poniedziałek, 22 lutego 2021

22.02.2021 - pn
Mam 70 lat i 81 dni. 

WTOREK (16.02)
No i dzisiaj w Szkole udało się zamknąć jeden z poważnych tematów.
 
Mimo że byłem mocno nieprzytomny, po niecałych sześciu godzinach snu. Z Najlepszą Sekretarką w UE zamknęliśmy temat SIO, stan na 31.12.2020.
System wiele razy fikał nie mając w swoich bebechach niuansów dotyczących szkoły niepublicznej, chciałem powiedzieć takiej, jak "nasza", niewprowadzonych przez młodego zapewne programistę mającego z różnych racji klapki na oczach. Te klapki można by mu wybaczyć, ale nie urzędnikom, którzy musieli z nim współpracować wykazując się albo pisowską arogancją nieuwzględniającą lub lekceważącą inne niż państwowe, wpisane w pisowski system i standardy, szkoły albo ignorancją.
Z dwojga złego nie wiadomo, co gorsze - polityczny cynizm i/lub przeświadczenie, że Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza (polecam tę scenę z Dnia Świra z przemówienia polityka wszystkim, a zwłaszcza głosującym na PIS - co im przypomina z obecnych polskich czasów i z tych dawnych), czy nieuctwo.
Stawiałbym na to pierwsze.
Jednym z kwiatków, jaki powodował w nas wybuch śmiechu, było, na przykład, to, że system nie pozwalał wpisać średniego wynagrodzenia nauczycieli za 2020 rok, jeśli było ono mniejsze niż w 2019. Różnica była niewielka, dwadzieścia czy trzydzieści złotych, ale nawet gdyby wynosiła grosz, też by nie przepuścił. Śmierdziało mi to natrętną pisowską propagandą sukcesu ulokowaną nawet tutaj (była już takowa w latach 1970-1980 za towarzysza I Sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, według której Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej <z przemówienia na XI Plenum KC PZPR 4 września 1971>). Wiadomo bowiem, że wystarczy oglądać TVP 1 i inne wszelakie media bliskie, mówiąc eufemistycznie,  obecnej władzy, żeby natychmiast nabrać przekonania, że przedtem było Be!, a teraz jest wspaniale. Ludziom żyje się dostatniej, a Polska rośnie w siłę i się uniezależnia na wszelkie sposoby (ostatnio w obszarze mediów właśnie) od obcego kapitału. Mówią o tym wszystkie wskaźniki, a jeśli nie mówią, to tak się je zaprogramuje, żeby mówiły. A jeśli nawet tego się nie da, co byłoby dziwne, bo obecna władza może wszystko, jest oczywiste dla 70% obywateli święcie wierzących mediom i "Ojcowi" Rydzykowi, że to wina poprzedników Bo przedtem nie dawali, a teraz dają.
 
Jeśli więc tak trzeba oszukiwać system i go omijać, żeby wskaźnikowo było "dobrze", to jaką wartość mają te wszystkie badania i pomiary, na które zresztą idą poważne pieniądze? Przypomina mi to pewną anegdotę, a może to był fakt.
Pewien król wezwał swoich uczonych, żeby mu zaprojektowali i wykonali ogrzewanie komnat zamku tak, aby w każdym była ta sama, jednakowa temperatura. Obecnie to się nazywa bodajże klimatyzacja.
Kolejni uczeni odchodzili od zmysłów i tracili głowę, najpierw  w przenośni a potem w rzeczywistości irytując swoją niewiedzą króla, aż wreszcie pewien uczony wpadł na prosty pomysł. Skonstruował termometr, który wskazywał jedną i jedyną temperaturę oczekiwaną i zadaną przez króla. I zachwycony król mógł sobie teraz chodzić z termometrem po komnatach i napawać się "klimatyzacją". Oprócz dobrego nastroju króla, co miało niewątpliwie pozytywny wpływ na całe państwo, należy odnotować drugi plus całej sytuacji, a mianowicie taki, że uczony nie stracił głowy i to podwójnie.
 
Przy okazji umiejętnego omijania narzuconego systemu, żeby "król" był zadowolony, przyszło mi do głowy, że nie ma co liczyć na to, żeby "on" docenił fakt, że trzeba podziwiać Szkołę, że wynagrodzenie nauczycieli zostało utrzymane na tym samym poziomie, gdy w międzyczasie obniżył "on" dotację o ponad połowę i wprowadził inne szykany względem szkół niepublicznych, bo "tylko jegszo szkoły są najjegszo".
 
Wczoraj, jak robiłem zakupy, zadzwoniła Córcia i opowiedziała mi, co się wydarzyło w trakcie, gdy w weekend  miała urodzinowych gości. A konkretnie, co się wydarzyło na lodowisku i potem.
Gdy całe towarzystwo, w tym dzieci, jeździło na łyżwach po stawie (ciekawe swoją drogą, gdzie teraz można coś takiego kupić, skoro nie ma zim), Rhodesian też usiłował towarzysząc stadu. W którymś z nielicznych momentów, gdy akurat siedział na lodzie, widocznie ktoś, chyba jakieś dziecko, bo dorosły by to od razu zauważył i przede wszystkim się przyznał, przejechał mu łyżwą po ogonie elegancko ułożonym na lodzie. Jakieś 10 cm od końca. W ferworze zabawy nikt niczego nie odnotował, bo też na początku nic specjalnego się nie działo. Dopiero w domu z nadciętego (dobrze, że nie odciętego) ogona zaczęła tryskać krew, a ogon jest miejscem dobrze ukrwionym. Ma on jeszcze to do siebie, że cały czas macha, a to u psa, jak wiemy, nie jest niczym dziwnym, raczej normalnym, zwłaszcza u Rhodesiana,   pozytywnie nastawionego do towarzystwa. Więc krew tryskała dookoła, najpierw ku szokowi Córci i innych zebranych, a potem normalnie. Udawało się ją zatamowywać na chwilę, bo albo ogon nadal machał nie robiąc sobie nic z powagi chwili, albo Rhodesian zrywał opatrunek też nic sobie nie robiąc z tej powagi. Dodatkowo było zabawnie, bo natychmiast w tym całym panicznym zamieszaniu, Wnuczka wykorzystała sytuację, żeby z dużym zainteresowaniem wchodzić w co większe kałuże krwi i patrzeć, idąc do kolejnej, co z tego wynika.
Ostatecznie sytuację udało się opanować pod każdym względem i obyło się bez wzywania weterynarza. A wiadomo, że za chwilę wszystko się wygoi. Jak na psie.
Ulżyło mi w dwójnasób. Bo w związku z przesunięciem urodzinowej imprezy Wnuka-III Córcia na niej będzie.

Gdy przyjechałem do Wakacyjnej Wsi, od razu z Żoną ruszyliśmy do Pięknego Miasteczka. Słowo "ruszyliśmy" o tyle jest tu upoważnione, że ja nawet po przyjeździe nie wysiadałem z auta, a Żona już czekała przed bramą, czyli że sytuacja była nietypowa, energetycznie na znacznie wyższym poziomie niż zazwyczaj, kiedy to do Pięknego Miasteczka co najwyżej się podskakuje, bo to raptem 2 km.
A wszystko przez to, że w końcu ruszyliśmy z remontem mieszkania. Jak by nam było mało po 10. miesiącach. Ale było coś na rzeczy, bo od razu remontowa nuda z Wakacyjnej Wsi, jej zwykłość i monotonia zostały uatrakcyjnione II frontem. Wyraźnie nas to ożywiło. W medycynie taki przypadek jest znany - podobne należy leczyć podobnym (similia similibus curantur). Czyli mówię o klasycznej homeopatii, tylko nie wiem, czy dotyczy ona również obszarów psychiki.
Przy okazji wyczytałem, że twórcą współczesnej (już w starożytności na taką zasadę leczenia zwracał uwagę Hipokrates) homeopatii jest Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz, poliglota (władał 14. językami), którego pacjentami byli między innymi Goethe, a w Paryżu Paganini. A skąd Paryż, gdzie na cmentarzu Pere-Lachaise, znajduje się grobowiec Niemca? To polecam notkę, niezwykle ciekawą, o ciekawym człowieku i jego niesamowitym życiu.
Remont będzie prowadził Cykliniarz Anglik z Drągalem. Działać będą raz tu, raz tu, w zależności od sytuacji i technologii. Gdy, na przykład, betonowe posadzki w mieszkaniu będą schły, cały "impet" fachowców znowu wróci do Domu Dziwa i tak naprzemiennie.
Sytuacja jest jeszcze o tyle dobra, że my w tym mieszkaniu nie musimy mieszkać razem z fachowcami. I w każdej chwili można do niego podskoczyć.

Gdy po uspokajających homeopatycznie emocjach, wróciliśmy do domu, Żona przygotowała coś dla ciała, co jednak zawsze wiąże się z moim dobrym nastrojem. Zjedliśmy krewetkowy obiad.
A potem zaliczyłem bardzo wczesne łóżko. Zasnąłem kamiennym snem.
 
ŚRODA (17.02)
No i po takim śnie o 05.30 ciężko się wstawało. 

Wczoraj wieczorem, przy nastawianiu smartfona, przez palce nie chciał mi przejść zestaw 05.00.
Ledwo go odpaliłem, a już przyszedł sms od Konfliktów Unikającego. Oczywiście wysłany  wczoraj. Załączone zdjęcie z obecnymi na nim Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym dokumentowało fakt, że nie zapomnieli o Ostatkach, czyli "śledziku". Różniło się względem tego sprzed roku o tyle fundamentalnie, że na tamtym nie było sztafażu, tylko sam "goły" śledzik i wyeksponowana Luksusowa, a to wczorajsze musiałem mocno powiększyć, żeby gdzieś w tle dostrzec butelkę z charakterystyczną sylwetką żubra. Co to było, nie wiem, bo na Żubrówce się nie znam, a napisy były całkowicie nieostre.
 
Rano Żona nie zdążyła się jeszcze dobrze rozbudzić, gdy zadzwonił jej smartfon. Pani z przychodni chorób z Powiatu, nie wiem, czy nie tej samej, od której ja się wymigałem, dzwoniła z propozycją, żeby Żona pofatygowała się do nich i podpisała deklarację. Co się dzieje? Jakieś polowanie na pacjentów?! Oczywiście Żona w swoim stylu, spokojnie, stanowczo, konsekwentnie i zimno panią spławiła.
 
Dzisiaj po wielu miesiącach nieobecności pojawił się Prąd Nie Woda. Razem z kolegą, który mu pomagał, ale przede wszystkim który dokonał pomiarów skuteczności zerowania całkowicie nowej instalacji elektrycznej w Domu Dziwie. 
Pod względem elektrycznym obaj potraktowali Dom Dziwo jako cztery niezależne byty, jako cztery niezależne mieszkania (tak je nazywali). Są więc cztery niezależne obwody, cztery rozbudowane skrzynki elektryczne z bezpiecznikami na gniazdka, światło i obwód grzewczy w każdym pomieszczeniu danego mieszkania z obowiązkowym wyłącznikiem różnicowoprądowym. Elektrycznie rzecz biorąc nie ma więc na nas bata. Ful wypas.
Będą więc też cztery niezależne protokoły z pomiarów. Jeden, dotyczący mieszkania dla gości, z którego się jakiś czas temu wyprowadziliśmy, otrzymaliśmy dzisiaj. Podany w bardzo profesjonalnej szacie, a co najważniejsze z pozytywnym opisem instalacji.
Czy nam to poprawiło humory? Głupie pytanie i to po tylu miesiącach.
 
O 09.00 musieliśmy już być w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku.
Przyjechali panowie z ZUKu z Powiatu, żeby trójstronnie, oni jako dostawca wody, my jako inwestorzy i Cykliniarz Anglik z Drągalem jako wykonawcy, omówić, co trzeba zrobić, żebyśmy w przyszłości mogli płacić za wodę i ścieki według faktycznego zużycia, czyli według licznika, a nie tak, jak poprzedni właściciel, Ten Co Mnie Budzi Po Nocach, ryczałtem. I wyszło, że trzeba po prostu zrobić demolkę. A demolka od razu zahaczała o część instalacji sąsiadek z góry (matka, córka i dwoje nastolatków), więc po odjeździe panów z ZUKu wspólnie z paniami ustaliliśmy zakres demolki i partycypację w jej kosztach. Poszło nawet bezboleśnie.

Dzisiaj było tak pięknie, że przyrodniczo mnie nosiło i ogarnęła mnie głupawka. 
Wybrałem się nad Staw. Od dawna był zamarznięty, a ostatnio mocno. Stąd też bardzo szybko zrezygnowałem z roboty głupiego, żeby wykuwać przeręble tylko po to, żeby za kilka godzin z powrotem zamarzły i żeby łomotem stresować ryby. Bedzie z nimi, co będzie. Dobór naturalny.
A skoro lód był tak mocny, to nie mogłem się oprzeć. Najpierw z brzegu spróbowałem naciskać go jedną nogą, potem stanąłem. I nic.  
Zadzwoniłem do Żony, żeby wyjrzała za chwilę przez okno. Co prawda Staw jest położony w sporej odległości od domu, ale wszystko widać. Zanim wlazłem na sam środek, mądrze odłożyłem smartfona na ławeczkę. Bo gdyby się jednak lód pod moim ciężarem załamał... Mnie by się nic nie mogło stać, bo Staw na swoim środku może mieć góra półtora metra. Poza tym w razie czego dom blisko, mokre i lodowate ciuchy można byłoby natychmiast zdjąć, no i napić się czegoś sensownego na rozgrzewkę (ostatnio kupiliśmy Soplicę - orzech laskowy + czekolada; pycha, no i swoje procenty ma).
Więc tak zbudowany dogłębną analizą machałem radośnie do Żony, którą ujrzałem z daleka w oknie. A potem hasałem po całym Stawie. Kiedy miałem taką okazję? I kiedy miałbym następną?
Najpierw gumofilcami zrobiłem na grudkowatym śniegu leżącym grubą warstwą na lodzie potężny krzyż łączący ramionami przeciwległe brzegi, a potem przystąpiłem do konstruowania właściwego napisu. Tak mnie ta czynność zajęła i zaaferowała, że w ogóle nie zwracałem uwagi na ciągle dzwoniący smartfon, w czterech długich seriach. To znaczy zwracałem wiedząc, że na pewno dzwoni Żona, ale nie mogłem przerwać pracy, pójść do ławki, bo nieprzewidywalne ślady spieprzyłyby mi napis w trudzie tworzony.  Taki, których tysiące wyrytych przez durnowatych nastolatków na drzewach albo wszelakich drewnianych barierach czy ścianach, spotykamy. W stylu "serce przebite strzałą" i z dopiskiem Koham Zosię!
Napisu niestety nie dokończyłem. Zabrakło mi jakichś dwóch minut. I już nigdy nie dokończę. Robi się cieplej, więc ślad po mojej twórczości zniknie bezpowrotnie, a na Staw już raczej nigdy nie wejdę, bo zimy będą nadal raczej łagodne, nie wiadomo, czy dożyję ewentualnych mroźnych, no i Żona niestety na mojej idei się nie poznała. Będzie to więc taki piękny i klasyczny przykład efemeryzmu, czyli mówiąc po polsku ulotności chwili. 
A zabrakło mi wspomnianych dwóch minut, bo nagle, ubrana ciepło, w zimowym rynsztunku, pojawiła się, niczym chmura gradowa, Żona. Nie pomogły moje tłumaczenia lekceważące jej argumenty typu Organizm może doznać szoku termicznego albo Można się utopić w kałuży wody, czy To co ja sobie mogłam myśleć, jak tyle razy dzwoniłam, a ty nie odbierałeś?! Jak myślisz?! Zapięła Bertę, jakby chciała ją odizolować i dać bezpieczne schronienie przed nieodpowiedzialnym panem  i ruszyła do domu, a za nią ja. Noga za nogą.
W domu za jakiś czas się udobruchała, gdy przeprosiłem i obiecałem, że  takich durnot więcej robić nie będę.
- To nie mogłeś najpierw zadzwonić? - Przyszłabym, żeby być w razie czego, kiedy wyprawiałbyś te swoje durnoty!
Tak się mówi. Wiadomo, że gdybym zadzwonił i zapytał Czy mogę wejść na Staw? albo używając grzecznościowej formy poinformował Chciałbym wejść na Staw spotkałbym się z odmową, protestem i pukaniem się w głowę na odległość. Więc musiałem to zrobić z pełną premedytacją.
Ta sytuacja trochę kojarzy mi się ze szkolno-dorosłym dowcipem. Chyba raczej nie z podstawówki.
Jest koniec roku szkolnego. Ulicą radośnie biegnie Jasiu wymachując świadectwem. Spotkany kolega przeglądając je i widząc same lufy i mierne pokazuje na nie palcem i pyta nie mogąc uwierzyć <No i dlaczego tak się cieszysz?> - A bo w domu jeszcze tylko wpierdol i wakacje!
Gdy Żona była już udobruchana i całkowicie spokojna, odważyłem się nawiązać do dramatycznej sytuacji sprzed chwili. 
- A wiesz, Berta nie dała się namówić, żeby wejść na Staw. - Wołałem ją przymilnym głosem i zachęcałem, żeby przyszła do pana, ale tylko popiskiwała i za cholerę nawet nie chciała spróbować. - Stała tylko na brzegu i patrzyła.
Żona spojrzała milcząco i wymownie na zasadzie I kto tu jest mądrzejszy?

Na 14. marca, na niedzielę, zaprosiliśmy do nas Nowego Dyrektora z żoną. Już dawno umawialiśmy się, że musimy się nawzajem odwiedzić. Chcielibyśmy omówić i podsumować półroczną współpracę między Nowym Dyrektorem a mną, a przede wszystkim dowiedzieć się, jak on ocenia te pół roku swojej pracy. A do takich pogaduszek nadają się tereny neutralne, inne, niezwiązane ze Szkołą. Poza tym tematem rzeką będą na pewno sprawy budowlane i remontowe.
 
Dzisiaj był Dzień Kota. Dowiedzieliśmy się o tym z Radia 357. Słuchacze dzwonili dzieląc się różnymi humorystycznymi historyjkami. Ale zadzwoniła też jakaś debilka. Była debilką, nie dlatego, że dokumentowała swoim wystąpieniem, że jest katoliczką, ale że grobowym, umęczonym głosem adekwatnym do rozpoczynającego się Wielkiego Postu, który sam w sobie nie jest niczym złym, a na pewno niegodnym potępienia, skoro służy zdrowiu fizycznemu, a wierzącym dodatkowo psychicznemu, powiedziała:
- Dzisiaj jest TEŻ WAŻNY (! - podkreślenie moje) inny dzień - Środa Popielcowa. 
Pozbawiła lekkości Dzień Kota oraz powagi, jakem ateista, pierwszy dzień Wielkiego Postu.
Znam ten incydent z relacji Żony, bo sam byłem akurat na dole podrzucać do kozy.
- Dobrze, że cię nie było. - dodała słowem komentarza. - A Zozuń się znalazł mówiąc krótko Dziękujemy pani za przypomnienie.
 
Wieczorem dzwoniłem wielokrotnie do Szybkiego Stolarza chcąc odwołać jego przyjazd "albo we wtorek, albo w środę, albo w czwartek", tym bardziej że wtorek i środa już minęły, a jutro wybieramy się we troje do Metropolii, żeby uczcić 34. urodziny Pasierbicy. Odpowiadał mi głuchy smartfon.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. 
Zaczął bez ogródek i tak skończył. Musisz popracować nad czcionką. Trochę niewygodnie czyta się Emeryta. PMP.
Zmusił mnie do dużego wysiłku i do napisania mailowego elaboratu (obszerne, pisemne opracowanie zagadnienia, merytorycznie poprawne, ale pozbawione twórczego zamysłu), czego zwyczajowo nie robię, bo wystarczająco się naelaboruję na blogu.
Wszystko przez Ciebie :) - odpowiedziałem.
Gdy kopiuję Twój, albo jakikolwiek, tekst albo jego fragment do bloga, to robię to przez "notatnika", czyli najpierw kopiuję tam, a z niego do bloga. Niczego mi wtedy nie formatuje i czcionka jest ok. Ostatnio Twój tekst zrobiłem "kopiuj - wklej" bezpośrednio do bloga i czcionka się rozsypała, bo system sam zarządzał według własnego durnowatego uznania. A nie miałem sił i czasu poprawiać. Czyli wprowadziłeś mi, niczym koń trojański, inne formatowanie z obcego mi systemu.
Będę się pilnował.
Z innej mańki. Rozumiem, że ze względu na armatora i jego przykazania Wasz przyjazd do nas nie wchodzi w rachubę? A może jednak?...
Trzymajcie się zdrowo.
Emeryt

Kładłem się spać zupełnie niezmęczony. Czyżby to miało związek z tym, że dzisiaj nie trzymałem ani chwili siekiery w rękach, nie rąbnąłem, nomen omen, najmniejszego bierwionka, nie dotykałem taczki i nie zanosiłem do domu nawet jednej szczapki? Z tego by wynikało, że jestem ogólnie przepracowany i że tej wiosny i latem sprawę z dużym wyprzedzeniem trzeba będzie przemyśleć i sukcesywnie odwalać całą zimową drewnianą(?) (drewnową?, drzewnianą?, drzewną?) robotę, by w skwarze lata marzyć o nadchodzącej zimie. Może będzie tak piękna (zero sarkazmu) jak część obecnej.
Zdaję sobie sprawę, że do tego stanu musiała się dołożyć zerowa wartość stresu - dzisiaj sprawy błyszczały swoją podstawową cechą, czyli sprawnością. Takie sprawne sprawy.
Zasugerowałem Żonie czytając jak w otwartej księdze, że może tym razem ona położyłaby się wcześniej, bo zauważyłem empatycznie, że jest jakaś niewyraźna. Zdawałem sobie sprawę, że będzie mocniej lub słabiej, ciszej lub głośniej się opierać, ale ja mam na to sposób.
- Idź się połóż i zrelaksuj. - Ja podrzucę na dole i wyjdę z Bertą na ostatnie siusianie.
Po kluczowym ...wyjdę z Bertą... Żona już się nie opierała i nie krygowała.

CZWARTEK (18.02)
No i dzisiaj rano rozpaliłem tylko w kuchni na górze.
 
Tej naszej obecnej głównej i wielofunkcyjnej dobrodziejce, która dostarcza jednocześnie ciepła i umożliwia gotowanie i pieczenie wszelakich straw. Podobnej do takiej, jaką mieli na początku w Leśnej Głuszy Czarna Paląca i Po Morzach Pływający. Ale Czarna Paląca tamtej nie cierpiała i kazała ją zburzyć. 
Jakbym ich rano przywołał, bo o nietypowej porze odpisał Po Morzach Pływający.
Może i mój tekst wprowadza zamieszanie, ale nie tym razem.
Niestety nie przyjedziemy. Stawiam na czerwiec albo lipiec. Może do tej pory coś się zmieni. PMP. 
 
Ja z tą naszą chciałem zrobić to samo, ale nie dlatego, że jej nie cierpiałem, ale uważałem, że nie ma sensu, żeby "zagracała" klubownię, skoro podstawowa, taka sama kuchnia jest na dole, w kuchni, i tylko ona będzie używana. Wtedy Bas z Barytonem czyhali już z młotami, wiertarkami i gumówkami, a Sąsiad Muzyk zaklepał od nas wierzchnie żeliwne blachy od przyszłej nieboszczki, ale Żona się zaparła twierdząc, że po jej trupie, nomen omen, dojdzie do śmierci kuchni, więc ta została. Żona zresztą też.
Teraz trudno mi sobie wyobrazić, co my byśmy bez niej robili. Na pewno "ładnie byśmy wyglądali i dobrze na tym wyszli".
Wczoraj ustaliliśmy z Żoną, że od dzisiaj w ogóle nie będę rozpalał w górnej kozie. Stanie się to jej domeną. Z rana ciepło i tak mam od Dobrodziejki, a jak mi ubędzie w kozach, to przybędzie trochę porannego oddechu i luzu. Zmniejszy się kozowy kierat.
Żona zaś, ponieważ znacznie lepiej i jakoś tak umiejętniej, bo chyba jest to powiązane z większą cierpliwością, będzie po 2K+2M albo może w trakcie (wtrącać się nie będę, żeby nie usłyszeć, że jestem administracyjny) rozpalać w swojej ulubionej kózce. Potrafi tak przed nią siedzieć na podłodze oparta wygodnie o narożnik i patrzeć, jak ogień powoli od góry (najefektywniejszy sposób rozpalania) trawi bardzo powoli najpierw szczapki, a potem podstawowe bierwiona, wszystko prawie bez dymu i przy czyściutkiej szybie wcześniej wyglancowanej przez Żonę octem i popiołem.
Czy ja miałbym cierpliwość tak robić? Ma się przecież palić i dawać ciepło! Tak? Więc wrzucam, co trzeba, podpalam i ma się palić i grzać od razu, a że przy tym jest dymu od cholery i szyba wyczyszczona przed chwilą przeze mnie w porannym znoju błyskawicznie się brudzi, to trudno. Taka jej mać. Nie będę płakał nad oczywistościami. Dawno już ukuto przysłowie, parafrazując, "Nie ma ognia bez dymu".
 
Dzisiaj rano miałem dodatkowo ponadwymiarowy  kozowy luz. Ponieważ we troje w południe wyjeżdżaliśmy do Metropolii, nie było sensu uruchamiać kombajnu na trzy, cztery godziny palenia w dolnych kozach. 
Wspomniałem, że dzisiaj Pasierbica kończy 34 lata. Czy muszę mówić o zgrozie, jaka mnie z tego powodu ogarnia. Wszędzie naokoło przybywa ludziom lat, a zwłaszcza dzieciom i wnukom.

O 07.20 zadzwonił Szybki Stolarz. Tryb samolotowy miałem wyjątkowo już wyłączony, bo czekałem na telefon z ZUKu lub od Cykliniarza Anglika w sprawie ewentualnego ponownego spotkania w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku. 
Tłumaczył się, że wczoraj nie odbierał, bo telefon zostawił w samochodzie. 
Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że Szybki Stolarz mógł w wieku szkolnym należeć do tego nielicznego grona uczniów, co to usprawiedliwiali wychowawcy swoje nieobecności "uśmiercając", na przykład, piąty raz swoją babcię, a jeśli były dwie, co się zdarza najczęściej, to usprawiedliwieniami mógł manewrować kołując zdziwionego nauczyciela Bo przecież poprzednio babcia już zmarła twierdząc, że owszem, zgadza się, ale to była ta druga. W następnych latach nauki proceder powtarzał co roku, słusznie zakładając, że przecież wychowawca nie spamięta tych wszystkich jego babć i rozlicznych pogrzebów, a gdyby nawet, to mógł liczyć na zmęczenie nauczycielskiego materiału.
- Teraz chodzę o kuli. - poinformował mnie. - A mam jeszcze parę rzeczy do wyfrezowania, więc przydałyby się dwie ręce.
Trudno było mu odmówić racji. I w tym wszystkim nie chciałem mu przypominać, że ostatnio, jak rozmawialiśmy, twierdził, że wszystko ma gotowe Tylko przyjechać i składać. Zmęczenie materiału.
- Brałem 1000 mg metamorfiny, ale pani doktor powiedziała, że ponieważ ważę 100 kg, to spokojnie mogę brać 2000. 
Czy to nie jest chore?!  Nawet już bez nomen omen?
- To mogę przyjechać w sobotę? - kontynuował.
- Właśnie dlatego do pana dzwoniłem. - Proszę przyjechać w poniedziałek, bo teraz wyjeżdżamy do Metropolii, a w sobotę będziemy mieli gości.
- To będziemy o 09.00.
Dobrze, że nie powiedział Na milion procent, bo tylko bym się zdenerwował.
A potem sprawdziłem, bo jako chemikowi coś mi nie grało w słowach Szybkiego Stolarza. Otóż pani doktor musiała mu na pewno przepisać metforminę, doustny lek na cukrzycę. Ta ...morfina brzmiała groźnie, więc się zdecydowanie uspokoiłem.
- Czy my musimy wiedzieć o wszystkich problemach i stanach zdrowia naszych fachowców? - zapytała  retorycznie Żona, gdy jej zrelacjonowałem poranną rozmowę z Szybkim Stolarzem.
 
W Metropolii najpierw pojechaliśmy do jednego banku, zresztą nam najbardziej przyjaznego spośród wielu, z którymi w naszej karierze kredytobiorców mieliśmy do czynienia. Kredyt spłaciliśmy prawie rok temu, ale dziwnym trafem założone onegdaj konto zostało, chociaż wówczas werbalnie wobec pracownika banku sprawę ostatecznego naszego rozstania przedstawiliśmy jasno i w naszej świadomości temat mieliśmy zamknięty. Ale okazało się, że nie, bo wtedy nie złożyliśmy dyspozycji likwidacji konta. A pytanie, dlaczego pracownik banku od razu o takiej możliwości czy konieczności nam nie powiedział, byłoby pytaniem mocno naiwnym, skoro nawet przy zupełnie pustym koncie bank może szarpać prowizję za jego obsługę. "Tylko" 15 zł miesięcznie. I co z tego, że był najbardziej przyjaznym, skoro ze swoją kocią naturą drapieżnika się łasił, mruczał i ocierał, by za chwilę z jego naturalną bezwzględnością wypruwać kredytobiorcy bebechy.
Żona złożyła dyspozycję o likwidacji konta, ja siedziałem z Bertą w Inteligentnym Aucie.

Potem wszyscy pojechaliśmy do Szkoły. Tu pierwsze skrzypce grała Taka słodka misiowata Berta otoczona przez wianek słuchaczek. Głaskaniu, mizianiu i przytulaniu nie była końca. Raz tylko wybuchła wśród młodych dziewczyn panika, gdy Bertula bez uprzedzenia i ku zaskoczeniu wszystkich towarzysko wparowała do atelier, gdzie na podłodze akurat były rozłożone prace fotograficzne przygotowywane na wystawę. Krzyczeć na Taką słodką misiowatą Bertę dziewczynom nie było ani w głowach, próby przepchania jej cielska też nic nie dawały, zresztą dziewczyny i tak nie chciały stosować zbyt wielkiej siły, bo Taka słodka i misiowata, to jakże tak?, więc umiejętnie musiałem ją przywołać i wywabić z atelier godząc się przy lekkich wzdychaniach i odstraszających posykiwaniach niektórych autorek, że jakieś tam zdjęcie "lekko" nadepnęła lub zahaczyła. Nie miałem czasu, ani upoważnienia, żeby, już nie moje słuchaczki, pocieszać i tłumaczyć im, że w fotografii istnieje takie pojęcie, jak estetyka błędu. I że, na przykład, taki przypadkowy odcisk Berty w przypadkowym miejscu zdjęcia może spowodować, że dzieło artystyczne nabierze zupełnie innego wymiaru i znaczenia, a jego cena rynkowa może gwałtownie wzrosnąć.
Dziewczyny wyraźnie nie miały pretensji do Berty za jej niespodziewany udział w wydarzeniu artystycznym i tworzeniu czegoś na kształt happeningu, bo gdy wychodziliśmy, słyszeliśmy od nich Cześć Berta!
A jaki był tak naprawdę cel naszej wizyty w Szkole oprócz chęci pokazania Berty Najlepszej Sekretarce w UE i Nowemu Dyrektorowi? Otóż umówiłem się całkiem prozaicznie, że dzisiaj odbiorę sobie moje święte pisaki (Pilot w kolorach niebieskim, czerwonym i zielonym), które Szkoła dzięki uprzejmości Najlepszej Sekretarki w UE i Nowego Dyrektora dla mnie zamówiła. A że przy okazji omówiliśmy parę drobnych spraw związanych ze Szkołą...

Stamtąd pojechaliśmy do Kauflandu. Po tylko jedną rzecz - Soplicę o smaku orzecha w czekoladzie. Pisałem już o tej pychocie, którą chcieliśmy sprezentować Pasierbicy. U nas, w Powiecie, takich wynalazków dostać jeszcze nie można. Tym razem Żona została z Bertulą w Inteligentnym Aucie.
Było nadspodziewanie dużo ludzi. Od razu odpuściłem sobie kasy samoobsługowe, bo nie dość, że wił się przed nimi spory ogonek klientów, to jeszcze z autopsji wiedziałem, że przy zapłacie za alkohol cyborgowy głos zażąda autoryzacji człowieka z krwi i kości. A ten podwójny bezsens zawsze mnie irytuje.
Wybrałem kasę, do której na oko w kolejce nie stało zbyt wielu klientów. Od razu zagadnąłem zdecydowanie starszego pana, który stał przede mną z olbrzymim koszem wypełnionym po brzegi, czy mógłby mnie przepuścić z tym drobiazgiem. I pokazałem butelkę Soplicy. Widziałem po twarzy wyraźną dezorientację. Albo nie zrozumiał, albo nie dosłyszał, bo chyba myślał, że chcę mu tę butelkę natrętnie wcisnąć i sprzedać niczym Cygan patelnię albo kradzione podrobione perfumy lub zegarek. 
Gdy dotarło do niego, o co proszę, z ulgą  mnie przepuścił. 
Z dwoma kolejnymi panami poszło łatwo. Słyszeli moją wcześniejszą prośbę, więc tylko wystarczyło pytająco podnieść butelkę z ręką i było po sprawie. Przy okazji skumplowali się ze sobą, gdy się obaj zainteresowali, co kupuję. Na moją odpowiedź, że to jest bardzo pyszne puszczali między sobą i do mnie żarciki typu Tylko niech pan nie wypije po drodze, więc się zrobiło dodatkowo sympatycznie.
Kolejnemu panu, o dość prostackiej fizjonomii, potrzeba było kilku chwil w ciszy, żeby zajarzyć.
- A idź pan! - rzucił adekwatnie do swojego wyglądu.
Od razu zrozumiałem, ponieważ nie dodał Do jasnej cholery!, że wcale mnie nie odpędza jak natręta, tylko że w dowolnym tłumaczeniu miało to wydźwięk Ależ proszę bardzo, nie ma sprawy! i przeszedłem przed niego.
Następnym w kolejce był młody mężczyzna, jakieś 25 lat, chyba Ukrainiec, bo przez chwilę nie zrozumiał, o co mi chodzi, ale za chwilę usłyszałem z charakterystycznym akcentem bardzo kulturalne Proszę bardzo.
No i dotarłem do pani, lat około 35, która miała swój towar wyłożony na taśmie, ale jeszcze nie była obsługiwana przez kasjerkę. Wyraźnie zogniskowała na mnie swój wzrok i wyraźnie czekała na moją prośbę, bo przecież, chociażby z nudów, musiała zauważyć, jak przebijam się przez kolejkę.
Jeszcze dobrze nie wypowiedziałem Czy mogę..., jak usłyszałem zimne No, nie za bardzo...
- Dobrze, dobrze, nie ma sprawy! - natychmiast jej przerwałem widząc, że szykuje się do dłuższej tyrady.
Czy musiałem wysłuchiwać oczywistości, że jej się, na przykład, spieszy. Tym bardziej, że od razu wyczułem, że nie byłoby to prawdą. A za chwilę miałem dowód, bo gdy mijałem ją przed stoiskiem mięsnym, stała i słyszałem, jak marudziła i wybrzydzała sprzedawczyni. Mogła też wyzwać mnie od cwanych emerytów (siwe włosy mnie zdradzają), co to chcą bez kolejki. Po co mi to było potrzebne? Przecież wcześniej niespodziewanie zyskałem tak wiele.
Moja analiza tego, co ta pani mogła powiedzieć, była dość prozaiczna i dopiero Żona, gdy jej w samochodzie zrelacjonowałem wydarzenie, wzniosła się na wyżyny dociekań.
- Może ta babka była taka sama, jak ta z "Dnia Kota" ? Wiedziała, że jest Wielki Post, a tu facet, mimo że starszy, to nieodpowiedzialny, bezczelnie w Środę Popielcową kupuje wódkę, żeby za chwilę się nadźgać i upodlić. - I na dodatek afiszuje się przed całą kolejką! - Co za tupet!
- A w jakim mogła być wieku? - dodała Żona.
- Jakieś 35 lat...  zawiesiłem głos.
Spojrzeliśmy na siebie bez słów, wymownie. Oj, będzie ta pani jeszcze nieźle i to nie raz dostawać w dupę od życia. Ale żeby nie było - miała prawo mi odmówić.

Całe to wydarzenie dało mi asumpt, aby zastanowić się nad ciekawym zjawiskiem socjologicznym (być może, bo równie dobrze mógłby to być przypadek)  i nad możliwościami przeprowadzenia badań w tym kierunku. 
Świadomy eksperyment musiałbym przeprowadzić na reprezentatywnej grupie klientów i to w różnych sklepach wybierając takie kolejki, gdzie z przodu byłyby/-a kobiety/-a, a przed nimi kilku mężczyzn. Zakładam bowiem, że przez męskich kolejkowiczów raczej bym przebrnął bez problemów i za każdym razem docierał do części żeńskiej. I tutaj zaczynałaby się ta trudniejsza część eksperymentu. Nieważne, czy dana klientka sklepu by mnie przepuściła, czy nie, nie mógłbym, chcąc uchronić się przed bankructwem, dotrzeć z butelką przed oblicze kasjerki. Musiałbym więc w miarę wcześnie udawać roztargnionego i zapominalskiego Ach, zapomniałem coś jeszcze wziąć i wycofywać się z powrotem do sklepu i w jakimś jego kącie odnotowywać Odmówiła/nie odmówiła (ewentualnie odmówił/nie odmówił), wiek i jakąś przemyślaną charakterystykę osoby, wszystko w formie tabelki. Po czym za jakiś czas wracałbym do innej kasy, a potem do kolejnej (zaliczałbym wszystkie czynne), aby wreszcie powtórnie pojawić się już w dowolnej, wcześniej przeze mnie odwiedzonej. I na tym tego dnia moje badania w danym sklepie musiałyby się zakończyć. Bo trudno byłoby przyjść trzeci raz do danej kasy udając, że znowu coś zapomniałem. Wydawałoby się to podejrzane, a niechybnie monitoring lub ochroniarz bardzo szybko wypatrzyliby, że ja coś pokątnie kombinuję. Obliczyłem, że w ten sposób w danym sklepie mógłbym przeprowadzić jednorazowo x+1 badań, gdzie x stanowi liczbę otwartych kas.
 
Po głębszym zastanowieniu się, stwierdziłem, że jednak nie musiałbym zbankrutować. Ryzykując, już po drugim razie "zapomnienia" u danej kasjerki, wycofywałbym się do sklepu i butelkę odkładał wychodząc na czysto, nomen omen, ze sklepu. Mógłbym z badaniami wrócić do niego ponownie dopiero po kilku dniach, bo przez jakiś czas byłby spalony.
Czekałaby mnie więc tytaniczna praca, bo żeby badania były wiarygodne, musiałbym "zaliczyć" przynajmniej tysiąc kolejek (ta właśnie, tak zwana reprezentatywna grupa klientów).  Zakładając, że niczego więcej i naprawdę nie miałbym do roboty, czyli nudził się na emeryturze i mierząc siły na zamiary, danego dnia obskoczyłbym 20 kolejek, co zajęłoby mi 50 dni non stop. Odliczając niedziele niehandlowe, jakiś drobny urlopik na podreperowanie sił i inne niespodziewane okoliczności (wizyty lekarskie z powodu różnych nadwerężeń <"nadwyrężeń" również> cielesnych powstałych na skutek nieuniknionych sklepowych szarpań chociażby z ochroniarzami), wyszło mi, że całe badania zajęłyby jakieś trzy miesiące.
A teraz najlepsze. Bardzo często słyszymy z Żoną, że jakaś specjalistyczna firma albo grupa naukowców przeprowadziła badania na zlecony przez rząd albo jakieś ministerstwo, ewentualnie instytucję, itp., temat lub problem oczywiście opłacając sowicie badaczy. Żona wie, bo bardzo często w takich razach jej mówię, że ja (i wielu, wielu innych) mógłbym wiarygodne wyniki badań dotyczących danego problemu podać za 10% kosztów i to w 5 minut. Bez nękania i denerwowania odpytywanych ankietowanych. No, ale gdzieś rządowe lub unijne miliony trzeba utopić. Najlepiej u szwagrów, zięciów, itp.
To może od razu podam wyniki moich nieprzeprowadzonych jeszcze badań. Otóż 90% z całej puli badanych mężczyzn, klientów, przepuściło/-by mnie bez kolejki i dokładnie tyle samo kobiet by tego nie zrobiło.
Jednak sprawa jest kusząca. Bo gdybym znalazł sponsora badań refundującego koszt zakupu butelek, który nie dopominałby się ich zwrotu w żadnej postaci (pełnych, zakcyzowanych lub pustych), to mógłbym sobie na stare lata zrobić z nich niezły i zróżnicowany zapas. Wtedy reprezentatywną grupę nawet chętnie bym powiększył, na przykład do dwóch tysięcy, a może i do  trzech. A co?! 
I badania miałbym mniej stresujące, bo za każdym przejściem przez kasę, do którego bezwzględnie bym dążył nie zasłaniając się roztargnieniem i zapominalstwem, do domowego barku mógłbym odłożyć kolejną butelkę. Opierając się na poprzednim wzorze, przypomnę x+1, reprezentującym namiastkę słabego postępu algebraicznego, wzór w zmodyfikowanej wersji mógłby mieć postać nx, gdzie x to nadal liczba kas w danym sklepie, a n liczna butelek przypadających na daną kasę. Gołym, nawet niewprawionym okiem widać, że to już całkiem nieźle przypomina sympatyczny postęp geometryczny.
Oczywiście swoją pazerność musiałbym tonować do n=2 lub 3, bo nadal fakt, że facet kupuje nastą pojedynczą butelkę i coś w kącie notuje, musiałby się prędzej czy później wydać podejrzany.
 
Przemyślałem jeszcze jeden sposób, ale niestety znacznie bardziej dla mnie ekonomicznie i moralnie ryzykowny. Mógłbym na własny koszt opracować bardzo ciekawe i wiarygodne wyniki i wystąpić do jakiejś instytucji, na przykład do Ministerstwa Zdrowia, przepraszam, do Ministerstwa Chorób, o refundację kosztów badań. Ale co mógłbym odpowiedzieć na bardzo prawdopodobne pytanie jakiegoś nieczułego urzędnika (głowę bym dał, że urzędniczki) A co pan z tą wódką zrobił?  To w najlepszym wypadku. Gorzej, gdybym został wyzwany od cwaniaków naciągających ludzi lub państwowe instytucje na darmowy alkohol. Przecież wiadomo, że zbożniej jest dać państwowe 2 miliardy złotych na publiczną, narodową telewizję.

Po południu pojechaliśmy do Pasierbicy i Q-Zięcia.
W związku z 34. urodzinami Pasierbicy podjęto nas obiadem, szampanem, ciastami (dodatkowo, mocno bio, więc specyficzne, ale smaczne, zrobiła na tę okoliczność Żona) podrzucając dodatkowo paletę orzechów, którym nie sposób było się oprzeć. To straszne!
Ja przez pewien czas byłem wyalienowany z towarzyskiego grona męcząc się samotnie przy Samotniku. Raz tylko osiągnąłem taki etap "osamotnienia", którego nie byłem w stanie powtórzyć, że zostały mi na planszy tylko dwie bile (dwa pionki?), sporo od siebie odległe i odległe od jej centrum. Przez to, ale nie tylko przez to, nie dałem się wmanewrować w grę planszową. Pasierbica i Q-Zięć mają ich bardzo dużo i dużo rodzinnie grają. Dla mnie problem polega na tym, że prawie na każdym spotkaniu mają jakąś nową, "świetną". A ja przy poprzednich, równie świetnych, nie zdążyłem je opanować chociażby w stopniu podstawowym dającym jako taką satysfakcję z gry, więc uczenie się kolejnej nowej świetnej mija się dla mnie z celem. Zaczynam cokolwiek jarzyć, kiedy trzeba wychodzić. Ten sam problem mam, gdy jestem u Wnuków.
Ale Q-Wnuk, jak całe to obecne jego pokolenie dzieci i młodzieży nastawione jest na nowości, więc nie odpuszczał i w końcu grał z babcią, czyli Żoną. Z jednej strony dusiłem się ze śmiechu, jak tłumaczył w swój charakterystyczny sposób zasady gry czyniąc ją dla mnie całkowicie niezrozumiałą (podsłuchiwałem udając zajętego Samotnikiem), a z drugiej podziwiałem Żonę, która się podjęła gry i dawała radę. Na moją jakąś uwagę Q-Zięć poinformował nas całkowicie bez sarkazmu, bardziej w kontekście Q-Wnuka, który ma 7 lat, że ta gra jest  przeznaczona (powiedzmy ładniej - dedykowana)  dla dzieci od 10. roku życia.
W końcu Ofelia zapytała mnie, czy ja bym z nią nie zagrał. Zgodziłem się skwapliwie, zwłaszcza że Q-Zięć poinformował, i znowu bez sarkazmu, że ta gra jest dla dzieci od 3. roku życia. Zaaferowana Ofelia tłumaczyła mi zasady, a ja znowu dusiłem się ze śmiechu, bo robiła to z takim przejęciem, sztucznością, przesadną teatralnością, że z trudem wytrzymywałem przyoblekając bardzo poważny wyraz twarzy  i zadając jej pytania, czy aby dobrze zrozumiałem.
Zrozumiałem świetnie i dawałem radę, więc grało się nam świetnie. 

W Nie Naszym Mieszkaniu, nie wiedzieć od jakiego czasu, spaliśmy z Żoną razem. I z Bertą oczywiście.

PIĄTEK (19.02)
No i już przed 07.00 śmieciarze dokonali dzieła budzenia.
 
Wiedząc o tym, że tak może być, postanowiliśmy rano napić się tylko kawy i jechać do Wakacyjnej Wsi, by tam w domowych, wiejskich warunkach zjeść śniadanie. 
Wyciągnąłem z Inteligentnego Auta ekspres na naboje, ten świeżo kupiony, żeby uraczyć nas poranną kawą. A on zachował się, jak poprzedni. Kawy nie robił, a spod niego, gdy symulował robienie, wylewała się woda. Być może zaszkodziły mu mrozy, bo cały czas leżał w bagażniku samochodu. Ale taka była idea - żeby go nie zapomnieć przy naszych licznych podróżach, miał czekać do natychmiastowej dyspozycji w aucie.
Wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi w przygaszonych nastrojach. Bez kawy i z nowym zepsutym ekspresem. Ale w domu, gdy szybko rozpaliłem w Dobrodziejce i nasz podstawowy ekspres nas ją uraczył, nastroje zdecydowanie się poprawiły. Zrobiło się domowo.
Stąd już w dobrym humorze pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po codwutygodniową porcję twarogu i jaj. Od razu na rogu ich posesji natknęliśmy się na gospodarza i jego zięcia, który jest dendrologiem i musiał, ani chybi, przyjechać z Sąsiedniej Metropolii. Za czasów Naszej Wsi był u nas kilka razy i fachowo poprzycinał niektóre nasze drzewa.
- Dzień dobry! - od razu zatrzymaliśmy się na rogu.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry. - odezwał się w odpowiedzi.
Dopiero za chwilę zaczęło do nas docierać to, na co patrzyliśmy, a czego nie widzieliśmy, a co było przyczyną przyjazdu zięcia dendrologa.
Ktoś w nocy, dokładnie nie wiadomo której, ale góra jedna, dwie wstecz, powyrywał im na ich terenie 12 drzew. Niektóre były dwudziestoletnie. Musiał przyjechać ciężkim specjalistycznym sprzętem, który specjalnymi wysięgnikami i szczękami nie uszkadzając płotu dokonał dzieła zniszczenia. Wszystkie drzewa zostały brutalnie wyrwane z korzeniami, a na korze poszczególnych widać było okropne zdarcia, ślady szczęk, które musiały się po niej brutalnie ślizgać, żeby mocno uchwycić i wyrwać. 
Widok paraliżował zmysły, bo nie mogliśmy sobie wytłumaczyć i zrozumieć, co siedziało w głowie takiego człowieka.
Tak wstrząśniętej Żony dawno nie widziałem. I rzucającej takimi inwektywami pod adresem tego kutasa. A że to kutas, to pewne i nawet wiemy, kto nim jest. I przyjdzie taki moment, może w przyszłym wpisie, że wreszcie o tym kutasie napiszę wszystko. Nie zostawię na chuju, jebanym psycholu, suchej nitki.
Sąsiadka Realistka, gdy to pierwsza zobaczyła, płakała z żalu, z bezsilności i ze złości.
Wezwana policja "dokonała czynności" i zabezpieczyła zapis monitoringu z pobliskiej szkoły. A dendrolog wezwany przez swojego teścia mierzył z nim każde drzewo tworząc fachową dokumentację strat  na poczet przyszłych odszkodowań oraz jako dowód w sprawie. Bo będzie musiało się to skończyć sądem.
Energia spotkania rozsadzała mieszkanie Sąsiadów.
 
Do domu wracaliśmy w ciężkich nastrojach. Całe szczęście, że na dworze było +10. Znowu nie chciało się wchodzić do środka. Berta czuła to najlepiej.

PONIEDZIAŁEK (22.02)
No i sobotę, niedzielę i dzisiejszy poniedziałek muszę przerzucić do następnego wpisu.

Nie ma czasu załadować.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i przysłał list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzinna publikacji 22.04.

poniedziałek, 15 lutego 2021

15.02.2021 - pn
Mam 70 lat i 74 dni.  
 
WTOREK (09.02) 
No i noc przeszła bezboleśnie.

Już wczoraj wieczorem kładąc się spać, czułem że będzie dobrze. Od tego samopoczucia od razu miałem lepszy humor, więc adrenalina się podniosła, przez co nie mogłem usnąć. Więc z lubością wczuwałem się w ciepłe stopy i dolną część łydek ciesząc się, że je mam i to w takim sympatycznym stanie i że nie kłębią się chore myśli o ich odcięciu i pozbyciu się.
W końcu usnąłem, ale w nocy kilka razy czujnie się budziłem, to znaczy na pewno mózg mnie budził, abym świadomie sprawdził stan moich stóp. A one cały czas były ciepłe, więc znowu zapadałem w błogi sen. Dodatkowo miałem świadomość, że od samego początku spałem bez skarpet, jak pan Bóg przykazał. Czyżby te elektrolity i izotoniki oraz jakieś "placebo" tak szybko zadziałały? Żona od samego początku była o tym przekonana i twierdziła, że będzie dobrze, ale wczoraj składałem to raczej na karb jej rozgrywek psychologicznych, żeby mnie pocieszyć i odtworzyć moje morale.
Dzisiaj rano wypiłem połowę dotychczasowej miarki kawowej i to z olejem kokosowym, pomny słów Żony Żeby nie tak całkiem na pusty żołądek. I oprócz standardowej porannej gimnastyki "zaordynowałem" sobie limfę czyli chłonkę. Limfa, jako płyn ustrojowy, krąży w układzie limfatycznym (chłonnym) człowieka. Układ ten ma niezwykłe znaczenie dla funkcjonowania odporności organizmu. Nie ma jednak czegoś takiego jak serce, czyli pompy wymuszającej obieg krwi w układzie krwionośnym. Stąd limfa porusza się w swoim układzie za pomocą skurczów mięśni.
Nie wiem, skąd Żona to wzięła, ale sama od jakiegoś czasu, a od dzisiaj ja, robi dziennie kilka sesji pobudzających ruch limfy w organizmie. Stojąc na twardym podłożu stuka o nie obiema piętami co sekundę (trzydzieści razy) na tyle mocno, żeby poczuć drgania u nasady głowy, ale na tyle z wyczuciem, żeby nie zrobić krzywdy kręgosłupowi, no i żeby przy okazji nie "powypadywały" zęby stukające nawzajem o siebie. Po 10-15 sekundach przerwy cały cykl powtarza jeszcze raz.   
Rano, pod nieobecność Żony, zrobiłem sobie taką pierwszą samodzielną sesję, poczułem jak limfa po nocy ruszyła, płynąc zabrała po drodze różne toksyny, umieściła je w węzłach chłonnych, skąd układ krwionośny przerzucił je do nerek, a stamtąd cały syf został wypieprzony z mojego organizmu przy porannym sikaniu. Dla mnie bomba!
Gdy wstała Żona, włączyłem telefon. Od razu przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!) wysłany wczoraj o 22.03. 
Nie miałem w zeszłym tygodniu urodzin. I jeszcze k..wa nie skończyłem 65 lat. Nie pijmy tyle podczas pisania.
Zacząłem pękać ze śmiechu, a Żona za chwilę też, gdy jej wytłumaczyłem, co mogło się stać. Było zbyt wcześnie, żeby mogła przeczytać wpis. Ale tak naprawdę parsknęła śmiechem, gdy jej pokazałem, co zrobiłem. 
Wczoraj były urodziny Kolegi Inżyniera. Skończył 65 lat i stał się pełnoprawnym emerytem. – napisałem w środowym wpisie myląc go z Kolegą Współpracownikiem. 
Również parsknąłem śmiechem, nie ukrywam.
Z tego wynikają dwa wnioski. Pierwszy, że, jak widać, nie jest najlepiej publikować zbyt wcześnie, bo taki, na przykład, Kolega Inżynier(!), zamiast normalnie pójść spać, bo rano  przecież idzie do pracy, czai się, żeby potem się czepić. Drugi, oczywisty, że zawsze obrywają niewinni za tych winnych. Na przykład, nauczyciel, wściekły z powodu słabej frekwencji swoich wychowanków, sztorcuje klasę na godzinie wychowawczej i wszystkiego muszą wysłuchiwać uczniowie, ci obecni, którzy zawsze pilnie chodzą na wszystkie zajęcia, a ci nieobecni mają to w nosie, bo i tak są najczęściej nieobecni. Albo na jakiejś manifestacji, gdzie policja rozdziela pałkami razy na lewo i prawo, napatoczy się przypadkowo jakiś przechodzień, który stara się dostać do domu albo do pobliskiego sklepu nie mając zielonego pojęcia, co tu się dzieje, i, przy okazji, nieźle obrywa. A najlepiej dla policji, gdy jest to jakaś kobieta, a jeszcze lepiej babcia, której z przerażenia wyrywa się O, mój Boże! I już jest pretekst, żeby pałować za wzywanie imienia Pana Boga nadaremno. Takie czasy. PISowskie.
Chodzi o to, że pisałem kompletnie na trzeźwo. Nawet Kolega Inżynier(!) byłby w stanie obiektywnie przyznać, że musiałem być w takim stanie, skoro w poniedziałek, dzień publikacji, wypiłem tylko jednego Pilsnera Urquella i to w okolicach godziny czternastej, a pomyłkę wprowadziłem zupełnie wieczorem. I do tego czasu nie wziąłem żadnego alkoholu, więcej nawet - ani jednej kropli. Ale od pijaków zebrałem.
I uprzedzając kolejne czepialstwo Kolegi Inżyniera(!), chociaż kiedyś go poinformowałem o moim warsztacie pisania bloga, bo się dopytywał i był szczerze zainteresowany, że tę pomyłkę mogłem nanieść właśnie w poniedziałek, mimo że sprawa dotyczyła środy, czyli pięć dni wstecz. Nie zawsze bowiem udaje mi się dany dzień blogowo zamknąć i wtedy odnotowuję danego dnia tylko fakty i sytuacje hasłowo, by później je spokojnie opisać i rozwinąć. To tak na wszelki wypadek, bo przecież Kolega Inżynier(!) mógł zapomnieć.
Z drugiej strony muszę obiektywnie przyznać, że sam nieźle bym się wku..., to znaczy zdenerwował, gdybym gdziekolwiek w słowie pisanym zobaczył, że ktoś w chwili obecnej posądza mnie o 86 lat!
Dla porządku dodam, że tamten wpis sprostowałem. 
Podejrzewam, że błędu nawet nie dostrzegła Trzeźwo Na Życie Patrząca, która wpisy pilnie czyta, no ale bez przesady. Sam sobie muszę to powiedzieć. Właśnie przez to, że jest trzeźwo na życie patrząca, nie będzie wieczorem w poniedziałek czyhać na wpis, ani rozpoczynać porannego wtorku od czytania jakichś durnot.
 
Dzisiaj był taki dzień cywilizowania części domu. Oczywiście to ciągle była namiastka, ale jednak. Na górze, w apartamencie dla gości zaczęły pojawiać się meble. A to coś znaczy.
Najpierw cały apartament odkurzyłem, potem starłem na mokro, zwłaszcza miejsce, gdzie na podłodze będzie leżeć szyba, na której  ustawi się kozę i podłączy ją do komina. 
Z szybą pałowałem się z godzinę pucując ją z dwóch stron. Po cyklinowaniu, bejcowaniu i olejowaniu leżała już na swoim miejscu niby umyta przez Cykliniarza Anglika, ale nieosilikowana. Wszelkie brudy, pyły i większe drewniane frakcje natychmiast wlazły między nią i podłogę i wyglądało to paskudnie. Nie rozumiem tego mechanizmu, może to jakieś kapilarne podciśnienie, bo takie gówienko potrafi przewędrować, na przykład, na sam środek i zza szyby kłuć oczy. I nic mu nie można zrobić. Wiemy o tym, bo w takim stanie żyliśmy "u gości" przez kilka miesięcy. A teraz mamy to w klubowni. Każdorazowo więc przestrzeń między szybą a podłogą trzeba zawsze osilikonować. Uprzedzał o tym Zdun.
Cykliniarz Anglik sprawę zbagatelizował. Stwierdził, że swoim przemysłowym odkurzaczem wyciągnie spod szyby wszelki brudy i od razu zasilikonuje. Zapytałem, czy mogę zrobić po swojemu sugerując, że tu mi jedzie tramwaj. Musiał ustąpić. 
Ale potem sprawę z Drągalem przeprowadzili niezwykle sprawnie. Wypucowaną szybę ułożyli na miejsce, przygnietli ją kozą i w 10 minut profesjonalnie osilikonowali. Aż miło było patrzeć. A przy okazji podpatrzyłem, jak to się robi, bo sam wiele razy silikonowałem popełniając zawsze ten sam błąd. Otóż nadmiar silikonu zgarniałem co prawda specjalną szpatułką, ale bez uprzedniego skrapiania  go wodą. 
A potem panowie przynieśli z Dużego Gospodarczego dwie potężne paki narożnika i kilka paczek, też raczej pak - elementów (emelentów) łóżka. W zimnie, ubrany jak na dwór, bo koza jeszcze nie mogła grzać ze względu na silikon, który potrzebował spokoju i 12. godzin, żeby okrzepnąć, zmontowałem narożnik. Wyglądał dość surrealistycznie w prawie pustym salonie nie dlatego, że był duży i takim pierwszym poważnym meblem, ale dlatego, że "nagle" pojawił się w tej przestrzeni, do której tymczasowego widoku się przyzwyczailiśmy, niczym jakiś przybysz z kosmosu.
Żona odetchnęła z ulgą, bo pasował do wnętrza i współgrał z jego elementami (emelentami) - z kolorem podłogi, ścian i okna.
Zdążyłem jeszcze przed zamarznięciem i przed mrokiem rozpakować łóżkowe paczki. Te masy folii i kartonów z narożnikowych i łóżkowych paczek, których porozcinanie zajęło sporo czasu, wywalałem przez okno na zewnątrz, a tam pakowałem je do worków z plastikiem. Zawsze to samo - główna czynność, która sprawia przyjemność, daje efekt i satysfakcję zajmuje procent całego czasu. Reszta to przygotowania i sprzątanie.
 
Wczoraj smsowo odezwała się Hela. 
Wybieraliśmy się, żeby się do niej odezwać ze trzy tygodnie. Ona też się długo wybierała, bo Eh, życie. U nas to samo - Eh, życie!
To zaczęliśmy z mety się umawiać na spotkanie, żeby znowu nam nie przeszkodziło Eh, życie! Umówiliśmy się na jej przyjazd do nas, z Winylem, na 95%, na 20/21. Rezerwę 5% zostawiliśmy na wycinanie numerów przez fachowców. 
 
ŚRODA (10.02)
No i dzisiaj od rana próbowałem pisać w Wordzie.
 
Wczoraj Żona wymyśliła ten sposób, żebym ciągle nie siedział przy modemie rozsiewającym podłe promieniowanie. Wcześniej rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, ale jakoś nie mogłem się przekonać. I jak się okazało słusznie.
Rano jednak karnie zacząłem od Worda. Z Żoną wczoraj przećwiczyłem pisanie i przekopiowywanie do bloggera i wydawało się, że ten system strawię. Co prawda pisząc do tej pory zdążyłem się przyzwyczaić do określonego kroju czcionki, ale przecież tylko się przyzwyczaić, więc widząc inną w Wordzie, taką cienką, pizdusiowatą, powtarzałem sobie, że przecież do tej też się przyzwyczaję.
Pierwszy problem wystąpił, gdy w trakcie pisania musiałem coś sprawdzić w Google. Robię to często, bo albo nie jestem pewny pisowni, albo znaczenia jakiegoś słowa lub powiedzenia, albo wreszcie jestem zaintrygowany, skąd takie coś się wzięło. Pomijam jakieś oczywiste wątki związane z faktami historycznymi, geograficznymi, naukowymi, politycznymi, społecznymi, itp., które ochoczo sprawdzam.
Przy pierwszej takiej sytuacji stwierdziłem, że zapamiętam i że potem hurtem sprawdzę w Google. Ale już przy trzeciej niemożliwości natychmiastowego sprawdzenia zacząłem się irytować, bo ileż mam zapamiętywać, a zapisywanie, jako robota durnego, nie wchodziła w grę. Stąd tendencyjnie, z dużą nadzieją, napisany fragment przekopiowałem do bloggera. I się nie zawiodłem. Nie stało się niby nic wielkiego. Tekst tylko się rozsypał w tym znaczeniu, że to coś, co tam w systemie działało, wszędzie powstawiało akapity, więc przez to we własnym tekście się lekko zdezorientowałem. Zacząłem go scalać według pierwotnego wzoru i mojej autorskiej wizji, ale system nadal w różnych miejscach wiedział lepiej, scalał po swojemu i to był gwóźdź do jego trumny. Tracenia czasu na walkę z kretyńskim systemem nienawidzę.
Wróciłem do podłego promieniowania i od razu zrobiło mi się lepiej. Po prostu po ponad trzech latach blogowania byłem z powrotem w domu.

Drugie novum, które wczoraj obgadaliśmy z Żoną, to był system rozpalania w kozie. Tutaj poszło lepiej.
Do tej pory rozpalałem smolakowymi szczapkami i wiadomo było, że nie ma bata i że się rozpali sto na sto. Ale smolaki się powoli kończyły. Upewniłem się na wszelki wypadek u Sąsiada Od Drewna, czy ma kolejne klocki, ale Żona wymyśliła, żeby spróbować na tych szczapach brzozowych, mokrych, gromadzonych przeze mnie na przyszły sezon grzewczy. Obojgu nam przeszkadzało, że przy smolakach szyba dopiero co żmudnie przeze mnie wyczyszczona octem i popiołem, zachodziła czarnym smolistym narostem. No i ta smoła, mimo że w minimalnych ilościach, szła w komin/-y.
Brzozowymi rozpalało się ciężko, bo na dwa razy, ale z oczekiwanym efektem. Szyba długo była czysta, a ja postanowiłem szczapy brzozowe porąbać na jeszcze mniejsze, na takie prawie drzazgi, odłupki, co powinno dać nam szansę takiego rozpalania aż do nadejścia wiosny.
 
Też z rana, bo Teściowa wstaje bardzo wcześnie, dostałem od niej smsa tchnącego troską o moje zmarznięte stopy. Zrobiło mi się w dwójnasób miło, bo to oznaczało, że wróciła do bloga. Na jak długo?
Postanowiłem kuć to poranne żelazo i z Synem smsowo umówiłem się na rozmowę o życiu. W niedzielę ma być impreza związana z 10. urodzinami Wnuka-III. Postanowiłem przyjechać jakieś dwie godziny przed, żeby na spacerze spokojnie porozmawiać, bo wiadomo, że w domu nie byłoby szans.
Dziwne, bo Syn nie dopytywał, co mi się stało i o czym tak naprawdę chcę porozmawiać.
A pretekstem do rozmowy o życiu stało się moje wcześniejsze pytanie, czy na tym spotkaniu będzie również Córcia. Odpowiedział:
- A wiesz ze jej nawet nie pytałem? Między nami teraz nie najlepiej jest, ostatnio nawet była w Metropolii i nie chciała przyjechać. Chyba potrzebuje czasu....(pis. oryg.; zmiany moje)
Zaintrygowało mnie ostatnie zdanie, bo doskonale wiem, że Syn też "potrzebuje czasu" i że nic nie jest na pewno albo białe, albo czarne. Co z tego, że w tym roku kończy on 44 lata, a Córcia w najbliższą sobotę 37? Martwić się mam o co...

I też dzisiaj z rana miałem zdalny kontakt z przychodnią zdrowia. Ale nie z powodu Covid-19! Nic z tych gównianych rzeczy!
Wczoraj dwukrotnie dzwoniono do mnie z nieznanego mi numeru, a ja takich numerów nie odbieram.
Ale ponieważ wydawał mi się wzrokowo znajomy, Żona dzisiaj rano sprawdziła - przychodnia zdrowia w Powiecie. 
(Przy okazji po raz pierwszy w życiu ugryzła mnie w oczy zbitka dwóch słów używanych, jak wiele innych, bezrefleksyjnie - "przychodnia zdrowia"; powinno być raczej "przychodnia choroby", a nawet lepiej "przychodnia chorób", bo przecież powszechnie wiadomo, że jak człowiek wybierze się tam przypadkowo, zdrowy, <te dwa ostatnie przecinki są bardzo ważne, bo bez nich sens i znaczenie byłyby kuriozalne, chociaż może wcale nie takie głupie w obecnych czasach>, to natychmiast wynajdą mu kilka. A nawet gdyby nieopatrznie nie znaleźli, ze stratą funduszy, które można byłoby przecież otrzymać z NFOZ <powinien brzmieć NFWC - Narodowy Fundusz do Walki z Chorobami albo najlepiej NFWC - Narodowy Fundusz Wynajdywania Chorób - obie nazwy adekwatne> wykazując się kolejnym "chorym" pacjentem, to i tak ten zdrowy, "przypadkowy", coś złapie w poczekalni.
No, ale jak by to brzmiało i kłuło w oczy? "Przychodnia Chorób?" No, nie od dziś wiadomo, że ludzie lubią sami siebie okłamywać, zamiatać pod dywan i uprawiać, bodajże to tak się nazywa, hipokryzję. I, jak owce, zahaczają mniej lub bardziej, o konformizm).

Zadzwoniłem do przychodni "zdrowia". Pani, na szczęście nie małolata sądząc po głosie i sposobie mówienia, od razu, gdy ledwo się przedstawiłem, mnie zlokalizowała w swoich kartotekach i również od razu, jednak, zaczęła do mnie mówić po imieniu, czyli używała w każdym zdaniu formy Panie Emerycie przyjętej dla małolatów i/lub korporantów/-ek. Nie reagowałem alergicznie tylko dlatego, że po pierwsze, jak wspomniałem, pani nie była małolatą, a po drugie nie chciałem w sobie gruntować jakichkolwiek skojarzeń na linii choroby, jaką jest alergia, a przychodnią "zdrowia".
- O, dobrze, że pan dzwoni, Panie Emerycie. 
Nie specjalnie rozumiałem, dlaczego to było dobrze, że zadzwoniłem.
- Bo pan, Panie Emerycie, w grudniu dzwonił do nas, my założyliśmy panu, Panie Emerycie, kartotekę, ale ona nie jest przez pana, Panie Emerycie, podpisana. 
Faktycznie tak było. A wszystko przez ten upadek ze schodów i ówczesną konieczność zdjęcia szwów.
Wtedy sprawa była logistycznie skomplikowana ze względu na termin ich zdjęcia pokrywający się z moim pobytem w Metropolii. Stąd w lekkiej desperacji zadzwoniłem do tej przychodni, w której zapewniono mnie, że szwy zdejmą. I od razu założyli mi kartotekę.
Po tamtej rozmowie Żona natychmiast przystąpiła do działania nie chcąc, żeby ten system, jak i jakikolwiek inny, wziął mnie w swoje szpony i za chwilę zmusił mnie do, na przykład, szczepienia. Dlatego załatwiła mi w Metropolii jednorazową wizytę u chirurga tylko(!) na zdjęcie szwów. Bez zakładania żadnych kartotek.
 
Samo słowo "kartoteka" źle mi się kojarzy i śmierdzi mi SB (Służba Bezpieczeństwa - kolejna przewrotna nazwa, bo raczej powinna to była być SNB  Służba Niebezpieczeństwa) z czasów komuny.
Ale nie musi być komuny, żeby kartoteki istniały wszędzie. Jak na zawołanie Żona opowiedziała mi o usłyszanym w radiu, bodajże 357, wywiadzie z Polką, która mieszka w Norwegii. Raczej wypunktowywała plusy tamtejszego życia, ale również dziwności śmierdzące mi thrillerem. Otóż, między innymi, w sklepach płaci się bodajże wyłącznie kartą. Ostatecznie niby nic dziwnego, nawet ja przywykłem (może być też przywyknąłem), chociaż wiem, że zwłaszcza na wsi natychmiastowa zapłata za cokolwiek żywą gotówką jest mile widziana, żeby nie powiedzieć jest w cenie, nomen omen. Ale zapłata kartą wiąże się z tym, że od razu mają cię na widelcu i wszystko o tobie wiedzą. Kto?! No wiadomo! Oni. Więc system, czyli oni, w Norwegii, zlicza ci, na przykład, ilość flaszek zakupionego alkoholu. Być może ze stosowną segregacją według procentów. I jeśli przekroczysz w określonym czasie limit tych flaszek lub procentów, o czym nie masz zielonego pojęcia delektując się wieczorem jakimś tego typu procentowym trunkiem, właśnie wieczorem możesz usłyszeć pukanie do drzwi i ujrzeć sympatyczną grupę Norwegów. Może trzech. Dlaczego trzech? Bo to by mi pasowało znowu do komuny, czyli odmiany systemu totalitarnego, gdzie w czasach szkolnych trzeba było po 20.00 umiejętnie unikać tzw, trójek. Chyba w ich skład wchodzili nauczyciele i rodzice, a w stanie wojennym nauczyciel, rodzic i ormowiec (ORMO - Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), ale mogę przekłamywać, bo to było dawno. Ale tzw. trójki były na pewno.
Ta sympatyczna norweska grupa z wypisaną troską na każdej z twarz poinformuje cię, że właśnie przekroczyłeś limit i czy w związku z tym masz jakiś problem. Bo oni chętnie porozmawiają i przedyskutują, a przede wszystkim pomogą. Nie wskórasz nic, zaskoczony taką wizytą, odpowiadając, że ty nie masz żadnego problemu, a więc nie ma o czym rozmawiać, a na pewno nie o takim głupstwie, jak wypite dwa Pilsnery Urquelle dziennie i że dziękujesz za pomoc, bo w czym tu pomagać, no chyba że w wypiciu z trudem zdobytych na norweskim rynku Pilsnerów Urquelli. A, to w tej sytuacji, jako Słowianin, serdecznie zapraszam do kompanii. I nie wywiniesz się przyznając się lizusowsko systemowi, czyli onym, że rzeczywiście w tym, powiedzmy kwartale, faktycznie przesadziłeś pijąc dziennie trzy Pilsnery Urquelle, i obiecując, że za to ograniczysz się do jednego w przyszłym, więc średnia za pół roku wyjdzie dwa. To o co ten cały raban? Ano o to, że to nie ty wyznaczasz sobie limit.

Czy tam jest miejsce dla prawdziwego Polaka? Nie byłbym w stanie wytrzymać faktu, że system, i to w dodatku obcy mi kulturowo, zlicza mi wypite przeze mnie Pilsnery Urquelle (nie mam pojęcia, czy w Norwegii jest dostępny), a po osiągnięciu jakiegoś limitu ustanowionego arbitralnie przez ten system, który nie liczyłby się z potrzebami mężczyzny, Polaka, w domu pojawiałaby się jakaś ekipa z pytaniem, czy mi pomóc i Może masz (tam chyba od razu walą na Ty, bo jak wspomniałem inna kultura) jakieś problemy? Opowiedz nam o nich...Chętnie ci pomożemy.
Wszystko to śmierdziałoby mi totalitaryzmem rodem z książek lub filmów science fiction, kołami AA lub Świadkami Jehowy. To już lepszy zdecydowanie jest Kościół Katolicki, który niby potępia pijaństwo, ale już nie ma nic przeciwko płodzeniu w tym stanie niezliczonego potomstwa. No i poza tym, jak się ma problemy, można, jednak dobrowolnie pójść do spowiedzi i to do jednego człowieka, a nie od razu do całej trójki, oczyścić się z doraźnego grzechu pijaństwa, po czym, jak nowo narodzony, pić "od nowa", bić żonę i przy okazji płodzić dalej. Takie swojskie, ugruntowane kulturowo być może od 966 roku, czyli od daty chrztu Polski.
Tu znowu dygresja, niestety.
Jak bardzo łatwo przyjmujemy pewne sformułowania, wchłaniamy kalki, czy klisze. W 966 roku, chociaż ta data nie jest pewna, Mieszko przyjął ze względów politycznych chrzest. Jeden człowiek, no może również jego najbliższa świta. A tu od razu zrobił się z tego chrzest Polski. Wiadomo, że to był długofalowy proces, często przeprowadzany ogniem i mieczem, ale w końcu chrzczono ludzi a nie jakiś państwowy byt. Chociaż to zapewne lepiej wyglądało i wygląda w obecnej świadomości, niż kropienie przez biskupów 50. km nowo wybudowanej autostrady, szpadla piasku wykopanego osobiście przez Pana Prezesa na Mierzei Wiślanej, czy otwartej właśnie w jakiejś szkole sali gimnastycznej. Pomijam fakt, że sformułowanie "chrzest Polski" zakrawa na megalomanię i jest bezczelnym zawłaszczeniem.
 
Z perspektywy czasu i moich doświadczeń mogę teraz powiedzieć, że od takiej wizyty norweskiej trójki wolałbym jednak poranną wizytę esbeków łomocących o szóstej rano kolbami kałaszów do drzwi mojego domu. Tu sprawa byłaby oczywista. Nie chcieliby mi pomóc, chcieliby wsadzić do więzienia, odizolować i nękać. Chcieliby mi zaszkodzić. Wiem, o czym mówię, bo przez to przeszedłem. Chyba wolałbym jednak takie prostackie metody szykanowania, te środkowoeuropejskie, z komuny, niż te z bogatego kapitalizmu, zwłaszcza norweskiego, wysublimowane, paraliżujące i odbierające tożsamość.

Faktycznie - odparłem pani z przychodni "zdrowia" - dzwoniłem w grudniu i miałem następnego dnia zadzwonić ponownie, żeby sprawę odwołać. - Przepraszam, ale w ferworze zajęć zapomniałem. - Poza tym wyszło na to, że będę częściej w Metropolii i tam postanowiłem załatwić swoją sprawę. - skłamałem bez mrugnięcia okiem, a raczej bez drgnięcia struny głosowej.
- To pan, panie Emerycie, ma tam już konkretną przychodnię? - Jaką? - pani wykazywała się refleksem godnym śledczych z Interpolu.
- No, nie, jeszcze nie mam... - odpowiedziałem rozwlekle.
- To pan nie ma lekarza?!... - po raz pierwszy się zacukała i z tego zapomniała dodać Panie Emerycie. Musiała w tym momencie uważniej spojrzeć na mój PESEL.
- To zrobimy tak... - nabrała z powrotem rezonu i przeszła do kumplowania się i do sztamy, że niby trzymamy razem - pan, Panie Emerycie, przyjedzie do nas i podpisze deklarację, a potem, jak pan będzie chciał, zmieni sobie przychodnię "zdrowia".  
- Niestety, proszę pani, niczego nie będę podpisywał, a na pewno jakiejś deklaracji. - Proszę sprawę anulować.
- Nie będzie pan?... - wyraźnie gasła w oczach, a raczej w uszach. - Będę musiała sprawę przedstawić lekarzowi, niech on coś z tym zrobi - dodała zawiedzionym tonem będącym na drugim biegunie względem tego z początku rozmowy. 
Rzeczywiście bardzo mnie to wzruszyło i strasznie się tym faktem przejąłem.
 
Na takiej pozytywnej adrenalinowej fali, kiedy mogłem systemowi pokazać fucka, pojechaliśmy Terenowym do Powiatu. Najistotniejszą sprawą do załatwienia było wysłanie paczuszki - prezentu urodzinowego dla Córci. Prezent wymyśliła Żona. W słuchanej przez nią jakiejś książce narratorka co jakiś czas cytowała fragmenty czy przepisy z książki Dwor Wiejski napisanej w pierwszej połowie XIX wieku przez Karolinę z Potockich Nakwaską. Żonie cytowane fragmenty, a potem i mnie, tak się spodobały, że oboje uważaliśmy, że dla Córci ten prezent będzie bardzo trafiony. 
Przed wysyłką trzeba go było odpornie i estetycznie zapakować. Odpornie to mogę, ale estetycznie nie cierpię. To całe moje mozolne "dzióbanie" z papierem i taśmą klejącą grało mi na nerwach, zwłaszcza że wiedziałem, że zawsze w takich prezentowych wypadkach efekty uzyskane przez mnie były mizerne. Ale Żona stwierdziła, że paczuszka wyszła mi całkiem zgrabnie.
Drugą sprawą do załatwienia było szukanie materiałów na zasłony do okien do gości. A do tego najlepiej nadają się lumpeksy. Można trafić na ciekawe rzeczy za śmieszne pieniądze. Bo Żonie we wszelakich poszukiwaniach w Internecie wychodziło, że w normalnych sklepach na zasłony wydamy krocie. Materiałów żadnych nie było, bo dostawy towaru są w poniedziałki i co ciekawsze rzeczy szybko znikają, ale wypatrzyłem dwa ładne dywaniki w kolorach nam pasujących i dla siebie spodnie dresowe do bezdre(stre)sowego wycierania na wsi, a Żona chyba coś a la obrus, wszystko po 10 zł. 
Razem 40.
 
Po południu rozpocząłem montaż łóżka w gościnnej sypialni. Nawet byłem dumny z siebie, bo zrobiłem to sam w pojedynkę. Początkowa trudność polegała na tym, że dwa boki łóżka, przednia ścianka, większa, ta u wezgłowia i tylna, mniejsza, ta u nóg, powinny tworzyć połączony ze sobą, stabilny prostokąt. Warunki techniczne do połączenia poszczególnych czterech części producent oczywiście przewidział. Głupio by wyszło, żeby nie. A trudno jest w jedną osobę przytrzymać jednocześnie dwie ścianki odległe od siebie o 2 m, bo natura nie dała takiego zasięgu rąk. Ponadto, żeby dodatkowo zamontować do nich przynajmniej jedną boczną, stabilizującą układ, trzeba by, jak zwykle, posiadać trzecią rękę, najlepiej taką zmyślną, teleskopową o regulowanej długości, w zależności od potrzeb. Tego na składzie nie posiadałem. W grę nie wchodziło montowanie bocznej ścianki do którejś z przedniej lub tylnej, bo to groziło wyrwaniem śrub z bebechami z którejś z nich, gdy boczna sama z siebie nie chciała zachować na całej swojej długości równoległości do podłoża, czyli prostopadłości do przedniej lub tylnej.
Mam nadzieję, że ten prosty techniczny wywód ogarnie Kolega Inżynier(!). Liczę również na Trzeźwo Na Życie Patrzącą. 
Poszedłem po rozum do głowy i zastosowałem tymczasową pomocniczą konstrukcję (często spotykany sposób w budownictwie, drogownictwie, itp. podlegający później demontażowi albo zniszczeniu) wykorzystując jeden z elementów (emelentów) łóżka, taki drąg o długości łóżka mocowany pośrodku przedniej i tylnej ścianki, je łączący i stabilizujący. Wyprzedziłem jego montaż o kilka kroków przewidzianych w instrukcji, ale w ten sposób cały prostokąt stabilnie zmontowałem i drąg mogłem zdjąć. Oczywiście mógłbym poprosić Żonę o pomoc, ale po pierwsze cały splendor zostałby podzielony na dwa, a poza tym Żona czym prędzej uciekłaby do nas twierdząc Tutaj jest zimno, jak w psiarni. Nie pomagał nawet widok pięknego ognia w kozie, którą Drągal uruchomił i udrożnił montując rury odprowadzające spaliny do komina. Mnie ten widok wystarczał, bo z niego samego już robiło się cieplej, ale na wszelki wypadek pracowałem w całym ubiorowym rynsztunku, z kurtką, szalikiem, czapką i butami roboczymi (czeskimi!) włącznie.
Gdy w końcu po montażu podstawy pod materac i innych elementów (emelentów), z powrotem zamontowałem drąg, starałem się zamontować krótszy, w poprzek łóżka, tworzący z tym długim kształt krzyża, coś pośredniego między łacińskim (nierówne sobie ramiona) a greckim (oba ramiona przecinają się idealnie na swoich środkach). Producent przygotował otwory na jego końcach i otwory w listwach przymocowanych do bocznych ścian łóżka tak, że wystarczyło tylko przełożyć dwie długie śruby i skontrować je motylkowymi nakrętkami bez użycia jakichkolwiek narzędzi. Mądrze i łatwo.
Tyle że obok wywierconych otworów na listwach tkwiły takie małe klocuszki ze sklejki, chyba istotne konstrukcyjnie, przymocowane do nich na trwale. Z jednego boku klocuszek zupełnie nie przeszkadzał i śruba przeszła bez problemu, ale z drugiego przeszkadzał na tyle, że dwa wywiercone otwory rozmijały się gdzieś o centymetr. Nawet nie kląłem na bezmyślność wykonawcy, tylko stwierdziłem, że jutro wydłutuję ten jeden centymetr klocka i otwór do otworu będzie pasował. Zrobiło się ciemno (nie lubię pracować przy sztucznym świetle) i zacząłem powoli się schładzać, mimo że koza pracowała na pełnych obrotach, Ale skoro tyle czasu mieszkanie nie było ogrzewane... 
Żona, gdy na chwilę kontrolnie i oczywiście z ciekawości zajrzała, absolutnie poparła mój pomysł Bo tu jest zimno, jak w psiarni.
 
Wieczorem na swój sposób przeżywałem aferę z mediami, którą wywołał obecny rząd ciągle i nieustannie szukając pieniędzy dla "Ojca" Rydzyka i różnych prezesów państwowych spółek oraz żeby wypełnić populistyczne obietnice. Mój sposób polegał na tym, że nie miałem ani sił, ani chęci, ani czasu, żeby zgłębiać jej istotę i zakres problemu, a i tak się nieźle wkurzałem i martwiłem na podstawie strzępków informacji płynących z Radia Nowy Świat i Radia 357, których Żona słucha naprzemiennie, oraz podsuwanych mi przez nią różnych internetowych newsów. 
Było jasne, że PIS dokonuje kolejnego zamachu i zawłaszczenia. Ciągle przy takich milowych pisowskich krokach powtarzam, że ten stan będzie jeszcze trwał 18 lat (w tamtym roku mówiłem 19, co chyba wychodzi na to samo) i wtedy ockniemy się w zupełnie innej Polsce. Jakiej? Na pewno dokumentnie rozpieprzonej i/lub popieprzonej. Miałbym wtedy 98 lat, więc tego momentu nie dożyję, ale czy to zwalnia mnie ze zmartwienia i niepokoju?...

I wieczorem wróciliśmy z Żoną do tematu drewna, który to temat stał się jednym z priorytetów w świetle panującej pięknej (mówię bez sarkazmu) zimy i wypłynął mocniej w związku z moim najbliższym wyjazdem do Metropolii.
Stwierdziliśmy po pierwsze, że do rozpałki ze smolaków zrezygnujemy, bo zbyt mocno kopcą i przy paleniu w kozach staje się to za mocno upierdliwe. Zadzwoniłem więc do Sąsiada Od Drewna odwołując dwa smolakowe klocki i przy okazji dowiedziałem się, że w styczniu urodził mu się drugi syn. A miała być na pewno córka.
Po drugie zadzwoniłem przypominająco-ponaglająco do nowo odkrytego dostawcy drewna, który tydzień temu obiecał, że za dwa tygodnie dostarczy cztery metry suchego dębu.
- A tak, tak, pamiętam. - Mam zapisany pański numer i jak będę gotów, to zadzwonię. -  Ale teraz nic z tego nie będzie, bo śnieg wszystko spierdolił.
- Kto spierdolił? - zapytałem bez cienia ironii, bo rzeczywiście nie dosłyszałem.
- Śnieg spierdolił! - Tak najebało w lesie, że nie idzie wjechać i pracować. - Ale pamiętam o panu. - Mam zapisany numer i dam znać. - dodał jeszcze raz uspokajająco.
Uspokoiłem się na tyle, że stwierdziłem z pokorą, że no trudno i że trzeba będzie wrócić do rąbania na małe bierwionka tego drewna od Sąsiada Od Drewna, tego niby suchego.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. I to dwa razy.
Zmartwił się, i słusznie, że w jego tekstach cytowanych przeze mnie dostrzegł mnóstwo błędów. W związku z tym zdecydował się na rozstanie z "poprawiarką internetową", czyli z automatycznej autokorekty. Bo tej żywej, w realu, czyli W Swoim Świecie Żyjącej nie ma w domu. ...Jest na wakacjach, czego za bardzo nie zrozumiałem.
Do maila dołączył zdjęcie powalonego drzewa przygniatającego ich płot. W Lesie śniegu jest tak dużo, że drzewa się przewracają pod jego ciężarem, a ja bawię się w drwala. (pis. oryg.)
Trzeba oddać Po Morzach Pływającemu, że nie napisał W lesie tyle śniegu najebało, że...
Faktycznie widać było poodcinane konary, a na pierwszym planie drabinę z przewieszoną na niej łańcuchową piłą. A ta mnie zainteresowała. Więc w drugim mailu wyjaśnił, co i jak. Ma od roku akumulatorową Husqvarnę, więc wiem, co to jest za komfort pracy, bo posiadam podobną, tylko Stihla.
A ponieważ we względzie samochodów i różnych technicznych nowinek nie jestem typowym mężczyzną dzielącym w tych obszarach włos na czworo, więc w głowie mi nie postało, aby z Po Morzach Pływającym się licytować. Podejrzewam, że jemu też nie.
 
CZWARTEK (11.02)
No i rano wszędzie ciężko się rozpalało.
 
Stąd miałem rozwalony cały rytm poranka. A rozwalenia rytmu nie cierpię. Wyłamywania się z pewnych ulubionych rytuałów, nie opanowywania sytuacji. Nie zdążyłem w swoim czasie ani zrobić gimnastyki, ani wypić jednej kawy, a na dodatek o 07.20 w drzwiach stanęła Żona. Widząc mój stan wiele nie dyskutowała.
- To może ja jeszcze się położę i poczytam. - Szybko wycofała się z powrotem do sypialni.
Moje grobowe milczenie tylko ją utwierdziło w słuszności decyzji. Ale o 08.00, gdy ponownie się pojawiła, sytuację miałem opanowaną i byłem już dziarski i w dobrym nastroju.
- Mamy do omówienia dwa aspekty. - zacząłem zapominając, że ja już jestem od dwóch godzin w środku dnia, a Żona dopiero wstała, co prawda drugi raz, ale jednak, i też potrzebuje porannego rytuału, zwłaszcza 2K+2M.
- Ale nie mów do mnie tak administracyjnie! - oburzyła się, bo nawet nie zdążyła siąść na ulubionym porannym miejscu przed kozą.
To się na 5 minut zreflektowałem. A widząc, że Żona jest już gotowa rozważyć moje dwa aspekty, bo siedziała przed kozą z kubkiem kawy w dłoniach, zacząłem. 
Pierwszy dotyczył omówienia wniosków z mojego dzisiejszego pałowania się z rozpalaniem. Omówiliśmy szczegóły, żeby jednak usprawnić palenie, a zwłaszcza upierdliwe rozpalanie przy tym pieprzonym mokrym drewnie.
Drugi dotyczył spraw zdrowotnych, szczególnie moich pozytywnych zmian w stosunku do eksperymentów stosowanych przez Żonę na moim organizmie. Trudno nawet mówić o eksperymentach, bo to słowo oznacza rzecz niesprawdzoną, do sprawdzenia której dochodzi się właśnie na drodze eksperymentu. A tu ponoć, co wyczynia Żona z moim organizmem, jest sprawdzone i udokumentowane. I przynosi same pozytywne efekty. W rozmowie chyba skoncentrowałem się na tym, że sam pilnuję limfy, czyli że od rana, zanim Żona wstanie, ja już jestem po dwóch sesjach skakania na piętach i w związku z tym w bardzo dobrej kondycji psychicznej. Skoro uwierzyłem w poranne wypieprzanie toksyn z mojego organizmu...
Po omówieniu aspektów już miałem się zerwać do roboty, gdy  zostałem przygwożdżony.
- Ale nie mów do mnie tak administracyjnie nie tylko rano, ale w ogóle! - Wyłazi z ciebie taki dyrektor. - Okropne!
Sam się sobie dziwię znając Żonę i myśląc, że początek rozmowy ujdzie mi płazem i że od razu będę mógł przejść do porządku dziennego, czyli do roboty.
 
Ale ostatecznie się udało. Z Dużego Gospodarczego przyniosłem tępe dłuto, młotek, nożyk i tarnik. Przez pół godziny powoli wydłutowywałem ten centymetrowy kawałek sklejki waląc w nią młotkiem na chama z racji tępego dłuta i modląc się, żeby nie uszkodzić konstrukcji łóżka. 
Udało się. Dziurki na śrubę "naszły" na siebie. Gdy już zadowolony miałem skręcać, jeszcze raz przyjrzałem się instrukcji i dostrzegłem, że to krótsze poprzeczne ramię krzyża ma być przytwierdzone pod boczną listwą, a nie na niej i że w tej sytuacji ten kawałek sklejki, w który przed chwilą na chama waliłem, zupełnie niczemu nie przeszkadzał. Co więcej, musiał mieć jakieś znaczenie do końca przeze mnie nieodkryte. 
Wszystko skręciłem i została mi jedna śruba z nakrętka motylkową, którą miałem skręcić miejsce przecięcia dwóch ramion krzyża. Wywiercone w nich dziurki na śrubę do siebie nie pasowały. Specjalnie się tym nie przejąłem zakładając, że po to mam wiertarkę i wiertła do drewna, żeby oba ramiona przewiercić w jednym miejscu, śrubę przepchać, dokręcić motylkiem i usunąć jawną niedoróbkę producenta łóżka. Zawołałem jednak Żonę, żeby raczej pokazać jej to brakoróbstwo, niż z tego powodu, że sobie nie dowierzałem.
- A jakbyś tak jedno z ramion obrócił o 180 stopni... - Żona zawiesiła głos.
Oniemiałem tchnięty nagłym przeczuciem. Obróciłem i dziurki się pokryły. Przyjąłem ten moment, jak i wcześniejsze bezsensowne dłutowanie z pokorą. Widocznie wczoraj wyczerpałem konstrukcyjny rozum w głowie.
Żona, po montażu stelaża pod materac, poproszona ponownie do zimnicy, pierwsza na nim zaległa badając twardość i wygodę. Ja nie śmiałem, zwłaszcza, że ona ciągle mnie upomina, żebym w tych wiejskich roboczych ciuchach nie śmiał gdziekolwiek usiąść nie mówiąc o położeniu się, kiedy można zasyfić większą nowiutką powierzchnię mebla. 

Dzisiaj mieliśmy, tak jak wszyscy w naszym obszarze kulturowym, tłusty czwartek. Na tę okoliczność Żona zjadła jedną pomarańczę, a ja sobie pofolgowałem znacznie więcej. Do miseczki nałożyłem sporą ilość lodów waniliowych od Grycana, obficie obsypałem migdałami oraz orzechami włoskimi, laskowymi i nerkowca. To wszystko polałem w dużych ilościach advocatem. Jak tłusty, to tłusty.

Wieczorem zadzwoniła Córcia. Ależ ta nasza Poczta Polska działa. Zakładaliśmy z Żoną, że prezent dotrze w piątek, i tak jeden dzień przed urodzinami, a tu masz. Oczywiście stosując sposób myślenia i funkcjonowania Kolegi Inżyniera(!) można by powiedzieć, że gdybyśmy wysłali dzień później, czyli w czwartek zakładając, że dojdzie w piątek, to oczywiście dotarłby dopiero w poniedziałek albo i we wtorek.
Córcia poinformowała mnie bez żadnych podtekstów, że w najbliższą niedzielę nie będzie obecna u swojego brata na 10. urodzinach Wnuka-III, bo ma własne i  w związku z tym zaprosiła do siebie i Zięcia paczkę ich znajomych. Dla mnie to było oczywiste, ale czy będzie dla Syna?

PIĄTEK (12.02)

No i dzisiejszy dzień był takim najzwyklejszym, stacjonarnym, roboczym.
 
Najpierw się przeprosiłem z drewnem, tym niby suchym, i rąbałem je na malutkie bierwiona.
Musiałem zrobić zapas dla Żony i dla fachowców.
A resztę dnia montowałem meble, drugi komplet do dolnego apartamentu, który kiedyś będzie gotowy.
Póki co wszystko magazynowałem w górnym, który też do końca nie jest skończony, ale ma już mieszkalny charakter.
 
SOBOTA (13.02)
No i rano powzięliśmy decyzję, że coś z tym drewnem trzeba zrobić. 

Bo zima trzyma i dalej na mokrym drewnie nie ujedziemy.
Pojechałem Terenowym do sąsiedniej wsi. Na bramie jakiejś posesji uwiarygodnionej widokiem hałd drewna widzieliśmy wiele razy płachtę informującą, że tu się handluje drewnem kominkowym.
Akurat właściciel z pomocnikiem ładowali samochód - dostawę do Metropolii. Na moje stwierdzenie, że chciałbym kupić dwa metry suchego dębu albo buka obaj, na trzy cztery, parsknęli śmiechem z akcentem położonym na słowo "suche".
- Suchego to już dawno nie ma. - To jest właśnie ostatnie, które wieziemy do Metropolii, a resztę... - i tu zaczęli wymieniać zaklepane już miejsca w Pięknej Dolinie.
Ale od słowa do słowa, gdy się okazało, że mieszkam tuż obok, że nie jestem jakimś dupkiem miejskim zerwanym o tej porze roku z choinki, że mieszkam w Pięknej Dolinie już 15 lat i że swobodnie z nimi gadam na różne tematy z nią związane, a przede wszystkim że od ręki płacę gotówką, nagle okazało się, że dwa metry się znajdzie. Bardzo pilny załadunek do Metropolii przerwali, przeparkowali ciężarowego i kazali podjechać Terenowym. Załadowaliśmy spokojnie metr i umówiliśmy się, że albo ja za parę dni przyjadę po drugi, albo że właściciel mi go podrzuci.
I tak Terenowy zdobył kolejną odznakę - sprawność. Stał się dostawcą drewna kominkowego.
Na posesji zajeżdżałem nim to z jednej strony domu, to z drugiej w zależności gdzie mi było łatwiej i prościej drewno złożyć. Resztę w nim zostawiłem. Nie było sensu wykiprowywać na ziemię, żeby potem z niej ładować do taczki i pchać ją w te miejsca, do których za jakiś czas mogłem Terenowym ponownie zajechać. I dziwić się, że jest to ukochane auto Żony?...

Po południu zadzwoniła Córcia chcąc spokojnie podziękować za prezent. Z Zięciem gościli u siebie przez cały weekend paczkę swoich najbliższych przyjaciół, cztery pary z dzieciakami. Jedną z atrakcji, o której mi opowiadała, było jeżdżenie na łyżwach na zamarzniętym stawie i zawody a la hokejowe.
Zadzwonił też Syn. Ode mnie zaczął przesuwanie na następną niedzielę urodzinowej imprezy Wnuka-III. Synowa się rozchorowała, a Wnuk-I właśnie zaczął wychodzić z przeziębienia. A znając ich w kolejce do zachorowania czekają jeszcze Syn i trzej Wnukowie. Nie wiadomo więc, czy do następnej niedzieli się wyrobią.
Ja wiem, że to są przyczyny obiektywne, ale czy całkiem niedawno nie pisałem o nieprzywiązywaniu się. Ale sprawę traktowaliśmy poważnie, bo tuż przed telefonem Syna omawialiśmy szczegółowo logistykę mojego pobytu w Metropolii, a zwłaszcza mój żywieniowy plan.

Po południu skończyłem montować meble. Zostały tylko narożnik i łóżko, ale one muszą poczekać, aż dolny apartament będzie gotowy.
Odważyłem się usiąść na narożniku, bo w ten sposób stworzyłem sobie ergonomię pracy. Nie musiałem się schylać i miałem blisko kozę, która pięknie grzała. Ale na wszelki wypadek byłem ciepło ogacony, a na głowie miałem czapkę-kominiarkę.
- Wyglądasz w tym stroju, a przede wszystkim w tej czapce jak Rusek. - zagadała Żona, która wpadła kontrolnie i z ciekawości. - Taka stercząca na samym czubku głowy. - Tylko brak ci onuc. - No i te okulary nie pasują.
Nie wiedziałem, że w Żonie tkwi taki klasyczny stereotyp Ruska.
 
Wieczorem, ni gruszki, ni z pietruszki, bo rzadko to robię, a zwłaszcza o tej porze dnia, zjadłem jabłko. A za jakiś czas najpierw zacząłem czuć dyskomfort, potem lekkie mdłości i pobolewanie żołądka.
Musiała się przykleić jakaś francowata skórka. 
Żona najpierw zaordynowała mi na dużej łyżce gorzkie krople, a za jakiś czas miętowe.
- Podam ci w kieliszku. - Będziesz miał taki miły akcent.
Za pół godziny o wszystkich dolegliwościach zapomniałem.
 
NIEDZIELA (14.02)
No i dzisiaj wyjechałem do Metropolii.
 
Do południa zakończyłem akcję "drewno", a potem się odgruzowywałem i pakowałem.
W trakcie najpierw zadzwonił Szybki Stolarz, a potem wysłał smsa Prąd Nie Woda. Obaj przez dłuższy czas nie reagowali na moje liczne telefony i obaj mnie uspokajali.
- W piątek wyszłem ze szpitala - poinformował mnie Szybki Stolarz. - Nie mogę chodzić, ale z powrotem zacząłem brać leki, więc niech się pan nie martwi. - Przyjadę we wtorek, albo w środę, albo w czwartek.
- Samochód naprawiony, panie Emerycie. - napisał Prąd Nie Woda. - Będę w środę. - Niech się pan nie martwi, robota będzie zrobiona. 
Ciekawe, że  im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej byłem niespokojny.
 
W Nie Naszym Mieszkaniu byłem o 16.00 i od razu zostałem wzięty do galopu.
Od jakiegoś czasu, od kiedy rozpoczął się sezon grzewczy, w łazience w dolnej części rury grzewczej, z takiej jednej cienkiej, skorodowanej rurki stanowiącej połączenie z całym pionem zaczął wyciekać płyn grzewczy. Taka żółtawa ciecz. Więc wziąłem się na stary wypróbowany sposób. Pod rurkę podstawiłem miskę, a na miejsce przecieku nasadziłem szmatkę, żeby po niej ciecz elegancko spływała i gromadziła się w misce. System działał bez zarzutu, płynu gromadziło się niewiele, nawet po miesiącu. Za każdą obecnością wystarczyło tylko wylać, miskę podstawić ponownie i na miesiąc lub więcej był spokój. Ale przyszła "sroga" zima i chyba cały układ grzewczy zaczął pracować intensywniej, bo gdy przyjechałem, podłoga w łazience i wszystko, co na niej leżało, zalane było żółtą cieczą. Mój system szlag trafił, tym bardziej że miska w zbieraniu cieczy była wydolna w 40 %. Z racji ułamania krawędzi i jej pęknięcia ciecz widocznie bardzo szybko zaczęła się przelewać. Gdzie dalej ściekała, starałem się nie wnikać. Pewne, że do piwnicy. Zawsze z Żoną docenialiśmy podstawową  zaletę Nie Naszego Mieszkania, jaką było usytuowanie na parterze.
Sytuację opanowałem, zlałem, co trzeba było zlać, wytarłem, co trzeba było wytrzeć, wypłukałem dywaniki i pomniejsze szmatki i wywiesiłem do suszenia, i ponownie ustawiłem system. A potem zabrałem się do pisania.
Wypiłem przy tym tylko jednego Pilsnera Urquella, a potem dobrowolnie wodę z solą i z magnezem, co mną tak wstrząsnęło, że zadzwoniłem do Żony, żeby się poskarżyć i znaleźć pociechę. Zależało mi na tym, żeby mi współczuła, że tak strasznie zmutowałem, a wcale nie chciałem słuchać, jak jest ze mnie dumna. Żona starała się w rozmowie z trudem ukryć fakt, że jest jednak ze mnie dumna.
 
Rytm ostatnich zimowych miesięcy wymusił na mnie łóżko już o 20.00. Skoro jutro miałem wstać o 05.00...
 
PONIEDZIAŁEK (15.02)
No i też tak się stało.
 
Oprócz rytmu i smartfona pomogły trzaskające rury.
Całą noc miałem kiepską. Bo rury rurami, ale poza tym przez miesiąc spałem w jednym środowisku (łóżko + dom), więc zdążyłem się mocno przyzwyczaić. Zwłaszcza, że łóżko jest super wygodne, a i dom, nawet na tym etapie, również.
Dosyć szybko się rozbudziłem widząc mocno napełnioną miskę. Zaraz po 07.00 zadzwoniłem do pani dyspozytor w spółdzielni opisując problem. Kazała czekać w domu między 09.00 a 10.00, bo Przyjdzie hydraulik, a gdyby nie przyszedł, to proszę czekać na telefon i zobaczymy...
Zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE uprzedzając, że będę później. O 09.20 rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł hydraulik, a nawet dwóch. Jednego poznałem z ostatniej wizyty, kiedy wymieniał licznik wody stękając przy tym strasznie, wzywając Boga i klnąc jednocześnie.
Panowie zlokalizowali problem i go zbagatelizowali.
- A to... - Odkręci się rurę, dopływ i odpływ się zaślepi i wystarczy. - Rurę zabierzemy do naprawy i zobaczymy.
- A kiedy można się spodziewać tej rury z powrotem? - zapytałem.
- A tego, proszę pana, to nie wiadomo. - Jeden lokator to nawet czekał dwa lata. - A zresztą po co panu ta rura, skoro te dwie cienkie od pionu grzeją, że hej...
Przyznałem im rację. Ostatecznie też mogę poczekać dwa lata, tym bardziej, że byłem zachwycony, że tak szybko i skutecznie zdjęto mi problem z głowy.
Za dziesięć dziesiąta było po wszystkim. Panowie dostali niesamowitego przyspieszenia, bo zagroziłem im, że ja najpóźniej o 10.15 muszę wyjść do pracy, ale spieszyło im się przede wszystkim dlatego, że akurat czas ich pracy u mnie zahaczał o czas ich przerwy śniadaniowej, którą chcieli mieć oczywiście jak najdłuższą.
Zdążyłem jeszcze zadzwonić do tej samej pani dyspozytor w spółdzielni.
- Taaaak.... - usłyszałem niepewne i przeciągnięte, gdy się przedstawiłem i przypomniałem naszą poranną rozmowę.
- Chciałem tylko podziękować za tak ekspresowe i skuteczne załatwienie sprawy. - Teraz mogę spokojnie iść do pracy.
Zaśmiała się z wyraźną ulgą i na do widzenia życzyła miłego dnia. Była inną osobą niż ta z rana. 

W Szkole wyjaśniliśmy i załatwiliśmy wiele spraw, tylko ciągle nie te, które planujemy od kilku miesięcy. Nawet nie poczułem się dziwnie lub nieswojo po miesięcznej przerwie. Umówiliśmy się na jutro. Może uda się coś załatwić z naszych planów. 

Wieczorem znowu dopadł mnie ten zmutowany stan. Wypiłem  tylko jednego Pilsnera Urquella, a potem wodę z solą i magnezem. Nie wiem, co powiedzieć.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i przysłał jeden list.  
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. 
Godzina publikacji 23.21.