nie pojawił. Nie zwiększyło to jednak syndromu osierocenia, bo w końcu była sobota i cisza nam się należała.

Cały czas testujemy mieszkanie, w którym w przyszłości będą mieszkać goście. Co jakiś czas wychodzą różne kwiatki. Niektóre były do przewidzenia, niektóre nie. Ten dzisiejszy należał do kategorii mieszanej. Przewidzieliśmy go, gdy już było za późno, to znaczy, gdy Prąd Nie Woda zamontował według naszego, a raczej chyba mojego projektu, włączniki oświetlenia i od razu, gołym okiem, było widać, że plastik jest za blisko rury od kozy i że będzie się fajczyć. I właśnie zaczął to robić dzisiaj, gdy kozę z racji mrozu nahajcowaliśmy mocniej.
W mieszkaniu unosił się charakterystyczny smrodek nadpalanego plastiku i nie było to zabawne. Sprawę chciałem zbagatelizować, ot na zasadzie Widocznie przyczepiło się coś do belki i się wypala, i po co ten raban?!, ale Żona nie odpuszczała i odkryła przyczynę. To zamontowałem na włączniku kawałek kartonika osłaniającego od cieplnego promieniowania i całość uzyskała design urokliwej prowizorki. Wiadomo, że trzeba będzie od nowa kuć, szpachlować i malować, aby odsunąć włączniki od rury. W dolnym mieszkaniu ten problem nie powstanie, bo nauczeni górnym doświadczeniem, od razu "kuliśmy" dalej.

NIEDZIELA (22.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
 
Ten mój organizm, gdy przekraczam barierę 9. godzin snu, zaczyna się buntować i nie pozwala mi dalej spać. Jest na tyle perfidny, że natychmiast mózg, czyli centrum, się rozkręca i nęka mnie różnymi myślami, żeby mi przypadkiem nie przyszło do głowy, nomen omen, dalsze spanie. W takich przypadkach nie mam mu tego za złe, raczej  podziwiam. Co za maszyneria! 

Dzisiaj, żeby mi organizm nie sflaczał, posprzątałem tylko po ułożonym drewnie i skosiłem na posesji kolejną partię wyschniętych tryfidów. Jakaś godzina pracy. Na wiosnę planuję trochę inny system zapuszczania terenu i jego zarastania lekko rozmijający się z wizją Żony. Tak, żeby i wilk (znaczy ja) był syty i owca (znaczy Żona <już nie żyję za to porównanie>)  cała.

Berta od rana pchała się do lasu. Coś jej wyraźnie odbiło. To poszliśmy jako stado, co wszystkim i każdemu z osobna dało mnóstwo frajdy. Nie trzeba było być ludzkim ani psim behawiorystą, żeby wszystko dojrzeć gołym okiem nieuzbrojonym w...

A potem nawet na chwilę nie wyjrzałem na dwór. Się odgruzowywałem. Pierwszy raz po tak długim okresie. To można sobie wyobrazić, co się działo. Całe szczęście, że tydzień  temu, w niedzielę, odwiedziła nas Hela, więc z tym zapuszczaniem się nie mogłem przesadzić. Nawet wtedy posprzątałem mieszkanie. Hela taktownie niczego nie dawała po sobie poznać, a Winylowi wszelkie zapaszki były na rękę, to znaczy na łapę, a jeszcze jak mu  rzucałem patyk do wody...
 
PONIEDZIAŁEK (23.11)
No i dzisiaj budowlane życie zaczęło wracać do normy.
 
Najpierw przyjechał Prąd Nie Woda i niczym cudotwórca dopuścił prąd do tej górnej części domu, gdzie w przyszłości będzie nasza klubownia i sypialnia, a gdzie do tej pory Żona gotowała wszelkie posiłki bez prądu właśnie i bez wody, co oczywiste. Więc Żona cieszyła się szczególnie. Klasyczny efekt kozy. A gdy wyjeżdżałem do Metropolii machała mi na pożegnanie ręką z górnego okna wołając I się normalnie otwiera. Czy bez przeprowadzek mielibyśmy tyle radości? Przecież wiadomo, że prąd był, jest i będzie zawsze i nad czym tu się rozwodzić lub jeszcze na dodatek cieszyć, a okna chyba są po to, żeby się otwierały. I jasne, że normalnie.
A potem Cykliniarz Anglik zaczął zwozić swój sprzęt. Przyjechał ze swoim współpracownikiem w dwa auta z kierownicami po prawej stronie. Więc się uwiarygodnił jako Anglik. Zobaczymy, co będzie z cyklinowaniem i innymi pracami.

Zanim wyjechałem, Żona na stronach Biedronki zarejestrowała kartę. I się zaczęło. Na biało-czerwonym tle pojawił się napis WITAJ EMERYT (zmiana moja). A potem przyszedł sms:
Gratulujemy! Twoja karta Moja Biedronka zostala poprawnie zarejestrowana. Cieszymy sie, ze jestes z nami i zapraszamy do korzystania z karty na co dzien. (pis. oryg.)
Matko jedyna, do czego to doszło i jak spsiałem! Nawet nie miałem sił się czepiać i zastanawiać, czy karta Moja Biedronka mogłaby zostać zarejestrowana niepoprawnie. Gdyby były większe rabaty na Pilsnera Urquella, to nie przeszkadzałaby mi taka forma rejestracji.

W Metropolii odbiło mi całkowicie. W Kauflandzie zarejestrowałem na siebie kartę PAYBACK.
A nie wierzyłem starszym i doświadczonym ludziom, że z osobami przechodzącymi na emeryturę zaczyna się dziać coś złego.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.58.