poniedziałek, 28 grudnia 2020

28.12.2020 - pn
Mam 70 lat i 25 dni.
 
WTOREK (22.12)
No i znowu zacznijmy od zaległości.
 
W piątek,18.12, wstałem o 05.00. Ciężko się zdziwiłem, gdy zadzwonił smartfon. Czyżby szło ku dobremu? 
Rano po raz pierwszy i ostatni omówiliśmy sprawę świąt pod kątem zakupów i potraw, jakie chcielibyśmy widzieć. Ustaliliśmy, że będzie wędzony karp, barszcz, kapusta z grzybami, cztery rodzaje wędlin - kiełbasa polska, szynka, schab i boczek, sałatka warzywna i sos tatarski. Wszystko. Z doświadczenia wiemy, że i tak sporo jedzenia  zostaje  po świętach, no może z wyjątkiem sosu tatarskiego, który ma tę właściwość, że ile by się go nie zrobiło, zawsze jest za mało.
Potem całość rozpisaliśmy na nuty. Do sałatki potrzeba było: ziemniaków, marchwi, groszku, cebuli, jajek, ogórków kiszonych, jabłek, majonezu, soli i pieprzu. Do sosu tatarskiego: majonezu, chrzanu, korniszonów, grzybków marynowanych, jajek i szczypiorku. Ustaliliśmy ilości, po czym telefonicznie zamówiłem wszystko w zaprzyjaźnionym ekosklepie, z wyjątkiem korniszonów, grzybków i jajek, na odbiór których umówiliśmy się z Sąsiadką Realistką na środę. W sobotę i w poniedziałek miałem w Metropolii odwalić główne zakupy zahaczając o Kaufland i ciemne Kozele oraz czerwone wino.
Całość świątecznych ustaleń i zamówień zajęła nam 1,5 godziny. Bez stresu i bólu.

W południe zadzwonił Syn. Synowa dostała gorączki, aż 37 stopni(!), niepotrzebnie zadzwoniła do lekarza, a ten debil wysłał ją na test. I mój przyjazd do Wnuków stanął pod znakiem zapytania. Bo na wynik można było czekać na tyle długo, że okres ten objąłby i sobotę, i niedzielę, czyli dokładnie czas, kiedy miałem u nich być. Ale służba zdrowia się sprężyła i dość szybko podała, że wynik jest ujemny.

W czasie prac  Cykliniarza Anglika przy budowie szafy-garderoby została zmieniona jej koncepcja. Zasugerował to sam Cykliniarz Anglik i od razu uważaliśmy, że jest to bardzo dobry pomysł. Po prostu zabudował całą ścianę, a nie tylko pod garderobę, i dzięki temu wizualnie wszystko lepiej zagrało, powierzchnia sypialni przyjemnie się zmniejszyła i nabrała lepszych proporcji.  Przez to powstał zamknięty drzwiami taki mały, tajemniczy przedsionek prowadzący na balkon, w którym będzie można trzymać różne rzeczy. A jakie, praktyka pokaże. No i przez to izolacja termiczna sypialni poprawi się znacznie.

Z prac na dworze poolejowałem drugi raz listwy przypodłogowe, skończyłem układanie drewna - 6. przyczepę i przygotowałem miejsce pod kolejną, czyli siódmą. Ocknąłem się bowiem, że tego suchego drewna od Gruzina, kupionego w maju, starczy na jakiś tydzień. Sąsiad Od Drewna ma bardziej suche niż dotychczasowe i umówiliśmy się, że przywiezie jedną przyczepę w środę, przed Wigilią.
Z tyłu Małego Gospodarczego zrobiłem specjalne miejsce na brzozowe szczapy. Metr brzózki będę rąbał po trochu, sukcesywnie i zbierał na przyszły sezon. Nie chcę pisać "na przyszłą zimę", bo słowo "zima" ostatnimi laty stało się jakieś takie nieadekwatne.

Na koniec dnia musiałem na nuty rozpisać mój wyjazd do Metropolii, bo Żona jednak zostawała. Wyjazd będzie skomplikowany, bo 4 dni, posiłki, Szkoła, zakupy, Wnuki, zdjęcie szwów i poniedziałkowy wpis. Każdy z tych elementów (emelentów) rodził drobne problemy.
 
Od wczoraj zaczął mnie swędzić cały łuk brwiowy. Znaczy goi się. Aż korci, żeby zerwać opatrunek i się z lubością podrapać.

Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
W sobotę, 19.12, powoli szykowałem się do wyjazdu. Czułem się dziwnie, bo dawno nie byłem w Metropolii. A im dawniej nie byłem, tym bardziej mnie tam nie było. Bo wolałem siedzieć na wsi.
Dziwnie też po takiej przerwie mi się jechało. W drodze czekała mnie drobna niespodzianka w postaci wahadłowego ruchu na odcinku, który był drogowym reliktem z tamtych czasów. Pierwszy raz, gdy tamtędy jechaliśmy z Żoną, bodajże z Metropolii do Pięknego Miasteczka, żeby doświadczyć ewidentnego skrótu i ograniczyć czas przejazdu do 40. minut, zlekceważyłem zbliżający się widok "gorszego" asfaltu, ale bardzo szybko nabrałem doń szacunku, gdy Inteligentne Auto ze zgrzytem natychmiast całym spodem przeorało po różnych poprzecznych i podłużnych uskokach. Od tamtej pory odcinek ten, z szacunkiem, pokonywałem góra 40 na godzinę.
Robili drogę, 30 lat po zmianie ustroju. Cieszyłem się, bo i komfort jazdy będzie większy i czas przejazdu skróci się o jakieś 2 minuty. Ale troszeczkę się zasmuciłem, bo kolejne relikty odchodzą w przeszłość. Teraz przejechać ten odcinek to będzie taka jazda bez historii, jedna z wielu, niewymagająca specjalnej koncentracji i pewnego wybudzenia z jej monotonii. Już nie będę mógł mówić do Żony znając ten odcinek na pamięć i jeszcze bardziej przyhamowując O, zobacz ten poprzeczny uskok! Niezła paranoja! Kunszt drogownictwa. Kto to budował?! I żadnych znaków ostrzegawczych! lekko podnosząc sobie adrenalinę i w ten sposób iluzorycznie skracając czas jazdy.
Do panów nie miałem pretensji o ten wahadłowy ruch, a tym bardziej o to, że tę drogę zaczęli robić po 30. latach. Zaległości z komuny były i ciągle są takie, że trudno oczekiwać, że wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle się zmieni.

W Metropolii od razu zawitałem w naszym ekosklepie. Zaprzyjaźniona pani widząc moją facjatę nie zapytała, co się stało. Profesjonalistka.

Po południu byłem już u Wnuków. Po mojej odpowiedzi na ich pytanie, że spadłem ze schodów, nie zobaczyłem w żadnej z czterech par oczu zgrozy lub przynajmniej współczucia. Przeszli natychmiast nad sprawą do porządku dziennego. Bo nad czym tu się rozwodzić? Dziadek spadł, żyje i wszystko. Starałem się więc trochę podkręcić atmosferę opowieściami o morzu krwi na schodach, o rozwalonych okularach, które miałem  przy sobie jako memento i je pokazywałem oraz o wbitym zauszniku w prawą brew, dyndającym wówczas swobodnie. To wszystko tylko ich rozśmieszyło.
Ot, dzisiejsze dzieci.
Wieczór upłynął pod znakiem lepienia uszek. Robiłem to pierwszy raz w życiu.  Z Synową. Trochę pomagał nam Wnuk-III, bo on się rwie do takich rzeczy, mając od dawna charakter społecznika (ciekawe, czy to mu zostanie?), ale i on w końcu się znudził. Trudno było mu się dziwić, skoro czas mijał, z patelni farszu nie ubywało, a uszek, bo małe to takie, wcale nie przybywało. Psychicznie takiej robocie mogła sprostać tylko Synowa i ja. Syn i pozostali Wnukowie omijali stół, miejsce akcji, szerokim łukiem, to znaczy uciekli na górę. Nawet ja w którymś momencie zacząłem wymiękać widząc minimalny ubytek farszu i przeliczając, że w tym tempie to zejdzie nam do drugiej w nocy. Ale Synowa mnie uspokoiła.
- Robimy dotąd, aż zejdzie całe ciasto.
Dlatego można było znaleźć się w łóżku zaraz po 22. 
Znowu spałem u Wnuka-I, ale nie męczyłem się tak, jak poprzednio, bo Synowa umożliwiła mi ułożenie mojego ciała pod większym kątem kładąc pod głowę olbrzymią poduchę. Stąd tym razem leżałem po przekątnej i nogi mogłem wyciągnąć, nomen omen, swobodnie.

Tym bardziej nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
W niedzielę, 20.12, rano do pewnego czasu było spokojnie, ale potem pojawiły się atrakcje.
Wnuk-I zostawił swój ręczny zegarek sprytnie opięty na poręczy łóżka w sposób całkowicie zakamuflowany, więc gdy nad wczesnym ranem to bydlę zaczęło popiskiwać w sposób nieprzyjemny, elektroniczny i cyborgowy, zerwałem się na równe nogi. Chciałem go zignorować, ale to nie był przecież porządny stary budzik, który dawało się jednym ruchem skutecznie i ostatecznie wyłączyć albo cierpliwie czekać, aż nakręcona do oporu sprężyna się odkręci. Sygnał budzenia powtarzał co jakiś czas. Chyba robiłby to aż do wyczerpania baterii. Co ja się go naszukałem, zapalając nawet światło i skutecznie się wybudzając. Usiłowałem jednak dalej spać.
Zaraz potem  na dole zaczął wyć Wnuk-IV. Widocznie chłopaki wstały. Wył w interwałach, co było najgorsze. Zamiast się wywyć od razu widocznie zbierał siły, bo momentami panowała kompletna cisza i kiedy ja już zasypiałem, wył od nowa.
Dzień upłynął pod znakiem szachów. Wszyscy, z wyjątkiem Wnuka-III (nie umie) i Synowej (umie aż nadto i gra ze słabym teściem nie ma sensu), chcieli grać ze mną. Z Wnukiem-I pierwszą partię przegrałem, drugą wygrałem. Z Wnukiem-II jedyną rozgrywkę wygrałem, to samo z Wnukiem-IV.
Wyjeżdżałem więc od nich z tarczą, tym bardziej że z Synem nie zdążyłem zagrać, a to by na pewno pogorszyło mój wynik.
Nie zdążyłem, bo "musiałem" jeszcze zagrać w 3-5-8. I znowu wszystko potoczyło się według powtarzalnego scenariusza. Każdy chciał grać sam i jak zwykle nic nie pomagały moje, zbędne zresztą, tłumaczenia, że do gry potrzeba trzech osób, a nas jest pięciu i w związku z tym jest oczywiste, że dwie osoby muszą grać razem we dwie. To zaproponowałem, żeby zagrali beze mnie. To spotkało się z jednomyślnym protestem (Syn twierdził, że oni nigdy nie grają w 3-5-8 pod moją nieobecność, a przecież swobodnie mogliby).
Pierwszy pękł Wnuk-III, który, gdy usłyszał ode mnie Dzisiaj absolutnie sam gra Wnuk-II, bo dawno sam nie grał, powiedział, że to nieprawda. Ale precyzyjnie wszystko mu przypomniałem z mojej ostatnie bytności, co potwierdził Wnuk-IV, więc honorowo się wycofał i powiedział, że w takim razie on nie będzie grał wcale. I nawet przy tym się nie obraził i nie wył.
Najgorzej było z Wnukiem-IV. To taki gość, że żadne argumenty nie są go w stanie przekonać. Nie i już! Więc go podszedłem i zaproponowałem, że on będzie grał sam, a ja tylko siądę z boku i będę mu trzymał karty, bo ma jeszcze za małe ręce, żeby utrzymać tyle (16) jednocześnie rozłożonych. A to bardzo opóźnia grę. To że później obaj trzymaliśmy swoje kolory i nawzajem szeptem się naradzaliśmy, co dorzucić lub w co zawistować, nikomu nie przeszkadzało, zwłaszcza jemu.
W tym "zgranym" dniu nawet zdążyłem przepytać z chemii Wnuka-I w obliczu czekającego go egzaminu. Z niejaką przykrością stwierdziłem, że się uwstecznił. Ponoć w ogóle się nie uczy. Skończył 14 lat i chyba trochę wcześniej niż podręcznikowo wszedł w trudny okres dojrzewania. Wczoraj Synową doprowadził do autentycznego rozstroju nerwowego. W takim roztrzęsionym stanie jej nigdy nie widziałem.

Gdy kładłem się spać w Nie Naszym Mieszkaniu, postanowiłem brwi nie ochraniać żadnym opatrunkiem. Co będzie, to będzie. Byłem o tyle spokojny, że w razie czego na jutro miałem umówioną wizytę u pani chirurg.

Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
W poniedziałek, 21.12, z samego rana byłem w Szkole. Lekko nieprzytomny, bo przez intensywne pisanie położyłem się spać dosyć późno, a i śmieciarze rano nie odpuścili i przyjechali się bezpardonowo tłuc grubo wcześniej niż zazwyczaj.
Trochę przestraszonej, bo jednak widziała mnie żywego i na chodzie, Najlepszej Sekretarce w UE zdałem relację ze spotkania towarzyskiego i obchodów moich 70. urodzin, po czym zamknąłem się w sali obok i siedziałem nad durnowatym SIO, czyli nad aktualizacją danych do Systemu Informacji Oświatowej. Jest to jeden z biurokratycznych elementów gnębienia dyrektorów szkół.
Najlepsza Sekretarka w UE w swoim zakresie żmudnego wklepywania i wyklepywania danych osobowych słuchaczy i nauczycieli daje radę, ja zaś musiałem zrobić zaległe, naciągane obliczenia. A naciągać trzeba, bo żaden SYSTEM nie  jest na tyle dopracowany, żeby mógł "przewidzieć" różne niuanse i nietypowości. Nowy Dyrektor przez to wszystko z racji jeszcze małego doświadczenia sam by nie przebrnął.
Z Systemu Informacji Oświatowej wyrwał mnie telefon od Szybkiego Stolarza. 
- Będę w środę. - Może być?
- Może być. - odpowiedziałem. 
Dlaczego nie, skoro szafy i kuchnie montuje od września.
A potem Żona poinformowała mnie, że Cykliniarz Anglik dostał temperatury, podobnej jak Synowa. Więc dzisiaj nie przyjdzie, poleży w domu. W przychodni od razu chcieli mu zrobić test, ale odmówił.
 
Po pracy(?) uzupełniłem zakupy w ekosklepie, pisałem, a przede wszystkim mentalnie się przygotowywałem do wizyty u chirurga. Obawiałem się nie tego, że może coś boleć przy zdejmowaniu szwów, bo co może boleć, ale tego, że pani doktor stwierdzi, że to jeszcze za wcześnie. A wtedy organizacyjna kaplica. We wtorek nie mógłbym zostać w Metropolii, w środę nie wiadomo, czy zdjęliby mi szwy w Powiecie, a jeśli tak, to mógłbym się wplątać w jakiejś przychodni w dziwne zobowiązania i zaraz by mnie mieli na koronawirusowym widelcu. A w czwartek Wigilia, potem święta, więc wszystko to groziło potencjalnym zdjęciem szwów w poniedziałek, 28.12, przy konieczności jazdy do Metropolii. A wtedy by bolało na wiele sposobów.
Wszystko to mi się nie uśmiechało. Stąd z lekkimi nerwami byłem już na miejscu pół godziny przed terminem, jak nie ja i jakby to miało cokolwiek zmienić. Za to w typowy sposób dla ludzi w moim wieku. Ale żeby wyrobić sobie alibi, tłumaczyłem się sam przed sobą obłudnie, że jadę tak wcześnie, bo tej części Metropolii specjalnie nie znam i nie wiem, gdzie może być ta przychodnia, bo teraz w nowych osiedlowych centrach adres sobie, a szukanie danego miejsca sobie. Oczywiście w tworzeniu  alibi zagłuszałem fakt, że jak tylko wsiądę do Inteligentnego Auta, to od razu nastawię nawigację, ale bez głosu, bo Złowieszcza dodatkowo by mnie stresowała. Tak też zrobiłem i cała droga zajęła mi 10 minut jazdy, o czym od początku dobrze wiedziałem.
W recepcji się wyspowiadałem, podpisałem, że jestem zdrowy na ciele (miło, że nie kazano, że na umyśle), to znaczy, że nie miałem niczego wspólnego i nie mam z koronawirusem, podpisałem RODO i sympatyczna młoda pani zwracająca się do mnie ciągle po imieniu, to znaczy panie Emerycie, poprosiła, żebym czekał. To sobie umiliłem czas oglądając, a bardziej słuchając Georga Carlina, amerykańskiego komika typu stand-up. 
Carlin był szczególnie znany ze swojego krytycznego podejścia do świata i obserwacji dotyczących amerykańskiego społeczeństwa i towarzyszących mu tematów tabu. W swoich najnowszych występach najczęściej poruszał on tematy polityczne i religijne oraz wyśmiewał absurdy rządzące dzisiejszym światem. 
Syn mi puścił parę kawałków, jak byłem u nich, a potem przysłał linki. No, jakbym słuchał siebie, chociaż gdzie mi do niego. 
- Dlatego ci to puszczam - stwierdził Syn - bo wiedziałem, że ci się spodoba. - Jakbym w pewnych kwestiach słyszał ciebie. - Tylko, że ty to robisz mniej wulgarnie, a Carlin się nie szczypał. (zmarł w 2008 roku).
 
Pani doktor była taka, jak na zdjęciu. Żona wcześniej mi ją pokazała i przeczytała opinie, wszystkie pozytywne, abym się przyzwyczaił. Na oko lat 32-35. Niska, o kształtach rubensowskich, bardzo kobieca i ładna. Na dodatek oryginalna z urody, a jej ewidentnie hiszpańskie imię Inez (odpowiednik polskiej Agnieszki) mówiło, że coś jest na rzeczy. Miała kruczoczarne, niefarbowane włosy, falowane, ale naturalne, bez użycia prostownicy. Wszystko bardziej mi pachniało jakimiś indiańskimi powiązaniami, ale z Peru lub Boliwii, bo na nogach miała lekkie i wygodne obuwie w charakterystyczne wzory z tamtej kultury. Nie dociekałem. Wystarczyło, że na wstępie zapytałem, czy jej polskie przymiotnikowe nazwisko w kontekście imienia się odmienia, czy nie. Odmieniało się. Znaczy rodowita Polka. Ale dalej konsekwentnie nie dopytywałem, czy, na przykład, nazwisko ma po mężu.
- To pan przyjechał aż z Powiatu do Metropolii, żeby zdjąć szwy? - śmiała się.
Zapewniłem ją, że w jakimś sensie tak.
- No, szwy założyli panu elegancko, cieniutką nitką. - Wszystko jest ok. - Pięknie zagojone. - Można zdejmować.
- To proszę mi powiedzieć, ile ich będzie, bo doliczyłem się ośmiu.
- Ok. - kontynuowała w swoim stylu. - Teraz panu brew i powiekę lekko znieczulę i wydezynfekuję.
Psiknęła mi czymś zimnym, ale to coś jej wypadło z rąk na podłogę.
- O, cholera! - odezwała się jak gdyby nigdy nic. - Na szczęście mam drugie.
Dusiłem się ze śmiechu i miałem jej zaproponować, żeby mi dezynfekowała nadal, tym z podłogi, ale już poleciała do szafki z medykamentami. 
- Raz. - usłyszałem po pierwszym pstryknięciu. - Dwa.
Przy piątym się męczyła.
- To już siódmy czy ósmy? - zapytałem, gdy od dłuższego czasu nic nie mówiła.
- Nie, ciągle piąty.
Ale za chwilę ruszyła jak z kopyta i doszła do dziesięciu.
- Czy istnieje praktyczna możliwość, że mogła pani pominąć jakiś szew? - zapytałem, a ona spokojnie sprawdziła i mnie uspokoiła, że to są wszystkie.
Założyła mi opatrunek, kawałek gazy z plastrem.
- Proszę go sobie zmieniać i przez jakiś czas chodzić z opatrunkiem, bo wie pan, w powietrzu są różne syfy. - Wystarczy suchy.
W wywiadzie lekarskim napisała:
Pacjent po szyciu rany nad powieką prawą dnia 12.12.2020. rana czysta, bez cech stanu zapalnego, wycieku, brzegi rany zabliźnione. Usunięto szwy  pooperacyjne (10). Opatrunek.
 
Do Nie Naszego Mieszkania wracałem wyluzowany.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
Dzisiaj, we wtorek, 22.12, o 02.21 napisał Po Morzach Pływający.
Ale zaszalałeś :)
Już się nie mogę doczekać spotkania. Problem w tym, że rok ma 365 dni i wszystko może się zdarzyć.
Proponuję coś takiego. Was łatwiej zastać w domu niż mi cokolwiek zaplanować. Jak wrócę to parę dni później się u Was pojawimy niezależnie od wcześniejszych ustaleń. Przewiduję dużo zmian w planie 2021 i to nie tylko z powodu wirusa,ale także w sferze zawodowej. 23.12 wyślę życzenia świąteczne. Jak zawsze będą napisane przeze mnie osobiście i jak zawsze trochę pokręcone. Zalecam dotrwać do końca ponieważ przerywanie w połowie lub po lekkim znudzeniu zniszczy pożądany efekt końcowy. Zanim zaczniecie je czytać  to Żona
(zmiana moja) niech sobie przygotuje bardzo dużą kawę, a Ty co najmniej sześciopak Urquella.
Mam nadzieję, że wróciłeś do swojej zwykłej formy fizycznej, zdrowotnej i psychicznej. 
Kwitniemy na haku gdzieś na zachodniej Irlandii w oczekiwaniu na załadunek, święta i całą resztę marynarskich przyjemności.
Trzymajcie się zdrowo.
PMP
(pis. oryg.)

O 09.00 byłem umówiony z Nowym Dyrektorem w Szkole. 
Nie spodziewałem się, że się wzruszę, i w pewnym momencie będę miał ochotę go uściskać, jak ojciec. Zaskoczył mnie pytaniem, jak się czuję bez Szkoły, czy często o niej myślę w różnych sytuacjach, gdy, na przykład, kopię ogródek.  A potem dopytywał, co myślę o sposobie prowadzenia Szkoły przez niego. Analizowaliśmy różne aspekty, niuanse, problemy, które były dla mnie oczywiste i takie, których już nie znałem. Mówił o swoich słabościach, że jeszcze na wielu rzeczach się nie zna, na przykład na księgowości, ale obaj wiedzieliśmy, że musi minąć cały rok szkolny, cały jeden cykl, żeby okrzepł i poczuł się pewniej.
Siedzieliśmy nad dokumentacją i ją uzupełnialiśmy. Rozbawił mnie stwierdzeniem, że może ja zatrudniłbym się w ministerstwie i byłbym takim doradcą dla dyrektorów.
- To byłoby niemożliwe. - odparłem ze śmiechem. - Byłbym na garnuszku Stolicy a sercem po stronie dyrektorów. - Konflikt interesów. - Poza tym Żona by mi tego nie wybaczyła.
Gdy się rozstawaliśmy, wręczył nam, Żonie i mnie, prezent świąteczny od siebie i swojej żony - butelkę wina, czekoladę miętową (przysmak Żony) i laurkę świąteczną z życzeniami. Chyba się starzeję, bo się ponownie wzruszyłem. Dwa razy. Niedobrze.
Postanowiliśmy, że jak my skończymy remont a oni budowę, musimy się nawzajem poodwiedzać.
Mamy wspólne tematy - Szkołę i budowlano-remontowe, a poza tym dzielić nas będzie raptem 35 minut jazdy samochodem.
W Szkole, gdy napotykałem różne znane mi osoby (wszyscy mężczyźni) pytające Co się stało?!, wziąłem się na sposób i odpowiadałem krótko Po pijaku spadłem ze schodów. Wszyscy wybuchali śmiechem i nikt mi nie wierzył. W zależności od stopnia zażyłości jedni już dalej nie dopytywali, a ci śmielsi kontynuowali dociekanie. Więc się rozkręcałem w opowieści i nie było chłopa, żeby też czegoś alkoholowego od siebie z życia nie dodał. Przy niektórych przypadkach mój był banalny. 

Zadzwonił Szybki Stolarz, że jutro przyjedzie na montaż kuchni, ale wcześniej zadzwoni i uprzedzi.
- Zadzwonię najwcześniej o 7.30. - Może być?
- Może. - odparłem bezsilny.
A potem od Żony się dowiedziałem, że Cykliniarz Anglik stwierdził, że lepiej będzie, jak on zostanie w domu, poza tym bez sensu byłoby przyjeżdżać na dzień-dwa do pracy, skoro oni w Wigilię już nie pracują, a potem są święta. Trudno odmówić sensu w tym rozumowaniu.
 
Krajowe Grono Szyderców zaskoczyło mnie przyjeżdżając do Szkoły. Wcześniejsze próby umówienia się na krótkie spotkanie w trakcie mojego pobytu w Metropolii okazały się bezowocne. Na przykład odpadła w przedbiegach moja propozycja, że na króciutko dzisiaj do nich  przyjadę o 08.40, bo o 09.00 muszę być w Szkole.
- Jesteśmy na urlopie i wszyscy, nawet Q-Wnuk i Ofelia, śpimy, ile fabryka daje, co najmniej do 09.00.
A spotkać się trzeba było, bo należało przekazać sobie kiszoną kapustę, stroik i dokonać różnych skomplikowanych finansowych rozliczeń. Jak to przed świętami. Ogólna zawierucha.
Spotkaliśmy się przed budynkiem, bo rzeczy trzeba było poprzerzucać z samochodu do samochodu. Ledwo wyszedłem, ujrzałem, jak Q-Wnuk i Ofelia zmierzają w moją stronę trzymając wspólnie w rękach, każde ze swojej strony, coś małego, co się okazało być tacką z czterema pierniczkami owiniętymi folią. Szli strasznie zaaferowani i skupieni, żeby im nic nie powypadało. Komedia.
- Te dwa zrobiłem ja, a te Ofelia. - od razu poinformował mnie Q-Wnuk. A potem szybko dodał.
- Dziadek, a babcia powiedziała, że masz mi dać 5 zł.
- Ale za co? - zdziwiłem się.
Rozdziawił dziób, a tam nie było prawej górnej jedynki. To mu dołożyłem piątkę od siebie.
- Mam już 40 zł. - poinformował mocno przejęty.
Ofelia nadal milczała z tym swoim tajemniczym uśmieszkiem. Nie było wiadomo, czy nie zna jeszcze wartości pieniądza, czy była ponad to, bo nie oczekiwała nawet grosza ode mnie.
Po rozstaniu, przy kawce, zjedliśmy z Nowym Dyrektorem po jednym pierniczku, a dwa postanowiłem zawieźć babci. Powiedziałem jej telefonicznie o całej sytuacji i okazało się, że z tą piątką było trochę inaczej, ale Q-Wnuk zinterpretował jej wypowiedź  i obietnicę po swojemu. Gość się wyrabia i potrafi już pilnować swojego interesu.

Robiło się ciemnawo, gdy po ogarnięciu Nie Naszego Mieszkania, wracałem do Wakacyjnej Wsi.
Żona na powitanie przygotowała krewetki ze specjalnym makaronem, naszym ulubionym. Tak się jakoś samo ułożyło, że od kiedy wyjeżdżam do Metropolii mniej więcej raz na dwa tygodnie, po powrocie Żona na powitanie serwuje tę potrawę. Uwielbiam. Z dodatkiem Cono Sur Bicicleta Reserva Chardonnay. Mógłbym jeść codziennie.
Nic więc dziwnego, że humor miałem doskonały. Powrót do domu, wykwintny obiad i myśl, że wieczorem razem pójdziemy spać. Bo co prawda, pani doktor-chirurg w zaleceniach napisała - unikanie obciążania/ napinania skóry;, ale nie napisała której.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
ŚRODA (23.12)
No i dzisiaj było wiele akcentów przedświątecznych przeplatanych zwykłym życiem, w tym remontowym.

Najpierw rano Sąsiad Od Drewna przywiózł 7. przyczepę, według niego dębu trochę podsuszonego względem tego z poprzednich partii, a do tego dołączył dwa pieńki. Na moje zdziwienie odparł.
- To w prezencie świątecznym. - Smolaki. - Wystarczy, że je pan porąbie na drobne szczapki i do rozpałki nie potrzeba żadnych gazet, ani kartonów.
 
Szybki Stolarz zadzwonił, jak obiecał, już o 07.20, że będzie o 12.00. To nam rozwalało dzień, bo musieliśmy wyjechać do Powiatu i do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa, ale powiedzieliśmy, że się zepniemy i na 12.00 wrócimy. Gdy byliśmy już w drodze, zadzwonił, że nie ma jeszcze jakichś drzwiczek i że w tej sytuacji przyjedzie jutro rano. Tym razem zaprotestowałem. Wystarczyło, że byliśmy z przygotowaniami w sporym niedoczasie, to jeszcze potrzebna nam była zadyma dzień przed Wigilią. Szybki Stolarz wieczorem pojechałby sobie do domu, a to, co by zostawił, na pewno nieskończone i rozbabrane, skutecznie by zdezorganizowało nasze skromne przygotowania. Wystarczyło nam już to, co "niespodziewanie" zostawił na święta Cykliniarz Anglik. 
Umówiliśmy się więc na wtorek po świętach, bo w poniedziałek Szybki Stolarz nie mógł. Widocznie chcąc nas udobruchać przysłał zdjęcia elementów (emelentów) zabudowy kuchni.
- Cokolwiek za czerwone. - skomentowaliśmy razem na trzy cztery. - To chyba nie miała być taka strażacka czerwień? - Chciałeś czerwone, to masz. - dodała ze śmiechem Żona.
Faktycznie, uparłem się przy kolorze czerwonym, ale miała to  być czerwień zgaszona, szlachetna, a nie taka żarówiasta.
- Najwyżej się przemaluje. - skomentowała spokojnie Żona. - Poza tym takie słabe zdjęcia przekłamują kolory.
Też się specjalnie nie przejąłem zwłaszcza widząc u Szybkiego Stolarza taki nagły postęp prac.
 
W Powiecie było widać przedświąteczną gorączkę, chociaż dopiero była dziewiąta. W Biedronce tłumy (uzupełniłem na wszelki wypadek stan Pilsnera Urquella, a Żona kupiła szczypiorek do sosu tatarskiego), a na światłach trzeba było stać aż dwa cykle. Za to przy choinkach pustki. Żywej duszy oprócz młodego sprzedawcy. Gdzie te czasy, kiedy kupienie, raczej dostanie choinki było nie lada wyzwaniem.
 
Pojechaliśmy do Naszej Wsi. Nagle przestało nam się spieszyć, więc można było spokojnie przy kawie pogadać z Sąsiadami. Świątecznie my im wręczyliśmy dwa Pilsnery Urquelle, a oni nam, oprócz zamówionych jaj, twarogu, korniszonów i marynowanych grzybków, po jeszcze jednym słoiczku korniszonów, grzybków, przecieru pomidorowego z własnych pomidorów i konfitury z jeżyn. W ten sposób zostaliśmy na święta nieźle doposażeni.
Wracając wpadliśmy w Powiecie do Bojowego, do jego pracy, złożyć jemu i Artystycznej życzenia.
Na bazie mojej urodzinowej historii Bojowy stwierdził, że zauważył u siebie, że mu bojowość spada i że musi coś z tym zrobić. A stał się zbyt leniwy. 

Ledwo wróciliśmy do domu, a już przyszedł Gruzin z potężnym kartonem wędzonego karpia.
- Człowieku, nie mogłem się, kurwa, powstrzymać i od razu jednego zjadłem, o tak o, bez niczego, taki dobry.
To my też nie mogliśmy się powstrzymać i zjedliśmy na poczekaniu, o tak o, bez niczego, bo był taki dobry. Pyszny, mazisty i o dziwo z małą ilością ości. Ale jednego, na spółkę. Gdzie nam do Gruzina.

Święta postanowiliśmy spędzić "wyjazdowo", w hotelu, czyli w tej części domu, w której ostatnio urzędował Cykliniarz Anglik. Zabrałem się więc za sprzątanie. Najpierw wszystko to, co porzucił niespodziewanie, poupychałem do nowo powstałych szaf, potem odkurzyłem i starłem na mokro.
Ale do roboty zabrałem się za późno. W sypialni było 5 st., więc do wieczora nie dało się jej ogrzać mimo pracującej kuchni i grzejnika elektrycznego. Pod wieczór uzyskałem 12 stopni, więc pierwsza noc w hotelu odpadała.
Postanowiliśmy spać po staremu, u gości, A jutro grzejemy od rana.
 
Dzisiaj był wysyp życzeń, w tym od koleżanek i kolegów z Mojej Klasy. Nie miałem sił ani czasu odpowiedzieć. A innym bliskim i znajomym odpowiadałem z doskoku, bez chwili zatrzymania się i adekwatnego skupienia się i kontemplacji. A na dodatek napisał Po Morzach Pływający. I zabił nas ogromem tekstu. Zaczął tak:
10.11.2020 ŚWIĄTECZNE ZAPISKI
Bedę je kontynuował do Wigilii.
Nie da się wszystkiego zacytować, zresztą nie miałoby to sensu. 
Po Morzach Pływający odnosi się do sytuacji na świecie i w Polsce i to na przestrzeni dwóch dekad.
Pisze o sprawach, które znam, a inne znam specjalnie pobieżnie nie chcąc się tak nakręcać, jak on. Może to się bierze z klasycznego mechanizmu wynikającego z nieobecności w kraju i oddalenia, a w związku z tym pewnego wyolbrzymiania i nadmiernego przeżywania tego, co się dzieje. A może ja przekroczyłem pewną barierę i zaczynam mieć wszystko w dupie, a zwłaszcza media jątrzące i podkręcające tłum. Nie wiem. 
Przyznam, że po tym jadzie (uprzedzam, że z Żoną jesteśmy w zasadzie po tej samej stronie, co Po Morzach Pływający) odetchnąłem, gdy zobaczyłem końcowe życzenia. 
Ode mnie...
Bądźcie szczęśliwi szczęściem Waszych najbliższych.
Śmiejcie się śmiechem Waszych ukochanych
Radujcie się jak radują się Wasze dzieci. 
Płomień miłości podtrzymujcie, on rozświetki każdy mrok.
Szczęśliwy los można wygrać nie tylko na loterii.

Skradzione od profesora Miodka......
"Na czas Bożego Narodzenia i Nowego Roku pozostaję z najlepszymi myślami i uczuciami. (pis. oryg.)

Po dyskusji z Żoną stwierdziliśmy, że taka postawa Po Morzach Pływającego może wynikać z jego oddalenia i czerpania wiedzy z mainstreamowych mediów.

No i czy mogliśmy przeczytać załączniki od Po Morzach Pływającego?
CZWARTEK (24.12)
No i z samego rana opisałem Mojej Klasie i koleżankom i kolegom ze studiów moje rozpoczęcie ósmego krzyżyka, z przytupem, jak to w odpowiedzi określił Profesor Belwederski.
 
W odzewie na tę "świąteczną" informację jedna z koleżanek z klasy, Nauczycielka, ta, co po skończeniu studiów wróciła do naszego ogólniaka, tam pracowała i tam zastała ją emerytura, i ta sama, która  ze szkolnego archiwum podprowadziła nasz dziennik z ostatniej klasy, dzięki czemu na każdym klasowym spotkaniu możemy sprawdzać obecność, odpisała ...żeby w roku 2021 podobne przygody omijały Cię szerokim łukiem, także brwiowym.

Ranek, i nie tylko, spędziłem na rozkręcaniu "zmontowanego" narożnika i ponownym montowaniu.
Nic nie było stabilne i budzące zaufanie. Oj, zeszło mi na tym, zwłaszcza że jedna ze śrub nie była przez trzech inżynierów dokręcona do końca. Widocznie przy pasowaniu po pijaku śruby do gniazda został zerwany gwint i miałem z nią niezłą zabawę. Na dodatek skrzynia powiększająca część spalną narożnika nie chciała się otworzyć, a jej sprężynowo-dźwigniowy mechanizm groził ucięciem palca lub palców, taka to była mocna dźwignia. Więc oboje z Żoną zrezygnowaliśmy chcąc nie mieć ponownie krwawych okoliczności. Poza tym było wiadomo, że póki co i tak tam nikt nie będzie spał.
 
Z dużym niedoczasem montowałem choinkę. Nawet w miarę szybko udało mi się poprzeprowadzkowo znaleźć mój ulubiony i najlepszy stojak pod choinkę, który od lat niezmiennie swoim zielonym, dla mnie adekwatnym, kolorem irytuje Żonę. Bo powinien być brązowy.
A potem to już było z górki. Kroiliśmy wszystko do sałatki i sosu tatarskiego oczywiście wszystkiego próbując. Tym próbowaniem się najedliśmy, więc mimo że Wigilię zaczęliśmy późno, bo tuż przed 19.00, to zjedliśmy tylko karpia wędzonego popijając barszczykiem. Ja do tego, na trawienie, wypiłem 1,5 kieliszka Stumbrasa Potato.
Wigilię więc spędziliśmy na wyjeździe, w hotelu, a potem, na noc, wróciliśmy do siebie, czyli do gości.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
PIĄTEK (25.12)
No i rano wszystko robiliśmy niespiesznie.

Aż do samego wyjazdu do Metropolii. Nawet ja wstałem o 07.00.
Z tej niespieszności przed śniadaniem Żonie przeczytałem ciekawy artykuł Dlaczego ateiści obchodzą święta Bożego Narodzenia? Często o to pytał mnie Syn, więc teraz wysłałem mu linka do artykułu.

W Nie Naszym Mieszkaniu zostawiliśmy Bertę i pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Żadną taksówką, tylko Inteligentnym Autem. Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy bardzo sympatycznie. Można powiedzieć książkowo lub inaczej, według nauk kościoła. Ciepło, serdecznie, bez żadnych napięć, bez polityki i różnych animozji. A sami ateiści.
Były wspólne gry, dwa mecze piłkarskie z Q-Wnukiem (1:1) i Ofelia, która cały czas się alienowała, była w swoim świecie i prowadziła dialog z własnymi zabawkami mówiąc do nich To jest miłość. I tylko ona wiedziała, o co jej chodziło. Ale też chwilami się uspołeczniała "sprzedając" nam pizzę z wybranymi dodatkami (świeżo otrzymany prezent pod choinkę) oraz sprzedając na wagę, według zamówienia każdego z nas, plastikowe owoce i warzywa.

Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.

SOBOTA (26.12)
No i myślałem, że pośpię, ale gdzie tam.

Co z tego, że nastawiłem smartfona na 08.00 budząc podziw u Żony. Już od 06.00 się wierciłem, by wstać o 06.30. Ale było fajnie. Cisza, żadnych odgłosów blokowego życia i śmieciarzy. 
Nadal startowaliśmy w dzień niespiesznie. Na tyle, że poszedłem od razu na spacer z Bertą, a przy okazji poszedłem po rozum do głowy. Bo w pierwotnej wersji planowaliśmy zjeść śniadanie w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale co to mogłoby być za śniadanie? Nie dość, że ubogie, to jeszcze przygotowane na zwykłej gazowej kuchni, bez żywego ognia, bez choinkowej oprawy i bez hotelu.
Błyskawicznie się spakowaliśmy i ruszyliśmy na głodniaka do Wakacyjnej Wsi. Ale się opłaciło.
Mogliśmy nadal czuć atmosferę świąt.

Ale, ale... Ile można bezproduktywnie świętować?
Zabrałem się za drugi, znacznie większy śmieciowy bastion pozostawiony w workach przez Basa i Barytona. I kilka godzin worki żmudnie opróżniałem rozdzielając zawartość na plastik, szkło, gruz i zmieszane. Wzdłuż frontowej ściany Domu Dziwa ubyła jakaś 1/3 czarnej workowej masy.

Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.

NIEDZIELA (27.12)
Niedziela była niedzielą, mimo że cały czas robiłem w śmieciach.

To ciekawe, co potrafi wyczyniać nasz mózg.
Śniadanie, nadal świąteczne, zjedliśmy w hotelu, a potem aż do zmierzchu segregowałem i segregowałem. Zostały mi na jutro tylko trzy ostatnie worki.
 
Dzisiaj skończyłem Podróże z Charleyem. Bardzo mądra książka. Pokazuje Amerykę początku lat 60. ubiegłego wieku wcale jej nie pokazując.
 
PONIEDZIAŁEK (28.12)
No i dzisiaj na krótko pojawił się Cykliniarz Anglik.
 
Zostawił swojego pracownika, Drągala,  a sam pojechał do przychodni, do kontroli. Nie wnikaliśmy, co by to miało oznaczać.
Odbiło nam i pojechaliśmy do Powiatu. Akurat w takim debilnym okresie uparliśmy się, żeby kupić zmiotki, kapsułki do ekspresu do kawy ( Żona zamówiła nowy, taki sam, jak dotychczasowy, bo ten mały, z którym wszędzie jeździliśmy, się zepsuł, a naprawa stała się nieopłacalna) i worki na plastiki. 
Wszędzie było pozamykane, akurat dzisiaj, bo inwentaryzacja, albo dzisiaj, bo zamknięte na cały okres świąteczno-noworoczny. A przy firmie śmieciarskiej z tych nerwów nie zachowałem ostrożności przy cofaniu Terenowym i jego tylne prawe koło wpadło do rowu. Nawet nie wpadło, tylko prawie całe opadło za betonowy przepust tak, że żadną miarą nie dało się wyjechać. 
Facet z sąsiedztwa przyniósł drąg i łom, podważył tył, ile się dało, a dwóch innych, przygodnych, pchało z tyłu. I Terenowy przy włączonym biegu na cztery koła wyjechał. Szacun.
Ale prawdziwym pretekstem do pojechania do Powiatu było awizo i konieczność odbioru przesyłki od MegaBociana, takiego bocianiego capo di tutti capi.

Po południu sprzątnąłem trzy ostatnie worki, przerzuciłem pięć taczek piasku pozostałego po zasypaniu starej kotłowni na dole, usunąłem wszelkie aluminiowe profile, zdjąłem z tarasu folię i mokrą tekturę i usunąłem dwie piękne skrzynie-kwietniki. Front Domu Dziwa wyglądał, jakby nigdy nie tknęła go remontowa ręka.
 
Wieczorem zadzwonił Szybki Stolarz.
- Czy mogę jutro przyjechać montować kuchnię?
- Tak, proszę bardzo. - odparłem.
Dlaczego by i nie, skoro to robi od września i wziął sporą zaliczkę.

To już ostatni wpis w tym roku. Następny 4. stycznia 2021 roku.
Wszystkim życzę pomyślności, dystansu do większości spraw, zdrowia i chłopskiej mądrości.
Emeryt Bloger.
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.42.

 

poniedziałek, 21 grudnia 2020

21.12.2020 - pn
Mam 70 lat i 18 dni.
 
WTOREK (15.12)
No to zacznijmy od zaległości.

We wtorek, 08.12, spałem krótko i źle. Przez Reachera i Nie Nasze Mieszkanie, które swoje prawa ma - trzaskające kaloryfery, poranne blokowe życie i śmieciarze.
W Szkole byłem krótko, zrobiłem drobne zakupy i wyjechałem do Pięknego Miasteczka, aby na prośbę Żony zwizytować tamtejsze DINO pod kątem pewnego ciemnego piwa z browaru z Kościerzyny. Odkryłem je i u Żony zrobiło furorę, ale...
Żona telefonicznie mną sterowała, gdy stałem przed regałem, kazała sobie odczytywać datę produkcji na każdej butelce i, broń Boże, nie kupować tego z datą 19.10.2020. Znalazłem tylko trzy jej odpowiadające. W domu wszystko się wyjaśniło. Dała mi do spróbowania dwie próbki. Jedna była pyszna, nawet ja musiałem przyznać. Pełne, gęste, z wyraźną czekoladą. Stąd ta początkowa furora. Druga, istny kwach, jakby zupełnie inne piwo. To właśnie z datą 19.10...
Wstępnie omówiliśmy system datowego zakupu. Bierzemy po jednej butelce z każdej daty, oprócz 19.10... , smakujemy, a potem to trafione wykupujemy we wszystkich możliwych DINO. Na razie jednak zrobiłem Żonie olbrzymi zapas ciemnego Kozela, wynik pobytu w Kauflandzie.
I żeby była jasność. To czekoladowe ciemne wypiłbym całe z przyjemnością, ale jedną butelkę, nie więcej. Potem smak ten zabiłbym Pilsnerem Urquellem.

Na dachu Domu Dziwa był jednak Baryton i z pomocnikiem kończyli kominy. A wczoraj? Ponoć wiało?... No, ale za to dzisiaj było zimno i naprawdę im współczułem i dreszcze mnie przechodziły po plecach, gdy wychodziłem i widziałem ich tam na górze opatulonych, z kapturami na głowach.
Z Żoną wróciliśmy do tematu szafki łazienkowej. Wynegocjowałem, że ona się zgodzi na przesunięcie szafki tak, jak miało być w wersji pierwotnej, a ja nie będę się upierał przy zdejmowaniu-odkręcaniu ścianki gipso-kartonowej, którą Cykliniarz Anglik pięknie zwęził wejście z klubowni do sypialni, ale nie wsadził do środka wełny mineralnej. Bardziej mi chodziło o wygłuszenie, chociaż wiedziałem, że jest to sztuka dla sztuki i że to nic nie wygłuszy i nie wyciszy, zwłaszcza że wyciszalibyśmy sami przed sobą...
Przez takie głupie zwężenie otworu i wstawienie drzwi zrobiło się od razu domowo.
Chciałem z nim przynieść ciężkie skrzydło, ale zapytał po co, skoro jest Młoda Pomocnica. Poszedłem ją zobaczyć jako nową osobę wśród wykonawców. 24 lata, ciężkie życie, ale wychodzi z dołka dzięki Cykliniarzowi Anglikowi, który dał jej pracę. Nie boi się żadnej roboty. Na dole naniosła drewna i paliła w kuchni i kozie. Cała w białym pyle, bo szlifowała ściany. Uśmiechnięta, grzeczna, z inteligencją na twarzy. I duża - bardziej w szerokości.
Z Cykliniarzem Anglikiem omówiliśmy inne prace. Chciał powiesić lampy, ale, wykończony, zaparłem się, że zrobię to sam. Z Żoną daliśmy radę trzy.
Na oparach sił obdzwoniłem sobotnich gości. Każdy dostał wytyczne obowiązkowe i nieobowiązkowe. 
Wśród obowiązkowych  należało przywieźć ze sobą śpiwór, ręcznik, obuwie zmienne, Hela dodatkowo materac dmuchany. W pozostałych pieczywo, popitkę, cukier, mleczko do kawy.
Kolega Inżynier wykorzystał sytuację do wyzłośliwienia się, gdy poprosiłem o potwierdzenie wiadomości z krótkim ok. 
OK. Ale kiełbasę jakąś macie i zapałki?😈
Z kolei z pary Córki Na Komunię Wysyłającą i Konfliktów Unikającego do rozmów i ustaleń wybrałem tę pierwszą, bo jest konkretna. Nie mówię, że Konfliktów Unikający jest niekonkretny, ale przy okazji wstawiałby swoje gadki, które normalnie lubię, ale dzisiaj nie miałam na nie ani sił, ani czasu.
 
Moi korektorzy i redaktorzy zadziałali.
W ostatnim wpisie Żona wykryła okropny błąd ortograficzny - Francuzi spiepszą. Więc się okazało, że Luksusową nie tylko spieprzyli, ale nawet ją spiepszyli! Dla nich to w sumie bez różnicy, bo by jej nie zauważyli. Czytając raczej usilnie by się starali, by przebrnąć przez to piękne polskie słowo.
Z kolei Kolega Inżynier najpierw smsem, a potem w rozmowie wytknął mi poważny błąd faktograficzny - napisałem, że na karteczce, którą wręczyłem Sąsiadce Realistce i Sąsiadowi Filozofowi była data 7. grudnia. Błąd ortograficzny również zauważył, ale nie śmiał mi o nim wspominać.

Przyszedł mail od Po Morzach Pływającego w całości poświęcony Jackowi Reacherowi.
Cześć
Przeczytałem wszystko co do tej pory zostało wydane. Najpierw w oryginale, potem jeszcze raz po polsku. Obejrzałem też marne wersje filmowe. Żenujące jest to że malutki człowiek Tom Cruse gra Majora. Nie wiem kto to wymyślił,  ale mam nadzieję, że  w następnym  filmie zagra ktoś bardziej odpowiedni. Miłego czytania pozostałych części
(pis. oryg.)
PMP
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego. 
 
W środę, 09.12, spałem jak dziecko.
 
A  po czymś takim, nawet gdy poprzednio były zarwane noce, czułem się zregenerowany. Toteż od razu, po ciemku, rzuciłem się do dwóch pozostałych lamp.  Żadna różnica pomiędzy grudniową ciemnością popołudniową i wieczorną a poranną. I tu i tu do  dupy. Najgorszy okres w roku. Świadomość, że dzień jeszcze ciągle będzie się skracał, dołuje. A już w styczniu nie, bo z górki, chociaż ten sam dzień zaczyna się wydłużać w sposób niezauważalny o pojedyncze minuty. Nieważne! Ważne, że zaczyna się wydłużać.
Dla montażu lamp to i tak nie miało znaczenia, bo pracowałem przy czołówce. Majstrowałem przy kablach wiszących z sufitu albo ze ścian skracając je i dopasowując ich długość do punktu podwieszenia, bo Prąd Nie Woda w każdym miejscu zostawił lekki zapas. Poza tym na końcówkach ściągałem izolację. A przy tych wszystkich manipulacjach dobrze jest wyłączyć właściwy bezpiecznik. Więc, czy grudzień za jasnego, czy za ciemnego i tak i tak w takiej, np. łazience byłoby ciemno.
Przygotowałem wszystko i pozaznaczałem punkty wierceń, żeby potem, jak Żona wstanie, oczywiście po 2K+2M, wywiercić otwory na kołki. Żona trzyma wtedy rurę odkurzacza przy samym punkcie wiercenia i pył wpada prosto do niej. To znaczy do rury, nie do Żony.
Przy tych manipulacjach popieścił mnie prąd, bo Prąd Nie Woda podłączenia w tej skrzynce bezpiecznikowej chyba zrobił inaczej niż w poprzedniej, czego nie uwzględniłem. Nie zrobiłem z tego problemu, bo oczywistym jest, że jak się robi w prądzie, to kiedyś musi kopnąć. Bo prąd nie woda...Poza tym różnicówka zadziałała bez pudła. Trzasnęła, a ja zdążyłem poczuć tylko lekkie mrowienie.
 
Gdy Żona wstała i na fotelu uskuteczniała swoje 2K+2M, ja sobie pisałem też pogrążony w swoim świecie. Nagle światło zgasło i wszystko się powyłączało. Myślałem, że to może przez moje majstrowanie, więc poszedłem sprawdzić bezpieczniki, najpierw tam, gdzie przed chwilą byłem, a potem główny. W tym momencie zadzwonił Gruzin - Do 16.00 prądu nie będzie. W Wakacyjnej Wsi robią transformator!
Ekipy Cykliniarza Anglika nie zdążyłem odwołać, bo właśnie pojawiła się pod bramą. Ustalili, że zostanie Młoda Pomocnica i będzie za dnia szlifować ściany. Ale Tego Od Bramy już zdążyłem. I uprzedziłem Barytona o sytuacji. Za jakiś czas przyjechał z agregatem i kończył robotę.
Zabrałem się za drewno. Ułożyłem je do końca, a Młodej Pomocnicy narąbałem bierwion i szczap, żeby miała czym palić w kuchni. Wcześniej patrzyła na moje siwe włosy i delikatnie proponowała, że może ona sama to zrobi. Z tego wywiązała się krótka dyskusja. Wyszło z niej, że ona bardzo to lubi. I ja też. Podziękowała, gdy przywiozłem. Było mi miło, ale zrobiła to w taki sposób, że jednocześnie poczułem się głupio, bo wynikało z tego, że zrobiłem wysiłek ponadludzki, inaczej - ponad mój wiek.

W takich ekstremalnych sytuacjach, ekstraordynaryjnych od wymyślania jest Żona. Więc wymyśliła, żeby wykorzystać tę sytuację i zrobić zakupy na imprezę. 
Pojechaliśmy do Powiatu. Zaliczyliśmy Biedrę i DINO, w którym udało się nam kupić trzy butelki czekoladowego piwa z datą inną niż 19.10... A w sympatycznym mięsnym nie tylko zaopatrzyliśmy się w mięsiwa i kiełbasy, ale także, co już wielokrotnie praktykowaliśmy, w smaczne przetwory - ogórki, chrzan, śliwki. Stałem przy olbrzymiej chłodziarce pełnej towaru tak tym faktem zafascynowany (mam tak za każdym razem - pozostałość po komunie), że zapomniałem o bożym świecie, a na pewno o koronawirusie i jakiejś pandemii.
- Co pan tak na mnie włazi?! - usłyszałem ostry głos pani stojącej przede mną.
No,   takie teksty to coś dla mnie. Natychmiast, z dużym refleksem siedemdziesięciolatka, zareagowałem czując się, jak ryba w wodzie.
- Po pierwsze na panią nie właaażeee! - i... skończyłem na tym. Być może zostałem zaskoczony nie jej reakcją, ale brakiem koszyka z jakimiś towarami, których mógłbym się czepić. Nie było punktu zahaczenia. 
Stąd po wyjściu ze sklepu stwierdziliśmy z Żoną, że trzeba opracować kilka schematów, które muszę sobie utrwalić, żeby w różnorodnych tego typu sytuacjach nie zapominać języka w gębie. Zawarte byłyby w nich w różnych konfiguracjach słowa-wytrychy - pieczywo, mąka, cukier, ciasta, słodycze, batony, różne przetwory sztucznie konserwowane, biała sól, coca cola, to mniej więcej z obszaru "żywienia", a z innych telewizja, brak ruchu i poczucie humoru, dystans do pewnych spraw i barani mózg.
System ten mógłby być na tyle elastyczny, że pozwalałby mi na inwencję i improwizację oraz na tworzenie na bieżąco hierarchii, leveli i podleveli z wszelkimi rozgałęzieniami i umożliwiałby moją sensowną reakcję nie tylko w sklepach, gdzie się robi zakupy z koszami, również w mniejszych, w tym w mięsnych, ale także w odzieżowych, kosmetycznych, wszelkich hurtowniach z materiałami budowlanymi i w innych.

Rano, przed wyłączeniem prądu, zdążyliśmy co prawda wypić kawę, ale byliśmy ciągle niedokofeinowani. To na stacji paliwowej w Pięknym Miasteczku kupiliśmy sobie całkiem niezły gorący napój wspominając stare czasy, z niejaką zgrozą, jak dzień w dzień jeżdżąc służbowo po powiatach wokół Metropolii żarliśmy notorycznie hot-dogi serwowane na stacjach paliwowych. Oczywiście, że były pyszne. Zwłaszcza te z meksykańskim sosem.

Wróciliśmy do domu, żeby o 16.00 stwierdzić, że prądu nie ma nadal. Żona była przygotowana na taką ewentualność.
- A bo to wiadomo, co będzie? - stwierdziła wcześniej w sklepie wkładając do koszyka paczkę mielonego. - W razie czego zrobi się proste danie na naszej kuchni.
Siadłem po ciemku przy kozie z piwem z Kościerzyny (troszkę mniej kawowy, inna partia, więc Żona mi odstąpiła) i nic więcej nie robiłem. Trzeba było tylko czekać. Piękny stan.
Podobny, ale w znacznie szerszym zakresie mieliśmy w Naszej Wsi, zaraz po zamieszkaniu, w styczniu 2007. roku, kiedy szalał orkan Cyryl. Prądu nie było 4 dni i cały ten czas spędziliśmy przy świecach i lampie naftowej. Zero pośpiechu, naturalny rytm, książki i spokój. Bezczynność była tak pięknie usprawiedliwiona.
Po 16.00 zadzwoniłem do Gruzina. Nic nie wiedział. Wsiadłem więc w Terenowego i zacząłem jeździć po Wakacyjnej Wsi i szukać transformatora z nadzieją, że rzetelną informacje uzyskam u źródła, a nie na jakiejś podejrzanej i z gruntu niewiarygodnej infolinii. Transformatora nie znalazłem, za to z podporządkowanej wyjechał taki podpadający terenowy Nissan z drabiną na dachu. Trafiony, zatopiony. Tauron. Pan mnie poinformował, że prąd wróci o 19.30. To zajechałem pod Gruzina. Zadzwoniłem, zajęte. Za chwilę odebrał. W międzyczasie zadzwonił na infolinię - prąd będzie o 19.15. Wymieniliśmy się  posiadaną wiedzą, dosyć w sumie spójną. Zapytałem go, czy nie mają jakiejś zbędnej świecy Bo, cholera byliśmy w powiecie i mieliśmy kupić! Za chwilę Gruzinka przyniosła ogromną gromnicę. Mogła być po jakimś chrzcie albo komunii, chyba dziewczynki, bo później przy czołówce dostrzegłem przyklejony obrazek, chyba jakiejś świętej albo może dziewicy. Nie dociekałem, zwłaszcza że Gruzinka szczękając zębami z zimna wyszczękała:
- Możecie nie oddawać.
Tak oto staliśmy się właścicielami czegoś, co może w przyszłości spowodować, że będą patrzeć na nas z niedowierzaniem albo wręcz jak na kłamców, gdy w jakiejś dyskusji będziemy się upierać, że jesteśmy ateistami. Z drugiej strony, przy niechybnych kolejnych latach rządu PISu i czekających nas niechybnie pogromów religijnych, taka świeca może nam uratować życie. Nie będziemy jej więc spalać, schowamy, a kupimy inne proste, nomen omen, i zaczniemy też w razie czego używać lampy naftowej, która nam została w spadku po Naszej Wsi, tylko teraz nie wiemy, gdzie jest.
 
Rozpaliłem, a potem stałem obok Żony świecąc świecą i czołówką i patrząc, jak w prosty, można powiedzieć prymitywny sposób, prawie że na kolanie, doprawiała mięso, lepiła z niego kotlety i kładła na patelni wyczarowując pyszny posiłek. Bardzo zgrabnie jej to szło.
Żona do tego wypiła lampkę wina, ja Stumbrasa Potato. A ponieważ dalej było ciemno, Żona poszła w końcu spać, a ja narkotycznie, przy czołówce czytałem Reachera. 
Prąd wrócił o 19.22. Gruzin i infolinia byli lepsi ode mnie o minutę.
Oczywiście skorzystałem z okazji i dalej czytałem nie mogąc się oderwać. Jakimś cudem się przełamałem, przerwałem i się położyłem.
- Czytałeś? - szeptem zapytała Żona, która w takich sytuacjach na chwilę potrafi się rozbudzić  i wrócić do spraw, które się działy, gdy ona spała. Za każdym razem podziwiam i duszę się ze śmiechu. Widocznie jest jej to potrzebne, daje może jakieś bezpieczeństwo, bo przecież za chwilę i później niczego nie pamięta i natychmiast ponownie zasypia.
- Tak.
- Głupi! - była bardziej przytomna, niż zakładałem.
 A za chwilę: 
- Masz zimne stopy...
- Tak.
Ciężko westchnęła.
- Może skarpety?
- Nie, dam radę rozgrzać.

Dzisiaj Cykliniarzowi Anglikowi zabroniłem przed imprezą drugi raz olejować podłogę. 
- Ja w takich warunkach gości spać nie położę! - oznajmiłem stanowczo.
Nie pomogły jego i Żony tłumaczenia, że to są środki ekologiczne i że ładnie pachną.
 
Dzisiaj, więc bardzo wcześnie, przyszła kartka(!) z życzeniami świątecznymi od Kobiety Pracującej i od Janko Walskiego. Ponieważ oboje są praktykującymi i udzielającymi się w różnych społecznościach katolikami, kartka zawierała wiele adekwatnych życzeń. Ale ponieważ są również normalni, zawierała ona również wiele zwyczajnych, świeckich.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego. 
 
W czwartek,  10.12, w nocy się obudziłem i dopadły mnie myśli, czy ja wszystko zdążę zrobić przed imprezą - sprzątnąć, zmontować łóżka, ogrzać tę część chałupy, gdzie goście będą spali, przygotować ognisko, nanieść drewna i jeszcze kilka innych, wszystkie zapętlone i ciągle się powtarzające.
 
Rano Sąsiad Od Drewna przywiózł 5. przyczepę. Postanowiłem nie układać przed imprezą. Priorytety.
Ten Od Bramy zadzwonił i upewnił się, czy jest prąd, po czym przyjechał z ojcem i obaj dospawali piękne wąsy do wszystkich słupków na płocie, który zamyka północną granicę działki, za Stawem.  W tej sytuacji rzuciłbym wszystko i już robiłbym drewnianą zabudowę płotu, bo to praca finezyjna, wielowarstwowa i wielowątkowa, niespieszna, dająca dużo satysfakcji. Ale niestety, to nie jest priorytet z samej góry. 
Ubijaka do kretowisk nie zrobili, bo nie mogli znaleźć takiej grubej blachy. Ale obiecali, że zrobią na pewno.
W ciągu dnia przyjechał Baryton rozliczyć się za wykonaną robotę. Wlazłem z nim na dach. Trudno było mówić o różnicy między tym, co zrobił Ciu Ciu a Baryton. Inna bajka. Tam zostało spieprzone, tutaj zrobione.
Żeby nie fatygować Żony do jednej lampy, powiesiłem ją w klubowni z Młodą Pomocnicą.
A potem długo dyskutowałem z Żoną temat jej nowej koncepcji kabiny prysznicowej z luksferów. Najgorsze było to, a może najlepsze, że ta nowa koncepcja obejmowała nie tylko dwie dolne łazienki, które miały być dopiero wykończone, ale również dwie górne, już zrobione. Bardzo śmieszne.
- Bo mnie uwiera, że one mają tylko 90 x 110 cm. - A goście muszą mieć komfort.
Zapraszam czytających, żeby z ciekawości pomierzyli swoje kabiny prysznicowe, ale wewnątrz i wyciągnęli wnioski.
- Poza tym, gdy jest się wewnątrz, nie ma się zupełnie poczucia intymności.
Z tym od razu i od dawna się zgadzałem i wtedy ustaliliśmy, że się doklei jeden pionowy słupek z luksferów i będzie ok.  Jak się okazało, tylko ja tak ustalałem myśląc naiwnie, że to robimy wspólnie.
- Ale wtedy wejście do kabiny będzie miało tylko 50 cm! - I taki, na przykład Gruzin albo Cykliniarz Anglik mogą do niej nie móc wejść. - od razu dosyć sugestywnie zwizualizowała problem.
To ja się pytam, czy to jest nasz problem? W karcie gościa, na stronach www., dyskretnie się umieści informację drobnym drukiem, że szerokość każdego wejścia do kabiny prysznicowej wynosi 50 cm  i niech goście przed przyjazdem do nas sobie zobaczą w domowych pieleszach, co to znaczy. A na wszelki wypadek, w przypadku tych mniej kumatych i nieodpowiedzialnych wykupi się OC na takie wypadki - Zakleszczenie przy wejściu lub wyjściu z kabiny prysznicowej.
Zapis ten pozornie wydaje się pozbawiony trochę logiki i jest pewnym masłem maślanym, bo wiadomo że jak gość lub gościna (gościowa?) weszli do kabiny, to tym bardziej powinni z niej wyjść. Zwłaszcza że w drodze powrotnej ciało mokre, może nawet w resztce mydlin, więc i siły tarcia brzucha, bo zdaje się, że o tym mówimy, mniejsze i poślizg większy. Ale nigdy nie wiadomo, co takiemu gościowi/gościnie może się dodatkowo i niespodziewanie powiększyć w trakcie kąpieli, na dodatek gorącej. Więc trzeba byłoby się ubezpieczyć na okoliczność kosztów związanych z mogącą się potencjalnie zdarzyć koniecznością rozbioru kawałka ściany kabiny prysznicowej, żeby wypuścić gościa/gościnę z uwięzienia. I wyprzedziłbym tutaj od razu cwanych prawników węszących okazji i ubezpieczyłbym nas od strat moralnych, jaki uwięziony/-a by poniósł/-a. Bo że by poniósł/-a to niewątpliwe. Rzadko którego/którą  byłoby stać na specyficzne poczucie humoru i machnięcie na wszystko ręką, gdy będąc zaklinowanym, bez żadnej możliwości sensownego okrycia swojego ciała, znosić obecność osób trzecich, to raz, i aby dodatkowo znosić obecność tych osób z wiertarką i to elektryczną (prąd nie woda!) uzbrojoną w wiertła lub przecinaki zmuszone siłą rzeczy do precyzyjnej pracy, a nie są to ci narzędzia chirurgiczne, które tutaj, o paradoksie, takimi mogłyby się stać, to dwa.   
 
Krok po kroku zbliżyliśmy się z Żoną do sensownych rozwiązań, aż mnie to wyczerpało. Efekt porozumienia był jednak imponujący. Zgodziłem się na wszystko. Najważniejsze z tego było to, że każda kabina będzie większa od dotychczasowych, a te dotychczasowe będą miały odciętą jedną ściankę, którą się przesunie i doda dwa słupki luksferów. A z tego w prostej linii powstanie wejście do kabiny szerokości 70 cm. To jak sobie uzmysłowimy, że większość drzwi w różnych miejscach to siedemdziesiątki, powinno być naprawdę komfortowo. Dodatkowo zostanie zminimalizowane chlapanie wody na podłogę do łazienki, poza obręb kabiny, co irytowało Żonę, wody, która zgodnie z prawami fizyki leci pod ciśnieniem ze słuchawki, pada na ciało i się odbija w różnych kierunkach. Żona absolutnie nie chciała, ja zresztą też, aby swobodę wchodzenia do kabiny ograniczać jakimiś szklanymi drzwiami albo, co gorsza, zasłonką. Po kilku użyciach wygląda nieciekawie, dół zarasta czarnym grzybem, ale najgorsze jest to, że, zawsze zimna, klei się do ciała. I ciekawe, że do pleców! Brrr!
 
Z tych emocji I posiłek jadłem dopiero o 11.00. A jestem na emeryturze.
W międzyczasie Cykliniarz Anglik z Młodą Pomocnicą zdążyli zamontować na górze ościeżnicę i drzwi do sypialni, ostatecznie osadzić sedes i zamocować prysznic w kabinie.
Ja zaś zregenerowany naniosłem drewna do domu, narąbałem szczap, naciąłem kartonów, posprzątałem  ognisko i ułożyłem jednak trochę drewna, na tyle, żeby zrobić przejazd dla taczki.
 
Miedzy 12.00 a 14.00 miały być listwy przypodłogowe. Pani zadzwoniła, że szef dowiezie jutro. A za chwilę zadzwoniła żona Szybkiego Stolarza. 
- Ja bardzo przepraszam w imieniu męża, ale wczoraj dostał on wysokiej gorączki. - Leży w łóżku i nawet nie ma siły, żeby z panem porozmawiać, bo musiałby wyjść na taras, bo tylko tutaj mamy zasięg. - Jak się wszystko wyjaśni, na pewno do pana zadzwoni w przyszłym tygodniu. - Ja bardzo przepraszam...
 
W trakcie krótkiego układania drewna zadzwoniła Pasierbica i zdała relację z zebrania rodziców w przedszkolu Q-Wnuka i Ofelii. Potwierdziło się, że współcześni rodzice to idioci. Ale według relacji Pasierbicy pani dyrektor na spotkaniu zachowała się niezwykle mądrze, kulturalnie i dyplomatycznie, a efekt jest taki, że póki co i wilk-rodzice syty, i owca-szkalowana nauczycielka cała.
 
Późnym popołudniem, czyli wieczorem, przyjąłem z dużą ulgą fakt, że w domu i na posesji jesteśmy sami. Słowem, że nie było żadnej ekipy. To mnie tak rozluźniło, że zasiadłem przed kozą, a to rzadkość u mnie, i czytałem Childa przy Pilsnerze Urquellu. Żonie to się spodobało, bo ogólnie jej się podoba, jak jestem w taki  sposób wyluzowany. Ale dodała:
- Może ją wreszcie skończysz, żebyśmy wszyscy odetchnęli. 
Nie skończyłem.

Napisał Po Morzach Pływający:
Jestem na morzu. Stoimy na kotwicy niedaleko Dunkierki i czekamy na ładunek.
Jak wpiszesz Arklow Manor to na stronie www.marinetraffic znajdziesz naszą aktualną pozycję.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od niego. 

W piątek, 11.12, dostałem maila od PostDoc Wędrującej.
Czesc Emerycie,
dziekuje bardzo za zaproszenie, bardzo bym sie chciala stawic ale Marzec to malo jeszcze realistyczne.
Obiecalam studentkom ze nie wyjade z Chin zanim nastepna czworka nie obroni Magisterki.
Ale, generanie na razie wyjazdy z Chin "bez super waznego powodu" sa malo realistyczne,
tzn wyjazd bylby moze i OK, ale wjazd to chwilowo jest mala masakra.
Mam nadzieje ze sie spotkamy na mojej przelozonej 50-tce, jak w koncu dotre do Polski :))
Wy tez trzymajcie sie zdrowo! Pozdrowienia :)
PostDoc Wedrująca
(zmiany moje, pis. oryg.)

Cały dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem nadawania mieszkalnego sznytu naszej przyszłej sypialni, klubowni i łazience. Wszystkie zbędne rzeczy wyniosłem na balkon, te, które zostały, dokumentnie wytarłem z wszech obecnego pyłu po cyklinowaniu, omiotłem z niego wszystkie ściany i zakamarki, i gruntownie odkurzyłem. Potem w ruch poszedł mop. 
Przy wiejskiej kuchni tak wszystko ergonomicznie zaaranżowałem, że Żona dostała niezwykłego pałeru i wszystko po swojemu urządzała. A potem wspólnie montowaliśmy w sypialni nasze łoże, to z Naszego Miasteczka. Czekało na ten moment 16 miesięcy przechodząc różne koleje losu. Ale dotrwało.
Sypialnia natychmiast zrobiła się sypialnią, chociaż nadal hulało w niej echo, bo łóżko, chociaż olbrzymie, zgubiło się w jej przestrzeni.
A klubownia nagle się ociepliła i Żona po raz pierwszy bodajże powiedziała, że ona nie chce TAM wracać, bo TAM czuje się tymczasowo, a tutaj u siebie.
Byliśmy zmęczeni, ale uparłem się, że spróbujemy jeszcze zmontować narożnik, a przynajmniej zacząć. Narożnik ten służył nam w dobrych czasach w Szkole, a potem w Naszej Wsi. Zapamiętaliśmy używając go, że krótszy bok może być po lewej albo po prawej stronie. Uniwersalnie, jak to u IKEI.
Ale, gdy zabraliśmy się do  montażu, wychodziło, że może być tylko po lewej, a to za przyczyną płótna osłaniającego jeden z boków, bo gdyby był po prawej, jak chcieliśmy, widać byłoby dość nieciekawą gołą ściankę skrzyni. Ale przecież pamiętaliśmy i oboje przypominaliśmy sobie różne fakty, że w Szkole krótszy bok był po prawej.
Zrobiła się późnowieczorna, męcząca, patowa sytuacja. Żona ubłagała mnie, żebym dał sobie spokój Bo jutro przyjedzie trzech inżynierów, to zmontują, a przy okazji będzie zabawnie. Byłem tak zmęczony, że już nie chciałem kłuć żoninych oczu faktem, że ja też jestem inżynierem. Ale wiadomo, co to za inżynier - chemik?!
Zdesperowany zadzwoniłem do Tego Który Dba o Auto pytając go ni z gruszki, ni z pietruszki, czy pamięta, jak ten narożnik się montuje. Oczywiście, że nie pamiętał, chociaż w Naszej Wsi go montował i używał.
Sprawa nie dawała mi spokoju i po jakichś 15 minutach wróciłem obiecując Żonie, że niczego nie będę robił, tylko popatrzę. Przez jakieś 10 minut kiwałem się otumaniony nad narożnikiem niczego nie mogąc wymyślić, mając przed oczyma krótszy bok po prawej stronie i wpadając w lekki obłęd.
I w takim stanie wróciłem.
Całkiem wieczorem skończyłem Reachera. Jeszcze raz obiecaliśmy sobie, że następne książki z tej serii pojawią się w bardziej sprzyjających okolicznościach.

Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego. 
 
W sobotę, 12.12, od rana czyniliśmy przygotowania na przyjazd gości. Z nami miało być 8 osób. 
Odgruzowałem się dokumentnie, rozpaliłem odpowiednio wcześnie ognisko, Żona przygotowała talerze, sztućce, ogórki, musztardę, kiełbasę, czyli to wszystko, co potrzeba na ognisko. Ja oczywiście dołożyłem do tego Stumbrasa Vodkę oraz wino czerwone i białe i kieliszki. Byliśmy gotowi. Na wieczór Żona miała przygotowany od wczoraj eintopf, coś a la zupa gulaszowa. A na niedzielny poranek mieliśmy zapas jajek. Zadeklarowałem Żonie, że jajecznicę gościom zrobię sam.
O 14.00, koszmarnie w umówiony punkt, przyjechali Córki Na Komunię Posyłająca i Konfliktów Unikający, Kolega Inżynier oraz jedna para, pierwszy raz w Wakacyjnej Wsi, niewidoczna przez te lata na blogu. Nic dziwnego, skoro ostatni raz widzieliśmy się 5 lat temu w Naszej Wsi z okazji moich 65. urodzin. Taki swoisty pięcioroczny interwał czasowy.
Od razu przy ognisku i przy Stumbrasie wyszła sprawa blogowych imion. Po dyskusji i akceptacji nowej pary nadaliśmy im wspólnie następujące imiona. Jemu - Dzidek, bo to jest jego ksywa i nikt od zarania dziejów do niego inaczej się nie zwraca, no może z wyjątkiem rodziców, jak sam przyznał, więc byłoby idiotycznie wymyślać zupełnie coś nowego, co na pewno by się nie przyjęło. Jej -Tańcząca z Kulami, może niezbyt oryginalnie, ale adekwatnie. Otóż Tańcząca z Kulami ponad miesiąc temu siedziała sobie spokojnie w domu przy biurku, przy oknie i pracowała on-line przy laptopie. W pewnej chwili kątem oka dostrzegła, jak ich mały kotek, stosunkowo niedawno z serca przygarnięty, idzie po parapecie i strąca doniczkę z kwiatkiem. W odruchu rzuciła się, żeby ratować doniczkę. Doniczce ani kotkowi nic się oczywiście nie stało, a ona uderzywszy mocno nogą w krawędź biurka uszkodziła sobie kość piszczelową tuż pod kolanem na tyle mocno, że nastąpiło pęknięcie i odprysk. Po nieprzyjemnej operacji chodzi teraz w ortezie i o dwóch kulach właśnie.
Przy okazji nadawania imion reklamację złożyła Córki Na Komunię Posyłająca. Stwierdziła, że ona nie chce się tak nazywać, bo to niczego nie oddaje. No to od tego ogniska i od tego dnia będzie się nazywać Trzeźwo Na Życie Patrząca. Czemu nie, zwłaszcza że już wiele razy mogliśmy się z Żoną przekonać, że rzeczywiście patrzy na życie trzeźwo. Nawet kiedyś mi powiedziała, że nie pije alkoholu, bo ma strasznie słabą głowę. Ale to, zdaje się, nie o to chodzi.
Lekko po 15.00 przyjechała Hela, która wcześniej wielokrotnie podkreślała, jak ceni sobie fakt, że zaprosiliśmy ją do grupy naszych znajomych.
Impreza sympatycznie się rozkręcała. Dzidek, Konfliktów Unikający i ja piliśmy wódkę, Kolega Inżynier jakieś smakowe piwo bezalkoholowe, które widocznie sam sobie przywiózł, bo ja na pewno czegoś takiego nie podałbym gościom, Żona i Tańcząca z Kulami ciemnego Kozela, Hela czerwone wino, a Trzeźwo Na Życie Patrząca moczyła usta w cydrze.
W końcu trzeba było wejść do domu, bo zrobiło się ciemno, a poza tym od razu przy powitaniu uprzedziliśmy, że czeka nas montaż narożnika.
I zrobiło się jajcarsko i humorystycznie. A kto grał pierwsze skrzypce? Trzeźwo Na Życie Patrząca. Nie dość, że była całkiem trzeźwa, to znała taki narożnik, bo mają go razem z Konfliktów Unikającym u siebie w domu. Na dodatek wyciągnęła smartfona i trymiga znalazła instrukcję montażu. Po czym na naszych oczach oderwała od ścianki skrzyni kawałek szmaty przyczepionej na rzepy i umocowała ją, również na rzepy, po drugiej stronie tej skrzyni. I nagle krótszy bok mógł być po prawej stronie, o czym oboje z Żoną pamiętaliśmy.
Reszta montażu była banalna, więc zapraszałem panie do tańca zostawiwszy sprawę inżynierom. Żona z Inteligentnego Auta przyniosła Listę 100 i puszczała też coś ze swojej mp3. Co, za bardzo nie pamiętam.
Pamiętam, że z panów tańczyłem tylko ja, bo tamci, inżynierowie, to akurat jest takie pokolenie mężczyzn, które uważa tańczenie z partnerką za niezły obciach. Żeby tak bez Sylwestra?
Żona tańczyła ze mną niewiele, bo mąż, pijany na dodatek, nie stanowił dla niej atrakcji, co rozumiałem. Wolała rozmowę i nadrobienie zaległości towarzyskich.
No to tańczyłem raz z Helą, raz z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i tak na zmianę. Pamiętam, że Żona zaproponowała, żebym trochę usiadł i odpoczął, ale ja odparłem, że jak siądę, to usnę. Znam siebie.
A trzeba było wtedy tak zrobić i posłuchać Żony. Najwyżej zanieśliby mnie do łóżka. Pamiętam jeszcze, że raz wywróciłem Helę na podłogę, a potem tylko ostatni akcent, jak przy barku piję kieliszek wódki z Dzidkiem i Konfliktów Unikającym. Był to ten słynny kieliszek z różnych opowieści - JEDEN KIELISZEK ZA DUŻO.

Dalej moją opowieść muszę wieść dwutorowo. Jeden tor - to, co sam pamiętam, drugi - co opowiedziała mi Żona i Kolega Inżynier. Przy czym mój będzie się składać albo z samych stop klatek, albo z króciutkich sekwencji. Pomiędzy nimi było morze ciemności i nieobecności.
* Stoję oto przed lustrem w kuchni, patrzę na siebie całego zakrwawionego, bez okularów na nosie, z wbitym w prawą brew prawym zausznikiem, tak śmiesznie dyndającym z boku twarzy, że rechoczę na całego jak debil.
* Siedzę w blasku światła, chyba w pokoju i chyba na fotelu, a nade mną nachylają się dwaj (dwoje?) ratownicy ubrani jakoś tak dziwnie. Coś mi robią, ale nie wiem co.
* Leżę w karetce i jadę. Obok siedzą oni.
* W szpitalu (?) ktoś mnie wsadza na wózek.
* Słyszę spokojne i rzeczowe rozmowy dwóch, trzech osób. O czym? Nie wiem. Może o mnie?
* Teraz damy zastrzyk przeciwtężcowy. - słyszę. Chyba w prawe ramię.
* Światło świeci mi ostro w oczy. Dwie osoby majstrują coś przy mnie. Zdaje się, że gdzieś nad prawym okiem. Wymieniają spokojne, rzeczowe uwagi. Jedna zaciąga. Ktoś ze wschodu?
* Pielęgniarka (rozpoznaję dopiero po głosie) każe mi się położyć.
- Zrobimy panu tomograf.
- A długo to będzie trwało? - słyszę swój bełkot.
- A dlaczego pan pyta?
- Bo mam klaustrofobię.
- Nie, jakieś dwie minuty.
To była najdłuższa sekwencja, jaką zapamiętałem.
* Siedzę na wózku i słyszę:
- Ktoś po pana przyjedzie, czy wezwie pan taksówkę?
* Siedzę w wózku i jadę pustymi korytarzami. Ktoś go z tyłu pcha tak, że ostro wirażuję. Ściany i podłoga wirują i przelatują przed oczyma.
* Rozmawiam z taksówkarzem.
- A kto zapłaci? - słyszę pytanie.
- Żona.
* Przychodzi jakiś pan (portier?) i mówi:
- Taksówka czeka. 
* Jadę taksówką i usilnie staram się z tyłu ujrzeć zza zagłówka drogę. Nie mogę się nadziwić, że po bokach są ciągłe białe linie, a na środku przerywana. Gdzie u nas są takie drogi? - myślę. Kompletnie nie wiem, gdzie jestem, by nagle poznać Piękne Miasteczko.
* Żona czeka przed bramą, płaci i bierze mnie pod ramię.
Koniec.

Tor drugi.
Żona i Kolega Inżynier wyszli na spacer z Bertą. Gdy wracali, ujrzeli mnie leżącego na spoczniku schodów. Spod głowy ciekła krew.
- Już się z tobą żegnałam. - powiedziała mi Żona dwa dni później.
Kolega Inżynier wpadł w lekką histerię, ale dał radę z Żoną zaprowadzić mnie do domu. Wszędzie było pełno potłuczonego szkła, trzeba to było jakoś usunąć, bo Berta pchała się do środka.
Powstał pomysł, żeby ktoś zawiózł mnie do szpitala, ale wszyscy byli po alkoholu.
Żona przytomnie zadzwoniła do Gruzina, który bezwzględnie kazał wzywać karetkę.
Karetka przyjechała bardzo szybko, gdzieś po 10. minutach.
Dwóch ratowników odczepiło mi z brwi zausznik i wstępnie opatrzyło.
Żona chciała jechać ze mną, ale została kategorycznie poinformowana, że karetka nikogo więcej nie weźmie.
Zawieźli mnie do szpitala do Powiatu.
Żona wysłała mi smsem dwa numery taksówek.
Gdy przyjechałem, położyła mnie po prostu do łóżka, a goście u siebie szykowali się spać.
 
Czy trzeba pisać, że nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
W niedzielę, 13.12, od rana, jak tylko odzyskałem przytomność, nie żyłem. Leżałem i dogorywałem. Całe potłuczenie, podrapanie i rozcięcie łuku brwiowego było niczym w porównaniu do straszliwego kaca. A do niego powoli dokładał się kac moralny. 
Żona co jakiś czas donosiła mi tylko wodę z solą, bo myśl o jakimkolwiek innym trunku, jeśli nawet przychodziła do głowy, ciągnęła za sobą straszną zgrozę. Chodziło tylko o to, żeby w nieskomplikowany sposób przetrwać.
Koło południa poprosiłem, żeby wszyscy przyszli do mnie z tamtej części domu. Gdy się pojawili w sypialni, poprosiłem słabym głosem, żeby usiedli na brzegu łóżka i każdemu słabiutkim ruchem, ledwo podnosząc się z poduszki, podawałem rękę.
- Czuję się, jak na jakimś spotkaniu z Ojcem Chrzestnym. - zauważyła Tańcząca z Kulami, a reszta oczywiście się ubawiła. Nawet trochę ja.
Hela nie omieszkała mi przypomnieć, że w tańcu, w jakiejś wymuszonej przeze mnie figurze, której ona się poddała z pełnym zaufaniem, byłem ją uprzejmy upuścić na podłogę. Wszyscy komentowali nocne wydarzenie dosyć energicznie na tyle, że niczym Ojciec Chrzestny musiałem ich w końcu umęczony odprawić.
Goście, z wyjątkiem Heli, która musiała wcześnie wyjechać, poszli z Bertą na spacer do lasu.
Ale po powrocie, o 14.00, za namową Żony, zmobilizowałem się straszliwie, narzuciłem na siebie polar i poszedłem do tamtej części domu, do wszystkich. Od razu na mój widok zaczęli puszczać wodze fantazji. Że oto jutro w Głosie Powiatu ukaże się moje zdjęcie z facjatą z nałożonym charakterystycznym czarnym paskiem i z opisem, co też może nawyczyniać siedemdziesięcioletni emeryt i jak może zatruć ratownikom spokojną noc z soboty na niedzielę. Że żałują, że na spoczniku nie obrysowali mojej leżącej postaci, żeby taki ślad potem sfotografować i przekazać do kronik policyjnych. I tak dalej w tym duchu.
W końcu w jakiejś dyskusji Kolega Inżynier użył słowa "wódka" i to wystarczyło. Ledwo zdążyłem dobiec do łazienki. A Żona od rana namawiała mnie, żebym spróbował zwymiotować, bo to mi ulży.
I ulżyło. Na tyle, że wypiłem Pilsnera Urquella z dużą przyjemnością w ramach wyrównywania stężeń.
Zdążyłem w obecności gości, którzy za jakiś czas zaczęli się zbierać do wyjazdu.
Resztę popołudnia spędziłem w łóżku. Tylko przez jakąś chwilę dziwiłem się widząc moje wyniki ze szpitala, skąd oni wzięli mój PESEL. Żona uświadomiła mnie, że przecież musiała dać ratownikom mój dowód osobisty.
Jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, o co było nietrudno, żeby mi ten dowód oddali. Więc przeszukałem wszystkie możliwe zakamarki i wszelkie kieszenie. Bezskutecznie. Musiałem przyjąć do wiadomości, że albo zostawiłem w szpitalu, albo wypadł mi gdzieś w taksówce.
W końcu Żona widząc jak się snuję wyczerpany pogoniła mnie do łóżka A dowód osobisty poszuka się jutro.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego
 
No i wczoraj, w poniedziałek, (14.12), życie zaczęło wracać powoli do normy. 
Co prawda wstałem dopiero o 07.00, ale sam i z nieprzymuszonej woli. W nocy biłem się z myślami. Z jednej strony, że najbardziej to bym chciał tak leżeć w łóżku, jak w niedzielę, po strusiowemu z głową w piasku i udawać, że nic się nie stało, a przede wszystkim, żeby nie móc zmierzyć się z czekającą mnie rzeczywistością. Z drugiej wiedziałem, że innej drogi nie ma, jak stawić czoła samemu sobie, powoli wracać do normalności, a wszystkie konieczne etapy, w tym najważniejszy - rozmowę z Żoną mieć już za sobą.
Zachowywałem się całkiem normalnie, tak porannie, ale wszystko robiłem powolnie i ostrożnie obserwując swój organizm. A więc rozpaliłem w kozie, wypiłem poranne płyny i kawę i zasiadłem przed laptopem. Długo nie posiedziałem, bo nie dawała mi spokoju krew na schodach. 
To było pierwsze zmierzenie się z rzeczywistością na zasadzie pewnej traumy. Poszedłem do mieszkania obok, przygotowałem wiadro z wodą i mopa i zabrałem się do roboty. Sprzątałem bardzo dokładnie starając się, żeby nie został żaden, najdrobniejszy nawet ślad zaschniętej krwi świadczący brutalnie, co nawyczyniałem. Dziwnie i głupio się czułem wiedząc, że to moja krew i że mogło tak być, że mógł ją sprzątać ktoś inny.

Żona wstała i było w miarę normalnie. Specjalnie niczego nie poruszaliśmy. Od razu też znalazła dowód osobisty. Tkwił wsunięty przez szpitalny personel, żeby pijak go nie zgubił, w zewnętrznej małej kieszonce, na piersiach. Mam tę kurtkę kilka lat i cały czas myślałem, że ten zamek błyskawiczny, to taka ozdobna atrapa.
Gdy przyjechał Cykliniarz Anglik ze swoim pracownikiem, Drągalem, zszedłem na dół. Tu sprawa była prosta - rozmowa między chłopami. Bez żadnych niuansów, analiz, filozoficznych wstawek. Wiadomo, zdarza się. Najważniejsze, że żyję i że może wyciągnę wnioski. A ponieważ żyłem, to rozmowa przybrała nawet charakter humorystyczny.
Później chętnie poszedłem z Bertą na spacer wokół Stawu. I, bez przesady, zacząłem w jakimś stopniu odkrywać życie na nowo, bo ciągle w głowie siedziała myśl, że przecież mogło być różnie, przy czym wiedziałem, że mówiąc "różnie" sam siebie oszukuję stosując ten eufemistyczny wybieg. Cieszyłem się więc każdym widokiem, dźwiękiem i zapachem, i zachowaniem Berty i naszymi relacjami, chociaż to wszystko przecież znałem na pamięć. Gdy wracałem, na jeszcze lekko mokrych schodach czułem charakterystyczny żelazowy zapach krwi.

Zadzwonił Gruzin. Od razu pomyślałem, że w wiadomej sprawie, żeby dowiedzieć się, co i jak, bo przecież nie było siły, żeby nie zarejestrował nocnej sobotniej afery. Ale nie, od razu przeszedł do rzeczy raczej nie na zasadzie taktu i wyczucia, chyba bardziej O czym tu gadać, zdarza się, bo chciał wreszcie wiedzieć, ile będziemy brali na święta wędzonego karpia, bo on musi u kolegi złożyć zamówienie. Takie jego podejście mocno ułatwiło mi zadanie retorycznego pytania.
- A słyszałeś, co u nas się działo w sobotę wieczorem?
Nie wiedziałem, że pierwsze co zrobiła Żona widząc mnie wówczas w takim stanie, to zadzwoniła do niego. Wszystko jej wtedy wyjaśnił, wytłumaczył i poradził, a teraz powtórzył.
- Człowieku, kurwa, gdyby ktoś z was cię zawiózł sam do szpitala, to te skurwysyny by ci kazały jechać do innego, a potem jeszcze do innego, albo trzymały cię godzinami! - Jak pracowałem w straży, to nas szkolono, żeby wyłącznie wzywać karetkę!
To spróbowałem lekko zwrócić jego uwagę na schody i na moją osobę na nich.
- Człowieku, kurwa, ja parę razy wypierdoliłem się na nich! - Takie śliskie, gdy przyprószy śniegiem.
Nie musiałem mu uzmysławiać, że akurat śniegu nie było, bo dodał:
- Ja też miałem wieczorem znajomych i też zdrowo byłem wcięty!
Pomyślałem sobie przy okazji, że mieszkając na wsiach na różne sposoby  udawało nam się za każdym razem kompletnie bezkonfliktowo wkomponować w daną społeczność, chociaż wszyscy tubylcy wiedzieli, że jesteśmy miastowi i wiedzieli i czuli, że jesteśmy inni. Nie podejrzewałem tylko, że kiedyś będę się imał takiego sposobu - facet, miastowy i inny, po pijaku spadł ze schodów, afera w nocy, sąsiedzi na nogach, karetka, szpital, rozwalony łeb. Czy trzeba coś więcej? Swój chłop. Myślę, że wyrobiliśmy sobie w tutejszej społeczności duży kredyt zaufania. I to już po 7. miesiącach.

Żona widząc mój stan zgodziła się, żebym sam pojechał do Pięknego Miasteczka. Odebrałem z paczkomatu dwie paczki i obok w DINO kupiłem wodę mineralną. Nie trzeba było być szczególnie dobrym obserwatorem, żeby zauważyć, że obsługa i klienci traktowali mnie inaczej. Łagodniej, przyjaźniej, ustępowali drogę. Nie traktowali mnie jak zwykłego śmierdzącego menela, chociaż tak wyglądałem, bo jednak nie śmierdziałem, a przede wszystkim inaczej się komunikowałem, no i przede wszystkim nie miałem najbardziej charakterystycznej dla niego cechy - nosa w rozległych strupach powstałych po przetarciu z twardą powierzchnią. Bo przecież rozwalony łuk brwiowy może przydarzyć się każdemu. Po to Matka Natura wymyśliła taką jego wypukłą konstrukcję chroniącą oko, żeby w razie czego pierwszy się rozwalał. A że przy tym jest mocno ukrwiony, to już inna sprawa.
Potem pojechałem do apteki kupić wszystkie możliwe środki opatrunkowe, bo w Karcie Informacyjnej z Izby Przyjęć zalecano, abym opatrunek zmieniał codziennie. Były tam również inne zapisy, ale może odważę się je zacytować dopiero za kilka dni.
To kupiłem dwie butelki soli fizjologicznej w opakowaniach jednorazowych, takich do kroplówek, dwie igły do przekłuwania tych butelek i do sukcesywnego pobierania płynu, osiemnaście tamponów różnej wielkości i plaster z metra. Pytałem pana, czy plaster wystarczy, bo może będzie potrzebna taka elastyczna siatka na łeb, jaką mi założono w szpitalu, ale pan mnie zapewnił, że wystarczy.

W domu zmieniliśmy opatrunek. Podchodziliśmy do tego oboje, jak pies do jeża, bo przecież nie robimy tego na co dzień, a poza tym ogromna zakrwawiona i wyschła skorupa szpitalnego opatrunku skutecznie odstraszała, żeby ją oderwać od łba. A bo to wiadomo, co potem może być? Dlatego Żona wpadła na pomysł, żeby całość zmoczyć obficie solą fizjologiczną aż do skutku, czyli do ostatecznego oderwania. I poszło. Szwy trzymały. Delikatnie wydezynfekowaliśmy jodem, przyłożyliśmy gazy, Żona zabezpieczyła plastrami i pierwsze doświadczenia mieliśmy za sobą.

Za jakąś chwilę Teściowa przysłała smsa:
Telefon  mnie poinformował, że ten numer jest dostępny!. Wczoraj dzwonilam. Nic ważnego. Jak będziez mial chwilkę, zadzwoń proszę. (pis. oryg.)
Zadzwoniłem zakładając, że rozmowa potrwa chwilkę i że się niczym nie zdradzę. Wczoraj oczywiście że miałem cały dzień wyłączony telefon. Myśl, że musiałbym w tamtym stanie z kimkolwiek rozmawiać, a przy tym, "przy okazji", na pewno wystraszyć Teściową, Syna, Córcię i Pasierbicę, gdyby zadzwonili z fajnym pytaniem Co słychać?, była dla mnie nie do strawienia. 
- A nic szczególnego. - Wszystko po staremu. - Właśnie leżę cały dzień w łóżku z rozwaloną głową, bo spadłem po pijaku ze schodów. - A nie, no oczywiście, że była karetka i zabrali mnie do szpitala...
Takie drobne fakty by wystarczyły, a do tego mój ledwo żywy głos.
Pilnowałem się więc w półgodzinnej rozmowie z Teściową odzywając się od czasu do czasu mhm, albo ooo lub tak, lub nie wznosząc się od czasu do czasu na wyżyny konwersacji mówiąc no, tak lub no, nie starając się temu ostatniemu nadać ton zdziwienia lub oburzenia. Zależało. To Teściowej zupełnie wystarczyło, bo musiała mi zdać relację z awarii kaloryfera, a ponieważ nie pominęła najdrobniejszego szczególiku, a po drodze było szereg wątków do wątków, więc wszystko trochę trwało. Ale dałem radę.

A potem długo i bardzo poważnie rozmawiałem z Żoną. Najtrudniejsze było to, że Żona zadawała mi pytania, na które musiałem, ale też skrycie sam przed sobą przyznawałem, że chciałem odpowiedzieć.
Jasne, że ta rozmowa mnie wyczerpała, ale tutaj była mi bardzo potrzebna i nie chciałem ekwiwalentu, bodajże pierwszy raz, jak bywało w innych sytuacjach, w postaci ułożenia 10 kubików drewna i to non stop albo wykopania jakiegoś rowu.
Wiedziałem, że poczuję sporą ulgę i tak się stało.
 
Zacząłem całą serię telefonów. 
Najpierw do Sąsiada Od Drewna.
- Może pan przyjechać z drewnem w czwartek, a nie w środę, bo miałem drobny wypadek?
Nie było sprawy. 
I po kolei obdzwaniałem moich/naszych sobotnio-niedzielnych gości zaczynając od przeprosin, że zrobiłem im taki numer, że mogło być tak fajnie, że się nimi nie zająłem w niedzielę, że ich zaniedbałem, że taki obciach, itd. A potem dziękowałem im za prezenty. 
Wszyscy reagowali w mniej więcej podobnym tonie. Że się nic nie stało, że dobrze że tak się skończyło, że impreza była super i że się ją zapamięta. Z tym ostatnim zgadzałem się w 100.%. 
Wysłałem także wszystkim zdjęcia mojej pokiereszowanej facjaty.
- Pięknie to nie wyglądasz...;) - napisała Hela. A potem dopisała nie mogąc się do mnie dodzwonić, bo ciągle rozmawiałem, jak nie z jednym, to z drugim:
Prawie na baczność stanęłam słuchając poczty głosowej :)
W końcu udało nam się porozmawiać. Dziękowałem za prezent - trzy książki Kena Folleta: Filary ziemi (z dedykacją od Heli), Świat bez końca i Słup ognia. A razem z Żoną dostaliśmy urokliwego krasnala Na nowe gospodarstwo.
Dzidek spointował krótko: Będzie co po latach wspominać! i odpisał krótko po moim smsie: Spokojnie pisz do Tarantino role masz pewna (pis. oryg.)
Trzeźwo Na Życie Patrząca w rozmowie zachowywała się adekwatnie do swojego nowego imienia - Najważniejsze, że jesteś cały i że się skończyło, jak się skończyło. A potem przysłała smsa:
Człowiek z blizną 😉. Wygląda poważnie, mam nadzieję że się szybko zagoi. 3maj się!
Zaś Kolega Inżynier w rozmowie był śmiertelnie poważny i nie stać go było na jakiekolwiek fidrygałki. Za dużo tamtej nocy widział.
 
Wieczorem skończyłem przy jednym Pilsnerze Urquellu zaległościowy krótki wpis. 
W łóżku, dla oderwania myśli, czytałem Podróże z Charleyem. Kopaliński byłby za ciężki, nomen omen. Ale zmęczenie szybko mnie pokonało.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
Za to dzisiaj, we wtorek, 15.12, o 02.54 napisał:     
Każdy nowy rząd podsumowuje 100 dni swojego rządzenia. Po co oni to robią to nie mam pojęcia. Powinni pracować, a nie zajmować się niepotrzebną propagandą.
To tak jakby wstęp.
Jak minie 100 dni od wysłania przeze mnie maila z załącznikiem wtedy może go otworzysz i przeczytasz 😀
Gorzej będzie jak dotrwasz do kolejnych urodzin i mail z załącznikiem stanie się nieaktualny.
Co prawda spokojnie poczekam ponieważ mam świadomość Waszego " zakręcenia " i trzeba trochę czasu żebyście się " odkręcili" i zaczęli żyć wiejsko, a nie remontowo czyli optymistycznie zakładając  wakacje.
Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Zastanawiam się kiedy uda mnie się napisać cokolwiek pomiędzy 0800 a 2200.
Ale co tam.To też jest fajne jak dostsjesz maila z rana i nie jest to wiadomość z US 😉
Trzymajcie się zdrowo i oby lakier szybko wysechł. 
PMP. (pis. oryg.)
Odpisałem mu tylko, że zdaję sobie sprawę, że moje/nasze zachowanie jest dziwne, ale że wszystko wyjaśni się w następnym, czyli w tym wpisie.
 
Dzisiaj już wstałem normalnie, o 06.00. Życie i dzień zaczynały się toczyć zwyczajnym trybem i wydawało się, że nasza codzienność wróciła do normy. Ale w miarę upływu dnia mój stan psychiczny się pogarszał. 
Oczywiście starałem się nie dać niczego po sobie poznać, bo jakąż satysfakcję miałaby Żona z tego, że zaczynają mnie dopadać zmory. Przecież nie powiedziałaby Dobrze ci tak!, chociaż to przyniosłoby mi wielką ulgę. To tak, jak z cytowaną chyba już przeze mnie historią, oczywiście nie o tej randze, znaczeniu i skali, kiedy mieliśmy aferę z gośćmi z dwóch apartamentów, którzy siedząc do późna w stodole zachowywali się cokolwiek za głośno, czyli nie przestrzegali naszowsiowego regulaminu, a który przestrzegali goście z trzeciego. Żona po mojej długiej dyskusji z nimi i po jej krótkiej, zakomunikowała, że rano mają się pakować, a ona zwróci im całkowite koszty pobytu. Nazajutrz z rana musieliśmy wyjeżdżać, ale według relacji Sąsiadki Realistki, która wówczas pod naszą nieobecność zajmowała się wszystkim, grupa ta była tak skruszona Że wystarczyło każdemu z nich dać szpadel, a skopaliby ci cały ogródek. (nawiasem mówiąc grupa została, a ci z trzeciego po przeprosinach nie mieli już później żadnych zastrzeżeń).
A jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że bez pomocy Żony będzie mi trudno dać sobie radę z samym sobą. I wpadałem w pułapkę. Ja, oprawca, miałbym błagać o pomoc swoją ofiarę!...
Wpadałem w dziwne stany trwające ułamki sekund i każdy z nich wyraziście mi pokazywał, że otarłem się o śmierć. Na przykład siusiałem do sedesu, ale nagle to siusiał ktoś inny, kogo ja obserwowałem już z tamtej strony. A jednocześnie myślałem o tamtym, czyli o sobie, obserwującym, jako o quasi-zboku. Albo widziałem, jak Żona pokazuje mi w hurtowni swoją pianistyczną ręką paletę barw-próbek, a ja nagle poczułem dojmujący ból, że już tej ręki nigdy nie dotknę. A stałem obok.
Albo przed oczyma miałem obraz, jak Żona podawała mi obiad do stołu, co miało miejsce, i niosła do mnie talerz, ale mnie tam przy stole nie było. Widziałem to wyraźnie. To gdzie ja wtedy byłem?
Dopadały mnie również bezsensowne i całkowicie pozbawione logiki stany, w których dręczyło mnie dojmujące uczucie utraty Żony. Za pierwszym takim momentem długo dochodził do mnie chory sposób myślenia. Traciłem Żonę samemu nie żyjąc. Myśl ta była jednak niezależna od mojej woli, dopadała mnie wiele razy, ale później błyskawicznie dawałem sobie z nią radę za pomocą błyskawicznego docierania do mnie jej bezsensu.
Oczywiście odrębną sprawą były schody. To nie była ta sytuacja, że musiałem się przemóc i zacząć po nich chodzić natychmiast po wypadku, bo potem mógłbym mieć lęki. Nie ta skala. Ale chodząc po nich wielokrotnie widziałem siebie leżącego we krwi, skulonego na spoczniku, chociaż obraz ten znam tylko z opowiadań Żony i Kolegi Inżyniera. Za każdym razem liczyłem więc maniakalnie liczbę schodów, z których spadłem (7) i ciągle zastanawiałem się, co by było, gdyby nie było spocznika. Bo za nim biegnie kolejnych 8 stopni. Nawet wydawało mi się, że stale czuję zapach krwi. I znowu ułamki sekund - przecież chyba nie mojej?!
 
Co dzisiaj było normalnym trybem i wielkim błogosławieństwem dla mnie? Co pozwalało mi zakrzyczeć okropne myśli i obrazy?  
Najpierw rano Młoda Pomocnica i jej facet czekali na Cykliniarza Anglika, bo między nimi zrobiła się jakaś afera. Nie wnikałem w to zaczynając układanie drewna. Potem okazało się, że ostatecznie się rozstali i współpraca została zakończona.
Ja zaś spokojnie opaletowałem ziemię pod kolejną dostawę drewna i dalej układałem.
Po I posiłku wspólnie zrobiliśmy już drugą zmianę opatrunku. Sól fizjologiczna nie była potrzebna. Łatwizna i pewność ruchów. Na tyle, że spokojnie przeanalizowałem piękny widok łuku brwiowego z dwoma sznytami - poziomym i pionowym i sporym wgłębieniem tam, gdzie się wbił ułamany prawy zausznik. Doliczyłem się ośmiu szwów i napawałem widokiem opuchniętej górnej powieki przymykającej gałkę oczną do połowy i pięknym, dużym siniakiem pod dolną. Klasyczny menel.
Z dezynfekcją jodem też poszedłem na całego i nie certoliłem się, jak wczoraj. Wszystkie miejsca nim opaćkałem, zwłaszcza tę ranę kłutą, głęboką, a potem na to wszystko położyłem gazę obficie nim nasączoną. Żona przyłożyła jeszcze jedną suchą gazę, przymocowała wszytko plastrami i fertig.
Po czym pojechaliśmy do Powiatu. Po drodze żarło nieźle, zwłaszcza przy tej głębokiej ranie, ale na granicy wytrzymania.
Kupiliśmy  40 l Śnieżki gruntu, bo lada moment Cykliniarz Anglik z Drągalem zaczną malować dół. A póki co obaj zabrali się za postawienie w naszej sypialni garderoby, do której zabudowę wykona Szybki Stolarz.
 
Szybki Stolarz jakby został przywołany rozmową o nim, bo zadzwonił.
- Wie pan, ubrałem się ciepło i wyszedłem na taras, bo tylko tutaj mamy zasięg. - Jestem słabiutki, miałem 39 stopni, ale covida nie stwierdzono. - Ostre zapalenie zatok. - Muszę leżeć w łóżku. - Zacznę robotę w przyszłym tygodniu. - Najwyżej zostawię materiały i sprzęt i skończę po świętach.
Szybki Stolarz "robi" nam kuchnie i zabudowy od września tego roku.
Z kolei Prąd Nie Woda na moją propozycję, że mógłby na górze montować osprzęt, bo olej po pierwszym malowaniu wreszcie wysechł, odparł, że teraz nie da rady. W końcu udało mu się ustalić termin operacji jego kolana.
- W niedzielę rano mam się zgłosić do szpitala. - Zrobią badania i w poniedziałek operacja. - Zadzwonię do pana, jak to będzie wyglądać, bo jak je rozetną, to mogę być wyłączony nawet na dwa miesiące. - poinformował wcale niezachwycony. - Teraz kategorycznie kazali mi siedzieć w domu, nigdzie się nie ruszać, bo mnie nie przyjmą ze stanem zapalnym. - A następny termin... to sam pan wie.
 
Przejąłem się tym i nie przejąłem, bo na szczęście Cykliniarz Anglik ma uprawnienia elektryczne. Ale gdyby nawet nie miał, to ja już, co prawda od niedawna, przestałem się takimi sytuacjami i niespodziankami denerwować. Teraz, w ostatnich dniach?...
 
Wieczorem zaproponowałem Żonie (wiedziałem, że zmęczonej i zmaltretowanej), żeby bardzo wcześnie się położyła.
- Wiesz, chyba tak zrobię. 
Natychmiast, żeby się nie rozmyśliła, powiedziałem, że wyjdę z Bertą, że zrobię to i tamto i jeszcze tamto, wszystko pozamykam i sprawdzę. Żeby się tylko zgodziła.
Poczułem drugą delikatną ulgę. Pierwsza była wtedy, gdy w ciągu dnia po raz pierwszy od niedzieli się do mnie uśmiechnęła. Uśmiechem bez powodu, ot tak do mnie.
 
Oprócz codzienności bronił mnie jeszcze dzisiaj sarkazm, ale on mnie broni zawsze. To chyba taka moja metoda na przetrwanie trudnych chwil. Tu stosowałem go przeciwko sobie i to mi pomagało.
Ale najskuteczniej wszystko zakrzyczałem układając drewno. Nic dziwnego, że za jednym zamachem ułożyłem dzisiaj całe. 
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
ŚRODA (16.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Pisałem i czekałem na Sąsiada Od Drewna.
O 08.00 poszedłem otworzyć mu bramę, żeby mógł wjechać traktorem i zabrałem się za rąbanie szczap. W trakcie mojego porannego rozruchu przyjechał, ale facet z hurtowni z Pięknego Miasteczka z zamówionymi przez Cykliniarza Anglika materiałami do tworzonej w naszej sypialni garderoby.
A mojego ani widu, ani słychu. Odczekałem pół godziny, bo właśnie w trakcie tej drewnianej epopei taki wypracowaliśmy sobie czasowy kod uwzględniający spóźnienie i wysłałem do niego smsa:
- Dzień dobry Panie Sąsiedzie Od Drewna, jak sytuacja? Emeryt
- Dobrze - odpowiedział po 12. minutach.
Przyznaję, to mnie rozbawiło, bo go nie podejrzewałem o takie wyrafinowane poczucie humoru, które jednocześnie wpisywało się w Powiatowstwo. Odczekałem 6 minut i napisałem:
- To o której Pan będzie?
Skoro jest dobrze?... - pomyślałem.
Zadzwonił po 11. minutach, czyli naprawdę ekspresowo, można powiedzieć "w standardach korporacyjnych", chociaż wszystkim, co prezentuje, jest na drugim biegunie.
- Ale pan przesunął dostawę na czwartek - zaczął bez ogródek specjalnie nie dziwiąc się mojej nagłej wyrywności.
Zaniemówiłem i gorączkowo zacząłem myśleć, co to za dzień dzisiaj, a potem wszystko sobie przypomniałem. Zacząłem go przepraszać i "ujrzałem" po drugiej stronie linii, jak machnął bagatelizująco ręką. 
- Jak pan chce, to mogę być dzisiaj po południu.
Oczywiście z tą linią bredzę, ale jak to powiedzieć? Po drugiej stronie wieży przekaźnikowej? Po drugiej stronie satelity telekomunikacyjnego? Wszystko brednie. Przecież moglibyśmy stać obok siebie w odległości, dajmy na to 0,5 metra i rozmawiać ze sobą przez smartfony, czyli być po tej samej stronie, tylko czego?

Zacząłem przygotowywać sobie stanowisko do malowania listew przypodłogowych. Muszę powiedzieć, że wszystko dogłębnie przemyślałem, a było warto. Sprawa jest długofalowa, bo czeka mnie jednokrotne malowanie bejcą 160 m tych listew, a po wyschnięciu pociągnięcie olejem, a po kolejnym wyschnięciu znowu olejem. Przygotowane miejsce miało nie służyć niczemu innemu i być na dłuższy czas zablokowane, bo potem chciałbym w nim malować deski na płot, a to będzie trwało i trwało. Musiało być w miarę obszerne, zadaszone z możliwością zamknięcia, żeby po nocach nie buszowały po świeżo wymalowanych elementach koty lub kuny, mieć jako takie oświetlenie i wentylację. No i żeby nie było na peryferiach posesji, bo gnanie każdorazowo za jakąkolwiek duperelą oznaczałoby stratę czasu i niszczyłoby ergonomię pracy.
Wybór padł na obskurną dobudówkę do Małego Gospodarczego, na którą dawno już wydałem wyrok, a w jakiejś przyszłości mam go wykonać za pomocą brechy, młota i piły łańcuchowej.
Do wewnętrznych drewnianych pionowych słupów nośnych przykręciłem długą listwę na wysokości dwóch plastikowych kobyłek, które przywiózł mi Cykliniarz Anglik (o co się go nie zapyta, to wszystko ma), a je same ustawiłem po przeciwnej stronie. W ten sposób na dwóch przeciwległych punktach podparcia od razu mogłem ułożyć do malowania aż 18 listew, prawie 1/3 wszystkich potrzebnych na cały dom.
I zabrałem się do malowania, czyli bejcowania. A to jest różnica. W tej sprawie specjalistką jest Żona, która w Naszej Wsi bejcowała podłogę przed Bułą, drzwi i różne elementy ucząc jednocześnie, jak to robić różnych naszych wykonawców. Chodzi o to, żeby bejcą nie zamalowywać jak zwykłą farbą, tylko ją wielokrotnie rozcierać, aż pojawi się struktura drewna. Dlatego potem taką delikatną warstwę trzeba zabezpieczyć, np. olejem. Ale uzyskany efekt jest znakomity. 
Oczywiście wcierałem na 200-300%, ale szło mi świetnie i miałem satysfakcję, mimo że za tego typu robotą, zwaną ogólnie malowaniem, nie przepadam.
Po pierwszej połowie zrobiłem sobie przerwę i pojechałem do Pięknego Miasteczka. Żona dostała smsa:
Twoja paczka jest dzis wyjatkowo w samochodzie u kuriera InPost, bo chcemy Ci ja jak najszybciej dostarczyc. Kurier czeka na Ciebie do 16.30 przy SOX.... Przy odbiorze podaj 4 ostatnie cyfry numeru paczki.....i tymczasowy kod odbioru. Zachowaj odstęp w kolejce! Szczegoly...(pis. oryg.)
Muszę powiedzieć, że cały system mi zaimponował, chociaż do systemów mamy z Żoną stosunek ambiwalentny. Może dlatego pozytywnie się nastawiłem, że za nim stał człowiek i to dosłownie, czyli rzeczony kurier. Gość dawał radę i tylko ze zdumieniem patrzyłem, jak błyskawicznie z morza paczek wyciąga dla kogoś tę właściwą, a nie za bardzo rozumiałem, jak na nią trafia, skoro w samochodzie była ich cała góra i to pomieszana bez ładu i składu. A żadna z nich nie miała w sobie, np. takiego ukrytego chipa, który by wydawał z siebie jakiś dźwięk w odpowiedzi na naciśnięcie przez kuriera specjalnego pilota. Wszystko odbywało się po ludzku - gość chwilę szukał, przewracał i odsuwał, po czym w zrozumiały sposób odnajdywał. 
Wszystko dodatkowo jeszcze się humanizowało przez fakt, że system dał częściowo dupy, a zasady przez niego narzucone łamał człowiek, czyli kurier. Wcale nie prosił o 4 ostatnie cyfry numeru paczki, tylko o 3 ostatnie cyfry numeru telefonu. A to dopiero uczłowieczyło cały system. Co rusz słyszałem przed sobą, jak kolejny odbiorca dzwonił Ty, jaki ty masz numer telefonu?; Babcia, niech babcia powie, jaki ma numer telefonu!... No, numer! Nie domu! Telefonu! Tak, babci! Po co?! O matko! Później babci powiem!... To da mi babcia, czy nie?!!!; Mama, podaj mi swój numer telefonu, bo nie mogę odebrać paczki!; Ty, jaki ty podałeś numer telefonu, bo nie mogę odebrać paczki?!
A jaki normalny człowiek, tu odbiorca paczki, zna numer telefonu inny, niż swój i to nie zawsze?
Dziwiłem się trochę, bo skoro ten ktoś dzwonił do tego kogoś, to przecież musiał mieć zapisany numer tego kogoś w swoim smartfonie, ale widocznie pod jakimś zdjęciem, buźką, czy inną ikonką.
Więc odbiór paczki w ramach Bo chcemy Ci ja jak najszybciej dostarczyc pięknie się opóźniał, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Odwrotnie, napawałem się całą sytuacją. Inni odbiorcy również zachowywali spokój. Ciekawe jeszcze było to, że następny w kolejce słysząc, mimo 2. metrowego odstępu, męki odbiorcy przed nim, aby uzyskać właściwy numer telefonu, nie wpadał na to, żeby zawczasu samemu się dowiedzieć i zaczynał całą polkę dopiero wtedy, kiedy kurier pytał go o 3 ostatnie cyfry. 
Przyspieszenie w odbiorze następowało tylko wtedy, gdy akurat trafiało się na numer telefonu, który miał przy sobie odbiorca, no i przy mnie. Płynnie i przytomnie, bo przecież Żona mogła zrobić taki numer, nomen omen, i podać mój numer telefonu, podałem trzy ostatnie cyfry z jej. Czy muszę dodać, że wcześniej do niej nie dzwoniłem? Otóż wyjątkowo muszę, bo nie było to niestety dla niektórych czytających pytanie retoryczne. Nie dzwoniłem.
A na koniec powiem, co jeszcze było normalne. Gość w ogóle nie miał maski. Chyba ją pierdolił tak jak ja, jedyny z całej kolejki odbiorców. W sumie duży dla niego szacun.

Na podstawie odbioru paczek w paczkomatach obserwuję u siebie ciekawe zmiany.
Na początku, gdy pojawił się ten system i poszczególne paczkomaty, uważałem je przynajmniej za niegodne zaufania i kolejne dziwo, które na polu odbioru i wysyłania paczek miały tylko utrudnić człowiekowi życie. Dodatkowo moją postawę gruntował fakt, że trzeba było coś wklepywać, najczęściej kilka razy, bo albo robiłem to nie w tym  miejscu, albo nie w tej kolejności, a wszystko z nerwów powstających w kontakcie z zimną maszyną coś każącą i narzucającą i z faktem, że czułem presję reszty kolejki wyobrażając sobie, co też może ona myśleć widząc mnie ślipiącego w ekran i kiwającego się przed nim, a potem, po wszystkim czekać w napięciu na gwałtowny szczęk otwieranych drzwiczek skrytki, by wsadzić tam rękę i szybko wyjąć paczkę, bo zdaje się, że napis groził, że po 20. sekundach stanie się coś tam.
Takie pierwsze doznania towarzyszyły mi na początku, gdy Synowa nieświadoma mojego wysiłku mówiła To tato, jak będziesz do nas jechał, odbierz po drodze paczkę w paczkomacie przy... Wyślę ci kod odbioru. Ale potem w ten system weszła Żona, która spokojnie mnie do niego przyuczyła i z nim oswoiła. I teraz to jest bułka z masłem, bagatela, błahostka, drobiazg, formalność, fraszka, głupstwo, igraszka, kaszka z mlekiem, łatwizna, małe piwo, pestka, pryszcz, szczegół, zabawka, banał, schemat, dziecinna igraszka, pikuś, prościzna.
Ale nie przy "naszym" paczkomacie w Pięknym Miasteczku. Jakiś dowcipniś tak go przymocował do ściany DINO, że nie ważne, czy jest lato, czy zima, gdy świeci słońce, na ekranie niczego nie widać. Często niewiele pomaga zasłanianie światła swoją postacią i trzeba wklepywać cyfry po omacku, by za chwilę, i to jest ciekawe, ujrzeć bardzo wyraźny napis, bo widocznie zrobiony mocno jaskrawo, a przede wszystkim olbrzymimi kulfonami UPSS, NIE POWIODŁO SIĘ, czy coś w tym rodzaju. Ale na pewno jest słowo UPSS, co, mówiąc kolokwialnie, za każdym razem mnie... denerwuje. A ponieważ jest kamera, to sobie tak myślę, że ten sam dowcipniś, a może dwóch, siedząc gdzieś przy kawce w Stolicy i monitorując wszystkie paczkomaty w całej Polsce ma niezły ubaw widząc, jak taki stary dziad wyczynia różne wygibusy, ma jakieś niestworzone pomysły, aby zasłonić światło i złorzeczy. Bo podejrzewam, że dźwięk też jest nagrywany, żeby znudzonemu operatorowi uprzyjemnić pracę. Inaczej przecież przy tej monotonii mógłby zwariować.

Gdy wróciłem z paczkową tarczą do domu, zdobyłem się na odwagę i zadzwoniłem do Syna. Zrobiłem sobie przerwę w bejcowaniu, wziąłem Pilsnera Urquella, poszedłem nad Staw, usiadłem na ławeczce, wziąłem głęboki oddech i...
Zacząłem, dla zmylenia czujności, od spraw innych. Że widziałem jego nową stronę i że bardzo mi się podobała, że w sobotę do nich przyjadę i że będę nocował. A potem wziąłem jeszcze głębszy oddech.
- Synuś - zagadałem. - Chciałbym ci coś powiedzieć, ale proszę cię, muszę to wyrzucić jednym tchem, nie przerywaj mi, a potem możesz się na mnie wydzierać!
- No, mów. - Syn nagle spoważniał. A potem zaczął się śmiać. Mógł sobie na to pozwolić, bo nadal rozmawiał, jak zwykle, ze swoim żywym ojcem, który na dodatek dość dziarsko się odzywał. Doskonale rozumiem jego reakcję.
- Tato - rzekł ze śmiechem. - To ty jesteś jeszcze bardzo młody, skoro mając 70 lat po pijaku spadłeś ze schodów i rozwaliłeś sobie łeb!
A potem zaczął przytaczać przykłady różnych znanych nam osób, które spędzają życie w zasadzie nie żyjąc, czyli nie doświadczając i ograniczając się tylko do oglądania telewizji i do wymądrzania się na każdy temat. Akurat problem był mi bliski, bo czytam właśnie Podróże z Charleyem Steinbecka, gdzie on właśnie w mądry sposób, na swoim przykładzie porusza tę kwestię. Oczywiście jestem jak najdalej od twierdzenia, że mój przypadek i mój wypadek stanowi wzorzec pełnego życia, czerpania z niego wszystkiego, co się da, godny naśladowania, ale coś było i jest na rzeczy.
Ustaliliśmy z Synem, że Wnukom zwyczajnie powiem prawdę, bo przecież inaczej byłoby to mocno niewychowawcze. Czyli, że Dziadek spadł ze schodów.
- A mojej żonie to sobie mów, co chcesz! - Jak chcesz jej wciskać kit, to twoja sprawa. - spointował Syn.
Rozmowa przyniosła mi sporą ulgę, ale nie stanowiła usprawiedliwienia dla głupoty. Naprawdę nie wiem, czym można byłoby ją usprawiedliwić? Jeśli w ogóle. Wolą Stwórcy? Ewolucją?

Do Córci już nie miałem sił, żeby zadzwonić. Wyprztykałem się emocjonalnie. Zresztą smartfon się akurat rozładował.
Ciekawe, że z Pasierbicą akurat poszło o tyle gładko, że dowiedziała się o wszystkim wczoraj, niejako przy sprowokowanej okazji. Śmiała się i wzdychała ciężko naprzemiennie. Ale zdaje się, że zaczęła od ciężkiego wzdychania.

Wróciłem do bejcy. Resztę listew pomalowałem przy czołówce.
Wieczorem czułem się jednak lekko nią nadtruty, chociaż była ekologiczna. Ale organizm chemika potrafił bezwzględnie wyczuć ten chemiczny pic. Normalnie byłbym pewny w 100%, że to przez nią, ale po wypadku jestem nadal rozregulowany, więc różne wątpliwości się pchały. A może?...
Na wszelki wypadek już o 20.00 poszedłem spać.
 
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 
CZWARTEK (17.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 

Po ewentualnym zatruciu ani śladu, ale psychicznie kiepsko. Nie śpiewam i nie śpiewam różnych głupot improwizując, co robię nagminnie i co mi samo wyłazi z gardła. A to śpiewanie jest podstawowym probierzem mojego nastroju i samopoczucia. Zwróciłem uwagę, że ta nieokrzesana we mnie chęć śpiewania zanikła i to mnie chyba jeszcze bardziej dobiło i nie pozwala na regenerację sił.

Zaczęliśmy z Żoną zastanawiać się nad momentem zdjęcia szwów. Termin, 8-10 dni, wpisany w zaleceniach Karty Informacyjnej z Izby Przyjęć trochę niefortunnie nakładał się na mój/nasz (ciągle nie wiadomo) pobyt w Metropolii. W końcu Żona znalazła mi kilka telefonicznych adresów w Powiecie, które potencjalnie mogłyby zająć się moim problemem. Ale jeden numer nie odpowiadał w ogóle a pod drugim okazało się, że oni szwów nie zdejmują. Trzeci zaś okazał się być bardzo zainteresowany zdjęciem moich szwów.
Te poszukiwania wynikały z tego, że Żona była absolutnie przeciwna, abym pojechał do tego samego szpitala, w którym w przychodni chirurgicznej te szwy mi założyli, mimo że zalecenia sugerowały taką opcję. Była przeciwna nie ze względów traumatycznych, ale obawiała się, że znów wezmą mnie w swoje systemowe szpony, na coś mnie zaszczepią, a ja się na to oczywiście, jak ten głupek, zgodzę,  zrobią mi jakieś prześwietlenia i naświetlenia, a ona tego nie przeżyje.
A ponieważ trzeci numer był coraz bardziej zainteresowany zdjęciem moich szwów, to im bardziej był zainteresowany i objawiał to podejrzliwą nadaktywnością, tym bardziej rozdzwaniały się w żoninej głowie alarmowe dzwonki. Zwłaszcza wtedy, kiedy sympatyczna i uczynna pani wielokrotnie podkreślała, że będę musiał podpisać jakąś deklarację, a zdjęcie szwów będzie za darmo, czyli na NFOZ.
- Żebyś niczego nie podpisywał, bo już cię będą mieli! - patrzyła na mnie podejrzliwie. 
Widocznie nie wystarczyły jej moje mocne potakiwania, bo w try miga znalazła mi chirurga w Metropolii, panią chirurg o bardzo dobrych opiniach, która za jedyne 120 zł w poniedziałek szwy mi zdejmie bez żadnych moich deklaracji. Bardzo mi ten pomysł przypadł do gustu, bo Żona pokazała mi zdjęcie tej pani chirurg, młodej i ładnej, o dziwnym zestawieniu  imienia z nazwiskiem, i różne opinie pacjentów, wszystkie bez mała pozytywne, że profesjonalna, miła, empatyczna i Umie słuchać pacjenta. Trzeba czegoś więcej?

Rozpocząłem drugi etap przygotowywania listew przypodłogowych - olejowanie. Cykliniarz Anglik dał mi taki specjalny szeroki pędzel, którym mogłem nakładać olej od razu na cztery listwy. Więc robota szła. Ale i tak ją rozłożyłem na dwie raty pomny wczorajszego zatrucia.
W przerwie wziąłem kolejny głęboki wdech i zadzwoniłem do Córci.
- Córcia - zagadałem. - Chciałbym ci coś powiedzieć, ale proszę cię, muszę to wyrzucić jednym tchem, nie przerywaj mi, a potem możesz się na mnie wydzierać!
Córcia nawet przez moment się na mnie nie wydzierała, zwłaszcza że rozmawiała z żywym ojcem.
- Tato, tego typu rzeczy, które się dobrze kończą nazywamy przygodą, zwłaszcza jak je po latach wspominamy. - A takie, które kończą się źle, nazywamy nieszczęśliwym wypadkiem. - I dobrze wiem, co czuła twoja żona.
Gdy Córcia z Zięciem byli w Nowym Jorku, Zięć jadąc do pracy rowerem wywrócił się i upadł centralnie twarzą na chodnik. Na operacji wylądował w pobliskim szpitalu, gdzie Córcię poinformowano, że są pęknięte dwie kości i że operacja potrwa dwie godziny.
- To wszystko, co wtedy się wydarzyło, będę pamiętała do końca życia, a zwłaszcza jedne 6 sekund. - Gdy po dwóch godzinach przyszłam do sali, łóżko Zięcia było puste. - 6 sekund, a z nich pamiętam każdy szczegół, zajęło mi dotarcie do dyżurki, gdzie mnie poinformowano, że wszystko jest ok i że operacja się przedłuży, bo w jej trakcie okazało się, że jest pęknięta trzecia kość, czego wcześniej nie dało się stwierdzić na podstawie prześwietlenia.
 
Po rozmowie, znacznie lżejszy, wróciłem do dalszego olejowania, a potem ułożyłem sporo drewna. W trakcie przyjechał Sąsiad Od Drewna i przywiózł metr brzozy. Porąbię ją na szczapki i przyszłej zimy będziemy mieli piękną rozpałkę. 
W rozładunku pomagał mu ośmioletni syn.
- Pamiętasz mnie, jak byłem u was i rozmawialiśmy przez okno?
Kiwnął głową i się uśmiechnął. Czekał z boku, bo tata manewrował autem.
- A masz rodzeństwo, czy jesteś sam?
- Sam. - odparł nadal z uśmiechem. - Ale w styczniu będę miał rodzeństwo.
Podszedłem bliżej, żeby pogadać.
- A wiesz, czy to będzie brat czy siostra?
- Siostra. - znowu się uśmiechnął.
- To dobrze? - zapytałem głupkowato, jak to w takich razach robią dorośli.
Kiwnął potakująco głową.
- A czekaj. - kontynuowałem - O ile dobrze pamiętam z ostatniej naszej rozmowy, to ty masz 9 lat i chodzisz do trzeciej klasy.
- 8 i chodzę do drugiej klasy. - sprostował tym razem pełnym zdaniem.
Przyjrzałem mu się dokładnie. Taki fajny chłopak, ładny, w przyszłości przystojny, z dużą inteligencją na twarzy.
A za chwilę mi zaimponował, bo równo z ojcem zasuwał przy rozładunku, a nie słyszałem, żeby tato cokolwiek mu mówił, wyjaśniał lub kazał.
- Słyszałem, że w styczniu będzie miał pan córkę? - zagadałem do Sąsiada Od Drewna.
Uśmiechnął się i kiwnął głową. Bo co tu gadać?
- Dokładnie pod koniec stycznia. - chłopak poczuł się już na tyle pewnie, że ośmielony uważał za stosowne poinformować mnie w szczegółach.
- O, to będzie podobna różnica wieku, jak między moim synem i córką. - To chyba dobrze, bo wie pan, chłopy dojrzewają znacznie później.
Znowu się uśmiechnął. Darowałem sobie ...i mądrzeją, a niektórzy wcale., bo zacząłem podejrzewać, że cały czas odzywałem się do Sąsiada Od Drewna z tej jego głuchej strony. Ale i tak fajnie było porozmawiać. Strasznie mi się to wszystko podobało. Na koniec przybiliśmy sobie z ośmiolatkiem piątkę.
 
Dzisiaj przyszła kartka z Szanghaju. Przez takie drobiazgi, maile, kartki taki Szanghaj znacznie się przybliżył.
Szczęśliwych Świąt w gronie Natury, spacerów w lesie i po łąkach, no i żeby Berta zaszczekała ludzkim głosem! Życzy z Szanghaju Post-doc wędrująca. (pis. oryg.)
 
Wieczorem psychikę miałem nieźle odbudowaną. Ale byłem daleki od cwaniakowania i chojrakowania.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
 

PONIEDZIAŁEK (21.12)
No i pomyśleć, że ten wpis mógłby nie zostać opublikowany.
 
No i co z tego? Wielkie aj waj!

Tak czy owak, co bym nie napisał w tym wpisie, a być może jeszcze kiedyś i bez względu na to, co napisałem w różnych jego zakamarkach, DUMNY TO CI JA NIE JESTEM!
Ale jednak i znowu - SHOW MUST GO ON!
 
Ubiegły piątek, sobotę, niedzielę i dzisiejszy poniedziałek muszę przerzucić do następnego wpisu. Jestem wyczerpany.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego bardzo mądrego i przekonywującego smsa a drugiego pięknego, troskliwego, świątecznego. Oprócz tego wysłał zwykły list. Więc w tym tygodniu mocno się zróżnicował.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. Przy czym drugi szczek był taki przeciągnięty w kierunku wilka. Oczywiście obydwa zabrzmiały lampucerowato. Działo się to w sobotę, przedwczoraj, tuż zaraz po tym, jak wyjechałem do Metropolii. Żona widziała z okna, jak Berta znieruchomiała przy bramie, więc spojrzała w kierunku lasu. A tam łaziła jakaś postać. To Bercie nie mogło się spodobać, bo od dłuższego czasu las uważa za swój własny i ma na jego tle świra. Nic, tylko by wychodziła tam na spacer. Kilka razy dziennie.
Wszystko to wiem z opowiadania Żony, która również przez telefon zademonstrowała oba szczeki.
W sumie wychodzi na to, że był to szczek 12. i 13. w ciągu prawie ośmiu miesięcy naszego wspólnego życia.
Godzina publikacji 22.09.