poniedziałek, 28 czerwca 2021

28.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 207 dni.

WTOREK (22.06)
No i zaciskając zęby przystępuję do zaległości.
 
W piątek, 18.06, rano panowała nade mną wielka nieprzytomność. Nad Żoną również.
Numer z gośćmi nas załatwił. Przyjechali karnie przed 10.00, trochę skruszeni, przepraszając. Od razu natrafili na gospodarską szpicę, czyli na mnie, co w kontekście mojego charakteru i mojego aktualnego stanu (wkurw), mogło nie być dobrym rozwiązaniem na płaszczyźnie Serdecznie Państwa witamy! 
Ale dałem radę, nawet się uśmiechałem. Nie przeprowadzałem śledztwa Jak to mogło się stać, że zajechaliście Państwo do Naszej Wsi, skoro...(tu musiałbym wykazać logicznie faktami - wielokrotna ich korespondencja z Żoną - że mają kłopoty z czytaniem ze zrozumieniem), nie dopytywałem, nie dziwiłem się i nie indagowałem. A za chwilę nadeszła Żona i atmosfera we mnie się rozładowała, zwłaszcza że pani sama z siebie opisała moment ich przyjazdu po 23.00 do Naszej Wsi.
Drzwi otworzył im nieprzytomny, wybudzony ze snu, w który dopiero co zapadł, Szwed. Oczywiście niczego nie rozumiał, choć to Polak.
- Korespondowaliśmy z pańską żoną. - tłumaczyła Szwedowi pani. A widząc jego niezrozumienie, zwłaszcza że żona jest Szwedką i ma problemy z polskim, dodała pytająco-twierdząco:
- Ma pan żonę?  
Szwed kiwnął potakująco głową.
- No to się zgadza. - pani skwitowała sprawę.
Szwedowi się jednak nie zgadzało, bo nadal stał nieruchomo i milcząco w drzwiach, jak skała.
Widząc to pani drążyła. 
- Według żony miał pan do późna oglądać mecz... - Oglądał pan?...
Szwed znowu milcząco przytaknął.
- No to się zgadza. 
Nie zgodziło się dopiero, jak ja zadzwoniłem do "naszych" gości w okolicach pierwszej w nocy.
Ale Szwed, bo to Słowianin, przyjął ich na jedną noc pod swój dach.

W okropnym porannym upale kończyliśmy przygotowywać z Żoną górne mieszkanie. Na szczęście wewnątrz było chłodno. 
W południe pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Tym razem wracaliśmy od nich w takich pierwotnych, już niespotykanych na co dzień,  oparach wiejskości. Tworzyły je jaja i wytłaczanki wielokrotnego użytku, trwale przesiąknięte  kurnikiem, twaróg, ciemnożółte, twarde masło i mleko w bańce - wszystkie o charakterystycznym zapachu krówki - żywicielki. Wprawiło to nas w bardzo dobry humor. 
Ale nic nie trwa wiecznie. Na ziemię sprowadził nas Stolarz z Gór. Najpierw poprosił mnie, abym jeszcze raz podał mu wymiary okiennych wnęk, jakby ich nigdy od września tamtego roku nie miał, a potem zakomunikował, że nie wie, jak to się stało, ale on trzy okiennice zrobił na wysokość 110 cm, a podany przeze mnie wymiar wynosi 130.
- Ja też nie wiem, jak to się stało. - odpowiedziałem bez współczucia, bez zrozumienia i zgryźliwie.        - Niech pan je sprzeda lub spali i zrobi nowe. - doradziłem nie chcąc mu wyjaśniać, że kompletnie nie wierzę w taki kit.
- To ja się zastanowię i zadzwonię.

Musiałem odreagować i zrobić coś dla swojego serca.
Na ścianie Dużego Gospodarczego, tuż pod dwoma zewnętrznymi i bardzo przydatnymi gniazdami zrobionymi przez Prąd Nie Wodę zamontowałem dwa haki i zawiesiłem na nich 10. - metrowy przedłużacz, który niedawno zrobiłem według jego wskazówek Bo przy wodzie zero musi być!
A obok wkręciłem w ścianę cztery większe haki  na dwa węże do podlewania. Nie dość, że od tego momentu zwiększył się komfort mojej pracy przy podlewaniu, to wszystko razem wyglądało profesjonalnie i gospodarsko. Tego typu ułatwienia sobie życia widziałem wielokrotnie w różnych miejscach, więc Ameryki nie odkryłem, ale nigdzie nie widziałem prostych rozwiązań uatrakcyjniających podlewanie i inne prace ogrodowe i umożliwiających swobodne i bezpieczne postawienie butelki z piwem. 
Przystąpiłem więc do realizacji mojego planu, obmyślonego jeszcze latem ubiegłego roku. Po lewej stronie gniazdek zamontowałem bardzo estetyczną i stabilną półeczkę, jako zaczątek całej serii, nazwaną Pierwszą Stacją Pilsnerowo-Urquellowską. Na ścianie w wolnej chwili naniosę krótki napis -  1. PU.
 
Na to wszystko przyjechał Stolarz Właściwy. Żeby oddać mi 50 zł, ale żeby przede wszystkim obgadać z nami, co on u nas mógłby zrobić i zobaczyć posesję, którą widywał będąc nastoletnim chłopcem, kiedy Dom Dziwo się budował, a jego dziadek przygotowywał do całości okna. Te same, w które w tamtym roku Żona wbijała gwoździe i wieszała zasłony.
Stolarz Właściwy mógłby zrobić u nas niewiele. Po pierwsze dlatego, o czym uczciwie uprzedził, że przy obecnych cenach drewna i jego jednostkowej w końcu pracy, moglibyśmy pójść z torbami, a po drugie to pójście z torbami mogłoby się odbyć dopiero w grudniu (nawet nie po popołudniu, jak u Stolarza z Gór), bo tak jest zawalony robotą.
- A nie myślał pan, żeby kogoś zatrudnić do pomocy. - wpadłem na "genialny" i "odkrywczy" pomysł.
- Myślałem, ale nie ma ludzi, a ci co są, to strach przyjąć. - Utnie sobie taki rękę, albo zepsuje maszynę za 5 tysięcy.
Stolarz Właściwy zasugerował, żebym okiennice zrobił sobie sam, bo to żadna filozofia.
- Poza tym jest wujek Google. - wyciągnął smartfona i pokazał mi takie klasyczne okiennice "z zetkami".
Nie powiem, wyzwanie spodobało mi się. Ale wystraszyłem się samego mocowania w murze, bo kompletnie nie miałem wizji, jak to zrobić.
- Na chemię. - podpowiedział Stolarz Właściwy. - Nie do wyrwania. - No chyba że ciągnikiem z kawałkiem muru.
Tym bardziej się wystraszyłem. Powiedzmy, że okiennice będę w stanie sam zrobić, ale to mocowanie... Wystarczy, że coś źle zmierzę, źle wymyślę i cała robota pójdzie na marne.
Stolarz Właściwy pocieszał mnie wujkiem Googlem i obiecał, że potrzebne deski poprzycina i wyhebluje.

Wieczorem dalej kontynuowała się saga o stolarzach.
Ponownie zadzwonił Stolarz z Gór.
- Czy wykażecie państwo cierpliwość jeszcze przez tydzień?...
- Oddzwonimy do pana. - Musimy przedyskutować. - odparłem widząc minę Żony.
Kategorycznie nie chciała już mieć nic wspólnego ze "Stolarzem" z Gór. Mnie zaś stało się to obojętne w świetle pomysłu, żebym okiennice wykonał sam. Zanim się do tego zabiorę, to może jakimś cudem Stolarz z Gór się ogarnie?...

Z tego wszystkiego i z zapomnienia II Posiłek zjedliśmy dopiero o 20.00. W iskrzącej i mało sympatycznej atmosferze.
I późno zaczęliśmy 6. odcinek Rządu. W połowie Żona usnęła.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Akcentował fakt, że w jednym tygodniu cytowałem go aż dwa razy. Mierzy w trzy.

W sobotę, 19.06, w nocy Żona nie spała i ja też. To znaczy spaliśmy, ale źle. Nic dziwnego, że zmęczenie się nawarstwiło. Ale dobrze, że dzień zaczęliśmy od wczorajszej sytuacji i ponownym wałkowaniu całego wieczornego incydentu, bo wiele sobie wyjaśniliśmy. Dzięki temu dzień można było zacząć po japońsku - jako tako. 
O 10.00 przyjechał Sąsiad Od Drewna. Miał być o 08.00, ale wiadomo przecież, że u nas panuje powiatowstwo. Jego busem zawieźliśmy do Pół-Kamieniczki dwa łóżka i materace. Za cztery dychy.
Na miejscu je zmontowałem, ale przez  to zapanował jeszcze większy rozgardiasz i chaos. Nie było miejsca, żeby się poruszać. W sumie nic dziwnego, skoro na środku pokoju królowały nadmiarowe panele zostawione tam przez Cykliniarza Anglika, który od dwóch miesięcy Już jutro je zabierał.
Wyniosłem je na korytarz i w ten sposób odsłoniło się ostatnie podłogowe poletko do wyczyszczenia z taśmy. Smród rozpuszczalnika rozprzestrzeniał się w oazie chłodu, jakim jest w te upały mieszkanie w Pół-Kamieniczce.

Po tym rozpuszczalniku za każdym razem stosuję prostą i oczywistą technikę dotleniania, co już kilka razy zapobiegło rozprzestrzenieniu się bólu głowy. Oczywiście wspartą Pilsnerem Urquellem. 
Tym razem dotleniałem się przy montażu stacyjnych słupków. Cały poprzedni system, ten "sąsiedzki", jako debilny, wypieprzyłem i zrobiłem nowy, porządny i stabilny. Można by pomyśleć, że się napracowałem za bezdurno, ale ile nabyłem doświadczeń. Bo według Żony Strata, która uczy, jest zyskiem.
 
Późnym popołudniem obejrzałem mecz Portugalia - Niemcy (2:4), potem z Żoną drugą połowę 6. odcinka Rządu i o 21.00 mecz Hiszpania - Polska (1:1). Organizacja czasu bez zarzutu.
Do meczu podchodziłem z rezygnacją, ale z wiarą, że nasi, mimo że dostaną łomot, zagrają z ambicją, nerwem, desperacją, iskrą i Hiszpanom się postawią i nie będą przed nimi pękać.
Postawili się na tyle, że mecz mogli nawet wygrać. Tym bardziej było mi smutno na wspomnienie meczu ze Słowacją. Ale nadzieja przed ostatnim meczem ze Szwedami została zbudowana.
W czasie meczu korespondowałem z Teściową i z Konfliktów Unikającym.
Teściowa zaskoczyła mnie znawstwem tematu i mądrą analizą sytuacji Lewandowskiego w drużynie i w tym meczu. A do Konfliktów Unikającego, wiedząc że zgodnie ze swoją deklaracją meczu nie ogląda, napisałem 3:0 dla nas!
- Poproszę te same prochy! - odpisał. A po meczu wysłał ciekawego(?) smsa.
- Wiem, że jest 1:1, ale ja w sprawie koła. To ja Ci pomogłem je ściągnąć, co więcej, wymyśliłem, jak. Polecam się na przyszłość.
Chodziło o to koło, które ostatnio Kolega Inżynier(!) wytoczył przed posesję. Na śmierć zapomniałem, że ściągnąłem je z Konfliktów Unikającym. Więc honor oddaję. Ale żeby tak przypominać przy meczu? Co za perfidia albo brak wyczucia...
 
W niedzielę, 20.06, usiłowaliśmy spać do oporu. Ale się nie dało. Od rana rodzina Sąsiada Muzyka głośno się nawoływała. A ich posesja jest większa niż nasza.
Cały dzień starałem się pisać, porządkować papiery, bo znowu zrobił się bajzel i wreszcie wydrukowaliśmy zaległe blogowe wpisy - aż od kwietnia.
Pod wieczór podlałem skatowane upałem rośliny - w skrzyniach i w ogródku, brzozy, klony i wierzby.
Wieczorem jeszcze raz obejrzeliśmy ciekawsze fragmenty odcinka 6. i cały 7. Rządu.

W poniedziałek, 21.06, raniutko Żona wypuściła Bertę na chłód poranka, drzew i trawy. 
Upały znosimy fatalnie, szczególnie Berta w tym swoim futrze, które zmienia na letnie od wielu dni. Staramy się jej pomóc i przyspieszyć wyczesując puchatą zimową sierść. Szczególnie źle je znosi w nocy nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Cały czas towarzyszy nam jej dyszenie i skrobanie pazurów o podłogę, bo non stop zmienia miejsce w poszukiwaniu chłodu.
 
Dzisiaj był ostatni dzień,  aby nie podpaść fiskusowi. Pojechaliśmy do Powiatu i w Urzędzie Skarbowym Żona zgłosiła wynajem prywatny zryczałtowany. Sprawa była prościutka. Wypełniłem króciutki druk krzywo odbity na ksero (Żona nie cierpi wypełniania wszelkich tego typu urzędowych druków i ich krzywość nic tu nie ma do rzeczy), pani sama wygenerowała nam mikrorachunek podatkowy (-To państwo sami w domu wygenerujecie sobie te numer, wystarczy wejść na podatki.gov.pl. - Ale zanim państwo wypełnicie to zgłoszenie, to sama wygeneruję. - Proszę podać PESEL...). Po pięciu minutach wychodziliśmy z urzędu z radosną świadomością, że teraz już nic nam nie może przeszkodzić w płaceniu zryczałtowanego podatku (8,5%) od miesięcznych przychodów. Fiskus był dodatkowo łaskawy, bo dopuszczał możliwość kwartalnego odprowadzania, ale wybraliśmy miesięczny, żeby mniej cierpieć. Swoją łaskawość posunął jeszcze dalej dając do wyboru takiemu podatnikowi (wynajem prywatny) dwie drogi - albo wszystkie przychody będą wpływać wyłącznie na konto, w które fiskus ma wgląd w dowolnym momencie, albo podatnik zafunduje sobie kasę fiskalną i wtedy może również przyjmować należność za wynajem w formie gotówki.
Wybór w naszym przypadku był oczywisty. Pomijając koszt zakupu kasy i chyba kolejne formalności związane z jej rejestracją widziałem oczami wyobraźni, jak Żona ją obsługuje. Nie chodzi wcale o brak u niej zdolności manualnych i/lub technicznych, bo tych ma nadmiar (muszę pilnować skrzynki narzędziowej, bo się pcha do różnych rzeczy), ale o ewidentny brak cech księgowych, których z kolei ja mam nadmiar. Ale w nawale spraw połączonych ze zmęczeniem i roztargnieniem moglibyśmy się rozminąć w fazie, co często nam się zdarza, tym razem fiskusowej, i przy wpłacie gotówkowej czegoś nie zarejestrować. A tego fiskus bardzo nie lubi. Co więcej, znając naturę człowieka, z gruntu ułomną, a w przypadku pieniędzy szczególnie ułomną, fiskus nie wierzy tym, co mają kasy fiskalne. Zresztą nie ufa z założenia, w ogóle, bo jak powiedział towarzysz Lenin Zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza. Bo wiadomo, że żeby kasa spełniła swoje fiskusowe zadanie, muszą być w nią wbite dane przez podatnika. Więc ucieka się do prowokacji. Już słyszę głos powabnej młodej wczasowiczki, która przyjechała do nas "wypoczywać" Ale ja nie potrzebuję paragonu, nie musi pan wbijać, która po chwili mojego zgłupienia i zapomnienia okazałaby się wredną młodą suką z Kontroli Skarbowej.
Poza tym fakt istnienia kasy, wbijania danych, wydawania paragonu byłby w jawnej sprzeczności z usługą przez nas świadczoną. Mamy pretensje do wysokich standardów i pewnej elegancji i nie chcemy zamienić ich na formę kiosku warzywnego, nikogo nie obrażając. 
Po powrocie do domu Żona zapłaciła pierwszy podatek za wpływy uzyskane w maju. Odetchnęliśmy z ulgą. 

Postanowiliśmy coś ruszyć w sprawie naszego dołu. Nie chodzi nam o dół psychiczny dopadający nas na różne sposoby, w różnych momentach i konfiguracjach. Chcielibyśmy kiedyś zamieszkać z wykorzystaniem dolnej części naszego mieszkania, zwłaszcza że jest lato i miło korzysta się z tarasu, chociaż dolnego zaplecza nie ma. Stąd Żona zazdrości gościom, którzy mają wszystko.
Żeby cokolwiek się ruszyło, najpierw w sferze psychicznej, Żona zamówiła w Leroy Merlin meble kuchenne. Przyszło ileś paczek, ale na razie nie mogę niczego montować bo, pomijając pilniejsze sprawy, nie miałbym je gdzie wstawić. Dlatego umówiliśmy się na spotkanie z Basem, który widział możliwość wykonania takich krótkich prac, dwu-trzydniowych, z doskoku.
Było sympatycznie go ujrzeć po 8. - miesięcznej przerwie, a jeszcze sympatyczniej usłyszeć, że już z Barytonem nie współpracuje. Wiedzieliśmy od dawna, że nie był to najszczęśliwszy układ, który w pewien negatywny sposób odbił się na nas.
Bas miał i ma poważne problemy rodzinne związane ze zdrowiem żony, która jest w ciąży. Przez to wszystko schudł, ale na tyle, że uzyskał fajną sylwetkę i wyprzystojniał.
Kolejny raz okazało się, że wszyscy coś mamy, bo takie jest życie.
Umówiliśmy się, że może u nas pewne prace wykonać, ale może je rozpocząć w połowie lipca. Dobre i to.

II Posiłek jedliśmy na tarasie, mimo że się zachmurzyło i padał lekki deszczyk. Chyba jednak dlatego specjalnie tam, bo doświadczaliśmy niesamowitej ulgi. W domu nadal było duszno i kleisto.

Starałem się pisać i nadrabiać blogowe zaległości, ale przecież nie mogłem sobie odmówić przyjemności obejrzenia meczu Argentyna - Polska (0:3).

Dzisiaj, we wtorek, 22.06, już z samego rana zadzwoniła pani z Urzędu Skarbowego.
- Bo przyszły jakieś pieniądze, a ja nie wiem, za co. 
No proszę, doszło do tego, że fiskus może nie chcieć pieniędzy, jeśli nie wie za co.
Wszystko pani, uprzejmej zresztą (też jestem uprzejmy, gdy otrzymuję jakiekolwiek pieniądze od kogokolwiek), wyjaśniliśmy, mimo że w opisie przelewu była wyłożona kawa na ławę.
- Wolałam się upewnić, żeby wiedzieć na przyszłość. - wyjaśniła.
Tak więc mają nas.

Długo zbierałem się, żeby pojechać do Pół-Kamieniczki. Bo ile można sprzątać? No, ale co z tego, skoro trzeba?!
Sprzątnąłem dokumentnie łazienkę. Nie tylko po Cykliniarzu Angliku i Drągalu, ale również po rocznym pustostanie i po Tym Co mnie Budzi Po Nocach, chociaż adekwatniej należałoby powiedzieć "Po Tym Co Mnie Budził Po Nocach", bo już dawno tego nie robi. 
Połowę łazienkowego czasu zajęło mi jedno okno. A przy okazji zrobiłem jeszcze kilka pomniejszych sprzątań. Chociażby wyczyściłem na korytarzu bezpiecznikową skrzynkę. Czyszcząc elektryczne gniazdka i włączniki obsypane czymś czarnym poszedłem, pomny że prąd nie woda, wyłączyć bezpieczniki. Skrzynka była równie przyczerniona, więc nie mogłem przejść obojętnie. I tak było z różnymi drobiazgami, które w perfidny sposób łączyły się z czymś innym i zwiększały zakres robót. Ale zdawałem sobie sprawę, że później i tak musiałbym je wykonać.

Z tego wszystkiego zaczynałem mieć dużą satysfakcję. Poczułem  się u siebie. Zwłaszcza, że wziąłem prysznic. Oczywiście dla swojego komfortu, ale też żeby sprawdzić, czy wszystko działa. Skąd miałem mieć pewność, że skoro bojler na ścianie mocował Cykliniarz Anglik z Drągalem i razem wykonali całą instalację hydrauliczną, że z prysznica poleci woda, na dodatek ciepła?
Wszystko grało na tyle, że wprowadziło mnie to w doskonały nastrój i nie wiadomo dlaczego zaczęło mi się zdawać, że jest niedziela. To kupiłem sobie gałkę "ciasteczko oreo", siadłem w podcieniach na jednej z dwóch pustych ławek, które normalnie okupuje Edek i jego kumple i do wszystkiego przyznałem się Żonie wysyłając jej smsa. Widocznie tak się ucieszyła ze sprzątniętej łazienki, że nad "ciasteczkiem oreo" przeszła do porządku dziennego.
Z dużą przyjemnością i satysfakcją wróciłem do domu na mecz Polska - Iran (3:0).
- Wiesz jaki dziś dzień? - zapytała po meczu Żona.
Spojrzałem pytająco. Czyżby jej też, i to niezależnie, wydawało się, że niedziela?
- Wtorek. - śmiała się widząc moją nic nierozumiejącą minę. - A widziałeś może dzisiaj Stolarza z Gór? - Miał przyjechać na pomiary. - wyjaśniła.
Stolarz z Gór wyraźnie ma coś z głową i chyba należy mu współczuć. Żona od dawna twierdziła, że jest alkoholikiem. Nadal w to nie mogę uwierzyć, ale jak inaczej wytłumaczyć jego postępowanie?

Pod wieczór w sałatową skrzynię dosiałem sałatę. Akurat wyrośnie, jak ta obecna się skończy.
Trzeba powiedzieć, że wszystkiego mamy optymalnie - to, czego potrzebujemy i zjadamy - szczypior, buraczki (Żona w te upały robi pyszny chłodnik), sałatę i  zieloną pietruszkę. Czekamy na pomidory, które opalikowałem i podwiązałem. Tak bujnie wyrosły. 
Przy okazji narodził się pomysł na przyszły rok. Zrobię takie dwie szklarniowe pokrywy. Na każdej z nich i na skrzyniach zamocuję płaskowniki z przewierconymi otworami. Pokrywę będzie można zamocować na śrubach-zawiasach, opuszczać ją na zimną noc i otwierać w dzień. Szybciej dojrzeją pomidory i coś jeszcze bez liczenia się z "zimną Zośką" i trzema ogrodnikami. Bedą zdejmowalne i łatwo przemieszczalne w kolejnym roku "idąc za pomidorami" według zasad trójpolówki.
Dosiane ziarna sałaty stały się pretekstem, aby wszystko podlać. Nie dałem się omamić deszczowi, który niby swoją rzęsistością twierdził, że sam wszystko podleje. Rzęsistość była pozorna i krótka. Ale wystarczyła do ochłodzenia powietrza. Znowu było czym oddychać.

W czasie II Posiłku zadzwonił Brat. Załamał się, gdy usłyszał, że teraz nie mogę rozmawiać, bo właśnie jem.
- Tak myślałem, że nie będziesz mógł rozmawiać. - To może pogadamy, jak ja umrę...
Nie był zły na mnie i żartował, ale nigdy przedtem tego w taki sposób nie robił.
Oddzwoniłem i dopytałem, dlaczego tak powiedział. O nic szczególnego mu nie chodziło, bo ze zdrowiem jest ok, a poza tym nic u niego się nie zmieniło. Nawet waga, sporo ponad 90 kg, pozostała bez zmian.
Kolejny raz umówiliśmy się na ich przyjazd do nas. W lipcu. Problem leży w tym, że na górze mamy spory bajzel, a dół jest nieużyteczny. Mało kto o tym wie, w sensie widział i przez to łatwiej rozumie. Wobec tych niewiedzących mamy opory z zapraszaniem. Wiem, że Bratu i Partnerce Brata ten stan by nie przeszkadzał, ale jednak. Trochę wstyd. Co z tego, że przez nas niezawiniony.
 
Wieczorem powtórzyliśmy sobie kilka fragmentów z  7. odcinka Rządu i obejrzeliśmy cały 8.

ŚRODA (23.06)
No i już do Pół-Kamieniczki przestałem podchodzić jak pies do jeża. 

Wszystko po sprzątnięciu łazienki, kiedy zobaczyłem, że może być ładnie. Więc dzisiaj bez oporów zabrałem się za kuchnię, czyli za kolejną stajnię Augiasza.
Po pracy obejrzałem mecz Polska Francja (2:3). Przegrana specjalnie mnie nie ruszyła.
Nie ruszył mnie również telefon od Stolarza z Gór. Zadzwonił jak gdyby nic z komunikatem, że chcą z ojcem przyjechać. Na moją uwagę, że miał być przecież wczoraj na pomiarach, coś zamamrotał lub zabełkotał (Mamrot i Bełt), chociaż wydawał się być kompletnie trzeźwym. Chciał przyjechać 29. czerwca, ale w tym czasie będą goście, więc rozmowę przejęła Żona. A ona umie sobie w takich sytuacjach poradzić z  namolnymi, niesłownymi i chorymi fachowcami. Obiecała mu, że da znać, jak będą wolne jakieś dwa dni, a Stolarza z Gór bardzo to zadowoliło. Czyżby nie miał od września gotowych okiennic?...
 
Dzisiaj odezwała się Hela. Najpierw smsem, w którym zagroziła, że zadzwoni, jak będzie wracać z pracy. Wpadłem w lekką panikę, bo już widziałem, jak brzęczy mój telefon, gdy ja oglądam mecz Szwecja - Polska (3:2). Ale dziewczyna wykazała się mądrością. Nie dość że zadzwoniła przed meczem, to jeszcze do Żony.
U Heli nic nowego, a przynajmniej nic, co by się nadawało do umieszczenia na blogu. Nawet u mnie potrafią pojawić się ślady roztropności (według definicji: Człowiek roztropny korzysta z rozumu, który powinien dostarczać elementów <emelentów - dop. mój zdający się zaprzeczać tej definicji> osądu czy też  kryteriów oceny...). Kolejny raz umówiliśmy się na lipiec.

O 18.00 rozpoczął się mecz. Stawiałem 2:1 dla nas. Nawet przy stanie 2:2 (dwa gole Lewandowskiego) wierzyłem w zwycięstwo, które dawało nam awans do 1/8 finału. Stało się jednak inaczej. Nie miałem pretensji do naszej drużyny. Walczyli. Powtórzę, że kluczem do wszystkiego był pierwszy mecz ze Słowacją. Ale na chłodno zdawałem sobie sprawę z naszego miejsca w futbolowym szeregu. Jak pisała hiszpańska prasa: Lewandowski - samotna wyspa...
Po meczu zadzwoniła Córcia, żeby mnie pocieszyć i złożyć życzenia z okazji Dnia Ojca. Sytuacja po covidzie się u niej unormowała.
Syn się nie odezwał. Jak to mówią - jaki ojciec, taki brak życzeń.

Pierwotnie zakładałem, że o 21.00 obejrzę drugi dzisiejszy mecz Portugalia - Francja (2:2). Ale jednak byłem zbyt smutny, rozgoryczony i zniechęcony , żeby pozwolić sobie na oglądanie "innej piłki". Skorzystała na tym Żona, a zapewne ja też, bo obejrzeliśmy kilka scen z 8. odcinka Rządu i cały dziewiąty.

CZWARTEK (24.06)
No i Mistrzostwa Europy będę już mógł oglądać spokojnie.
 
To jeden plus. Drugi to taki, że w nocy kilka godzin rzęsiście padało na tyle, że na wiele dni z podlewaniem będę miał spokój.  Trzeba doszukiwać się plusików w tym moim smutku po występach naszej reprezentacji. 
 
Rano pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki, żeby ustalić ustawienie mebli w sypialni i żeby Żona zobaczyła postęp prac w sprzątaniu. Czyli żeby jej dodać pozytywnej energii.
Żonę przywiozłem z powrotem, a sam wróciłem i zabrałem się za chodnik i ulicę. Obiecałem sąsiadkom z góry, że w końcu i za to się zabiorę.
Praca nie była katorżnicza, miała w sobie pewien urok, gdy odsłaniałem kolejne metry chodnika i jego krawędzi z ulicą, wszystko zachaszczone i zasypane ziemią. Efekt był na tyle duży, że gdybym nie miał pilniejszych rzeczy do roboty... 
Specjalnych wyrzutów sumienia jednak nie miałem, bo jednak urozmaicała charakter mojego wysiłku z ostatnich tygodni. Poza tym ciekawe były reakcje przechodzących ludzi. Wszyscy się uśmiechali i mi kibicowali.
- Szczęść Boże! - usłyszałem od jednego pana.
- Daj Boże! - odpowiedziałem, co tylko poszerzyło jego uśmiech. Gdyby wiedział...
Większość komentowała w stylu O, jak ładnie! albo Nareszcie!
- Nie miałeś mniejszej?! - usłyszałem za sobą śmiech. Ogorzała, charakterystyczna twarz lokalsa patrzyła przyjaźnie na haczkę (z niem. - die Hacke), którą skrzętnie wydziobywałem zielsko spomiędzy chodnikowych i ulicznych kamieni.
- Chodź, postawię ci piwo! - powiedział za chwilę inny. Na podobnej twarzy nie był w stanie ukryć autentycznego współczucia i pewnego rodzaju zgrozy widząc mnie schylonego oraz ile jeszcze mam przed sobą.
- Dziękuję, ale nie mogę. - uśmiechnąłem się do niego i do nęcącej propozycji. - Jestem samochodem.
- Mówi się autem! - zripostował dowcipnie. - Wiesz, jestem taki pijaczek - dowcipniś. - wytłumaczył się.
Gdy ślęczałem nad całkowicie zatkaną deszczową kratką ściekową i nad równie zatkanym korytem odpływowym z rynny i rury dachowej, nadszedł kierownik Zaprzyjaźnionej Hurtowni.
- Mnie też tam ostatnio wpadło 2 złote. - usłyszałem.
Sam już nie wiedziałem, co lepsze. Czy praca w samotności, w skupieniu, wewnątrz mieszkania, czy na zewnątrz? Jedna i druga miała swoje plusy i minusy. Wady i zalety, czyli zady i walety (niestety nie mogę się oprzeć pięknu polskiego języka i cudownej grze słów, więc zacytuję tylko kilka motywów z tej samej bajki: chór wujów, bój w hucie, cicha lipa, tenis w porcie, równo z górki, chyłkiem między tuje, szał na kortach, mądra jola, słynna praczka, pasaż mały, domki w słupsku, itd, itd. - polecam grę półsłówek).
Tak więc dzisiaj wewnątrz niczego nie sprzątnąłem. Wykorzystałem brak upału i cień do pracy na ulicy, nomen omen. Część chwastów i ziemi zapakowałem do kartonów i worków i załadowałem wszystko do Inteligentnego Auta, aby w Wakacyjnej Wsi wykiprować na gruzową górkę. A potem znowu zrobiłem sobie sjestę. Kupiłem napój gruszkowy, którego smak przypominał wszystko z wyjątkiem gruszki, a skład również można było podsumować słowem "wszystko". Ale po pracy na ulicy smakował znakomicie. Jeśli jeszcze powiem o gałce słonego karmelu i ławce w podcieniu...
Wyrzutów sumienia nie miałem żadnych. Uważałem, że po czymś takim należało mi się.
 
W domu, po II Posiłku, nic mi się nie chciało robić, w sensie rozpędzać z czymkolwiek. Zmęczenie to jedno, poza tym pora była idiotyczna - ani się kłaść, ani robić cokolwiek, chociaż wypadało. Wymyśliłem, że posadzę jedną brzozę, z tych dwóch dokupionych. Bardzo dobrze mi to zrobiło. Stanęła na granicy terytorium naszego i gości, żeby w przyszłości wizualnie nas oddzielać i dawać obu stronom poczucie kameralności. Teraz obok musimy tylko dosadzić klona i temat będzie zamknięty. Jednego takiego, samosiejkę, wypatrzyłem jakiś czas temu na naszym terenie, ale teraz tak wszystko zarosło, że będzie go trudno znaleźć.

W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wieczorem obejrzeliśmy 10. odcinek (ostatni z 2. sezonu) Rządu. 
 
PIĄTEK (25.06)
No i rano z kolegą przyjechał Prąd Nie Woda.
 
Skończyli Duży Gospodarczy, inaczej ustawili na jego ścianie zewnętrzne oświetlenie, do kolejnego sprawdzenia i na dwóch stacjach zamontowali po dwa zewnętrzne gniazda. Jeszcze dobrze nie zacząłem pytania A czy jest w nich prąd?, gdy kolega Prądu Nie Wody powiedział, że jest. Sprawdzili.
Nic dodać, nic ująć.
Potem z Prądem Nie Wodą pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki. W czasie remontu w ogóle nie dotykaliśmy istniejącej tam instalacji elektrycznej. Uważaliśmy, że taka jaka jest wystarczy. Ale potem w kuchni okazało się, że w jednym newralgicznym miejscu nie ma gniazdka, a być tam musiało. Prąd Nie Woda miał na miejscu wymyślić, jak to zrobić. Ale jak zwykle podszedł do tematu rzeczowo i metodycznie.
- Panie Emerycie, najpierw musimy pomierzyć obwody, żeby na jeden nie pchać jednocześnie grzejników, na przykład, podgrzewacza wody i za chwilę kuchenki elektrycznej, którą państwo chcecie, zdaje się, tutaj wcisnąć.
Nawet ja to rozumiałem. Umówiliśmy się, że pomierzą przy kolejnej wizycie. 

Sporo dzisiejszego czasu zeszło na sprzątaniu i przygotowaniu mieszkań. Prace na górze były zaplanowane, ale niespodziewanie doszedł dół, bo goście, w zasadzie nagle, wyjechali dwa dni wcześniej. I tyle o nich.

Po wczorajszym sadzeniu postanowiłem uzupełnić i wyprowadzić na prostą Brzozową Alejkę.
Wykopałem zwiędłą brzozę, która jednak na samym wierzchołku miała zielone liście, więc chyba żyła i przesadziłem ją na górkę. Znów musiałem to zrobić bez bryły ziemi wokół szczątkowych korzeni, bo nie miała się ona czego trzymać. Jeśli ta brzoza przeżyje drugie "bezkorzenne" i "bezziemne" przesadzanie, wróżę jej niesamowitą przyszłość i drzewną potęgę.
W zwolnione miejsce wsadziłem drugą nową. Alejka Brzozowa znowu była kompletna.

Wieczorem obejrzeliśmy 1. i 2. odcinek 3. sezonu Rządu. Tak nas rozbestwiła perspektywa jutrzejszej soboty.

SOBOTA (26.06)
No i jeszcze przed I Posiłkiem działałem w Pół-Kamieniczce.
 
A po nim również. Skończyłem sprzątać kuchnię i zabrałem się za sypialnię. Zeszło mi do meczu Polska - Słowenia (3:0). Nareszcie strząsnęliśmy z siebie niewytłumaczalną niemoc wobec tej drużyny (na sześć ostatnich spotkań pięć naszych porażek). 
Ponieważ po meczu i po II Posiłku znowu za bardzo nie było wiadomo, co robić, wspólnie z Żoną zapolowaliśmy na klona. Gad ukrył się wśród winobluszczu rozpleniającego się wokół altany.
Posadziłem go niedaleko przedwczorajszej brzozy. Póki co wygląda karykaturalnie. Wysokość 20 cm, średnica korony tworzonej przez bardzo duże liście - 30 cm, grubość "pnia" równa średnicy dwóch zapałek.
Wiem, że tam będzie mu dobrze, a za trzy lata w pełni stworzy osłonę brzozowo-klonową. Oznaczałoby to wtedy, że będzie miał około dwóch metrów. Wiem coś o tym, bo w życiu się naprzesadzałem, nomen omen.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Rządu.
 
NIEDZIELA (27.06) 
No i rano znowu byłem w Pół-Kamieniczce. 

Jeszcze przed I Posiłkiem. Z racji niedzieli zachowywałem się cichutko czyszcząc łóżko, to na którym spaliśmy jeszcze w Biszkopciku, a potem w Naszej Wsi. Przez ponad rok stało na balkonie Domu Dziwa i nieźle dostało w swoją łóżkową kość. Szczotką i płynem udało mi się doszorować mniejszą, "nożną" ściankę.

Żeby choć trochę odreagować, zrobiliśmy sobie wycieczkę po starych śmieciach Pięknej Doliny. Przy okazji odkryliśmy nowo otwartą ścieżkę rowerową, o której zdążyli nas wcześniej poinformować nasi goście, rowerzyści.

O 15.00 obejrzałem finał Ligi Narodów. Mecz Polska - Brazylia (1:3).
Na Brazylijczyków nie było siły. Ale z tego tytułu szat nie darłem.
Z kolei mecz Holandia - Czechy (0:2!), o 18.00, sobie odpuściłem. Spokojnie obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.
To mnie tak rozleniwiło, że chciałem sobie odpuścić niespodziewanie sam dla siebie dzisiejszy drugi mecz Belgia - Portugalia (1:0), pod który ustawiałem cały swój wieczór. Już prawie postanowiłem jutro obejrzeć skrót i dać sobie spokój, ale Żona rozsądnie zaproponowała:
- Zacznij. - Zobaczysz, jak będziesz się czuł.
Przemogłem się więc, ale summa summarum poczułem się tylko na I połowę. Miałem szczęście, bo wynik się nie zmienił. Wyjątkowo rację miał Szpakowski mówiąc w jej trakcie, że jest to mecz dla koneserów. Takie piłkarskie szachy z przewagą wyrachowanej taktyki.
W obliczu rzeczywistości chyba nie było mnie stać na to, żeby być piłkarskim koneserem.
 
PONIEDZIAŁEK (28.06)
No i dzisiaj był dzień bez fizycznej pracy.
 
Do południa pisałem, potem w trybie roboczym odwiedziliśmy Powiat załatwiając drobiazgi, potem znowu pisałem, by o 18.00 obejrzeć horror - mecz Chorwacja - Hiszpania (3:5 po dogrywce). Było wszystko, co mogłoby przydarzyć się kibicowi - akcje, strzały, niewykorzystane sytuacje, bramki, zwroty akcji, radość jednych i rozpacz drugich. Takich emocji nie ma w żadnym innym sporcie.
Mecz o 21.00 z blogowo-poniedziałkowej definicji musiałem sobie odpuścić. Zresztą od początku założyłem, że nie będzie godzien obejrzenia, bo i tak Francuzi, mistrzowie świata, mieli dokopać  Szwajcarom. 
Ale w trakcie pisania nie mogłem się oprzeć i ciągle podglądałem. Tam to dopiero się działo. Szwajcarzy prowadzili 1:0, mieli rzut karny i mogło być 2:0. Ale nie było. Po czym Francuzi wyszli na 3:1. Ale Szwajcarzy nie odpuszczali. Najpierw było 3:2, by w ostatnich minutach meczu ich bramka na 3:3 doprowadziła do dogrywki. Ona nic nie dała i musiały rozstrzygnąć rzuty karne. W ostatniej kolejce szwajcarski bramkarz obronił i Francja odpadła!
Piękno piłki nożnej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.50.



 

poniedziałek, 21 czerwca 2021

21.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 200 dni.

WTOREK (15.06)
No i chyba jestem skazany na zaległości.

Przynajmniej w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jeszcze do tego piszę wierszem...
W piątek, 11.06, o 08.00 stawił się Prąd Nie Woda wraz z kolegą. Nawet w pewnym stopniu się wzruszyłem jego widokiem. Po takiej przerwie. Swoją obecnością w jakiś sposób zapewniał ciągłość remontową i powrót w pamięci do pięknych pionierskich czasów, kiedy rył we wszystkich ścianach w Domu Dziwie. Wobec tamtego jego prace przy zakładaniu nowej instalacji  w Dużym Gospodarczym jawiły się jako kompletnie nieinwazyjne i ciche.
To dobrze pasowało do obecności gości, na których się czaiłem i doczekałem ich rowerowego wyjazdu.
Zrobiłem porządki w altanie, która przez ostatnie miesiące stała się składowiskiem wszelkich opakowań i wzmocniłem dwa moduły do ścianki, którą mam zamiar postawić przy schodach, z których spadłem.
To były jednak prace ciche, albo bardzo ciche. Zaś koszenie żyłką wysokiej trawy do takich nie należały. Zawsze mam określony czas koszenia wynikający w sposób naturalny z pojemności akumulatora i to mi zawsze bardzo odpowiada ze względu na mój kręgosłup i ręce. Gdy zaczynam odczuwać kręgosłup, a w dłoniach pojawia się pierwsze mrowienie, akumulator się w tym momencie wyczerpuje i kosić przestaję. Ale dzisiaj miałem od razu naładowane dwa akumulatory i musiałem wykorzystać nieobecność gości.
Za parę godzin Prąd Nie Woda wezwał mnie do Dużego Gospodarczego i zaprezentował to, co wspólnie zrobili z kolegą. Po obu stronach wejścia kilka gniazdek, w tym jedno siłowe i włącznik światła głównego, górnego. Poza tym zewnętrzne gniazdo podwójne.
Czułem się jakby mi ktoś, czyli Prąd Nie Woda, przychylił nieba. Nagle stało się pięknie i skończyło się latanie po terenie z 50. metrowym przedłużaczem.
Prąd Nie Woda resztę prac odłożył na później, żeby nie obciążać rehabilitowanego kolana. Oczywiście starej instalacji nie usunął - nie jego działka. Stąd wycinałem wszystko w pień i wynosiłem przed bramę wiedząc, że jest tylko kwestią niewielkiego czasu, kiedy wszystkie rurki i kable znikną.
Wobec tej żmudnej syfozy przygotowanie górnego mieszkania stało się przyjemnością, którą sobie przedłużyłem pobytem nad Stawem z Pilsnerem Urquellem i książką. 

Wczesnym wieczorem domknąłem kilka drobnych spraw. Po Morzach Pływającemu wysłałem w końcu wymiary skrzyń ze szczegółowym opisem, umówiłem się z Basem na jutro rano na  10.00, a Drągal przyjechał i zabrał z salonu na dole i z ganku wszystkie ich narzędzia. Stwierdziliśmy z Żoną, że musimy w końcu odciąć pępowinę i rozstać się z Cykliniarzem Anglikiem. Została mu "tylko" do zrobienia wymiana i wzmocnienie sufitu w małym, niezależnym od reszty mieszkania, pokoju w Pół-Kamieniczce.

Wieczorem najpierw obejrzeliśmy 2. odcinek Rządu, a potem o 21.00 już sam oglądałem mecz Polska - Brazylia. Wynik 0:3.
Polacy zagrali zdecydowanie słabiej i prawie nic do tego nie miała obecność Brazylijczyków, jako przeciwników. Naszych ogarnęła jakaś niewytłumaczalna słabość w ataku, niewykorzystywanie 100%. okazji, czyli rażąca niemoc w tym elemencie (emelencie) gry. Jeśli do tego dodać brak bloku...
A Brazylijczycy grali świetnie. Nie rozpisywałbym się tak o tym interesującym niewiele osób  fakcie, gdyby nie pamięć o niepokonanej kiedyś Brazylii, hegemonie, i o planowanym w związku z tym przeze mnie epitafium na moim nagrobku.

W sobotę,12.06, wstałem nieprzytomny i zirytowany, na pograniczu z wściekłością.
Chciałem  sobie trochę dłużej pospać, zwłaszcza, że wczorajszy mecz rozpoczął się późno i tym samym skończył się jeszcze później, ale jeden, jedyny komar nie pozwolił. Od szóstej falowo powracał nad łóżko i trzy próby polowania, czyli cierpliwego wyczekiwania, aż się dobrze rozbzyczy nad uchem, i walenia się w łeb nic nie dały. Oprócz całkowitego rozbudzenia i oczekiwania w napięciu na następną sesję. Za jakiś czas znowu bzyczał, więc w końcu wstałem.
Żonę też wybudził. Do tego stopnia, że cały jej i mój poranny rytuał diabli wzięli. Od razu poprosiła do łóżka kawę chcąc w nim już na trzeźwo chociaż jeszcze chwilę poleżeć. Poskarżyła się tylko, że to bydlę uharatało ją dwa razy w rękę. Później, już przy kawie, która jako tako wracała mi przytomność, stwierdziłem po lekkim swędzeniu, że mnie również. W łokieć. A latał przecież koło ucha.
Ot, prozaiczne uroki życia.
Nie rozpisywałbym się aż tak przesadnie na oczywisty komarowy temat, ale jednak Wakacyjna Wieś nas rozpuściła. W Naszej Wsi rok w rok były ich chmary a to w cyklach miesięcznych albo tygodniowych, a to w dobowych z precyzyjnym upatrzeniem sobie godziny dziewiętnastej, kiedy lepiej było nie wychodzić na spacer lub nie siedzieć na tarasie.
Więc o co ten cały raban? O jednego komara?...
 
Z tej nieprzytomności Żona odpuściła sobie wspólny wyjazd do Powiatu. Wcale jej się nie dziwiłem, bo jaka to atrakcja?  Nawet mi zaufała, że sam dam radę wszystko pozałatwiać. Że dam radę kupić samodzielnie dwie brzozy, 4. metrową rurę do studni i wstępnie obejrzeć profile do obmyśliwanej przez nas pergoli, która miałaby wycienić patelnię, jaką stał się dolny gościnny taras wystawiony na południe i latem penetrowany przez żar słońca średnio 12 godzin na dobę na tyle, że bosą stopą nie sposób jest stanąć na podłodze.
Pomny mojego błędu nie rozpędzałem się z sadzeniem brzóz. Postanowiłem poczekać i zobaczyć przez tydzień, dwa, jak się zachowają i czy nie usychają przez fakt transportu, trzęsienia w aucie i osypania się ziemi z ich rachitycznych, doniczkowych korzeni. Jedna brzoza ma zastąpić uschniętą w alejce (tyle się drzew nasadziłem, a nie uniknąłem błędu), a druga przy furtce, żeby wizualnie bardziej odgrodzić się od gości.
Po południu z rozpędu wyciąłem starą instalację elektryczną na obrzeżach Małego Gospodarczego i czarne kable oraz białe rurki wiszące "w powietrzu" między Małym a Dużym  Gospodarczym. Kolejne relikty zniknęły.
A później szykowałem zestawy potrzebnych narzędzi do prac w Pół-Kamieniczce. Kiedyś trzeba je rozpocząć.
Wieczorem, gdy zabieraliśmy się do 3. odcinka Rządu, zadzwonił Stolarz z Gór.
- Czy mogę przyjechać w środę rano? - Będę na 100%. - zapewniał nas 15. albo 16. raz na przestrzeni od września tamtego roku do dzisiaj.
Ta informacja jednak nie zepsuła nam wieczoru. Odcinek obejrzeliśmy.

W niedzielę,13.06, rozpocząłem oswajanie Pół-Kamieniczki.
Według mądrej uwagi Córci, której kiedyś się żaliłem, że w Wakacyjnej Wsi czuję się obco. 
- Jak tylko zaczniesz w niej pracować i robić po swojemu, od razu poczujesz się u siebie.
Więc dzisiaj przed I Posiłkiem zawiozłem do Pół-Kamieniczki niezbędne narzędzia i wracając zabrałem pierwsze zbędne poremontowe pozostałości w ramach zgrubnego sprzątania. Żeby nie było pustych kursów.
Licząc się z obecnością sąsiadek na górze wykonywałem ciche prace. Do kabla od grzejnika elektrycznego w łazience domontowałem wtyczkę, niejako z niesubordynacji wobec Cykliniarza Anglika wielokrotne powtarzającego Jutro założymy, rozpakowałem lodówkę, a gdy się zorientowałem, że na górze sąsiadek jednak nie ma, w łazience powiesiłem lustro, a w kuchni jedną wiszącą szafkę.
A potem postanowiłem zdobyć kolejną harcerską sprawność robiąc coś, czego w życiu nie robiłem - przełożyć drzwi w lodówce, żeby nie otwierały się idiotycznie na framugę drzwi prowadzących z kuchni do pokoju, ale analogicznie odwrotnie - na kuchnię. Wiedziałem, że do tego celu lodówka jest przystosowana i że po drugiej stronie są fabryczne gniazda, żeby śrubami można było drzwi umocować. Wiedza wiedzą, zwłaszcza ta teoretyczna, a życie życiem. Bardzo szybko się okazało, że jedna z trzech śrub nie daje się odkręcić. Zastosowany klucz oczkowy, idealnie dopasowany, zrobił z miękkiego sześciokąta głowy śruby okrąg, a wkrętarka w krzyżakowym gnieździe również idealnie wyżłobiła swoją siłą dziurę. Desperackie próby użycia WD40 i brutalnej żabki nic nie dały. Waterloo w tak prostym przypadku nie mogłem się spodziewać. Sprawę musiałem odłożyć do poniedziałku, żeby uzyskać porady mądrzejszych. 
Z przykrością finezję przełożenia drzwi musiałem zastąpić kolejnym pobudowlanym sprzątaniem. Zagryzłem zęby i z korytarza wywiozłem do Wakacyjnej Wsi zaprawy, kleje, fugi, bo przecież się przydadzą. Remont trwa. Korytarz przejrzał na oczy i przyjemniej było wchodzić do środka mieszkania.
Po południu nie do końca relaksacyjnie pisałem wiedząc, że nie będę miał ani czasu, ani sił, żeby zapobiec zaległościom. A to mnie frustrowało.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.

W poniedziałek,14.06, jeszcze przed I Posiłkiem, pojechaliśmy razem do Pół-Kamieniczki zawożąc pojedyncze meble, żeby nie było pustych kursów. Z Żoną musiałem skonsultować kolejne wieszanie kuchennych szafek.
Po I Posiłku krążyłem pomiędzy Zaprzyjaźnioną Hurtownią a fachowcami pracującymi w metalu. W hurtowni kazali kupić wykrętaki, które nic nie pomogły, jeden fachowiec odpowiedział, że oni takimi duperelami się nie zajmują, a drugi poradził, żeby najpierw śrubę nawiercić, a potem użyć wykrętaka Bo ci w hurtowni to chuja wiedzą! 
To nic kompletnie nie dało, więc w końcu nie wiedziałem, czy on też chuja wie, czy nie?
Żeby jako tako wobec siebie wyjść z twarzą powiesiłem dwie szafki i kolejny raz zabrałem się za czyszczenie rozpuszczalnikiem paneli podłogowych. Dostaliśmy je od Cykliniarza Anglika za darmo. Ale za ich położenie trzeba było zapłacić. Panele, jako używane miały na sobie reszki wrednej taśmy, za pomocą której poprzedni właściciel przykleił do nich wykładzinę podłogową. Czyściłem po trochu, żeby od uniwersalnego rozpuszczalnika się nie porzygać. Cykliniarz Anglik również miał to zrobić, to znaczy te resztki usunąć i być może się porzygać, ale tego już nie doświadczę, bo miał to zrobić "jutro".
"Przy okazji" odkryłem kolejny fachowcowy kwiatek. Przed wejściem do mieszkania są schody do małej piwniczki (zawory wody, liczniki) przykryte włazem zlicowanym z powierzchnią korytarza. Właz był ohydny, więc Drągal (chyba) położył na nim boazerię, co znacznie poprawiło estetykę wejścia. 
Mimochodem sprawdziłem, jak teraz właz się otwiera, skoro przybyło mu kilogramów. Właz przestał się otwierać. Dawałem radę lekko go tylko podnieść, a wsunięta ręka dla lepszego przyłożenia siły natknęła się na liczne końcówki gwoździ, które przeszły na drugą stronę przy przybijaniu boazerii. Na szczęście ręki sobie nie rozharatałem.
Przyczyna nieotwierania się była prozaiczna. Nowe deseczki zostały położone za szeroko, pokrywały również zawiasy i tworzyły dla nich blokadę. Przy użyciu nie wiem jakiej siły pokrywę włazu na pewno można byłoby otworzyć przy umiejętnym ominięciu gwoździ, ale z jednoczesnym wyrwaniem zawiasów z ich gniazd.
Zgłosiłem problem Cykliniarzowi Anglikowi i usłyszałem Jutro...
W związku z tym naszła mnie pewna refleksja. Rzadko który fachowiec sprawdza to, co zrobił, w tym sensie, że zrobione działa a przy okazji nieruszone, ale związane w jakikolwiek sposób z tym zrobionym też nadal działa. Bo generalnie miażdżąca przewaga fachowców funkcjonuje na zasadzie "operacja się udała, pacjent umarł." 
 
Przy okazji kontaktów z metalowcami  omówiłem z nimi koncepcję zbudowania przy dolnym gościnnym tarasie takiej metalowej pergoli, żeby stała się bazą dla wszelakich zadaszeń (winobluszcz, maty?) chroniących gości przed skwarem. Ten "od dupereli" nawet się tym zainteresował, a ten "od chuja" również, ale obaj podkreślali, jacy to oni są zaganiani i obłożeni zleceniami. A ponieważ widzieli u mnie nieskonkretyzowaną wizję, kazali zrobić pomiary oraz rysunki i przyjść.
Musimy z Żoną obmierzyć i zdecydować, co my chcemy i na co nas stać.
 
Wieczorem oglądałem mecz Polska - Słowacja (1:2). Trzeba powiedzieć, że przy moim standardowym optymizmie w wielu sprawach, w tym często hurraoptymizmie, w tej kwestii byłem pesymistą pogodzonym na wstępie z losem i nieoczekującym od naszej reprezentacji dobrej gry w takim rozumieniu, żeby nie było wstydu i obciachu. Żona dziwiła się mojej postawie, ale mój organizm chyba sam sobie zafundował taki obronny mechanizm. Przystąpiłem więc do oglądania bez oczekiwań, a skończyłem smutny i rozgoryczony. Nie rozumiałem, dlaczego w naszych nie było iskry i zaangażowania i dlaczego piłkarsko tak słabo wypadli. I dlaczego Sousa wystawił Krychowiaka, do którego żywię szacunek, ale który z racji wieku jest już za wolny i generuje faule, i dlaczego Sousa nie wymienił go na innego gracza po jego pierwszej żółtej kartce. Zdaje się, że kolejny raz skończy się jak zwykle - pierwszy mecz graliśmy o punkty, drugi zagramy o wszystko, czyli o "być albo nie być" (na dodatek z Hiszpanią), trzeci o honor (ze Szwecją). Ten trzeci mecz zawsze wychodzi nam wspaniale. A potem mistrzostwa dla nas się kończą i wracamy do domu.
Ja obstawiałem wynik 0:0, Konfliktów Unikający 1:1. Po meczu napisał:
- Mecz z Hiszpanią obejrzę tylko, gdy nie będę miał nic ciekawszego do roboty.
- A ja bezwzględnie obejrzę. - odpowiedziałem nie chcąc wchodzić w dywagacje, że tak się po prostu nie godzi.
- No trudno, co zrobić. Przygotuj dużo Pilsnera, żeby niewiele pamiętać :)
 
Wieczorem, na szczęście przed meczem, odpowiedział na mojego maila Po Morzach Pływający. 
W nim napisałem:
..., podziwiam Twoją cierpliwość. Przy czym, żeby była jasność, nie było moim zamiarem wystawiać jej na próbę. Może ta cierpliwość bierze się z morza, a może z charakteru, a może z
jednego i drugiego :)))
Sprawa dotyczyła mojej strasznej zwłoki i niepodawania mu wymiarów skrzyń. Więc w mailu braki nadrobiłem, a nawet więcej, bo mu podałem sposób montażu i pewne myki, aby uniknąć pułapek.
Odpowiedział krótko:
... jestem na morzu, ale już planuję co będę robił po powrocie
...Jednak pierwszą robotą będzie ogrodzenie wokół ogrodu, a potem powoli reszta
... zawsze byłem cierpliwy niezależnie od wykonywanego zawodu i jakiejkolwiek innej procesji...
Zabrzmiało to ciekawie, więc nie omieszkałem przytoczyć w odpowiedzi przysłowia głodnemu chleb na myśli. Ale niezwłocznie się poprawił. Żeby nie było wątpliwości.
 
Dzisiaj, we wtorek, 15.06, wstałem o 07.00, co od razu nadało dniu inny rytm. Chociażby dlatego, że chwilę po mnie wstała Żona.
- Położyłem się o 23.00. - zakomunikowałem, gdyż ta informacja nie wymagała u niej specjalnej przytomności. - Zaległości blogowe rosną. - dodałem. - Piątek, sobota, niedziela i poniedziałek nieopisane. - stałem nad nią wyliczając je jednocześnie na palcach. Dla większego efektu.
- Ale blog nie może być zamiast życia, tylko oprócz... - zaskoczyła mnie swoją przytomnością.
Za to ja chyba jednak byłem nieprzytomny, bo kilka razy cytowałem głośno to stwierdzenie wyraźnie nie dochodząc sensu i łopatologicznie zacząłem się o niego dopytywać.
Żona wykazywała cierpliwość.
- No, pomyśl... - zaczęła tonem jak do małego chłopczyka. - Co to może oznaczać? - Nie mówiąc o tym, że blog się pasie na życiu. - Nie byłoby życia, nie byłoby bloga.
Widocznie musiałem mieć dość tępawą minę, bo dodała.
- Czuję się jak nauczycielka na lekcji języka polskiego, która musi uczniowi spokojnie wytłumaczyć oczywistości.
 
Rano zabrałem się za przygotowanie słupków pod stacje elektryczne. Wymyśliłem dość kuriozalny system mocowania w podłożu, czyli w ziemi, i mimo że zdawałem sobie sprawę, że to co wymyśliłem, jest niezgodne ze sztuką, twardo brnąłem dalej słysząc z tyłu głowy słowa Żony Bo ty jak się zaprzesz!... A dalej wychodziły kolejne problemy pojawiające się na skutek zastosowania złej pierwotnej metodologii, więc do nich wymyślałem równie ciekawe rozwiązania, jak to pierwotne. Przy czym czułem się świetnie niczym jeden z bohaterów Sąsiadów. Tylko nie wiedziałem, czy jestem Patem, czy Matem. Coś musi być na rzeczy, bo nawet mam wspólne zdjęcie z tymi dwiema lalkami z plenerowego pobytu w Libercu. Moja twarz, uśmiech, łokieć - wypisz, wymaluj. Gdybym tylko jeszcze miał ze sobą charakterystyczna czapeczkę...
Sprawę mocowania słupków musiałem odłożyć wobec braku elementów (emelentów) do wymyślonego przeze mnie "sąsiedzkiego" pomysłu.
Przed wyjazdem do Metropolii zdążyłem dla ochłody umysłu rozgrzanego chybionymi pomysłami i upałami (w mieszkaniu w Pół-Kamieniczce panuje cudowny chłód) zamontować na korytarzu potężny, ciężki wieszak ścienny, taki moderny z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Bertę zostawiliśmy w domu, bo jechaliśmy tam i z powrotem w związku z zaległymi czwartymi urodzinami Ofelii. Przed przybyciem do Krajowego Grona Szyderców udało się nam złożyć w Castoramie reklamację na wkrętarkę. Czas oczekiwania na naprawę lub na wymianę na nową 2-3 tygodnie.
Q-Wnuk nie odpuścił i w ogródku musiałem rozegrać z nim mecz. Było upalnie, więc przyjąłem bezwzględną i szybką taktykę. Dla oszczędności sił strzelałem z daleka do bramki wielkości 1/3 hokejowej i stosunkowo szybko objąłem prowadzenie 9:2. Wtedy cwaniak Q-Wnuk wezwał na pomoc babcię, czyli Żonę, i to wystarczyło. Żona stała na bramce, a wynik nieustannie i to w jedną stronę się zmieniał. Zlany potem pływałem ze zmęczenia.
- Ja też jestem zlany potem. - poinformował mnie uczynnie Q-Wnuk.
Długo utrzymywał się wynik 9:8 dla mnie. Słabłem w oczach, ale nie byłem w stanie oddać meczu bez walki. I jakimś cudem strzeliłem bramkę i wygrałem. A potem miałem fajnie. Bo wszyscy widząc mój stan w niczym nie protestowali. Więc bez szemrania dostałem od Pasierbicy herbatę, potem kawę, loda, ciasteczka, różne orzechy i nawet obejrzałem sporą część meczu Węgry - Portugalia (0:3). Więc sumarycznie wysiłek się opłacił.

W trakcie oglądania zadzwonił Stolarz z Gór. Nie wiem akurat dlaczego do mnie.
- Będę z ojcem jutro wieczorem. - Gdzieś przenocujemy. - poinformował.
W rozmowie zastrzegał, że nie wie, czy montaż nie zahaczy o piątek, ale się zgodziłem na ich przyjazd, mimo że w piątek rano  mieli być goście. Tak desperacko się umówiłem, bo założyłem, że w przeciwnym wypadku tych okiennic nie będzie nigdy. 
- Ale goście są najważniejsi. - Żona nie chciała ryzykować. - Bo zawsze może coś wyskoczyć.
Natychmiast zadzwoniła do Stolarza z Gór i przesunęła ich na niedzielę wieczorem z opcją pracy w poniedziałek i we wtorek. Zupełnie nie rozumiałem, po co ten Stolarz z Gór dzwonił do mnie. Młody jednak, chociaż na oko może mieć z 30 lat.

Wieczorem obejrzałem mecz Francja - Niemcy (1:0). Co za poziom Francuzów. Grali jakby bez wysiłku i było widać, że nie uruchomili wszystkich swoich możliwości. Wynik 1:0 zapadł po samobójczym golu Hummelsa. Dodam, że mecz odbył się na stadionie w Monachium w obecności niemieckich kibiców. I co?...

ŚRODA (16.06)
No i dzisiaj poranny rozruch był inny niż zazwyczaj.
 
Bo z kawą prawie od razu poszedłem na dwór. Wkopywać i kotwić dwa słupki pod stacje elektryczne, czyli kontynuować "sąsiedzką" myśl.
Prąd Nie Woda, który pojawił się z kolegą zaraz po tym, stwierdził grzecznie:
- Panie Emerycie, nie będę dzisiaj montował gniazdek na tych słupkach, bo one latają i nie są stabilne.
Nie pomogły moje tłumaczenia, że co to za różnica dla prądu, skoro tutaj nie działają żadne siły mechaniczne, bo przecież słupka  nikt nie będzie wyrywał albo przewracał. A na pewno nie ja. Był nieubłagany.
- Zamontuję, jak słupki będą stabilne.
To obiecałem mu, że tak będzie bez względu na metodę mocowania, którą zastosuję.
Za to Prąd Nie Woda dokończył oświetlenie wewnątrz Dużego Gospodarczego i zamontował na zewnątrz nowoczesny, energooszczędny halogen, uruchamiany poprzez czujkę ruchu.
- To proszę mi dać znać, jak działa... - podsumował na odjezdnym.
Obiecałem, że zrobię to pojutrze, bo przecież teraz długo jest jasno, a ja muszę mieć motywację, żeby czekać ze sprawdzaniem do, na przykład, 23.00. A jutro miał być o 21.00 mecz Polska - Niemcy, a po nim miałem czekać na gości, którzy niesamowicie się sprężyli i postanowili przyjechać do nas za wszelką cenę jeszcze we czwartek, a nie w piątek rano.
- Następnym razem przyjedziemy, jak się ochłodzi, bo w tym kurniku nie da się wytrzymać. - dodał na odjezdnym.
Chodziło mu o tę część Dużego Gospodarczego, niezależną od reszty, gdzie kiedyś Pozytywna Maryja rzeczywiście musiała hodować kury albo króliki. Pomieszczenie to w przyszłości ma stać się otwartą zadaszoną przestrzenią, taką pracownią Żony. Póki co panujący tam zaduch faktycznie był niemiłosierny.

Przed meczem z Japonią chciałem jeszcze cokolwiek zrobić w Pół-Kamieniczce. Udało mi się zmontować prawie całą szafę, bo tylko zostały mi do banalnego założenia na zawiasach dwa skrzydła drzwiowe, ale moją konsternację wywołała taka jedna skromna deseczka, która jako pozornie zbędna została w zapasie, mimo że szafa stała. 
Gdy się jej bliżej przyjrzałem, stało się dla mnie jasne, że jest ona niezwykle istotna dla konstrukcji i stabilności całej szafy. A bez pomocy drugiej osoby, najlepiej Żony, nie byłem tego w stanie zrobić (chodziło o zwykłe przytrzymanie w trakcie montażu poszczególnych elementów <emelentów>, żeby wszystko do siebie pasowało prostopadle i równolegle i żeby nie powyrywało śrub  i kołków), zwłaszcza że szafę w 2/3 musiałem z powrotem rozebrać.  Sprawę trzeba było odłożyć.
Miałem jednak też sukcesy. Rozwierciłem śrubę w lodówce i zdjąłem drzwiczki. Przełożyć z prawej strony na lewą nie zdążyłem, bo czekał mnie mecz Japonia : Polska (0:3).
W trakcie zadzwonił Gruzin.
- Kręć dzisiaj i jutro do południa, bo potem wkrętarkę potrzebuje kolega. - Muszę mu pożyczyć.
Żeby kręcić musiałem przygotować front robót. Postanowiłem zamknąć temat ścianki przy gościnnych schodach. Stał się on  bardzo szybko traumatyczny za sprawą montowania środkowego krawędziaka. Zeszło mi na tym całe  popołudnie i było to mocno frustrujące. Montaż środkowej stopy do murku  okazał się prawie pyrrusowym zwycięstwem. Prawie, bo co prawda straty "uzyskane" w trakcie nie przewyższyły korzyści, ale pęknięcie i odpadnięcie po obu stronach muru kawałków parapetu nie dość, że osłabiły działanie kołków rozporowych, to jeszcze taka urypana z dwóch stron ściana w obliczu przyjazdu gości wyglądała nie najlepiej, delikatnie mówiąc. Musiałem się z tym pogodzić, ale to mnie wykończyło psychicznie.

Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek Rządu.
 
CZWARTEK (17.06)
No i dzień zacząłem nietypowo.
 
Natychmiastowymi przygotowaniami do montażu ścianki, czyli cichymi pracami, żeby potem dymić na całego i zdążyć przed oddaniem wkrętarki. Ściankę na schodach zmontowaliśmy i od razu w tym miejscu zrobiło się przytulnie, a o to chodziło Żonie.
Po czym w te pędy pognaliśmy do Pół-Kamieniczki, żeby wkrętarką zdemontować 2/3 szafy, a potem ją szybko zmontować. Założenie drzwi zostawiłem sobie na później. 
Wkrętarkę oddałem o czasie, więc wtopy nie było. Tylko, gdy ponownie wróciłem do Pół-Kamieniczki, wtopa się pojawiła. Drzwi w banalny sposób nie dało się założyć, bo swoim gzymsem, którego nie zarejestrowałem, przeszkadzała górna ścianka szafy, czyli jej sufit. Tym razem musiałem rozebrać 1/2 szafy i to bez wkrętarki. Na szczęście poprzednim razem wyrzuciłem stare wkręty i dałem nowe z dużymi łbami, więc śrubokręt dał radę. No i wreszcie kompletna szafa stanęła na swoim miejscu. Gdybym miał instrukcję montażu, taką ikeowską, to... 
Ale bez instrukcji udało mi się przełożyć drzwi w lodówce. Musiałem sporo ruszyć łepetyną, bo to nie było takie oczywiste, ale przy okazji zdobyłem kolejną sprawność harcerską.
Z kolei usuwanie ostatnich plam po taśmie na panelach samo z siebie, swoim rozpuszczalnikowym smrodem, poruszyło moją łepetynę, więc do domu wracałem na lekkim haju.
Wszystko się jednak dobrze ułożyło, bo na miejscu odtrutką stała się praca na świeżym powietrzu. Z części ssącej pompy odłączyłem 3-metrowy wąż i podłączyłem 4-metrowy. Inna rozmowa - cały układ pracował teraz bez zarzutu. Nie dziwota, skoro końcowa część ssąca była cały czas zanurzona w wodzie.

O 21.00 obejrzałem mecz Polska : Niemcy (3:0) i spokojnie czekałem na przyjazd gości. Skorzystałem z faktu, że było już ciemno i poszedłem zobaczyć, jak działa halogen umocowany na Dużym Gospodarczym. Zapalił się dopiero, gdy byłem przed nim jakieś 2-3 metry i to dopiero po moim skakaniu w ciemnościach i wymachiwaniu rękami. Za to, jak już się zapalił, dał niesamowitego czadu. Cały teren, aż do bramy, był rzęsiście oświetlony.
- Myślałam, że wylądowało jakieś UFO... - Żona zrelacjonowała mi swoje wrażenia, gdy wróciłem  do łóżka. - Ta srebrzysta poświata w całym oknie kompletnie mnie przestraszyła i wybudziła.
Halogen swoją słabą czułość dodatkowo nadrabiał czasem działania. Gdy wyszedłem na drogę licząc, że a nuż goście nadjadą, poświata była i była i raziła w oczy.
Goście nie nadjechali. Wziąłem sobie książkę i okulary i spokojnie w ich mieszkaniu delektując się ciszą zacząłem czytać. Spory relaks. Długo nie trwał, bo Żona wybudzona tym razem zbyt długim oczekiwaniem zaczęła mnie bombardować smsami. W końcu musiałem pójść na górę, zadzwonić i pytać, co się stało. Było tuż przed pierwszą w nocy.
Nic się nie stało. Nie wiedzieć czemu wylądowali około 23.00 w Naszej Wsi, a zaskoczony Szwed przyjął ich na jedną noc. Wściekły miałem wiele pytań Jak to możliwe?, Dlaczego do tej pory nie zadzwonili?, ale grzecznie umówiłem się na ich przyjazd jutro do 10.00.
Jaką mieliśmy noc z Żoną?... A miałem o gościach więcej nie pisać.
 
PONIEDZIAŁEK (21.06)
No i dennej tradycji stało się zadość.
 
Znowu piątek, sobotę, niedzielę i poniedziałek musiałem przełożyć.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia dwa razy i wysłał dwa smsy, że dzwonił. Chyba rekord. No, ale Bociany mają klimatyzację, więc mogą sobie dzwonić, nomen omen.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Gdybym był psem, nawet mocno szczekliwym, też bym w takie upały nie zaszczekał ani razu.
Godzina publikacji 22.46.









poniedziałek, 14 czerwca 2021

14.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 193 dni.

WTOREK (08.06)
No i zaczynamy od zaległości.

W sobotę, 05.06, przyjechał Kolega Inżynier(!).
Umówiliśmy się na śniadanie o 10.00. Na naszej posesji wyłączył silnik samochodu o 10.00. Musiał chwilę wcześniej stać gdzieś za winklem i czekać, żeby potem odwalić popisówę. Ale za diabła nie chciał się do tego przyznać...
Też o 10.00 mieliśmy już wbijać widelce w jajecznicę na boczku, ale Żona zaczęła dopiero rozpalać w dolnej kuchni, a potem musiała dowiedzieć się od Kolegi Inżyniera(!) o wielu istotnych sprawach, co w okolicach 11.00 zmusiło mnie do trochę za gwałtownego protestu.
- A może byśmy jednak coś zjedli?! - przerwałem im, a raczej Żonie, brutalnie.  
Śniadanie (ukłon w nazewnictwie dla Kolegi Inżyniera(!)) zjedliśmy na tarasie, ale tym razem ja nie mogłem się zrelaksować, bo dość szybko Kolega Inżynier zaczął poganiać do roboty. Mogłem go nie uprzedzać, że będę oczekiwał jego pomocy, zjeść spokojnie, a potem wziąć go z zaskoczenia, ale mógłbym spotkać się z zarzutem, że gdyby wiedział, to by się przygotował, wziął robocze ciuchy, rękawice, itp. Na przyszłość jednak będę go zaskakiwał, czyli jego pomoc i współpraca na miejscu odbywać się będzie w sposób spontaniczny, bez jego przygotowań, zwłaszcza że one szwankują, bo musiałem mu dać rękawice robocze, o których nieprofesjonalnie zapomniał.
Najpierw przetoczyliśmy na ulicę potężne koło, chyba od drabiniastego wozu, a może od lokomotywy, takiej na węgiel i parę. Koło z osypującym się betonem(?!) i łuszczącą się farbą swego czasu stanowiło główny element (emelent) ozdobny fasady budynku i było przez wiele miesięcy solą w żoninym oku, co przez fakt noszenia przez nią soczewek kontaktowych dodatkowo wzmacniało jej cierpienia. 
W końcu je zdjąłem z dwóch potężnych metalowych uchwytów, nawet nie pamiętam jak, bo wtedy udało mi się nie uszkodzić murku  z parapetem usytuowanym tuż pod tym ciężarem.
Kolega Inżynier w tym względzie przejął dowodzenie i stwierdził, że będzie łatwiej, jak on sam to koło przetoczy. Nie protestowałem. 
Potem wyciąłem dwa piękne antenowe kable wiszące na drugiej ścianie Domu Dziwa, które przez ten ostatni rok nabrały statusu wiecznych oraz równie piękny i o tym samym statusie jakiś kabel na balkonie rażący bielą rurki, w której się znajdował, a która z kolei była solą w moim oku.
W obu przypadkach Kolega Inżynier(!) asekurował drabinę (jedną trzeba było zmontować z dwóch członów) i podawał narzędzia. Wiedziałem, jak było to ważne, bo niejednokrotnie w podobnych przypadkach musiałem się nachodzić, a raczej nawspinać tam i z powrotem za każdą duperelą.
Korzystając z obecności na balkonie wnieśliśmy do sypialni potężną komodę, z litego drewna, spadek po żoninym tacie. Komoda miała swoje istotne miejsce na antresoli w Naszej Wsi, ale była w sumie zapomniana, bo tę część domu odwiedzaliśmy dosyć rzadko. Służyła za noclegownię (antresola, nie komoda) naszym prywatnym gościom, więc w niej, komodzie, trzymaliśmy rzeczy bardzo rzadko używane. Gdy przyjechała do Wakacyjnej Wsi, od razu wylądowała z racji swoich olbrzymich  rozmiarów na balkonie i swoje wycierpiała. Deszcze i wiatry były bezwzględne. Cały blat się wygiął, lakier się złuszczył, odkleiła się ścianka od jednych drzwiczek, a jej plecy któregoś dnia ujrzeliśmy na dole, na ziemi.
Ale teraz otrzyma drugie życie. Wymiarami i formą idealnie pasuje do łóżka, które przywieźliśmy z Naszego Miasteczka. Zrobi się renowację (Stolarz Właściwy blat, ja resztę) i komoda przeżyje wszystkich. Już teraz, od razu, otrzymała funkcję stolika, na której ustawiliśmy telewizor. Biurko, na którym dość niestabilnie stał poprzednio, musieliśmy oddać gościom.

Myślałem, że po tym wszystkim trochę odsapniemy, ale Kolega Inżynier(!) poganiał. Taki ekonom. W dwa transporty do Pół-Kamieniczki przewieźliśmy wszystkie zmontowane przeze mnie szafki i kartony z dziesiątkami wyposażenia kuchennego i nie tylko.
Pierwszy kurs zrobiliśmy z Żoną, bo chciała wysłuchać opinii Kolegi Inżyniera(!) na temat Pięknego Miasteczka i Pół-Kamieniczki, skoro miał być tam pierwszy raz. 
Wrażenia Kolegi Inżyniera(!) były dla nas budujące. Tak samo jak my odbierał aurę miejsca. Żeby jeszcze bardziej ją ugruntować i chłonąć, kupiliśmy sobie w wafelku po gałce słonego karmelu i usiedliśmy w centrum na ławeczce, tej samej, kiedy to na niej czekałem, gdy Żona poszła na chwilę do krawcowej. 
Znowu było wakacyjnie. I o dziwo, po Rynku plątało się sporo turystów, zwłaszcza rowerzystów spragnionych chwili odpoczynku i jakiegoś napoju gaszącego pragnienie po 50. km jazdy. Ten widok kolejny raz wzbudził we mnie  pewną wizję, o której wiele razy dyskutowałem z Żoną, ja bardziej poważnie, ona żartobliwie, co nie oznaczało, że nie miała pomysłów, które bym chętnie realizował.
Otóż marzy mi się taka mała kawiarenka, którą moglibyśmy uruchomić korzystając z potencjału Pół-Kamieniczki. Na trzy, cztery stoliki, z ogródkiem, gdzie byłbym jednym i jedynym kelnerem serwującym herbatę, kawę i inne napoje, coś do zjedzenia, absolutnie wymyślonego i zaakceptowanego przez Żonę, gdzie podrzucałbym w chłodniejsze i bardziej pochmurne dni do kozy, gdzie służyłbym turystycznym doradztwem i chętnie pobierał napiwki.
Kawiarenka mogłaby być otwarta tylko w sezonie, przez pół roku (od 1 maja do 31 października), na przykład od godziny 16.00, czyli od momentu zamknięcia "oficjalnej" piekarnio-cukierni, kiedy biedni turyści nie mają co ze sobą zrobić. Wewnątrz niej stoją co prawda dwa lub trzy stoliki, ale przez ponad rok widziałem tam może ze dwa razy, aby ktoś przy nich siedział. Raz były to jakieś dwie panie, a drugi my z Budowlańcem. Może dlatego, że nie ma tam przytulnej atmosfery, lokal jest nastawiony raczej na poranną sprzedaż pieczywa a kawę podają co prawda z ekspresu, ale lurowatą, delikatniej nazwaną przez Żonę mianem śniadaniowej.

Niesiony tą wizją zacząłem zaczepiać turystów zadając im jedno pytanie rozpoczęte zwyczajowym przepraszam.
- Jak państwo myślicie, czy przydałaby się tutaj w Rynku, w Pięknym Miasteczku, taka mała kawiarenka z ogródkiem?... Żeby...
Żona z Kolegą Inżynierem łaskawie nazwali tę moją ewidentną formę zaczepki ankietą, ale w trakcie jej przeprowadzania trzymali się ode mnie z daleka dodatkowo biorąc pod uwagę mój strój. Byłem ubrany adekwatnie do brudnych prac - wypchane i brudne dresowe spodnie, robocze, poplamione farbą i zabłocone buty, jakaś koszulka z dziwnym napisem i broda i włosy rozmierzwione, w najgorszym stadium, bo tuż przed cywilizacyjnym ogarnięciem się przed wyjazdem do Metropolii.
- Matko, ale przecież spodnie ci spadają i widać majtki! - Żona się zszokowała. - Chodź tutaj! - kategorycznie rozkazała i zawiązała na moim brzuchu dwa dyndające sznurki będące wspomaganiem elastycznej gumki wyraźnie niewyrabiającej ze swoją funkcją. Ale to przecież nie moja wina, że tak schudłem.
Na pierwszy ogień poszła trójka starszych ludzi, para powyżej siedemdziesiątki i ich matka/teściowa (może ciotka), ona spokojnie ponad dziewięćdziesiąt lat. Fotografowali się nawzajem smartfonem(!) i w którymś momencie "córka" zapytała mnie, czy mógłbym im zrobić zdjęcie, żeby cała trójka była razem. Wyłgałem się, że nie potrafię, ale kolega jak najbardziej tak i wskazałem na Kolegę Inżyniera(!).
Państwo byli bardzo wdzięczni. Ale skorzystałem z okazji i pretekstu. "Córka" na moje pytanie z pełnym przekonaniem odpowiedziała:
- Ależ jak najbardziej!...
- A nie ma gdzieś tutaj w pobliżu toalety? - znękany potrzebą zapytał jej mąż. Wyraźnie potraktował mnie jako obeznanego lokalsa, a może za tutejszy społeczny czynnik, skoro zadawałem takie pytanie.
Dobrze go rozumiałem, ale nie byłem w stanie pomóc. Ogólnodostępnej toalety w Pięknym Miasteczku również nie ma.
Ta sytuacja podsunęła Koledze Inżynierowi pomysł i dała mu asumpt do błyskawicznych i prostych obliczeń.
- Kawiarnia, kawiarnią, ale taka toaleta, na przykład... Niech będzie 3 zł od osoby. - W sezonie dajmy na to 30 osób dziennie przypartych potrzebą i niedyskutujących, bo może być za późno. - To daje 90 zł, miesięcznie 2700, a inwestycja żadna.
Żona zareagowała z kpiącym niesmakiem. 
 
Drugą sondażową grupę stanowiła para rowerzystów. Po trzydziestce, profesjonalnie rowerowo ubrani, wyraźnie stachanowcy, wyczynowcy. Zmęczeni popijali jakiś płyn z bidonów, na pewno sztuczny, izotoniczny.
- My nie jesteśmy stąd! - dziewczyna natychmiast mi przerwała po moim Jak państwo myślicie, czy przydałaby się tutaj... i gwałtownie się ode mnie odsunęła. 
- Ale ja nie o to pytam!...
- Ale pan nie o to pyta! - dosłownie równolegle ze mną odezwał się jej mąż (facet, towarzysz, partner, narzeczony?).
Z panem uciąłem sobie sympatyczną pogawędkę. Byli z tych terenów, więc sobie porozmawialiśmy o ścieżkach rowerowych i oczywiście o tym, że taka kawiarenka by się przydała. Oboje od wielu lat mieszkają w Stolicy. Panu wyraźnie ten fakt nie zaszkodził, za to jego partnerce równie wyraźnie padł na mózg.

Trzecią osobą, do której zagadałem, był młody chłopak siedzący za kierownicą auta z numerami mojego Rodzinnego Miasta.
- O widzę, że pan z Rodzinnego Miasta? - wstępnie zagadałem.
- A nie, nie, to samochód mojej dziewczyny. - Ja jestem z Metropolii. - odparł z sympatycznym uśmiechem. - A dlaczego pan pyta?
Wyjaśniłem mu, że stamtąd pochodzę.
- A dziewczyna poszła kupić lody. - wyspowiadał się do końca.
To już o kawiarenkę nie pytałem. Nie nasz klient. Bo lodów sprzedawać nie będziemy.

- Czy skończyłeś swoje show? - usłyszałem Żonę. - Bo trzeba jechać do domu.
Rzeczywiście, zaplanowaliśmy obiad (ukłon w stronę Kolegi Inżyniera(!)) na zewnątrz, w tym wakacyjnym, postkomunistycznym ośrodku, gdzie czas w pewnym stopniu się zatrzymał. Ale piwa i ryby były z obecnego. Dzięki temu, że Kolega Inżynier(!) pił czeskie bezalkoholowe, Litovel, mogliśmy pojechać jego samochodem, a ja mogłem się napić czeskiego alkoholowego, Litovel.
Po powrocie obejrzeliśmy na tarasie mecz Polska - Rosja (3:0 - zawsze jest przyjemnie dołożyć Ruskim), a potem zrobiliśmy sobie pożegnalną wycieczkę nad Staw. Na koniec zjedliśmy kolację (ukłon w stronę Kolegi Inżyniera(!)) - twarożek od Sąsiadki Realistki z makrelą.
- Wyjeżdżam spełniony. - zaznaczył z satysfakcją przy wyjeździe Kolega Inżynier(!).
Mieliśmy takie same odczucia. Sympatyczny dzień i tyle spraw popchniętych do przodu.

Wieczorem obejrzeliśmy 10. odcinek (ostatni z 1. sezonu) Rządu. Dzień się domknął.
 
Niedziela, 06.06, była pod różnymi względami urozmaicona.
 
- Bo pracowita.
Głównie dlatego, że mimo jej kosiłem trawę polując na okresy, w których nie było gości. "Starzy" albo kończyli pobyt i do 12.00 wyjeżdżali, albo od rana byli na rowerach, a nowi, ze Stolicy, po przyjechaniu o 11.00 też natychmiast wyjechali na rowerowe ścieżki.
Za jakąś chwilę przestanę o nich pisać, bo zasada jest oczywista. O gościach nie rozmawiamy na forum, a tym bardziej nie piszemy wcale, nawet dobrze. A należałoby przede wszystkim dobrze. 
Pod tym względem proponowana przez nas oferta jest kontynuacją tej z Naszej Wsi. Jest to zasługa pracy Żony i jej sprawdzonego sposobu działania, jednocześnie niezwykle konsekwentnego, i przedstawiania w sposób jasny, klarowny, co my oferujemy gościom i czego od nich oczekujemy. Bardzo partnersko i uczciwie.
Nic więc dziwnego, że na razie przyjeżdżają (czwarta para) ci, którzy już u nas wielokrotnie byli. Przyjeżdżają z pełną świadomością proponowanej przez nas innej oferty, czyli nie Naszej Wsi Bis, bo nas znają i ufają. Wiedzą, jak powiedziała pierwsza pani - gość, że "Wtopy nie będzie".
Po pierwszych czterech parach zaczynamy się uspokajać widząc, że wszystkim się podoba i że procentuje nie tylko całoroczna praca, ale również ta kilkunastoletnia z Naszej Wsi. Stąd wreszcie zaczęliśmy z pełną świadomością utożsamiać się z tym, co oferujemy. Wnętrza są piękne (nie krepuję się tak mówić), klimatyczne i prawie dopieszczone i dopracowane. Bo dojdą jeszcze szczególiki, ale to za jakiś czas.
W ostatnich dniach lubimy sobie stanąć w danym mieszkaniu i patrzeć innym wzrokiem. Być może największym komplementem dla nich jest powtarzane zdanie Żony Ja mogłabym tutaj mieszkać, w którym ukryta jest tęsknota za normalnością w naszej mieszkalnej części, czyli u nas. Ale i na to przyjdzie czas.
To na koniec być może ostatnie zdanie o gościach. Wszyscy zostawili mieszkania w takim stanie, że w zasadzie można by było tylko wymienić pościel i ręczniki i już przyjmować następnych. Stąd pracy mieliśmy niewiele.

- Bo napiętnowana czekającym mnie wyjazdem do Metropolii.
Czyli ciągle to samo. Co z tego, że wiedziałem, że tam odpocznę przy zupełnie innym charakterze prac, że będę miał krótki komfort dysponowania popołudniami swoim czasem bez stałego wewnętrznego imperatywu Trzeba jeszcze zrobić... (z wyjątkiem oczywiście konieczności poniedziałkowej publikacji), że fizycznie odpocznę, skoro sam jechać nie lubię. Nie pomagała mi wiedza i doświadczenie, że jak tylko zamknę za sobą drzwi Nie Naszego Mieszkania, będę jednak u siebie. Tak to się porobiło, skoro w lipcu minie sześć lat i Nie Nasze Mieszkanie na trwałe wpisało się w nasze życie.

- Bo niedzielna.
Co prawda nic nie wyszło z zaplanowanej spontanicznie wycieczki rowerowej z powodu upału i jednak zmęczenia po pracach, ale stać nas było na fanaberie w postaci I Posiłku, mojego nad Stawem, Żony na tarasie, a przede wszystkim na wieczorne czytanie/słuchanie książek na tarasie i podziwianie przyrody.
Wszystkie rośliny były jakieś takie bujniejsze niż rok temu. Żona twierdziła, że to dlatego, że w nie zbytnio nie ingerowaliśmy i pozwoliliśmy im rosnąć bez specjalnego ludzkiego ugładzania i upiększania. Był to delikatny, inteligentnie zakamuflowany przytyk do mojej osoby, czyli takiej, która by wszystko co zielone brutalnie traktowała żyłką, sekatorem lub nożycami, lub wyrywała z korzeniami. Nie chciałem wchodzić w dyskusję, bo wieczór był taki miły, że dzięki naszym postawom względem zielonego, czasami mocno rozbieżnym, zapanowała równowaga zadowalająca obie strony. Mogłem tendencyjnie wspomnieć o fakcie, że gdyby nie moje metody, to cały nasz teren zarósłby tak jak zniknęła w buszu cywilizacja Majów, chociaż jesteśmy przecież w tzw. strefie klimatycznej umiarkowanej (akurat tego umiarkowania w roślinach, zwłaszcza chwastach nie widzę). Mogłem jednocześnie, również tendencyjnie, nie wspominać, że gdyby zastosować wyłącznie moje metody, to całe zielone wyglądałoby tak na eins, zwei drei. Ale nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Wspomniałem - wieczór był taki miły.

Dosyć wcześnie obejrzeliśmy 1. odcinek 2. sezonu Rządu. Ostatnie odcinki poprzedniego zaczęły budzić we mnie lekką irytację i zniecierpliwienie zahaczające o nutę nudy, bo ile można się kitwasić ciągle w tym samym. Ale ten z powrotem mnie wciągnął.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W mailu martwił się o mnie. Powinieneś zwolnic tempo. To nie jest dobre dla ciała i umysłu....Jeszcze sobie krzywdę zrobisz i wtedy będzie większy problem.... A na dzień dobry (pisał o 04.55) widoki ze Szkocji.
Na kojącym zdjęciu widać piękne chmury, światło wschodzącego słońca i dużo wody. Całkiem jak u nas, gdyby nie potężny dziób statku na pierwszym planie.
Jakiś czas temu Po Morzach Pływający bodajże na Facebooku poprosił Żonę o wymiary naszych skrzyń permakulturowych. Żona przekazała prośbę mi, a ja nic. Więc Po Morzach Pływający delikatnie zainterweniował: A teraz bardziej przyziemne sprawy. Skrzynie, zdjęcia i wymiary :)

W poniedziałek, 07.06, rano, bez I posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Odstawiliśmy do pralni pierwszą pościel po gościach. Zbiegły się wszystkie panie, żeby  z nami porozmawiać. Było nam strasznie miło. W końcu będąc w Naszej Wsi tyle lat z nimi współpracowaliśmy.
- No i historia zatoczyła koło. - skomentowała Żona, gdy wyjeżdżaliśmy.

W Powiecie, w sklepie, czyli jak Pan Bóg  przykazał, kupiliśmy pompę ciśnieniową. Żadne Allegro, OLX, Internet, tylko porządne doradztwo na miejscu, zwłaszcza że pan używał takiej samej u siebie na ogrodzie. W życiu bym nie wiedział, że pompa to nie wszystko. Dokupiłem więc kawałek specjalnego, sztywnego węża, zawór zwrotny z filtrem, kolanka i króćce, wszystko dopasowane do pompy.
W domu żałowałem, że już natychmiast nie mogę przystąpić do montażu całego zestawu i zobaczyć, jak wreszcie mam podlewany ogródek, ale przed wyjazdem do Metropolii były pilniejsze sprawy. Skończyłem koszenie i ledwo zdążyłem się ostrzyc zostawiając resztę mojego odgruzowywania na Nie Nasze Mieszkanie. Zaplanowałem je na wtorek raniutko, bo po południu czekało mnie długie pisanie i publikacja.

Poprzedni wjazd do Metropolii zaskoczył mnie swoim ostatnim odcinkiem, który pokonywałem zazwyczaj w 2-3 minuty (zależało od świateł), a wtedy kosztował mnie, o ile dobrze pamiętam, minut siedemnaście, co mocno mnie sfrustrowało. Postanowiłem więc sprytnie zajechać od innej strony Metropolii i ... wpadłem z deszczu pod rynnę. Sam sobie nie wierzyłem, że się sprzeniewierzyłem wyznawanej święcie przeze mnie zasadzie Lepsze wrogiem dobrego. Dojazd na podobnym odcinku zajął mi 40 minut. To co wyprawia się wszędzie w Metropolii remontowo-ulicznie przechodzi wszelkie pojęcie. 
W Nie Naszym Mieszkaniu oczywiście byłem natychmiast u siebie. Żeby mieć z głowy od razu zadzwoniłem do dentysty. Umówiłem wizytę jakiś czas temu na jutro, na 19.00, nie mając kalendarza przed nosem i zapominając, że będzie to akurat środek towarzyskiego meczu Polska - Islandia. 
Godziny przełożyć się nie dało. W grę wchodził ewentualnie inny dzień. Musiałem się pogodzić z nieuniknionym i przyjąć hierarchię priorytetów. 

Wieczorem zadzwonił Prąd Nie Woda. Nareszcie. Umówiliśmy się na piątek. Przyjedzie z kolegą i będą "robić prąd" w Dużym Gospodarczym. Nie chciało mi się wierzyć mojemu szczęściu. Czyżbym po wielu miesiącach biegania z 50. metrowym przedłużaczem po posesji i dostarczania prądu a to na miejsce danej pracy, a to za chwilę w Dużym Gospodarczym, bo trzeba było coś gumówką uciąć lub wiertarką wywiercić, miał mieć zwyczajnie?...
 
A dzisiaj, we wtorek, 08.06, wstałem przed siódmą kompletnie nieprzytomny po takim krótkim i dziadowskim spaniu. Ale rozruszałem się dosyć szybko. 
Najpierw zgrubnie, gdy myłem naczynia po wczorajszych ekscesach kulinarnych (makaron z sosem pomidorowym podgrzanym na smalcu, całość obficie polana oliwą i dopieszczona tabasco), a potem szczegółowo i dokładnie ścinając sobie maszynką brodę i cążkami paznokcie u rąk. Wymagało to takiej uwagi i jej natężenia, że kawa była zbędna. Mogłem przecież przez nieprzytomność tak sobie wszystko, nomen omen, przyciąć, że nie byłbym w stanie pokazać się cywilizacyjno-metropolialno-szkolnemu światu. W tym bolesne uszczypnięcie do krwi cążkami stawałoby się mocno prozaiczne. Ale i tego udało się uniknąć. 
Paznokcie, ostatnio takie wyrośnięte, stwardniałe, chroniące wokół zrogowaciałą, robotniczą skórę, świetnie zdzierające z czyszczonych okien i podłóg wszelkie plamki z zapraw i farb, poszły w niebyt.
Na to, żeby aż tak się cywilizacyjnie ogarnąć, nie miałem czasu w Wakacyjnej Wsi. Potrzebowałem do tego Metropolii i zarwania snu.
Ale w Szkole stawiłem się tym razem mocno zdyscyplinowany, bo nawet przed 09.00. 
Od razu zabrałem się za dzienniki i w ciągu 7. godzin udało mi się zamknąć kolejny. Zostały jeszcze trzy nie wspominając o innych sprawach, które według szkolnego rytmu nadejdą. Będzie więc co robić.

O 18.00 rozpoczął się mecz. Wysłuchałem hymnów, a po 15 minutach oglądania czułem przy wychodzeniu, jak moja wątroba zostaje mi wyrywana. Musiałem jechać do dentysty. Na szczęście nie na wyrywanie zęba, bo tego dla organizmu mogłoby być za wiele.
Zdaje się, że niewiele straciłem, bo i wątroba, i ząb (zęby) zostały na swoim miejscu. Nasi po nieciekawej grze zremisowali 2:2. Z obawą zacząłem myśleć o zbliżających się Mistrzostwach Europy 2020(!).
 
Dzisiaj znowu napisał Po Morzach Pływający.
Czekam na zdjęcia skrzyń i instrukcję ich wykonania...
Żeby wzbudzić moją litość wcześniej przygotował sobie grunt pisząc Ty się nie możesz podnieść rano, a ja o 0246 jestem wyspany, a powinienem obudzić się o 0700.(pis. oryg.)
A jeszcze wcześniej Super , że wystartowaliście. Jeszcze paru gości i wrócicie do swojej stałej formy i rytuałów. W końcu już kiedyś to robiliście.
Nie wiem, po co mu te wymiary tam, na morzu. Przecież chyba ich nie będzie robił, na wachcie na przykład.
 
ŚRODA (09.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.15, a w Szkole byłem o 06.30.
 
Jak za starych czasów.
Dzień był bez historii, bo aż do 14.00 siedziałem tylko nad jednym dziennikiem. Ale temat zamknąłem. Umówiłem się z Nowym Dyrektorem na mój ponowny przyjazd na początku lipca.
W Szkole było standardowe czerwcowe zamieszanie. Słuchacze II roku, których jeszcze ja przyjmowałem, przynieśli prace dyplomowe do komisyjnej kwalifikacji na dyplomową wystawę. Zostałem zaproszony przez Nowego Dyrektora do rzucenia okiem. Obejrzałem z zainteresowaniem, ale bez emocji. Coraz mniej rzeczy i spraw dźga mnie wspomnieniowo. Może jeszcze najbardziej się tak dzieje, gdy jestem sam, czyli, na przykład, dzisiaj raniutko. Bo mury ciągle te same, pomieszczenia również i klimat miejsca też. Jeszcze jak przyszła Najlepsza Sekretarka w UE było podobnie, ale już potem, jak zaczęli się schodzić słuchacze I roku, cień poprzedniej atmosfery prysnął. Dla nich jestem kimś nieznajomym. Jakiś czas temu dowiedziałem się od Najlepszej Sekretarki w UE, że jedna ze słuchaczek zapytała ją A kim jest ten pan, który tutaj przychodzi?, a gdy uzyskała wyjaśnienie, wytłumaczyła Bo ja myślałam, że to księgowy.
Trzeba powiedzieć, że jak na młody, niewyrobiony umysł, nieźle strzeliła. Coś z mojej postawy, zachowania i ciągłego noszenia dokumentów musiało być na rzeczy.
Nawet ten jej domysł sprawił mi przyjemność. Bo gdybym miał kilka żyć, z przyjemnością z powrotem byłbym chemikiem, ale również ogrodnikiem, stolarzem i księgowym właśnie. Wydaje mi się, że każda ta dziedzina wymaga dyscypliny, ale dopuszcza jednocześnie możliwość eksperymentów i kreacji (akt twórczy, tworzenie czegoś, także wytwór tej czynności), żeby nie powiedzieć w przypadku księgowości, że kreatywności (kreatywność - od łac. creatus, czyli twórczy - proces umysłowy pociągający za sobą powstawanie nowych idei, koncepcji, lub nowych skojarzeń, powiązań z istniejącymi już ideami i koncepcjami), co akurat tutaj prostą drogą mogłoby mnie doprowadzić do bezpośrednich kontaktów z wymiarem sprawiedliwości i systemem penitencjarnym. 
Wiem, że we wszystkich tych dziedzinach byłbym dobry i realizował się w nich z pełną pasją. I wcale nie musiałoby to być dyrektorowanie, jak podejrzewam, uważa Żona, którą chyba ogarnie pusty śmiech wobec takiej mojej deklaracji. No cóż, nigdy jej nie przekonam, bo jednak mamy tylko jedno życie. Chociaż Konfucjusz twierdził, że wszyscy mamy dwa... I mówił Wybierz sobie zawód, który lubisz, a nigdy nie będziesz zmęczony.
Nie żebym się wyżalał na tę ułomność posiadania jednego życia. Bo nawet w tym moim, jednym, jednak czułem dużą ulgę, że nie muszę już dyrektorować i zdawałem sobie sprawę, że mentalnie jestem już gdzie indziej. Żona ujęła to w domu, gdy jej opowiadałem o moich odczuciach, prosto.
- Zmiana pokoleniowa musi być.
Banał, ale taka jest prawda i oczywistość. Nawet ja nie byłem się w stanie obruszyć.

W Nie Naszym Mieszkaniu ogarniałem wszystko, sam po sobie, po dwudniowym pobycie, niespiesznie. Dodatkowo musiałem wysilić łeb, bo po raz pierwszy po blisko pięciu latach wyłączałem lodówkę.
- Pamiętaj, żeby to zrobić. - upominała mnie przed wyjazdem do Metropolii Żona. - Jaki jest sens, żeby chodziła, skoro w zasadzie tylko ty się tam ostatnio pojawiasz i to raz na miesiąc?
Opróżniłem wszystko pomny słów Żony praktycznie niczego nie oszczędzając. Zalegające wiktuały, nie dające się rozpoznać, czym kiedyś na początku były, swoją pleśnią i podejrzaną konsystencją uprzedzające i grożące zatruciem i/lub śmiercią, wyrzuciłem, słoiki po wypłukaniu takoż. Zostawiłem tylko, jako produkt trwały i niepsujący się, zachowujący swoją moc przy szczelnym zamknięciu, butelkę z 1/3 Luksusowej. Przyda się.
 
Jak w poniedziałek nie mogłem wjechać do Metropolii, tak dzisiaj nie mogłem z niej wyjechać. Znowu coś mnie podkusiło i wybrałem kolejny, trzeci wariant ominięcia pułapek.
Jakieś 5 minut się  udawało i wszystko szło płynnie do czasu, gdy w oddali, stojąc w złowieszczo zapowiadającym się korku, ujrzałem olbrzymie białe koło otoczone czerwoną obwódką, a po jakimś czasie stojące w poprzek na całej dwupasmówce  przegrody wokół olbrzymiego wykopu i koparkę wyraźnie go pogłębiającą.  
Ogarnął mnie pusty śmiech, bo to oznaczało spory powrót i konieczność wbicia się w ten poniedziałkowy czterdziestominutowy odcinek. Ale gdy się zbliżyłem, z ulgą odetchnąłem. Drogowcy za tym wykopem zrobili taki sprytny myk, który wystarczał, aby po krótkim slalomie wrócić na dwupasmówkę.
Radość trwała góra 15 sekund. Za chwile ugrzązłem na dobre. Jeden z mostów był w remoncie i cały ruch, w tym objazd, szedł drugim. Bardzo śmieszne. Skąd miałem o tym wiedzieć, skoro nie mieszkam w Metropolii, a ostatnio tak rzadko ją odwiedzam?  Co z tego, że na specjalnych tablicach usytuowanych nad głównymi arteriami ciągle pojawiały się komunikaty o remontowanych torowiskach, skrzyżowaniach i mostach, skoro było tego tyle, że jadąc z przyzwoitą prędkością 60 km/godz. człowiek nie był w stanie dobrze przeczytać jednego. Do tego wszystkiego dochodziły na kolejnych skrzyżowaniach niezsynchronizowane ze sobą światła i przez to miało się przewrotne wrażenie stałej jazdy na czerwonym.
W końcu dotarłem do Leclerca, bo "był po drodze". Nie byłem w nim z dziesięć lat, a może i więcej. Przy nim Kaufland wygląda jak kameralny sklepik. Takie masakryczne zakupowe przestrzenie natychmiast mnie osłabiają. Wszystko przez Kolegę Inżyniera(!), który ostatnio będąc u nas przywiózł Żonie butelkę jej ulubionego lubelskiego cydru - Antonówkę komplikując mi powrotną drogę (ofiarowanymi mi Pilsnerami Urquellami niczego nie skomplikował). Żona od razu wypytała, gdzie ją dostał, po czym usłyszałem To może byś wpadł do Leclerca, jak będziesz wracał do domu? Masz po drodze...
Wykupiłem wszystko, 15 butelek, patrząc jednocześnie z nabożną  czcią na baterię butelek Pilsnera Urquella. Wszystkie miały złotka. Ale nie kupiłem żadnej. Cena, 5,79 za butelkę, skutecznie stłamsiła moje rozrzewnienie i jakiekolwiek zakusy.

Z tego wszystkiego w domu pojawiłem się późno, bo o 17.20, a już o 18.00 czekał mnie mecz Polska - Bułgaria. Stąd w sporym biegu odpoczywaliśmy z Żoną nad Stawem omawiając co się wydarzyło u mnie i u niej przez te dwa dni. Obiecałem Żonie, że po meczu obejrzymy kolejny odcinek Rządu, Bo czasowo dobrze się składa.
Ale meczu nie było. Nie wiedzieć dlaczego rozpoczynał się o 19.30.
- To już po odcinku. - smutno powiedziała do siebie Żona. Ale przeszła nad tym do porządku wieczornego. A ja mogłem spokojnie rozpakować zakupy i wszystko z powrotem przerzucić na wiejskie tory.
Wygraliśmy 3:0. Kolejny raz się wkurzyłem, bo nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego na igrzyska olimpijskie może pojechać tylko 12 zawodników. Mamy przecież tylu dobrych siatkarzy, że dla wielu z nich decyzja trenera będzie krzywdząca. Nie chciałbym być na jego miejscu i decydować, kto ma jechać, a kto pozostać.
 
CZWARTEK (10.06)
No i rano wstałem nieprzytomny. 
 
Ale to przynajmniej było normalne po Metropolii.
Jak tylko Żona wstała, wolałem od razu ją uprzedzić, że o 21.00 jest mecz Polska - Holandia.
- To najpierw obejrzymy odcinek Rządu, a potem ty swój mecz. - stwierdziła bardzo przytomnie, mimo że była nieprzytomna, jak to u niej zwykle rano.
 
Dzisiaj musieliśmy pojechać do Powiatu pozałatwiać kilka spraw.
Najpierw zatankowałem paliwo. Przy dystrybutorach nie było samochodowego ducha. Pustki. Gdy po zapłaceniu, wracałem do Inteligentnego Auta, stał za nim jakiś osobowy. Na włączonym silniku. Nawet się zdziwiłem, bo pięć stanowisk nadal było wolnych i tylko my byliśmy na stacji.
Otworzyłem drzwi, gdy w tym  momencie z tego osobowego za mną wyskoczyła pani, w wieku blisko mojego, zadbana i interesująca, mimo że się na mnie wydarła.
- A nie może pan po zatankowaniu przeparkować i później iść zapłacić, żebym mogła wjechać na stanowisko?!
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Już mój prawy półdupek dotykał siedzenia, gdy coś go nagle  dźgnęło. Wysiadłem, chociaż nie wiem, czy jest to dobre określenie, skoro nie wsiadłem, i podszedłem do pani gestem pokazując, żeby opuściła szybę. Po ułamku sekundy zawahania i lekkiej obawy w oczach zdecydowała się to zrobić.
- Proszę pani, zawsze tak robię, jak pani sugerowała wydzierając się na mnie, ale teraz nie przyszło mi to nawet do głowy, skoro nikogo więcej nie było i miała pani do dyspozycji pięć innych stanowisk.
Pani nie odezwała się słowem.
- Widocznie jest to typ owcy, stadny, wyłączający myślenie. - skomentowała na bieżąco Żona. - Chyba bez względu na zastaną sytuację tankuje wyłącznie przy tym dystrybutorze i nie przychodzi jej do głowy, że można inaczej. - Założyłabym się, że się dała zaszczepić tylko dlatego, że tak mówili w mediach.

Potem była poczta. Żona dostała awizo, a tego nie lubimy. W ogóle się cieszymy, gdy skrzynka pocztowa jest pusta.
Zostałem w Inteligentnym Aucie i przez szybę obserwowałem Żonę, gdy wracała z takim dziwnym uśmiechem.
- Dostaliśmy z Urzędu Skarbowego w Bydgoszczy sto sześćdziesiąt kilka złotych zwrotu nadpłaconego podatku. - cicho pękała ze śmiechu zwłaszcza, gdy zobaczyła moją minę i osłupienie. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym. Nie wiedzieliśmy, co jest grane, bo nie kojarzyliśmy z dawnych czasów żadnego pracownika, ani współpracownika z tego miasta, a zwrot musiał dotyczyć podatku od wynagrodzeń tychże. 
Cieszyliśmy się w sposób wyważony i dojrzały wpisując się w typową w takich przyjemnych razach, nomen omen, filozofię Kolegi Inżyniera(!) i wiedząc, że za chwilę może przyjść wezwanie z tego samego urzędu analogicznie odwrotne - to znaczy wzywające do oddania omyłkowo wysłanej nam kwoty z jednoczesnym żądaniem, aby zapłacić jeszcze raz tyle Bo urzędnik się pomylił
Sytuacja kojarzyła mi się z moim ulubionym dowcipem, podejrzewam wielokrotnie cytowanym, z serii pytań słuchaczy do Radia Erewań:
- Czy to prawda - pyta słuchacz - że Misza wygrał w Moskwie Wołgę?
- Prawda, prawda - odpowiada radio. - Ale nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, nie Wołgę, ale rower i nie wygrał, ale mu ukradli.
U nas mogłoby to wyglądać tak: Czy to prawda, że urząd skarbowy zwraca podatek...
A Radio Erewań polecam. Nie sposób wszystkich smaczków zacytować. 
 
Wczoraj w Powiecie po pewnych trudnościach otworzono Intermarche i Bricomarche.  Z Powiatu robi się city, ale wcale się z tego nie cieszymy. Na przykład chyba od ponad roku na wszelkich możliwych ulicach plączą się stadami nauki jazdy z siedmiu sąsiednich powiatów, plus oczywiście z naszego, skutecznie paraliżując ruch. Ponoć zorganizowano u nas ośrodek egzaminacyjny, czyli ktoś musiał dostać w łapę, bo jak to inaczej wytłumaczyć? Komu i czemu miałoby to służyć?
W Intermarche wszyscy pracownicy byli bardzo przejęci. Rozumieliśmy to patrząc przez pryzmat naszej skali, bo też niedawno przyjmowaliśmy pierwszych gości i pamiętam, jak się czuliśmy. Podobnie jak u nas, wiele rzeczy nie działało i nie było dopiętych, więc obsługujące przemiłe panie dwoiły się i troiły, żeby klientom osłodzić niedostatki i lekką dezorganizację. A przy wejściu i przy wyjściu prym wodził sympatyczny pan, taki wodzirej. Miło zaczepiał tych, co już zapłacili dopytując się, co kupili i czy są zadowoleni. Na uchu miał zaczepiony taki nowoczesny minimikrofon i było go słychać w całym sklepie, jak również na parkingu z potężnej kolumny wystawionej przed wejściem.
Każdemu wręczał jakiś prezent. My dostaliśmy firmową torbę zakupową, niejednorazową, a gdy ja płaciłem i i łaskawie darowałem pani wydruk-potwierdzenie zapłaty kartą (Zaraz zawołam menadżerkę, bo system się zawiesił; a wcześniej na żadnym czytniku nie można było odczytać wartości towaru) usłyszałem głos Żony.
- Ale nie, nie, naprawdę dziękuję... - Co ja z tym będę robiła?...
Zdążyłem zobaczyć, jak pan chciał ofiarować Żonie sześciopak wody Żywiec w plastikowych 1,5 -litrowych butelkach. Udało się jej pana kompletnie zaskoczyć. Bo jak to co? Wypić, oczywiście. Pan długo, na tyle, na ile pozwolili mu następni wychodzący klienci, patrzył niedowierzająco, ale wykazał sie refleksem i dał nam drugą torbę.
- O dziękujemy, bo tego nigdy za wiele. - Żona przyjęła z wdzięcznością.
 
W domu od razu zabrałem się za montaż całego systemu podlewania z nową pompą w roli głównej. Nie mogłem od rana doczekać się tej chwili. Z dużym pietyzmem, jak nie ja, najpierw przeczytałem instrukcję obsługi, a potem z jeszcze większym całość montowałem według wskazówek pana ze sklepu. To niespotykane podejście do problemu brało się u mnie po konewkowej traumie. 
W obecności Żony pompę zalałem i włączyłem. Pracowała pięknie i szumiała, tyle że na końcu węża nie ujrzeliśmy kropli wody. Dociekaliśmy przyczyny, aż w końcu coś mi zaświtało. Ze studni wyciągnąłem wąż i przyjrzałem się zaworowi zwrotnemu. Był zamontowany odwrotnie, tak jak mi pan cały układ w sklepie zmontował. Zawór zwracał, za przeproszeniem, ale w drugą stronę, czyli nie puszczał wody. Nie przyszło mi do głowy wcześniej sprawdzić. 
Pompa w końcu zaskoczyła. Pistoletem mogłem podlać ogródek i skrzynie, a nawet brzozy i klony nie wiedząc nawet, kiedy to się stało. Żona do końca mi kibicowała kilkakrotnie dopytując A jesteś zadowolony?... Jak mogłem nie być, skoro dodatkowo regulowałem sobie w zależności od ukochanej roślinki siłę podawanej wody - od delikatnej mgiełki dla tych drobniutkich do pełnego silnego strumienia dla drzew.
A potem nagle wody zabrakło. System zaczął się dławić, prychać i pluć. Od razu wiedziałem, co jest na rzeczy. Szkoda tylko, że nie przed zakupem. Do studni wsadziłem czterometrową deskę, która sięgnęła dna, nomen omen. Ze śladu lustra wody na niej wyszło mi, że kupiłem za krótki wąż ssący. Wizualnie nie doszacowałem o jakieś 80 cm. Będę musiał kupić jeszcze raz, na wszelki wypadek o metr dłuższy. Nauka, niefrasobliwość, nonszalancja, rutyna i głupota kosztują.
 
Już się zmierzchało, gdy zabrałem się w Dużym Gospodarczym za wycinanie regału i robienie miejsca dla Prądu Nie Wody. Miał w tym miejscu jutro zamontować skrzynkę bezpiecznikową i od niej ciągnąć dalej instalację. Usuwając ten regał, przez ponad rok bardzo mi pomocny, dokonywałem drobnej rewolucji w strukturze budynku i w organizacji mojej pracy. Będę musiał na nowo ją przemyśleć. 
Z tych rozważań wyrwała mnie Żona.
- Ale jest już wpół do dziewiątej. - Goście, a ty hałasujesz...
 
Kolejnego odcinka Rządu nie obejrzeliśmy, bo o 21.00 nasi grali z Holandią. Wygraliśmy 3:0.

PONIEDZIAŁEK (14.06)
No i zaległości się powiększają.
 
Piątek, sobota, niedziela i poniedziałek do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jeden list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.43.