poniedziałek, 31 maja 2021

31.05.2021 - pn 
Mam 70 lat i 179 dni.

WTOREK (25.05)
No i wstałem dzisiaj nieprzytomny.
 
Po wczorajszej późnej publikacji i niecałych sześciu godzinach snu.
Rano długo nie zabierałem się za sprawdzanie wczorajszego wpisu, tylko uprawiałem spory onan i czytałem wszystko, co tylko się dało, o rekordzie Lewandowskiego. Dopiero, gdy wstała Żona, cyzelowałem wpis.
Nic nie zapowiadało we mnie ostrego kryzysu, który dopadł mnie wieczorem z apogeum, gdy wracałem od Stolarza Właściwego. Po I Posiłku standardowo zabrałem się do roboty, ale szło jakoś tak opornie. Wspólne z Żoną wieszanie kuchennej lampy w dolnym gościnnym mieszkaniu, czy wieszanie wieszaka w łazience urastało do sporego problemu, zabierało ponad miarę czas i siły przy niekończącej się gimnastyce - i raz góra, i dwa dół, i trzy góra i cztery dół, i pięć góra, i... A teraz proszę państwa proszę stanąć w rozkroku i robimy skłony... i raz, i dwa, i trzy, i cztery, i pięć. Dziękuję. Teraz proszę nogi złożyć razem i podnosimy nogę prawą ugiętą w kolanie, po czym lewą i tak pięć razy - i raz, i dwa i trzy... Dziękuję. Teraz proszę państwa...Zawsze i za każdym razem, gdy montuję meble, wieszaki, lampy, balustrady, karnisze i dziesiątki podobnych wymagających niezliczonych skłonów, wejść i zejść na/z drabiny, ekwilibrystycznych czasami  pozycji, żeby ze śrubokrętem lub z wiertarką dotrzeć w trudno dostępne miejsce, nieustannego klęczenia na kolanach, staje mi przed oczyma i uszami poranna, dziesięciominutowa audycja poświęcona gimnastyce prowadzona przez sympatycznego pana do fortepianowego akompaniamentu.
Prowadzącym był Karol Hoffmann z Poznania (stamtąd leciała audycja), najpopularniejszy trener fitness czasów PRL-u (Nóżka w lewo, nóżka w prawo. Ramiona w górę. Wdech. Wydech). Audycja zaczynała się w Polskim Radiu o 05.50, kończyła o 06.00. Od marca 1946 do lutego 1971 roku panowie (przy fortepianie Franciszek Wasikowski) nagrali ponad siedem tysięcy audycji. Cykl przerwała nagła śmierć Hoffmanna.
Kilka niezapomnianych cytatów z audycji:
"Przystępujemy do rozgrzewki porannej. Wykonanie u progu dnia kilku celowo dobranych ćwiczeń ruchowych to doskonały sposób na zachowanie sprawności mimo mijających lat. Proszę to wziąć pod uwagę i stanąć obok otwartego okna".
 "Klatka piersiowa ładnie uwypuklona. Cofnąć teraz lewą nogę do prawej i opuścić tą samą drogą ramiona. dwa".
"A teraz taki sam wykrok nogą prawą ze wznoszeniem ramion w górę. Trzy. Prawa do lewej i ramiona w dół. Cztery".
"Proszę wysunąć lewą nogę w przód i jednocześnie unieść oba ramiona w łokciach wyprostowane. Raz!"
"Wznosząc ramiona, proszę wykonać wdech. Opuszczając ramiona, głęboko wypuszczamy powietrze z płuc.".

Już wtedy byłem nienormalny, bo tak wcześnie, jako dziecko, a później nastolatek, wstawałem, to raz, i słuchałem tej audycji, to dwa. Oczywiście w trakcie się nie gimnastykowałem, to trzy, bo czy ktoś widział gimnastykującego się niepotrzebnie dziesięciolatka? Wystarczyły całe dnie spędzane w Rodzinnym Mieście nad rzeką i granie w piłkę. 
Co innego teraz. Ledwo się taki urodzi, a już rodzice biegają z niemowlakiem na gimnastykę korygującą, bo święty lekarz stwierdził, że coś jest nie tak z bioderkami biednego niemowlaka, że nie wspomnę o późniejszych, słono opłacanych i zabierających czas zajęciach korygujących wadę postawy i naprostowujących kręgosłup wykrzywiony nad komputerem lub smartfonem.

Po południu pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. Na kolejne pomiary w Pół-Kamieniczce i do odkrytej przez Żonę krawcowej ze stertą zasłon i nie wiem czego jeszcze, do skrócenia, wydłużenia, przycięcia, odcięcia, obrobienia, obszycia i przyfastrygowania.
- To ja tu zostanę na ryneczku, odsapnę. - zakomunikowałem.
- Nie chcesz iść ze mną? - Żona się zdziwiła. - Ta krawcowa jest bardzo sympatyczna i konkretna.
Nie wiem, co to miał być za argument w sytuacji spotkania się dwóch kobiet, które miały przedyskutować to skrócenie, wydłużenie...
Nie dałem się nabrać. 
Nie czekając aż Zona zniknie w drzwiach wystartowałem do pobliskiej cukierni. Żona natychmiast się zatrzymała.
- Matko jedyna! - Ale nie kupuj tych ciastek!... - bez żadnego zaufania założyła od razu najgorsze.
- Tylko gałkę loda w wafelku... - zawiesiłem głos czekając na reakcję na tego wafelka.
Tylko ciężko westchnęła i zniknęła.
Wychodząc z gałką solonego karmelu w wafelku (3 zł) najpierw czułem się jak dzieciak, a potem gdy siadłem sobie na ławeczce na środku Rynku, na takim skwerze, jak turysta. Patrzyłem na kamieniczki i otoczenie innym wzrokiem, szczęśliwy takim cielęcym szczęściem ze świadomością, że krótko bo krótko, ale nic mnie nie obchodzi i nic nie muszę.
Dla pokątnego obserwatora mogłem również być jednym z tutejszych sztajmesów, stanowiących o kolorycie miejsca, okupujących sąsiednie ławki. Niczym specjalnym się nie odróżniałem. Może tylko ten lód, w dodatku słony karmel, mógł trochę zamieszać w ocenie mojej osoby. Ale już jednorazowa, półtoraroczna maska,  którą położyłem obok na ławeczce po wyjściu z cukierni niczym się nie różniła od tych, które posiadali pozostali siedzący. Jej błękit ledwo, ledwo przebijał się przez dominującą szarość i brunatność.
Żona przyszła po pół godzinie.
- Usiądź obok. - zaprosiłem. - Czułem się jak turysta. - pobieżnie opisałem mój stan.
- Faktycznie - zauważyła - nigdy tu nie siedziałam. -Tylko loda nie mam. - dodała z fałszywym smutkiem teatralnie wzdychając i grając na moich uczuciach. Wiedziałem, że chciała zrzucić odpowiedzialność na mnie i w ten sposób wyrobić sobie alibi. Ale mi to nie przeszkadzało. Bawiło.
- To ci kupię... - patrzyłem na nią uważnie.
- Tylko słony karmel. - nad wyraz szybko się zdecydowała. 
Żona zjadała loda, a ja ogryzałem wafelka, żeby drobina ciasta nie wpadła jej do układu pokarmowego. Na koniec, nasycona, zachowując godność, oddała mi drugą połowę. Było pięknie i wakacyjnie.

Na koniec dnia ten stan jednak nie pomógł. Daliśmy jeszcze radę pomierzyć krawędziaki i ponownie omówić cały system balustrad, żebym mógł pojechać do Stolarza Właściwego po stosowne obcięcia (długości i skosy), bo on właśnie dysponował wolnymi mocami przerobowymi skończywszy dachy i wróciwszy do stacjonarnej pracy.
I gdy wracałem, dopadła mnie taka paraliżująca beznadzieja z pchającym się olbrzymim dwuczłonowym pytaniem I PO CO TO WSZYSTKO?! GDZIE TU SENS?!
Przy czym nie dotyczyło ono płytko spraw remontowych i tego co robimy i planujemy, tylko nie wiedzieć czemu i jak całego sensu życia i istnienia.
Jakież to wspaniałe poletko dla tych wszystkich wierzących i wiedzących, z wiedzą, której bezdyskusyjny mandat i pewność siebie dała wiara. To oczywiście samo w sobie się wyklucza i już u podstaw ma fałszywe założenie, ale czy to przeszkadza miliardom wierzącym? Tym bardziej ostatnio przemyśliwam o Konfucjuszu, dla którego wszelkie religie były podejrzane i niebezpieczne. Przemyśliwam, żeby go bliżej poznać. Ostatnio miałem okazję natknąć się na kilka jego myśli. Oto jedna z nich: Mamy dwa życia. To drugie zaczyna się, gdy dotrze do nas, że mamy tylko jedno.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2. odcinek Rządu - Birgitte została premierką.
 
ŚRODA (26.05)
No i dzisiaj wstawałem ciężko.
 
Z ciężkim ciałem i ciężkim sercem.
Smartfon zadzwonił o 06.00, a ja nie byłem w stanie wstać. Nawet pomyślałem, że niech się dzieje, co chce, śpię dalej, do jakiegoś nieprzyzwoitego oporu, z wielkimi wyrzutami sumienia, bez nastawiania kolejnej godziny budzenia.
Obudziłem się ponownie po 40. minutach. Od razu dopadły mnie wyrzuty i zgroza Co ja wyprawiam?! Natychmiast zacząłem myśleć, ile jest jeszcze do zrobienia, a taki sposób błyskawicznie przywraca mi trzeźwość i wybudza.
Jeszcze przed kawą obolałość ciała starałem się zmniejszyć gimnastyką. Od jakiegoś czasu stwierdziłem, że to mi dobrze robi, ale dzisiaj zrobiło trochę mniej. 
W tym wszystkim przynajmniej za oknem było pięknie - jasno, niebiesko i zielono. Dzień ma trwać 16 godzin 13 minut, a to już od jakiegoś czasu jest grubą przesadą. Po co?
Zaczynam dostrzegać w sobie sporo malkontenctwa, a tej cechy nie cierpię. Jako osobnik z samozaparciem i szacunkiem do własnej osoby zdaję sobie sprawę, że trzeba zastosować metodę klin klinem. Czyli do roboty. Zresztą, czy mam inne wyjście?...
 
Od rana z Żoną mieliśmy mocno osłabioną psychikę, ale staraliśmy się sobie dodać ducha i się pocieszyć, że jednak coś pchnęliśmy do przodu, co obiektywnie było prawdą. Tylko to zmęczenie. Rozmawialiśmy przed I Posiłkiem, że przecież tyle rzeczy już zrobiliśmy, a ciągle więcej jest do zrobienia.
- Najgorsze, że ciągle nie ma jeszcze etapu prac, który byśmy odbierali psychicznie jako nagrodę. - podsumowała Żona.
Ale to marudzenie i mówienie sobie o oczywistościach poprawiło nam nastrój. To Żona sprowokowała rozmowę i zamiast 2K+2M zastosowała taki "kozetkowy" oczyszczający poranny seans. 

Po porannym spacerze z Bertą w lasku nad Leniwą Rzeką, malowałem to, co wczoraj przyciął Stolarz Właściwy, gdy pojawiła się Żona.
- Przyszłam w imieniu Berty - zaczęła bardzo przymilnym i ciepłym głosem, co gołym uchem od razu stało się podejrzane. - Czy mógłbyś, oczywiście nie natychmiast - błyskawicznie się zastrzegła i zreflektowała - wyciąć trawę i chwasty pod aronią? - Pamiętasz, jak w tamtym roku lubiła tam w upały polegiwać?... - A teraz, biedna, nie może...
Oczywiście, że pamiętam, ale co z tego. Legowisko nad Stawem też jej zrobiłem. Przyszła, obwąchała i tyle ją tam widzieli. Pod aronią może być to samo. Natnę się żyłką, żyły sobie pootwieram, a ona po obwąchaniu będzie miała to w dupie. Bo najlepiej jest przecież, co rozumiem, jak sobie miejsce sama umości. I nikt mi nie powie, że jest biedna, bo gdyby tylko chciała uwaliłaby się cielskiem tak, że trawa i chwasty by tylko piszczały. Bez mojej brutalnej ingerencji.
Gdy tylko Żona zniknęła, złapałem za podkaszarkę i wyciąłem pod aronią wszystko w pień. Zobaczymy. A potem jeszcze ciąłem wokół aż do wyczerpania się baterii, żeby wykorzystać efektywniej czas potrzebny na rozruch - założenie baterii, maski, rękawiczek i dojście.
Biedna Berta, ma już do mania w dupie dwa miejsca przygotowane przez pana na wypadek upałów.  

Mieliśmy jechać jak najwcześniej do Powiatu, ale zaparłem się, że nie pojedziemy dopóty, dopóki w dolnym gościnnym mieszkaniu nie zamontuję dwóch karniszy. Chciałem przed wyjazdem mieć za sobą te wszystkie żmudno-precyzyjno-hałaśliwe prace.
W Powiecie załatwialiśmy same drobiazgi, bo jak nazwać kupno pinezek i taśmy, które okazały się niezbędne, aby z nich skonstruować przemyślny a niezwykle prosty sposób mocowania szufladek przed ich wypadaniem z prowadnic w nocnych szafkach kupionych bardzo tanio, co oznaczało Resztę zrób sobie sam. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że pomysł podsunął mi Cykliniarz Anglik.
Reklamowaliśmy też klucz. Pan kilka dni wcześniej dorobił nam do frontowych drzwi w Pół-Kamieniczce dwa, jeden dla przyszłych gości, drugi dla sąsiadek z góry. Jeden dorobiony otwierał, drugi, na oko identyczny, nie. 
Żona pomna poprzedniej sytuacji sprzed kilku dni wyskoczyła z samochodu i poszła do Media Expert. Wtedy, zresztą dzisiaj też, stanąłem przed budką świadczącą usługi Dorabianie kluczy na światłach awaryjnych, na zakazie zatrzymywania się i postoju. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że idealnie vis a vis mieściła się komenda powiatowa policji. Pomijając wszystko inne Żona ma z nią związane złe wspomnienia, bo była tam przesłuchiwana. Jako przestępca, który popełnił czyn przeciw skarbowi państwa. Nie zgłosiła w terminie i bodajże w ogóle nie zgłosiła faktu zakupu Terenowego, który był został sprowadzony z Włoch.
Trauma Żony związana z tą komendą powiatową nie wynikała z faktu przestępstwa, tylko z faktu że przesłuchujący ją policjant spisywał wówczas (ponad 10 lat temu) protokół przesłuchania na zwykłej maszynie, nawet nie elektrycznej, co trwało dwie godziny. A wiadomo, że przebywanie nawet 5 minut na komendzie powiatowej, dzielnicowej czy podobnej nie wpływa dobrze na psychikę. Wiem coś o tym.
- W życiu nie zostanę w takim trefnym aucie! - spostponowała za pierwszym razem biedne Inteligentne Auto, nie żadne kradzione, więcej nawet, kupione w salonie, i gdzieś zniknęła, nie wiedzieć gdzie. Dzisiaj to przynajmniej wiedziałem. Uciekła po słuchawki Bo tamte się rozsypały. Na pewno od tak intensywnego słuchania książek, a przede wszystkim od odcinania się rano na jednym uchu od znerwicowanych małych gnojków skaczących po rurach i trzepoczących skrzydełkami.
 
Pan reklamację przyjął spokojnie, w zasadzie bez słowa, bo w ogóle jest małomówny. Obejrzał klucz, wziął młotek i na kowadle kilka razy zdrowo go przywalił.
- Zastosowałem pewien myk - rozgadał się. - Jak nadal nie będzie otwierał, dorobię nowy.
- Ale jak to możliwe, żeby... - dociekałem.
- Dziadowskie surówki... - nawet bez specjalnego wysiłku mnie poinformował. 
 
Wracając do domu w ostatniej chwili przypomniałem sobie, co u Gruzina mówił a propos piw Ten Co Nie Patrzy w Oczy. Otóż nawet nie wiedzieliśmy, że w Powiecie działa od jakiegoś czasu browar produkujący rzemieślnicze piwa. Odnaleźliśmy go. Bardzo sympatyczny pan zaśmiał się, gdy zapytałem o piwo najbliższe Pilsnerowi Urquellowi. Był to Pils Powiatowski, 4,8%. Oprócz tego browar produkował Space Oddity West Coast IPA, 7,0% i piwo z nazwą Nowe Kulinarne Miejsce dedykowane właśnie jemu, 4,8%, wszystkie jasne, 7,50 za butelkę, niestety.
W browarze były i będą koncerty. Byliśmy zachwyceni. Godne naszej uwagi i polecenia naszym gościom.
Zaś Żona przypomniała sobie w drodze do domu, że w obu łazienkach muszą być jakieś fotele. Stąd kolejny zakup ratanów, oczywiście za przyzwoitą cenę, a jeszcze za bardziej przyzwoitą ich odświeżenie, czyli pomalowanie bejcą.
 
Po południu zacząłem sprzątać dwa gościnne mieszkania - usuwać narzędzia, wszelakie porzucone resztki  przez Cykliniarza Anglika i Drągala, czyli przygotowywać je do gruntownego odkurzenia, umycia i wyczyszczenia. Potem ma wkroczyć Żona - będzie rozpakowywać paczki i wnosić niezbędne wyposażenie. 
W tej chwili w Dużym Gospodarczym stoi gdzieś z 18 paczek - Jysk, Ikea i pomniejsze - kołdry, poduszki, trzecia Amica, czajniki, mopy, stoliki i diabli wiedzą, co jeszcze. Pół pomieszczenia jest zawalone nowymi paczkami, a drugie pół ze starszych zamówień. Poza tym wszędzie panoszą się opakowania, których nie mam kiedy sprzątnąć. A biorąc pod uwagę segregację, zajmie to sporo czasu i będzie stanowić oddzielną, upierdliwą jednostkę czasopracy.
W samym dzisiejszym dniu odebraliśmy z paczkomatu 4 paczki. Żona zaczyna się w tym gubić i raz o mały włos, a zamówiłaby jeszcze raz to samo.
- Zaraz, zaraz, co to może być?... - słyszę to ostatnio najczęściej i zależnie od mojego stanu jestem albo szczerze ubawiony, albo przerażony.
W tej liczbie nie uwzględniam jednego zwrotu do naszego zwrotu. Chodzi o dwie lampy, z którymi tak się umęczyliśmy i które odesłaliśmy. Zadzwonił młody człowiek, że owszem mówił, że nie ma problemu i przyjmą zwrot, ale szefowa... Zwrócił nam więc te dwie lampy, kasy nie dostaniemy i trzeba będzie je gdzieś wystawić na sprzedaż. Chyba na OLXie.

Od tego ciągłego sprzątania, i sprzątania, i sprzątania chce mi się już rzygać. Żeby trochę psychicznie  odpocząć, zacząłem ogarniać teren wokół muru postawionego przez Drągala i układać kamienie na ciągu komunikacyjnym, żeby goście nie musieli chodzić po trzeszczącym i chrzęszczącym klińcu. Nie skończyłem, bo nawet jak na tę porę roku zrobiło się późno.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Rządu - już nas wciągnął. I ciągle te inne twarze.
 
CZWARTEK (27.05)
No a dzisiaj wstawałem lekko.
 
Taka huśtawka stanów. 
Od rana miałem świadomość nieuniknionego. Trzeba było wreszcie zabrać się za dogłębne sprzątanie i wyposażanie górnego mieszkania. Więc wymyślałem różne drobne prace i czynności, które i tak, i tak byłyby do zrobienia, ale mogły poczekać w obliczu najważniejszego - w sobotę przyjadą pierwsi goście.
W końcu po I Posiłku z ciężkim sercem zabrałem się do sprzątania wiedząc, co mnie czeka. I się nie zawiodłem. Doświadczenie nauczyło, że do czasu przeznaczonego na wykonanie jakiejkolwiek pracy należy dołożyć drugie tyle albo i więcej na prace przygotowawcze, a potem na sprzątanie po wszystkim i zwijanie sprzętu. Nie myślałem jednak, że do sprzątania będę musiał najpierw posprzątać.
Mieszkanie to, jako najwcześniej i najbardziej przygotowane, służyło przez miesiące za magazyn mebli i bazę sprzętową dla prac na tarasie i w okolicy. Więc drugi zestaw mebli przeniosłem do dolnego mieszkania, a wszystkie inne śmieci i sprzęt poupychałem do kartonów. Dopiero wtedy mogłem zabrać się za sprzątanie właściwe.
Najpierw każdy centymetr kwadratowy ściany omiatałem miękką szczotką z pyłu po cyklinowaniu podłogi. A potem odciągałem go odkurzaczem z każdego zakamarka podziwiając, ile ich jest, mimo że konstrukcja mieszkania w swoim założeniu i wykonaniu jest oparta na bryłach prostopadłościennych, a więc kątach prostych.
Pracowałem w akustycznym komforcie. Na uszach miałem założone stihlowskie słuchawki przeznaczone do wygłuszania hałasu wytwarzanego przez spalinową podkaszarkę. W Naszej Wsi, gdy zapoznawałem się z tym sprzętem, myślałem, że te te słuchawki to taki marketingowo-behapowski wymysł. Więc pierwszy raz kosiłem półtorej godziny bez nich i dopiero wieczorny ból bębenków i kłucie w uszach dały  mi do myślenia. Od tego czasu ze słuchawkami się przeprosiłem.
Przy naszym odkurzaczu założyłem je od razu. Był i jest świetny. Tylko że jakiś czas temu rozebrałem w nim wszystko, co się dało rozebrać, żeby wyczyścić wszystkie możliwe filtry, ale przy składaniu zapodziałem jakąś  część. Efekt jest taki, że nadal świetnie odkurza, ale dźwięk jaki wydaje (wysokie częstotliwości) jest dla mnie nie do wytrzymania, nie mówiąc o Żonie. Przy nim dźwięk z silnika podkaszarki był melodią dla mych uszu.
Oboje postanowiliśmy coś z tym zrobić Bo tak się nie da pracować!
 
Jak już wszystko odkurzyłem, zabrałem się do etapu mopowania. Żona kupiła trzy mopy, do każdego mieszkania, takie z odwirowywaniem. Bajer, z którym w Naszej Wsi miałem do czynienia, ale zapomniałem, co i jak.
Zacząłem urządzenie składać, ale  od samego początku coś mi nie pasowało. Dziwił mnie gwint na jednej końcówce drążka, który nijak nie pasował do drugiej, w którą na chama usiłowałem go wcisnąć.
Akurat nadeszła Żona. 
- Niepokoi mnie ten gwint. - od razu podeszła do sprawy konstruktywnie.
Mnie też niepokoił, co nie przeszkadzało wciskać go nadal na chama, tam gdzie wcisnąć się na dawał.
W końcu Żona podpowiedziała A może by tak obrócić drążek o 180 stopni?...
Nagle wszystko zaskoczyło i idealnie zadziałało.
Uważnie czytający mógł już dawno się zorientować, że na pewnych technicznych polach dysponuję specyficznym mózgowym ograniczeniem z obszaru ociężałości umysłowej. Żona to definiuje w ten sposób: Bo jak się zaprzesz...
Zawsze w takich przypadkach przypomina mi się Konfliktów Unikający, który kiedyś będąc w Naszej Wsi nie mógł długo wyjść z ciężkiego inżynierskiego szoku, gdy widział to, co zobaczył. Woziłem taczką do wnętrza domu drewno, zawsze wypełnioną nim po brzegi. Za każdym razem na progu taczka gwałtownie podskakiwała i parę bierwion spadało. Poza tym musiałem włożyć sporo siły, żeby ten próg pokonać.
- A dlaczego nie podstawisz sobie deski? - zapytał Konfliktów Unikający nie mogąc uwierzyć, że nie wpadłem na to. A gdy się przekonał, że nie przyszło mi to do głowy, wpadł w jeszcze większy szok.
 
Mop był genialny i psychicznie ratował mi życie. Dawał taki niesamowity komfort pracy zmniejszając ryzyko rzygania od tego sprzątania. 
Każde pomieszczenie zachowywało się inaczej i miało swoją specyfikę. Sypialnię, najprostszą w sprzątaniu, barykadowało olbrzymie łóżko. Salon podobnie, ze swoim narożnikiem, który wbrew swojej nazwie i przeznaczeniu stał na środku. Dodatkowym trudnym elementem (emelentem) do przygotowania była koza. Kuchnia, jak to kuchnia, obstawiona dziesiątkami urządzeń i drobiazgów. Podobnie łazienka, przy czym tutaj dochodziły do wyczyszczenia opaćkane fugami i zaprawami luksferowe kafle i mozaika zamykająca ścianki kabiny prysznicowej. Nawet mały korytarzyk przed łazienką potrafił dać w kość, zwłaszcza zabudowa szafy wnękowej, gdzie Szybki Stolarz na każdej półce zostawił niebotyczny syf.
Żona z tego amoku wyciągnęła mnie nad Staw. W życiu bym o tym nie pomyślał. Odpocząłem przy słońcu i zielsku. Korzystając z okazji Żona stwierdziła, że kaczki chyba mają gniazdo w podobnym miejscu, co rok temu, I proszę cię, nie chodź tam i nie zaglądaj.
 
Po II posiłku, gdy skończyłem sprzątanie, Żona zaczęła urządzać mieszkanie i wnosić pierwsze rzeczy - pościel, lampki, dywaniki. Mogła wreszcie otrzymać kawałek nagrody.

Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.

PONIEDZIAŁEK (31.05)
No i niestety na tym obecny wpis muszę przerwać.
 
Nie mogę dać się samemu sobie zarżnąć. Nawet laptop w którymś momencie odmówił mi posłuszeństwa. W trakcie pisania, jak nigdy dotąd, widocznie przy specyficznym zestawie naciskanych przeze mnie w zbytnim pospiechu klawiszy, nagle się wyłączył. Ku mojemu zaskoczeniu, ale o dziwo nie przerażeniu, bo tkwiła w tym jakaś ulga, ujrzałem czarny ekran i zapadła cisza. Ze sporym zdziwieniem skonstatowałem, że mój stan jest podobny do takiego jednego sprzed prawie dwudziestu lat. 
Wówczas wybrałem się do laryngologa z tej racji, że miałem nadwrażliwe gardło i potrafiłem je sobie podrażnić nawet własną śliną powodując ataki kaszlu (do tej pory nic się nie zmieniło). Pan laryngolog przygotował mnie do badania w ten sposób, że wypisał mi na receptę na 3 (słownie: trzy) maluteńkie tabletki relanium (działanie uspokajające, przeciwlękowe i nasenne - środek uzależniający), abym przez trzy dni brał po jednej, by potem mógł mi bez problemów i bez moich niepotrzebnych odruchów zajrzeć do gardłowych trzewi i mi je zbadać.
Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. Nawet po Pilsnerze Urquellu, którego wtedy jeszcze nie znałem. Taki głęboki stan błogości i tumiwisizmu. Nic mnie nie brało. Stąd, gdy bodajże drugiego dnia "kuracji", sekretarka zadzwoniła do domu (musiałem przez ten czas w nim przebywać, żeby poza nim nie zrobić jakichś głupot), doznała biedna szoku słysząc jak reaguję na wiadomość, którą mi przekazywała tragicznym i spanikowanym głosem.
- Panie dyrektorze, w sekretariacie spaliła się terma, widocznie w nocy. - Pożaru nie było, ale wytworzył się po spaleniu taki drobniutki czarny pyłek, który jest wszędzie, w trzech pomieszczeniach i nawet przeniknął do szaf pancernych. - Oblepił całą dokumentację dydaktyczną, księgową i książki w bibliotece...
Czy to lub cokolwiek mogło mnie zdenerwować? Kompletnie stałem się w tamtym momencie niewiarygodny i nieodpowiedzialny jako szef mówiąc Ale cóż takiego się stało? Nie widzę problemu. Przecież wszystko z pyłku będzie można oczyścić... I pamiętam na koniec moje głupkowate cha, cha, cha.
Dzisiaj przy laptopie byłem co prawda tylko po dwóch Pilsnerach Urquellach, ale zachowałem się podobnie. Spokojnie i bez nerwów żegnałem się z płytą główną i z całym laptopem po raz pierwszy od czasu zakupu oglądając go ze wszystkich stron i z pewnym wzruszeniem stwierdzając, że jego spód przez te wszystkie lata mocno się wysłużył i wytarł. Myślałem też No trudno, i tak dzisiejszego wpisu bym nie skończył, a z następnymi to zobaczymy. Może Żona pożyczy mi swojego laptopa, a jeśli nie, to przecież też nic się nie stanie? Najwyżej nie będę pisał. Przed blogiem też żyłem i było dobrze. A może przejdę na staroświecką formę pisania za pomocą pióra i kartki papieru? Tyle możliwości i rozwiązań. Po co się denerwować?
Żona, gdy usłyszała o problemie, najpierw mnie wypytała, co nawyczyniałem, bo mnie zna, a potem zastosowała jakąś metodę przedłużonego resetu (nie wiem, czy nie plotę bzdur) i komputer zadziałał.
No cóż, fajnie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz! I wcale nie lampucerowato. Na naszych oczach, można powiedzieć w ostatniej chwili, bo w poniedziałek, więc się załapała na dzisiejszy wpis. W południe siedzieliśmy na ławeczce jedząc po porannych intensywnych pracach zasłużony I Posiłek. Pogoda była sielska, wiejska, wakacyjna, rozleniwiająca, prowokująca bogactwem form życia i wyciszająca. Berta polegiwała w różnych miejscach unikając starannie tego, które jej nad Stawem przygotowałem w ramach programu Biedny Piesek lub chodziła wokół, bo te różne formy życia ją również mamiły. Nagle, idealnie na naszych oczach, przy siatkowym płocie gwałtownie podskoczyła i szczeknęła. Raz. A za chwilę zza krzaków i tataraku uniosła się majestatycznie czapla biała i spokojnie odleciała. Berta stwierdziła, że swoje odwaliła i zaległa, tym razem w innym miejscu, daleko od tego przygotowanego w ramach...
Za jakiś czas rzuciła się za wiewiórką, ale bez szczekania, bo po co wydatkować energię, skoro wiadomo że jest ona mniej podejrzana, albo nawet wcale, gdyż ucieka, niż taki jeż, na przykład, który stoi nieruchomo i stroszy igły. Po tej akcji znowu stłamsiła trawę, ale nie w tym miejscu...
Godzina publikacji 20.45.

poniedziałek, 24 maja 2021

24.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 172 dni. 

WTOREK (18.05)
No i wracam do poniedziałku.
 
Wczoraj rozpocząłem prawdziwy sezon ogrodniczo-działkowy.
Rano najpierw miotaliśmy się po Pięknym Miasteczku odwiedzając dwa szklarniowe kompleksy w poszukiwaniu sadzonek pomidorów. W jednym już nie mieli, w drugim nie prowadzili. 
Ciśnienie od razu mi skoczyło i zaczynałem wpadać w panikę Bo co ja zrobię, jeśli już nigdzie nie dostanę, bo zabrałem się za późno?!...
Jako żywo stanęła mi przed oczyma sytuacja sprzed prawie dwudziestu lat, kiedy mieszkaliśmy w Biszkopciku w Metropolii. Wtedy korzystając z pewnej wiejskości miejsca, jak się potem okazało mocno złudnej, motywującej do pewnych działań, robiłem nalewki z wiśni i z orzechów. O ile orzechy były na miejscu (dwa piękne i dorodne drzewa) i można było sytuację na bieżąco kontrolować i decydować, czy już robić, czy jeszcze czekać, aż się zielenizna bardziej zawiąże, to wiśni nie mieliśmy. I jak się ocknąłem, to nigdzie nie mogłem ich dostać. Wszędzie słyszałem ku swojej zgrozie i histerii Panie, ale to już po wiśniach! Były jeszcze jakiś tydzień temu...
Pamiętam, jak zjeździliśmy, ja w amoku, Żona spokojna, z pół Metropolii od kiosku warzywnego do kiosku. Jakimś cudem udało się uzbierać 5 kg oczywiście słono przepłacając za każdy zdobyty kilogram.
Na szczęście targ w Powiecie nie zawiódł. Przy parkowaniu auta byłem co prawda miotany bezsilnością pomieszaną z beznadzieją, bo prawie wszystkie kramy i stoiska były pozamykane (jakaś znudzona pani siedząca przed swoim, sprzedającym środki czystości i tzw. chemię gospodarczą, odpowiedziała na moje pytanie W poniedziałki jest największe dziadostwo. Największy ruch jest w sobotę), a po placu przemykali nieliczni ludzie, ale badylarze stanęli na wysokości zadania i cztery kramy działały.
Kupiliśmy 5 sadzonek malinowego, 4 czarnego i 9 żółtego, razem 18, bo tyle zmieści się na jednej skrzyni z zachowaniem sensownych odległości, wszystkie koktajlowe. Oprócz tego 6 sadzonek pietruszki naciowej, bo ta posiana przeze mnie coś nie chce wschodzić i 2 cebuli siedmiolatki, bo szczypiorku nigdy za dużo. Z rozpędu kupiliśmy jeszcze ileś ziół do posadzenia i dopiero wtedy się uspokoiłem.
W ostatniej wolnej skrzyni posadziłem pomidory. A potem, żeby dopełnić startu sezonu ogrodniczo-działkowego po raz pierwszy w tym roku skosiłem trawę - przed naszą częścią domu i w Brzozowej Alei. 
Całe popołudnie pisałem przy stole na naszym tarasie. Zacząłem przy pięknej słonecznej pogodzie przy ekranie maksymalnie rozjaśnionym, żeby cokolwiek było widać i w podkoszulku, kończyłem przy maksymalnie ściemnionym, bo w ciemnościach za mocno dawał po oczach i w polarze, kurtce, rękawiczkach bez palców (Żona pożyczyła swoje martwiąc się przy tym, że jej rozepcham), w czapce na głowie i z kocykiem na kolanach.
 
Dzisiaj rano Żona przeczytała rewelacyjnie szybko wpis wczoraj późno opublikowany, bo przy swoim 2K+2M. Musiała intuicyjnie wyczuwać, że złożyłem w nim jakieś niedopuszczalne deklaracje, bo natychmiast po przeczytaniu zareagowała.
- Ale jak to?! - Nie będziesz pisał, że Berta zaszczekała? - Nie możesz... - Proszę, pisz.
No to poniedziałkową deklarację musiałem... odszczekać. Nawet nie dyskutowałem i nie starałem się logicznie argumentować, że przecież dotychczas także nie pisałem o jej szczekaniu, skoro nie szczekała, więc pisałem o jej nieszczekaniu. Ale co mi szkodzi.

Z rana rozpocząłem malowanie dwóch modułów, które będą stanowiły część ogrodzenia dolnego tarasu, gdy przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Wczoraj odebraliśmy paczkę przez niego zamówioną z immobilizerem, komputerem i kluczykiem, czyli całym zestawem, który on gdzieś w Polsce znalazł, a który powinien był przywrócić do życia Terenowego. Ale po godzinnych próbach nie przywrócił. Jeden element (emelent) przy stacyjce nie pasował. Po internetowych zwrotnych działaniach Zaprzyjaźnionego Warsztatowca będziemy musieli z powrotem wszystko zapakować i odesłać nadawcy licząc, że odzyskamy 680 zł. 
Zaprzyjaźniony Warsztatowiec obiecał kolejny raz, że porozmawia z kolegą, jakimś kolejnym magikiem, czy coś tam w komputerze da się odciąć, a jak nie To wymienimy pompę działającą na linkę, mechanicznie, i będzie hulać. Tylko nie będzie centralnego zamka.
A po co mi centralny zamek? Kolejne cywilizacyjne rozpasanie. Całe komunistyczne życie spędziłem otwierając i zamykając kluczykiem za każdym wsiadaniem i wysiadaniem drzwi Syrenki, Malucha lub wreszcie Dużego Fiata i przeżyłem. Trochę tylko zmartwiłem się tą linką. Z komuny w tym temacie została mi trauma. Linka gazu w Syrence była jednym z niezliczonych elementów (emelentów) psujących się w tym pojeździe. Zrywała się. Nie na swoim drucianym splocie, tylko na takim zacisku. Znawcy jadący na urlop lub gdziekolwiek indziej wiedzieli (nieznawcy zresztą też), że tak się może stać i wozili ze sobą sznurek. Gdzieś na trasie, po zerwaniu się linki, łączyli nim pedał gazu z pompą i można było jechać dalej. Śmieszne było to, że przez lata komuna nie umiała sobie poradzić z tym zaczepem i konsekwentnie produkowała bubel. Ale wszyscy o tym wiedzieli i się dopasowywali do systemu.
Teraz też obowiązują systemy - wszechobecne komputerowe zarządzanie, między innymi w samochodach, i system produkowania urządzeń psujących się dzień po gwarancji bez możliwości płatnej później naprawy Bo to się nie opłaca. Lepiej kupić nowe.
 
Przez malowanie i smród farby, i przez emocje i nadzieję rozbudzone w związku z przyjazdem Zaprzyjaźnionego Warsztatowca oraz przez zaburzenie moich spokojnych porannych planów zaraz niedługo po jego odjeździe rozbolała mnie głowa.
- Po jodzie ci przejdzie - uspokoiła mnie Żona.
Nie przeszło, a po Pilsnerze Urquellu tak. Tyle tylko że musiałem odczekać sporo godzin pro forma, żeby móc się go napić. Więc cierpiałem w milczeniu.
 
Chyba już po tym, jak po pierwszych łykach przeszedł mi ból, wlazłem w tajemnicy przed Żoną na dach Domu Dziwa w poszukiwaniu ptasiego gniazda. Zachowywałem się bardzo ostrożnie przesuwając się przy jego krawędziach na siedząco. Gniazda żadnego oczywiście nie było, ale za to  stwierdziłem, że rynny po zimie są czyste, co zresztą wcześniej powiedzieli mi kominiarze. Ale czy można im wierzyć, skoro to też fachowcy ze swojej branży, a my po tak długich z nimi kontaktach...
Po czym wlazłem na mały daszek w pobliże tej feralnej czarnej rury nieocieplonej prze Cykliniarza Anglika. Starałem się z kolei tam dostrzec ewentualne gniazdo, ale nigdzie go nie było, a na pewno nie w szparze pomiędzy murem a  wciśniętą w niego rurą. Szpilki by nie wcisnął, a co dopiero ptaszka.
Zszedłem i poprosiłem Żonę, żeby dała mi jakieś dwie duże szmaty. Podeszła do tematu konstruktywnie, ale już sam pomysł owijania rury jej się nie spodobał. Uważała, że grubo przesadzam z tym porannym ptaszkowym hałasem. Wygrzebała mi jednak w Małym Gospodarczym dwie powłoki na kołdry sama siebie uspokajając i sobie odpowiadając.
- Tym poszwom to raczej nic nie będzie?... - Jak już rura będzie ocieplona, wypierze się je i będą zdatne do użytku.
Stojąc w rozkroku na palecie na plastikowym daszku owinąłem rurę na całej jej długości pilnując, żeby każdy centymetr metalu, po którym mały ptaszek mógłby skakać swoimi łapkami i pazurkami został zasłonięty i każdą poszwę mocno przed wiatrem zasupłałem. I nieopatrznie się przyznałem, że byłem na dachu. Oburzenie Żony i jej załamanie się moją głupotą wyrażane natychmiast i przeszkadzające w mojej ekwilibrystycznej pracy oczywiście mnie zirytowało, bo nie mam podzielności uwagi, a spadać z dachu, nawet z daszku, jednak nie chciałem. Nic dziwnego więc, że stałem się nieprzyjemny i opryskliwy.
I to był wieczorny gwóźdź do mojej trumny, nomen omen.
 
ŚRODA (19.05)
No i rano czekała mnie poważna rozmowa.
 
Bez żadnych wstępów i bez 2K+2M. 
- Jak myślisz? - jakbyś spadł z dachu, jak ja bym się czuła?! - postawiła na jedną szalę jej samopoczucie w obliczu mojej śmierci, a na drugą moje durnowate, nieodpowiedzialne i "śmieszne" zachowanie. - A wszystko przez to, że nie możesz przez ileś kolejnych nocy się wysypiać?... - zbagatelizowała mój problem. - Mówiłam ci już tyle razy, żebyś włożył sobie do uszu stopery.
- I jeszcze mogłeś zatkać wejście do gniazda i tam biedne małe ptaszki zginą z gło...- wzruszenie na chwilę zabrało Żonie głos.
Nie przekonały jej moje tłumaczenia, że żadnego gniazda tam nie było i nie mogło być, bo w przerwę między murem a  rurą szpilki by nie wcisnął. Zostałem w jej oczach bezlitosnym mordercą małych ptaszków. 
A potem Żona wytoczyła armaty. Przyczyną mojego opryskliwego i nieprzyjemnego zachowania względem niej jest Pilsner Urquell. To znaczy jego nadmiar. Według niej za wcześnie w trakcie dnia zaczynam i przez to staję się nieprzyjemny i arogancki.
Arogancki i nieprzyjemny względem Żony oczywiście nie chcę być, więc bez szemrania przystałem na nowe warunki. Pilsnera Urquella będę pić jednego zamiast dwóch i zaczynał go w ciągu dnia późno (dotychczas to był przedział 13.00 - 15.00). Resztę potrzeb pitnych będę nadrabiał kwachem, bez specjalnego cierpienia, i miętą z ogródka z cytryną, z lekkim cierpieniem. Wino do obiadu pozostało bez zmian.
- Ale pomijając alkohol... - kontynuowała Żona. - Bo oczywiście, gdybym była obcą osobą, traktowałbyś mnie inaczej. - Żeby łatwo było ci to odczuć, wyobraź sobie, na przykład, że jestem twoją koleżanką albo jakąś obcą babą... - Byłbyś milutki, że aż hej. - Ale wobec żony...
Jakaś prawda w tym jest, ale Żona zdaje się nie zauważać (może się przyzwyczaiła, a może uważa to za oczywiste i normalne), że w tysiącach momentów jestem dla niej miły taką zwykłą codziennością, a w drugim tysiącu w taki sposób, że jakaś koleżanka lub obca baba mogłyby tylko pomarzyć.
Ja tak uważam, ale cóż...

O 09.00 przyjechał Cykliniarz Anglik. Wydostał zepsuty kondensator z pompy i obiecał, że kupi nowy i go wstawi. Potem się rozliczyliśmy i omówiliśmy ramy dalszej ewentualnej współpracy. Czy ona będzie, zobaczymy po otrzymaniu kosztorysów. 
Niczym nowym mnie nie zaskoczył, bo znowu padły obietnice Wszystko w tym tygodniu - ocieplenie komina, położenie podłogi na korytarzu w Pół-Kamieniczce i kosztorysy.

O 11.00 w Pół-Kamieniczce odebrałem szafę, w elementach (emelentach) do złożenia, tę kupioną za 450 zł, której od razu nie mogliśmy wstawić z racji panującego remontu ciągnącego się w stylu cykliniarskoangielskim. Sprzedający nie robił z tego problemu. Gdy go z Żoną poznaliśmy, od razu było widać, że jest to osoba rzetelna i uczciwa. Żałowaliśmy, że kupujemy od niego tylko szafę I szkoda, że nie jest fachowcem, który by remontował nasz dom.
Sąsiadka z góry, matka, skorzystała z okazji, że się pojawiłem i mnie napadła. Ale bez swojej zwyczajowej agresji. Obiecałem, że poremontowy gruz sukcesywnie będę z podwórza sprzątał oraz że przez najbliższy rok zadbam o porządek przed Pół-Kamieniczką.
- Bo to już chyba minął rok, jak kupiliście Pół-Kamieniczkę? - upewniła się. - Myśmy z córką przez ten czas sprzątały teren przed budynkiem, to teraz przez kolejny rok wy. 
Zapewniłem, że jak najbardziej.
 
Dzisiaj panowała przez cały dzień taka głupia pogoda dezorganizująca pracę. Co chwilę padało, 5-10 minut, potem robiło się na jakieś kolejne dwadzieścia pięknie, by znowu padać krótko, wypogadzać się i tak na okrągło. Stąd latałem od Brzozowej Alei do Małego Gospodarczego. Udało mi się posadzić dwie brzozy (80%) i zmontować słupek, taką szafkę łazienkową, do Pół-Kamieniczki.
Przy montażu, już na samym końcu, nie mogłem sobie poradzić z najprostszym założeniem drzwiczek, bo miały takie nowe zawiasy, na zatrzaski, jakby te starszego typu komuś przeszkadzały.
Żona przybyła na ratunek, ale tym razem nie wniosła żadnej montażowej rewelacji. Co więcej, lekko się ścięliśmy. W ferworze dyskusji niechcący zrzuciła mi jeden mały element (emelent) konstrukcyjny, który, gdyby pękł (płyta), skomplikowałby, a może uniemożliwiłby montaż. Nic się nie stało, ale mogło, więc się opryskliwie zdenerwowałem. A byłem w trakcie jednego, tego późnego Pilsnera Urquella.
- To mam ci pomagać, czy nie?! - Żona natychmiast zareagowała.
- Nie!
Dzięki temu nie było dalszej eskalacji i dzień kończyliśmy sympatycznie.
Kładąc się do łóżka skomentowałem poranek.
- Jak to dzisiaj nad ranem było pięknie... - Żadnego trzepotania skrzydełkami na metalowej rurze, drapania po niej pazurkami... - Mogłem się wyspać. - Słyszałaś coś?
- Nie, ale mi tego brakowało i wcale mi nie przeszkadzało. - rozczuliła się.
Dobrze jej mówić. Opanowała bezbłędnie technikę akustycznego odizolowania się, do której wielokroć mnie namawiała i namawia. 
- Do jednego ucha wkładam słuchawkę, a drugie przyciskam poduszką i nic nie słyszę.
Pomijam fakt spania z obcym ciałem w ... uchu, nie do klaustrofobicznego przyjęcia przeze mnie, to jeszcze śpię bardzo czujnie, bo nie dość, że ktoś w tym domu musi czuwać, to jeszcze ta cecha wynika z moich atawizmów. Nie pierwszy raz stwierdzam u siebie pierwotną naturę psa, tu spanie w dowolnym czasie, w dowolnym miejscu i dowolnych interwałach, na stałym czuwaniu.
Żona ma naturę kota, a to inna bajka.
Drążyłem dalej temat ptaszków ironizując Jakie to one biedne...
- Nie  będę z tobą na ten temat rozmawiać. - ucięła Żona. 

Dzisiaj w momentach suszy parę razy łaziliśmy z Żoną po naszym terenie i odkryliśmy mnóstwo  zasianych dębów i dwa... klony. Żona chciałaby Bo takie biedne, żeby wszystkie rosły, najlepiej jeden obok drugiego, a ja stwierdziłem brutalnie, że wszystkie muszą pójść "pod żyłkę" Bo tyle dębów i tak, i tak nie będzie mogło koło siebie rosnąć. 
- Konkurencyjnie nie dadzą rady. - Poza tym nie dajmy się zwariować. - W kolejnych latach zasieją się nowe... - kontynuowałem racjonalną brutalność.
Stanęło na tym, że jeden zasiany dąb w takim najlepszym soliterowym miejscu zostanie, zwłaszcza że jest już całkiem duży (50 cm?), a dwa klony przesadzę na górkę. Przy okazji "odkryliśmy" skąd te dęby i klony się biorą. Nad Rzeczką, już za naszą posesją, blisko jej rogu, rośnie dorodny dąb i klon. I oba sieją jak głupie.
 
CZWARTEK (20.05)
No i z rana byłem u Stolarza Właściwego.
 
Wynikało mi z wczorajszej rozmowy, że się zobaczymy, ale tylko ujrzałem oparte o ścianę dwa przycięte moduły - cel mojego przyjazdu. Stolarz Właściwy musiał już być gdzieś na dachu, bo kładzie aż trzy.
Rano dla rozgrzewki, na głodniaka, posadziłem jedną brzozę (85%) i raz pomalowałem świeżo co przycięte i przywiezione moduły. Dzięki tak wczesnej porze mogłem obserwować z dużą satysfakcją, jak taki mały znerwicowany gnojek przysiadł na dachu, na rynnie, bo nie śmiał na rurze owiniętej przeze mnie dwoma kołdrowymi powłokami zawiązanymi na potężny supeł każda. Naocznie mogłem stwierdzić, w jaki sposób i skąd brał się ten dźwięk niosący się po rurze i niedający mi nad ranem spać.
Gnojek potrafił w sekundę z pięć razy podskoczyć w jednym miejscu na swoich łapko-pazurkach z jednoczesnym czujnym zwracaniem główki tam i z powrotem i trzepotaniem pieprzonymi skrzydełkami. Nie wiem, jak można było wykonać tak wiele różnych czynności  w tym samym czasie. Wyraźnie musiała to być samiczka. Może ta moja prosta i oczywista uwaga przyda się ornitologom na polu ich badań nad gnojkami?

Do południa pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Z wymianą opon jesteśmy przesunięci w fazie mniej więcej o dwa miesiące. W styczniu zmienialiśmy na zimowe, teraz na letnie. Wykorzystaliśmy pobyt w tamtych terenach i kupiliśmy w jakiejś wsi za 130 zł kolejny używany stół, a potem odwiedziliśmy Sąsiadkę Realistkę i Sąsiada Filozofa. U nich nic nowego oprócz faktu, że byczek okazał się być jałówką. Coś musieli w pierwszych dniach życia cielaczka przegapić, ale żeby aż tak? W końcu w Naszej Wsi mieszkają 20 lat i po drodze mieli wiele takich cielaczków. 
Dostawy sera i jajek wróciły do normy. Teraz jeszcze czekamy na masło.
Na odchodnym dostaliśmy od nich prezent. Żona wymyśliła, że fajnie byłoby, gdyby w Wakacyjnej Wsi było coś, jakiś ślad z Naszej Wsi, a konkretnie gałęzie wierzb z ich podwórka. Mnie zrobiło się jakoś tak przyjemnie i nostalgicznie. Chodziłbym wokół stawu patrząc na wierzby-drzewa wiedząc, że są stamtąd. Sąsiad Filozof dał nam dwa dorodne pniaki wygrzebane ze sterty podobnych przeznaczonych do  spalenia. Z ich boków wyrastały już zielone odrosty. A sami wycięliśmy sobie za przyzwoleniem gospodarzy świeże dwie gałęzie. Wszystko to zanurzyłem do 2/3 w Stawie w oczekiwaniu na wypuszczenie korzeni. Chociaż jedna ze szkół twierdzi, że to jest zbędne. Wystarczy wsadzić to żywotne bydlę prosto do ziemi i będzie rosło.
 
Od kilku dni poziom wody w Stawie jest rekordowo niski. Wykorzystałem więc sytuację i wyjąłem z mnicha ostatnią deskę. Tę, która przez całą zimę się kisiła na dnie i siłą rzeczy Stolarz Właściwy nie mógł jej właściwie wyfrezować.
Myślałem, że wystarczą gumofilce, ale nie. Poziom niski, ale wystarczyłby spokojnie, żeby woda wlała się do środka. Tak więc po raz pierwszy w tym sezonie przywdziałem wodery. Co więcej, musiałem obnażyć do pasa swój mikry tors, żeby nie zamoczyć podkoszulka i dosięgnąć rekami do dna próbując brechą wyjąć to napęczniałe i zaklinowane cholerstwo. Udało się.
Przy okazji wyczyściłem z mułu dno mnicha i włożyłem deski właściwe od Stolarza Właściwego. To wszystko zajęło sporo czasu, więc też sporo się naparadowałem po posesji ku zgrozie Żony. Trochę się oczywiście wychłodziłem, ale obyło się bez żadnej rozgrzewającej wódki. Jeszcze stałbym się opryskliwy. Wystarczyła tylko witamina C.
Nawet się przy tym moim paradowaniu nie speszyłem, gdy przyjechał Drągal układać kolejne dwie  warstwy muru. Musiał dostrzec moją siedemdziesięcioletnią żylastość.

W dzisiejszej zmiennej pogodzie (znowu żyłką nie udało mi się skosić trawy) Żona złapała trochę słońca do zdjęć i zrobiliśmy symulację ogrodzenia przy dolnym tarasie z dwoma modułami. 
Żona desperacko walczy ze stronami, uruchomiła Instagrama (dla mnie jakaś magia) i koresponduje z potencjalnymi gośćmi. Są pierwsze rezerwacje - ostatni weekend maja, pierwszy w czerwca i jakiś w lipcu. 
Piszę o tej desperacji, bo kiedyś przecież trzeba było zacząć "tę inwazję na Normandię". Inaczej sezon uciekłby i byłyby kłopoty. A w związku z tymi pierwszymi gośćmi z końca maja zaczęły nas dotykać nagle w przyspieszonym tempie dziesiątki dupereli, które w pewnym momencie mogą przestać być duperelami i urosnąć do rangi problemu. Bo fajnie byłoby, żeby, na przykład, gość złożył wieczorem swoje umęczone wypoczynkiem ciało na materacu powleczonym prześcieradłem. A przesyłka z IKEI idzie do nas kolejny tydzień. Albo żeby mógł na czymś zjeść posiłek i mógł wbić weń jakiś sztuciec. Nie wspomnę, że być może chciałby napić się piwa z jakiegoś naczynia, bo nie każdy lubi z butelki, którą z kolei przydałoby się otworzyć jakimś otwieraczem. Dziesiątki, dziesiątki...
Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tej ilości takich drobiazgów, które nas otaczają i których używamy. Dogłębna świadomość tego faktu dociera do nas dopiero przy przeprowadzce i pakowaniu, i... przy gwałtownym wyposażaniu mieszkań dla gości.
Bez tych dupereli u nich na nic wtedy tarasy, balustrady, wypicowane łazienki, ścieżki, kozy i dziesiątki naszych innych realizacji. Gość mógłby się zdenerwować i miałby prawo.
Żona na szczęście stała się elastyczniejsza i nie zarzuciła co prawda  "permanentnego opracowywania inwazji na Normandię" w szczególikach, bo  gość jest święty, ale wobec GODZINY ZERO sama z siebie, czyli racjonalnie, podsunęła parę rozwiązań na wypadek, gdy IKEA albo inna SREA nie zdążyły na czas starając się nas organizacyjnie udupić. Czyli że damy radę.

Wieczorem o 20.00 mieliśmy po sporej przerwie obejrzeć dla zdrowia psychicznego jakiś film, ale Żona chcąc dopieścić gości jeszcze o 20.30 z nimi korespondowała, więc wróciłem na dół, na nasz taras przed domem i domontowałem jeszcze jedną nocną szafkę. Bo dzisiaj przyszły dwie paki. Gdy skończyłem wierzby i mnicha, zmontowałem dwa stoliki na gościnne tarasy i jedną nocną szafkę. Musiałem ubrać kurtkę, bo nie dość że lało, to jeszcze zrobiło się chłodno.
Filmu nie obejrzeliśmy - zaczęlibyśmy po 21.00, a przez to zarwałaby się noc i jutrzejszy dzień spędzalibyśmy w nieprzytomności. A na to sobie pozwolić nie możemy.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Trzymam mocno kciuki za pierwszych klientów którzy mają się wkrótce u Was pojawić.
Pozdrowienia z Setubalu. Ciepło i przyjemnie. Następny przystanek Lizbona.
(pis. oryg.)

A co napisał 15 maja? Cytuję w całości, bo skracanie nie oddałoby aury (pis. oryg.)
Emerycie. Gdybym trafił na takich fachowców to rozgonił bym ich na cztery strony świata.
Mam jednego i niezmiennie od lat jest solidny,punktualny i tani.
To takie zagajenie na początek.

Trochę się u mnie zmieniło pod względem zawodowym.
Zmieniły się godziny pracy, więcej obowiązków,ale innych niż poprzednio i mam ludzi którymi kieruję na co dzień.
A tak wygląda mój typowy dzień pracy w porcie.
Załóżmy, że wchodzimy do portu północy.
Cumowanie o 0200. Nie lubię być budzony w ostatniej chwili dlatego zazwyczaj wstaję co najmniej 40 min przed wyznaczoną godziną.
No to wstałem o 0120. Podlegli mi ludzie w tym czasie wykonują moje polecenia, tak aby po zacumowaniu szybko je dokończyć i złapać jeszcze parę godzin snu przed rozpoczęciem załadunku.
Zacumowaliśmy o 0200, ale pracę zakończyliśmy o 0400 z tego względu, że trzeba było dodatkowo opuścić relingi i otworzyć ładownię.Ze względów bezpieczeństwa nie mogliśmy tego zrobić odwrotnie czyli zajęło nam to więcej czasu niż planowałem.
W międzyczasie sprawdziłem nasze zapasy czyli generalnie ilość słodkiej wody, zmierzyłem gęstość wody w kanale portowym, spisałem ilości paliwa, oleju i wód zaolejonych, zmierzyłem i sprawdziłem zanurzenia statku. Wstępnie byłem przygotowany do DS który miałem przeprowadzić z niezależnym inspektorem o 0700.
Mając na uwadze rodzaj ładunku, godziny pracy i dotychczasowe wykonane czynności pozwoliłem załodze odpoczywać do 1200. Sam natomiast zaordynowałem sobie 2 godziny snu.
Czyli generalnie rano wstałem tylko ja.
A że zawsze chcę być dobrze przygotowany to  ponownie wstałem o 0600 aby spokojnie się przebudzić, coś zjeść.
Po zazwyczaj dobrym śniadaniu lepiej się pracuje i ma się więcej energii.
0700 rozpoczęła się inspekcja oraz inne czynności związane z przygotowaniem statku do załadunku.
Informacje dodatkowe to ile dźwigów będzie ładowało, jak szybko, kiedy przerwy, kiedy koniec lub wstrzymanie załadunku że względu na weekend. Generalnie rutynowe pytania chociaż niektóre są nieco inne jeżeli np są ograniczenia zanurzenia lub statek osiada na dnie.
O 0800 rozpoczął się załadunek.
Kontrola nad załadunkiem polega głównie na realizacji założonego wcześniej planu z modyfikacjami wynikającymi z różnych zachowań ładujących / dźwigowych lub operatorów dźwigów / . Zazwyczaj nie zmieniają raz ustalonych reguł, ale jak wszyscy oni też mają przełożonych, a oni czasem wymyślają zmiany które komplikują i tak nie prosty załadunek towaru.
Tym razem jednak nie było żadnych zmian oprócz krótkich przerw spowodowanych awariami dźwigów.
Generalnie załadunek złomu tego typu czyli stosunkowo lekkiego i przestrzennego nie sprawia żadnych problemów, a wręcz przeciwnie jest " przyjemny". Co to znaczy? Że właściwie to mógłbym pójść spać, a pracownicy portowi sami by załadowali statek. Takie cuda się zdarzają.
Nie mniej jednak nie mogę sobie na to pozwolić czyli praca do końca dnia, a w tym wypadku do 1700.
Tego samego dnia potwierdzono, że koniec załadunku dopiero w poniedziałek czyli 2 dni wolnego.
Dobra wiadomość zwłaszcza, że przez ostatnie 2 tygodnie średnia godzin pracy wyniosła u mnie 14 godzin. Potrzebowałam odpoczynku i odrobiny lenistwa. W piątek położyłem się spać o 2100, a obudziłem się następnego dnia o 0700, pełen sił i chęci do życia i pracy.
Takiej sytuacji mogłem tylko sobie wymarzyć. Spokojny początek z przerwą na przemyślenia i odpoczynek.
Sytuacja jest dynamiczna i pewnie taka pozostanie.
Szczegóły pozostawiam do naszego spotkania.

PIĄTEK (21.05)
No i z samego rana był Cykliniarz Anglik (?!).
 
Ale pompy nie naprawił. Wymiana kondensatora nic nie dała. Chyba zatarł się lekko silnik, bo przy starcie wirnika potrzebował lekkiego stuknięcia w migdał, czyli popchnięcia go ręką, śrubokrętem, czymkolwiek. Trudno to robić, gdy pompa jest złożona i zabudowana, no a przede wszystkim zanurzona w wodzie. Chyba skończy się na kupieniu nowej używanej. Na szczęście pada lub popaduje.
 
Całe dopołudnie poświęciliśmy na dokładne pomiary i analizę, co i ile potrzeba do ogrodzenia jednej strony dolnego tarasu oraz zrobienia drucianego płotu i w nim dwóch  furtek. Bo pierwsi goście zaczęli się dopytywać, czy teren jest ogrodzony ze względu na ich psa.
Teren jest ogrodzony, ale chcemy zrobić wewnętrzny płot, żeby móc spokojnie wyjść lub wyjechać. Temat w zasadzie nie jest nam znany, chociaż w Naszej Wsi zrobiliśmy podobny płot, trochę na odwal, tymczasowy. Przetrwał całe nasze życie w Naszej Wsi i się sprawdził. Skutecznie blokował Bazylowi, a później Bazylii, wejście na ogród. My zaś wchodziliśmy furtką zrobioną z europalety przyczepioną do słupka dwoma drutami.
W Wakacyjnej Wsi oczywiście takiej popeliny zrobić nie możemy. Nie przystoi. Stąd w Leroy Merlin intensywnie myśleliśmy i obliczaliśmy wszystkie elementy (emelenty) wspólnie z pomocną panią, a potem sami z podwójną koncentracją odrzucaliśmy wiele, jako zbędnych i przesadzonych. 
To nas mocno wyczerpało i groziło wcześniejszym pójściem spać, ale daliśmy radę. Udało się skosić trawę na gościnnym terenie i nawieźć trochę przesianej ziemi do ogródka. Ciągle jednak nie mogłem posadzić kupionych ziół, które marnieją w oczach, bo teren nie jest przygotowany. Z tego też powodu również nie mogłem posiać ogórków i cukinii, chociaż przecież dawno jest po zimnej Zośce i po zimnych ogrodnikach. I naprawdę nie wiem, kiedy to zrobię.
 
W końcu obejrzeliśmy film. O wszystko zadbam z Rosamund Pike z 2020 roku. Udało się dotrwać do końca. Rosamund Pike w roli wrednej cynicznej suki bardzo przekonywająca. 
 
SOBOTA (22.05)
No i dzisiaj postanowiliśmy trochę zmienić kierunek naszych zakupów. 

Dotyczył on miejsc, a w zasadzie jednego miejsca, gdzie było Bricomarche. Krótko mówiąc zawsze jeździliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Ale ile można, zwłaszcza że ostatnio trwają w nim długie i uciążliwe roboty drogowe i to od strony Powiatu, więc ewidentnie mieliśmy dosyć stania w korkach, zwłaszcza ja. No bo czy to jest Metropolia?... Poza tym cała droga nieciekawa, nudna do bólu, obstawiona znakami "teren zabudowany".
Postanowiliśmy się wybrać do sąsiedniego względem Powiatu i Sąsiedniego Powiatu miasta powiatowego, rodzinnego dla Trzy Siostry Mającej i Skrycie Wkurwionej. Okazało się, że ma ono dokładnie taki sam zestaw sklepów jak w Sąsiednim Powiecie, w tym interesujące nas Bricomarche. A czas dojazdu również taki sam. Dodatkowo cała trasa miło nas zaskoczyła, a niektóre odcinki miały ciekawą, niepowtarzalną aurę, więc jechało się super.
Najprawdopodobniej nigdy byśmy do tego miasta nie zawitali, gdyby nie pretekst w postaci używanego ratanowego zestawu (fotel i stolik) za 200 zł przeznaczony do łazienki w Pół-Kamieniczce. 
Po naszym kilkugodzinnym pobycie ukształtował się nam oto taki obraz, do zweryfikowania przy następnej okazji.
Po pierwsze - jest to miasto życzliwych gadułów (czego akurat zaprzeczeniem są wymienione siostry, ale to już zupełnie inna kwestia). Para małżonków sprzedająca nam zestaw na tyle była wygadana, że każde z nich nie było w stanie poczekać, aż daną kwestię zakończy małżonek (zdaje się oboje wiedzieli, że to może nie nastąpić), więc mówili non stop, jednocześnie, przy czym tradycyjnie - ona do Żony, on do mnie. Oczywiście wszystko było sympatyczne i ciekawe, ale też w końcu musieliśmy się oderwać, bo gołym okiem było widać, że za chwilę zaproszą nas na kawę Bo tak dobrze się gada. Nie pomagały moje i Żony gwałtowne wybiegi wekslowania rozmowy na inne tematy i przerzucania bez uprzedzenia wajchy na inny tor. Było to samo - wszystko opowiedziane dogłębnie i ze szczególikami z zahaczaniem o nieznanych nam ich znajomych, itd.
A gdy już się wyrwaliśmy, w Rynku, gdzie parkowaliśmy, nieopatrznie i zupełnie niewinnie zapytaliśmy jakąś panią, parkującą obok Gdzie tutaj można by napić się kawy?
- A to państwo nie stąd?... - zerknęła na rejestrację.
- Nie, ale wie pani, gdy jesteśmy w jakimś miejscu, to staramy się je oswoić i, na przykład, pójść do kawiarni. 
Pani się strasznie przejęła i zaczęła się tłumaczyć, że ona tutaj mieszka stosunkowo krótko, bo przedtem... I w zasadzie nie chodzę do kawiarni ani restauracji, bo nie mam na to czasu.
- Ale od czego jest Google? - Zaraz coś znajdziemy.
Stojąc w pełnym słońcu długo nie mogła niczego z ekranu odczytać, co dodatkowo powodowało, że tym bardziej chaotycznie się po nim poruszała. A ja widząc coś takiego bardzo szybko traciłem nadzieję i siły.
- To może przejdziemy do cienia? - Żona odezwała się bardzo przytomnie.
Sytuacja pod jedynym bodajże drzewem w Rynku zdecydowanie się poprawiła, bo można było dostrzec plan miasta i chyba trasę. Tylko co z tego, skoro pani obracała się kilka razy o 360 stopni usiłując zlokalizować kierunki i potencjalną marszrutę cały czas nas zapewniając, że już za chwilę wszystko będzie jasne.
Dla mnie było jasne, że za wszelką cenę, trzeba się od tej pani odczepić, pójść do najbliższego rogu Rynku i samemu sobie dać radę. W końcu to nie Metropolia (mniejsze miasto niż Sąsiedni Powiat).
Słabłem coraz bardziej. Żona próbowała kilka razy podziękować i stosować wybieg mówiąc Ale my tak naprawdę to nie musimy do kawiarni. Pochodzimy sobie po pasażu...
Nie pomagało. W końcu wskazała nam ten róg, do którego intuicyjnie chcieliśmy podążać jakieś 15 minut temu i życzyła nam przewrotnie miłego dnia.
- Matko jedyna! - powiedziałem do Żony, gdy się oddaliliśmy. Nie wiem, co jeszcze mówiłem a propos i to dość głośno, gdy nagle pani pojawiła się koło nas nie wiedzieć skąd, niczym królik z kapelusza.
- Tak, ja myślę, że to będzie ta ulica. - zaczęła iść z nami. - Ja co prawda tam nie idę, bo mam umówioną wizytę u kosmetyczki...
- Przepraszam - zagadałem w połowie ulicy desperacko do jakiegoś faceta - gdzie jest kawiarnia...
- O tu zaraz, na końcu ulicy. - machnął ręką.
- O, wiedziałam, że to będzie tutaj. - odezwała się nasza pani. - To miłego dnia!
W kawiarni pani kelnerka też miała gadane niczego sobie, ale można to było podciągnąć pod profesjonalizm obsługi.

Po drugie - w ładnie odrestaurowanym Rynku nie było cienia kawiarni, restauracji, jednego choćby parasola. Za to parkujące auta jak najbardziej. Katastrofa!

Gdy byliśmy w Bricomarche zadzwonił Prąd Nie Woda.
- Czy wytrzyma pan jeszcze dwa tygodnie? - Teraz zanikają mi całkowicie te stare ścięgna, a powoli organizm wytwarza nowe. - Więc wskazane jest, żebym nogi nie nadwyrężał.
Chyba to dobrze zrozumiałem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że wytrzymam.
 
Do domu zdążyliśmy wrócić w punkt. Na tyle, że Żona spokojnie na Ipli wykupiła mi transmisję ostatniego meczu Bayernu z Augsburgiem.
Było warto. Dramaturgia rodem z kiczowatych filmów amerykańskich, gdzie scenarzyści prześcigają się w tworzeniu kiczu i/lub łopatologii. Tylko, że tutaj rzecz działa się naprawdę. Smaku całości, zwłaszcza nam Polakom, dodawał fakt, że bramkę Augsburga bronił Polak, Rafał Gikiewicz i robił to świetnie broniąc ileś tam strzałów, w tym Lewandowskiego. I kiedy się wydawało, a w zasadzie już się było pogodzonym z faktem, że Lewy "tylko" wyrówna rekord Mullera, w ostatniej akcji meczu Gikiewicz obronił strzał jednego z napastników Bayernu, ale piłkę "tylko" odbił. Dopadł ją Lewy, z takim samym instynktem napastnika zabójcy, jaki swego czasu cechował Mullera i zdobył bramkę. Sędzia zaraz potem mecz zakończył i nawet nie ukarał Lewandowskiego żółtą kartką za niesportowe zachowanie (Lewy z radości ściągnął koszulkę) zachowując się z klasą.
Tak więc od dzisiaj rekord w strzeleniu największej liczby goli w Bundeslidze w jednym sezonie należy do Roberta Lewandowskiego i wynosi 41 bramek. O jedną więcej niż dotychczasowy 49. letni rekord Gerda Mullera.

Ledwo skończył się mecz, zadzwonił Gruzin.
- Co robicie wieczorem? - Może byście wpadli?
Odmówiłem i podziękowałem. Głupio mi było, jak cholera, bo to już drugi lub trzeci raz. Tłumaczyłem, że za tydzień mamy pierwszych gości i że finiszujemy.
- Ok, nie ma sprawy. - Następnym razem. - odparł jak zwykle.
Żona usłyszała rozmowę.
- Wiesz, głupio tak. - Może wpadlibyśmy na jakiś czas z zastrzeżeniem, że długo siedzieć nie będziemy, no i z uważaniem na Gruzina i jego To jeszcze kropkę.
To zadzwoniłem.
- Przyjdźcie na osiemnastą. - odparł jak zwykle krótko.
- Ale wiesz... - zacząłem tłumaczyć, usprawiedliwiać się i przepraszać.
- Dobra, dobra, nie gadaj. - Przychodźcie!
Przyszliśmy całkowicie na krzywy ryj, dodatkowo tak jak staliśmy, bez przebierania się.  
Byli już u nich jacyś znajomi, zaprzyjaźniona z nimi para. Później się okazało, że mieli towarzysko wiele do zaoferowania, ale początki były sztywne.
Oboje mieszkają w Pięknym Miasteczku i razem z Gruzinką i Gruzinem są tubylcami z krwi i kości. Wspólne dzieciństwo, szkoła, znajomi, sprawy. Ona w pełni kontaktowa, on o nieprzyjemnym zachowaniu, do którego należało się przyzwyczaić i nie brać tego do siebie. Gdy mu na początku rzadko zdarzało się mówić do mnie, a trochę częściej odpowiadać na moje pytania lub poruszane problemy, ani razu nie patrzył nie dość, że w moje oczy, to w ogóle na mnie. Mówiąc oś twarzy względem mojej miał skręconą o więcej niż 45 stopni. Można by więc powiedzieć, że się ode mnie odwracał. Należało to odbierać, jako poważny nietakt z jego strony i formę lekceważenia rozmówcy. Sam sobie się dziwiłem, bo wcale tak jego zachowania nie interpretowałem. Raczej składałem to na karb jego kompleksów i/lub nieśmiałości. 
W miarę upływu czasu, wzajemnego poznawania się i To jeszcze kropkę następowało wyraźne wyluzowanie. A lody, jeśli w ogóle istniały, stopniały, można powiedzieć, gdy okazało się, że on w zasadzie pije tylko Pilsnera Urquella, a ona opowiadała o prowadzonych przez nich nad morzem mieszkaniach do wynajęcia i to w miejscu, które swego czasu dobrze poznaliśmy i poważnie braliśmy pod uwagę do stałego życia i uwiązania.
W sumie siedzieliśmy dwie godziny, bardzo przyzwoicie i z samodyscypliną. 
W domu byliśmy na tyle wcześnie, że odważyliśmy się jeszcze obejrzeć 1. odcinek 1. sezonu duńskiego serialu Rząd. Po The Crown musieliśmy przyzwyczaić się do nowych realiów, a przede wszystkim do innych twarzy. Były takie specyficzne, skandynawskie.
Ale na serial się zanęciliśmy.
- I pomyśleć, że pije Pilsnera Urquella... - rzuciłem bardziej do siebie kładąc się spać.
- No tak, to już nieważne, że nie patrzy w oczy... - I co by nie powiedział, to jest genialne. - dodała Żona również kładąc się spać.
 
NIEDZIELA (23.05)
No i samodyscyplina samodyscypliną a kac kacem.
 
Nie był straszny, ale jednak. I co z tego, że wstałem o 08.00. 
Mój organizm, podparty doświadczeniem, mi mówił, że najlepiej będzie, jak zabiorę się za fizyczną pracę. Więc zanim wstała Żona i przyszła do mnie, ja już sadziłem brzozę. Twarda, ubita ziemia tylko dobrze mi robiła, bo szpadel się jej nie imał i musiałem się zdrowo namachać kilofem. A gdy do tego dołożyłem sobie koszenie kac przeszedł. Niepotrzebna była kawa, która zresztą zupełnie porannie mi nie smakowała.
Po I Posiłku, oszczędniejszym jednak niż zwykle, zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Z Żoną Dyrektora i Mężem Dyrektorki przegadaliśmy spory kawał czasu, bo i spraw do obgadania było wiele. Zostaliśmy zaproszeni na 7. lipca. Mąż Dyrektorki będzie obchodził dwa poważne jubileusze - XX-lecie działalności dydaktycznej i XL-lecie pracy artystycznej. Przez wojewodę i prezydenta miasta ma zostać uhonorowany stosownymi dyplomami i nagrodami pieniężnymi.
Wątpimy, abyśmy mogli się ruszyć, chociaż bardzo byśmy chcieli. Bardziej prawdopodobny jest ich przyjazd do nas. W rozmowie wstępnie zaczęliśmy ich namawiać na tygodniowy urlop u nas w 2. połowie sierpnia.

Od południa zabrałem się za górne gościnne mieszkanie. Ostatni karnisz zamontowałem bez pudła, z Żoną daliśmy radę pewnej specyficznej lampie, która zawisła nad kuchennym blatem i nawet po włączeniu świeciła, a potem jeszcze zamontowałem w łazience wieszak naścienny i przy drzwiach wejściowych odbojnik, czyli stopdoor, jak mówi Cykliniarz Anglik.
Zaś przy ceramicznej kuchence Amica poległem i to nie z mojej ani Żony winy. Kupiliśmy dwie, kto wie, czy nie rok temu. Miały być nablatowe, a dzisiaj po rozpakowaniu okazały się wpuszczane w blat.
W tej sytuacji nowym blatom wykonanym w pocie czoła przez Szybkiego  Stolarza groziło wycięcie otworów i to wzdłuż, żeby nie naruszyć spodnich, ukrytych listew montażowych. A skoro wzdłuż, to drastycznie mogła się zmiejszyć powierzchnia robocza każdego z nich. 
I to Żona wpadła na pomysł, żeby zrobić system hybrydowy - nablatowo-wpuszczany. Po prostu w zrobioną przez stolarza specjalną ramę, coś na kształt ramy do obrazu, ale oczywiście o odpowiednich parametrach, wpuści się kuchenkę i będzie sobie stała na blacie, wpuszczona, ale nie w blat.
Natychmiast zadzwoniłem do Stolarza Właściwego. Temat podjął.
- Niech pan przyjedzie jutro z kuchenką o 07.00, bo potem będę na dachu. 

Dzisiaj miałem jeszcze ambitny plan pisania, ale skoro zrobiła się 20.00, poległem. Nawet nie słyszałem, kiedy przyszła Żona.

PONIEDZIAŁEK (24.05)
No i dzisiaj zacząłem pisać wraz ze wschodem słońca.
 
W punkt, o 04.28. A wstałem o 04.00.
O 07.00 byłem już u Stolarza Właściwego. Przegadaliśmy temat i to on zwrócił uwagę, że spodu "skrzyni" nie można szczelnie zamykać, bo którędyś ciepło musi uciekać. Trochę się tym zmartwiłem, ale od razu przedstawił mi projekt, który mnie uspokoił.
- Niech się pan nie martwi. - Zrobię tak, żeby było inteligentnie. 

Cały ranek stresowałem się zwrotem dwóch paczek - komputera do Terenowego i feralnych dwóch harmonijkowych lamp. Gdyby to wszystko zależało ode mnie, poszedłbym na pocztę, wysłał i zapomniał. Ale w to wmieszany był Zaprzyjaźniony Warsztatowiec, Internet i Żona, która postanowiła paczki wysłać z paczkomatu. To już było ponad moje nerwy. Od razu rozbolała mnie głowa. Ale gdy paczki ładnie i bezpiecznie zapakowaliśmy, ale przede wszystkim, gdy sam je wsadziłem do paczkomatu i zobaczyłem, że się mieszczą w jego czeluściach, od razu mi odpuściło. Spokojnie mogliśmy w Powiecie kupić deski na kolejne wzmocnienie modułów ogrodzeniowych przy schodach i przy dolnym tarasie, a przede wszystkim 6 m2 kafli do przedpokoju w Pół-Kamieniczce, 2 worki (po 25 kg każdy) kleju i śmiesznie lekki, bo 5.kilogramowy worek z fugą. Wszystko sam załadowałem, a potem rozładowałem coś wspominając Żonie o siedemdziesięcioletnim mężczyźnie.

Jakby tego było mało, dzisiaj przyjechała wreszcie IKEA. Jedną paczkę sam wstawiłem do Dużego Gospodarczego, a drugą niezwykle potężną i ciężką musieliśmy wtargać we dwóch.
- A damy radę? - zapytałem 22-23. letniego kierowcy.
- Na pewno. - odparł. - Skoro ją sam załadowałem.
Odebrałem to jako komplement. Oto taki młodziak traktował mnie partnersko.
W paczkach są kubki, sztućce, szklanki, kieliszki, otwieracze, skrobaczki, wyciskacze i Bóg wie, co jeszcze. Gdy Żona czytała, zresztą na moją wyraźną prośbę, całą listę ze swojego zamówienia w połowie już usypiałem. Dziesiątki, dziesiątki...

Wieczorem albo ja odebrałem energię wysyłaną przez Stolarza z Gór (Wolnego Stolarza), albo on moją. Będąc w łazience myślałem o nim zniechęcony Bo przecież okiennice zamówiliśmy chyba we wrześniu tamtego roku i co? I nic. O co tu chodzi? Zacząłem w myślach za pewnym wcześniejszym podszeptem Stolarza Właściwego konstruować okiennice z gotowych modułów, które ostatnio widzieliśmy w Leroy Merlin. Nawet się w ten temat wkręciłem wiedząc, że z pewnymi sprawami dam sobie radę, a w innych pomoże mi Stolarz Właściwy. I bez łaski.
- Stolarz z Gór pyta właśnie, czy może przyjechać z okiennicami w niedzielę, ewentualnie w poniedziałek. - Żona przeczytała maila i znacząco spojrzała na mnie.
Opowiedziałem jej o moich przemyśleniach w łazience.
- To chyba w tej sytuacji ten mój pomysł zarzucę i nie będę go cyzelował. - Przestanę się nad nim zastanawiać...
- Zastanawiaj się, zastanawiaj. - Ile to już razy Stolarz z Gór przyjeżdżał i co?...
Ustaliliśmy ze względu na gości, którzy będą od soboty do poniedziałku, żeby przyjechał w poniedziałek. Ale i tak mi się nie chce wierzyć.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. (spełniam prośbę Żony)
Godzina publikacji 23.10.

poniedziałek, 17 maja 2021

17.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 165 dni.
 
WTOREK (11.05)
No i w Metropolii stwierdziłem w sobie symptom pogłębiania się we mnie dwóch zmian.
 
Pierwsza dotyczy moich obowiązków względem Szkoły. 
Może to brzmi dziwnie, bo jakie ja mogę mieć względem niej obowiązki? Ale skoro zobowiązałem się wobec Nowego Dyrektora do pewnych spraw, to trzeba to rozpatrywać w tej kategorii.
Normalnie, czyli dawniej, byłbym w Szkole raniutko, przed wszystkimi, już prawie w środku zawodowego dnia, gdy nadchodzili pracownicy i nauczyciele. A dzisiaj?
Zbierałem się niespiesznie. Uprzedziłem Najlepszą Sekretarkę w UE, że będę o 09.00, ale świadomie tak się grzebałem i nie miałem w sobie porannej samodyscypliny, że w Szkole pojawiłem się z karygodnym drzewiej dwudziestominutowym spóźnieniem. I nie miałem z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, tylko zwyczajowo przeprosiłem.
Rano wstałem przed siódmą (śmieciarze!) po kiepskim i krótkim śnie. Do północy, już po publikacji, czytałem, by potem przez całą noc, po 42. dniach nieobecności w tym nienaszomieszkalnym łóżku (chociaż ono akurat jest nasze), przewalać się tam i z powrotem. Ale o dziwo byłem w dobrym nastroju. To mógł być ten wtorkowy efekt, kiedy rano mam świadomość, że kolejny raz udało mi się opublikować wpis, mimo że formalnie (brak czasu, zaharowanie, szereg wyrzeczeń) pisanie powinienem odstawić na jakiś czas albo publikować raz w miesiącu, jak ostatnio sugeruje Żona widząc, co się dzieje.
Mógł to też być efekt tego, że byłem sam, nikt niczego ode mnie nie chciał (fachowcy) i znalazłem drobniutką lukę w ostatniej porannej rzeczywistości, aby chociaż na króciutko odreagowywać. Więc snułem się na całego szykując sobie śniadanie do pracy(?!), popijając kawę z zaparzarki i nawet, o poranna zgrozo, czytając książkę.
Krótko mówiąc zawodowo zdziadziałem i świadomie, nieodpowiedzialnie, się spóźniłem. 

Druga dotyczy mojego nastawienia do życia, jako kompleksowego procesu, w Metropolii. Od wielu lat wiedziałem, że ten miejski system życia jest chory, nieludzki. Ale z różnych powodów go tolerowałem a to z racji oczywistego przyzwyczajenia, a to obecności w nim rodziny i znajomych łagodzących swoją obecnością tę nieludzkość, a to wreszcie z faktu istnienia różnych cywilizacyjnych pułapek, które człowieka mamią i najczęściej ogłupiają. 
Nie odkryję Ameryki, co więcej powtórzę się, ale nic na to nie poradzę, że po 42. dniach nieobecności w Metropolii wszystkie moje zmysły się wyostrzyły. Dokuczał mi szczególnie hałas i smród, nadmiar ludzi i ich wszechobecność, kretyńskie uwiązanie w samochodowym pudle z przemieszczaniem się za pomocą tego szybkiego środka lokomocji kilkadziesiąt metrów raz na minutę, dwie i tak przez pół godziny, gdy cała droga mogłaby zając netto 5 minut jazdy albo 20 minut piechotą, a nawet zakupy w olbrzymich sklepach zwanych z polska supermarketami, hipermarketami lub centrami.

- O, ale z pana zrobił się taki chłopczyk?!... - odezwała się na mój widok Najlepsza Sekretarka w UE.
Nic dziwnego, skoro przez lata była przyzwyczajona do sztybletów zwiększających tylko o centymetr, ale zawsze coś, mój mikry wzrost, koszuli i marynarki, no i ciała większego o 10 kg. A tu przyszedł były dyrektor w tenisówkach, spodniach ciasno upiętych paskiem, żeby mu nie spadały i koszuli wyłożonej na zewnątrz.
Nowy Dyrektor był bardziej brutalny i dosadny.
- Jakoś pan tak zmizerniał... - odezwał się po zwyczajowym przywitaniu. 
Ustaliłem z nim, że każdorazowo, raz na miesiąc będąc w szkole, zajmę się dziennikami Bo tego nie cierpię (jednak artysta - niemy komentarz mój) i będę służył bieżącym doradztwem.

Po południu, po zakupach i po mękach spowodowanych wyostrzeniem się moich zmysłów i wrednemu, stałemu pchaniu się samoświadomości, zwłaszcza gdy siedziałem w autowym pudle, z dużą ulgą znalazłem się w Nie Naszym Mieszkaniu, tej quasi-oazie ciszy i spokoju. Postanowiłem normalnie żyć. Zjadłem skrzydełka przygotowane przez Żonę, które podgrzałem na oleju kokosowym według jej instrukcji, dzięki czemu stały się soczyste i chrupkie jednocześnie, czytałem, a nawet zrobiłem pranie.
Udało mi się w Szkole poplamić kawą nową koszulę, tę z Diverse, więc trzeba było ją wyprać, zwłaszcza że niczego nie wziąłem na zmianę na drugi dzień mojej obecności w Metropolii (to te 42 dni i wybicie z rytmu). Więc, żeby zapełnić jakoś pralkę, czy było trzeba, czy nie, wrzuciłem do niej ciuchy Żony wiszące lub leżące w różnych miejscach oraz drobiazgi Q-Wnuków.
Zadzwoniłem też do Trzeźwo Na Życie Patrzącej, która w rozmowie broniła mnie samego przed moją ostrą samokrytyką z punktowaniem ostatnich moich nieładnych zachowań i zaniedbań zachowując się zgodnie ze swoim blogowym imieniem, czyli z trzeźwym rozumieniem życia, jego uwarunkowań, a zwłaszcza naszych remontowych i wszystkich implikacji z tego wynikających. Krótko mówiąc usprawiedliwiała mnie przed samym sobą. Odwrotnie niż Konfliktów Unikający, na którego w takich sytuacjach mojej samokrytyki mogę zawsze liczyć. Widocznie słyszał, co mówię o sobie, bo z daleka dolatywało mnie, jak wszystko skwapliwie potwierdzał.

Zadzwoniłem również do Córci. Minęły 22 dni od czasu, kiedy dzwoniła do mnie. Wtedy to jakoś umknęło mojej uwadze, a potem... 
Można by powiedzieć, że u nich nic nowego. Ta sama jej praca, pierwsze zbiory z permakultury, ale...
Zięć wziął nocne dyżury w Amazonie i zapierdala, żeby nadrobić uszczerbek z powodu kretyńskich zarządzeń "pandemicznych" uderzających, miedzy innymi, w jego branżę. Wnuczka zaś rośnie i ostatnio o mało nie doprowadziła swojej matki do apopleksji. Relacja Córci była wstrząsająca.
Akurat Zięć był w pracy, domowe życie się toczyło, Wnuczka się bawiła i gaworzyła po swojemu. Nagle zapadła cisza i gdy Córcia się odwróciła, dziecko siniało i "odchodziło". Córcia nie straciła zimnej krwi, bo po pierwsze jest sobą, a po drugie żoną ratownika, i założyła, że Wnuczka coś musiała połknąć. Standardowe metody nic nie dały i gdy po kilkunastu sekundach wzięła ją na ręce Wnuczka się przelewała przez ręce, straciła przytomność. Córcia zaczęła reanimację stosując sztuczne oddychanie. Pierwsza seria nic nie dała, Wnuczka nadal nie oddychała, druga też nie, dopiero za trzecią złapała oddech, by za chwilę z oczywistą nieświadomością tego, co się stało i z nieświadomością stanu swojej matki być "jak nowa" i zacząć się bawić, jak gdyby nic.
Stan nieprzytomności trwał, według relacji Córci, jakąś minutę, a przyczyną mógł być nierówny i niewspółmierny rozwój układu nerwowego względem reszty ciała, w tym względem układu oddechowego. Chyba to dobrze zrozumiałem i nie piszę głupot.
Zięć z kolegami ratownikami chwalili później Córcię za jej podwójne zachowanie - profesjonalizm i zimną krew.
Byłem wstrząśnięty i pełen podziwu dla Córci.
 
ŚRODA (12.05)
No i moja obowiązkowość i samodyscyplina wróciły.
 
Już o 07.00 byłem w Szkole. Przed Najlepszą Sekretarką w UE. Do 14.00 siedziałem tylko nad jednym dziennikiem, żeby móc go zamknąć i odłożyć do archiwum. Od tego skupienia nad cyferkami i skrupulatnym usuwaniem zaległości (ponoć Nowy Dyrektor nie cierpi tego robić, to znaczy je tworzy i nie usuwa) rozbolała mnie głowa, ale satysfakcja pozostała. 
Ponieważ miałem jeszcze do załatwienia w Metropolii trzy prywatne sprawy, obmyśliłem taką trasę, żeby nie nadkładać kilometrów, zrobić półkole i uniknąć korków przy powrocie do Wakacyjnej Wsi.
Przez pierwsze pięć minut to mi się w miarę udawało, ale zaraz po tym ugrzązłem na jakimś skrzyżowaniu. Z każdych jego kierunków ruch był sterowany światłami na tyle skutecznie, że wszystkie samochody stały i żaden się nie przemieszczał. Klasyczny metropolialny klincz. 
Takich miejsc w Metropolii jest mnóstwo, a wynikają one z historycznych zaszłości, skomplikowanego układu ulic i tzw. inżynierii ruchu. Historyczne zaszłości powoli są usuwane, ale ze skomplikowanym układem ulic nic nie można poradzić, czyli z gówna bata nie ukręcisz. Za to tzw. inżynieria ruchu ma się dobrze. Przykładem to skrzyżowanie, a takich jest sporo. Na odcinku 150 m były trzy grupy świateł starających się bezmyślnie i automatycznie pogodzić interesy wszystkich stron, można by powiedzieć czterech stron świata. To znaczy moich/naszych, południowych, nazwijmy ich głównymi (bez świateł była to droga główna), pobocznych lewych, zachodnich (bez świateł podporządkowanych), pobocznych prawych, wschodnich (również oczywiście bez świateł podporządkowanych) i tych szczęśliwców, północnych, którym udało się przejechać pierwsze sterowanie, bo ci mieli największe szanse na to, aby samochód jechał.
Wbrew pozorom najmniejsze szanse na przemieszczenie auta choćby o 2 m miałem ja, czyli główny. Co z tego, że miałem kilka razy zielone światło, skoro nie wolno było mi wjechać na skrzyżowanie wiedząc, że nie będę go mógł opuścić. A dlaczego? Bo ci zachodni na swoim zielonym, po dwa, po trzy, wjeżdżali na lewy pas, który za 30 m się kończył, i na suwak wjeżdżali na główną z tymi wschodnimi, którzy mimo że podporządkowani, musieli mieć albo zielone, albo zieloną  strzałkę, więc mieli swoje 100 % szans, żeby wjechać na główną, a podejrzewam, że nawet więcej, bo na pewno wjeżdżali na późnym zielonym, czyli żółtym. Tak czy owak i jedni, i drudzy stawali się za chwilę północnymi i bramy do raju były blisko. Trzeba było tylko cierpliwie odczekać kolejne światła i przystanek tramwajowy. Za nim co prawda zapalało się regularnie to ostatnie zielone, ale najczęściej nie można było z niego skorzystać nie chcąc przejechać po pasażerach akurat wsiadających i wysiadających z tramwaju. 
Gdy tramwaj ruszał, pierwszemu szczęśliwcowi udawało się przedostać jeszcze na zielonym albo późnym zielonym, a ten drugi i ewentualnie trzeci zajmował natychmiast strategiczne miejsce najbliższe sygnalizatorowi narażając się tylko na niewybredne uwagi młodszych pasażerów połączone z wymachiwaniem rękami i pukaniem się po głowie lub na oskarżycielskie spojrzenia babć usiłujących wsiąść lub wysiąść z/do kolejnego tramwaju, który błyskawicznie się pojawiał za tym pierwszym.
Wszystko to wiem, bo sam przez ten WIELKI CYKL przeszedłem stając się po kilkunastu minutach północnym szczęśliwcem.
Postanowiłem po tym piekle, mimo że w końcu dostałem się do raju, natychmiast wracać do domu. Zadzwoniłem do Żony, żeby mi dodała ducha i potwierdziła, że tamte sprawy możemy załatwić na odległość albo  później. Żona ducha mi dodała, więc wracałem jak na skrzydłach spalając w katalizatorze na esce przy 140/godzinę czarne węglowe cząsteczki, niespalone w Metropolii. 

Od razu, co po przyjeździe rzuciło mi się w oczy, to wielkość liści klonów i brzóz. Po dwóch dobach szokująca zmiana.
Przy jednym Pilsnerze Urquellu i trzech kwachach posadziłem 4 brzozy, a Żona na początku sadzenia opowiedziała mi o ciekawej rozmowie z Drągalem, z której wynikało, że mógłby on popołudniami i w weekendy robić u nas pewne remontowe rzeczy niezależnie od "szybkiego i słownego" Cykliniarza Anglika.
Pracowałem w upale. Po raz pierwszy ubrałem krótkie spodnie, takie w kierunku przykrótkie, obszarpane, przysposobione drzewiej z długich, na których zrobiły się onegdaj dziury na kolanach.
- Wyglądasz w nich jak emeryt działkowiec. - skomentowała od razu Żona zanim rozpędziła się z głównym opowiadaniem.
- Faktycznie. - pomyślałem. - Białe chude łydki i te spodnie sugerujące lub grożące oglądającemu, że z powodu ich długości, a raczej krótkości, przy którymś ruchu mogą pojawić się genitalia działkowca wyciśnięte przez jego nachylone i wytężone ciało.

Druga zmiana nie rzuciła mi się w oczy, bo była sprytnie zakamuflowana. Ale Żona pokazała mi ją jako ciekawostkę. Otóż Berta skorzystała z nieobecności pana i na jego świętym, hołubionym miejscu, na brzegu Stawu, umościła sobie swoim cielskiem legowisko. Moja chluba, to do czego dążę, żeby wokół brzegów rosła piękna obwisła trawa, została zmiażdżona i wypłaszczona.
Według Żony Berta leżała tam kilka razy, za każdym razem dosyć krótko, bo z racji stromizny obsuwała się powoli do wody. Ale co z tego, że krótko, skoro swoją masą zrobiła takie wymoszczenie. 
Piękna, wysoka trawa została brutalnie stłamszona.
 
CZWARTEK (13.05)
No i rano zrobiłem tej cholerze legowisko.

Żeby jej dupsko nie obsuwało się do Stawu i żeby miała komfort w miażdżeniu mojej trawy. I to wszystko przed I Posiłkiem z zaangażowaniem poważnych narzędzi (piła Stihl, taczka, szpadel) i ziemi.
Z dwóch desek zrobiłem taki taras, który w zamyśle miał blokować osuwające się dupsko, podsypałem ziemię, żeby dla dupska uzyskać komfortowe, poziome miejsce zalegiwania i jako tako umościłem zleżałą i wygniecioną trawę.
Berta za jakiś czas przyszła, i owszem. Powąchała i tyle ją widzieli. Zupełnie nie doceniła mojego wysiłku. Może gdy przyjdą upały?...

Można powiedzieć, że dzień upłynął pod znakiem Cykliniarza Anglika. Na moje wczorajsze pytanie, kiedy dzisiaj będzie, odpowiedział, że o 09.00. Ale rano napisał, że będzie trochę później Bo jadę z kotką na sterylizację. O 12.00 napisałem, że dłużej nie możemy czekać, bo musimy jechać. Odpisał, że będzie po 16.00. I był.
Zdążyliśmy pojechać do dwóch wsi w powiecie Sąsiedniego Powiatu, kupić używane lustra, być po kolejne duperele w Bricomarche i zamknąć zlecenie w Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Szykując się do rozmowy z Cykliniarzem Anglikiem spodziewałem się wszystkiego, więc wolałem zamknąć mu materiałowy dostęp do naszego konta. Za to sam osobiście zamówiłem materiały dla Drągala, z którym ustaliliśmy co i za ile będzie nam robił w sobotę po południu.

Rozmowa i rozliczenia przebiegły w dolnym apartamencie, sprawnie, w kulturalnej atmosferze, ale do czasu kiedy powiedziałem mu, że mu wypłacę wyliczoną kwotę, jak pozamyka wszystkie drobiazgi i powykańcza tak, żebyśmy mogli wreszcie wpuścić gości.
- To jest nieuczciwe! - Ja chcę tylko pieniądze za wykonane prace!
Nie pomogły moje kolejne, setne wyjaśnienia, tłumaczenia, pytania i wątpliwości. Powtarzane do obrzydzenia.
- Ja tak z panem nie będę rozmawiał! - użył swojego ulubionego zdania.
Cały czerwony na twarzy zerwał się i wyszedł. Idąc za nim apelowałem do jego rozsądku i prosiłem, żeby się uspokoił.
- Z panem nie będę już rozmawiał! - Tylko z żoną! - wykrzyczał przez ramię
- Ale Żona nie będzie z panem rozmawiać...
Nie słuchał.

Rozmowa, o dziwo, mnie zrelaksowała. Wreszcie on był moim zakładnikiem. 
Dla relaksu posadziłem dwie brzozy, ale gdy o zmierzchu wróciłem do domu, od razu zorientowałem się po minie Żony, że coś jest nie tak.
- Rozmawiałaś z Cykliniarzem Anglikiem?...
Okazało się, że tak. Zadzwonił do niej.
I od razu zaczęliśmy się kłócić. Nawet trudno powiedzieć, że była to kłótnia. Było to coś, co doprowadzało mnie do rozpaczy z powodu bezsilności i frustracji.  Nie wiem, co przeżywała Żona, ale na pewno było to równie fatalne.
Zastrzegłem, że od tej pory nie rozmawiam z Cykliniarzem Anglikiem, tylko Żona, czyli nihil novi.
I po co to wszystko?
A potem musieliśmy położyć się spać.
 
PIĄTEK (14.05)
No i rano wstałem kompletnie rozbity.
 
Niewyspany, z bólem głowy, brzucha i rozstrojem żołądka. Z samozaparciem musiałem nałożyć sobie samodyscyplinę. Nic mi nie pozostało. Myśl, że mógłbym siąść i płakać była niedorzeczna, śmieszna, niepoważna, idiotyczna, niewyobrażalna i oczywiście nic niedająca. Musiałem tylko rozumem narzucić sobie świadomość, że praca i obowiązki pozwolą wrócić do normy. Bo iskry w tym wszystkim nie było. Zgasła.
Ale natura i życie nie znoszą próżni. Czułem w sobie powolny rozruch za pomocą kawy i pozytywnego nastawienia. A gdy wstała Żona, ustaliliśmy, że jeszcze przed I Posiłkiem zinwentaryzujemy wspólnie wszelkie cykliniarskoangielskie zaległości. To od razu poprawiło nam humory. A potem, gdy przedyskutowaliśmy wszystkie braki wypisane na kartce, wszystko wróciło do małżeńskiej normy, zwłaszcza że z Cykliniarzem Anglikiem od tej pory niejako z powrotem miała kontaktować się Żona Bo ja z tym niesłownym...(tu proszę wstawić dowolne "łacińskie" słowo, a najlepiej od razu kilka) rozmawiać nie będę! Najwyżej 'Dzień dobry' i 'Do widzenia". A najlepiej to drugie...
 
Już całkiem w dobrych nastrojach pojechaliśmy do Powiatu. Po drodze, w sąsiedniej wsi, do Inteligentnego Auta wsadziliśmy na styk cztery fotele ratanowe, po dwa od dwóch różnych kompletów, żeby przymierzyć i zwizualizować je na gościnnych tarasach. 
W Powiecie głównym celem była Biedronka, bo kończył się zapas Pilsnera Urquella. Miałem zamiar kupić tylko jeden karton (15 szt.), więc Żona została w samochodzie. 
Czekała mnie miła niespodzianka z domieszką dziegciu. Była promocja 16%, 80 gr na butelce, ale już od kwoty 4,79. A niedawno Kaufland doszlusował z ceną do biedronkowych i z 4,49 zmienił na 4.69. Wiadomo, jedna sitwa i zmowa. A teraz Biedronka znowu wywinęła numer.
Zadzwoniłem do Żony, żeby jednak przyszła, ale z drugim wózkiem. Do obu zapakowałem 6 kartonów i byłem do przodu 72 zł.
Żona, gdy zobaczyła tę stertę, najpierw zwątpiła.
- Ale tyle nie zmieścisz! - miała na uwadze ratanowe fotele.
Szpilki bym nie wcisnął, ale kartony owszem. Bez problemu.
Potem ta ilość widocznie jednak wstrząsnęła Żoną, bo po jakimś czasie myślenia w czasie jazdy wróciła do powtarzanej co jakiś czas i nigdy niezarzuconej swojej idei.
- Dla mnie idealnie byłoby, gdybyś dziennie wypijał jedno piwo rzemieślnicze i wino do obiadu. - Wiem, że rzemieślnicze jest droższe...
Słowem się nie odezwałem, bo po co, skoro Żona zna moje nastawienie i powtarzane wielokrotnie argumenty. Ale tu powtórzę nudnie i niechętnie, że nie chodzi przecież o cenę i jakiekolwiek najlepsze rzemieślnicze, tylko o Pilsnera Urquella. Poza tym w upały zbliżam się do żoninego ideału męża w aspekcie picia alkoholu. Wypijam wtedy jednego Pilsnera Urquella i wino do obiadu, a resztę z przyjemnością nadrabiam kwasem chlebowym. A gdy jest chłód, dochodzi do tego jeszcze jeden Pilsner Urquell. Więc o co ten cały raban?

Po południu zmontowałem wreszcie  parapety na tarasowych balustradach i je ponownie pomalowałem. Jeśli jeszcze tylko pomaluję i w ten sposób zabezpieczę śruby i nakrętki przy kotwach, będę mógł uważać taras za sprawę całkowicie zamkniętą ze świadomością, że na chleb w ten sposób bym nie zarobił, ale że jednak zaoszczędziłem na fachowcach jakieś 3 tys. zł. Pomijam drobny fakt użerania się z nimi, różnych naszych ustępstw i na końcu spieprzenia przez nich całej roboty.

Posadziłem dzisiaj dwie kolejne brzozy - 13. i 14. Stanowi to 70 % brzozowej całości. 
Od jakiegoś czasu teren stał się mocno twardy, więc niezbędny stał się kilof. Z nadmiarem wybieram więc gliniano-żużlową twardość, żeby potem wsypać sporo dobrej i pulchnej ziemi. Wiem, że brzozy i tak, jako drzewa pionierskie, dałyby sobie radę bez tej mojej nadtroskliwości, ale inaczej nie potrafię.
 
SOBOTA (15.05)
No i dzisiaj  wpadło do nas Krajowe Grono Szyderców.
 
Na żaden nocleg, śniadanie, czy inne takie wygłupy, tylko żeby pomóc w pracach, które wymagały dwóch chłopów.
Krajowe Grono Szyderców zagroziło, że przyjadą 10.00 - 11.00, więc rano w te pędy odwiozłem dwa zbędne ratanowe fotele, wziąłem dwa do zestawu, zajrzałem do Zaprzyjaźnionej Hurtowni i wpadłem do Pół-Kamieniczki na pomiary nie dziwiąc się Żonie, która sama w ostatnim czasie wielokrotnie mierzyła to samo, a teraz kazała zrobić to mnie. Rozumiem ją, bo przecież ciągle ma nowe pomysły wypływające, między innymi z dostępności używanych mebli i ich cen.
Nie zdążyliśmy zjeść I Posiłku, gdy Krajowe Grono Szyderców nadciągnęło. Q-Zięć nie był skory do żarcików Spokojnie, praca nie zając... czy Pośpiech to jest wskazany przy łapaniu pcheł i mnie poganiał w jedzeniu Bo my musimy wyjechać o 16.00, bo mamy jeszcze do załatwienia kupno w Decathlonie fotelika i musimy zdążyć przed zamknięciem.
Czy muszę się powtórzyć i wspomnieć o niehumanitarnych warunkach życia w Metropolii? 

Robota aż gwizdała i huczała. Na dwie taczki i dwie łopaty. Wybraliśmy z opaski domu, z tej gościnnej części, piasek z odłamkami betonu i wsypaliśmy kliniec. Jednocześnie na granicy, przy furtce, ułożyliśmy granitowe kamienie, żeby łatwo było chodzić bez zbędnego i irytującego chrzęszczenia i trzeszczenia pod nogami. Wyszło cacuszko.
Potem, dla odpoczynku, rozegraliśmy mecz. Q-Wnuk zdecydował o takich samych składach jak poprzednio. I jak poprzednio wygraliśmy 10:8. Trzeba dodać, że się nam fuksnęło, bo ich bramkarz (Żona) praktycznie podarował nam swoimi interwencjami trzy bramki, a z kolei Q-Wnuk popisał się na bramce, przy sam na sam z Q-Zięciem, dwiema interwencjami na światowym poziomie. Wcale się nie wygłupiam, nabijam, koloryzuję lub podlizuję. Były takie, że nas wszystkich, dorosłych, wprawiły w osłupienie. Sytuacje dla bramkarza beznadziejne, 100% okazje na strzelenie goli przez Q-Zięcia, a jednak...
Przy wyjeździe Q-Wnuk zarządził składy na następny raz. Jedną drużynę mają tworzyć on, tato, mama, babcia i Ofelia, drugą dziadek. Uprzedziłem, że w takim razie będę grał na chama, bez litości, co spowodowało, że Żona i Pasierbica stwierdziły, że one tak grać nie będą i nie będą grać w ogóle. Zobaczymy.
Po meczu, dla relaksu, sprzątnęliśmy z Q-Zięciem cztery betonowe, zbrojone parapety. Dwa z nich leżały na trawie przed frontem Domu Dziwa od niepamiętnych czasów, kiedy liczna ekipa wymieniała okna w mojej tylko obecności, bo Żona z Bertą eksmitowały się na ten czas do Nie Naszego Mieszkania, a dwa okazały się według Żony niewypałem położonym na klińcu właśnie przeze mnie i Q-Zięcia za ostatnim pobytem Krajowego Grona Szyderców. Taczka za każdym razem aż jęczała, gdy wieźliśmy trzy reprezentatywne egzemplarze na miejsce tymczasowego magazynowania kilkunastu sztuk.
Jeden zaś ułożyliśmy tuż za naszą furtką, tak po skosie, gdzie zwyczajowo od "dawna" chodzimy wydeptując ścieżkę i niszcząc tamtejszą roślinność, do czego też przysłużyła się Berta, która za każdym razem przekraczając furtkę umyka w panice i popłochu przed panem, chociaż pan jej nigdy nic nie zrobił (wyjątek - odruchowe przyciśnięcie kolanem karczycha do framugi drzwi rok temu). 
Zastosowaliśmy metodę francuską w odróżnieniu od naszej, polskiej. We Francji na miejskich skwerach i w parkach sieją trawę i czekają, co będzie. Trawa rośnie, ludzie chodzą potrzebnymi im ścieżkami je wydeptując, a potem odpowiednie służby przystępują do grodzenia lub układania krawężników. U nas grodzą od razu. Wygrodzone ścieżki i alejki nie są używane, bo są wytyczone bez sensu według jakiejś chorej wizji urzędnika zza biurka, za to całość jest ozdobiona wydeptanymi, dzikimi ścieżkami i tabliczkami CHODZENIE PO TRAWIE SUROWO WZBRONIONE!

Ciekawe, że po wyjeździe Krajowego Grona Szyderców w ogóle nie czułem się zmęczony. A pracy przecież wykonaliśmy nie razy dwa, ale dwa koma siedem raza. Tak to jest, gdy pracuje się we dwóch.
To mi poprawiło niezwykle nastrój. I nie zepsuł go deszcz, który się rozpadał w chwili wyjazdu Krajowego Grona Szyderców. Miałem zaplanowane pierwsze w tym sezonie koszenie trawy Bo najwyższy czas minął tydzień temu. Byłem zadowolony, bo rośliny prosiły się o wodę. Jutro miałem je wszystkie podlewać wodą ze Stawu - jakieś skromne 15 kursów z konewką, bo pompy nie mam nadal gdyż Już jutro zrobię...
 
W Małym Gospodarczym zabrałem się za montaż trzeciej szafki do mieszkania w Pół-Kamieniczce. Po długiej przerwie, więc wyszedłem z systemu i z wprawy. Brakowało mi jednego elementu (emelentu). Na szczęście przyszła Żona przynosząc mi kwacha.
- Zobaczę w Internecie i przejrzę wszystkie rysunki. - zabrała mi szkice i zniknęła.
Miałem już zostawić tę meblarską niedoróbkę i zabrać się za kolejną szafkę, gdy wróciła.
- Moim zdaniem tym elementem jest ta szybka. - Co tu jest napisane? - podsunęła mi pod nos rysunek. - WITRYNA!
Ucieszyłem się niezmiernie, ale broniłem się, że ja takich słownych rzeczy nie czytam, tylko oznaczenia cyfrowe.
Szafkę pięknie skończyłem, co ponownie poprawiło mi humor. To zabrałem się za dwa stojaki na drewno. Mają stać u gości. Znowu mi coś nie grało i brakowało jednego elementu (emelentu), za to śrubek i nakrętek było w nadmiarze. Akurat przyszła Żona, więc zacząłem szydzić z producenta do czasu, kiedy Żona zapytała A to co?!... podsuwając mi pod nos "brakujący" element (emelent), który przy rozpakowywaniu 10 minut wcześniej odłożyłem kawałek dalej tak, że go już nie dostrzegałem. Znowu się ucieszyłem. 
- Aż strach pomyśleć, co ty tutaj wyprawiasz, jak mnie nie ma?... - Żona spojrzała na mnie ze strachem pomieszanym z ironią i śmiechem.
Wytłumaczyłem jej, że nic. Bo albo klnę i złorzeczę, albo wpadam w depresję mając przed oczyma wizję reklamacji, tygodniowych czekań i wielokrotnego użerania się z systemami.
Stojaki zmontowałem. Niczego nie brakowało i niczego nie było w nadmiarze.
 
Dzień był najlepszym z ostatniego okresu. Takie świetne połączenie pracy (mnóstwo spraw poszło do przodu) z życiem towarzysko-rodzinnym. Nie zmieniło tego mojego nastawienia ani nieposadzenie brzozy, ani Drągal. Miał przyjechać, obrabiać schody prowadzące do górnego mieszkania i stawiać mur, ale nie dał rady. Mocno przepraszał i obiecał niedzielę.

Dzisiaj nareszcie, po długiej przerwie, napisał Po Morzach Pływający. Ale o tym w następnym wpisie.
 
NIEDZIELA (16.05)
No i postanowiłem jednak w miarę na bieżąco się odgruzowywać. 

Wieś wsią a samopoczucie samopoczuciem. Ostatnio to samozapuszczanie się szło mi całkiem nieźle, ale wystarczył ostatni wyjazd do Metropolii, żeby ewidentnie stwierdzić, że trochę muszę z nim spasować. Pomijając wczorajszą kąpiel dzisiejsze ogolenie się spowodowało, że stałem się taki lżejszy, świeższy, jakby ubyło mi trochę lat. Tak więc samozapuszczanie redukuję o 50%, a jak będą upały, to nawet więcej.
Dzisiejszy późny poranek (wstałem o 07.00) w całości poświęciłem rekordowi Lewandowskiego. Przez ponad godzinę przenicowałem wszystkie artykuły, obejrzałem wszelkie wideo, wysłuchałem i przejrzałem niezliczone komentarze i wymądrzania, niektóre po dwa razy. Taki poranny onan. Na tyle mocny, że w kuchni rozpalałem dwa razy zapominając za pierwszym, że chcę przygotować miejsce do gotowania i przygotowania porannej strawy za pomocą drogocennych szczap, które wypaliły się doszczętnie nie wiedzieć kiedy i wszystko w kuchni wygasło.
Przypomnę, że wczoraj Lewy strzelił w Bundeslidze w tym sezonie 40. bramkę i tym samym wyrównał rekord Gerda Mullera (strzelił nam bramkę w półfinale Mistrzostw Świata w 1974 roku i RFN wygrało 1:0) z sezonu 1971/72. Lewy ma szansę na pobicie tego rekordu, bo przed Bayernem jeszcze ostatni mecz w tym sezonie.
Sprawdziłem - Gerd Muller żyje. W listopadzie skończy 76 lat. Cierpi na chorobę Alzheimera. Od 2016 roku przebywa w domu opieki społecznej. Według jego żony ...powoli odchodzi.
Lewy po strzeleniu rekordowej bramki uhonorował Gerda. Odsłonił spodnią koszulkę z jego twarzą i napisem 4EVER GERD. Sam zaś został uhonorowany szpalerem stworzonym przez piłkarzy, trenerów i działaczy Bayernu.

Dzisiejszy dzień był roboczy i owocny.
Do południa pojechaliśmy do sąsiedniego województwa odebrać rozkładany fotel do spania dla jednej osoby, w bardzo dobrym stanie, za 200 zł. Będzie potrzebny do Pół-Kamieniczki. Mamy tam zamiar przyjmować rodziny z dziećmi, maksymalnie cztery osoby, a dysponowaliśmy do tej pory dwoma łóżkami dwuosobowymi. A dzieci mogą nie chcieć spać razem, co oczywiste.
Wcześniej telefonicznie poprosiłem młodego człowieka, którego rodzice sprzedawali ten fotel, żeby precyzyjnie podał mi trzy wymiary - szerokość, głębokość i wysokość. Później się okazało, że młodzian spisał się bez zarzutu, co do centymetra. Według jego danych wychodziło mi, że patrząc na otwór bagażnika Inteligentnego Auta (w Terenowym, który dalej stoi, niczego nie musiałbym mierzyć; po prostu wrzuciłbym mebel nie zastanawiając się zmieści się, nie zmieści), na szerokości mam centymetr luzu, na głębokości całe mnóstwo, a na wysokości brakuje mi dobre 10 cm.
Wymyśliłem więc specjalny sposób wstawienia polegający najpierw na wciskaniu go do bagażnika wysokością, a potem ustawianiem jej maksymalnie do pionu, ale po przeciwprostokątnej, która wewnątrz kabiny była znacznie większa niż otwór bagażnika.Wychodziło mi, że może zabraknąć  centymetra, dwóch, więc odsłoniłem dach "usuwając" podbitkę. Fotel zmieścił się idealnie, na styk, a dokładniej na piczy kłak.
Gdy wróciliśmy, akurat pojawił się Drągal. Wykorzystałem okazję i pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka, jak słusznie zauważyła Żona Zanim napijesz się Pilsnera Urquella. Fotel z racji jego gabarytów i wąskiego korytarza wstawialiśmy przez parterowe okno. Przy czym ja wstawiałem go oburącz na podłogę od wewnątrz, a Drągal jedną ręką od zewnątrz.

Drągal obrobił dzisiaj wszystkie betonowe elementy (emelenty) schodów prowadzących do górnego gościnnego mieszkania i postawił trzy warstwy kamiennego muru, który w przyszłości jeszcze bardziej będzie oddzielał jednych gości od drugich i zapewniał im kameralność. Słowem zrobił to, co u Cykliniarza Anglika mogłoby być zrobione Na Święty Nigdy albo i jeszcze gorzej - Ad Kalendas Graecas.

Dzisiaj Żona została niezwykle zaskoczona. W stałych rozmowach i jej planach przewijał się motyw zrobienia oddzielnego przejścia, takiej drogi, ścieżki wśród drzew, od parkingu, dla gości, tych z  góry, niekolidującego z przejściem dla tych z dołu. Zabrałem się od razu do roboty, bo cichość pracy współgrała z niedzielną aurą. Główne czynności zasadzały się na wytyczeniu przejścia i usunięciu zbędnych i przeszkadzających gałęzi. A w ścinaniu i usuwaniu jestem dobry. Stąd Żona od razu zastrzegła, że ona przy tym musi być.
Mnie, uzbrojonemu w mały oraz potężny sekator i piłę, wskazywała po kolei gałązki i gałęzie do usunięcia. Trzęsła się nad każdą i dodatkowo się wzdrygała, gdy potężnymi nożycami ciąłem, a ona słyszała chrupot, co niepotrzebnie przedłużało czas pracy, bo przed każdym kolejnym cięciem następowała dyskusja - ja chciałem ciąć natychmiast i obejmowałem dwustronnie strasznym metalem daną gałązkę, Żona chciała zostawić, czyli zjeść ciastko i mieć ciastko. Wyciąłbym więcej, zwłaszcza że Żona zostawiła dla gości taki ciekawy gałęziowy slalom, ale mi nie pozwoliła. Nie pomogły działające na wyobraźnię przedstawiane przeze mnie sceny, jak to wymarznięci i zmoknięci goście po nocy starają się dotrzeć do ciepłego mieszkania chlastani po drodze po twarzach mokrymi i zimnymi gałęziami. Trudno, ale co tam.
Gdy solidnie obiecałem, patrząc Żonie w oczy, że już żadnej gałęzi nie wytnę, a nawet gałązki, spokojnie poszła wycinać różne suszki. Niczego więcej nie wyciąłem, sprzątnąłem teren, wykarczowałem morze glistnika jaskółczego ziela i zrobiłem tajemną ścieżkę do środka tajemniczego ogrodu ogrodzonego przez drzewa, gdzie w przyszłości będzie miejsce odpoczynku i schadzek, bo postawię tam stół i dwie, może, ławki.
Żeby Żonę dodatkowo zaskoczyć, przy bramie wejściowej na posesję usunąłem cztery potężne kamole blokujące wejście do nowo zrobionego przejścia. Jeden kamol stanowił jeden przejazd taczką. Żeby go załadować musiałem zastosować specjalną technikę. Taczkę kładłem na boku, kamol wtaczałem do środka, po czym wykorzystując dwa punkty podparcia taczki (koło i jedno z dwóch konstrukcyjnych) taczkę stawiałem "na nogi". Sama jazda potem i wykiprowanie to był mały pikuś.
Żona była zachwycona.
- Bo myślałam, że owszem, kiedyś się zrobi. - Ale jak i ile to potrwa?...

Na deser zmontowałem przedostatnią szafkę. Widocznie była najprostsza, bo obyło się bez uwag i pomocy  Żony. A na koniec, gdy już zmierzchało, zacząłem układać okrąglaki przed naszą furtką, żeby bezpiecznie można było się poruszać, no i  żeby było ładnie. Pracy nie skończyłem i bardzo dobrze, bo ubijak stosowany przy klasycznych kamieniarskich pracach natychmiast dał mi w kość. Czułem się zdecydowanie bardziej zmęczony niż wczoraj, chociaż przecież wczoraj zrobiliśmy bardzo dużo.
 
Dzisiaj nadal nie posadziłem brzozy. Utknąłem na 70 %.
 
PONIEDZIAŁEK (17.05)
No i zacząłem dzień nietypowo -  od gimnastyki. 
 
Musiałem od razu, porannie, usunąć zmęczenie.
A ponieważ tkwi ono we mnie przez cały dzień i narasta, cały poniedziałek muszę przesunąć do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden normalny list.
W tym tygodniu Berta zaszczekała niezliczoną ilość razy. Najpierw Żona naliczyła 12 Ale zanim się zorientowałam, że to może być nasz pies, mogłoby wyjść nawet 16, a nawet 20! Większość była podwójna - tu Żona zademonstrowała z przejęciem dwa szczeki starając się obniżyć tembr głosu i nadać mu lampucerowaty charakter - A niektóre potrójne chau, chau, chau!  Ja sam byłem świadkiem sześciu szczeknięć, a potem oboje słyszeliśmy jeszcze kilka szczekających sesji tak, że ogólnie pogubiliśmy się w liczeniu. A wszystko za sprawą jeża, którego Berta wyszukała, obszczekała, by po znudzeniu dać mu spokój, a potem, za jakąś chwilę, idąc jego tropem znowu go odnajdywać i obszczekiwać. I tak kilka razy.
W związku z takim jej rozszczekaniem się od teraz przestajemy przeliczać liczbę szczeknięć, jako niewiarygodną, zwłaszcza że Berta po roku ostatecznie uwiarygodniła się jako pies. Co prawda dziwny, ale jednak... Może zaszczeka kiedyś na Cykliniarza Anglika, który nie spodziewając się tego mógłby narobić w gacie. Byłoby zabawnie.
Godzina publikacji 23.36.