poniedziałek, 30 sierpnia 2021

30.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 270 dni.
 
WTOREK (24.08)
No i w nocy budziłem się wielokrotnie przełykając ślinę i się wczuwając.

Gardło wyraźnie pobolewało mnie po prawej stronie i takoż po tej samej stronie kłuło mnie w uchu.
Nie było jednak tak strasznie. Widocznie popołudniowa i wieczorna kuracja zahamowała ekspansję przeziębienia. Rano powtórzyłem sesję z wodą z solą, H2O2 i z braniem witaminy C.
W Szkole nie za bardzo czułem, że  mi coś dolega. Może dołożyły się do tego stanu nadmiar obowiązków i parę niespodzianek. Wszystko kręciło się wokół SIO i sprawozdania - stan na 31 sierpnia tego roku. Rozpisywałem się już na temat pewnej durnowatości tego systemu.
Ani się obejrzeliśmy z Najlepszą Sekretarką w UE, jak zastała nas 16.00.
Po drodze było kilka atrakcji.
Pierwsza, poranna związana z parkingiem.
Właściciel budynku od dawna zapewnia każdemu najemcy parkingowe miejsca, oczywiście odpłatnie, ale jest to komfortowa sytuacja, gdy się ją porówna do problemów parkingowych w szerokim centrum Metropolii, gdzie albo nie ma możliwości zaparkowania, nawet odpłatnego, albo kosztuje to słono na różnych parkingach podziemnych lub nadziemnych nawet przy miesięcznym ryczałcie. 
W rozbestwionych czasach Szkoła dysponowała aż pięcioma miejscami parkingowymi, ale potem trzeba było zacisnąć pasa i z trzech zrezygnować. I bardzo szybko okazało się, że te dwa stanowią organizacyjno-finansowe optimum.
Oczywiście każde miejsce opisane jest tabliczką z nazwą najemcy, więc żadnych nieporozumień nie ma, ale czasami zdarzają się różne przypadki losowe i wtedy parkowaniem dyryguje ochroniarz mający akurat dyżur.
Takim przypadkiem dzisiaj zostałem zaskoczony. Właściciel budynku rozpoczął remont pobliskiej hali z wykuwaniem posadzek, więc musiał wjechać ciężki sprzęt. Jego manewrowanie oraz wyrzucanie na zewnątrz betonowego gruzu zabrało wiele miejsc parkingowych, więc siłą rzeczy ochroniarz musiał kierować ruchem i podejmować trudne decyzje godząc chętnych do parkowania i zostawiając jeszcze jedno wolne miejsce dla prezesa-właściciela budynku.
Od razu się zdziwiłem widząc ten rozgardiasz, ale przede wszystkim zbulwersował mnie widok dużego suva, który jak gdyby nigdy nic stał na samym brzegu parkingu, z samego początku, w poprzek wymalowanych linii zajmując dwa i pół miejsca parkingowego. Przy czym ta połowa należała do Szkoły.
- A to co? - zapytałem ochroniarza, nieformalnego szefa pozostałych.
Pan ten jest osobą bardzo kulturalną, inteligentną i często ucinamy sobie pogawędki na różne tematy.
- A to taki żłób z sąsiedniej firmy, która niedawno się pojawiła obok Szkoły. - Wynajmują dwa albo trzy pomieszczenia. - Zwróciłem mu uwagę, że tak nie może zaparkować, ale mi odpowiedział, że to go nie obchodzi i sobie poszedł na górę. - Ciągle mam z nim problemy.
- To jak mam zaparkować? - zapytałem.
- To proszę jak najbliżej niego.
Zaparkowałem względem suva w poprzek, czyli normalnie. Jakieś 10 cm od jego przodu, tak że nie mógł żadną miarą wyjechać. A i tak Inteligentne Auto musiało zdrowo zahaczyć o kolejne miejsce parkingowe.
- A o której pan wyjeżdża? - zapytał mnie ochroniarz.
- O 16.00.
- O, to bardzo dobrze! - ucieszył się. - Ten kutas, przepraszam, że tak mówię, wyjeżdża wcześniej i będzie musiał przyjść do pana. - Liczę na pana, że da mu pan nauczkę! - patrzył na mnie znacząco i mocno ożywiony.
Znamy się z panem ochroniarzem wiele lat - wiedział, że w takich sprawach może na mnie liczyć. Ja z kolei nigdy u niego nie słyszałem takiego słownictwa. Nieźle musiał mu ten kutas zaleźć za skórę, skoro...
- Przyjdzie do pana na pewno bez dzień dobry... - Taki gnojek! - Mnie całkowicie olewa!
 
Minęło kilka godzin i zupełnie zapomniałem o porannym incydencie, stąd dałem się trochę  zaskoczyć. Siedzieliśmy akurat z Najlepszą Sekretarką w UE za jej biurkiem ślipiąc w ekran i starając się żmudnie rozgryźć durnowate polecenia SIO, gdy do sekretariatu wszedł facet. Na oko 40 lat, w przyciasnych korporacyjnych rurkach, w butach w szpic, w przykrótkim, również ciasnawym płaszczyku. Od razu było widać, że kutas. Bez słowa, a więc tym bardziej bez dzień dobry, przedefilował przed biurkiem i podszedł do okna wspinając się lekko na palcach. Też tak robię chcąc czasami wyjrzeć na zewnątrz przez to loftowe okno, więc od razu z pewnym refleksem stwierdziłem, że  musi być wzrostu siedzącego psa, czyli mojego. A tacy są zakompleksieni i nadrabiają.
Jeśli chodzi o moją osobę, to opis poletka pt.  NADRABIANIE, chętnie zostawiam Żonie, która przy różnych okazjach potrafi w punkt opisać moje zachowanie mieszczące się w tej psychologicznej kategorii. Z tego zaś wyłania się opis mojej osobowości. Będę śmiał zacytować tylko z niektórych przebogatych sformułowań Żony:
- wszędzie się pchasz,
- chcesz być pierwszy; nawet na wywiadówkach Pasierbicy, o zgrozo, siadałeś w pierwszej ławce; to samo na wszelakich konferencjach,
- wszystko wiesz lepiej,
- nie dopuszczasz innych do głosu i wszystkich przekrzykujesz.
Są to dość proste wnioski i sformułowania, z którymi absolutnie się zgadzam. Do tych poważnych analiz, głębokich i mądrych,  bez przekąsu,  potrzebowałbym już bezpośrednio Żony.
Ale jednego na pewno nie może mi ona zarzucić - nie nadrabiam swojego ego jakimś wypasionym samochodem, co często się zdarza u facetów, którym ten cywilizacyjny wymysł przedłuża penisa. 
Tak się przynajmniej mówi. Według mnie stoi to jednak w sprzeczności z powszechnie znaną regułą litery L, a dotyczącą mężczyzn, która swoimi dwoma ramionami pokazuje zależność między wzrostem a długością penisa właściciela (wzrostu i penisa jednocześnie). Wystarczy tylko obrócić ją w lewo o 90 stopni, żeby dokładniej zrozumieć tę zależność.

- Jakieś czerwone auto zastawiło mnie i nie mogę wyjechać. -  zaczął, ciągle wyglądając i nie patrząc na nas.
Niestety zasób refleksu mi się skończył, czego później mocno żałowałem, bo zachowanie tego gnojka otwierało wspaniałe pole do wyżycia się drugiemu w tym pomieszczeniu facetowi z kompleksami. Nie wykorzystałem takiej okazji.
Przede wszystkim nie przeprowadziłem, mając wypisaną na twarzy sadystyczną wredotę, dydaktycznej pogadanki o oczywistej konieczności powiedzenia Dzień dobry, gdy się gdzieś wchodzi!!! oraz o przedstawieniu się. Nie skorzystałem również z możliwości uświadomienia panu jego analfabetyzmu w obszarze kolorów (tu przynajmniej był mężczyzną) i wyjaśnienia mu, że auto, które go zastawiło, ma kolor bordowy O czym nawet, proszę pana, wiedział mój Q-Wnuk mając lat trzy. (lubiłem go prowokować mówiąc o Inteligentnym Aucie, że ma kolor czerwony, żeby za każdym razem,100 na 100,  słyszeć jego protesty Nie!!! Bojdowy!!! Tato ma Hondę czerrrrwoną!!!). To by od razu zdradziło, kto jest właścicielem auta, a tego nie chciałem postanowiwszy rżnąć głupa i w ten sposób przedłużać "konwersację" sycąc się moją przewagą. Poza tym wyszedłbym w jego oczach jeśli nie na małostkowego, to na pewno na debila.
- Nie wiem, o co panu chodzi... - patrzyłem na niego uważnie starając się mu moją twarzą zasugerować, żeby jednak się zreflektował, powiedział dzień dobry i się przedstawił. Nic z tego. Albo nie wyczytał mojej sugestii, albo twardo szedł w zaparte, bo ponownie powtórzył, toczka w toczkę, pierwsze i jedyne zdanie.
- Ja rozumiem, co pan do mnie mówi... - zacząłem, ale mi przerwał zaskakując mnie.
- Proszę przeparkować auto, żebym mógł wyjechać... - podszedł do biurka, za którym siedziałem ani drgnąwszy. Najlepsza Sekretarka w UE nie odzywała się.
Skąd wiedział, kto jest właścicielem? No i ta forma proszę?!...
Nie odpuszczałem jednocześnie kapitulując i potwierdzając, że to ja, ten od "czerwonego" auta.
- Ale proszę mi powiedzieć - dalej siedziałem - dlaczego pan tak zaparkował blokując innym tyle miejsca, bo przecież ...
- Proszę... - przerwał mi.
To kazało mi natychmiast wstać. Gwałtowne skrócenie zdania do jednego słowa, fałszywy wyraz twarzy, świdrujące mnie oczy i drgające mięśnie twarzy świadczące o napiętych jak postronki nerwach, które lada moment, gdybym tylko jeszcze coś powiedział, mogły się zerwać, błyskawicznie przypomniały mi sceny z amerykańskiego filmu American Psycho. Tam główny bohater przegrywa wśród korporacyjnych kolegów rywalizację "na wizytowki" i nie mogąc znieść afrontu morduje zwycięzcę, posiadacza najlepszej, zdaje się platynowej, tnąc go mechaniczną piłą w domowym zaciszu.
- Oczywiście, że przeparkuję... - szybko starałem się wyjść z sekretariatu.
Najlepsza Sekretarka w UE oczywiście nie usłyszała Do widzenia nie dlatego, że miała kłopoty ze słuchem. 
Na schodach, czując się znacznie bezpieczniej i wiedząc, że zapalnik nie został zdetonowany, wyjaśniłem mu jak należy w sytuacji braku miejsc postępować, ale bez specjalnego dydaktyzmu, żeby go jednak nie denerwować, i żeby sytuacja dała mu do myślenia. Bez upokarzania, bo wtedy efekt żaden.
Po szczęśliwym powrocie Najlepsza Sekretarka w UE prawie biła mi brawo za asertywne i kulturalne postawienie do pionu pana czterdziestolatka. 
 
Drugą atrakcją była rozmowa z nowym nabytkiem Szkoły, wykładowczynią, którą kilka miesięcy temu zatrudnił Nowy Dyrektor, a która dobrze się zapowiadała i której nie miałem okazji do tej pory spotkać. Pani z Białorusi, od kilku lat w Polsce z rodziną - mężem i dwiema córkami. Bardzo sympatyczna. Wypytałem o wszystko łącznie z profesją jej męża i z imionami córek (Anastazja i Natalia). Pani nie miała mi tego za złe, śmiała się i dodawała od siebie więcej, niż pytałem. Przy okazji Najlepsza Sekretarka w UE też się wiele dowiedziała.

Do Nie Naszego Mieszkania wracałem z prawdziwą przyjemnością. Nic mnie nie czekało.
Czytałem babską książkę, cyzelowałem wczorajszy wpis, pisałem i odpowiedziałem w końcu Koledze Kapitanowi - wybrałem z menu potrawy, które chciałbym mieć zaserwowane w trakcie klasowego spotkania.
Kolego Kapitanie,
przepraszam, że dostarczam Ci problemów, ale ostatnio (od 16 miesięcy - życie w remoncie) nie mam głowy do wielu spraw. Ale zamawiam według menu, jego opisu i numeracji:
PRZYSTAWKA - 1. Mix Carpaccio z...
DANIE GŁÓWNE - 3. Schab po szwajcarsku...
DODATKI - 1. Zestaw surówek sezonowych...
COŚ SŁODKIEGO - 1. Sernik na ciepło...
Poza tym poproszę piwo, najlepiej Pilsner Urquell, a jeśli nie będzie, to coś podobnego, ale nie z serii Tyskie, Lech, Warka, Żywiec, Żubr, itp. oraz kawę typu americano.
Mam nadzieję, że specjalnie nie nawybrzydzałem. To trzymaj się zdrowo i dozo :)))
Emeryt.
 
Spać położyłem się wcześnie.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Odniósł się do ostatnich moich uwag o ogródkowych uprawach. U nich też jest różnie. Coś się udało, coś nie. Jak w życiu. A Nowy Rudy zaczyna panoszyć się w domu.
 
ŚRODA (25.08)
No i dzisiaj wstałem rześki jak nie na Nie Nasze Mieszkanie.

O 06.30, grubo przed śmieciarzami. I miałem dużo czasu, żeby przy tej rześkości spokojnie wszystko robić. Posiłek do Szkoły (twaróg, makrela,  sól, pieprz, oliwa, cebula), z którym muszę zawsze wynosić się do innego pomieszczenia, bo Najlepsza Sekretarka nie jest w stanie znieść tych zapachów rybno-cebulowych (nie to, żeby nie lubiła, ale jakoś jej to nie konweniuje z sekretariatem), pomyć naczynia z wczorajszego popołudnia i dzisiejszego ranka, przygotować wiktuały do I Posiłku (jaja i boczek) i nawet w kawiarce zaparzyć sobie kawę, żeby zasiąść z nią do laptopa. Takie poranki lubię.
Ta rześkość mogła się wziąć z faktu, że chyba zadusiłem w zanadrzu świństwo, które starało się we mnie rozwinąć i które tylko raz w nocy bacznie obserwowałem, ale stwierdziwszy, że prawa strona gardła i prawe ucho mnie nie kłują, spałem jak niemowlak.

Gdy przyjechałem do Szkoły, wypasione Audi (sprawdziłem w Internecie - chyba Audi Q8 50 TDI quattro; ale proszę nie pytać mnie, co to wszystko znaczy, bo kompletnie się na tym nie znam) stało grzecznie na jednym z parkingowych miejsc wśród innych aut. Jego właściciel niepotrzebnie wczoraj starał się zwrócić na nie uwagę złym i ostentacyjnym parkowaniem, bo nawet zaparkowane jak dziś wyróżniało się pośród innych wszystkim - wysokością, długością, szerokością,  masywnością, agresywną sylwetką, wielkimi kołami i szlachetną, wystudiowaną czarno-szarą kolorystyką. Moje Inteligentne Auto wyglądało przy nim jak ubogi krewny nadrabiający chęcią zwrócenia na siebie uwagi bordowym, nieemeryckim, jak zawsze powtarza Krajowe Grono Szyderców, kolorem.

Z Najlepszą Sekretarką w UE domknęliśmy maksymalnie na tym etapie SIO i zabrałem się za dzienniki. Część z nich pozamykał Nowy Dyrektor, ale prosił o sprawdzenie, a część pozostała jeszcze do zrobienia. Do 14.00 wszystkiemu nie podołałem, więc umówiliśmy się na mój kolejny przyjazd w połowie września - wtedy będzie można już całkowicie zamknąć SIO, stan na 31 sierpnia, przygotować wszystkie dzienniki do złożenia do archiwum, no i pojawią się nowe sprawy, które wstępnie omówiliśmy z Nowym Dyrektorem. 

Zamknąłem Nie Nasze Mieszkanie na kolejne trzy tygodnie niezamieszkania. W Wakacyjnej Wsi byłem przed szesnastą, precyzyjnie co do minuty. Czekająca na mnie przy bramie Żona podejrzewała, że przed chwilą gdzieś tam stałem za rogiem i czekałem dla większego efektu.
Smsem umówiliśmy się, że od razu po moim przyjeździe idziemy nad Staw, a reszta może poczekać. Fajnie było w słoneczku siedzieć z Żoną na ławeczce z Pilsnerem Urquellem, obgadywać różne sprawy i nigdzie się nie spieszyć.
Tę resztę, dokumentne rozpakowanie, zdążyłem zrobić jeszcze przed II Posiłkiem i zasiadając do niego na tarasie czułem, że jestem już z powrotem w domu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 5 odcinek Downton Abbey wyręczając w komentarzach scenarzystów i wymyślając różne warianty dalszych dziejów bohaterów Bo przecież to jest oczywiste i samo się narzuca. Wkręciliśmy się. 
 
CZWARTEK (26.08)
No i rano walczyłem sam ze sobą.
 
Smartfon zadzwonił o 06.00 i trochę trwało, zanim zrezygnowałem z kuszącej myśli, prowadzącej w sumie na manowce, aby go przestawić na 07.00 i jeszcze godzinkę pospać. Samodyscyplina i szacunek do własnej osoby znowu zwyciężyły. 

Pod moją nieobecność Nowy Fachowiec i Puma zrobili wiele i niewiele. Bo gdyby ich pracę wycisnąć przeliczając na jednostki czasu, to wszystko razem mogłoby się zmieścić raptem w kilku godzinach, ale ponieważ większość stanowiła wykończeniówka i domknięcie pewnych skrawków domu, to wydawało się, że zrobili mnóstwo. To mnóstwo robiło wrażenie i mieliśmy powód do kolejnych drobnych radości. Na przykład taka listwa na drzwiach zamykających górną część. Wiele miesięcy niekompletna, wyłamana w trakcie mojego włamu, gdy było u nas Krajowe Grono Szyderców, dawała cały czas świadectwo nieskończonemu remontowi. A teraz została wymieniona. Miło było wchodzić po schodach na górę i paść wzrok takim drobiazgiem.

Po dość wczesnym wyjeździe fachowców,  bo ileż można dłubać i siedzieć nad drobiazgami, pojechaliśmy do Powiatu. Niespodziewanie dokonał się tam kolejny zakup - marzenie mojego życia. Za 9 zł kupiliśmy taki wieszak, z czasów PRL-u - drewniana listwa, a z niej wystawały cztery kołeczki z główkami na swoich końcach. Tak sobie wyobrażałem miejsce na resztkach ściany z boazerii, tuż przy wiejskiej kuchni, gdzie można by powiesić klucze, nożyczki, czołówkę i otwieracz do Pilsnera Urquella, czyli same pożyteczne rzeczy będące pod ręką.
Byłem tak zachwycony, że Żona musiała mi przypomnieć historię, którą bodajże już opisywałem.
- Jesteś tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy w Metropolii zrealizowałeś marzenie swojego życia kupując sobie gumofilce.
To mogło być jakieś 16-17 lat, kiedy mieszkaliśmy w Biszkopciku. Wtedy swoim szczęściem musiałem się podzielić z Kobietą Pracującą, wówczas dyrektorką Szkoły, która tego dnia ubrana już w płaszcz, przebierając niecierpliwie nogami, żeby wreszcie pójść do domu, musiała wysłuchać mojej opowieści o wyjątkowym zakupie.
 
Wieczorem odczuwałem niesamowity luz. 
Może przez świadomość, że Nowy Fachowiec i Puma jutro mieli na dole kończyć remont, chociaż wiedziałem, że jeszcze nastąpi etap cyzelowania, po którym pojawią się oni na górze, gdy my przeprowadzimy się na dół i gdy zgromadzimy finansowe środki. A może przez debilną pogodę, kiedy co rusz padało z przerwami, z którymi nie za bardzo było wiadomo, co robić, więc najlepiej wypadało nicnierobienie, które pozytywnie zagnieździło się w głowie i świetnie wpływało na cały mój organizm.
 
Znowu kombinowaliśmy ze scenariuszem przy 6. odcinku Downton Abbey.
 
PIĄTEK (27.08)
No i dzisiaj pozwoliłem sobie na rozluźnienie dyscypliny.

Gdy się obudziłem o 04.30, przestawiłem budzenia z 06.00 na 06.30. Chyba przez to wstałem dość rześki i dziarski.
Nowy Fachowiec i Puma uczynili kolejny wyłom w naszej psychice i zrobili kolejny remontowy, milowy krok. Zdemontowali zadaszenie tarasu - taką ohydną konstrukcję z trzema metalowymi słupami, na których opierały się łaty, a na nich trapezowe pleksi stanowiące zadaszenie, brudne i zamszone przez 30 lat pełnienia funkcji dachu. Żona tej konstrukcji nienawidziła, zwłaszcza jak musiała patrzeć na nią z góry, nomen omen, z okna klubowni.
Miałem pomysł, żeby to zrobić samemu, ale, że zdaje się, ładnie bym na tym wyszedł. Do pracy  ewidentnie potrzeba było dwóch młodych gości. Zeszły im trzy godziny, a widziałem, ile było przy tym wspinania się, gimnastyki, potrzeby trzeciej i czwartej ręki oraz siły. Ja bym nad tym się mitrężył z tydzień.
- I jeszcze byłbyś połamany... -  Żona miała rację pomna mojego wspinania się wysoko przy wycinaniu  suchych gałęzi orzecha.
O prawdziwym połamaniu nie odważyłem się z nią żartować. 
 
Pod fajrant zasiadłem z Nowym Fachowcem i Pumą do rozliczeń i do zamknięcia tego etapu.
- Panowie, muszę wam powiedzieć, że z Żoną jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z wami.
- Tak staramy się pracować - odpowiedział Nowy Fachowiec uśmiechając się, ale bez wylewności, bo to nie w jego stylu - żeby klient był zadowolony. 
Po tej szczerej i kurtuazyjnej wymianie zdań przystąpiliśmy do rozliczeń finansowych. I znowu odbyła się rzeczowo i bezstresowo.
- Muszę panom powiedzieć, że Żonie zrobiliście trzy najistotniejsze rzeczy...
Popatrzyli z zaciekawieniem.
... - zlew, werandę i likwidację zadaszenia tarasu.
Śmiali się. 
Pumę, na okoliczność zamknięcia etapu prac, poczęstowałem piwem z zastrzeżeniem, że to tylko z powodu wyjątkowej okoliczności. Do dyspozycji postawiłem mu trzy butelki, w tym jedną z Pilsnerem Urquellem, o którym doskonale wiedział, że takowy piję. Pilsnera Urquella nie tknął tłumacząc się, że to wybrane przez niego po prostu zna i mu odpowiada. De gustibus non disputandum est.

Po wyjeździe fachowców Żona dostała takiej werwy, że w trymiga posprzątała odkryty i niezadaszony  teraz taras. A to jej się nie zdarzyło wcale, odkąd mieszkamy. Do tamtego nie miała serca, coś tam od czasu do czasu  zamiotła i to tyle. A przecież podłoga z kafli była taka sama.
Po południu przyjechali kolejni goście, którzy wielokrotnie nas odwiedzali w Naszej Wsi. Z grupy bratniej duszy, która stanęła za nami murem w pewnej konfliktowej sprawie ze Szwedem. Cholernie ucieszyliśmy się na ich widok, a Żona wprost rzuciła się w objęcia pani.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 7 odcinek Downton Abbey. Tak się wkręciliśmy, że postanowiliśmy obejrzeć 8. Bo przecież jutro sobota. Po 1/3 usłyszałem miarowy oddech Żony...
 
PONIEDZIAŁEK (30.08)
No i opis soboty i niedzieli zdominowany przez pobyt Krajowego Grona Szyderców oraz poniedziałku stojącego pod znakiem Byłych Teściów Żony musiałem przerzucić do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Według sensacyjnej telefonicznej relacji  Żony nastąpiło to w nocy z poniedziałku na wtorek, kiedy spałem w Nie Naszym Mieszkaniu. Ponoć szczek był natrętny, więc Żona wpuściła Pieska pokojowo merdającego ogonem do sypialni. Ale, jak się okazało, że Piesek zabierał się tam położyć, chrapać, mlaskać i trzaskać uszami, Żona załatwiła go basem.
- Idź się pooołóóóż!
I Piesek posłuchał i udał się z powrotem do klubowni. Do samego rana nie próbował wracać.
Godzina publikacji 23.55.

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

23.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 263 dni.

WTOREK (17.08)
No i nadróbmy nieduże, ale istotne zaległości.

W niedzielę, 15.08, Zaprzyjaźniona Szkoła miała być u nas o 12.00. 
Do tego czasu postanowiłem zdążyć odkurzyć i wytrzeć trzy pary drzwi, solidnych i ładnych, ozdobionych frezami i szybkami zawierającymi mnóstwo zakamarków szczelnie pokrytym pyłem powstałym na skutek cyklinowania, powiesić karnisz w salonie, żeby rano przy ciągle jeszcze mocnym świetle dało się spać, odkurzyć i zetrzeć na mokro podłogę oraz ostrzyc się, ściąć brodę i wziąć prysznic. Wszystko zdążyłem zrobić, ale bez karnisza, i tylko dlatego, że Żona Dyrektora zadzwoniła z drogi Że jeszcze chcielibyśmy po drodze coś obejrzeć i przyjedziemy o 14.00.
Zrobiło nam się 10 minut luzu, więc Żona wyczekiwała na werandzie, a ja zaległem na hamaku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy nagle ujrzeliśmy, jak Berta, sama z siebie, wyszła z domu i skierowała się do bramy. Musieli przyjechać goście, a my niczego nie słyszeliśmy. Wyraźnie nie doceniamy Pieska.

Od razu zapanował chaos, jak to w takich razach. Bo jednocześnie chcieliśmy wiedzieć, jak dojechali, jak spędzili urlop, oprowadzić ich po terenie i po domu, i dać im złapać tchu i odpocząć. No i trzeba było wypakować bagaż. Wyszła z tego taka hybryda z przewagą rozsądku, zwłaszcza gdy Mężowi Żony przytomnie zaproponowałem w chłodzie werandy Pilsnera Urquella. Wypakowanie się i oprowadzanie mogły poczekać. Oddaliśmy się z przyjemnością rozmowie.
Pod wieczór piechotą poszliśmy do naszego ulubionego baru, rodem z tamtych lat, na świeżą rybkę. A potem znowu siedzieliśmy na werandzie i gadaliśmy.
Gdy przyszła pora spania, wszystko poszło sprawnie. Do pustej przestrzeni salonu, wypełnionej echem (41 m2) wnieśliśmy bagaże, z podcieni suszarkę na pranie, która miała pełnić rolę szafy na ubrania, z werandy dwa krzesła jako nocne stoliki i stół, który stał się toaletką.  Pozostało tylko ustalić, gdzie ma stać kanapa i gdzie Zaprzyjaźniona Szkoła chce mieć nogi, a gdzie głowę, dać pościel i ustalić, czy chcą dwie kołdry, czy jedną dużą. I można było spać. 
Czuliśmy się dziwnie wiedząc, że po raz pierwszy w Domu Dziwie pod nami ktoś śpi.

W poniedziałek, 16.08, rano o 04.00 obudziłem się z myślą o kuble. Wczoraj przez demoralizujący przyjazd gości zapomniałem go wystawić. Gdyby śmieciarze dzisiaj go nie opróżnili, groził nam przez najbliższe dwa tygodnie wszech obecny smród i konieczność wymyślenia, gdzie zbierać kolejne "zmieszane". Normalnie to bym wstał i kubeł wystawił, grubo przed szóstą, i byłoby po problemie.
Ale dzisiaj miałem blokadę w postaci śpiącej na dole Zaprzyjaźnionej Szkoły. A nie dałoby się przejść obok niej bezszelestnie.
Więc w głowie tłukłem się z tą myślą nie mogąc spać, a ponieważ zrobił się poważny wyłom w procesie spania, więc zaczęły się natychmiast tłuc inne myśli, co spowodowało, że w końcu cały organizm też zaczął się tłuc. W nieskończoność przewalałem się z boku na bok z powodu bezsensownego stresu, z początkami przegrzania i pocenia się i ze świadomością mojego idiotyzmu, bo wiedziałem, że wstać i tak i tak wcześniej będę musiał, żeby uprzedzić śmieciarzy. Więc dlaczego nie spałem przez dwie godziny?...
O 06.00 bezszelestnie, przy skrzypiących pierwszych drzwiach i pokonaniu z hukiem pierwszego oporu klamki w drugich, nowoczesnych, tarasowych, z ulgą wyszedłem na dwór. Pilnowałem się tylko, żeby nie defilować po żwirze pod uchylonym oknem do salonu, tylko skradać  się bezszelestnie po trawie. A kubeł, gdybym tylko mógł, niósłbym w powietrzu. Ale był diabelsko ciężki, więc toczyłem go wyszukując na trasie kawałki  trawy tłumiące głuche dudnienie kół.
Po bezszelestnym powrocie udało mi się nawet pisać. A o 08.00 usłyszałem na dole powolny poranny rozruch, za chwilę wstała Żona, więc odważyłem się zejść na dół. Żona Dyrektora, jak zwykle  niezwykle kulturalna, poszła w zaparte twierdząc, że rano żadnych hałasów nie słyszała i nie  zmieniła zdania, chociaż starałem się inne,  potwierdzające moje niewłaściwe zachowanie, na niej wymóc. Zeznania jednak nie zmieniła.
Mąż Dyrektorki w tej kwestii się nie wypowiadał, co wzmagało moje podejrzenia, ale jego nie dopytywałem nie chcąc być gospodarzowym upierdliwcem. Nie mogłem jednak odpuścić na drugą noc braku karnisza i zasłony, chociaż oboje solidarnie twierdzili, że bez zasłon rano było ciemno choć oko wykol. Tere-fere, o tej porze roku i dnia (było już dawno po wschodzie słońca).
Mąż Dyrektorki przy montażu karnisza był świetnym pomocnikiem. Po pierwsze zupełnie nie doradzał i niczemu się nie dziwił, bo w końcu jest artystą i nie posiada takiego noszonego w sobie, zawodowego imperatywu, jak chociażby Kolega Inżynier(!), czy Konfliktów Unikający, też inżynier i to z tej samej branży (koledzy ze studiów i przez jakiś czas szwagrowie), zwanej przez nas, chemików, kanalarstwem. Po drugie, w kontrze, w lot rozumiał moje półsłówka padające z drabiny lub wyciągnięcia ręki i w punkt, bezbłędnie, podawał właściwe w tym momencie narzędzie, kołek lub wkręt.
Więc po pół godzinie musiało być po wszystkim i Żona mogła wieszać zasłony i nie musieliśmy się narażać  na mydlenie nam oczu przez kulturalnych gości.
 
Miłą atmosferę popsuł telefon od siostry Żony Dyrektora, która ponoć nie dość że jest typem (typką?) histeryczno-despotyczną, to jeszcze uwieszoną u boku swojej starszej siostry i koniecznie musi jej psuć urlop. Fakt, sprawa była poważna, ale przez osobowość tejże siostry, nie można było ocenić, na ile poważna. Takie postępowanie nazywa się bodajże rozdmuchaniem.
Okazało się, że u ich mamy znaleziono coś w piersi, więc mama musiała się pofatygować na kilka dni do szpitala na badania. Trudno się dziwić Żonie Dyrektora, że po takiej wiadomości dodatkowo podanej w wersji "młodsza siostra histeryczno-despotyczna", chciała natychmiast wracać do domu. Dopiero rzeczowa i racjonalna rozmowa z mamą ją uspokoiła na tyle, że spokojnie, po śniadaniu gości i po naszym I Posiłku, mogłem realizować swój plan kulturalno-oświatowego (w komunie tzw. Kaowiec). 
Realizację doprowadziłem do perfekcji, bo w czasie pięknej słonecznej pogody miotaliśmy się po zachodniej części Doliny Baryczy pokazując między innymi miejsca, które chętnie byśmy kupili, gdybyśmy mieli pieniądze i w których chętnie byśmy zamieszkali, gdyby można było zrobić to w nich jednocześnie, a burzę z ulewą spędziliśmy w knajpie serwującej tutejsze rybne specjały.
Nokautujące wrażenie i efekt był dodatkowo pogłębiony przez piękną różnorodną przyrodę i architekturę, zupełnie inną niż w rodzinnych stronach Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Na koniec udało się nam jeszcze pokazać Piękne Miasteczko i Pół-Kamieniczkę.

Wieczór na werandzie był co prawda zakłócony przyjazdem gości, których należało powitać i zapoznać z naszą ofertą, ale Zaprzyjaźniona Szkoła była wyrozumiała. Tkwiła w tym stanie nawet wtedy, gdy musiałem ją przedwcześnie opuścić z racji moich poniedziałkowych blogowych obowiązków.
Kładłem się spać z niezwykłą świadomością i ulgą.  Jutro rano mogłem pospać do ósmej, w łóżku nie myśleć przez dwie godziny i się nie przewalać, stresować i pocić, a po wstaniu skradać. Dzień zapowiadał się pięknie.

Dzisiaj zaprosił nas na najbliższą sobotę do swojego domu Nowy Dyrektor. Wizyta ta była dla nas oczywista, bo długo oczekiwana, ale poprosiliśmy o kilkudniową zwłokę z potwierdzeniem.
No i dzisiaj przyszła smutna wiadomość od kolegi ze studiów, który już od kilku lat przejął obowiązki Wodza, który musiał poświęcić swój czas na reperację swojego zdrowia.
Zmarły dwie nasze koleżanki ze studiów.
 
Dzisiaj, we wtorek, 17.08, początek dnia był rozwlekły.  Minęło sporo czasu zanim zjedliśmy I Posiłek.
Oczywiście Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki śniadanie zjedli znacznie wcześniej, o ludzkiej porze.
Dzień rozpoczęliśmy od spaceru po Gruszeczkowych Lasach. Wiedzieliśmy, że są piękne, ale stały się jeszcze piękniejsze na skutek zachwytów naszych gości. Tak to już jest, gdy działa przyzwyczajenie.
Całe popołudnie spędziliśmy na objeździe i zwiedzaniu Pięknej Doliny, tym razem jej wschodniej części. 
Fenomen Pięknej Doliny polega na tym, że jest ona krajobrazowo bardzo spójna, a poszczególne miejsca poprzez bogate lasy, stawy i rzeczki są bardzo podobne do siebie, a jednocześnie zaskakująco różne. Stąd trudno się dziwić, że nowy przybysz, który otrzymuje ją w pigułce, w ciągu dwóch dni, dostaje zawrotu głowy od kondensacji wrażeń. Ciekawe, że będąc w roli przewodników nasz wzrok i inne zmysły wyczuliły się ponownie na jej piękno.
Objazd skończyliśmy w Nowym Kulinarnym Miejscu delektując się tutejszą kuchnią i "zwykłym" pstrągiem. Za to jak zrobionym!...      
W drodze do domu zaskoczył nas telefon Stolarza z Gór. Dopytywał się, kiedy będzie  mógł przyjechać z okiennicami i rozumiał, że dopiero za jakiś czas, gdy nie będzie pełnego obłożenia dwóch mieszkań. Bo nie można przeszkadzać gościom.
- Może pod koniec września? - wyjaśniłem. - Damy znać wcześniej.
Nie protestował, skoro okiennice montuje nam od września tamtego roku.

Późnym popołudniem siedzieliśmy na werandzie i rozmawialiśmy. Przez pobyt Zaprzyjaźnionej Szkoły mieliśmy ponowne wrażenie potrójnej niedzieli - niedziela jako niedziela i poniedziałek oraz dzisiaj, wszystko jako kolejne niedziele. Całkowicie wyłączyliśmy się ze spraw remontowych i trzeba powiedzieć, że przez te trzy dni tak niedzielnie odpoczęliśmy.
Przez ten długi wypoczynek, niespieszne dzisiejsze poranne wstawanie o ósmej coś mi się porobiło z głową, bo gdy wieczorem, po dość wczesnym rozstaniu się z Zaprzyjaźnioną Szkołą, kładliśmy się do łóżka ze świadomością, że jutro też wstanę o ósmej, zapytałem Żonę:
- Czy my coś oglądamy, czy jak?... - Bo kładziemy się o ósmej, przy czym zaznaczam, że jest dziewiąta.
 
ŚRODA (18.08)
No i dzisiaj był taki elektryczny dzień.

W jakimś sensie nawet elektryzujący, bo goście wyjeżdżali. A wiadomo, że gospodarze cieszą się zawsze z ich powodu dwa razy - gdy przyjeżdżają i gdy wyjeżdżają. Na szczęście Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki mają poczucie humoru i rano nawet mogliśmy im o tym powiedzieć dodając nasze ulubione powiedzenia Czy gość zdążył się zaśmierdnąć, czy też zdążył wyjechać przed tym niemiłym incydentem? oraz zachęcające Jedzcie, jedzcie, czemu nie jedziecie? Dodatkowo przymierzyliśmy ich do naszej ulubionej skali Inwazyjności wprowadzonej przez, wtedy jeszcze, Zagraniczne Grono Szyderców dla wszystkich ich gości, którzy przyjeżdżali do nich  w odwiedziny do Niemiec, a którą to skalę skwapliwie zapożyczyliśmy i z przyjemnością stosujemy. Ułatwia ona komunikację i zrozumienie w trakcie wymiany doświadczeń i informacji między różnymi gospodarzami, którym zdarzyło się mieć gości.
Przy czym od razu zaznaczam, że skala ta nie ma nic wspólnego ze stopniem pokrewieństwa, z różnymi uzależnieniami rodzinnymi, sympatiami i ansami, chociaż trzeba sprawiedliwie powiedzieć, że czynnik psychologiczny potrafi zaburzyć obiektywną ocenę Inwazyjności i chyba tego nie trzeba tłumaczyć.
Ona raczej określa stopień Na ile gospodarze zostali postawieni na baczność i ile wysiłku musieli włożyć w przygotowanie do wizyty oraz w jaki sposób i jak mocno została zakłócona ich codzienność.
Skala ta mieści się w przedziale 0 -10. Jest oczywiste, że 0 określa brak gościa/-ci, a 10 rozstanie się z nim/-i w atmosferze skandalu, zerwania kontaktów na lata lub na całe życie, z katalizatorem przyszłych spraw rozwodowych i sądowych i z ewentualnym mordobiciem, co byłoby podsumowaniem wcześniej wymienionych. Ale o takich krańcowych przypadkach nie mówimy.
Dla lepszego zrozumienia posłużę się przykładem Teściowej i przypomnę w zdecydowanie skróconej wersji jej pobyt w Pucku na nasze zaproszenie. Sytuacja była trochę nietypowa, bo my przecież też tam gościliśmy, ale jednak.
Pierwszej doby jej Inwazyjność natychmiast wskoczyła na poziom 9, by potem zdecydowanie spaść, w przedostatni dzień wspólnego pobytu osiągnąć nawet 5, by na dworcu w Gdyni znowu osiągnąć 9. Ale ostatecznie średnia, moim zdaniem, wyniosła 7, więc nie było tak źle i nie osiągnęliśmy 8, czyli etapu, kiedy gospodarze w milczeniu muszą zaciskać zęby.
Stąd widać, że takim przyjemnym optimum jest 5 i że przy 6 mogą się pojawić elementy doskwierania i uwierania, ale ciągle jeszcze z dobrodziejstwem inwentarza.
Więc jeśli powiem, że Inwazyjność Zaprzyjaźnionej Szkoły wyniosła 3, to czy muszę coś wyjaśniać? Wystarczy powiedzieć, że śniadanie robili sobie sami, bo Mąż Dyrektorki miał już dosyć jajecznic z całego, biegnącego ku końcowi ich urlopu. Poza tym podejrzewam, że myśl o jej tłustości (smalec, boczek), lekkim naszym przymusie, aby ją dotabaszczyć i późnym jej podaniu przez Żonę, czyli dostosowaniu się do naszego porannego rytmu grożącego im śmiercią głodową, skutecznie, a jednocześnie dyskretnie, odstręczała ich od tego pomysłu. Wszystkie inne rzeczy robione przez nas, które w nieunikniony sposób musiały się pojawiać, stanowiły dla nas przyjemność a nie obowiązek. Co prawda w porannych porywach Inwazyjność wynosiła 4, bo musiałem czekać na zrobienie sobie kawy, z tej racji, że ekspres był już na dole, w kuchni i nie mogłem ich brutalnie budzić. Ale za to Mąż Dyrektorki też gustuje w Pilsnerze Urquellu, więc towarzyskie wieczorne przesiadywanie przy nim, powodowały, że dużą siłą woli musiałem się powstrzymywać przed wystawieniem ostatecznej oceny Inwazyjności na 2. Rozsądek i obiektywizm zwyciężyły.
Krótko mówiąc było to takie towarzyskie optimum. Z niedosytem, bo nawet im mówiliśmy, że jeszcze jeden dzień spokojnie dałoby się w naszych warunkach remontowych wygospodarować i zapewnić atrakcje, nie mając w sobie żadnego wewnętrznego przymusu, z pewnym luzem, tylko nie wiadomo byłoby, jakie wtedy wszyscy mieliby samopoczucie i czy Inwazyjność nie skoczyłaby trochę do góry i czy by nie pojawiły się pierwsze symptomy zaśmierdnięcia. Więc ryzykować nie należało.

Przy ich(!) śniadaniu, a naszych pierwszych kawach, niespodziewanie pojawiły się towarzysko-urlopowe perspektywy dalej omawiane przy ich kawach i naszych kolejnych. Wstępnie zaplanowaliśmy, gdzieś na wiosnę, wspólny wyjazd na Litwę. Mąż Dyrektorki był tam wiele razy, ma wszystko obcykane, i zachwyca się Wilnem, stąd jego propozycja. Nam taki wyjazd nie przyszedłby do głowy, bo sami chyba byśmy się nie odważyli, a poza tym skoncentrowani jesteśmy na Polsce i lubimy po niej podróżować.
Omówiliśmy nawet pierwsze sprawy logistyczno-organizacyjne.
W "rewanżu" zaproponowaliśmy wspólny wyjazd do Drezna z zahaczeniem po drodze o Gorlitz. 
W Dreźnie byłem raz w 2005 roku i to w specyficzny, zorganizowany sposób (konferencje i zajęcia związane z Uniwersytetami Trzeciego Wieku), przez co niewiele zobaczyłem i praktycznie nic nie pamiętam. A do Gorlitz wielokrotnie mieliśmy z Żoną zajrzeć, zwłaszcza przy okazji jazd do Zagranicznego Grona Szyderców, ale nic nigdy z tego nie wyszło. Na okoliczność tego "niemieckiego" wyjazdu nawet obiecałem, że podszkolę się w niemieckim. Trudno, co zrobić. Za to na Litwie wszędzie będzie można porozumieć się w ludzkich językach, po polsku lub po rosyjsku.
 
Po tym elektryzującym początku dnia, po wyjeździe gości, nastąpił jego etap elektryczny.
Zamontowałem wiszącą lampę w kuchni, która kiedyś będzie bezpośrednio oświetlać kuchenną wyspę, małą lampkę-kinkiet, odzysk z Pół-Kamieniczki, w spiżarni, i to na razie będzie tam musiało wystarczyć, bo jest jeszcze jedno miejsce na porządną lampę, oraz kinkiet nad lustrem w łazience, z tej samej serii, co u gości. Każda z nich charakteryzowała się innym systemem mocowania i podłączania dostarczając mi niespodzianek na tyle, że zeszło do wieczora. Z rozpędu w dolnej  łazience powiesiłem "nieelektrycznie" lustro, co było niewątpliwie sukcesem, skoro musiałem wiercić w kaflu i go nie uszkodziłem. W ten sposób dolna łazienka stała się pełnowartościowa. Pozostaje tylko przyjąć do wiadomości, że jest, przyzwyczaić się i nie biegać ciągle do górnej.
 
Po wyjeździe gości życie zaczęło wracać również w innych aspektach.
Nowemu Dyrektorowi potwierdziliśmy nasz przyjazd do nich w sobotę, a sąsiadki z góry w Pół-Kamieniczce postanowiły kolejny raz popsuć nam krew przysyłając nam maila w swoim nieeleganckim, że użyję eufemizmu, stylu. Do tego dołożył się Cykliniarz Anglik.  Sprawa rozbija się ciągle o niedokończony przez niego remont małego, oddzielnego pokoju. Temat miał być zamknięty z końcem marca tego roku.
- Telenoweli ciąg dalszy. - skomentowała Żona.
Wieczorem zaś napisał Nowy Fachowiec.
Dzień dobry. Wyszło trochę więcej pracy niż zakładaliśmy.... Będziemy w poniedziałek rano. Pozdrawiam (pis. oryg.)
Planowo mieli być z Pumą dopiero jutro, bo nie chcieli przeszkadzać w wizycie Zaprzyjaźnionej Szkoły, i chwała im za to, a poza tym Ciotka od dłuższego czasu mnie prosi, żebym u niej..., i również chwała im za to.
Ale Nowy Cykliniarz się nie odezwał. Też miał być jutro, żeby trzeci raz malować podłogę.
Wszystko przyjęliśmy spokojnie. Miesiące doświadczeń.
 
Wieczorem obejrzeliśmy10. odcinek 3. sezonu Downton Abbey - na zakładkę, żeby sobie przypomnieć. Ta pierwsza fascynacja serialem po tak długiej przerwie w oglądaniu minęła. Ten przerost formy nad treścią zaczął drażnić. Ale postanowiliśmy obejrzeć 1. odcinek sezonu 4. i zobaczyć, jak zareagujemy. Bo gra aktorska, oddanie realiów z tamtych czasów były bez zarzutu. Jak to w brytyjskich produkcjach.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W mailu przedstawiał swoje doświadczenia z psami, o dziwo, bardzo podobnymi do naszych. I dodał:
Z nowości to mamy nowego członka rodziny. Hjalmar zwany Rudym lub Juniorem jest 8-10 miesięcznym kotem po przejściach. Wzięliśmy go ze schroniska ponieważ groził mu powrót na ulicę.
Jest jeszcze trochę zagubiony, ale powoli nabiera masy i odwagi. Jest przyjacielski i lubi towarzystwo.
(pis. oryg.)
Na potwierdzenie powyższego załączył zdjęcie rudzielca. Rzeczywiście młody wypłoch.
 
CZWARTEK (19.08)
No i dzisiejszy poranek po raz pierwszy pokazał, jak będą wyglądały wszystkie następne.

Wstałem o 06.00, skorzystałem z górnej łazienki, ubrałem się i zszedłem na dół. Żona i Berta zostały.
A na dole raj nawet jeśli trochę ograniczony świadomością obecności gości w drugiej części Domu Dziwa. Możliwość łatwego przemieszczenia się bez lawirowania między kartonami, fotelem, ławą, narożnikiem i stołem, dostępność kubków i łyżeczek, światło w spiżarni i w kuchni, swoboda korzystania z czajnika i ekspresu do kawy, no i przede wszystkim zlewozmywak oraz nieporównywalny komfort siedzenia przy normalnym stole z kawą i laptopem.
To jeszcze zostanie zakłócone, bo gdy wrócą Nowy Fachowiec i Puma, trzeba będzie na kilka dni wrócić na górę, żeby mogli skończyć cyzelowanie dołu. Ale kamyk z przyszłej lawiny został poruszony.
 
Dzisiaj postanowiłem zmontować trzy pozostałe, wiszące, szafki do kuchni. Skoro za zmontowanie trzech stojących fachowcy wezmą jakieś pieniądze?...
Zacząłem dość niefortunnie, bo od najtrudniejszej. Zawierała ona w swojej konstrukcji aż cztery siłowniki do podnoszenia dwóch klap-drzwiczek. Żeby je zamontować musiałem użyć jakichś dziwnych szablonów zawartych w instrukcji, a instrukcje polskich producentów mebli mają się tak do ikeowskich, jak Maluch (Fiat 126p, który za Gierka zmotoryzował Polskę) do Mercedesa. Musiałem się poddać i za radą Żony czekać na Nowego Fachowca i Pumę. Ale stwierdziłem, że może jutro lub pojutrze, z nowymi siłami, sam dam radę. W końcu sroce spod ogona nie wypadłem.
Dwie pozostałe szafki nie stanowiły problemu.

Wieczorem dyskutowaliśmy nad pomidorami. Tegoroczne nie są moim Waterloo, ale też nie przyniosły mi pełni satysfakcji. W przyszłym roku zrobię inaczej. Po pierwsze sadzonki kupię ze znanego nam źródła, z którego korzystaliśmy przez lata mieszkania w Naszej Wsi. Po drugie nie będę kierował się chytrością i posadzę je rzadziej, czyli mniej. Ograniczę w ten sposób przenoszenie się z krzaka na krzak chorób, które dopadły jednak tegoroczne, mimo że koktajlowe i niby odporne, a poza tym (uwaga Żony) wyhamuję zbyt silny wzrost łodyg i liści, które z racji mocnego zagęszczenia i konkurencji starały się wybić ku słońcu kosztem owocowania. Po trzecie, jeśli nawet zaczną zbyt wysoko rosnąć, to będę im dawał od razu w czubkowy łeb, żeby nie szły w górę i po czwarte wreszcie posadzę trochę normalnych, a nie tylko same koktajlowe.
Przy okazji dyskusji postanowiłem jeszcze w tym roku, po wszystkich zbiorach, zdjąć w każdej skrzyni warstwę ziemi, jakieś 15-20 cm, położyć siatkę (jeszcze nie wiem, jaką) i ją zasypać. Żadne gnoje, nawet te pożyteczne według Żony, nie będą mi buszować wśród korzeni moich roślin i niweczyć mój trud. Wielokrotnie cierpiałem widząc ślady dewastacji w postaci pagórków i dziur pośród moich ukochanych cebulowych lub buraczkowych bulw.

Wieczorem obejrzeliśmy 1. odcinek 4. sezonu Downton Abbey. Chyba jednak będziemy oglądać, bo zaczęła nas fascynować ta ówczesna angielska "spontaniczność".
- Cieszę się, że przyjechałaś. - mówi jedna z postaci do swojej ukochanej wyczekując tęsknie jej wizyty.
- Ja też. - odpowiada ona nie mogąc się doczekać ujrzenia ukochanego.
Przy czym oboje mają miny trochę lepsze niż na pogrzebie. 
Raz tylko jedna z bohaterek pozwoliła sobie na płacz, a jej kamerdyner znający ją od dziecka, pozwolił sobie na ostrożne jej przytulenie i bezsłowne pocieszanie przez lekkie poklepywanie po plecach. 
Ten przerost formy nad treścią jednak fascynuje, bo aż staje się niewiarygodny - żeby tak można było między ludźmi i żeby to jeszcze chodziło o arystokrację. Ale dokładnie jest tak samo wśród służby i z tą samą żelazną hierarchią. System rodem ze średniowiecza, hołubiony i kultywowany.
W The Crown, w scenach dziejących się 50 - 70 lat później względem Downton Abbey widzieliśmy to samo - ten angielski zimny chów i hamowanie, nieokazywanie uczuć.
 
PIĄTEK (20.08)
No i rano miałem nadal dolny luz.

Gdy Żona wstała, pomogła mi przy pomidorach. Ale oczywiście nie od razu, bo nadal obowiązywało  jej uświęcone 2K+2M. Zaraz jednak po tym razem ze mną je zrywała. Stwierdziliśmy, że najwyższy czas z nimi skończyć, bo zaraza przejdzie na zdrowe, a byłoby szkoda.
Rzadko pracuję w ogrodzie z Żoną, więc tym bardziej sprawiało mi to przyjemność nie wspominając o efektywności pracy. Każdy opróżniony krzak, po segregacji zgnilaków i dobrych, wyrywałem z korzeniami z przeznaczeniem na spalenie, żeby choróbsko się nie rozprzestrzeniało. Zdrowe rozłożyliśmy na drugiej skrzyni, wśród cebuli. I pierwsza skrzynia nagle zrobiła się pusta. Jesień, panie.

Ponieważ Nowy Cykliniarz w końcu się jednak odezwał i uprzedził, że będzie dzisiaj o 15.00, szybko wyjechaliśmy do Powiatu, a potem do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa.
W Powiecie dałem ciała na stacji Orlenu zapominając o danym sobie poprzednio słowie i przyrzeczeniu. Przy płaceniu za paliwo znowu usłyszałem Bo gdyby miał pan aplikację, łatwiej byłoby panu zbierać punkty, ale w tym momencie jeszcze mój organizm nie zaskoczył i nie wysłał mi, czyli samemu sobie, ostrzegawczych sygnałów. Dopiero, gdy pani zaproponowała kawę, szlag mnie jasny trafił. Nawet nie na panią, tylko na samego siebie, że zapomniałem.
- Właśnie chciałem pani powiedzieć, że zapomniałem, bo po poprzedniej wizycie tutaj, na stacji, sobie obiecałem... - zawiesiłem głos, żeby zaczerpnąć tchu, który z nerwów straciłem.
Pani przestała dalej proponować, zapewne hot dogi, tylko zza maski patrzyła na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- ... , że zabronię proponowania mi czegokolwiek! - Więc proszę mi niczego dalej nie proponować! - Chcę zwyczajnie zapłacić i wyjść! - Ja rozumiem, że pani tak musi, że panią tak szkolili i kazali!...
Pani lekko potakująco kiwnęła głową, a jej wzrok był nieco przestraszony. Dwaj faceci czekający na pieprzone hot dogi na pieprzonej stacji paliwowej (tylko patrzeć, jak uruchomią tam za chwilę punkt pocztowy, chociaż to przy pisowskiej czapie raczej na Orlenach nie przejdzie, albo jakiś punkt pasmanteryjny) patrzyli na mnie dziwnie.
- Czy chce pan potwierdzenie z karty?
- Nie dziękuję. - odparłem pozornie kulturalnym i opanowanym głosem dusząc się z wściekłości. O tym też miałem pamiętać! Zero zadawania mi pytań!
Do samochodu wpadłem niczym bomba. A Żona w dobrej wierze, żeby mnie uspokoić, dodała:
- A powiedziałeś pani, że masz system Windows w smartfonie i że swoją aplikację to mogą sobie wsadzić?...
Dżizys Kraist! O tym też zapomniałem!

U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa jak zwykle było sympatycznie z jedyną niepowtarzalną atmosferą tego miejsca. Nie świadom realiów otaczającego świata od Sąsiada Filozofa dowiedziałem się, że w Sejmie była reasumpcja, o którym to pojęciu do tej pory nie miałem pojęcia, w czasie której Kukiz okazał się być kutasem, o co go od dawna z Żoną podejrzewaliśmy. 

O 15.00 byliśmy w domu, a za chwilę przyjechał Nowy Cykliniarz. Wytłumaczyłem mu, że nie przygotowaliśmy dla niego frontu robót i nie usunęliśmy z salonu i kuchni mebli Bo gdyby pan akurat nie przyjechał, to po co?... Nie chciałem mu tłumaczyć, co to jest Powiatowstwo nie wiedząc, na ile by to zrozumiał, skoro tkwi w tych realiach od urodzenia.
I zgodnie z tymi realiami Nowy Cykliniarz nie robił żadnych problemów, nie czynił żadnych uwag i nie narzekał. Razem z salonu na werandę wynieśliśmy kanapę, fotele, krzesła i stół, wszystko przygotowane na czas przyjazdu Zaprzyjaźnionej Szkoły, a z podłogowej części kuchni na jej część kafelkową szafki, blat i zmywarkę. W ten sposób nasz krótki dolny i prymitywny komfort uległ poważnemu  zmniejszeniu, ale zlew nadal tkwił na swoim miejscu.
Rozpadało się i było cudownie. Nowy Cykliniarz malował trzeci raz podłogę, a ja nic nie mogłem robić. Siedziałem  sobie na werandzie i czytałem Kopalińskiego (litera M). Ale gdy przestało, nie miałem pretensji do losu. Z ogródka z przyjemnością pozbyłem się wyschniętych ogórkowych łodyg i liści (do spalenia). Nie wiedzieć czemu, z ogórków mi nic nie wyszło. Zapowiadały się pięknie, a potem nagle wszystko wyschło i zżółkło (piękny ten język polski). Z tegorocznych plonów "zebrałem" tylko kilka sztuk, takich ogórkowych dziwolągów, krótkich, pękatych, z ostrymi, kłującymi wyrostkami. Oczywiście niesmacznych. Nawet nie wiem, co się stało, jaki popełniłem błąd i jakie wnioski wyciągnąć na przyszły rok. Ale "chemii" na pewno nadal nie zastosuję.
II Posiłek zjedliśmy na werandzie w niebywałym komforcie, bo był stół i miejsca do siedzenia do wyboru i do koloru. Nastroju nie był w stanie popsuć fakt, że Żona przy przygotowywaniu potrawy z mięska użyła soli dwa razy, co wyszło od razu na początku konsumpcji. W takich kuchennych realiach, przy zagadującym Nowym Cykliniarzu należało się cieszyć, że nie trzy.
Umówiliśmy się z nim na kładzenie  listew przypodłogowych i na rozliczenie w poniedziałek po południu. Jutro nie mógł przyjechać, bo grał na weselu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2. odcinek Downton Abbey.

SOBOTA (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00, żeby nadrobić blogowe zaległości.

Zszedłem dwudniowym już zwyczajem na dół, ale długo tam nie zabawiłem. 
Siedzenie w trakcie pisania na werandzie przy komfortowym stole i na normalnym krześle nie wchodziło w rachubę z racji panującego porannego chłodu. Poza tym za chwilę musiałbym uruchamiać całą przedłużaczową maszynerię i ciągnąć prąd, żeby ładować laptop, bo na werandzie osprzęt (używając języka Prądu Nie Wody) nie jest jeszcze założony. Takie zawracanie głowy.
Na skrawku kuchni zastawionym dwiema szafkami i zmywarką, tuż przy zlewie, przysposobiłem sobie stanowisko do pracy zadowolony, że wszystko jest takie zwarte i że wszystko mam pod ręką. Zgapiłem to od Żony, która wczoraj tam pracowała na laptopie i jednocześnie gotowała II Posiłek równolegle rozmawiając z Nowym Cykliniarzem, który trzeci raz malował podłogę.
Siedziałem przy dużej szafce, która była za wysoka i swoje wysokościowe standardy miała przygotowane do czegoś innego i nie udawała stołu mając przy moich kolanach litą drzwiczkową ścianę. A to powodowało, że musiałem, aby dosięgnąć do klawiatury, mocno rozstawić nogi, prawie pod kątem 180. stopni. Bardzo szybko zacząłem czuć lekki ból w stawach biodrowych pracujących statycznie w nienormalnej osi, ale przede wszystkim pojawił się dyskomfort i nie mogła mnie opuścić świadomość, że mocno rozciągnięte moje mięśnie rozciągają moje jądra. A wiadomo, że jest to czułe i delikatne miejsce u mężczyzny. Nawet za chwilę zacząłem rozumieć nieszczęśnika ze średniowiecza (wpływ czytanych ostatnio książek) i czasów późniejszych, któremu król zasądził karę rozerwania końmi. Aby uwolnić się od tych przykrych myśli, przypomniał mi się dowcip, jak by powiedziała Żona, z podstawówki.
W klasie, na przerwie, licytowano się, jaki ból jest najtrudniej znieść. Wymieniano z racji swoich doświadczeń ból żołądka, głowy, zęba. W pewnej chwili bardzo autorytatywnie Dorota stwierdziła, że najgorszy jest ból, jaki kobieta musi znosić przy porodzie. Więc Jasiu nerwowo nie wytrzymał i zapytał: 
- Dorota, a kopnął ktoś kiedyś ciebie w jaja?!... 
 
Tak czy owak wszystko to nie sprzyjało koncentracji i pisaniu. Nawet przez chwilę miałem jeden pomysł, żeby otworzyć drzwiczki szafki, usunąć półkę, i w ten sposób umożliwić wciśnięcie do środka złączonych(!) kolan, a potem przyszedł drugi, żeby całe ciało ulokować względem szafki pod kątem 90. stopni i naprzemiennie je wyginać a to zachowując sztywność korpusu i skręcając tylko głowę, a to skręcając w osi cały korpus odciążając zdrętwiały kark i dalej, w miarę pisania, kontynuować  analogicznie odwrotnie, ale idiotyczne pomysły w zanadrzu skutecznie zlikwidował wkradający się chłód. Wcześniej bowiem otworzyłem okno i drzwi od werandy, żeby lepiej schło.
Znowu przypomniałem sobie "wczorajszą" Żonę, która przecież siedziała przy tej szafce i w ogóle się nie skarżyła. Ale szybko wyjaśniłem sobie, że po pierwsze to była ciepła pora dnia, a po drugie, że Żona ma przecież inaczej...
Przeprosiłem się z górą. Nie przeszkadzało mi, że musiałem schodzić na dół, żeby zrobić sobie kawę. Od dawna chodzenie po schodach sprawia mi przyjemność wynikającą ze świadomości, że to służy zdrowiu i niestetryczeniu i nie irytuję się, gdy czegoś zapomnę wziąć za jednym zamachem i za chwilę muszę po to coś wracać na górę.
 
O 11.00 byliśmy z wizytą u Nowego Dyrektora i jego żony. Ciągle nie miałem dla niej blogowego imienia, ale po dzisiejszej sześciogodzinnej wizycie, z Żoną stwierdziliśmy, że mogłaby się nazywać Otwarta Na Wyzwania.
Nie spodziewaliśmy się, że się tyle klasycznie zasiedzimy, zwłaszcza że istniała możliwość spaceru, którą w pewnym  momencie Otwarta Na Wyzwania zaproponowała, ale nikt nie skorzystał. Nic z tego za pierwszym naszym pobytem nie mogło wyjść, bo zbyt wiele czasu zajęło nam oglądanie domu, a potem gadki na jego temat, na temat Szkoły i życia w ogóle. 
Dom obejrzeliśmy dokładnie i dogłębnie. I czuliśmy się przy tym, jak ryba w wodzie. Te rozkopane miejsca wokół niego, trawska skoszone byle jak, żeby można było się jako tako poruszać po terenie, dziesiątki kartonów i różnych, niezbędnych w przyszłości, maneli złożonych w garażu i wielu pokojach, które za jakiś czas będą pełnić funkcje a to pokoju dla gości, a to pracowni Nowego Dyrektora, a to bliżej niesprecyzowanego pomieszczenia, te gołe żarówki wiszące u sufitów, wystające kable i rury różnego autoramentu, betonowe gołe posadzki, niedomalowane ściany, tymczasowe podesty i tarasy, dziury wentylacyjne, brak zasłon - słowem jak w Domu Dziwie jeszcze przed chwilą, chociaż pewne elementy (emelenty) wyżej opisane nadal u nas się mają świetnie.
Gospodarz znalazł się serwując Pilsnera Urquella z lodówki proponując za jakiś czas drugiego, ale z oczywistych względów nie mogłem sobie na niego pozwolić. Gospodyni zaś przeszła samą siebie, chociaż we wcześniejszej rozmowie z Nowym Dyrektorem uprzedzaliśmy i zastrzegaliśmy, że jeść nic nie będziemy. Ale jak tu nie jeść, skoro na stół wjechały krewetki zapiekane w boczku, sałatka z brokułami, sery, tosty, przyrumienione i chrupiące, a na deser tarta posypana amerykańską borówką, kawa, a później herbata.
Ja żarłem wszystko, Żona wybiórczo unikając pieczywa i serów.

Wracaliśmy do domu wchłaniając ponownie piękne tereny, których nie znaliśmy, chociaż to raptem od nas 42 kilometry, a do Metropolii niecałe 19.
A propos Metropolii - z Nowym Dyrektorem dogadaliśmy szczegóły mojego przyjazdu do Szkoły w najbliższy wtorek i środę.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Downton Abbey. Trzymał styl. I były nawet emocje. Trudno żeby nie, skoro jedna z bohaterek została zgwałcona.
 
NIEDZIELA (22.08)
No i równowaga musi być w każdej dziedzinie, w każdym elemencie (emelencie) życia.

Dzisiejsza niedziela zupełnie nią nie była. Wypełniła ją praca.
Wymiana gości, a więc zamieszanie z tym związane, nadmiarowe jednorazowo koszenie, porządki wokół Stawu, podlewanie brzóz i klonów w Alei Brzozowej i innych roślin, żeby o nie z wyprzedzeniem zadbać, skoro zniknę na parę  dni. Jutro jadę do Metropolii, a wracam w środę, więc nie wiadomo, co mogłoby się im w międzyczasie przydarzyć.
Jedynym niedzielnym akcentem był krótki rowerowy wypad na rybkę. Trzeba było sprawdzić moje prawe kolano. Czy podoła specyficznemu wysiłkowi. Od paru dni przestałem je smarować, tak jak i kciuka lewej ręki, bo miałem już dosyć tego stałego babrania się w specyficznych płynach. A poza tym było jakby lepiej, więc nie miałem takiej mobilizacji.
Kolano musiało być sprawdzone, bo za tydzień czeka nas dłuższa wycieczka  rowerowa. Krajowe Grono Szyderców wymyśliło spotkanie z nami na zasadzie gwiaździstego zlotu. Mniej więcej  w pół drogi, którą obie strony przejadą na rowerach. My z Żoną mamy nadzieję, że nas będzie obowiązywała zasada "mniejszej połowy", bo ciągle pamiętamy o tym, że rowerowo jesteśmy słabi, a na dodatek mamy świadomość, że dojechać na miejsce to jedno, a wrócić to drugie.
Krajowe Grono Szyderców wraz z dziećmi wyjedzie z Metropolii pociągiem i ścieżką rowerową ruszy w naszą stronę, a my analogicznie odwrotnie, tylko że bez pociągu, za to z niewątpliwym pociągiem do spotkania się, bo rzecz sama w sobie jest atrakcyjna, wnosząca w nasze życie inny rodzaj adrenaliny. Dojedziemy, czy nie, a jeśli tak, to czy wrócimy? A jeśli nie,  to czy trzeba będzie wzywać karetkę pogotowia, czy też znajdziemy jakieś inne rozwiązanie?
 
Rybka była smaczna, a kolano sprawdziło się bez zarzutu. 
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Downton Abbey. Scenarzyści namieszali na tyle i pootwierali tyle wątków, że musi się dziać nawet jak na opanowanych do bólu Brytyjczyków. A ta para, co to się "cieszyła" ze spotkania ze sobą, nareszcie się pocałowała. A więc nawet momenty były. 
Masz... Najlepiej jak ona...
 
PONIEDZIAŁEK (23.08)
No i skoro wczoraj podlewałem, dzisiaj całą noc i poranek musiał padać deszcz.
 
Ale to dobrze. Mniejszy ból związany z wyjazdem do Metropolii,  bo "przecież i tak nic nie można byłoby zrobić". 
Jednak, gdy przyjechali Nowy Fachowiec i Puma, jakiś dym musiał się zacząć. Trzeba było ustawić w salonie kozę, ważącą ponad 100 kg, tak, żeby w świeżo wycyklinowanych i pomalowanych deskach podłogowych nie wyżłobić kołami transportowego wózka rowów, nie nabawić się przepukliny albo złamań  i precyzyjnie ważyć jej ciężar w momencie kładzenia na hartowaną szybę, żeby ta, mimo hartu, nie pękła. Ale nie po to bozia dała rozum, żeby z takimi sprawami sobie nie poradzić. 
 
Dzisiaj sam pojechałem do Powiatu, żeby zawieźć pranie i zrobić drobne zakupy. Wyjazd ten tylko pogorszył mi humor, bo kilka razy dopadła mnie niespodziewana ulewa. Wiedziałem, co się stanie. Natychmiast z przechłodzenia zaczęło mnie boleć gardło i pojawiło się kłucie w uszach. Musiałem zaordynować sobie wielokrotnie witaminę C, płukanie gardła wodą z solą i wlewanie do uszu H2O2. A to nie mogło poprawić mi humoru spieprzonego od kilku godzin w związku z wyjazdem do Metropolii.
Ale wykazałem się hartem ducha. Z Żoną zrobiliśmy jeszcze wykaz prac dla Nowego Fachowca i Pumy, które mogliby wykonać pod moją nieobecność, a gdy przyjechał Nowy Cykliniarz, nawet się z nim rozliczyłem.
- Żebym miał wszystkich takich klientów... - skomplementował nas i się rozmarzył.

Z domu wyjechałem dosyć późno, bo dopiero gdzieś o wpół do szóstej. W Nie Naszym Mieszkaniu jak zwykle byłem od razu u siebie. Nawet odważyłem się włączyć telewizor działający na wewnętrznej domowej antenie. Liczyłem, że może gdzieś pokażą mecz naszych dziewczyn z Hiszpankami na Mistrzostwach Europy w siatkówkę, ale niestety. Za to przypadkowo musiałem obejrzeć kilka reklam i byłem zdruzgotany. Nic się nie zmieniło. Debilizm, głupota i infantylizm panowały nadal.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.46.

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

16.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 256 dni.
 
WTOREK (10.08)
No z samego rana czułem, że wczorajsza franca jeszcze się błąka gdzieś na peryferiach lewego półdupka. 

Ale było o niebo lepiej.
Rano przyjechał Nowy Fachowiec i Puma nowym-starym samochodem. Awaria poprzedniego była na tyle poważna, że Nowy Fachowiec nie mógł sobie pozwolić na czekanie na naprawę i kupił "nowe" auto. 
Panowie zaczęli opróżniać salon i kuchnię. Potwornie ciężka koza wózkiem została przewieziona na taras, na którym za chwilę wylądowała zmywarka i kuchenne szafki. Ja całość zamiotłem i zeskrobałem z podłogowych desek wszelkie pozostawione przez poprzednich fachowców zaprawowe i klejowe zaschnięte gluty, przyklejone taśmy i gwoździe. Nowy Cykliniarz mógł przyjeżdżać. 
Dał znać, że będzie dopiero o 09.00, bo w nocy późno wrócił z urlopu znad Bałtyku i jeszcze będzie musiał w Powiecie kupić ścierny papier.
No i się zaczął kolejny armagedon. Jednostajne, przenikające wszędzie buczenie dawało wrażenie, że jesteśmy w oku cyklonu i skutecznie likwidowało poczucie azylu, jaki jednak do tej pory dawała góra - klubownia, sypialnia i łazienka.
Żona przejęła się gośćmi. Do jednych i  do drugich wysłała smsy z przeprosinami i z sugestią, że ponieważ jest piękna pogoda, to może zrobiliby sobie wycieczki. Jednocześnie zaoferowała w ramach symbolicznej rekompensaty 20%. rabat na obiad w Nowym Miejscu Kulinarnym, gdyby się tam wybierali lub 20%. upust na następny pobyt u nas, gdyby taki nastąpił. Goście odnieśli się do całej sytuacji z pełnym zrozumieniem, podziękowali i nie robili problemu, a nawet Żonę uspokajali.
Tak sobie myślałem - był taki piękny czas, dobrze przez nas zaplanowany, styczeń, luty, a nawet marzec, kiedy można było swobodnie takie prace wykonywać. Gości by nie było, bo to przed sezonem, a my wyjechalibyśmy na czas buczenia, na kilka dni, do Nie Naszego Mieszkania. I Piesek by się nie stresował. I tak sobie myślałem brzydko o Cykliniarzu Angliku.
Żona starała się z Bertą jak najwięcej przebywać na dworze, ale ta debilka samobójczo za jakiś czas za każdym razem pchała się do domu. W sypialni przy zamkniętych drzwiach było stosunkowo najciszej, więc tam i ona, i Żona przebywały dodając sobie nawzajem ducha. To znaczy Berta chrapała, a Żona siedziała w słuchawkach i zaznaczała swoją obecnością wobec Pieska, że tak naprawdę to nic strasznego się nie dzieje.
Ja byłem w lepszej sytuacji, bo mogłem przebywać na zewnątrz. A jak pisałem poprzednio, poziom hałasu spada z kwadratem spadku odległości od punktowego źródła. Pogoda była piękna i miałem co robić.
Ale zanim zacząłem się relaksować przy koszeniu Alejki Brzozowej, Nowy Fachowiec i Puma zerwali linoleum na werandzie odsłaniając takie okropne przemysłowe, szare, kafelki, położone byle jak, bo i tak przecież miały być pod linoleum. Bezpośrednio na nie miały być przez nich kładzione nowe, ulubione Żony, 60x60, z Leroy Merlin. Ale panowie zbadali poziom i wyszło im, że naroża werandy są wyżej względem jej środka, który posiadał ewidentną wklęsłość.
Mieliśmy trzy wyjścia - najdroższe, najszybsze i gwarantujące najlepszą jakość, czyli wylewka samopoziomująca, najtańsze, najwolniejsze i gwarantujące dobrą jakość, czyli wylewka z betonu i najgorsze, być może najdroższe, wcale niegwarantujące dobrej jakości, czyli wyrównywanie poziomu za pomocą dużej ilości kleju do płytek. No cóż, wybraliśmy rozwiązanie pierwsze i za chwilę Zaprzyjaźniona Hurtownia przywiozła 13 worków Mapei'a, a kilkaset złotych poszło się rypać.

Na to wszystko, ni z gruszki, ni z pietruszki, jak gdyby nigdy nic, odezwał się Cykliniarz Anglik. Pisał w smsie po wielotygodniowej przerwie, w której w ogóle się nie odzywał, a w której miał zrobić to, o czym właśnie dzisiaj pisał, czyli skończyć remont walącego się sufitu, podpartego od wielu miesięcy stemplami, w oddzielnym pokoju względem mieszkania w Pół-Kamieniczce. Podziękowałem za informację kontynuując taką specyficzną grę - on od wielu miesięcy informuje, a ja dziękuję. I to wszystko.

Zrobiło się tego jednak za dużo naraz i za szybko, więc przy pierwszych objawach bólu głowy, uciekłem w teren. 
Wykopałem dziewięć główek czosnku, wyczyściłem je z ziemi, obciąłem wąsy i powiesiłem do suszenia. Nie wiem, ile wyszło ząbków, ale w listopadzie zasadzę wszystkie, żeby w przyszłym roku mieć już coś do jedzenia i nadal posiadać materiał do kolejnego sadzenia. Potem skosiłem Alejkę Brzozową, podlałem drzewka i krzewy i kontynuowałem rąbanie szczap. 
Roboty stykło do czasu, aż wyjechali wszyscy fachowcy. Najpierw wcześnie zwinęli się Nowy Fachowiec i Puma, bo nie byli w stanie w takim cykliniarzowym łomocie pracować. I trudno było im się nie dziwić, skoro nie dawało się nawet zebrać myśli. Potem Nowemu Cykliniarzowi zabrakło papieru ściernego.
- Albo jakiś dziadowski, albo twardy lakier. - zakomunikował. - Kończę na dzisiaj, bo muszę dokupić, a nie będzie się opłacało ponownie przyjeżdżać. 

Po tym wszystkim czekał nas II Posiłek, a wiedziałem, że Żona w tych warunkach przygotowania czegokolwiek do jedzenia może psychicznie nie wytrzymać. Zaproponowałem wyjazd do Nowego Kulinarnego Miejsca. Znękane oczy Żony się zaświeciły. Pomijając wszystko lubi tam jeździć.
Ja zamówiłem rosół z dzikiej kaczki z domowym makaronem i karpia, Żona pstrąga. 

Praktycznie przez cały czas oczekiwania na jedzenie towarzyszyła nam właścicielka tego miejsca i jednocześnie szefowa. Znaliśmy się jeszcze z poprzedniego jej miejsca działalności - jedliśmy u niej wiele razy, a raz nawet nocowaliśmy na samym początku, gdy rozpoczynał się remont Naszej Wsi. Ona z kolei była u nas na takim firmowym wyjeździe osób, które prowadziły w Pięknej Dolinie wszelaką działalność proturystyczną. Opowiadała historię tamtego miejsca i obecnego. Skala jej pracy i poświęcenia nas obezwładniały. To harowanie od świtu do nocy, uwiązanie, były dla nas nie do przyjęcia, przy wyobrażeniu sobie, że my moglibyśmy robić  tak samo. Nasza Wieś pod koniec naszej tam działalności zaczęła nas powoli przerastać.
Ale te różne historie remontowe, walka z urzędami, smaczki z Pięknej Doliny były niezwykle interesujące i ciekawe, czasami humorystyczne.
 
W pewnym momencie podeszła do nas pani i kompletnie nas zaskoczyła.
- Chciałam się państwu przypomnieć. - patrzyliśmy na nią nie poznając i nie kojarząc. - Z mężem byliśmy kilka razy u państwa w Naszej Wsi i chciałam podziękować i wyrazić głęboki szacunek dla tego, co pani tam zrobiła, jakie miejsce pani tam stworzyła. - patrzyła na Żonę z autentycznym szacunkiem i podziwem.
- Przepraszam, że tylko zwracam się do żony, ale wiem, że to była jej koncepcja i realizacja. - kontynuowała na tyle szybko, że nie za bardzo było miejsce, żeby wejść w rozmowę. Tym razem patrzyła na mnie.
- Ależ oczywiście - udało mi się wtrącić - ma pani rację. - Ja tam byłem tylko fizyczny... - śmiałem się.
- Ale to jest bardzo ważne! - pani się przejęła traktując moją wypowiedź dosłownie i bardzo serio. - Bez tego takie miejsce nie mogłoby funkcjonować!...  znalazła się z refleksem.
Za chwilę pojawił się mąż, którego pamiętałem. 
- Zobacz, kogo spotkałam!...
I od nowa zaczęła peany na naszą cześć.
- Muszę państwu powiedzieć, że od was zaczęła się nasza miłość do Pięknej Doliny. Zanim pierwszy raz do was przyjechaliśmy, zupełnie jej nie znaliśmy. - A teraz przyjeżdżamy bardzo często. - Właśnie znowu zatrzymaliśmy się w Naszej Wsi. - Muszę się przyznać, że byliśmy również w Wakacyjnej Wsi, żeby podpatrzeć, gdzie teraz państwo mieszkacie i jakie to miejsce. - Kusiło nas, żeby się z państwem zobaczyć, ale nie śmieliśmy przeszkadzać. - Ale wybieramy się do państwa...

Jedliśmy w dziwnej atmosferze. Ta świadomość, że stworzyliśmy miejsce, które teraz służy innym ludziom i daje im radość, była trudna do opisania. Oczywiście wcześniej o tym wiedzieliśmy, bo wielokrotnie spotykaliśmy się osobiście lub mailowo z dowodami uznania i z podziękowaniami, ale nie spodziewaliśmy się, że nas to "dopadnie" po półtora roku od wyprowadzki.
Podobną sytuację mieliśmy w Metropolii po sprzedaniu Biszkopcika. Być może już o tym pisałem. Kupowało go małżeństwo - ona młoda, z jednym dzieckiem na ręku, z drugim w ciąży. On zdecydowanie od niej starszy.  Przy pierwszym oglądaniu jej oczy śmiały się do wszystkiego, co widziała. W taki cielęcy radosny sposób.
Za jakiś rok, gdy byliśmy w galerii handlowej, usłyszeliśmy za sobą wołanie. To była ona. Z wózkiem, z dwójką dzieci, biegła za nami po pasażu.
- Chciałam tylko państwu powiedzieć - wyrzuciła z siebie zdyszana - że to miejsce i jak je państwo stworzyliście, to było to najlepsze, co mnie mogło spotkać!... - Ten dom z ogrodem i tą przestrzenią...

Gdy wracaliśmy do domu, mieliśmy wrażenie, że dzisiaj jest niedziela. A to byłaby trzecia z rzędu.
Pierwsza była niedzielą z przyjazdem Kolegi Inżyniera(!) z córkami, druga była wczoraj, bo bez fachowców, więc natychmiast zrobiło się święto lasu, a dzisiaj trzecia, chociaż w pierwszej połowie dnia nic jej nie zapowiadało.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu Czarna lista, z 2013 roku, z Jamesem Spaderem i Megan Boone w rolach głównych. Każdy z odcinków miał po 45 minut, wiec stwierdziliśmy, że wyrobimy każdego wieczoru z dwoma. Dwa pierwsze zapowiadały serial obiecująco.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający odnosząc się do moich, dominujących ostatnio, sportowych rozważań.
Przestałem oglądać zawody sportowe dawno temu. Straciłem zainteresowanie ponieważ....sam nie wiem. W związku z czym nie przeżywam zwycięstw, porażek, nie kupuję zestawów kibica:), nie należę do drużyny itd. 
Może jednak jest coś co mnie zniechęciło do obecnego sportu.
Po pierwsze nie podobają mi się " gadające głowy" tzw specjalistów i znawców dyscyplin sportowych. Gadają, gadają, gadają, gadają i co chwilę powtarzają to samo.
Po drugie potężna dawka reklam nie tylko przed, w trakcie i po, ale także na każdym " kawałku" zawodnika, zawodniczki.
Pstrokacizna ogarnia wszystko. Trudno się domyślić jaki prezentują kraj lub klub.
Po trzecie ceremonie otwarcia lub zamknięcia zawodów. Niektóre są oryginalne, ale większość MA PRZEBIĆ POPRZEDNIĄ. Rzadko jest to w miarę naturalne i spontaniczne. Zazwyczaj / przynajmniej od paru lat/ nasycone elektroniką i fajerwerkami.. nudy.
Po czwarte walka zawodników to walka o kasę i sponsorów, a nie o chwałę i wyniki.
Może to są staroświeckie poglądy, ale mimo świadomości, że świat się zmienił, ludzie oraz  sport się zmienili/ł to widzę wszędzie sztuczność i ani odrobiny autentyczności.
W załączeniu fragment murku i ścieżki przy tarasie (pis. oryg.)

Prawie całkowicie się z nim zgadzam, ale sport kocham i będę oglądał. A murek i ścieżka super.
 
ŚRODA (11.08)
No i dzisiaj rano, w okolicach 08.00, ciężko się zdziwiłem.
 
Przez okno w sypialni (Żona była już na nogach) zobaczyłem, jak wjeżdżają dwa auta. A Nowy Fachowiec i Puma zawsze przyjeżdżają jednym, bo trudno, żeby gnać dwa przez 50 km tam i z powrotem. Dopiero za chwilę rozpoznałem Suzuki Prądu Nie Wody, a za nim auto jego kolegi.
- Mógłby uprzedzić. - skomentowała Żona, który to komentarz za chwilę skwapliwie mu przekazałem.
- Ale w ostatniej rozmowie przecież się na dzisiaj umówiliśmy. - spokojnie zareagował Prąd Nie Woda.
To moje niepamiętanie zrzuciłem na karb braku u mnie podzielności uwagi. Bo skoro poprzednio rozmawialiśmy, czy zamontować pod zlewem podgrzewacz przepływowy czy pojemnościowy, to trudno żebym pamiętał o innych rzeczach.
Oczywiście wpadłem w panikę, bo nie miałem dla nich gotowego frontu robót w Małym Gospodarczym. Musiałem im zwolnić jedną ścianę, na której mieli prowadzić nową instalację. A ona była zawalona dziesiątkami toreb, worków, flag, butelek, różnych gadżetów i segregatorów nieruszanych od czasu przeprowadzki z naszej Wsi. Zanim dobrali się do początku instalacji i zaczęli ją tworzyć począwszy od ziemnego kabla, dla którego na szczęście wcześniej wyryłem dziurę w ziemi i w betonie, wyrobiłem się z odsłonięciem ściany tworząc jeszcze większy bajzel w Małym Gospodarczym, o ile to w ogóle było jeszcze możliwe. Ale się tak rozochociłem, że dodatkowo elektrykom usunąłem starą tablicę rozdzielczą z jakąś dziwną półką, wszystko umocowane różnej wielkości i typu wkrętami oraz śrubami o zróżnicowanych średnicach łbów, więc nie nudziłem się.
Na to wszystko "normalnie", czyli jednym autem, przyjechali Nowy Fachowiec i Puma, a za jakąś chwilę Nowy Cykliniarz, żeby dalej buczeć. Zrobiło się, jak za starych dobrych czasów. Na terenie stały aż cztery auta, nawet o jedno więcej, niż w pamiętnym apogeum przy okazji wymiany okien, kiedy Żona z Bertą przeczekiwały w Metropolii w Nie Naszym Mieszkaniu, ale fachowców było "tylko" pięciu, a wówczas aż ośmiu. Ale teraz było fajnie. Czuć było dużą energię wibrującą, nomen omen, w domu i na zewnątrz.

Przed I Posiłkiem zdążyłem jeszcze odwieźć do Zaprzyjaźnionej Hurtowni nadmiarowe worki z zaprawami i klejami, które niepotrzebnie zalegały, co wyszło po remanencie wspólnie zrobionym z Nowym Fachowcem, i wygrabić za Gospodarczymi wytrzebione, już wyschnięte, tryfidy.
A potem poczułem się mocno zmęczony. Raczej senny, a była dopiero 11.50.
Senności się jednak nie poddałem "with a little help from my friends". Bo zabrakło Pumie fugi, aby dokończyć luksferowe okno na werandzie, więc w 32 minuty się wyrobiłem tam i z powrotem (Wakacyjna Wieś - Powiat - Wakacyjna Wieś) i przestoju nie było. A potem się zaparłem i najpierw kawałek opaski wokół domu opróżniłem z piasku i betonu powiększając górkę, a potem wrzuciłem w to miejsce cały pozostały tłuczeń. W ten sposób jakieś 60% obwodu Domu Dziwa zostało nim otoczone.
I jakby było mi tego mało, pojechałem do Pół-Kamieniczki, skosiłem tam "naszą" trawę i zrobiłem porządek na przylegającym do niej chodniku.
Można powiedzieć, że całkiem pracowity dzień. 
Mogłem bez wyrzutów sumienia zalec na hamaku. Kołysało pięknie. Liście poruszane lekkim wiaterkiem swoim dwudziestodecybelowym dźwiękiem przyjemnie namawiały do snu, a promienie słońca delikatnie przenikające pomiędzy szparami potwierdzały, że ciągle jest lato.
Po drugim posiłku kontynuowałem wypoczynkową orgię. Wystarczył Staw z jego delikatnie zmarszczoną powierzchnią, ławeczka, Kopaliński i... Pilsner Urquell oczywiście. Trwałem aż do pierwszego wychłodzenia, bo powoli jednak zbliżamy się do końca tej pory roku - te wieczorne chłodki i poranne rosy...
 
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Czarnej listy i kawałek czwartego, do momentu aż brutalnie wyłączyłem monitor słysząc pierwsze oznaki zasypiania Żony. Nie protestowała wiedząc, że tak po prostu będzie lepiej.
 
CZWARTEK (12.08)
No i to był taki dzień bez najdrobniejszych zakłóceń.
 
O fajerwerkach nie wspominając.
Nawet nie zepsuł go fakt, że i ja, i Żona wstaliśmy trochę nieprzytomni. 
Niczego godnego nie dało się w nim zauważyć i chwała mu za to.
Nowy Cykliniarz po cichu pomalował pierwszy raz podłogę, a Nowy Fachowiec i Puma po cichu kładli kafle na werandzie.
A ja też wykonywałem jakieś ciche prace.

Wieczorem dokończyliśmy oglądanie 4. odcinka Czarnej listy i rozpoczęliśmy piąty, kiedy nastąpiła powtórka z rozrywki.
- Bo ja ten serial wybrałam bardziej pod ciebie. - Żona zaczęła się tłumaczyć. - Ja normalnie bym oglądała, ale większość się dzieje w ponurych ciemnościach... - Poza tym jak oni się strzelają, gonią lub uciekają, to mnie to nudzi. - Bo najbardziej lubię momenty, jak jest ten, no... - Żona była już trochę nieprzytomna.
Dla wyjaśnienia - James Spader jako Raymond "Red" Reddington, w zasadzie główny bohater, przestępca, niezwykle inteligentny i cyniczny, bardzo dobrze grany przez Spadera.
Też lubię momenty, jak on jest.
- Jeśli chcesz, to możemy nie oglądać tego serialu. - zaproponowałem.
- Ale nie będzie ci żal?
- Nie. - uczciwie odpowiedziałem.
- To jeszcze zobaczymy jutro, jak nam pójdzie. - Żona starała się jakoś wybrnąć z sytuacji używając dla podparcia swojego morale liczby mnogiej.
Mnie by poszło dobrze, czyli dwa odcinki, ale naprawdę czułem, że tego serialu nie muszę oglądać. 
- Bo chyba dwa odcinki naraz to za dużo. - starałem się znaleźć sensowne rozwiązanie. - Poza tym to 160 odcinków, a gdybyśmy oglądali jeden dziennie, to wyszłoby 160 dni. - Pół roku uwiązania. - Chyba bez sensu.
 
PIĄTEK (13.08)
No i zaraz po 06.00 pojawił się Nowy Cykliniarz.
 
Wczoraj umawialiśmy się na 07.00, ale to było kolejne Powiatowstwo obowiązujące w każdą stronę. 
Byłem już na nogach, ale nawet gdyby nie, to wiedział, jak dostać się do domu, żeby dalej działać, czyli malować drugi raz podłogę.
W porannej gadce wymieniliśmy się uwagą, że obaj wstajemy tak wcześnie Bo wtedy najfajniej się pracuje.
Rano nic nie robiłem. Jakoś nie mogłem się do niczego zabrać. I może dlatego po I Posiłku poczułem się mocno zmęczony. Musiałem się położyć. Zasypiałem i budziłem się w takt dźwięków domofonu (kurier) i pracy wkrętarki i wyrzynarki (Nowy Fachowiec i Puma montowali zlewozmywak!). Ale 50 minut takiego odpoczynku mnie zregenerowało.

Gdy wróciliśmy z Powiatu, uczestniczyliśmy razem z fachowcami w historycznej chwili - zlewozmywak w kuchni był zamontowany i działał. Z baterii leciała ciepła i zimna woda, a gdzieś tam na dole odpływała. Żona się cieszyła, ale chyba nawet nie potrafiła się cieszyć, bo tak ją przerósł ten fakt. Nie był w stanie natychmiast wyprzeć wrośniętej w nią, utrwalonej, blisko szesnastomiesięcznej bezzlewowej dotychczasowej rzeczywistości. Zlew widziała, ale nadal nie wierzyła.

Pod koniec dnia pracy fachowców zasiadłem z Nowym Fachowcem w altanie, żeby mieć spokój, do drugich już naszych rozliczeń. Pierwsze były proste, a te wymagały wielu wyjaśnień, dyskusji i negocjacji. Trwały blisko godzinę, ale bardzo sobie ten czas ceniłem. Dlatego, że odbyły się w rzeczowej, spokojnej i kulturalnej atmosferze. Rozmawialiśmy używając argumentów i przekonując się wzajemnie do swoich racji. I obie strony były zdolne do kompromisów. 
Zrelacjonowałem wszystko ze szczegółami Żonie. Nie dziwiła się, że się tak nad tym pochylałem, roztrząsałem i przeżywałem.
- Bo masz traumę po Cykliniarzu Angliku i kilku wcześniejszych, że przypomnę ci Barytona i Ciu Ciu. 
 
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film, który Żona wynalazła. Powiedzmy sobie wszystko z 2014 roku. Po pierwszych kadrach zorientowałem się, że już go widziałem, ale niewiele pamiętałem, więc zupełnie mi to nie przeszkadzało. Komediodramat, co by się zgadzało, bo takowy odbywał się też w naszym łóżku. Mimo że nie było scen w ciemnościach, strzelań  i pogoni, Żona jeszcze przed połową zaczęła zasypiać. Brutalne wyłączenie monitora natychmiast ją wybudziło.
- No widzisz, no widzisz... - usłyszałem w jej głosie skargę i pogodzenie się z losem. Chyba z trudną i ciężką codziennością.
 
SOBOTA (14.08)
No i dzisiejszy dzień był poświęcony przygotowaniom do przyjazdu Żony Dyrektora i Męża Dyrektorki.

Krótko mówiąc Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Trzeba ich było gdzieś położyć spać. Okazało się, że wybrali się na urlop w nasze tereny, to znaczy w szeroko pojęte województwo metropolialne I fajnie byłoby się zobaczyć, bo to taka okazja...
Zgadzaliśmy się całkowicie, że "fajnie byłoby" i że "to taka okazja".
Trzeba było więc uruchomić potężną maszynerię sprzątającą i zdecydowanie przyspieszyć jej działanie, skoro mieli przyjechać w niedzielę, czyli jutro. Sprawa była o tyle prosta, że tą maszynerią byłem ja, decyzyjnie jednoosobowo, a skomplikowana, bo maszyneria zdawała sobie sprawę ze swoich psychologicznych uwarunkowań, niemożności sprzątnięcia po łebkach, a więc z powstania nieuchronnego sprzątalnego efektu domina, mimo że do spania w zasadzie potrzebne było tylko łóżko no i łazienka zapewniająca podstawowe potrzeby. A takowe były spełnione mimo pewnego syfu panującego wszędzie i kurzu po Nowym Cykliniarzu.
A skoro tak, to maszyneria zabierała się do sprzątania jak pies do jeża.
Najpierw "wymyśliłem" sprzątanie werandy i tarasu. Tłumaczyłem sobie, że przecież towarzysko się przydadzą. Potem "wymyśliłem" spiżarnię, kuchnię i schody prowadzące do "naszego obecnego" mieszkania. 
W końcu jednak przyszło nieuniknione. Musiałem się zabrać za łazienkę. Jej opylone drzwi z mnóstwem zakamarków i pięknych witrażowych szybek, framugi, kafle, luksfery, stolik i podłoga dostarczyły mi wielu wrażeń. Ale, gdy ją zrobiłem i zobaczyłem efekty, przyszła niespodziewana werwa. To jeszcze z rozmachu zmiotłem pył ze ścian w salonie, ale na więcej nie było mnie już stać. Dwie pary drzwi, okno i podłogę musiałem zostawić na jutro rano.
Nadchodził wieczór, a czekał mnie jeszcze wyjazd z Sąsiadem Od Drewna do Pół-Kamieniczki, żeby zabrać stamtąd rozkładaną kanapę, tę samą, którą razem jakiś miesiąc temu wieźliśmy tam z Domu Dziwa i tę samą, którą za chwilę znowu będziemy wieźli do Pół-Kamieniczki.
Wykorzystałem obecność Sąsiada Od Drewna i z góry znieśliśmy lodówkę, która stanęła w swym ostatecznym miejscu w kuchni i wyglądała, jakby tam stała od zawsze. Idealnie pasowała do otworu w spiżarni przygotowanego przez Nowego Fachowca i Pumę. 
To był kolejny historyczny moment.
Żona się do niej wprowadziła ze wszelkimi wiktuałami, a potem opróżniła zmywarkę, wszystko wstawiła do miski i zaczęła wybierać się z tym ciężarem na górę.
- A po co tam z tym idziesz?... - zawiesiłem głos.
Zatrzymała się, patrzyła na mnie i zaczęła się śmiać. Siła przyzwyczajenia.
Z tego też powodu wieczorem, gdy wchodziliśmy do górnej łazienki, ręce nam latały do lodówki, która tam stała osiem miesięcy. Chcieliśmy machinalnie coś w niej sprawdzić, wyjąć lub wstawić. A tu niespodzianka. Trzeba było się już z tym pofatygować na dół.
Czekała nas poważna zmiana przyzwyczajeń.

Wieczorem zaliczyliśmy drugie podejście do Powiedzmy sobie wszystko. Zaczęliśmy oglądać ze sporym zahaczeniem, bo nie było wiadomo, ile Żona wczoraj dała radę zarejestrować. Komediodramat się kontynuował, bo pięć minut przed końcem usłyszałem, jak usypia, więc ją brutalnie wybudziłem. Cofnęliśmy oglądanie o jakieś 5 minut, po czym co jakiś czas ją szturchałem, co budziło jej irytację i protesty i tak z oglądaniem dotrwaliśmy do końca. Ufff!
 
PONIEDZIAŁEK (16.08)
No i niedzielę oraz poniedziałek musiałem przerzucić do następnego wpisu.
 
Goście swoje prawa mają i nawet blog musiał ustąpić.
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała 25 razy i wydała z siebie ze sporą łatwością z powodu posiadanych fafli dwa fuknięcia. Wszystko w nocy ze środy na czwartek. A nie jest przyjemnie słuchać lampucerowatego szczeku i być wyrwanym ze snu takim przepitym i przepalonym głosem starej zdziry. Trwało to dopóki jej nie wypuściłem na dwór, żeby mogła samodzielnie zobaczyć, co się dzieje i ewentualnie załatwić swoje sprawy. Ale zanim nastąpiło to mądre, zdecydowane, jednoznaczne i skuteczne działanie, Żona najpierw, w okolicach pierwszej w nocy, gwałtownie szeptem zaprotestowała i rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę nocną analizę zachowań Pieska. Powiedziała, ciągle szeptem:
- Nie wypuszczaj jej, bo się nauczy!...
Za kilka minut, gdy znowu rozległ się dwu-, trójszczek usłyszałem:
- Otworzę drzwi do nas i zobaczymy co będzie.
A co miało być? Ciężki Piesek kilka razy przedefilował na trasie klubownia - sypialnia wydając charakterystyczne dźwięki tarcia pazurów o drewnianą podłogę, a w krótkich pobytach w klubowni tam wydawał pojedyncze szczeki.
- Pooołóóóż się! - usłyszałem głos Żony jej niezwykłym basem, który sobie wypracowała na Bazylu i Bazylii w celu nadania sobie groźnej i poważnej postawy. U nich to skutkowało, u Berty zaś był to klasyczny groch rzucany o ścianę.
Ubaw, mimo rozbudzenia, miałem setny. Te dwa głosy - lampucerowaty i basowy, żaden nie pasujący do ich płci, powodowały, że w łóżku cicho trząsłem się ze śmiechu.
W końcu kategorycznie zdecydowałem, że ją wypuszczę. Miałem to wcześniej raz, czy dwa przećwiczone i za każdym razem osiągałem zamierzony skutek, pod dwoma warunkami - że nie było przy tym Żony i że wypuszczałem Pieska bez obroży, bo ona jakoś się mu źle kojarzy i wtedy mocno Pieska zniechęca do wyjścia i trzeba go długo namawiać. Tu dwa warunki nie zostały spełnione. Żona założyła Bercie obrożę i cały czas jej towarzyszyła do drzwi. 
Zszedłem na dół cmokając zachęcająco. Bez efektu.
- No widzisz! - usłyszałem szept Żony z góry. - Ona wcale nie che wyjść...
Rekonesans po terenie zrobiłem sam. Zachowywałem się cicho nie szczekając, chociaż mam naturę psa. Halogen z czujką ruchu się świecił, więc jakiś kot lub inna kuna musiały łazić, ale poza tym była cisza i spokój. Wróciłem do łóżka skutecznie rozbudzony miłym, nocnym, letnim chłodkiem.
Za minutę usłyszałem, gdy rozległ się szczek:
- To ja z nią wyjdę.
- Chodziłam z nią na smyczy. - za chwilę usłyszałem relację. - Nic się nie działo, nawet nie zrobiła siusiu. 
Też bym nie zrobił, pomyślałem.
Po dwóch kolejnych szczekach Żona wpadła na nowy pomysł.
- A może ona jest głodna?? - To dam jej trochę suchego. - wstała nie czekając na moją reakcję.
Usłyszałem, jak Berta skwapliwie wszystko wyżarła i wylizała miskę, jakby było z czego. 
- Ale nie eksperymentuj wieczorem! - tu się rzeczywiście zirytowałem, bo sobie przypomniałem, jaką według mnie, i jak się okazało według Berty, Piesek otrzymał wczoraj mikrą porcję surowego mięsa. Sam bym szczekał z głodu.
- Ale ja wcale nie eksperymentuję! - głośno szeptem zaprotestowała Żona. - Tylko tak akurat wyszło.
Berta się widocznie na tym nie poznała, pomyślałem.
Za jakiś czas, po kolejnej defiladzie klubownia - sypialnia, kilka razy tam i z powrotem, usłyszałem basem:
- Pooołóóóż się!
A po trzech kolejnych szczekach:
- To może dam jej jeszcze trochę?...
- Daj!... - odparłem zduszonym i zirytowanym głosem.
Znowu słyszałem, jak Piesek z zapałem wyżera.
- Wiesz... - Żona mnie szeptem poinformowała, gdy wróciła do łóżka. - Zamknęłam u niej całkowicie okno. - Może ona słyszała inne psy lub była podekscytowana obecnością psa u gości i słyszała to, czego my nie słyszeliśmy.
Nie chciałem wdawać się w nocną dyskusję, że po nocach, od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, różne i liczne wiejskie psy drą mordę, a Bercie to zupełnie wisi i że, od kiedy goście zaczęli przyjeżdżać z psami, a nawet z kotami, też jej to nocnie wisiało, ale ten żoniny manewr pochwaliłem.
 
Po kolejnych szczekach stanowczo zerwałem się z łóżka.
- Wypuszczę ją, ale po swojemu! - twardo zakomunikowałem.
Żona jednak musiała asystować przy tym "po swojemu", bo, jak powiedział towarzysz Lenin zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza, czyli przekładając z rosyjskiego kontrola podstawą zaufania.
Założyła Pieskowi obrożę i wspólnymi siłami udało się nam go wypuścić. Poszło dość gładko, chyba dlatego, że bez smyczy.
- Połóż się. - powiedziałem do Żony starając się to zrobić w miarę łagodnie bez przeciągania samogłosek i bez specjalnego ubarwiania głosu basem, żeby się jej źle nie kojarzyło. - Ja spokojnie poczekam.
Dosyć niechętnie poszła do łóżka.
Położyłem się w klubowni na narożniku i czekałem przeplatając zasypianie z nasłuchiwaniem. Minęło sporo czasu, a może mi się tak tylko wydawało. W końcu usłyszałem metaliczne brzęczenie obroży. Piesek jeszcze długo zwiedzał salon na dole, żeby zobaczyć, co też tam mogło się dziać za dnia.
W końcu usłyszałem ją na schodach. Od razu przyszła do mnie pokojowo merdając ogonem. Zdjąłem obrożę i Pieska wygłaskałem. Za chwilę ujrzałem, jak z ciężkim przytłumionym łoskotem uwala się na legowisko. Wszystkie sprawy były załatwione. "Cała" noc przebiegła już w ciszy.
A rano, gdy wstałem o 06.00, rozbity i nieprzytomny, pogłaskałem Pieska, który za chwilę, zrelaksowany i spokojny, ponownie zaczął chrapać. I tak rozpoczęliśmy nowy, czwartkowy, piękny słoneczny dzień. 
A w kolejną noc Berta zaszczekała 4 razy. To według relacji Żony, bo ja nic nie słyszałem. No może raz coś mi się przez sen zdawało.
Wyraźnie Be...stia się roz...bertwiła.
Godzina publikacji 22.44.