poniedziałek, 25 stycznia 2021

25.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 53 dni.
 
WTOREK (19.01)
No i nie rozumiem, po jaką cholerę wczoraj kopałem się z koniem. 

Czyli z zimą i jej mrozem. Bo przecież wiedziałem, że już dzisiaj będą dodatnie temperatury. Wystarczyło poczekać, aż gruba powierzchnia śniegu sama się stopi, zamiast ją żmudnie wczoraj zgarniać i skrobać, co i tak niewiele dało. Bo można było przy okazji uszkodzić wycieraczki, uszczelki przy drzwiach i boczne lusterka w Inteligentnym Aucie, które przy próbie jego uruchomienia   usiłowały się odchylić do pozycji "jazda". Zaoszczędziłbym sobie mnóstwa nerwów, czasu i wysiłku. Trzeba było tylko wpaść od razu na to, na co wpadłem poniewczasie, czyli Mądry Polak po szkodzie, że przecież wcale nie muszę jechać w poniedziałek do Metropolii, mogę wszystko przesunąć, bo, do cholery jasnej, jestem na emeryturze.
Rano wychodząc w ciemnościach, żeby rozpalić na dole w dwóch miejscach, a trochę później z Bertą na naszą łączkę, tylko się frustrowałem słysząc kapanie wody z rynien i omijając mokre śnieżno-wodne breje. Normalne wiosenne roztopy. A na samochodach nie było widać śladu śniegu i lodu.
Berta też od razu zachowywała się inaczej. Nie chciała wracać do domu, bo taka chlapa wcale nie mroziła ją w "łapki".
 
Cały poranek biłem się z myślami, jak logistycznie rozwiązać mój wyjazd do Metropolii. W założeniach chciałem nigdzie się nie spieszyć, czyli nie chciałem gdziekolwiek się spieszyć. I w porozumieniu z Żoną i po rozmowie w międzyczasie z Cykliniarzem Anglikiem, żeby było jasne, co on będzie robił w trakcie mojej nieobecności nie stresując jej jakimiś niespodziankami, wyszło nam, że najlepiej będzie, jak wyjadę dzisiaj po południu, za jasnego. Stąd dla Żony, do kuchni i do kozy, narąbałem i nawiozłem górę bierwion i szczap i zadbałem też, żeby fachowcy mieli czym palić na dole.
Ale przez to muszę powiedzieć, że wczorajszy i dzisiejszy dzień dały mi w kość na tyle, że obraz mojej osoby dalej rąbiącej drewno wcale nie budził we mnie pozytywnych emocji. Dopadło mnie fizyczne zmęczenie.
Trudno się więc dziwić, że po zakupach przyjazd do Nie Naszego Mieszkania jawił mi się jako trzyelementowy (trzyemelentowy) Nieokrzesany Bal Murzynów. 
Pierwszym było słodkie nicnierobienie i nicniemuszenie.
Drugim był posiłek. Na smalcu zaprowiantowanym przez Żonę podsmażyłem pieczony, pokrojony boczek, takoż przygotowany przez Żonę, ugotowałem makaron, całość już dość dobrze omaszczoną tłuszczem zaprawiłem oliwą z oliwek i dodałem tabasco. Z czerwonym wytrawnym winem pycha.
Trzecim był mecz z Brazylią na Mistrzostwach Świata w Piłce ręcznej. Wygrany przez Polaków. 

Ale zawsze w beczce miodu musi się znaleźć łyżka dziegciu. Kolega Inżynier przysłał mi uwagę, zapewne w dobrych intencjach:
- Ziomalem Winnetou był raczej Old Shatterhand...
Wyjaśniłem mu, że May'a czytałem z 60 lat temu, a obecne źródła różnie podają. Ale w razie czego sprostuję dla rzetelności bloga.
 
ŚRODA (20.01)
No i dzisiaj pełen dzień roboczy spędziłem w Szkole.
 
Jak za starych czasów.
Pogratulowałem Nowemu Dyrektorowi  zmyślnych, dobrze zorganizowanych i sprawnie przeprowadzonych semestralnych przeglądów zaliczeniowych. A potem siedzieliśmy nad SIO i omawialiśmy różne sprawy, w tym personalne. Bo praca z ludźmi...
W Nie Naszym Mieszkaniu spakowałem się do Wnuków i pojechałem do nich via dentysta. Tu kontrolna wizyta trwała krótko, bo wszystko było w porządku. Szkoda, że ta dentystyczna mądrość nie dopadła mnie, na przykład, 50 lat temu i potem przez lata konsekwentnie się nie ciągnęła. Nawet trudno w tym moim przypadku powiedzieć, że Mądry Polak po szkodzie... 

Wieczór zszedł bardziej na rozmowie z Synem i z Synową, bo Wnuki z różnych powodów były nieobecne lub "nieobecne". Wnuk-I na górze rył geografię przygotowując się na piątek do wojewódzkiego etapu geograficznej olimpiady. Oczywiście zabrał się do tego niedawno. Wnuk-II i III późno wrócili z krav magi i z racji tej pory razem z Wnukiem-IV musieli iść do łóżek. Był więc spokój.
Rozmawialiśmy na tyle długo, że skutecznie, mimo nałożonego polaru, przemarzłem. U nich panuje chłodny wychów. Wszyscy, na przykład przy stole, siedzą w koszulkach i to z krótkimi rękawami. Ja zaś w koszuli, swetrze, a za jakiś czas dodatkowo w polarze. Ale gdy tylko siedzę, to i tak niepostrzeżenie  przemarzam. Nic więc dziwnego, że przed pójściem spać miałem pierwsze sygnały ostrzegawcze w postaci zimnego czubka nosa i ogólnego dyskomfortu polegającego na wrażeniu, że nijak nie mogłem ogrzać całego ciała, nawet opatulonego grubą kołdrą. Stąd w nocy drapało mnie w gardle, kaszlałem i dyskomfort z powodu niewyspania tylko się powiększył.
 
CZWARTEK (21.01)
No i rano myślałem, że się pojawi katar i ból gardła, ale nic z tych rzeczy. 
 
Może dlatego, że pomny wskazówek Żony regularnie zażywałem witaminę C.
Ogólnie panowała kompletna dezorganizacja. Ale udało mi się w niej zrobić kawę sobie i poczęstować nią Synową i Syna. Oni raczej jej nie piją, ale byli ciekawi mojego wynalazku. Przywiozłem bowiem ze sobą ekspres i naboje.
Synowa siedziała nad laptopem nad czymś pilnym, a wszystkie chłopy zebrały się w kuchni, ale nie po to, żeby cokolwiek zjeść, tylko żeby na wyścigi opowiadać różne historyjki i dowcipy. Wszyscy stali, przekrzykiwali się i kłócili, kto teraz, więc musieliśmy z Synem regulować ruchem.
Ja miałem swoje 5 minut, bo żaden z moich dowcipów nie rozbawił tak Wnuków, jak ten z Winnetou, Old Shatterhandem (niech będzie) i z grabiami. Wybuch śmiechu u wszystkich bez wyjątku był ogromny. Żona miała rację mówiąc, że to jest dowcip z podstawówki. Kolejny raz potwierdziło się powiedzenie ukute przez Absolwenta.
I nagle wszyscy się ocknęli, że są głodni. Okazało się w tej organizacji ich życia, że nie ma chleba i masła. I że jest już po 10.00 i w żadnym sklepie żadne z nich nie zrobi zakupów. Bo są godziny dla seniorów. Ale od czego pod ręką był dziadek? Ja do  seniorstwa się nie poczuwam i mnie denerwuje, ale faktycznie siwe włosy mam, co w sklepie w takich przypadkach mocno mnie uwiarygadnia. Bo z resztą to bym dyskutował.
Pojechałem bez szemrania, bo po pierwsze też coś bym zjadł, a czekanie do 12.00 z prawdopodobieństwem pojawienia się  śniadania w najlepszym razie o 12.30, mi się nie uśmiechało, a po drugie, zawsze coś ciekawego mogło się przytrafić.
Nie przytrafiło się nic. Takie osiedlowe sklepy, nawet spore i bardzo dobrze wyposażone, mają to do siebie, że są droższe (Pilsner Urquell prawie po 7 zł) niż, na przykład sąsiednia Biedronka czy DINO, co dość skutecznie trzebi seniorów. Ale za to jakość oferty i gama towarów jest znacznie większa mimo że sprzedażna powierzchnia jest mniejsza. Jest to możliwe, bo taki sklep nie oferuje mnóstwa opakowanego w plastik śmiecia, na którego potrzeba miejsca.
Było czterech klientów i osiem sprzedawczyń. Wyraźnie wykorzystywały klientowe pustki uzupełniając w towar sklepowe półki i regały, ale trzeba powiedzieć, że przy tym natychmiast została uruchomiona druga kasa, aby rozładować kolejkę przy pierwszej, bo oczywiście musiało tak być, że trzy seniorki i ja, wszyscy spotkaliśmy się tam w jednym czasie.
Przy okazji zakupów zostałem wykorzystany do nadania paczki w paczkomacie. A dla mnie to nawet nie bułeczka z masłem. Tak się w tej kwestii wycwaniłem przy Żonie, która non stop coś wysyła, albo w większości odbiera, że mam pełne prawo twierdzić, że jest to kolejna rzecz odróżniająca mnie od dziamdziaków.

Co z tego, że wróciłem z potrzebnymi rzeczami do śniadania. Nikt się nie kwapił, żeby je zrobić. W końcu oznajmiłem, że zrobię wszystkim jajecznicę i się zaczęło. Najpierw musiałem zebrać informację, kto z ilu jaj ją chce, co wcale nie było proste, bo jak dany delikwent podawał liczbę, to drugi ją skwapliwie podważał wysuwając jako argument wcześniejsze jakieś przypadki, mnie nie znane, Mówiłeś tyle, a potem chciałeś więcej i zabrałeś mi! albo prowokacyjne Zawsze chcesz za dużo, a potem zostawiasz! Jak już przez to przebrnąłem, okazało się, że Synowa, Syn, Wnuk-II i IV chcą na maśle, a ja, Wnuk-I  i III na smalcu.
O smalcu w tym domu nie miałem żadnego pojęcia i pierwszy raz o nim usłyszałem, nie wiem, czy nie od dziesięciu albo i więcej lat. W mojej świadomości po prostu takie coś tutaj nie istniało. A tu proszę. Na moje zdziwienie Wnuk-I wyciągnął z lodówki resztkę kostki, co wzbudziło zdziwienie Synowej równe mojemu.
- A bo zupełnie o nim zapomniałam. - rzuciła całkowicie mimochodem z podzielnością uwagi charakterystyczną dla kobiet mając głowę ciągle w laptopie. - Powinny być jeszcze dwie nienapoczęte.
Nie w ciemię bity od razu na trzech opakowaniach sprawdziłem datę ważności - 27.12.2020 i głośno ją oznajmiłem. Masłowi tym wstrząsającym komunikatem nie wykazali żadnego zainteresowania, natomiast smalcowi, Wnuk-I i III stali naprzeciwko mnie i z dużą uwagą i pewnym napięciem obserwowali, jak dziadek desperacko zdecydował się spróbować.
- Jest ok. - oznajmiłem uspokajająco z pewnością siebie starannie ukrywając fałsz, który Wnuk-I i III natychmiast by rozszyfrowali i opacznie zinterpretowali.
Bo jak mogło być ok, skoro w moich ustach z trudem rozpływała się jakaś bezsmakowa maź w niczym nie przypominająca podobnego, kupnego smalcu z lat mojego dzieciństwa. I nawet nie usiłowałem porównywać tej mazi do smalcyku robionego przez Żonę, bo byłaby to dla niej i dla niego straszna ujma.
To tylko kolejny raz mi uświadomiło, jak "strasznie" jesteśmy cywilizacyjnie opóźnieni względem takiego Zachodu, o Stanach nie wspominając. Steinbeck w swojej książce Podróże z Charleyem poświęcił jej jakąś część na opisy restauracji, moteli, pubów, itp. Podróżując na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przez Stany musiał się posilać. Zwrócił uwagę na ujednolicenie serwowanego jedzenia bez względu na stan, w którym akurat był, poprzez fakt, że każde było takie samo, czyli bezsmakowe i niczym się nie wyróżniało. Chodziło o te przybytki przy autostradach. Nieświadomie powstała idea była chyba taka, aby przemierzający tysiące kilometrów, na przykład, kierowca wielkiej ciężarówki wszędzie pod tym względem czuł się, jak u siebie, nigdzie nie zaskakiwany niespodziewanym, jakimś smakiem. To chyba działał i nadal działa taki mechanizm u przeciętnego człowieka, żyjącego dodatkowo w pośpiechu, że nie lubi on być zaskakiwany niespodziankami i dlatego wyjeżdżając, na przykład do Hiszpanii lub Grecji, idzie do McDonald'sa, bo wie, czego się spodziewać i na dodatek bezkrytycznie to akceptuje.
Na potęgę nadrabiamy jedną z cywilizacyjnych zaległości, więc sprzedajemy i jemy odfiltrowane, odparowane, wysublimowane, skrystalizowane, zagęszczone, odwirowane, zhomogenizowane, powlekane, lukrowane, kandyzowane, sztucznie dokwaszone, zliofilizowane, zamrożone, zżelowane, zmielone do cząstek równych prawie atomom, z obowiązkową obecnością cukru, dodatkiem barwników, żeby ładnie wyglądało, bo inaczej się nie sprzeda i ze sztucznie przedłużoną trwałością, itd., aby potem móc chodzić do aptek i łykać kolejne gówna.
 
"Smalec" zjełczały jednak nie był. Nie było czuć ani goryczy, ani stęchlizny, co w moich oczach, a raczej kubkach smakowych czyniło go jeszcze bardziej podejrzanym. Bo co w sobie musiał mieć, skoro po terminie ważności nie zachowywał się tak, jak powinien? 
Potem robienie jajecznic to był już pikuś. Wystarczyło tylko przypilnować, aby Syn i Wnuk-III dostali zdecydowanie mniej ścięte, dać kategoryczny odpór wtrącającemu się do wszystkiego Wnukowi-III przy oburzonym komentarzu Syna Ale tato! On przecież już sam gotuje! i mojej odpowiedzi Ale tu nie będzie dwóch kucharzy! i już mogłem jajecznice rozkładać na talerze. Wszyscy zjedli bez szemrania.
 
Potem było 3-5-8 bez udziału Wnuka-I (nadal geografia) i przy początkowym proteście Wnuków-II i III, którzy nie zgadzali się, aby ze mną w parze grał Wnuk-IV Bo ma takie głupie i irytujące komentarze! W końcu udało mi się wymusić na nich jego obecność w grze. Oczywiście w jej trakcie, w międzyczasie, nie ustępował starszym braciom ani o piędź i non stop się im odszczekiwał (piędź - dawna miara długości określana jako odległość między końcami kciuka i palca środkowego <lub małego> rozwartej dłoni). Wygrał Wnuk-III, na szczęście, bo inaczej czekałoby mnie kolejne wycie i obrażenie się.
Gdy starsi ulotnili się na górę, grałem z Wnukiem-IV na przemian w szachy i warcaby. Ciekawe, kiedy mu przejdzie faza na dziadka?
Po obiedzie zasiadłem z Wnukami przed laptopem i zaczęliśmy oglądać mecz Polska - Urugwaj (wygraliśmy). Całą starszą trójkę tak to szybko znudziło, że nawet nie zdążyłem zarejestrować, kiedy zniknęli. Mecz do końca obejrzałem z Wnukiem-IV. Ciekawe, kiedy...

Przed powrotem do Nie Naszego Mieszkania otrzymałem od całej czwórki życzenia i prezenty z okazji jutrzejszego Dnia Dziadka. Laurka z życzeniami starannie przygotowana przez Wnuka-I i II zawierała koszmarne błędy ortograficzne, co tylko powodowało wzrost jej wartości. Kazałem wpisać na niej datę i złożyć przez wszystkich podpisy. 
Jadąc do Nie Naszego Mieszkania odwoziłem na krav magę Wnuka-I. Ucięliśmy sobie pogawędkę na temat jego najbliższej, szkolnej przyszłości, jak i dalszej. Wydaje mi się, że uczyniłem to w przystępnej formie, bez okropnego dydaktyzmu, przybliżając mu, na przykład, decyzje dziadka, gdy był mniej więcej w jego wieku, bo chętnie brał udział w rozmowie klecąc nawet rozbudowane zdania i nie ograniczając się tylko do No, Tak i Nie.

W Nie Naszym Mieszkaniu musiałem zaaplikować sobie prostą kurację, bo przez to wyziębienie czułem, że jakaś franca zaczyna krążyć na obrzeżach mojego ciała. Kilka razy wziąłem witaminę C i do obu uszu wlałem wodę utlenioną. I tak uzbrojony w łóżku doczytałem Strike'a. Z pewnym smutkiem, bo książka się skończyła pozytywnie dla bohaterów, którzy rozwiązali wszystkie zagadki, które mieli rozwiązać i z pewną nadzieją, bo Robin i Strike wyraźnie się ku sobie zbliżyli, ale niestety dla mnie nie w sposób wystarczający, co mnie wkurza u Rowling, czyli Galbraith'a, bo tak perfidnie gra na uczuciach czytelnika, zwłaszcza takiego, jak ja.
 
PIĄTEK (22.01)
No i w decyzji, o której wstawać, jak zwykle pomogli mi śmieciarze.

W Wakacyjnej Wsi byłem już, a może dopiero o 08.30.
Jadąc eską nie po raz pierwszy doświadczyłem niesamowitego uczucia, przez wierzących w Boga chętnie nazywanego nadprzyrodzonym, związanego z niewytłumaczalnym przepływem energii. Przy muzyce z serialu Suits (W garniturach) zamyśliłem się i moje myśli, nie wiedzieć czemu, popłynęły do Pucka. Nie myślałem, ani nie rozmawialiśmy z Żoną o nim ze trzy miesiące. Gdy za chwilę zbliżyłem się do auta, które miałem zamiar wyprzedzić, zobaczyłem rejestrację GPU. Ostatni raz widziałem takie  we wrześniu, gdy z Żoną byliśmy w Pucusiu. Niedługo minie od tamtej wizyty 5 miesięcy.
 
Z Nie Naszego Mieszkania zabrałem do domu Samolubny Gen  Richarda Dawkinsa, ciężką, trudną i arcyciekawą  lekturę. Do tej pory przeczytałem 1/5 i stwierdziłem, że jeśli to czytanie ma mieć jakikolwiek sens, to nie mogę tego robić raz na dwa tygodnie tylko w Nie Naszym Mieszkaniu, bo gdzie jak gdzie, ale w tej książce bardzo łatwo jest zgubić sens i trudno zachować logikę wywodów i w niej brnąć.

Bardzo szybko zebraliśmy się i pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Zabraliśmy ze sobą Bertę nie chcąc zostawiać jej samej i narażać na nie do wytrzymania dźwięki powstające przy przekuwaniu się przez strop pomiędzy naszym przyszłym salonem a sypialnią. Drągal miał mieć dzisiaj trzecie podejście, aby w końcu przebić się przez zbrojony beton i dotrzeć do desek podłogowych w sypialni. W narożniku domu, od samego dołu będzie biegła rura od dużej kozy odprowadzająca spaliny i dodatkowo ogrzewająca salon i sypialnię na górze. W ten sposób zwiększy się efektywność ogrzewania, bo w pierwotnej wersji na zewnątrz domu myśleliśmy postawić duży komin na fundamencie i spaliny miały krótką rurą od razu uciekać do niego, a potem w atmosferę. Teraz komin będzie krótki i łatwy do zmontowania - kwasoodporna stalowa rura w rurze z wewnętrznym termoizolacyjnym płaszczem wychodząca z bocznej ściany budynku tuż pod samymi rynnami. Jeśli do tego dodamy w narożniku duże gresowe kafle, które od pobliskiej rury będą się ogrzewać, a potem oddawać ciepło, to można powiedzieć, że cały system został porządnie przemyślany.

Jadąc z Bertunią do Sąsiadów ryzykowaliśmy, że Sąsiadka Realistka nie wpuści nas do domu, bo ma takie podejście do zwierząt, że trzeba im dać i zapewnić wszystko, co potrzebne jest im do zdrowia fizycznego i psychicznego, ale żeby jakikolwiek zwierzak plątał się po domu, to wara. Stwierdziliśmy, że w razie czego to trudno, kawki się nie napijemy, serniczka nie zjemy i nie pogadamy.
A tu niespodzianka. Nie dość, że Sąsiadka Realistka nie robiła żadnych problemów, to jeszcze z Bertunią się zakumplowała i to z wzajemnością. Berta albo podstawiała jej łeb do głaskania, albo koło niej leżała. Odbierała naturalną energię i spokój emanujący od gospodyni.
Od Sąsiadów pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka do zaprzyjaźnionego wulkanizatora. Styczeń, więc był najwyższy czas zmienić opony na zimowe. Akurat dzisiaj, prowokacyjnie, termometry wskazywały +15 stopni. 
Berta nie mogła zostać w Inteligentnym Aucie. Wystarczająco mocno każdorazowo stresuje się przy wsiadaniu (czytaj: wrzucaniu jej na trzy) do bagażnika. Gdyby dodatkowo miała być wznoszona wraz z samochodem do góry i poddawana klasycznemu przysłowiu Z deszczu pod rynnę, czyli poddawana łomotowi przy pneumatycznym odkręcaniu i dokręcaniu śrub mocujących koła (uzmysłowię, że są cztery - cztery koła i pięć śrub przy każdym), to nawet niewrażliwy pan nie mógłby się z tym pogodzić i znieść. Ale Zaprzyjaźniony Wulkanizator udostępnił Bercie i Żonie całe swoje zaplecze, czyli duży zielony teren ze stawem, gdzie w komforcie można było spędzić 20 minut.
W drodze powrotnej wywiązała się według mnie kwadratowa, a według Żony okrągła dyskusja, która ciągnęła się aż do samego wieczoru skutecznie psując nam humory i każąc mi się kłaść do łóżka w miarę wcześnie bez jakiejkolwiek ochoty na czytanie Kopalińskiego. Stan dodatkowo był pogłębiony faktem, że ta franca ciągle krążyła po obrzeżach mojego ciała. Jedynym sympatycznym elementem (emelentem) był telefon od Q-Wnuka i Ofelii z życzeniami. Q-Wnuk uczciwie mi zrelacjonował, do których babć wczoraj, a do których dziadków dzisiaj dzwonił lub u których był.
 
SOBOTA (23.01)
No i od dawna wiadomo, że pewne sprawy trzeba po prostu przespać.
 
Wtedy się oddalą, zminimalizują i przestaną być tymi, jakimi były wczoraj. 
Po południu przyjechał Kolega Inżynier. Żeby mieć później drewniany (drewnowy) spokój i żeby móc poświęcić się wyłącznie uczcie towarzysko-intelektualnej, przygotowałem do  jego przyjazdu odpowiedni zapas.
Kolega Inżynier od razu na wejściu się znalazł. Nie dość, że trafił sam i bez problemów (oczywiście nie chodzi mi tutaj o Naszą Wieś, bo to łatwizna, tylko o mieszkanie; wiedział doskonale, że przecież w międzyczasie mogliśmy zamieszkać gdzie indziej, ale mimo tego wykazał samodzielność i niepotrzebnie wcześniej nie zadawał głupich pytań), to jeszcze przywiózł baterię Pilsnerów Urquelli i małych cydrów. A wiadomo, że w naszym domu każda ilość takiego zestawu jest mile widziana. 
Ponadto był przygotowany co najmniej jak do wyjazdu w jego ukochane Bieszczady nie stwarzając w związku z tym gospodarzom żadnych problemów. W plecaku były ręcznik, zmienne obuwie domowe i inne akcesoria, a oddzielnie śpiwór. Jedyną skazą, plamą był wypakowany w sporych ilościach Lech bezalkoholowy, w małych butelkach. Trzeba jednak oddać Koledze Inżynierowi, że żadnym gestem, żadną mimiką twarzy nie czynił sugestii, abym współuczestniczył w piciu tego napoju. Podział był jasny i oczywisty, i dla niego, i dla mnie.
Znalazł się nie tylko w sferze materialnej i organizacyjnej, ale również, a może przede wszystkim w sferze swojej osobowości. Jest on bowiem świetnym przykładem czarnowidztwa realistycznego i szukania dziury w całym, a jednocześnie jest bliski sarkastycznemu realizmowi i potrafi również dostrzec pozytywne strony wielu aspektów. Z wyjątkiem własnej osoby. Bo tu sam dla siebie ma niezwykłe i stałe poletko do negatywnych oczekiwań, czarnej przyszłości i Wszystko na pewno będzie do dupy! I jeśli ma się coś jemu przytrafić, to na pewno złego, bo niby dlaczego miałoby być to dobre?... To chyba wpisuje się w ogólny nurt, nie wiem, czy filozoficzny, zwany fatalizmem (Wiara w przeznaczenie, tzn. w nieuchronność przyszłości. Pogląd ten mówi, że przyszłość i wydarzenia, które dopiero się mają wydarzyć, są już ustalone przez siły wyższe i nie mogą być zmienione przez żadne działania pojedynczego człowieka lub całej ludzkości<które w najlepszym razie się w przyszłe przeznaczenie wpisują jako jego przyczyna>. Ludzkie decyzje i zamierzenia są w tym poglądzie także częścią przeznaczenia i są nieuniknione;teorie chrześcijańskie skłaniające się ku predestynacji <koncepcja religijna, według której losy człowieka są z góry określone przez wolę Boga>zostały w filozofii scholastycznej określone jako "argument lenia"). Przekładając to na ludzki język można by powiedzieć, że co by się w życiu nie zrobiło i tak ma się przejebane. I jak by się tak nad tym poważnie i dogłębnie zastanowić, trudno w tym nie widzieć sporo prawdy.
Oczywiście my takiego Kolegę Inżyniera traktujemy z sympatią, jako naszego i dobrze nam znanego. I chyba nie oczekujemy, żeby był inny. Kody dostępu do jego osobowości posiadamy od dawna, wszelkie szyfry również i trudno byłoby sobie nagle wyobrazić jego innego. Obawiam się, że byłby dla nas nie do przyjęcia, a drastyczna zmiana osobowości byłaby co najmniej podejrzana i pachniałaby jakimś podstępem lub szwindlem. Tak jest zresztą z każdym człowiekiem i jego stosunkiem do bliźniego.
Stąd od razu dobrze się poczułem i byłem na swoim, znajomym mi terenie, gdy na jego oczywiste zainteresowanie stanem mojego zdrowia, przy oglądaniu blizn po upadku ze schodów, wdzięczny za zainteresowanie, powiedziałem:
- Wyobraź sobie, że w tym jednym miejscu, w którym wbił mi się złamany zausznik, ciągle mnie boli.
usłyszałem w odpowiedzi:
- Ty lepiej idź się zbadaj i prześwietl, bo wcale bym się nie zdziwił, gdyby tam został kawałek złamanego plastiku.
Byłem mu dodatkowo wdzięczny, bo jakbym się fatalnie poczuł, gdyby mi, na przykład odpowiedział: 
- To normalne przy takim urazie w takim miejscu. - Kwestia czasu i boleć przestanie.

Do godziny 18.00 wiele nie porozmawialiśmy, bo o tej porze zaczynał się mecz Polska - Węgry. Przegraliśmy. W ten sposób odpadliśmy z mistrzostw. Przeciwnicy pokazali nam miejsce w szeregu. Ale nie miałem cienia pretensji do naszych, bo drużyna jest w trakcie budowy, a to jest proces niesamowicie złożony i wymagający czasu.
A potem cały wieczór poświęciliśmy jego oficjalnemu rozstaniu się ze swoją, byłą już żoną, Skrycie Wkurwioną. Oficjalny rozwód nastąpił 29 grudnia ubiegłego roku na podstawie zaocznego wyroku sądu.
Czy my się z tego faktu cieszymy? Otóż tak postawione pytanie jest pytaniem postawionym w sposób niezwykle głupi i niedojrzały. Ale gdyby trzeba było na nie odpowiedzieć, to powiedziałbym za siebie, że tak, że się cieszę, skoro ich małżeństwo nie funkcjonowało. I nie chodzi mi nawet o przyjęte kulturowo standardy (o uczuciach nie śmiem mówić), ale o logikę i sens. 
Co z tego, że tak uważam, skoro żal pozostał.
Oczywiście, nie wnikając w szczegóły, życie obojga nie stało się przez fakt rozwodu łatwiejsze czy prostsze, bo gdy zniknęły pewne problemy, natychmiast pojawiły się nowe, inne. Przyroda, w tym życie, nie uznają pustki. W żadnym aspekcie. Ale obojgu życzymy jak najlepiej. Żeby w tej swojej nowej, lepiej powiedzieć innej, rzeczywistości się odnaleźli i ułożyli sobie życia na nowo tak, żeby nie musieli bić się ciągle z myślami Co by było, gdyby?...albo Może trzeba było inaczej?...
 
NIEDZIELA (24.01)
No i zaraz po zwyczajowym porannym Dzień dobry Kolega Inżynier nam oznajmił z pewnym podziwem wypisanym na twarzy zmieszanym z ulgą, niedowierzaniem i sympatią.
 
- A wiecie, Berta w nocy miała nawet spore okresy niechrapania. 
Kolega Inżynier spał na "słynnym" i bezpiecznym narożniku, bo zmontowanym przeze mnie, a Bertunia tuż obok.
Przed śniadaniem, w jego trakcie i po powrocie z sympatycznego spaceru po Gruszeczkowych Lasach, kiedy my i Berta mieliśmy naturalną radochę, dominował temat odżywiania się, a konkretnie odżywiania się Kolegi Inżyniera. Waży on tyle, ile waży i chętnie by schudł jedząc nadal pieczywo, słodycze, pizze z mikrofali, makarony, itp. A tak się nie da i to staraliśmy się mu wytłumaczyć i unaocznić. Co z tego, że się pochwalił taką aplikacją, która zdaje się, że pokazuje mu BMI (Body Mass Index - Wskaźnik Masy Ciała), czyli kolejne cywilizacyjne gówno. Ponoć dzięki tej aplikacji zna w dowolnym czasie zawartość swojej tkanki tłuszczowej, masę mięśniową, zawartość wody pozakomórkowej wynikającej z obrzęków i naprawdę nie wiem, co jeszcze. Czy o to w tym wszystkim chodzi?  Zwłaszcza że wszystkiego mu przybywa, czyli że wskaźnik mu, za przeproszeniem, rośnie.
- I po co ci to?! - zapytałem zbulwersowany i zniesmaczony.
- Żeby mieć wyrzuty sumienia i się dołować. - usłyszeliśmy.
Że też większość ludzi nie potrafi normalnie żyć i funkcjonować. Mówię tu wyłącznie o sposobie odżywiania się i trybie życia. Zaraz muszą sobie coś mierzyć, brać tabletki i Bóg wie co robić, zamiast wrócić do rozumu i do pierwotnych, oczywistych zasad odżywiania się i dbania o podstawowy wysiłek fizyczny organizmu. 
Trzeba jednak powiedzieć, że Kolega Inżynier wszystkiego wysłuchiwał, nawet skrzętnie notował, więc kto wie. Prosiliśmy, żeby na dwa tygodnie zostawił tę aplikację w spokoju, przez ten czas nie jadł przynajmniej słodyczy i pieczywa i żeby potem zwyczajnie, na zwyczajnej wadze się zważył. Bo teraz to robi na jakiejś takiej z dwiema elektrodami stając na nich bosymi stopami, żeby mu, za przeproszeniem, aplikacja działała. W życiu bym na czymś takim nie stanął. Żeby mi coś zrobiła, na przykład,  nieodwracalnego z moją męskością?!...

Gdy Kolega Inżynier wyjechał, musiałem się położyć. Nie dlatego, że jego wizyta tak mnie wyczerpała, ale dlatego, że jednak trochę miałem zarwaną noc, ale przede wszystkim dlatego, że ta franca ciągle mnie nie opuszczała i organizm musiałem zregenerować.
A wieczorem odzyskałem w miarę formę i pisałem.
 
PONIEDZIAŁEK (25.01)
No i dzisiaj był taki zwykły poniedziałek.
 
Z francą w tle.
Gdy wychodziłem z Bertą na łąkę, przypałętał się wyżeł, ten zza Leniwej Rzeki. Często go widujemy na jego posesji, ale widocznie urywa się z domu i buszuje po terenie, oczywiście jak po swoim.
Bardzo pozytywny i sympatyczny typ. Tak się na spacerze zakolegował z Bertą, że o mało jej nie wykończył. Bo co to jest dla takiego wyżła zrobić w amoku trzy kółka po lesie. A Berta, jak już ruszyła swoje cielsko sprowokowana przez jego wygibusy, zaraz wymiękała ciężko dysząc. A pod koniec spaceru wymógł na mnie głośnym i basowym szczekaniem, abym mu rzucał kijka. Berta oczywiście znowu patrzyła z głębokim niezrozumieniem i zdziwieniem, co ten wyprawia.
Następnym razem chętnie bym się z nim spotkał i myślę, że mimo wszystko Berta również. Mimo wszystko, bo po powrocie, bez śniadania, zapadła w głęboki sen. 

Ponieważ Żona ciągle zmienia koncepcję malowania dołu, więc po śniadaniu musieliśmy pojechać do Powiatu. Chodzi nie tylko o to, jak i co pomalować, ale również o to, żeby jak najmniej zostało niewykorzystanej farby. Przy okazji wyboru nowych kolorów, do czego zresztą nie doszło, Żona obejrzała kafle. Bo zrobił się problem. Tych, które chcielibyśmy dokupić, a które są podstawą czterech łazienek, już nie ma w sprzedaży. A decyzje trzeba było podjąć, bo Cykliniarz Anglik zaczął się skarżyć, że za chwilę z braku materiałów nie będą mieli co robić. Do tego to doszło.
W drodze powrotnej Terenowy zaczął się dziwnie zachowywać. Najpierw go ściągało w prawą stronę, a za jakiś czas nie miał zupełnie mocy i w ogóle nie przyspieszał. My go znamy i wiemy, że potrafi robić numery z prawym przednim kołem. Tak było i tym razem. Zjechałem na pobocze i stwierdziłem, że prawa przednia felga parzy i daje się odczuć charakterystyczną woń fajczenia. A to oznaczało, że klocki hamulcowe się zacisnęły i nie odpuściły.
Bliżej nam było z powrotem do Powiatu i do Szefa Warsztatu niż do domu. Zawróciliśmy umawiając się z Cykliniarzem Anglikiem, że po nas do warsztatu przyjedzie i zawiezie nas do Wakacyjnej Wsi. 
Żadne z nas nie odważyło się siąść obok kierowcy, czyli na miejscu pasażera, bo oznaczało to w tym "angielskim" Audi, że trzeba będzie siedzieć po lewej stronie kierowcy, czyli de facto na miejscu kierowcy w normalnym samochodzie nie mając przed sobą ani kierownicy, ani pod nogami stosownych pedałów. A to nie było na nasze nerwy, stąd oboje skwapliwie siedliśmy z tyłu, który niczym się nie różnił od tych w normalnych samochodach.
Do domu dojechaliśmy szczęśliwie. Teraz wiszę już Cykliniarzowi Anglikowi 4 Pilsnery Urquelle - dwa za komputer i uruchomienie po mrozach Inteligentnego Auta i dwa za dzisiejszego Terenowego.
Terenowy został w warsztacie i czeka na swoją kolej.

Wieczorem, po kilku drewnianych akcjach i uzupełnieniu zapasu, obejrzałem mecz Polska - Niemcy. Dla nas i dla nich ostatni na tych mistrzostwach. Padł remis. Mogliśmy wygrać, ale Niemcy też mogli. Takie gadanie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił  dziesięć razy i wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.31.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

18.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 46 dni.  
 
WTOREK  (12.01)
No i dzisiaj od samego rana zostałem wzięty do galopu.
 
Całe szczęście, że nietypowo, bo już o 08.00 wyszedłem z Bertą na "naszą" łączkę, po drugiej stronie drogi, i do lasu, co stanowi codzienny element (emelent) kumplowania się i przełamywania barier. Stwierdziłem, że po poniedziałkowej publikacji, z którą byłem całkowicie na bieżąco, dzisiaj rano nie mam o czym pisać, no chyba że działoby się coś w nocy, ale się nie działo, więc wyjdę sobie z Pieskiem, a potem dla rozgrzewki porąbię przed I posiłkiem z jedną taczkę brzozowych szczap.
Ale potem, gdy wróciłem, był już Cykliniarz Anglik, który natychmiast kazał nam zdecydować To co robimy z tymi kaflami?, czyli ustalić co, gdzie i jak kłaść, bo on chce się zabrać do roboty.
I się zaczęło. 
Ja przyniosłem paczkę kafli, których mamy zapas i którymi są wyłożone dwie górne łazienki, a Cykliniarz Anglik jedną z tych szlachetnych z Leroy Merlin. Po czym do akcji wkroczyła Żona. Zaczęła się dogłębna analiza Bo gdyby tak, to co wtedy?, A proszę mi powiedzieć (to do Cykliniarza Anglika) czy można byłoby?..., Ja jednak wrócę do tego, co pan powiedział..., Ale tak absolutnie odpada..., W tej sytuacji proszę (to do Cykliniarza Anglika) przyłożyć w tę stronę..., A może w tej sytuacji dać tutaj jakąś ramkę, czy są takie?..., Ja jednak wrócę do tego, co pan powiedział..., Może mi pan dać miarkę?..., W tej sytuacji będzie za dużo odpadu..., Ale przecież pan mówił, że tak da się zrobić.......................................................................................................................................................
Cykliniarz Anglik zaczyna chyba powoli poznawać Żonę i dochodzić do wniosku, że ogólnie to ona ma rację. Ja sprostowałbym, że przeważnie nie chcąc dopuścić do świadomości, że zawsze, tak jak to zrobił swego czasu, bardzo dawno temu, jej kolega, a mój słuchacz, a potem pracownik. Nazwijmy go Absolwentem.
Przyjechał on do Metropolii na nauki do Szkoły z daleka, a ponieważ był specyficzny, co u niego oznaczało uczciwy, rzetelny, systematyczny i odpowiedzialny, czyli budzący zaufanie, a dodatkowo z sarkastycznym i dojrzałym, jak na takiego młodzieńca, poczuciem humoru, co Żona określała często Taki stary maleńki, i nie miał gdzie zamieszkać, Żona zaproponowała mu pokój w swoim mieszkaniu w zamian za wysokość miesięcznego czesnego.
Układ funkcjonował bardzo dobrze.  Żona wówczas była z Konfliktów Unikającym i razem z Pasierbicą mieszkali nieopodal Szkoły, co i dla niej, i dla Absolwenta miało oczywiste znaczenie. Wtedy nie pracowała chcąc się uczyć w trybie dziennym, więc kasa na czesne była, jak znalazł.
Absolwent zaprzyjaźnił się z domownikami, bez problemów dogadywał się z Konfliktów Unikającym, a Pasierbica, wtedy 9-10 latka, bardzo go polubiła i pamięta go do dzisiaj. Często jedli wspólne posiłki, a od czasu do czasu Absolwent kupował stertę kurzych skrzydełek i prosił Żonę, żeby je upiekła na blasze, po czym wszyscy wspólnie zasiadali do uczty.
O dziwności Absolwenta świadczy fakt, że po skończeniu Szkoły przez jakiś czas pracował u mnie i zaprzyjaźnił się z Geografem, który mógł być prawie jego dziadkiem, swoim bezpośrednim szefem, kierownikiem szkolnych pracowni i jednym z wykładowców. A zaprzyjaźnić się z Geografem to była duża sztuka, bo był i jest dziwny, przy czym dziwny nie oddawało i nie oddaje różnych jego cech będących wówczas przedmiotem szkolnych anegdot, a nawet inspirujących słuchaczy do wykonania różnych prac na semestralne zaliczenia.
Absolwent dodatkowo był dziwny z takiego powodu, że gdy większość koleżanek i kolegów zaczęła dopiero przemyśliwać o pracy dyplomowej, on miał ją już gotową, pod igiełkę w marcu. I oczywiście w czerwcu obronił ją na celujący.
I to właśnie on ukuł przez częste powtarzanie powiedzenie, które weszło do języka osób związanych z Żoną, a potem do mojego:
- Najbardziej wkurwiające jest to, że ty masz zawsze rację.

Bardzo szybko, na początku remontu, fakt ten przyjął bezdyskusyjnie Bas, czego nigdy nie zrobił Baryton i co rusz, niepomny wcześniejszych strzałów Żony, się podkładał. 
Cykliniarz Anglik wyraźnie zaczyna to sobie uświadamiać. Jest fachowcem, który lubi wszystko przegadać, podpowiedzieć i konstruktywnie przeanalizować. I od razu, może pierwszy raz w tak ewidentny sposób się przekonał, że Żona ma rację, bo za jakiś czas przyleciał do nas, żebyśmy przyszli i zobaczyli.
Prawie cała ściana za kozą była ułożona i wyglądała...rasowo, finezyjnie, bo określenia pięknie, ślicznie tylko by strywializowały efekt. Na tyle wyglądały, że Żonie świeciły się oczy i twarz była rozpromieniona a Cykliniarz Anglik wyraźnie się wzbudził, bo było widać, że ten efekt pracy dał mu dużo satysfakcji i że będzie mógł go wstawić do swojego fotograficznego dossier.
Czy mnie się podobało? Żonie się podobało, to i mnie się podobało. Pozdrawiam!
No, dobra, cholernie mi się podobało. Więc od siebie dodam, że wyglądało super, tak szlachetnie. Aż strach było myśleć, co mogliśmy stracić kładąc te kafle, których dwie paczki już leżały na zakupowym wózku w Bricomarche. Skromnie od siebie dodam, że tylko dzięki moje heroicznej decyzji o natychmiastowym zwrocie uniknęliśmy właśnie chały i oczu naszych, zwłaszcza żoninych, nigdy nie będzie kłuła płytkość, nomen omen, pospolitość, tuzinkowość, banalność, schematyczność, szablonowość, przyziemność, prozaiczność, stereotypowość, czyli tego wszystkiego z czym Żona immanentnie jest w sprzeczności.
I uczciwie dodam, że to ja w Bricomarche byłem tym naciskowym motorem, żeby problem mieć z głowy, bo zaczynała mnie boleć głowa, a Żona, wówczas głęboko nieszczęśliwa, temu naciskowi się poddała.

W tym całym zamieszaniu, gdy wielokrotnie przechodziliśmy z jednego do drugiego mieszkania będąc co chwilę na zewnątrz i podziwiając zimę, jej chłód i śnieg, od strony Gruzina pojawiła się na drodze śmieciarka. Migające charakterystyczne pomarańczowe światła oraz łomot szkła w jej bebechach w ogóle nie dały mi do myślenia, tak się zafiksowałem na tych kaflach i dopiero pytająca uwaga Żony A czy dzisiaj przypadkiem nie ma odbioru szkła i plastiku? zwróciła mi na ten fakt moją uwagę i wręcz mnie przez to wzburzyła.
Narzuciłem na siebie byle co i w stanie Ale panowie, tak się nie robi! Nie po tom dzwonił do waszego biura, żeby się dowiedzieć, kiedy będzie w nowym roku pierwszy termin odbioru śmieci selektywnych, a potem nawet z Żoną tam pojechałem, żeby osobiście odebrać stosowny harmonogram. A w nim jak byk stoi, że mieliście być 12. stycznia! Przez ten wasz wcześniejszy przyjazd nic nie mam przygotowane i wystawione!
Gdy doszedłem do bramy, byłem już pokorniutki. 
Gdzieś w połowie drogi dopiero, a może już w połowie, zaczęły docierać do mnie strzępki chaotycznych myśli, najpierw w miarę spokojnych i analitycznych  Zaraz, zaraz, a którego to dzisiaj w zasadzie mamy?, potem nadal analitycznych z domieszką paniki Skoro wczoraj publikowałem wpis, a było 11. , to dzisiaj mamy?..., by w panice rzucić się przed bramę i machać, żeby śmieciarka się zatrzymała. Było oczywiste, że dwaj panowie widząc, że nie ma niczego wystawionego ze szkłem, tylko by śmignęli i szukaj wiatru w polu. Trzeba byłoby czekać kolejny miesiąc. Specjalnie nic by się nie stało, bo szkło się nie zaśmierdywa (zaśmierdywuje?), ale po tym moim sprzątaniu po Basie i Barytonie oraz po innych ekipach oba gospodarcze zawalone są worami i żeby dostać się do czegokolwiek, trzeba za każdym razem lawirować i przestawiać. Pomijam fakt, że wszystkie wory się nie zmieściły i czekały na odbiór pod różnymi daszkami. A ten ogólny śmieciowy stan nie najlepiej wpływał na moją psychikę.
Śmieciarka się zatrzymała.
- Ale pan wie, że worki trzeba mieć wystawione już od szóstej rano?... - odezwał się dydaktycznie ten pan, który jeździ na stojąco z tyłu i który zgrabnie zeskoczył z podestu i stanął przede mną świdrując mnie wzrokiem.
- No oczywiście, że wiem! - zacząłem na maksa wkurzony, ale natychmiast się zreflektowałem. - Zapomniałem, to mi się zdarzyło pierwszy raz. - dodałem cicho i pokornie.
- A ile pan tego ma?
- Osiem worków.
- To dawaj pan.
Zacząłem nosić po dwa. Tam i z powrotem. Normalnie spokojnie dzień wcześniej wystawiam wszystko przed bramę wożąc worki taczką, bo od gospodarczych jest spory kawałek, ale akurat, jak na złość, obie taczki zawalone były drewnem. Zawsze uważałem, że w porządnym wiejskim gospodarstwie powinny być dwie taczki, co mi się przez lata wielokrotnie potwierdziło, ale żeby trzy?
Uharałem się nieźle biorąc pod uwagę dodatkowo pośpiech i stres. Odwrotnie niż u panów. Kierowca wysiadł z kabiny i obaj spokojnie ucięli sobie pogawędkę. Byli przecież w pracy.
"Przemyciłem" dziesięć worków z butelkami. Trzy ostatnie sobie darowałem, żeby ich nie drażnić, bo i tak spróbowałem im wcisnąć kit w postaci dwóch worków z szybami okiennymi, pozostałością chyba po pięknej oszklonej obudowie na zewnętrznych schodach.
- A to są butelki?... 
Nawet jak na kierowcę śmieciarki, z całym szacunkiem, było jasne, że jest to pytanie retoryczne, którego on w ten sposób nie definiował, bo po co?
- To co mam z tym zrobić? - zapytałem łagodnie.
- Potłuc i do zmieszanych. - odparł z uśmiechem bez śladu jakiegokolwiek wyrazu na twarzy, że ma do czynienia z idiotą.
Mocno się zdziwiłem, bo naprawdę nie wiedziałem.
Od razu do głowy zaczęły mi się cisnąć różne mądrości Człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupim umrze. i ulubione Żony Co nas nie zabije, to nas wzmocni!, ale oprzytomniałem i zdążyłem zadzwonić do niej, żeby natychmiast rzuciła mi portmonetkę.
Dałem panom dwie dychy dziękując i przepraszając. Autentycznie machali rękami i się bronili Eee, tam, nie trzeba!, ale udało mi się je wcisnąć. 
Z naszych wiejskich wieloletnich doświadczeń wynika, że z takimi służbami to trzeba żyć dobrze. Ta wiedza powstała w czasie prawie czternastoletniego życia w Naszej Wsi. Dotyczyła nie tylko śmieci, zwłaszcza zmieszanych, kiedy było ich za dużo i nie mieściły się do kubła i panowie te nadmiarowe worki ustawione obok niego też zabierali, ale również, na przykład, odśnieżania. Po zakumplowaniu się, zawsze jak sypnęło śniegiem, pługopiaskarka, zaraz potem, jak tylko odśnieżyła powiatową drogę prowadzącą do szkoły, zjeżdżała do nas, na gminną, i robiła 600 metrów autostrady. Wiedziałem z doświadczenia, kiedy będą, więc czekałem przed bramą z dychą. W sumie kosztowało nas to w roku dwie dychy, no może trzy, bo przecież porządnych zim nie ma już od jakiegoś czasu.
A raz nawet poniosłem dodatkowy koszt w postaci kolejnej dychy, żeby uświadomić panu, że jak opuści lemiesz na początku tych sześciuset metrów odgarniając śnieg w prawo, to niech przed naszą  bramą go podniesie, bo akurat brama do naszej posesji też jest po prawej stronie i potem, po jego odjeździe, mam co robić  przez dwie godziny. A ponieważ zadał mi przytomne pytanie To jak mam panu odśnieżyć przed bramą? wytłumaczyłem mu bez wymądrzania się i wywyższania, żeby przy nawrotce z powrotem przed bramą lemiesz opuścił, co spowoduje, że śnieg dalej będzie odrzucał w prawo, ale akurat na pole, daleko od niej. I potem zawsze, czyli dwa, trzy razy do roku, tak robił.

Panowie pojechali dalej z kotłującym się wewnątrz śmieciarki moim szkłem, a ja rzuciłem się do plastiku. Zaryzykowałem i ustawiłem aż dwanaście worów, mimo że wcześniej z Żoną stwierdziliśmy, że wystawię osiem, tak jak poprzednio, żeby panów nie denerwować, bo wiadomo, że mogą znaleźć dziurę w całym. Za jakiś czas inna ekipa zabrała wszystkie. To nas mocno podbudowało, bo za miesiąc w tej sytuacji wystawię kolejnych dwanaście i po budowlańcach zostaną już tylko raptem cztery, więc wliczając nasze, które w międzyczasie wyprodukujemy, problem plastiku w marcu powinien zniknąć. 
 
Ochłonąwszy po wszystkim zastanawiałem się nad mechanizmem pamiętania i fenomenem zapominania. Zawsze jest bardzo podobnie. O 12. stycznia wiedziałem jeszcze grubo przed świętami, wielokrotnie w grudniu i w styczniu o tym myślałem, do tego dnia dopasowałem całą logistykę naszego życia, żeby tego dnia być na pewno w domu i sprawę przygotować i co?...Podobnie jest z czyimiś imieninami, urodzinami i terminami jakichś spotkań. Widocznie nasz mózg ma dosyć tego jednostajnego nadmiaru ciągle tej samej informacji i w którymś momencie włącza mechanizm samoobrony i eliminuje o niej myśli. Tylko dlaczego w tak niefortunnym momencie i dlaczego tak idealnie w punkt?
A może wchodzimy w pułapkę samozadowolenia i pewności siebie Bo skoro tyle o tym myślimy, to przecież pamiętamy i pamiętać będziemy., a może cierpimy na ogólny przesyt informacji, a może wszystko naraz?

Ten poranny galop, po posiłku i odsapce, pociągnąłem dalej przechodząc jednak już spokojnie w kłus.
Rąbałem drewno na palne bierwionka, a brzózkę na szczapy przeplatając to czytaniem.

Żona po południu czytając bloga znalazła i, tym razem, wytknęła mi jeden błąd. O plastiku napisałem plastyk. Czy wspomniałem, że Żona ma rację?
 
Wieczorem siedziałem nad Cykliniarzem Anglikiem. Zostałem do tego zmuszony, bo jest on u nas już 56 dni, a postęp robót i tempo jest jeszcze gorsze niż w przypadku Basa i Barytona. Wypisałem wszystkie fakty na dwóch kartkach, daty, co do tej pory zrobił i jego obietnice, w tym deklarowana na samym początku przez niego oczywistość podpisania umowy. 
Żona i ja martwimy się, bo ani się obejrzymy, jak będzie koniec marca, a w kwietniu chcielibyśmy przyjąć pierwszych gości.
 
ŚRODA (13.01)
No i dzisiaj, jak tylko pojawił się Cykliniarz Anglik, poprosiłem go, żeby dzisiejszego dnia przewidział czas na rozmowę z nami. 

Przyszedł tuż po południu. 
Rozmowa przebiegła kulturalnie, rzeczowo i można nawet powiedzieć, że sympatycznie, bo ją zhumanizowałem częstując go Pilsnerem Urquellem, którego on też pije. A ponieważ jest inteligentny i posiada dużą dawkę przyzwoitości jak na fachowca, to wobec mojego przygotowania do rozmowy, dat i faktów, i wobec naszych argumentów nie próbował się specjalnie bronić i wciskać nam kitu.
Sumarycznie mocno się przejął, bo aż poczerwieniał na twarzy czując, że go postawiliśmy trochę do pionu. Ale zrobiliśmy to tak, żeby nie urazić jego godności i nie uwłaczyć jego honorowi - kulturalnie i w miarę chłodno przedstawiając nasze stanowisko.
- Jest pan u nas 56 dni. - Czas potrzebny na prace, które pan wykonał, oceniam na dwa tygodnie. - Jeśli jest inaczej, proszę mnie wyprowadzić z błędu.
Nie próbował.
- Zdajemy sobie sprawę, że po drodze wypadły panu i Drągalowi różne rzeczy, osobiste i zawodowe. - wymieniłem jakie. - Święta. - Ale średnio dziennie to panowie pracujecie u nas 2 godziny, a tak być nie może. - Jesteśmy już miesiąc w plecy. - To pańskie postępowanie trochę obraża naszą inteligencję, bo wiele razy umawialiśmy się na jakieś prace i terminy, których pan nie dotrzymywał każąc nam w to wielokrotnie wierzyć, a my czuliśmy się trochę głupawo wiedząc, że najprawdopodobniej nic z tego nie będzie. - Czy, gdy na coś się umawiamy, to jednocześnie mrugamy do siebie okiem z założeniem, że przecież wiadomo, że tak nie będzie? - Najpierw pan powiedział, że przygotuje umowę, potem pan stwierdził, że jest niepotrzebna. - Muszę panu powiedzieć, że przez pana zostałem zmuszony do jej przygotowania, a z powodu tego faktu nie jestem zachwycony, bo dla mnie w pewnym sensie jest o strata czasu. - Ale skoro nie da się inaczej...
Cykliniarz Anglik nie protestował. Nawet się wydawał zadowolony, że taka umowa będzie, chociaż to on nie wywiązywał się z różnych ustaleń, bo my z finansowych wobec niego zawsze.
Uprzedziłem go, że zaraz po tej pierwszej umowie, która będzie na jutro, przygotuję jeszcze dwie - oddzielnie na zamknięcie całego dołu i oddzielnie na wykończenie góry, miejsca, w którym obecnie mieszkamy.
- Bo nam chodzi o to, żeby panowie przychodzili regularnie i nie pracowali po dwie godziny. I żebyście za każdym razem robili tak, jak się umówiliśmy dzień wcześniej, czy w ogóle jak się umówiliśmy wcześniej - zamknęła spotkanie Żona.
Czy chciała wiele?

Po spotkaniu poczułem ulgę, Żona też, bo wiedzieliśmy, że to mógł być taki przełomowy moment i że od tej chwili prace powinny przyspieszyć. Narzekałem tylko na konieczność siedzenia nad laptopem i dłubania tej umowy.
- Ale przecież to jest twój żywioł. - skomentowała Żona bardziej na zasadzie pocieszenia męża.
- Może był, ale już nie jest. - Większy sens widzę w rąbaniu, kopaniu, wożeniu, sadzeniu... - musiałem ją wyprowadzić z błędu.

Na potwierdzenie tego dzisiaj dalej rąbałem brzozowe szczapki, na przyszłą zimę. Na ścianie Małego Gospodarczego przyrasta ładny stosik, chociaż warunki do takiej pracy nie są najlepsze. Dodatkowo przed łupaniem trzeba każde przymarznięte do całego stosu bierwiono odkuć, potem odśnieżyć i można przystąpić do właściwej pracy. A po jakimś czasie, mniej więcej po narąbaniu całej taczki, czuję zimno w stopach, bo potrafi ono przejść przez grubą podeszwę gumofilców, a ręce mam zgrabiałe od mokrych i zimnych rękawic. Pewnie, że wygodniej i może przyjemniej, a na pewno efektywniej, byłoby rąbać drewno w cieplejszych porach roku, ale wszystkiego naraz nie da się zrobić. A poza tym wtedy nie byłoby motywacji, żeby wyjść na śnieg i zimno (mrozu póki co nie było), a te doznania są niepowtarzalne i fakt, że też tak można funkcjonować, żyć i pracować są pierwotne. 
Dlatego chcąc doświadczać cały czas prawdziwej zimy rano wychodzę z Bertą na łąkę i do lasu. I nie trzeba być specjalnie bystrym obserwatorem, żeby zobaczyć, że ją to też rajcuje. Wącha zanurzając cały łeb w śniegu potrafiąc tak oddać się tej czynności, że nie słyszy, jak ją przywołuję. Bo ile można stać?! Po czym wyrwana do rzeczywistości, z mordą pokrytą śniegiem, patrzy się na mnie prowokująco, by za chwilę sadzić susy w jakimś amoku, pozornie bez celu i sensu. A gdy akurat sypie śniegiem, nic sobie z tego nie robi, tylko często się z niego otrzepuje, co mnie niezmiennie rozśmiesza. Widok tej specyficznej psiej fali przechodzącej od głowy do ogona jest komiczny. Zwłaszcza u niej, bo w tym falowym ruchu oprócz całego ciała biorą udział, jakby oddzielnie, uszy, fafle, łapy, skóra na całym ciele i ogon. 
 
Postanowiłem, zgodnie z dyrektywą śmieciarzy, potłuc okienne szkło i dwa worki stojące od wtorku niczym  memento mojej organizacyjnej wpadki wrzucić do kubła, na zaś, żeby było gotowe przy odbiorze zmieszanych. Szkło tłukłem pięciokilogramowym młotem waląc w workową folię pomny, co mi się wydarzyło w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy nie było mowy o żadnej segregacji śmieci, więc właśnie nadmiar starych i popękanych szyb okiennych starałem się zmieścić maksymalnie w kuble razem z innymi odpadami tłukąc je czymś ciężkim. I taki jeden odprysk, taka malutka franca, wbiła mi się w rogówkę oka. Musiałem wylądować na ostrym dyżurze okulistycznym. Pani doktor po wszystkim starała mi się pokazać to coś, co doskwierało niemiłosiernie, a ja niczego nie mogłem dojrzeć, takie to było maciupeńkie, chociaż w oku wydawało się...
Ale chwilę wcześniej, przed tłuczeniem,  nie pamiętałem o podstawowym gagu z niemych filmów z Chaplinem i późniejszych z Flipem i Flapem. Tym klasycznym z grabiami.
Gdy podchodziłem do kubła, nadepnąłem na grabie stojące nieopodal, oparte o mur i czekające wiosennych roztopów, żebym mógł dalej kontynuować prace z kopaniem przy nim rowów, wymianą ziemi i sadzeniem roślin według konceptu Żony, tymi przy których kilof mam zamiar zastąpić Makitą.
Trzonek walnął mnie w łeb, aż zadźwięczało. Całe szczęście, że w tę lewą stronę, bo gdyby uderzył w tę prawą, bolącą jeszcze po upadku ze schodów, ból byłby znaczniejszy, a i słownictwo większe. A tak tylko skończyłem na jednym Kurwa mać! Było dla mnie oczywistym, że przecież, jak miałem się w coś walnąć, to w łeb. Mam tak od czwartego i pół roku życia, kiedy to spadłem z II piętra.
Żona stwierdziła, że spełniły się tutaj dwie reguły - Reguła grabi jako oddzielny byt z mechanizmem działania powtarzającym się po wielokroć, od kiedy je skonstruowano i Reguła Mojego Łba, również z powtarzającym się mechanizmem działania, od kiedy się urodziłem.
Przy okazji przypomniał mi się stary dowcip, jakby to Żona ujęła, taki z podstawówki. 
Old Surehand i Winnetou siedzą w wigwamie. Siedzą i milczą. W pewnym momencie Winnetou bez słowa wstaje i wychodzi, wyraźnie za potrzebą. Zaraz po tym Old Surehand słyszy jakiś łomot za wigwamem. Za chwilę Winnetou wraca, trochę się otrzepuje i bez słowa siada. Nadal milczą. Za jakiś czas wychodzi Old Surehand. Znowu rozlega się podobny łomot, Old Surehand wraca, też się otrzepuje i bez słowa siada. Długo milczą.
- Czy mój Biały Brat też nadepnął na grabie? - w końcu pyta Winnetou i znowu zapada cisza.
 
CZWARTEK (14.01)
No i rano Cykliniarz Anglik umowę zaakceptował.
 
Po złagodzeniu restrykcji dla obu stron wpisanych przeze mnie tak, aby umowa była równocenna.
Od razu też Cykliniarz Anglik dostał przyspieszenia i stwierdził, że dla płynności jego prac będą potrzebne pewne materiały, których wyboru i zakupu musimy dokonać my, czyli Żona. Wszystko wiązało się z kolorami, a to farb, a to silikonów, a to fug. Czyli my, czyli Żona.
Pojechaliśmy do Powiatu. Wszystkiego od ręki nie było, ale resztę udało się zamówić na jutro. Przyjedziemy więc ponownie, ale szkodzi nic, jak odpowiedział na zwróconą mu uwagę pewien Żyd. Przyszedł do cukierni i zapytał:
- Jest pączki?
- Są pączki. - poprawił go sprzedawca.
- Szkodzi nic. - Proszę dwóch.
 
Po południu dalej rąbałem brzozowe szczapki, a wieczorem rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem. Namawialiśmy go na przyjazd do nas w tę sobotę i na nocleg. Asertywnie odmówił, bo akurat w sobotę miał wyjazd do swojej matki, ale w następną chętnie przyjedzie, jak stwierdził.
Nie można było specjalnie swobodnie porozmawiać, a zwłaszcza na znacznie ciekawsze tematy, niż głupie remonty, bo z racji ferii siedziały u niego córki - Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl. Co z tego, że prawie na pewno zajęte były jakimiś grami na swoich smartfonach, skoro w odpowiednim momencie mogłyby niechybnie i bezwiednie uruchomić zmysł słuchu i go ukierunkować na co ciekawsze smaczki dotyczące ich rodziców. Zwłaszcza, że będąc płci nadobnej, posiadają niewątpliwie niesamowitą podzielność uwagi przypisaną właśnie tej płci.
 
PIĄTEK (15.01)
No i dzisiaj po standardowym dopołudniowym rozruchu pojechaliśmy do Powiatu.

Wszystko to, co zamówiliśmy, było, ale Żona korzystając z okazji, czyli z ponownego pobytu w hurtowni, weszła w obszar zmian decyzji dotyczącej przyszłych kolorów ścian u gości na dole i ścian u nas na dole. Do tej pory żyłem w błogiej nieświadomości, a raczej pewności, która, nie wiem, skąd mi się wzięła, że cały dół będzie wymalowany na jeden kolor i to na taki sam, jak góra. Bo skoro się sprawdził... Żona stwierdziła, że tak oczywiście(!) nie może być, bo goście mają stronę jasną, południową z takim niuansem, że ich kuchnia nie będzie miała okna, czyli że będzie ciemna, a my mamy stronę północną ciemną, więc to wszystko trzeba uwzględnić. Argumentowanie, że goście na górze też będą mieli przecież stronę południową tak, jak ci na dole, a my swoją część również od strony północnej, jak na dole,  a mimo tego.... nie miało oczywiście sensu.
Więc uwzględniliśmy biorąc po wiaderku farb o dwóch kolorach, żeby zobaczyć, jak to wyjdzie i żeby wiedzieć, co dalej.

Po południu przeplatałem pracę biurową z fizyczną - zaległe papiery ze szczapkami. A wieczorem czekała nas niespodzianka. Drągal aż do 20.00(!) układał w dwóch dolnych łazienkach płytki na podłogach. Czy się cieszyliśmy? Oczywiście! Patrzyliśmy przy tym na siebie z pytaniem w oczach Czy naprawdę nie można normalnie, po ludzku? Tak na przykład codziennie od 08.00 do 16.00? No niechby do 15.00. Jakie wtedy wszystko byłoby poukładane i proste.
 
SOBOTA (16.01)
No i z tym przyspieszeniem prac spadły na nas dodatkowe obowiązki.
 
Cykliniarz Anglik przykazał nam łagodząc to tonem sugestii, abyśmy cały dzień na dole palili w kuchni i w kozie.
- Bo inaczej nie będzie schło. - uprzedził.
Robiliśmy to na zmianę, a Żona wspierała mnie zwłaszcza wtedy, gdy oglądałem skoki drużynowe w Zakopanem, bo znowu zaczyna mnie brać na sport.
Wiadomo więc, że drewna schodziło więcej i trzeba było go przygotować. 

Dzisiaj w końcu uszczelniłem drzwi wejściowe do obecnego mieszkania. W końcówce remontu i one, i całe wejście zniknie, zostanie zamurowane, ale póki co jest, a wraz z nim od klamki w dół taka chamska szpara przez którą gwiżdże i ciągnie niemiłosiernie, no i słychać wszelkie odgłosy z zewnątrz.
Nie wiem, dlaczego nie zabrałem się za to, gdy było cieplej. Może dlatego, że uszczelnianie okien i drzwi wszelkimi uszczelkami to taka moja achillesowa pięta. Nigdy mi to dobrze nie wychodziło, tak jak lutowanie (a zdarzało się w moim życiu), na przykład kabli elektrycznych, a przecież niby są to sprawy proste. Ale ponieważ Żona mnie prosiła od jakichś trzech tygodni...
I ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu wyszedł taki wzorzec uszczelniania drzwi. Od razu przestało gwizdać i ciągnąć o odgłosach nie wspominając. To mi na tyle poprawiło i tak dobry humor, że z rozpędu wbiłem w drzwi prowadzące do wewnętrznych schodów trzy gwoździki - dwa na podręczne kurtki i jeden na smycz. Żona prosiła tylko o dwa, ale chciałem jej zrekompensować fakt, że również o to prosiła mnie ze trzy tygodnie. W końcu ostatnimi dniami zaczęła się odgrażać, że sama sobie je przybije. Wiem, że byłaby w stanie, bo niejednokrotnie pchała się i pcha do młotka, gwoździ, kombinerek i śrubokrętów, co zawsze niezmiernie mnie bawi. Ale do czasu, gdy potrzebuję któregoś z narzędzi używanych przed chwilą przez Żonę nie mogąc ich znaleźć. Motywację więc miałem.
 
NIEDZIELA (17.01)
No i muszę powiedzieć, że miałem farta. 

W nocy przyszedł mróz i świadomość, że byłby właził przez szparę w drzwiach, a ja temu w czas zapobiegłem, tym bardziej głaskała moje ego.
Ponoć było u nas  -10, tylko nie wiem, czy nad ranem, czy w nocy. Żona sprawdziła w Internecie, bo zewnętrznego porządnego i wiarygodnego termometru jeszcze się nie dorobiliśmy. Syn twierdził, że u nas było  -14, a u nich, w Sypialni Dzieci,  -15.
- Tato, żaden z twoich wnuków nie widział do tej pory takiej temperatury! - Nawet ten najstarszy.
Tak się porobiło, że dla mnie w ich wieku, to była oczywista oczywistość. Jest zima, to jest śnieg i mróz. Dawna normalność stała się teraz sensacją.
Rano Berta natychmiast, bez Internetu i termometru, doceniła zmianę. Wcale nie chciało jej się hasać po łące, tylko po zrobieniu siku ciągnęła do domu. Pani uklękła koło niej przy legowisku.
- Nic dziwnego! - Piesek ma takie zimne łapki...
Brała je w swoje dłonie i ogrzewała. A potem zauważyła, że Piesek jest mądry i wszystkie cztery łapy umiejętnie schował sobie pod swoim cielskiem i je ogrzewał. Jak tylko pani poszła.

Nad stawem nie byłem dawno. 
Dzisiaj wybrałem się w trybie roboczym, ze szpadlem i łomem. Coś mi mówiło, że po takiej nocy żartów nie ma. I rzeczywiście. Szpadel, który do tej pory dawał radę rozkruszać lód, odbijał się jak od betonowej ściany. Grubość tafli była taka, że swobodnie stanąłem jedną nogą i półciężarem ciała z jej brzegu i nic się nie działo. Podejrzewam, że swobodnie mogłem przejść po lodzie z jednego brzegu na drugi, bo taki probierz grubości warstwy lodu, jakim był łom, ledwo dawał radę. Całą siłą, rozmachem i jego ciężarem ledwo rozbijałem cieńszą warstwę, tę przy brzegu, tworząc kilka przerębli. Bo ograniczona ilości tlenu w wodzie może spowodować zjawisko zwane przyduchem prowadzące do uśmiercenia między innymi ryb. Ale wyczytałem, że te idiotki nie mogły wiedzieć, że spieszyłem im z pomocą, tylko ponoć się stresowały hałasem, jaki wytwarzałem uderzaniem łomu o lód (faktycznie niosło po całej tafli). A gdy się stresowały, zużywały więcej tlenu. No jakaś paranoja. To może lepiej nie wysilać się? Niech spełni się zasada doboru naturalnego i co je nie zabije, to je wzmocni. Ja im się pchać do Stawu nie kazałem. A na pewno nie będę się wystawiał na pośmiewisko okolicznych sąsiadów i montował reklamowane specjalne grzałki na prąd, które cichutko, bezstresowo wytapiałyby przeręble. Bo również cichutko wytapiałyby z kieszeni kasę. 

Cały dzień paliłem na dole. Żona mnie znowu wspomogła, gdy oglądałem indywidualny turniej skoków w Zakopanem. A czy muszę mówić, ile zachodu znowu trzeba było, żeby przygotować drewna na cztery stanowiska grzejne. Stąd, gdy wychodziłem na mróz, nie był mi on straszny.

Wieczorem oglądałem drugi mecz Polaków na Mistrzostwach Świata w Piłce Ręcznej rozgrywanych w Egipcie. Pierwszy, wygrany z Tunezją, przegapiłem. Nic dziwnego, skoro żadna polska stacja telewizyjna nie transmitowała. A powinna TVP, jako narodowa, skoro gra nasza reprezentacja narodowa. Ponoć właściciel praw do transmisji postawił zbyt wygórowane finansowe żądania. Ale takiemu "Ojcu" Rydzykowi państwo narodowe spokojnie dało 60 mln złotych, między innymi z moich, ateisty, podatków. I jeszcze muszę wysłuchiwać w radiu słów "Pana Prezesa" o obecnym bezprecedensowym ataku na kościół katolicki. Naprawdę, też tak chciałbym być atakowany.
Mecz oglądało się trochę smutnawo. Nawet nie przez fakt, że przegraliśmy z Hiszpanią, pretendentką do tytułu mistrzowskiego, jedną bramką, ale przez fakt, że nie było kibiców, soli każdego wydarzenia sportowego i że  nie było cienia komentarza w jakimkolwiek języku. Słychać było tylko głosy zawodników i trenerów oraz charakterystyczne dla piłki ręcznej odgłosy walki. Ale i tak byłem zadowolony, że Żona wynalazła mi taką możliwość na jakiejś platformie i że mogłem mecz obejrzeć na YouTubie. A raz nawet się wzruszyłem, gdy usłyszałem bardzo wyraźnie, bo nagłośnienie było realizowane perfekcyjnie, przy jakimś kiksie jednego z naszych,  Kurwa!  Miło było poczuć więź z narodową reprezentacją, zwłaszcza że przecież grała gdzieś tam daleko. Takich wrażeń na pewno nie zapewniłaby mi telewizja narodowa. Może właśnie dlatego, że narodowa. Bo Bóg, Honor i Ojczyzna.
Straszne, bo wszystko spsiałe, wyświechtane, zwandalizmowane i zdewaluowane. Przez samych głosicieli tego sztandarowego hasła. 
 
PONIEDZIAŁEK (18.01)
No i muszę powiedzieć, że dzisiaj zima dała mi do wiwatu.
 
Zdaje się, że w nocy nastąpiło apogeum mrozu. Cykliniarz Anglik twierdził, że było  -20 stopni. Ale od 06.00 nawet bez tej wiedzy paliłem na cztery fronty, bo dało się wyczuć mróz, a w mieszkaniu, które niedawno zajmowaliśmy, w salonie panowała temperatura +4, a w sypialni +2. Oczywiście obu było daleko do  -9 w Dzikości Serca, ale jednak. Musiałem włączyć dwa elektryczne grzejniki, a w łazience takie słoneczko na gaz z butli, żeby fugi mogły schnąć.
Nie wiem, czy w ten sposób mróz wyczerpał swoje mroźne zasoby na ten rok. Zobaczymy. 
"Do wiwatu" nie polegało na konieczności porąbania i nawiezienia ileś tam taczek drewna, ale na kompletnym rozwaleniu planów. W Metropolii o 18.00 miałem umówioną wizytę u dentysty, a po niej miałem jechać do Wnuków. Rano bardzo szybko okazało się, że nie mogę liczyć na żadne auto. I Inteligentne Auto, i Terenowy, oba diesle, obśmiały mnie, gdy usiłowałem je odpalić.
Terenowy, którym i tak bym nie pojechał, przy przekręceniu kluczyka w stacyjce zachował się tak, jakby w nim nie było w ogóle akumulatora. Odpowiedziała mi głucha cisza.
Inteligentne Auto, jako nowoczesne, sterowane niestety komputerem, symulowało przez jakiś czas, że chce odpalić, ale za każdym razem wyświetlało na desce rozdzielczej komplet groźnych informacji, w tym z ikonką silnika, a ja za każdym cyklem uruchamiania słyszałem, jak akumulator zdycha. Stąd za radą Cykliniarza Anglika dałem sobie spokój. Akurat pojawił się z Drągalem po kilku godzinach uruchamiania swoich trzech aut, by w końcu jednym z nich przyjechać. Zasugerował, abym akumulator podładował, a on przyjedzie później z komputerem i zobaczy, co i jak.
Przy takich mrozach wszystko jest utrudnione, nawet głupie podłączenie przedłużacza i przeciągnięcie go 30 m. Wszystko jest sztywne, krnąbrne i złośliwe. A gdy wrócił Cykliniarz Anglik z komputerem, to ten bydlak, komputer oczywiście, musiał zacząć się akurat aktualizować nie bacząc na mróz. No i musieliśmy czekać - my ludzie, zakładnicy komputerów.
Było widać, że jest kwestią czasu, jak Cykliniarz Anglik uruchomi oba auta. Najpierw zbadał Inteligentne Auto, które odpaliło po słowach Za chwilę powinno odpalić, a potem przy Terenowym sterując moimi zachowaniami ponownie dokonał cudu.
Mogłem jechać, bo jeszcze bym się wyrobił. Ale zrezygnowałem, gdy się okazało, że gdy Cykliniarz Anglik z Drągalem jechali do nas, mieli przy 20. na godzinę poślizg i lekką obcierkę o barierę, która ich uratowała przed rowem.
Mało mam problemów? Wizytę u dentysty przesunąłem na środę, a u Wnuków na czwartek. Ponoć wtedy ma być już prawie wiosna.

To całodniowe napięcie mnie jednak wykończyło. Nie było w nim kapki luzu, nawet wtedy, gdy przy dwóch posiłkach poczytałem sobie książkę.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.37.

poniedziałek, 11 stycznia 2021

11.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 39 dni. 


WTOREK (05.01)
No i dzisiaj rano usłyszałem Babcię Hamulcową, jak przed windą składała komuś życzenia. 
 
Siedziałem akurat przy laptopie i przy kawce przed wyjściem do Szkoły, gdy z korytarza dobiegł mnie jej głos. Aż się wzruszyłem. Dawno jej nie widziałem, bo wiadomo że średnia statystyczna musi wyjść na swoje. Nawet zacząłem się zamartwiać, czy podczas moich, teraz już długich nieobecności w Nie Naszym Mieszkaniu, czasami nie zeszła z tego świata. Ale na szczęście nie. Więc na pewno, gdy ją spotkam, nadal będzie hamować. Kto by pomyślał, że będę tego oczekiwał...
W Szkole pięknie zrobiliśmy roczne rozliczenie i rozstałem się z Najlepszą Sekretarką w UE i Nowym Dyrektorem na dwa tygodnie. Następny przyjazd połączyłem z prywatą, czyli z kontrolną rutynową wizytą u dentysty. 
Żegnając się zastałem Nowego Dyrektora w sali komputerowej nad układaniem planów zajęć na następny semestr. Znowu się wzruszyłem. Wiedziałem, co robi, z czym się mierzy, jakie ma problemy i widziałem siebie przez te lata. Na początku działalności Szkoły plany układałem ja, człowiek-orkiestra, potem przez wiele lat mój zastępca, potem krótko znowu ja, potem przez kolejne wiele lat drugi mój zastępca, a potem znowu ja, już do końca mojej działalności.
Plany zajęć są jednym z czterech filarów z pierwszego obszaru dobrze funkcjonującej szkoły, jakim jest jej dokumentacja przebiegu nauczania, że użyję oświatowego bełkotu. Drugim filarem są dzienniki zajęć, arkusze ocen, wszelkie protokoły z egzaminów klasyfikacyjnych i poprawkowych, z egzaminów dyplomowych oraz indeksy. Trzecim, reszta, a więc księga słuchaczy, protokoły z posiedzeń rady pedagogicznej, księga uchwał i wniosków, księga druków ścisłego zarachowania, księga przyjęć do szkoły i wszelkie, liczne, rejestry, a to wydawanych legitymacji, a to zaświadczeń i innych, równie mądrych narzuconych szkołom niepublicznym przez państwowy system. Czwartym jest program nauczania i ramowy plan nauczania.
Drugim obszarem są oczywiście ludzie - kadra nauczycielska, obsługa administracyjna i dyrektor.
Trzecim finanse.
Nie muszę chyba mówić, że każdy z tych obszarów musi funkcjonować na w miarę optymalnym wyważonym poziomie i poważne zakłócenie jakiegokolwiek z nich uniemożliwi funkcjonowanie szkoły.
Do tych trzech dochodzi jeszcze obszar czwarty - reklama i promocja. Jest on szczególnie istotny w przypadku szkół niepublicznych, ale przecież na obecnym rynku również szkoły publiczne reklamują się od pewnego czasu. Kapitalizm.
No i od kilku lat funkcjonuje mocno rozbudowany obszar piąty, taki w pewnym sensie oddzielny byt, żeby nie powiedzieć zasrany odbyt, który utrudnia pracę szkoły i dla jej dyrektora jest niezwykle upierdliwy. Jest to SIO - System Informacji Oświatowej oraz rozbudowane i nadęte sprawozdania miesięczne, półroczne i roczne z dotacji (26 lat temu wystarczyła jedna kartka A4 i to wypełniona w połowie, aby dotację rozliczyć, teraz potrzeba czterech przy miesięcznych, a przy półrocznych i rocznych dwa razy tyle; ale żeby je robić i się nie pogubić musiałem stworzyć sześć arkuszy pomocniczych) i inne sprawozdania wszelakiej durnowatej maści. Do tego doszło RODO - kaczan, bzdet i mamuci wypierdek do kwadratu!
Temu wszystkiemu musi sprostać dyrektor.

W Castoramie chciałem kupić dwa drążki rozporowe. Żona wymyśliła, żeby tymczasowo zamontować je w nowo wybudowanej garderobie, co prawda nieskończonej, ale mogącej na tym etapie pełnić w dużym stopniu swoją funkcję. Po czwartej przeprowadzce nie było co wyrzucić, bo manele przesialiśmy już po trzech pierwszych, więc, zwłaszcza ciuchy, zostały złożone na kilka kup przy naszym usilnym staraniu się, aby nie było to całkiem bez ładu i składu. Okazało się, że opuszczona przez nas część była jednak bardziej funkcjonalna niż nasza klubownia i sypialnia, ale nic dziwnego skoro stanowiła odrębne i przemyślane mieszkanie dla przyszłych gości - z kuchnią, łazienką, salonem, sypialnią i małym korytarzykiem. Łatwiej było nam w nim wszystko zmieścić, zwłaszcza że Żona z gotowaniem uciekała do obecnej klubowni, czyli dodatkowo kuchenne wyposażenie  rozdzielało się na dwie kuchnie.
Drążków do szaf nie było. Były tylko do kabin prysznicowych, a więc na rzecz lekką, jaką jest zasłonka i przez to nie wzbudziły mojego zaufania, zwłaszcza że było napisane Wykonano w PRC. Trzeba będzie zamówić przez Internet. Bo zakładam, że w takich warunkach pomieszkamy ze dwa miesiące, w międzyczasie ociepli się, więc byłoby fajnie móc swobodnie korzystać z ciuchów, a nie ciągle je przekopywać i przekładać z miejsca na miejsce.
W Kauflandzie tylko dokupiłem Żonie ciemnego Kozela i w punkcie dorabiania kluczy, kodowania pilotów do aut, itp. wymieniłem baterię do jej pilota do Inteligentnego Auta. Tam też zostałem zrugany przez dwoje starych dziamdziaków, niestety w moim wieku. Żona stwierdziła, gdy to później w domu relacjonowałem i opisywałem całą sytuację, że ludziom przez tego koronawirusa i przez fakt, że są dokumentnie zmanipulowani Pada na mózg. Przy czym wyraźnie nie myślała o mnie, bo bym to natychmiast wyczytał z jej twarzy. Obojgu nam wiadomo, że mi padło i pada, ale w innych obszarach, a w tym nie, z czego Żona jest bardzo zadowolona. Nie śmiem nawet myśleć, że może dumna?... E, nie. Wystarczy, że zadowolona.
Najpierw nakrzyczała na mnie jedna pani, gdy stałem sobie samotnie i cierpliwie przed okienkiem punktu świadczącego wyżej wymienione usługi. Żaden z trzech panów, pracowników punktu, chodzących tam i z powrotem nie wykazywał żadnego zainteresowania moją osobą, więc gdy jeden w końcu podszedł, zapytałem, czy świadczą taką usługę, jak sprawdzenie pilota i ewentualną wymianę baterii. 
- Ale dlaczego pan tak krzyczy?! - usłyszałem nagle z lewej strony.
Uwaga była wyraźnie skierowana do mnie, a wypływała od pani, która nagle się wzięła nie wiadomo skąd. Widocznie przez prawie rok czasu jej mózg tak przestroił jej percepcję słuchową nastawioną już na częstotliwość fal głosowych i ich amplitudę filtrowaną przez maski wszelkiego autoramentu, że mój głos wydobywający się z moich narządów mowy niczym niezasłoniętych (maska sobie wisiała odsłaniając nos i usta) wydawał jej się krzykiem.
- Dlaczego pani uważa, że krzyczę? - odwróciłem do niej twarz.
To ją poraziło.
- I jeszcze nie..., nie..., nie ma pan.... - zaczęła mi wymachiwać ręką przed moją dyndającą maską nie mogąc sklecić logicznego zdania.
Zabrała w pośpiechu jakiś drobiazg od pana z punktu, który widocznie jej go naprawił, gdy ona była na zakupach i zniknęła. Skąd miałem wiedzieć, że pan podchodzący do okienka, nie podchodzi do mnie, skoro przy okienku byłem tylko ja?
Ale zaraz, na poczekaniu, mnie obsłużył. Wziął pilota i zniknął na zapleczu.
- I jeszcze włazi bez kolejki! - usłyszałem z tyłu.
Tu już całkowicie zachowałem zimną krew i głos z tyłu kompletnie zignorowałem. Nawet nie odwróciłem twarzy.
Gdy podchodziłem do okienka, a potem stałem przy nim jakiś czas, nie było nikogo z klientów. Fakt, że obok,  jakieś dwa, trzy metry ode mnie, stał starszy pan, potem się okazało, że stary dziamdziak, ale w tamtym momencie rozmawiał z młodym człowiekiem, więc do głowy mi nie przyszło... Trudno, żebym zaczepiał wszystkich pobliskich ludzi i nagabywał ich, czy przypadkiem nie stoją w kolejce do tego punku usługowego, przed którym nie było żywej duszy, bo mógłbym się spotkać przynajmniej z delikatnym pukaniem po głowie.
Dziamdziak, i tu go dobrze rozumiałem, miał jakiś problem ze smartfonem, a może z jakimś innym urządzeniem, bo widocznie zaczepił przygodnego młodzieńca, zanim powziął zamiar podejścia do okienka, żeby ten mu pomógł. Młody człowiek bardzo się przejął i wielokrotnie powtarzał bardzo grzecznie Ale wie pan, aby rozwiązać ten problem potrzebny jest Internet. Ta informacja widocznie nie docierała do dziamdziaka, skoro wielokrotne powtarzanie młodego człowieka Ale wie pan, aby rozwiązać ten problem potrzebny jest Internet przybrało formę swoistej mantry. A i tak młody człowiek się znalazł, bo na koniec, tuż przed agresją pani wobec mojej osoby, ugodowo i kulturalnie zapewnił pana Wie pan, te zmiany tak szybko postępują, że ja również się gubię. Nic, tylko musiał mieć w swojej rodzinie komplet babć i dziadków, bo inaczej skąd u niego taka empatia?
Więc dziamdziaka nie zaszczyciłem żadną cząstką mojej osoby. Po załatwieniu przeze mnie sprawy obejrzał tylko moje plecy.

Naprawdę, za chwilę będzie strach robić zakupy, bo zacznie dochodzić do linczów na takich osobach, jak ja. Nawet mógłbym nie zdążyć przejść do szermierki słownej, a już oberwałbym od co bardziej krewkiej babci lub dziadka w moim wieku, co dla osób patrzących z boku, postronnych, myślących i mających specyficzne poczucie humoru nadawałoby się do Barei. I na pewno nie zdążyłbym zacytować argumentów profesora Romana Zielińskiego (profesor biologii o specjalności genetyka z prawie 40-letnim doświadczeniem w pracy naukowej i dydaktycznej) z jego obszernego wywiadu przelinkowanego mi przez Żonę. A gdybym nawet podjął taką próbę okładany zewsząd a to torebką, a to parasolem, zwiększyłoby to tylko sytuacyjny komizm. 
Stąd spokojnie i bezpiecznie pozwolę sobie tutaj zacytować kilka fragmentów. Nie mogę sobie tego odmówić, bowiem tak mocno z Żoną się z wypowiedzią profesora utożsamiamy.

...Niestety, w dobie kowidianizmu zapomniano o podstawowej zasadzie, która obowiązywała od wieków. Wprowadzono zalecenia, które przeczą prastarej wiedzy i istocie człowieka jako gatunku biologicznego. Zakaz wychodzenia z domu, maseczki, przesadna sterylizacja pomieszczeń i ciała – to są zalecenia prowadzące do zwiększenia podatności na zachorowanie, a nie takie, które chronią przed nimi. Zwłaszcza dla osób starszych zalecenia te są wyrokiem śmierci. Dlatego trudno uwierzyć, że są one wydawane dla naszego dobra...
 
...Zdrowie polega na zdolności organizmu do ochrony przed wirusami, a nie na tworzeniu sterylnego organizmu. Hodowla w warunkach sterylnych zawsze prowadzi do dużej śmiertelności, gdy organizmy hodowane w taki sposób stykają się ze środowiskiem naturalnym. Zapewne wie to każdy ogrodnik, który do produkcji kwiatów wykorzystuje kultury in vitro (sterylne). Dzisiaj rządy uczyniły z ludzi organizmy hodowane in vitro i trudno się dziwić, że takie osoby po zetknięciu ze środowiskiem nie są w stanie się przed nim bronić...
 
Dzisiaj ofiarą psychopatycznych działań padło całe społeczeństwo, któremu wmówiono, że przeziębienie to zabójczy wirus, a jedynym sposobem ochrony jest całkowita eksterminacja społeczeństwa. Jasna koncepcja: nie będzie ludzi, nie będzie wirusa. Tzw. obostrzenia to nic innego niż zarządzenia kapo z obozu pracy, których jedynym celem jest upodlenie, złamanie kręgosłupa, zniszczenie woli walki i stworzenie z człowieka „zombie”, który nie myśli i nie czuje.
Taka osoba staje się marionetką, z którą można zrobić wszystko. Nakazy noszenia maseczek utrudniających oddychanie i stanowiących wylęgarnię mikroorganizmów, zakaz spacerów, śpiewu, tańców, spotkań w połączeniu z przymuszaniem do niechcianych terapii i straszeniem szczepionkami to bezprecedensowa przemoc prowadząca de facto do uśmiercenia znacznej części populacji. Może być ona jedynie porównana z podobnymi praktykami, które miały miejsce w czasie II wojny światowej, szczególnie w stosunku do określonych grup ludności lub z działaniem sekt zniewalających ludzi...
 
...Osoby 70+ już są poddawane powolnej eutanazji ze względu na zakaz wychodzenia z domu, który przeszedł bez echa. W końcu kogoś trzeba poświęcić, przy okazji ratując ZUS. Czy to się różni od segregacji na rampie? Genialny pomysł psychopaty... 
 
...Szczepionki są niepotrzebne. Wirusy są wszędzie, od zawsze. Jedyną skuteczną obroną jest budowanie własnej odporności. Szczepienia to droga donikąd. Wirusów jest wiele. Nie zaszczepimy się na wszystkie z nich. Każde zaszczepienie, czyli próba farmakologicznej obrony nas przed nimi, jedynie nas osłabi i w zdwojony sposób wystawi na kolejne wirusy...
 
...Powstaje więc pytanie po co w takim razie stosować te testy. Odpowiedź jest taka, że ich intencją nie jest wykrycie obecności koronawirusa w badanej próbie z wymazu z nosogardzieli, ponieważ testy te do tego się nie nadają. Ich rola jest zgoła inna. Mają one za zadanie uwiarygodnić pandemię koronawirusa. Testy te w zależności od ustawionych parametrów przeprowadzenia analizy zawsze mogą coś wykryć lub nie. Daje to możliwość manipulowania przebiegiem pandemii w zależności od zapotrzebowania politycznego. Przykłady tego mieliśmy w odniesieniu do testowania górników na Śląsku. Podobne przykłady płynęły z USA, gdzie w niektórych hrabstwach uzyskiwano 100% testów pozytywnych. Wyników testów PCR nie koreluje się z objawami chorobowymi, ani nie prowadzi się różnicującej diagnostyki, np. na zakażenia wirusem grypy.  Test sobie i choroba sobie...
 
Gdy wróciłem do domu, Żona przygotowała powitalny krewetkowy zestaw obiadowy. A to mi poprawiło jeszcze bardziej nastrój, od początku dobry z racji powrotu. 
Wieczorem relaksacyjnie zmontowałem dwie szufladki do biurka. Bez pośpiechu i efektywnie.
 
ŚRODA (06.01)
No i dzisiaj rano, gdy o 06.00 ubierałem się siedząc na narożniku przed kozą, przyszła do mnie Berta.  

Sama, niewołana, ani niczym nieprowokowana. Tak mnie zaskoczyła, że aż się wzruszyłem. Chciało się jej zwlec z legowiska i, ot tak, przyjść do pana. Pierwszy raz w ciągu ośmiu miesięcy naszego wspólnego życia. Trzymałem jej ciężki łeb między nogami i głaskałem aksamitną sierść i wyplaskiwałem na kolanach jej uszy, które z Żoną zawsze nas dziwią z racji wielkości, a raczej małości względem całego jej ciała. Stąd, gdy się trzepie, nie strzela tak jak z karabinu maszynowego, co miało miejsce w przypadku Psa i Suni.
Później cały dzień świadczył, że w Piesku musiał nastąpić jakiś przełom względem pana. Czym sobie zasłużyłem? Może moją niebiańską cierpliwością autentycznie podziwianą przez Żonę przez te wszystkie miesiące?

Dzisiaj, mimo święta, do pracy przyszedł Drągal i dalej cyklinował podłogę u gości. A jego szef, Cykliniarz Anglik, męczył się w domu. Bo nic nie miał do roboty.
- Rano trochę będę się zajmował córką, gdy żona pójdzie do kościoła. - A potem, gdy wróci, ona przejmie pałeczkę, a ja przez cały dzień nie będę miał co robić. - bardziej uzasadnił swoją nieobecność niż się pożalił.
Świetnie go rozumieliśmy. Kolejne jakieś durnowate święto.

Od wczoraj towarzyszy nam w domu Radio 357.
W zespole stacji znaleźli się Marek Niedźwiecki, Marcin Łukawski, Tomek Michniewicz, Piotr Stelmach, Katarzyna Borowiecka, Piotr Kaczkowski, Ola Budka, Michał Olszański, Agnieszka Obszańska, Paweł Sołtys, Ernest Zozuń, Marcin Cichoński, Marek Brzeziński, Katarzyna Kłosińska, Tomasz Rożek, Michał Gąsiorowski, Kuba Strzyczkowski, Filip Jaślar, Łukasz Błąd, Gabi Darmetko, Iza Woźniak, Daniel Wyszogrodzki, Krzysztof Szubzda, Roma Leszczyńska, Tomasz Jeleński, Marta Malinowska i Krystian Hanke. Tuż przed startem Radia 357 do redakcji dołączyli Tomasz Gorazdowski, Halina Wachowicz i Katarzyna Pruchnicka.
Jakby to  było pięknie, gdyby kiedyś chcieli połączyć się z Radiem Nowy Świat. Ale na razie na to się nie zanosi.

Tak byłem dzisiaj wyluzowany, że po ułożeniu ok. 40 % ostatniej góry drewna (już nie pamiętam, kiedy ją przywiózł Sąsiad Od Drewna), która nie dość że nie była sucha (Sąsiad zapewniał, że jest), to jeszcze była mokra od leżenia przez wiele dni na deszczu i śniegu, wieczorem obejrzałem Turniej Czterech Skoczni - ostatni z cyklu konkurs w Bischofshofen. Cały turniej wygrał Kamil Stoch, trzeci był Dawid Kubacki, piąty Piotr Żyła, szósty Andrzej Stękała. Czterech Polaków w pierwsze szóstce. Byłem kompletnie zaskoczony, bo wcześniej niczego nie oglądałem i nie zdawałem sobie sprawy, co się dzieje. To dodatkowo wprawiło mnie w świetny humor. 
Ale też dało wiele do myślenia. Pod wpływem różnych naszych ostatnich osobistych wydarzeń dotarło do mnie, jak powoli i niezauważalnie wycofuję się z moich różnych zainteresowań, w tym sportowych. A to był taki ostatni bastion. Nie wiem, co o tym sądzić. 

CZWARTEK (07.01)
No i dzisiejszy dzień miał być takim bez historii.
 
I takim pozostał. Czy to mi przeszkadzało? Zupełnie nie. Wystarczająco był uatrakcyjniony poprzez wyjazd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. A w Powiecie uzupełniliśmy tylko zapas wody w szkle i zapas Pilsnera Urquella. Też w szkle.
 
PIĄTEK (08.01)
No i dzisiejszy dzień miał być takim bez historii.
 
Ale takim nie pozostał. 
A od rana wszelkie zadatki miał. Spokojnie układałem sobie drewno i rąbałem na zapas, specjalnie na takie bierwionka, bo nie dość, jak wspomniałem, że nie suche, to jeszcze mokre. Przy bierwionowej formie raczej byłyby trudności z paleniem. Stary zapas suchego drewna, całe 10 kubików dębu,  które nam Gruzin za 1600 zł (!) odsprzedał, przywiózł i jeszcze poukładał pod koniec kwietnia ubiegłego roku, poszedł z dymem. Obliczyłem, że przez osiem miesięcy palenia w bardzo różnych, czasami nietypowych konfiguracjach (pełnia lata i palenie w dolnej kuchni, żeby coś ugotować albo jednoczesne palenie w czterech miejscach) z dymem szło średnio miesięcznie 200 zł. Gdyby tak miało być w przyszłości, to biorąc pod uwagę całą kubaturę domu, byłby to wynik rewelacyjny. Ale łudzić się nie możemy, bo nadejdą inne uwarunkowania - inna cena drewna, goście i czekająca nas nowa organizacja życia.
Ten wynik być może byłby do powtórzenia, gdyby wszędzie paliła Żona.
- Bo ty palisz, żeby palić. - często od niej słyszę. - A ja palę, żeby było ciepło.
Faktycznie, lubię nałożyć tak bardziej obficie, żeby w piecu lub w kozie dudniło i huczało. I ciekawe, bo uzyskany efekt cieplny jest taki, jak u Żony, a ona zużywa około 30% drewna mniej niż ja. Postanowiłem więc w ostatnim okresie iść w tym samym kierunku.

Z tych bierwionowych i palno-dymowych rozważań wyrwał mnie telefon od Syna. Musiał do mnie zadzwonić i w trakcie rozmowy coraz bardziej go rozumiałem.
- Bo wiesz, tato - zaczął wyrzucać z siebie - mojemu bliskiemu koledze zmarł ojciec. - Nagle. - Rano został znaleziony martwy w łazience. - Nie wiadomo, czy się potknął i nieszczęśliwie uderzył, czy może zawał serca. - Kolega jest zrozpaczony, miał z nim bliski kontakt. - W tym roku jego ojciec skończyłby 70 lat...
- A rozumiem - wszedłem Synowi w słowa - to w te pędy trzeba było do swego ojca zadzwonić, póki jeszcze żyje...
- Ale tato! - przerwał mi oburzony a jednocześnie rozśmieszony. - Sam zobacz, spadłeś po pijaku ze schodów i nic, a on...
Nie chciałem Syna maltretować swoim poczuciem humoru i dodać, że to rzeczywiście karygodne, że spadłem ze schodów mając taki sam wiek i nic, i że to jest grubo niesprawiedliwe. Słyszałem, jak jest  przejęty, więc tylko skomentowałem:
- No, sam wiesz. - Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
(Sprawdziłem, skąd wzięło się to przysłowie:
 ...Także podczas bitew różnie bywało z celnością strzału. W dawnych czasach broń ładowano odprzodowo, czyli przez lufę i cała czynność przygotowania do wystrzału była skomplikowana, dlatego podczas walki zwykle można było jej użyć tylko raz. Dodatkowo, gdy wokół panował zgiełk i unosiły się kłęby kurzu, trudno było wycelować w konkretną osobę. Mierzono w kierunku wrogiego wojska, a kula zwykle trafiała w przypadkowego przeciwnika. A ponieważ Polacy byli bardzo religijni, przyjmowali proste tłumaczenie takich sytuacji, że taka była wola Pana Boga. Stąd zrodziło się powiedzenie: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”.)

Tak długo to jeszcze z Synem przez smartfona nie rozmawiałem. Weszliśmy w rozważania natury filozoficznej o przypadku, niezbadanym, przeznaczeniu, itd., itp. a potem przeszliśmy do spraw przyziemnych, które zdominował Wnuk-I. 
Facet w tym roku zdaje egzamin ośmioklasisty, co jest przyczyną bólu głowy... jego rodziców. A bardziej myślenie, co potem. Bo gość oczywiście nie wie, a trudno od takiego, w tym wieku, oczekiwać specjalnej dojrzałości. Przyciśnięty wyznał, że on by chciał tworzyć gry komputerowe. No fajnie, zdaje się, że teraz sporo takich w tym wieku chciałoby to robić, ale od czego zacząć w sensie umiejętności i wiedzy?... Na pewno od jakiejś edukacji.
A tu jest morze możliwości, uwarunkowań (często przyziemnych), wiele niewiadomych i niepewności.
Syn z Synową po raz pierwszy są zdecydowani zrezygnować z edukacji domowej (objęta jest nią cała czwórka) i wysłać Wnuka-I do jakiegoś ogólniaka. Nie dlatego, że nie dałoby się w ten sposób, domowy, dojść aż do matury, tylko ze względu na socjalizację Wnuka-I. Bo jest to typ zsocjalizowany najmniej z całej czwórki. Wchodzenie w interakcje z innymi osobami, z wyjątkiem bliskich, graniczy z cudem i wysłanie go, np. do sklepu tylko po chleb i masło, spotyka się z dużym oporem. Bo przy kasie, zakładając, że byłby to sklep samoobsługowy, musiałby odpowiedzieć pani na pytania czy płatność kartą, czy gotówką, czy jest karta lojalnościowa, powiedzieć dzień dobry, dziękuję i do widzenia, a poza tym na pewno ktoś z kolejki zadałby, np. pytanie Czy jesteś ostatni w kolejce? i mogłoby się jeszcze przydarzyć mnóstwo innych podobnych, okropnych sytuacji.  Więc rodzice zazwyczaj dają sobie spokój. 
- Idź - mówię często specjalnie do Wnuka-I, jak w pięciu jesteśmy w Biedronce - i zapytaj panią, po ile są te bułki.
- Noooo, dziaaaadek, ale... - słyszę z dużą sadystyczną przyjemnością.

O tym Syn nie mówił, ale sam z siebie wiem, że wysłanie Wnuka-I do zewnętrznej szkoły dałoby im sporo ulgi. Ileż to odpadłoby codziennego użerania się z nim o cokolwiek i o wszystko. O wykonanie przydzielonej mu jakiejkolwiek pracy, o nieczepianie się Wnuka-III i przede wszystkim o naukę. Bo Wnuk-I zatracił chęć. Opuścił się, snuje się, zamyka w pokoju i czyta, ostatnio w większości komiksy. A prawie każda uwaga rodziców kończy się albo długą, wyczerpującą, rodziców oczywiście, dyskusją albo awanturą. Dowiedziałem się, że ten egzamin z chemii, do którego udało mi się go trochę przepytać, zdał na dostateczny (do tej pory wszystko zdawał na 5 lub 6), co tylko potwierdziło fakt, że przy takim uczeniu się, a raczej nieuczeniu się, to jest to zdolna bestia. Ale co z tego, skoro osłabia sobie możliwości dostania się do jakiegoś sensownego ogólniaka reprezentującego jaki taki poziom.
Więc to wszystko spędza sen z powiek rodzicom. Czyli jak zwykle.
A przydałoby się trochę spokoju, cierpliwości, dystansu i zimnej krwi. Łatwo jest mi tak mówić, bo to już nie moje dziecko. 
Cała opisana sytuacja jest wytworem obecnych czasów, maksymalizowaniem na siłę oczekiwań rodziców względem dzieci, jakiegoś niezdrowego wyścigu, uwikłania się w realne lub wyimaginowane konieczności, ambicje i dążenia. Niepostrzeżenie powstała taka rzeczywistość przesadnego zamartwiania się rodziców o przyszłość swoich dzieci i nie ma od niej już odwrotu. Sam przez to przechodziłem. Pamiętam, jak przez wiele lat Geograf gryzł się i opowiadał o swoim synu, który za bardzo nie wiedział, co ze sobą zrobić aż do 32. roku życia. A potem nagle wszystko zaskoczyło. Skończone studia zgodnie z zainteresowaniami, praca, wreszcie dom  i rodzina.
 
Jeszcze za moich szkolnych czasów było inaczej, bo wtedy jednak wszystko było prostsze. Inny świat związany po pierwsze z tamtym ustrojem, a po drugie nie tak rozdmuchany, nie tak otwarty i pełen wszystkiego, jak obecny. Był to świat oczywistości. Nie chcę przez to powiedzieć, że lepszy lub gorszy. Po prostu były inne realia. Inteligencja, tzw. pracownicy umysłowi, w większości posyłali swoje dzieci do ogólniaków, klasa robotniczo-chłopska, tzw. pracownicy fizyczni, do zawodówek lub do techników. Żeby był zawód, praca i chleb. A wybór szkoły też był prosty. Jeśli ogólniak, to spośród tylko dwóch, bo po co było więcej, mimo że Rodzinne Miasto nie należało do małych. Z technikami też sprawa była prosta - samochodówka, budowlanka, elektryczne i mechaniczne. Żadnych niuansów i wymysłów.
Matura także była przez lata oczywista - pisemny i ewentualnie ustny z polskiego i z matematyki, ustny z przedmiotu wybranego (u mnie fizyka), z języka obcego (u mnie angielski) i z historii. I żadnego Pokoloruj drwala.
 
Moi rodzice chyba też specjalnie się nie przejmowali i w domu obowiązywała prosta filozofia Nie będziesz się uczył, pójdziesz do łopaty. Ojciec co prawda stosował brutalno-prostackie metody przymuszania do nauki, zwłaszcza chyba u mnie, bo byłem najstarszy i pierwszy poszedłem do szkoły, które miały zaspokoić jego chore ambicje i kompleksy między innymi z racji tego, że sam miał tylko wykształcenie podstawowe. Mama skończyła kilka klas podstawówki, co dało jej umiejętność pisania i czytania w stopniu podstawowym. Oboje uczyli się przed II Wojną, nawet dla mnie w zamierzchłych czasach, na wschodzie Polski, na wsi, chciałoby się powiedzieć zabitej dechami i zacofanej, bez żadnego przecież kultu nauki, przy powszechnym analfabetyzmie, ale teraz, w tym okresie  mojego życia już tak nie uważam. Chciałbym, aby wiele elementów (emelentów) tej zabistości i tzw. zacofania funkcjonowało w obecnym życiu, przynajmniej moim.
 
Porównując Wnuka-I do siebie z tamtego okresu widzę kilka różnic. Jedyną wspólną cechą była i jest durnowatość typowa dla tego wieku i niedojrzałość, u mnie zapewne większa, bo decyzje Co robić po podstawówce podejmowałem rok wcześniej z racji ówczesnej siedmioklasowej szkoły podstawowej. Problem jest jednak taki, że Syn i Synowa nie widzą żadnych decyzji.
Ale co to były wówczas za decyzje? Większość kolegów i koleżanek szła do ogólniaka, który znajdował się wtedy w tym samym budynku, co nasza podstawówka, więc oczywiście ja też. A poza tym do mojego ogólniaka docierało się w 3-4 minuty, piechotą  przez dobrze mi znane skróty i zapyziałe, teraz bym tak powiedział, a wtedy niezwykle tajemnicze, ponure, bo ciągle w powojennych gruzach, podwórka. Oczywistość wyboru, który de facto wyborem nie był, to pierwsza różnica względem sytuacji Wnuka-I. A ponieważ dobrze się uczyłem i lubiłem się uczyć (to druga różnica, chyba, bo tak naprawdę nie wiem, czy aby Wnuk-I naprawdę zatracił chęć nauki w rozumieniu poznawania), więc do ogólniaka dostałem się bez problemów.
Trzecia różnica, fundamentalna, jest taka, że ja wiedziałem, co chcę dalej robić, jeszcze przed skończeniem podstawówki, czyli rok wcześniej, a względem Wnuka-I dwa lata, na początku siódmej klasy, kiedy w programie pojawiła się chemia. Zafascynowała mnie. I nie zraził mnie fakt, że o mało się nie "otrułem".
Na którejś lekcji, gdy przerabialiśmy sole, pani profesor puściła w obieg do obejrzenia kilka kryształów. Uwielbialiśmy ją, bo była nauczycielem z tamtych czasów - greka, łacina, chemia i zdaje się, że coś jeszcze (w ogólniaku miałem z nią łacinę jako przedmiot nadobowiązkowy). Często opowiadała nam o czasach sprzed wojny i przybliżała inne światy.
Gdy dotarł do mnie piękny, mocno niebieski kryształ siarczanu miedziowego (teraz się używa nazwy siarczan miedzi[II] albo jeszcze lepiej siarczan[VI] miedzi[II] ), polizałem go Bo skoro to sól... Po czym mocno się zreflektowałem, podniosłem rękę, wstałem i zapytałem panią.
- Pani profesor, a to jest trucizna?
- Tak. - Po prostu odpowiedziała. 
- To ja się otrułem. - wyszeptałem przerażony umierającym głosem.
Wybuch śmiechu całej klasy pamiętam do dzisiaj. A przez tę całą sytuację dodatkowo wszystko - gdzie siedziałem, ile było rzędów ławek, gdzie były drzwi do klasy i panią profesor stojącą za katedrą-stołem laboratoryjnym chemicznego gabinetu.
Tak to mną wstrząsnęło. Ale przeżyłem. I konsekwentnie przez cztery lata ogólniaka twierdziłem, że ja chcę na chemię i to politechniczną, mimo że ojciec brutalnie naciskał, abym był wojskowym (byłem przerażony!), a najlepiej wojskowym lekarzem (kompletnie nie moja bajka) i ukończył WAM, czyli ówczesną Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi (obecnie Wydział Wojskowo-Lekarski Uniwersytetu Medycznego w Łodzi).
Jak mi się udało tego dopiąć przy moim despotycznym ojcu, chyba nigdy nie będę umiał sobie wytłumaczyć. I ciekawe, nigdy tej mojej wczesnonastoletniej decyzji nie żałowałem.
Mówiąc krótko, miałem o niebo łatwiej niż mój Wnuk-I. On ma zdecydowanie pod górkę. 

Żeby trochę zwekslować na lżejsze tematy, Syn opowiedział mi o kolejnej fazie Wnuka-IV. Są nią szachy. Jak nie ma z kim, to gra sam ze sobą z pełną szachową oprawą. Wykonuje ruch przy profesjonalnym głośnym komentarzu, po czym się przesiada, fachowo obśmiewa wcześniejszy ruch "przeciwnika", mówi mu, co on teraz na to mu zrobi, wszystko językiem szachowym, wykonuje ruch, przesiada się, obśmiewa, wykonuje ruch i tak do skutku. Żeby to było wiadomo, co to z tego wyrośnie.

Cała rozmowa z Synem mnie wzruszyła. Ale nie mogłem dać niczego po sobie poznać maskując fragmenty o ojcu i synu sarkazmem i czarnym humorem.

Dzisiaj fachowców nagle wzięło w drugą stronę. Strasznie zaczęli naciskać na robotę. Najpierw zadzwonił Szybki Stolarz dopytując się, kiedy będzie mógł wejść i kończyć. A potem Cykliniarz Anglik znienacka stwierdził, że na jutro potrzebne są płytki, czyli kafle, bo oni już, już, natychmiast będą je kładli za kozą i między nią a kuchenną zabudową.
- Są potrzebne na jutro! - usłyszeliśmy.
Pojechaliśmy więc, wyrwani z pewnej błogości z powodu braku zamętu, do Powiatu.
Nasz Powiat charakteryzuje się tym, że jest mały, więc są tylko dwa sklepy z płytkami. Ponadto dzisiaj charakteryzował się swoim powiatowstwem, czyli jeden z nich, nasz główny cel, rozciągnął sobie inwentaryzację od początku roku aż do 11. stycznia. A do drugiego nie chcieliśmy jechać, bo tamtejszy facet nas wkurza, zwłaszcza Żonę. Potrafi za nią łazić krok w krok ciągle coś doradzając i komentując, nie dając chwili spokoju na efektywne zastanowienie się, a jeśli Żona o coś zapyta, to nieprzyjemnie obśmiewa jej pomysł, jako niemodny. A słowo moda w jakichkolwiek kontekstach działa na nią, jak płachta na byka.
Zaproponowałem więc jazdę do Sąsiedniego Powiatu, który jest większy i ma Bricomarche. W pierwszej chwili Żona zareagowała mocno sceptycznie, jakby odległość 23. km stanowiła problem. Ale ją przekonałem mówiąc, że przecież są bardzo dobre warunki do jazdy, Terenowy spokojnie da radę i że wrócimy za jasnego. Wyraźnie się ucieszyła.
Po drodze ustaliliśmy, że w zasadzie chodzi tylko o płytki za kozą, bo na całej reszcie położy się te, które mamy w zapasie i które Bas z Barytonem zdążyli położyć w dwóch górnych łazienkach. 
Wybór był, całkiem do przyjęcia, ale niczego, co mogłoby zachwycić. Ostatecznie, pod moim lekkim naciskiem, wybraliśmy. Zaczęła boleć mnie głowa, co się zawsze pojawia, gdy uczestniczę w przydługich wyborach, dodatkowo przy takim, gdzie nie było iskry i gdzie odbywał się on na zasadzie mniejszego zła. Ale sprawę chciałem już mieć z głowy. 
Zapakowaliśmy na wózek dwie paczki i zaczęliśmy szukać drążków rozporowych i wykładziny. Rozporowych nie było, więc w końcu za poradą pana kupiłem szafowy komplet do montażu, a po wykładzinę skierowano nas do pobliskiego Komfortu.
Żona snuła się cały czas taka smutnawa, bez energii i wiary, z pojawiającym się na twarzy stanem nieszczęścia. A ja potrafię Żonę czytać, jak otwartą księgę. Nawet przy takim bólu głowy, który w międzyczasie zdecydowanie się wzmógł.
- Myślę, że nie będzie problemu, jak te kafle oddamy. - Są bez sensu. - Wymyślimy coś innego. - zaproponowałem chcąc zapobiec apogeum jej nieszczęścia i wzmagającej się wewnętrznej walce.
I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ujrzałem kamień spadający z jej serca. W takiej poważnej niezgodzie była sama ze sobą.
Więc w Komforcie zakup wykładziny stał się przyjemnością. Z resztek, przy 40% rabacie, kupiliśmy zwój, od razu na dwa korytarzyki u gości. Cykliniarz Anglik ich nie cyklinował. Ustaliliśmy, że dobije tam wszystkie skrzypiące deski, położy na nie specjalną wygłuszającą matę i na to właśnie wykładzinę.
A wszystko po to, żeby wyeliminować przenoszenie się wszelkich dźwięków z naszego mieszkania do mieszkania gości i odwrotnie, bo jak na razie to słychać wszystko. A jeśli to nie pomoże, na ścianie dzielącej pierwotny jeden korytarz położy z naszej strony dodatkową specjalną warstwę wyciszającą. Kto by pomyślał, że nawet drobne dźwięki tak łatwo będą się roznosić po wspólnym podłożu, jakim  była i jest wspólna podłoga.
 
Wracaliśmy znośnie, przy narastającej szarości, ale w dobrych nastrojach. Ja tylko przez całą drogę czując ból głowy, od czasu do czasu a to do Żony, a to w przestrzeń, a to pod nosem rzucałem:
- Kurwa, ale te kafle mnie wykończyły...
Żona znosiła to bardzo cierpliwie od czasu do czasu tylko głębiej wzdychając. A nic nie mogła powiedzieć, bo wracaliśmy na szczęście bez kafli.
Nawet nie wchodziłem do domu. Żona wypuściła Bertę, przyniosła Pilsnera Urquella i tak uzbrojony poszedłem na spacer. Spora już ciemność, śnieg, klimat zimy, Staw, kaczki zrywające się z Rzeczki z wrzaskiem zrobiły swoje - wróciłem do równowagi.
A wieczorem oniemiałem, bo poczułem się jak u siebie, w radiowym domu. Popołudniówkę w 357 prowadził  Kuba Strzyczkowski, a jego gościem była, między innymi, prof. Katarzyna Kłosińska. Nie wierzyłem, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę taki zestaw. Cholera, wzruszyłem się.
 
SOBOTA (09.01) 
No i dzisiaj udało mi się Żonę z samego rana zaskoczyć.
 
Zaproponowałem, żebyśmy pojechali do Leroy Merlin. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, bo to aż pod Metropolią, a jednocześnie z nadzieją. Widząc, że mówię poważnie, od razu na jej twarzy pojawił się uśmiech. Było bowiem wiadomo, że tam dostaniemy to, czego Żona potrzebuje, bez żadnych wątpliwości, wewnętrznych układów, ustępstw i sporów. 
I tak było. Piękny gres, 60x60, pasujący do wszystkiego - czarnej kozy, podłogi, okien i mebli. Wzór lekko wyrafinowany, subtelny. Jak to możliwe? Otóż to.
Czy mnie się podobał? To proste. Żonie się podobał, to mnie też. Pozdrawiam!
 
Po powrocie skończyłem układanie drewna, tej ostatniej niby suchej partii, zmoczonej przez deszcz, potem śnieg, a potem zamarzniętej. I narąbałem górę drewna.
Cykliniarz Anglik, ponieważ go wzięło, cyklinował, nawet w sobotę. A potem z Drągalem odcięli w łazience u gości całą jedną ściankę z luksferów, tę postawioną przez Basa i Barytona, przecięli ją na pół, bo z racji swojego ciężaru inaczej nie dałaby się przesunąć, skuł tynki za kozą, te nałożone przez Basa i Barytona i przesunął dalej od kozy dwa włączniki światła, te założone według mojego projektu przez Prąd Nie Wodę, bo przy zbyt mocno rozhajcowanej kozie od gorącej wylotowej rury zaczynał się fajczyć plastik z włącznikowych ramek - wszystko już raz opłacone.
 
A wieczór znów spędzaliśmy przy 357. Popołudniówkę prowadził Piotr Stelmach. Nie musiałem siedzieć przy laptopie i słuchać o czym mówi. Wystarczyło, abym znowu czuł się dobrze, słuchać jego głosu  nawet z drugiego końca mieszkania.

NIEDZIELA (10.01)
No i niedziela była niedzielą, ale jakąś taką rozlazłą. 
 
Taka ni  pies, ni wydra. Bo czasami czuło się, że jest niedzielą mimo różnych prac, a czasami zupełnie nie, mimo że byczyliśmy się czytając książki.
W ramach permanentnego urządzania się, permanentnej nauki i żeby niedzielnie nie skisnąć, powiesiłem dwa drążki w naszej przyszłej garderobie w sypialni. Zacząłem w mojej części, bo musiałem się nauczyć całego systemu, w tym mocowania do regipsów specjalnych uchwytów i wyznaczenia długości drążka, żeby potem u Żony zrobić perfekcyjnie. I miałem rację, bo o ile mocowanie specjalnych, aluminiowych kołków do regipsów rozszyfrowałem bez pudła, o tyle drążek skróciłem zbyt mocno i ledwo styknęło, aby zawisł na uchwytach.
Gdy się tam wprowadziłem wieszając wszystko, co się dało na wieszakach i robiąc sobie przez to mnóstwo miejsca i ułatwiając sobie codzienne ciuchowe życie, Żonę natychmiast zżarła zazdrość. Ale za chwilę też miała swoją szafę, pewniejszą niż moja, bo nie popełniłem żadnych błędów.

Wieczorem czytaliśmy bajki - ja Ofelii, a Żona Q-Wnukowi. Przez Skype'a. Do czego to doszło.
Po każdej przeczytanej pytałem Czytać dalej?. I słyszałem Tak. A za którymś razem usłyszałem Nie. I to było wszystko.

PONIEDZIAŁEK (11.01)
No i dzisiaj ani Cykliniarz Anglik, ani Drągal się nie pojawili.
 
Za jakiś czas się okazało, że Drągal jadąc do nas miał stłuczkę, może wypadek, tego na razie nie wiadomo. Policja, laweta, wizyta u lekarza i oczywiście pomoc Cykliniarza Anglika.
Postanowiłem oddać moje uczucia i sytuację za pomocą cytatów, które umieścił w swojej książce Niespokojna krew, naszej ulubionej serii o detektywie Cormoranie Streike'u i jego wspólniczce Robin Ellacot, Robert Galbraith, czyli pisząca pod tym pseudonimem J.K. Rowling.
Cytaty pochodzą z The Faerie Queene (Królowa Wieszczek) Edmunda Spencera w polskim tłumaczeniu Jana Kasprowicza. Uwielbiamy je z Żoną - co za język, co za bogactwo słownictwa. To oczywista zasługa Spencera, który później stał się wzorem dla różnych poetów, ale również Jana Kasprowicza.
Konieczne zmiany naniosłem zwykłą czcionką.
Wstęp:
Gdzie zapisano znakami staremi...
 
O Cykliniarzu Angliku:
Takiż był ten, o którym prawić będę 
Mąż sprawiedliwy Cykliniarzem zwany.
 
O tym, co spotkało Drągala: 
Atoli teraz opowiedzieć pora
Drągala przygody oraz dziwne dzieje...
... Szlachetny Panie, kamienie by łkały
Na widok nieszczęść, które cię spotkały. 
 
O moim sposobie na przetrwanie i dzieleniem się nim z Żoną:
Często lek znajduje, kto się smętkiem dzieli,
Smętek skrywany snadno się powieli 
Jako ten ogień nieuhamowany. 
 
Moja przemowa do Cykliniarza Anglika po jego powrocie do  pracy:
Zacny rycerzu, zacny, jakich mało,
Niechaj ci niebo da wszystko, co prosisz,
Za te udręki, które mi przynosisz.
 ...ni wszelka sztuka, ni lekarskie moce
Ran tych nie uleczą, bo ból to piekielny.
 
I tego reperkusje:
I kiedy tak słowy mnożyć poczęli, 
Nim się zmiarkowali, wnet za łby się wzięli... 
 
A po porozumieniu: 
Gdy długie sztormy i burze przebrzmiały,
Lico swe jasne pokazało słońce,
By skoro Fortuna wyleje jad cały,
Mogły wreszcie nastać błogie miesiące;
Inaczej biadaniu nie byłoby końca...
 
I po remoncie, czyli zakończenie:
Serce zranione ulgę czerpie wielką 
Z nadziei na to, co rozbawi głowę...  
 
Naliczyłem, że w tym tygodniu wzruszyłem się pięć razy, a to tylko oznacza, że się starzeję. 
Ale nie przedstawiam tego w sposób negatywny. Ot po prostu zwiększył się dystans, przybyło rozumu, wiedzy i doświadczenia. Oraz wrażliwości i chęci do działań.
Żona na potwierdzenie przysłała mi wybrany przez Tomasza Raczka fragment naukowego medycznego opracowania (źródło: N.Engl.J .Med. 70389 (2018)"
 
Obszerne badanie przeprowadzone w USA wykazało, że najbardziej produktywny wiek w życiu człowieka to 60-70 lat.
Drugim najbardziej produktywnym etapem człowieka jest wiek od 70 do 80 lat.
Trzeci najbardziej produktywny etap to wiek od 50 do 60 lat.
Średni wiek laureatów NAGRODY NOBLA to 62 lata.
Średni wiek prezesów znaczących firm na świecie to 63 lata.
Średni wiek pastorów 100 największych kościołów w USA to 71 lat.
Średni wiek papieży to 76 lat.
To mówi nam w pewnym sensie, że ustalono, że najlepsze lata twojego życia to między 60 a 80 lat.
Badanie opublikowane w NEW ENGLAND JOURNAL OF MEDICINE wykazało, że w wieku 60 lat osiągasz szczyt swojego potencjału i trwa to do lat 80.
Dlatego jeśli jesteś w wieku 60-70 lub 70-80 lat, jesteś na NAJLEPSZYM i drugim poziomie swojego życia.
 
Ten cały tydzień był taką namiastką życia, jakie mogłoby płynąć w Wakacyjnej Wsi. Bez pośpiechu, z sensem nadanym przez konieczność wykonania prostych prac, prawie bez stresu. Może tak będzie, gdy remont pójdzie w zapomnienie i zaczniemy żyć i funkcjonować na bieżąco. Z narzuconym rytmem codzienności i jej celowości.

Dzisiejszy poniedziałek był taką niedzielą. Może przez to, że nie było fachowców i że nigdzie nie trzeba było jechać. Ale wczoraj, w niedzielę, było przecież tak samo...


W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.32.