poniedziałek, 27 września 2021

27.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 298 dni.

WTOREK (21.09)
No i dzisiaj jest ostatni dzień lata.
 
Jak tylko wstała Żona, od razu zaczęliśmy szukać miejsca na Zjazd' 2023 w Pięknej Dolinie. Najpierw w dyskusji, a potem przeglądaliśmy oferty w Internecie. Wykluło się z tego kilka możliwości, ale żadna z nich nie była jednoznacznie zadowalająca. A kilka sensownych będzie oczywiście wymagać wizji lokalnych. Czeka nas ciekawy moment w poznawaniu Pięknej Doliny, taki z innej strony, nazwałbym "możliwości przyjęcia masowego turysty". Wyszło mi bowiem, że na zjeździe spokojnie powinno być z 60 osób.
Rano zrobiłem listę nazwisk (z pamięci!) wszystkich koleżanek i kolegów, którzy byli żelaznymi bywalcami zjazdów, a którzy na tym byli nieobecni z różnych powodów, najczęściej niedotyczących ich zdrowia. Uzbierało się z 30. Fakt, że Zjazd' 2023 odbędzie się dokładnie  50 lat  po zakończeniu studiów, każe sądzić, że mobilizacja i parcie na przyjazd będą duże.
Oczywiście w dyskusji między nami doszło do pierwszych delikatnych różnic zdań. Ciekawe, czy w miarę rozwoju sytuacji będą one nadal delikatne, czy też ze zwiększoną (cóż z tego że ze Szwecji) intensywnością, ponad statystyczną normę w naszym małżeństwie, będą się zderzać męskie pierwiastki - Żony i moje.
Poranna nasza dyskusja była możliwa, bo inwazyjność Teściowej określiłbym na 1! Ograniczyła się ona, i inwazyjność, i Teściowa do wysłania do mnie smsa.
...nie przyjdę na kawę. Jestem po śniadaniu. Miałam koszmary nocne i nie dało się spać....Idę do łóżka i zamierzam pospać ile się da.... Przyjdę na kawę ok. 11.00, jak sądzę....
Szyć, nie umierać, jak powiedział pewien krawiec.

O 12.00 wyjechaliśmy we troje do Powiatu. Najpierw trzeba było zrobić zakupy związane z pobytem mamy, uzupełnić spiżarnię o takie produkty, których my nie jemy (pieczywo, przemysłowy pomidor, herbata z torebki). W takich sytuacjach unikam jak ognia wspólnego z Teściową wejścia do sklepu, bo mama ma to do siebie, że mocno analizuje dany zakup (nie zawsze chodzi tu o cenę),  a to trwa, poza tym zamyśliwszy się potrafi zatrzymywać się w najmniej niespodziewanych momentach i miejscach, a to też trwa.
Do tego wszystkiego potrafi dojść sympatyczna i z pozoru niewinna odzywka, gdy już wszyscy po zakupach siedzimy w aucie, mamy pozapinane pasy i pracuje silnik przy wysprzęglonym pierwszym lub wstecznym biegu Ojej! Zapomniałam o jogurcie...Ale nie muszę go mieć... W takich sytuacjach, żeby później nie robić sobie większego kłopotu, silnik wyłączam, pas odpinam i lecę po jeden jogurt kategorycznie zabraniając mamie pójścia ze mną. Jednak, gdy się upiera,  że pójdzie sama to i tak po jej powrocie,  ponownym zapięciu pasów i uruchomieniu silnika oraz ruszeniu w drogę za chwilę bywa, że da się słyszeć Ojej,...
Tak było zawsze i wiek tu nie ma nic do rzeczy. Tak po prostu ma. 
 
Po zakupach wybraliśmy się do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Mama z przyjemnością poznawała znane jej miejsca.
- Chcę wam powiedzieć, że ja bardzo żałuję Naszej Wsi.
- A jak my! - dodali gospodarze. - Wyjechali i zostawili nas samych.
Stamtąd pojechaliśmy do Nowego Kulinarnego Miejsca. Zaprosiliśmy Teściową na obiad. 
Mama nie zawiodła nas w swoim stałym poszukiwaniu drugiego lub trzeciego dna w danej sytuacji lub rozmowie. W swoim specyficznym czarnowidztwie. 
- A ten brak ruchu może wskazywać, że produkty do potraw i one same mogą być nieświeże. - skomentowała zanim wysiadła z Inteligentnego Auta.
Na parkingu nie było żywego ducha, w środku jednego chociażby gościa. Byliśmy sami. Tłumaczyliśmy mamie, że jest już po sezonie, że to wtorek, a nie weekend i że bywamy tutaj dosyć regularnie właśnie unikając tłumów i że gdybyśmy się raz zawiedli na jakości dań, to byśmy tutaj nie przyjeżdżali. Mama kiwała kulturalnie i milcząco głową z charakterystyczną mową swojego ciała Tak, tak, rozumiem, ale to jest podejrzane i te potrawy mogą być nieświeże. Dopiero jakość i wygląd serwowanych dań zdaje się, że ją przekonały. Ale być może bardziej fakt, że w międzyczasie pojawili się kolejni goście, którzy niezależnie od siebie zajęli aż trzy stoliki. A to już był tłum.

Po powrocie skosiłem trawę na 2 akumulatory w ramach odreagowania, a wieczorem zagraliśmy w kierki, którą to grę wszyscy lubimy. Optymalnie jest, jak są cztery osoby. Wtedy klasycznie każdy gracz dysponuje 13. kartami. Ale może być też i trzech. Wtedy gra się bez dwójek i każdy z nich ma do dyspozycji 16 kart. W takiej sytuacji łatwiej o "sklejanie się" kart, skoro jest ich tak dużo w jednej dłoni. I takie "sklejenie" przydarzyło się Teściowej w dość niefortunnym momencie gry, na jej końcu, w tzw. loteryjce. Zasada przy niej jest prosta - zaczyna się od wykładania siódemek (zaczyna gracz z siódemką kier) w czterech kolorach i dokładania do nich, w górę lub w dół, kolejnych kart zgodnych z kolorem danej siódemki i z hierarchią. Jeśli gracz nie ma co dołożyć w momencie jego kolejki, musi powiedzieć "stoję". Przy czym "stać" sztucznie nie wolno, czyli jeśli ma się coś do dołożenia, dołożyć trzeba.
Teściowa w pewnym momencie powiedziała "stoję", by za kilka okrążeń odkryć odklejoną kartę, która nie upoważniała jej do powiedzenia wcześniejszego "stoję". Taka pomyłka mocno zaburza grę i wypacza jej sens. Dosyć delikatnie daliśmy temu wyraz, ale niechętnie graliśmy dalej. Przy kolejnym "stoję" Teściowej zapytałem Na pewno? Wybuchła afera. Zarzuciła mi, że posądzam ją o oszukiwanie, że robię z niej nie wiadomo kogo i usłyszałem Więcej już z tobą nie gram!
Specjalnie się nie przejąłem. A bo to pierwszy raz. Nawet złośliwie ją zapewniłem, że jutro zagramy ponownie.
 
Wieczorem dyskutując nad mistrzostwem odwracania kota ogonem przez mamę obejrzeliśmy 5. odcinek Downton Abbey.

W tym miejscu należy wspomnieć o kilku drobnych zaległościach z poprzedniego tygodnia. Wszystkie one wynikły z faktu mojej obecności na zjeździe i w związku z tym dosyć ograniczonej blogowej mobilności.
Napisała PostDoc Wędrująca. Zareagowała prywatnie odpowiadając na mojego maila. (zmiany moje, pis. oryg.) 
Czesc Emerycie, 
dziekuje bardzo za milego maila, i przepraszam ze odpowiadam z opoznieniem. Zalaczam tez w koncu pare zdjec ogolnie z wakacji, oraz z pociagu i screenshoty z aplikacji pokazujacej jak idzie tajfun (plus prognozy gdzie pojdzie dalej - to tam gdzie sie kreski rozwidlaja). Moze ci sie to jeszcze przyda do komentarzy ;-)))) 
W zeszly weekend tez mielismy tajfun, ale ten to przeszedl oceanem 200 km od Szanghaju. Ale loty byly tez odwolane, szkoly zamkniete, bo zasadniczo to nigdy nic nie wiadomo. Chociaz ostatnio dowiedzialam sie ze "Szanghaj leży praktycznie na linii rozdzielającej dwie komórki konwekcyjne (Glob.jpg) i ponoć dlatego te tajfuny odbijają w bok albo zatrzymują się tuż przed Szanghajem (Szerokość geograficzna Szanghaju to 31.2)". 
Faktycznie z moim doswiadczeniem by sie to pokrywalo. 
Pozdrawiam serdecznie!
PostDoc Wędrująca 
P.S. Przepraszam za literowki niby sprawdzam ale jednak jak sie samo nie poprawia to jest masakra.. 
P.S.2 Pozdrowienia dla Żony, odpisze niedlugo jak skolekcjonuje zdjecia jedzenia.
Maila odkryłem dopiero w poniedziałek, nie było czasu zareagować. Starałem się sumiennie z wysłanej aplikacji dojść do tego, gdzie ten tajfun idzie i dostrzec jakieś rozwidlające się kreski, ale efekt był marny. Może to przez te chińskie litery, czy napisy, bo ponoć taki jeden wigibus może zastąpić całe zdanie, a przynajmniej jego równoważnik w normalnym języku. Ponoć. Tak czy owak specjalnych szans na rozszyfrowanie tajfunu nie miałem.
 
Gdy jechałem z kolegami na zjazd, smsowo odezwała się Hela. Tłumaczyła się, dlaczego wcześniej nie mogła zadzwonić i dopytywała, czy może dzisiaj o 16.00. 
Myślę o Was często, wiele się wydarzyło ostatnio. Ale dobrego :)
Wytłumaczyłem jej, dlaczego powinna zadzwonić do Żony i dopisałem ...knujemy, abyś do nas przyjechała.
Odpisała: ... Planuję przyjazd pazdz/list. ale nie sama:)...
Tego mi było trzeba: Nie sama? Proszę bardzo, ale mnie zaintrygowałaś. Bo chyba nie chodzi o Winyla?
No nie :) - przeczytałem. - I zapiszcie datę w kalendarzu 28.05. 2022!!!!
- O fuck! Wszystko ze szczegółami Żonie! - błyskawicznie odpisałem.
- Tak jest!! - zakończyła korespondencję, zresztą nie pierwszy raz w ten sposób.
I kamień w wodę. Nie zadzwoniła do Żony, ani nie wysłała smsa.

W tamtym tygodniu zacząłem ustalać z Konfliktów Unikającym termin ich ewentualnego przyjazdu do nas związanego z urodzinami Żony.
- Sobota z noclegiem bezwarunkowo! - wyznaczyłem istotne parametry.
- Ożesz w mordę na ostro! Tak jak lubię :) - odpowiedział.
Ale potem ustalenia zaczęły się komplikować ze względu na dziewczyny - O Swoim Pokoju Marzącej i Nieszablonowo Myślącej. Okazało się, że nie za bardzo byłoby je z kim zostawić i Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający musieliby z nimi przyjechać. A jeśli tak, to musieliby dostać do dyspozycji gościnne mieszkanie, bo u nas nadal specjalnie nie ma warunków, aby naraz nocowały cztery osoby. W sytuacji, gdy goście ciągle rezerwują i przyjeżdżają, sytuacja stała się patowa. 
Sprawę w swoje ręce musiała wziąć Żona. Ustaliła z Konfliktów Unikającym, że idziemy na spontan i że stosowne decyzje - termin i ile osób - podejmiemy w ostatniej chwili.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Dwa razy i dwa razy tajemniczo.
Najpierw o 09.30.
- Ciekawie.
PMP
Zaintrygował mnie. Myślałem, że dowiem się czegoś więcej w następnym mailu wysłanym o 09.37.
-12 lat czekania na rozwój technologii. Mamy wreszcie porządny internet. Porządny tzn stabilny i szybki i niedrogi. Brak drastycznych spadków w godzinach szczytu, trzy laptopy, HBO lub Netflix i pracująca bez problemu drukarka. Można powiedzieć, że mamy 100% miasta w Lesie.
PMP
- Może to było nie do mnie? - pomyślałem w ten sprytny i wygodny sposób tłumacząc sobie moją ewentualną niesprawność umysłową.
 
ŚRODA (22.09)
No i dzisiaj mamy pierwszy dzień jesieni.
 
Pory roku najbardziej ulubionej przez Żonę - z przebarwieniami liści i ich szeleszczeniem, ze specyficznymi zapachami i mgiełkami. 
Rano przeglądając kalendarz odkryłem żeńskie imię Emeryta. Męskiego Emeryt nie było. Ciekawe.
 
Zanim wstała Żona dostałem smsa od Teściowej. Jest on o tyle godny zacytowania, że idealnie odzwierciedla styl pisania i wysławiania się mamy, a przede wszystkim "chęć nie robienia nam problemu". Nie dałoby się go oddać powtarzając, bo wystarczyłoby jedno drobne zniekształcenie, a cały efekt wzięliby diabli. Świetnie rozumieją to Pasierbica i Q-Zięć.
- Emerycie (zmiana moja), żeby nie przepalać dwa razy, schowam się pod kołdrę, żeby nie marznąć i może też nie przeszkadzać tam Wam. Jestem oczywiście po  śniadaniu. 
Jak by było fajnie, gdyby napisała: Już jestem na nogach, chodź przepal, bo mi zimno...
Ale tego się nie da. I chyba nie doczekam takiej prostej, niezwykłej prostoty.
Poszedłem zwyczajnie i zwyczajnie przepaliłem. Podejrzewałem, że mamie właśnie o to chodziło. Ale może wchodziłem w jakąś paranoję?...

Już o 11.00 przyjechali goście. Żona się zgodziła na tak wczesne rozpoczęcie hotelowej doby.
On 2 m wzrostu, wiek pod sześćdziesiątkę, ona niewiele niższa, jakieś 50 lat. Przy standardowym oprowadzaniu oboje ucieszyli się, gdy zobaczyli łóżko.
- O, nie ma na końcu drewnianego zakończenia! - zareagowali na trzy cztery. - Będzie można swobodnie wyciągnąć nogi.
Wszyscy się ucieszyli nie zwracając uwagi na dwuznaczność tego sformułowania.
 
Dzisiaj rozpocząłem kolejną krucjatę przeciwko kretom.
Od ostatniej, sikalno-moczowej, upłynęło sporo czasu. Był spokój. Ale, gdy wróciłem ze zjazdu, nie mogłem uwierzyć. Jak zwykle w newralgicznym miejscu, na jedynym trawnikowym skrawku, o powierzchni może 50 m2, ujrzałem kilkanaście potężnych kretowisk. Trudno się dziwić mojemu wkurwieniu, kiedy na pozostałej części działki, czyli na 4250 m2, było czyściutko.  
Zacząłem żmudne i skomplikowane obsikiwanie, opisane poprzednim razem. Sytuacja jednak była o tyle trudniejsza, że gościliśmy Teściową.
- Chyba nie jest możliwe - myślałem, starannie i z ulgą, nomen omen, obsikując kolejne górki - żeby mama tak idealnie się wstrzeliła i właśnie teraz przyszła do nas na kawę?...
- Mam nadzieję, że nie robisz tam nic nieprzyzwoitego? - nagle usłyszałem za sobą.
Nie wpadłem w panikę odwracając tylko głowę, oczywiście. Mama pierzchła do środka.
- A co widzisz nieprzyzwoitego w sikaniu? - zapytałem za chwilę, gdy i ja wróciłem do domu.
Byłem chętny i liczyłem na owocną dyskusję, ale mama nie chciała podjąć tematu i sprawa wygasła w zarzewiu. Szkoda.
 
Dzisiaj pogoda była mocno barowa. Nic więc dziwnego, że i mamę, i mnie sieknęło. Po I Posiłku ja, a mama jakiś czas po kawie, oboje z przyjemnością zniknęliśmy w swoich łóżkach.
Na mnie to się zemściło. W międzyczasie bowiem przyszła pani inkasentka, która była u nas pierwszy raz, i odczytała licznik wody. Z zostawionej faktury wynikało do zapłaty blisko 700 zł.  To mną wstrząsnęło. Z wykazanych stanów licznika, poprzedniego i bieżącego, wynikało, że cały dom, czyli my i goście, dziennie zużywaliśmy 2000 litrów wody. Z tego według prostych obliczeń wychodziło, że, zakładając dzienną aktywność mieszkańców na 10 godzin, przez ten czas w każdej minucie wylewaliśmy ponad trzy litry wody non stop.
Poszedłem do piwniczki.  Idiotka spisała stan licznika od hydroforu, który od dawna jest martwy. Przypadkiem zdarzyło się, że ten stan był większy od poprzednich wskazań właściwego licznika, do którego pani nie dotarła,  chociaż był dwa metry dalej. Ciekawe, co by zrobiła,  gdyby ten stan licznika hydroforowego był mniejszy?
Trzeba będzie reklamować.

Po  wypoczynku, żeby się nie zapuścić, skosiłem trawę na trzy akumulatory. A potem graliśmy w... kierki.  Tym razem bez afer. Być może sporo nas to kosztowało, bo wieczorem nie obejrzeliśmy żadnego odcinka Downton Abbey.

CZWARTEK (23.09)
No i dzisiaj nadal w sobie się zbierałem, nomen omen, i kontynuowałem antykrecią krucjatę.
 
Pomny, że Teściowa może się pojawić w każdej chwili. Ale nie przewidziałem kierunku.
- Ale wiesz, że mama zbiera aronię?! - usłyszałem z tyłu głos Żony, z kierunku domu, z którego mogła nadejść Teściowa.
Gwałtem odwróciłem się o 180 stopni. Skąd miałem wiedzieć, że mama jest w okolicach Stawu i może mnie zaskoczyć.
- Teraz tylko brakuje, żeby przyszła inkasentka spisać licznik wody, albo facet od prądu. - Żona dobiła mnie bezlitośnie.
Sam nie wiedziałem, co lepsze, ale sytuacja była o tyle dobra, że ta idiotka od wody była wczoraj. Ale oczywiście mogła nadejść inna, ta od ścieków, nomen omen. 
Nie wiem, dlaczego Żona była taka bezlitosna, skoro skwapliwie realizowałem jej humanitarny pomysł na walkę z kretami. 

Obyło się bez afer. Dokończyłem koszenie na jeden akumulator i doprowadziłem do sytuacji, kiedy trawa na całej posesji była absolutnie skoszona. Miłe wrażenie. Na fali dobrego nastroju wzmocniłem ziemię wokół trzech wierzb obrastających powoli mnicha i zasłaniających to betonowe brzydactwo.
A po I Posiłku korzystając z pięknej pogody zrobiliśmy sobie spacer po lesie.
Po powrocie, z przypadkowego podpuszczenia mamy, obejrzeliśmy stary(?) film Romana Załuskiego Komedia małżeńska  z 1993 roku z Ewą Kasprzyk,  Janem Englertem i Zdzisławem Wardejnem między innymi. Oglądało się ze wzruszeniem i nostalgią za tamtymi czasami, początkami odkrywanego kapitalizmu. Mniej więcej w tym czasie ruszałem ze Szkołą.
Wieczorem zlikwidowaliśmy urządzone w salonie kino domowe i monitor przenieśliśmy z powrotem na górę. My oglądaliśmy dwa odcinki, 6. i 7., Downton Abbey, a mama u siebie uczestniczyła w internetowym zebraniu swoich sióstr i braci.
 
PIĄTEK (24.09)
No i dzisiaj odwiozłem Teściową  do Metropolii. 
 
Jak tylko do nas przyszła, od razu zabrałem się za przygotowywanie dolnego mieszkania. Żona miała zrobić swoje po naszym wyjeździe. 
W Metropolii w Castoramie  kupiłem dwie deski sedesowe wolno opadające, jak pisał producent. Co zrobić, kupiłem, chociaż chciałem wolnoopadające. Trochę się czepiam, ale skoro jest to trwała cecha przedmiotu należałoby w tym przypadku te dwa słowa łączyć. Ale może producent był przewidujący, bo skora deska kosztowała 90 zł (dostałem wytyczne finansowe do 100 zł), więc założył, że w niedalekiej przyszłości ta stała cecha zniknie i deska będzie wolno opadać, jak się ją przytrzyma ręką. A to przepraszam...
Sprawa desek powstała w czasie naszej ostatniej wizyty w Naszej Wsi. Ta Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa się rozsypała, więc im się zaofiarowałem z kupnem nowej, bo oni praktycznie nosa nie wyściubiają poza najbliższe wsie, więc mieliby problem. Bo bez deski ciężko, chociaż pamiętam czasy, że i bez niej człowiek dawał sobie radę. 
Teściowa skorzystała z okazji i też poprosiła o wymianę, bo tej swojej, chociaż się nie rozsypała, nie mogła już znieść. Przezornie, i tu, i tu obmierzyłem w starych deskach wszystko co się dało, więc do Castoramy pojechałem na pewniaka.
Wymiana z usunięciem starej, rozpakowaniem nowej i rozszyfrowaniem systemu zajęła mi jakieś 20 minut. W drodze powrotnej zadzwoniłem do Sąsiadki Realistki z informacją, że deskę dla nich już mam i że ją im wymienię w 10 minut, gdy przyjedziemy za 1,5 tygodnia, bo system już rozszyfrowałem. Ucieszyła się, jak nie wiem co.
To samo Teściowa. Zaproponowała mi klopsiki, a gdy odmówiłem wyjaśniając Dziękuję, specjalnie przed wyjazdem zjadłem 5 sadzonych na boczku, żeby dotrwać do powrotu, bo wiesz, ja teraz już tak dużo nie jem, zaproponowała herbatę, a gdy i z niej zrezygnowałem, dała mi na drogę czekoladę.
Dziwne są te kobiety...
Pozostaje pytanie: Dlaczego nie mógł takiej prostej rzeczy zrobić syn Teściowej, a mój szwagier?
 
Mimo że nie było mnie tylko trochę ponad trzy godziny, spotkanie z Żoną zrobiliśmy nad Stawem, przy Pilsnerze Urquellu. W takiej atmosferze przyjemniej czekało się na mających przyjechać gości.
A goście, jak to goście, potrafią zaskoczyć. Wiemy o tym od dawna, więc nas nie... zaskakują.
Tu akurat przyjazd mocno się opóźniał i z 15.00 zrobiła się 17.00, więc nasze oczekiwanie przenieśliśmy na werandę. To mnie tak zdemoralizowało, że po powrocie z Metropolii w ogóle się nie przebrałem narażając kilka moich dorobków życia na poplamienie. Nic mi się nie chciało robić, więc czytałem. Drugą z książek o mecenas Zuzannie Lewandowskiej z czasów PRL-u Czarny Wdowiec.
Najpierw przyjechała pani, bardzo sympatyczna, a mąż miał dojechać później. Zrobił się więc drobny problem z parkowaniem. Bo Terenowy, jak ta nieruchawa kolubryna zajmuje fajne jedno miejsce i na zaparkowanie trzech gościnnych aut za bardzo nie jesteśmy przygotowani. Ale jakoś przy ustaleniach daliśmy radę.
- Najwyżej ten pan stratuje kołami rododendron i dwie azalie, posadzone przeze mnie, hołubione i tak pięknie kwitnące... - Zwłaszcza, że przyjedzie po ciemku. - dodałem patrząc na Żonę sadystycznie.

Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek Downton Abbey, a potem, po krótkiej przerwie na zamknięcie dnia, 9., ostatni, najdłuższy w sezonie szóstym. I koniec. 
Scenarzyści wszystko ładnie zamknęli i zakończyli na 1925 roku. Dobrze z wielu względów. Gdyby historia ciągnęła się dalej, musiałaby nad wszystkim wisieć ciężka atmosfera zbliżającej się II Wojny Światowej, chociaż w tamtym roku nic jeszcze na nią nie wskazywało, oraz zniknięcie z racji swojego wieku tak istotnych dla serialu postaci, jak babcia Violet i kamerdyner Carson.
Doczytałem, że po sześciu sezonach twórcy zrealizowali jeszcze pełnometrażowy film. Trudno byłoby go nie obejrzeć.

Ponieważ Hela nadal się nie odzywała, dzisiaj wysłałem do niej takiego smsa:
... i cieszymy się razem z Tobą. To powiedz przynajmniej czy:
1) Facet pije piwo (o winie i wódce nie śmiem marzyć),
2) Ma poczucie humoru?
O resztę możemy być spokojni znając Ciebie. To tymczasem. 
Ps. A jak ma na imię? Termin zaklepaliśmy.

SOBOTA (25.09)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie wycieczkę po Pięknej Dolinie.
 
Dla przyjemności i dla naszego zdrowia psychicznego.
Od dawna chciałem być na grobie Ryszarda Szurkowskiego. W grobowcu rodzinnym na cmentarzu niedaleko jego rodzinnej wsi leżą jego dziadkowie, rodzice i jest napis upamiętniający jego syna, Norberta. 
Bardzo dziwne, mocne  i wzruszające przeżycia. 
O Ryszardzie Szurkowskim pisać wiele nie trzeba. Ikona polskiego kolarstwa szosowego. Dostarczał nam wiele emocji i radości. 
Na poziomej płycie położona jest otwarta kamienna księga, a na jej stronach wypisane są, wykute, nomen omen, wszystkie jego kolarskie sukcesy. Zaś na płycie pionowej, z jej prawej strony stoi odlana lub wyrzeźbiona, chyba mosiężna, sylwetka kolarza na rowerze z napisem Niepokonany.
- Nie  wiadomo, kto ją tam umieścił. - powiedziała nam pani, którą poprosiliśmy, żeby nam wskazała grobowiec. - Mnie się to już zdarzyło kilka razy. - Jak widzę, że ktoś tak chodzi po cmentarzu i się rozgląda,  to wiem, że szuka grobu Szurkowskiego. - U nas, w jego rodzinnej wsi, będzie  postawiony obelisk ku jego pamięci.
Ciała jego syna, Norberta, nigdy nie zidentyfikowano. Mieszkał i żył z żoną i córeczką w Nowym Jorku. Zginął w wieku 31 lat w zamachu 11 września 2001 roku na World Trade Center (...), gdzie pracował na 104. piętrze jednej z wież.
Po powrocie z Polski, z rodzinnych uroczystości, pierwszego dnia poszedł do pracy. Miał tam być tylko kilkanaście minut. Żeby wejść do WTC, trzeba mieć dowód tożsamości. Bez niego do budynku nie mógł się dostać nawet jego właściciel. Tego dnia dowód tożsamości, prawo jazdy Norberta, zabrała ze sobą Urszula. Opowiadała potem, że wsiadała już do samochodu, gdy w ostatniej chwili przybiegł z domu jej mąż. Gdyby się z nią minął, nie wszedłby do WTC... 
Zawsze to samo - gdyby...  Ślepy przypadek, zrządzenie losu.
Na pionowej płycie, na dole, wykuty jest obraz dwóch charakterystycznych wież z pikującym na nie samolotem.
- Jakiego szoku doznałby jakiś Amerykanin, któremu wtedy zginął ktoś z bliskich, gdyby zrządzeniem losu znalazł się przy tym grobie. - W takiej dziurze, gdzieś w Polsce... - dodałem.

Zwiedziliśmy kolejną część Pięknej Doliny, w której byliśmy dawno i to może tylko ze dwa razy. Zauroczyła nas, zwłaszcza jedna wioska. Wszystko takie nietypowe dla doliny, pagórkowate.
A potem pojechaliśmy w tereny, przez które dawniej często przejeżdżaliśmy na trasie Nasza Wieś - Metropolia. Chcieliśmy zobaczyć zajazd, którego właścicielkę znaliśmy, i w którym byliśmy kilka razy. Myśleliśmy, że może się nadać, jako miejsce przyszłego zjazdu moich koleżanek i kolegów ze studiów, ale obiekt był za mały i w sumie mało ciekawy z wyraźną aurą schyłkowości. Jego właścicielka się zaharowuje bez specjalnych efektów kosztem zdrowia i z wyraźnym nerwicowym stanem. Coś tutaj w sensie rodzaju oferty i sposobu jej realizacji od samego początku nie zagrało. Stąd też zajazd wystawiony jest na sprzedaż.
W drodze powrotnej zjedliśmy świeżą rybkę w barze Żuraw. To ten usytuowany obok Wakacyjnej Wsi, nad Leniwą Rzeką, który swoją aurą przypomina tamtą epokę, w którym często jadamy i lubimy, i do którego kierujemy naszych gości lub zapraszamy naszych znajomych. Dzisiaj po raz pierwszy nadałem mu blogową nazwę. Żona zjadła jak zwykle pstrąga, a ja sandacza. Ona piła sok pomidorowy, ja, jak zwykle tam, pilsa czeskiego, Litovela, bo Pilsnera Urquella nigdy bar Żuraw nie miał.  
- Wiesz, tak sobie myślę, że ten Litovel mógłby być drugim moim piwem po Pilsnerze Urquellu... - nagle przy Żonie mnie oświeciło.

Dzisiaj nie czuliśmy, że jest sobota.  Mimo wycieczki, obecności w barze Żuraw i mimo obejrzenia filmu Downton Abbey. Mógł to być równie dobrze jakiś poniedziałek lub wtorek. 
Sam film nie zmienił tego nastroju, chociaż oczywiście był świetny. Pomysł, aby go zrealizować, być może pod naciskiem fanów oglądających serial, był strzałem w dziesiątkę. Pozwolił w pełni pożegnać się z bohaterami i aurą miejsca, ludzi i tamtych czasów, tak świetnie i wiarygodnie oddanych przez twórców.

NIEDZIELA (26.09)
No i dzisiaj też nie czuliśmy, tym razem, że jest niedziela. 

Rano była wymiana gości w górnym mieszkaniu. Wyjeżdżali ci dwumetrowcy. Wyraźnie nie chciało im się opuszczać Wakacyjnej Wsi, bo gadkom przy samochodzie nie było końca. On, już kilka dni temu po ledwo godzinnym pobycie, wystawił nam ocenę 5.
- A mogę go zapytać, czy teraz po wyjeździe, gdy w pełni zna nasze miejsce i warunki, zrobiłby to samo? - zapytałem Żonę, gdy szedłem się pożegnać.
- Ani mi się waż! - Żona została gwałtownie wybita ze swojego porannego 2K+2M. - To by było takie żenujące dopraszanie się i umizgiwanie!
Więc nie pytałem. Ale tematy i rozmowa była niezwykle interesująca, bo ona filolog słowiański, a on emerytowany górnik z olbrzymią, chyba nawet maniakalną wiedzą historyczną dotyczącą naszych dawnych wschodnich kresów i stosunków z Rosją.
Wyraźnie im brakowało pożegnania z Żoną, bo za jakieś pół godziny wysłali jej swoje selfie (autoportret ?) z życzeniami i podziękowaniami z przystanku w Gruszeczkowych Lasach.

Po I Posiłku ja zabrałem się za swoją sprzątalną część mieszkania, a Żona za swoją. Jednocześnie czatowałem, kiedy wyjedzie na jakąś wycieczkę małżeństwo z dołu, żeby wykosić trawę nikomu nie przeszkadzając. 
Do górnego miała przyjechać późnym popołudniem pani z pieskiem.
- To taki gość, jak lubisz. - Żona śmiała się prowokująco.
Wiedziała, co mówi. Lata doświadczeń. Bo taka kobieta,  bez mężczyzny, chyba wyzwolona(?), nomen omen, jest gościem dość nietypowym, wymagającym z mojej strony większych zabiegów i zaangażowania. Więc naniosłem bezlik szczapek i wypełniłem stojak na drewno, że ledwo się w nim mieściło, bo przecież taka pani sama nie dałaby rady. Oczywistym było dla mnie też, że będzie potrzebna pomoc przy rozpalaniu w kozie, pomoc przy zamykaniu i otwieraniu drzwi opartych na ryglowym systemie wymagającym sporej siły, żeby klamką właśnie te rygle zaryglować i pomoc nie wiedzieć jeszcze przy czym, ale byłem dziwnie spokojny, że coś się znajdzie.
 
Do jej przyjazdu wpadłem w amok pracy fizycznej. Bo po zrobieniu swojej części mieszkania rzuciłem się na teren między Gospodarczymi - sprzątałem i rąbałem. Dosyć opierdalania się! 
Ale gdzieś o 15.00 z powodu przesilenia poczułem się słabawo, więc musiałem wyhamować. Do przyjazdu pani jako tako zdążyłem dojść do siebie.
Pani mnie nie zawiodła.
Najpierw nie mogła do nas trafić, więc po pierwszym telefonicznym tłumaczeniu Żony musiałem przejąć pałeczkę. Potem znalazłem na jutro warsztat samochodowy, bo w trasie w pożyczonym przez panią aucie coś zgrzytało. A wieczorem stałem nad nią udzielając instrukcji, jak rozpalić w kozie.
- Bo ja szukam takich miejsc, gdzie są kominki. - Widok tego ognia... - rozmarzyła się, gdy na początku oprowadzaliśmy ją po mieszkaniu.
Nie chciałem niegrzecznie, bo to przecież nasz gość (gościna?, gościa?, bo przecież nie gościówa?!), dociekać i wchodzić w logiczny wywód bacząc czujnie, że to przecież kobieta, i nie zadawać pytania Skoro pani użyła słowa <szukam>, to oznaczałoby, że była już pani w podobnych miejscach, to znaczy z kominkami. A skoro tak, to powinna pani mieć jakie takie doświadczenie w używaniu ich i w rozpalaniu?...
Ale spokojnie wytłumaczyłem sam sobie, że ostatecznie kominek kominkowi nierówny. A poza tym, gdyby się wydał mój niecny postępek, to Żona...
Na szczęście pani była nad wyraz kumata, inteligentna, spokojna, czyli niehisteryczna, z poczuciem humoru, a to potrafi zlikwidować każdą niedogodność. Rozpaliła bez pudła.
Druga drobna niedogodność pojawiła się również na samym początku, gdy standardowo podsuwając  mapki reklamowaliśmy ciekawe miejsca, gdzie można fajnie zjeść. Na słowa "ryby" albo "dziczyzna" strasznie za każdym razem się krzywiła.
- Bo ja jestem wegetarianką. - Będę sobie sama gotować. - zmroziła nas trochę.
No cóż, jej cyrk, jej małpy!
- Dlatego jest taka spokojna i wyważona w chwilach drobnych problemów lub niepowodzeń. - skomentowała Żona po mojej relacji o rozpalaniu.
Chyba nie chciała sugerować strasznej rzeczy, że gdybym przeszedł na wegetarianizm, to zmieniłby się mój charakter. Nie zniósłbym tego. To znaczy wegetarianizmu i zmiany mojego charakteru. Zwłaszcza na stare(?) lata!
Miałem nie pisać o gościach, cholera! Ale jak to zrobić, skoro to jest morze ciekawostek i "na dodatek" nasze życie?
 
Ale wydarzeniem dnia był telefon od Heli. Potwierdziło się wszystko, co przemycała we wcześniejszych swoich smsach i co ja domniemywałem. 
Jest Facet. Na razie muszę tak go nazywać, bo nie znamy się i nie ma żadnych przesłanek, na bazie których można by coś wnioskować i wymyślić. Ale jest już dobrze, bo:
- pije whisky, wódkę i piwo, z winem zdaje się gorzej, 
- ma poczucie humoru, a co za tym idzie inteligencję,
- jeździ motocyklem, więc Hela robi teraz prawo jazdy na motocykl, co osobiście postrzegam w kategoriach fanaberii, 
- lubi muzykę i...
- przede wszystkim jest pierwszą lub jedną z pierwszych, a na pewno burzliwą miłością Heli.
Więc ona wie, kto zacz, a to dobrze rokuje. Poza tym znając Helę możemy być spokojni, że nie wybrałaby na swojego partnera jakiegoś łachmytę.
Ich skomplikowane historie zatoczyły koło i wszystko się nagle uprościło. Są razem. W przyszłym roku, w maju, biorą ślub, na który, jak również i na wesele, zostaliśmy już słownie zaproszeni. A póki co oboje mają do nas przyjechać w drugi lub trzeci weekend października. Już sobie ostrzę zęby.

Wieczorem nic nie oglądaliśmy. Czytaliśmy. Ja trzecią część o papudze, Zuzannie Lewandowskiej, Sarkofag, a Żona wisiała na swoich drutach.
 
PONIEDZIAŁEK (27.09)
No i dzisiejszy dzień wydawał się być niedzielą. 

Chociaż wstałem o 06.00 i do 14.00 ciężko pracowałem. Coś nie tak z głową - jakieś dziwne przesunięcie w fazie.
Rąbałem brzozowe szczapy (sporo bierwion zalega jeszcze od tamtego roku) i drewno do kuchni, robiłem porządki wokół Górki i całkowicie usunąłem pozostałości po pracy Nowego Fachowca i Pumy - demontażu boazerii i szafki na dawnym ganku, obecnej Werandzie. Za chwilę teren pomiędzy Dużym Gospodarczym a Małym przejrzy (a co miałby....?!) i będę mógł tam złożyć nową partię drewna do opału, aby schło.
O 14.00 gruntownie się odgruzowałem, a potem pisałem, pisałem...
 
Dzisiaj Dwumetrowcy dodatkowo wystawili nam opinię słowną. Miło się czytało. Dzięki nim średnia opinii podskoczyła do 4,7. Gdyby kolejni goście zawsze wystawiali nam ocenę najwyższą, pięć, zbliżalibyśmy się asymptotycznie do doskonałości, czyli do piątki. A to byłoby mocno podejrzane. Więc dobrze się stało, że jednemu gościowi, pani, mocno podpadliśmy i wyrąbała nam ocenę niedostateczną.
Dla wyjaśnienia: asymptota krzywej (gr. ἀσύμπτοτη, „nie stykać się”) – prosta l jest asymptotą danej krzywej C (...), jeśli dla punktu oddalającego się nieograniczenie wzdłuż krzywej C odległość tego punktu od prostej l dąży do zera. Dodam, dla łatwiejszego zrozumienia, że krzywa jest uogólnieniem linii prostej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.32.
 
I cytat tygodnia:
Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi. - Albert Einstein
 

poniedziałek, 20 września 2021

20.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 291 dni.
 
WTOREK (14.09)
No i dzisiejszy dzień należał do tych optymalnych spędzanych w Metropolii. 

Wspominałem o warunkach, jakie muszą być spełnione, żebym go za taki uważał. Przypomnę. 
Musi to być wtorek i był, muszę być świeżo po publikacji i mieć oddech - byłem i miałem, muszę być sam i byłem, pobyt w Szkole nie może mnie wykończyć - i nie wykończył, nikt i nic nie może mnie w jakikolwiek sposób popędzać - nic i nikt mnie nie popędzał.  Jeśli na dodatek trafi się jakiś wtorkowy bonus, to wypełnia mnie wtedy dziwna pozytywna energia, której definicja jest najbliższa słowu Radość
Dzisiejszym bonusem miał być wieczorny mecz Polska : Rosja. Już w południe wymieniliśmy się z Konfliktów Unikającym typami wyników. Niezależnie od siebie, bez wcześniejszego kontaktu i komentarza, on stawiał 3:0 dla Polski, a ja... 3:0 dla Polski. Trudno więc było to nazwać wymianą, które to słowo z samej definicji sugeruje dwie różne rzeczy. Ale też nie była to taka jałowa i okrutna "wymiana", jak w tym dowcipie, z podstawówki, jakby powiedziała Żona, a ja śmiem twierdzić, że z ogólniaka.
Idzie dwóch baców. Nagle jeden zauważył gówno leżące na drodze.
- Załoze sie, baco, o 100 złotych, ze tego gówna to wy nie zjecie. 
- Co, ja nie zjem?!
Schylił się, zjadł i wygrał 100 zł.
Idą dalej. Nagle ten, co zjadł, ujrzał kolejne gówno na drodze.
- A teraz ja sie załoze o 100 złotych, ze wy tego gówna nie zjecie.
- Co, ja nie zjem?! - odparł ten pierwszy. Schylił się, zjadł i wygrał 100 zł.
Idą dalej milczący i jacyś tacy markotni.
- Wiecie, baco, - zagadał ten pierwszy - cosik mi sie zwiduje, ze my to gówno za darmo zjedli! 
 
Rano zrobiłem sobie aż ponad dwie godziny zapasu, żeby niespiesznie wybrać się na 09.00 do Szkoły.
Celebrowałem poranne ablucje, przygotowywałem posiłki, zajrzałem do laptopa. To dodatkowo wprowadziło mnie w świetny wtorkowy nastrój.  Miał on trwać aż do końca dnia. Bo:
- W Szkole udało się zrobić wiele rzeczy, podomykać je i zamknąć SIO w obszarze zatrudnienia nauczycieli w tym roku szkolnym. Z tym zawsze jest drobny problem polegający na "małym" nieprzystosowaniu systemu do szkolnictwa niepublicznego. Dlatego za każdym razem trzeba wymyślać system porozumiewania się z systemem. Taka gra. W sumie  dość głupia.
Z Nowym Dyrektorem ustaliliśmy, że skoro wszystkie zaległości są zrobione,  a sprawy bieżące są na bieżąco,  to mój przyjazd w październiku nie ma sensu. Równie dobrze może się okazać, że w listopadzie i grudniu również nie, może w styczniu, kiedy zwykle jest kumulacja spraw i rozliczeń za ubiegły rok.
- W Nie Naszym Mieszkaniu kontynuowałem piękny wtorek. Przy końcówce książki Jacka Ostrowskiego Paragraf 148  o pani mecenas Zuzannie Lewandowskiej (w tamtych czasach, nie wiem, jak teraz, ten zawód adwokata powszechnie nazywany był papugą), której przyszło działać w ponurych czasach PRLu, nie dość że przybijanej komuną, której szczerze nienawidzi, to jeszcze dobijanej swoją papugą arą, niezwykle inteligentną, wredną i upierdliwą, wkopującą na każdym kroku swoją chlebodawczynię, wrzeszczącą na przykład na widok milicjantów Preeecz z komuną! Preeecz z komuną! Preeecz z komuną!, kiedy to, nawet oni, "inteligentnie" mogli się domyślać, kto tego nauczył to rozwrzeszczane ptaszysko,  pożarłem drugą porcję lodów.
Pomysł nieopatrznie "podsunęła" mi Żona, gdy wyjeżdżałem kwękając z tego powodu.
- Jak już będziesz w Nie Naszym Mieszkaniu,  wejdziesz na tamtejsze tory, to ci przejdzie. - Nikt ci nie będzie zawracał głowy. A poza tym... - spojrzała na mnie uważnie - kto wie, co ty wtedy tam robisz?... - Może kupujesz sobie lody?... 
Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Dlatego wczoraj po przyjeździe do Metropolii przy okazji drobnych zakupów kupiłem w Kauflandzie skromną porcję lodów waniliowych Grycana, różne orzeszki i 0,5 l advocata. Pierwszą ucztę miałem wczoraj, a dzisiaj drugą.
Zdawałem sobie sprawę, że ten advocat mnie zdradzi i pogrąży. Starałem się znaleźć takiego "szczeniaczka", buteleczkę 100 ml, w sam raz na dwa razy, żeby po moim występku nie zostawić  żadnych śladów, ale były tylko same półlitrowe kolubryny. To ile mogłem zużyć? Resztę miałem zamiar przywieźć do Wakacyjnej Wsi zdając sobie sprawę, że będę szedł pokornie na rzeź, jak to cielę. Ale wylać nie byłem w stanie mając gdzieś w sobie tlącą się nadzieję, że może i przy Żonie się przyda. Owszem, butelkę, bez zdrady, mogłem zostawić w Nie Naszym Mieszkaniu, ale jej  zawartość mogłaby stanowić taką tykającą bombę stojącą aż do stycznia nie w lodówce (przy wyjeździe wyłączam). Użycie zawartości mogłoby być tragiczne w skutkach, albo przynajmniej śmieszne, tak czy owak uniemożliwiające przyszły pobyt w Szkole.
- Przed meczem rozmawiałem z Bratanicą. Odkryłem Amerykę, że rozmowa z 18-latką, a z 24-latką to dwie inne bajki. Oczywiste 5 lat różnicy robiły różnicę. Ale i one mogłyby nie pomóc, gdyby nie 2,5-letni synek, dom i zbliżający się ślub, który ma się odbyć w przyszłym roku. Z tego wszystkiego Bratanica jest dumna przy całkowitym braku ochów i achów, które są całkowicie sprzeczne z jej naturą.
Przyczyną rozmowy był fakt, że musiała się pochwalić Wujciowi, że zdała maturę, bo z poprawki z matematyki uzyskała 62%. Rozmawialiśmy, jak to może być istotne w jej przyszłym życiu. 
Rozmowa na tak ważny temat trwała jakieś 2 minuty, ale wiadomo, że zawsze się znajdzie temat ważniejszy, na dodatek ciekawszy. Więc w kolejne 10 minut dokładnie przeanalizowaliśmy i przenicowaliśmy mający się odbyć za chwilę  mecz Polska : Rosja. Z kim jak z kim, ale z nią można by na ten temat rozmawiać bez końca. W końcu oboje,  ze swoim partnerem, Siatkarzem, siedzą w siatkówce po uszy czynnie ją uprawiając i biorąc udział w zawodach. Ja tak nigdy nie robiłem, ale to ja wytypowałem prawidłowy wynik (oni stawiali 3:2 dla nas), czym być może zasłużyłem sobie na kolejną drobinkę ich szacunku.
- Obejrzałem przy tylko jednym(!) Pilsnerze Urquellu mecz Polska - Rosja (3:0). Opłacało mi się marnować drugiego, skoro wiedziałem, że wygramy w trzech setach? Zaraz potem miałem zamiar iść spać, więc takie picie na siłę, nawet Pilsnera Urquella, nie miało sensu.
Emocjonowałem się tylko w drugim secie, jak nie ja w meczu z Ruskimi. Ale gołym okiem było widać, że ten mecz wygramy 3:0.
Więc sumarycznie, wtorkowo, można było się dziwić mojemu dobremu nastrojowi? 

To jak to było z tym mailem PostDoc Wędrującej?
Tydzień temu napisałem, że Mail mnie rozbawił w wielu, wielu aspektach i cholera, wstyd się przyznać, wzruszył. I że ... co za żyzne poletko...
Ten specyficzny, można by powiedzieć autorski, żywy język PostDoc Wędrującej, z typowym dla niej (niego) chaosem pociągającym za sobą bezlik "normalnych" w obecnych szybkich czasach błędów wynikających z nieużywania naszych klasycznych polskich liter,  co często doprowadza do humorystycznych sformułowań  i znaczeń, pociągającym błędy gramatyczne czy ortograficzne, wprowadzanie czcionek różnego kroju (to mnie zaciekawiło, bo ja tak nie potrafię), wstawianie angielskich słów albo angielskich "przerobionych" na polski, dawał świadectwo żywego przekazu. Oryginalność przekazu dodatkowo wzmocniona została chińskimi nazwami i zdjęciami. To może zacytuję w wersji prawie saute z koniecznymi moimi zmianami.
Hej Żona I Emeryt, (zmiana moja z utrzymaniem mianownika liczby pojedynczej)
Wiem ze dlugo nic nie pisze, wiec nic o mnie nie wiecie. Jaz a to korzystam I wiem "wszystko" z bloga 😉 Tak w ogole to blog jest super, I fanie sie go czyta itp itd (jak to w piosence)
Ale zeby cos jednak napisac "ciekawego" to sie postaram ponizej.
Ogolnie w Chinach  to w pierwszej polowie 2021 byl "luz" tzn mozna bylo sobie jezdzic gdzie sie chce robic co sie chce itp. Wszystko to bazuje tez (tak mysle)  na "sledzeniu"czlowieka telefonem, czyli kto gdzie z kim itp byl.
To byl ogolny wstep.
Ja z moimi znajomymi (fajna paczkaPolakow)  zapalanowalismy wyjazd na tydzien n a wakacje do Guilin/Yangshuo. Wszystko bylo Ok, o koteliu w Guiln I Yangshuo powyslalismu nasze paszporty, potwierdzenia ze jestesmy w Chinach od dawna i wszystkie tzw "kody zdrowia"- wszystko OK!          ALE – nadchodzil tajfun, nadchodzil, nadchodzil ( ze tajfun nadchodzi sie wie od wielu dnio sa prognozy gdzie pojdzie itp)
My –okazalo sie rano (w dzien kiedy mielismy leciec wieczorem) ze lot jest odwolany – co robimy ? Bo jutro mamy byc na drugimn koncu Chin – I tam tz miual dooleciec kolega ktorego tajfun nie ïnfluencowal" (comment dla Romka- myslalam zeby powiedziec "nie wzruszal"ale wydaje mi sie ze to nie oddaje dobrze co kto morze – moze Kopaliski by sie przydal)!
Z- co robimy? Byly tony opcjii – albo lepiej powiedziec jakies opcje .. bo bezposrednie "szybkie"pociagi byly ju z wszystkie sprzedane. Wiedzielsmy juz tez ze w niektorych miejscowosciach zaczyna narastac COVID, wiec nalezy je ominac. OK wybralismy opcje "sensowna" z pociagiem "wolnym"(w  sensie slow)  od Shanghaju  do Zhuzhou, I potem z Zhuzhou do Guilin ( czyli gdzie chcielismy doleciec samolotem).  Podroz tym nocnym pociagiem to byl spory fun, I zupelnie inne doswiadczenie niz w "szybkich"pociagach. Typu np ludzie spali na podlodze na kartonach, to byla taka "Azja" a nie "nowoczesne Chiny". My wiedzac juz jak jedziemy I majac 4-osobowa Polska ekipe zaopatrzylismy sie w plynne prowiaty pozwalajace przetrwac podroz. Bylo w sumie wesolo I fajnie 😉 W Zhuzhou przesiadlismu sie na (tym razem juz szybki I wypasiony) pociag do Guilin. I w sumie dostalismy sie tam gdzie chcielismy tyle ze nie wieczorem dnia poprzedniego (samolotem – odwolanym) a dnia nastepnego= rano – po calej nocy w pociagu. OK.
Od tego momentu bylismy na wakacjach – okolice Guilin I Yangshuo jakotakie, sa super, swietne meisjscena wypoczynek I bardzi w sumie niezwykly krajobraz – zalaczam jakies zdjecia ale mozecie tez tony zobaczyc na wiki itp.
Waskacje sie koncza I ja tak nie byalm pewna czy zostaje dluzej niz tydzien czy wracam. A w miedzyczasie zaczela sie nowa Covidowa panika – tu mozna tu nie mozna itp. Jak ja stwierzial ze zostaje 3 dni dluzej (bo mi sie tam totalnie podobalo) to sie okazalo ze najpierw musze aplikowac o wyjazd – SIC – bo jak  wyjezdzalam  to jeszcze nie musialam..I jak zaczelam aplokoac o wyjezd to musialam powiedziec "jak I gdzie" wyjechalam. W tym momemcie okazalo sie ze Zhuzhou – tam gdzie mialam przesiadke I bylam oklo godziny jest teraz juz "yellow zone" czyli ze wracajac do Shanghaju musze odbyc kwarantanne. Normalnie to moze byc we wlasnym domu, ALE, ze moj wlasny dom jest na universyteckim kampusie – to mnie tam NIE wpuszca, I bede musiec miec kwarantanne w tzw "designated places"- na swoj koszt..
Z UNIV mi doradzili ze lepiej bedzie jak ja zostane dluzej na wakacjach w Yangshuo – tak ze mina 23 tygodnie od "przejazdu prze zolta zone".  Tak zrobilam – mialam "wymuszone"dluzsze wakacje. Wakacje byly super. W ogole w Chinach sa totalnire cirekawe  miejsca. Total przyroda czasami.
Zeby sie tym na prawde cieszyc to trzeba omijac tlumy innych turystow.
Ja juz wiem ze omijanie jest bardzo proste, to jest moim zdaniem nie do wybrazenia dla Polaka lub innego Europejczyka jak standardowy mlody (15-35 lat) Chinczyk jest niewydolny ruchowo. Albo mu sie nie chce. Wystarczy pojsc gdziekolwiek gdzie trzeba podejsc albo isc wiecej niz 2km I tam nikogo nie bedzie. To jest masakra.
OK, sorry ze tak malo pisze, ja nie jestem bardzo pismienna z natury
Poza tym co powyzej, choc tez w pewnym nawiazaniu to faktycznie tu powstala ostatnio (albo ja ostatnio dolaczylam)  fajna paczki Polakow. Nie ze z innymi nacjami sie czlowiek nie dogada, absolutnie nie, czasem jest gorzej z "rodakami", ale to co tu teraz mamy jest cool.
Wasz Nowej wsi project wyglada super, To co gdzie u kogo itp to wiem, Mam nadzieje ze jakos ta cala paczki zobacze niedlugo
Generalnie mam plan wrocic do Polski, zeby to sie stalo to ktos gdzies mnie musi w Polsce zatrudnic  (jako profesora, moge rozwazyc nie byc szefem "katedry") zobaczymy.
Ale plan powrotu do PL jest aktualnie jedynym konkretnym planem który rozważam. Wcześniej-przed-Covid chciałam najpierw starać sie o tenure w US, ale mam jednak Rodziców, Brata (zmiany moje), chce ich czasem widzieć. Pożyjemy zobaczymy, ale taki mam plan (no I troche go juz realizuje).
Ucalowania
 
A dlaczego mail mnie wzruszył? 
Bo w temacie maila napisała: Hej to ja post-doc cały czas only po Chinach wedrujeacy. 
I z powodu, że czyta, ale przede wszystkim dlatego, że dojrzewa do powrotu do Polski. Trzeba znać PostDoc Wędrującą, żeby wiedzieć, że to duża rzecz.

No to pociągnijmy i zdominujmy wtorkowy wpis przez omówienie kolejnego maila.
Już o 00.58 napisał po Morzach Pływający.
Dzień dobry
U nas jak to we wrześniu. Grzyby i nauka Juniora
(Nowego Rudego - dop. mój) samodzielnego wychodzenia z domu i powrotu na " komendę" Juniorek ,chodź do mnie. Nigdy nie sądziłem, że kota można czegoś takiego nauczyć. Okazuje się jednak, że można i Juniorek wraca do domu nie przymierzając jak porządnie wychowany owczarek niemiecki czytaj Bydlak Starszy (zmiana moja).
W przeciwieństwie do Ciebie nic nie robię od jakiś 2 tygodni. Odpoczywam i mentalnie przygotowuję się do pracy. Niezrealizowane plany przeniesione na wiosnę.
 
Chciałbym mieć w sobie taki luz.
 
ŚRODA (15.09)
No i dzisiaj zaliczyłem w Szkole drugi dzień pobytu z mojego stałego dwudniowego cyklu.

Nowego Dyrektora nie było. Z Najlepszą Sekretarką w UE domknęliśmy wszystkie możliwe sprawy.
Gdy się z nią żegnałem, aż do stycznia, zasmuciła się. Było to miłe i trochę mi schlebiało.
Na 13.00 udało mi się ekstra ściągnąć faceta do pomiaru szczelności instalacji gazowej. Jak zwykle Nie Nasze Mieszkanie widniało na skąpej liście tych, które swoją potencjalną gazową nieszczelnością zagrażały bezpieczeństwu całego bloku. Widniejący na ogłoszeniu numer Nie Naszego Mieszkania kłuł mnie w oczy, a nie chciałem w takim bolesnym stanie wracać do Wakacyjnej Wsi. Czekanie do jutra, czyli do wyznaczonego kolejnego terminu, nie wchodziło w rachubę.
Facet był punktualnie.
- Wszystko jest ok. - oznajmił za chwilę. - A może pan otworzyć piekarnik, bo się nie otwiera...
- Otwiera się, otwiera, tylko trzeba na chama, bo chyba nieużywany od 10 lat albo i lepiej... - wyjaśniłem otwierając klapę z przeraźliwym zgrzytem.
- Wie pan, wolałem nie ryzykować. - uśmiechnął się.
 
W Domu Dziwie byłem już o 15.00. Od razu zawędrowaliśmy nad Staw. Na ławeczce, ja z Pilsnerem Urquellem, Żona z cydrem, zrelacjonowaliśmy sobie wzajemnie wszystkie sprawy. Ten tryb i sposób naszego witania się bardzo lubię.
Ustaliliśmy, że po omówieniu wszystkich tematów, metropolialnych i wakacyjnowsiowych, na werandzie Żona dokładnie przekaże mi wszystkie swoje przemyślenia na temat Dużego Gospodarczego z charakterystycznym dla siebie dzieleniem włosa na cztery (robi to bardzo często), osiem (przy mnie bardzo rzadko, bo nie jestem tego w stanie wytrzymać), szesnaście (zupełnie nie przy mnie), itd. (postęp geometryczny).  Ale przypadek Dużego Gospodarczego tak mnie podkręcił, że powiedziałem, że wytrzymam, nawet jak zejdzie na ósmy level ważności spraw, czyli na ósmy poziom, a to  by mogło oznaczać dzielenie włosa na 16. Tak mnie to interesowało. I wytrzymałem bez słowa skargi i pospieszania Żony.
Późny wieczór poświęciłem na rozpakowanie się i rozpakowanie zakupów. Nie byłbym w stanie być u siebie i mieć spokojną głowę, gdybym tego nie zrobił. Postanowiłem nie rżnąć głupa i nie wstawiać advocata po kryjomu do lodówki dziwiąc się za jakiś czas "odkryciu" O?! A to skąd tu się wzięło?!, a potem dalej grać głupa przy Żonie Może jacyś goście zostawili?... Kto to u nas ostatnio był?... i nie narażać się na jej wzrok i na niechybne usłyszenie Ale słabe!... Od razu przyznałem się do wszystkiego i... mi się upiekło.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Downton Abbey.
 
CZWARTEK (16.09)
No i dzisiaj oprowadzaliśmy pierwszego zainteresowanego kupnem Pół-Kamieniczki.

O 10.00 był z kolegą. Obaj przyjechali z Metropolii.
Żona określiła jego zainteresowanie na 49% za, 51% na nie. Ja, o dziwo ostrożniej niż ona - 40% za,  60% na nie. Facet obiecał, że w przyszłym tygodniu zadzwoni.
Jedliśmy z niejednego nieruchomościowego pieca, więc słuchaliśmy jego słów ostrożnie.  Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że tak od razu, pierwszy zainteresowany stanie się kupcem? Z drugiej strony...
 
Z Pięknego Miasteczka pojechaliśmy do Powiatu - tylko po pranie i po Socjalną. Przed moim wyjazdem Żona musiała mieć spokojną głowę. Musiała też mieć posprzątaną Werandę, stąd rzeczy Nowego Fachowca i Pumy wyniosłem do Małego Gospodarczego. Narąbałem na  zapas drewna, skosiłem trawę w Alei Brzozowej i przed gośćmi. Mogłem spokojnie jechać.
Tylko to zrobiłem, zadzwonił Nowy Fachowiec z informacją, że Puma wreszcie przyjedzie po nasze zabawki. Ciekawe, prawda? Co za energetyczna synchronizacja, nic wcześniej, nic później. W punkt.  Upieprzyłem się za bezdurno, bo wszystko to co Puma wziął z Małego Gospodarczego, mógł wziąć wprost z Werandy.
 
Nad późnym popołudniem ciężko wisiał mój jutrzejszy wyjazd. Żonie było smutno, bo polubiła moich kolegów i koleżanki, a oni ją. Wiele razy była na zjazdach, ale teraz wszelkie okoliczności uniemożliwiły wspólny wyjazd. Obojgu nam psuło to humor.
Wieczorem, żebym mógł całkowicie spokojnie spać, dokumentnie się spakowałem. Niczego nie zostawiłem na rano.

Dzisiaj rozmawiałem z Wnukiem-IV. Miał ósme urodziny. Żeby "dostać się" do niego i złożyć mu telefonicznie życzenia, musiałem skorzystać z pośrednictwa Wnuka-I. To może przy okazji zacytuję, nie pamiętam kogo, ale na pewno skierowane do Syna:
Żywienie urazy jest jak picie trucizny i oczekiwanie, że zaszkodzi tej drugiej osobie. 
Wspólnie z Żoną rozmawialiśmy też z Zaprzyjaźnioną Szkołą. W końcu rozpoczęli nowy rok szkolny.
Okazało się jednak, że mama Żony Dyrektora ma nowotwór i że będzie musiała przyjmować chemię.
Ale o dziwo, Żona Dyrektora nie była tym przybita i była pełna optymizmu.
Próbowaliśmy też porozmawiać z Helą, ale ciągle odbijaliśmy się od głuchego telefonu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Downton Abbey.
 
PIĄTEK (17.09)
No i pamiętam 17. września1939 roku! Agresję Sowietów na Polskę.  I nigdy nie zapomnę.
 
Ledwo wróciłem z Metropolii, a już dzisiaj rano jechałem do niej z powrotem. W pięknym i urokliwym miasteczku, między dwoma jeziorami, miało odbyć się kolejne spotkanie absolwentów'73 - naszego rocznika ze studiów. Odłożone na rok ze względu na Covid-19. 
Niektórzy twierdzą, że nie mogą  doczekać się emerytury, żeby mieć wreszcie na niej święty spokój. Nie wiem, o co im chodzi.
Na szczęście do Metropolii jechałem tylko na krótko i tylko przejazdem. Pomysł był taki, że ja i Wielki Woźny doczepiamy się do Profesora Belwederskiego i jedziemy we trójkę jego autem. A skoro tak to on miał prawo narzucać warunki. I narzucił.
Nie  wiedzieć czemu wymyślił wyjazd z Metropolii o 10.00. Cała jazda do celu miała trwać mniej więcej trzy godziny, a rozpoczęcie naszego zjazdu miało się rozpocząć o 19.00. Licząc godzinę na nieprzewidziane przypadki, co mieliśmy robić przez pozostałe pięć? Pić? 
Uwierało mnie to trochę. Nie myśl, skądinąd obiecująca, o piciu, bo wiedziałem, że nie będzie z kim (o tej porze nie mogło być nikogo z naszych, a nawet gdyby byli, to lata i wydolność nie te), ale świadomość pewnego podobieństwa do starej babci, która nie wyruszy inaczej w podróż pociągiem, jeśli spokojna nie będzie siedzieć na peronie na walizkach co najmniej godzinę przed jego odjazdem.
Ale nie było tak źle, bo z tych pięciu godzin zrobiła się raptem jedna wolnego czasu.
Najpierw ugrzęźliśmy przy wjeździe na autostradę w mega korku. Wystarczyło, że samochód stałby 10-20 metrów dalej i byłoby po nas. Nic już nie dałoby się zrobić. Ale na szczęście Profesor Belwederski w ostatniej chwili zrobił woltę, przeciął podwójną ciągłą i taki zamalowany trójkąt i umknął w lewo, wjechał na autostradę prowadzącą w przeciwną stronę, na najbliższym węźle zjechał na normalne drogi prowadzące z powrotem do Metropolii i pierwsza godzina była z głowy. Byliśmy mniej więcej w tym samym miejscu, z którego rozpoczynaliśmy naszą podróż. Drugą ponad planową godzinę zużyliśmy na poruszanie się zwykłymi drogami, aby dojechać do eski i na postój na niej. Mniej więcej w połowie trasy wysłuchaliśmy w radiu mrożącego krew w żyłach komunikatu, że na "naszej" autostradzie z powodu zderzenia się dwóch aut osobowych do tej pory nie drgnął  kilkunastokilometrowy korek.
Trzecia godzina zeszła na miejscu, w ośrodku, na pierwsze powitania z nielicznymi koleżankami i kolegami (byli lepsi od nas) i na zakwaterowanie. Wszyscy, jak jeden mąż albo niewiasta, na żądanie  pani w recepcji legitymowali się zaświadczeniami o szczepieniu. Byłem ciekaw, co mnie spotka, gdy miała nadejść moja kolej na zameldowanie się. Czy niespodziewane wykręcenie moich rąk do tyłu przez dwóch wynajętych osiłków i wsadzenie mi przez pielęgniarkę lub lekarza w usta knebla, żebym się nie darł i przymusowe szczepienie, czy też natychmiastowa eksmisja z ośrodka. Skończyło się na wypełnieniu przeze mnie takiego gotowca, że jestem świadom ryzyka i zdrowy na ciele. O umysł nie dopytywali.
Czwartą godzinę spędziliśmy bardzo przyjemnie - na smacznym obiedzie, u mnie dodatkowo wspartym Pilsnerem Urquellem. A piątą na wypoczynku.
Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy wyjechali później. Strach pomyśleć, że wtedy dodatkowo, na 100%, wpadlibyśmy w piątkowy ogromny ruch. W myślach musiałem zwrócić honor Profesorowi Belwederskiemu.

Przed godziną 19.00 wszyscy ze wszystkimi gremialnie i głośno się witali. Tak było u nas zawsze. Ale nie wiedzieć skąd, wszyscy wiedzieli, że jestem nieszczepiony (zdaje się, że jedyny). Większości to zupełnie nie przeszkadzało, ale trzy koleżanki w sposób nadspodziewanie nieprzyjemny zaznaczyły, żebym się nawet do nich nie zbliżał, a dwie kolejne robiły to samo, ale sympatycznie, z uśmiechem. Nie pomagały moje tłumaczenia, że to ja, jako nieszczepiony, powinienem się martwić, a nie one, tak przecież cywilizacyjnie zabezpieczone, ale nic to nie dawało. Te trzy konsekwentnie przez cały zjazd mnie unikały patrząc na mnie z wyrzutem i hamowanym ledwo odruchem pukania się po głowie, a te dwie uśmiechnięte bardzo szybko pozwoliły koło siebie stać i siedzieć przy stole, a przy pożegnaniach normalnie się przytulić i wyściskać.

Tym razem było nas mało, bo 37 osób. Wielu z nas nie mogło przyjechać z powodu swoich chorób, chorób żon i mężów i konieczności opiekowania się drugą połową i z powodu dziesiątków osobistych spraw. Brakowało nam Naczelnika, który mógłby przyjechać, ale po udarze 5-6 lat temu, ma okropną blokadę psychiczną i nie jest w stanie wyruszyć w dłuższą podróż.
Ale oczywiście i w "tym" gronie bawiliśmy się świetnie, tradycyjnie już w pierwszy dzień zjazdu, czyli w piątek, przy gitarze i skrzypcach (nasi dwaj stali koledzy muzykanci), przy śpiewaniu, wspomnieniach i opowiadaniu dowcipów. Bardzo szybko wśród nas zaczęła krążyć najświeższa anegdota odzwierciedlająca, jak mocno utożsamiamy się z naszym rokiem - jednej koleżance w recepcji coś się pomieszało i podała swoje panieńskie nazwisko. Po chwili, gdy pani nie mogła go znaleźć na liście, pomyłka się wyjaśniła.
- A bo to jest moje nazwisko studenckie. - zaznaczyła nasza koleżanka.
Wytrwaliśmy do pierwszej w nocy, po czym nagle, jak za dotknięciem jakiejś starawej czarodziejskiej różdżki wszyscy zniknęli w swoich pokojach. Niektórzy tylko filozoficznie utyskiwali Dawniej to siedzieliśmy do piątej rano, a bywało że i do szóstej.
Spałem w komforcie, bo kolega, z którym miałem dzielić pokój, nie dojechał.
 
SOBOTA (18.09)
No i rano można było swobodnie wypocząć.
 
Śniadanie podawano między 08.00 a 10.00. Wszystkich zaskoczyła wysoka jakość i szeroki wybór. Ale już na 10.15 Wielki Woźny kategorycznie zażądał stawienie się przed budynkiem ośrodka i poprowadził nas po swoim rodzinnym miasteczku. Zmiłuj się nie było. 
Dzięki temu dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy i byliśmy w takich miejscach, o których nie mieliśmy z Żoną pojęcia, więc przy najbliższej okazji będę dla niej przewodnikiem.
Obiad był jak w sanatorium, dla kuracjuszy, bo już o 14.00. Przezornie niewiele zjadłem wiedząc, że tuż, tuż, bo o 18.00 będzie uroczysta kolacja. Też taka nasza zjazdowa tradycja.
Przed nią był czas na wypoczynek, przygotowanie się i na obejrzenie I seta półfinału Polska - Słowenia. Rozgromiliśmy w nim Słoweńców, więc do sali schodziłem w doskonałym nastroju.
Wszyscy byli na galowo, co było oczywiste, bo tak było zawsze w soboty zjazdowe i od zawsze, od 1983 roku. Staliśmy w wielkim kole i najpierw szampanem i Sto lat uczciliśmy dzisiejsze urodziny jednej z naszych koleżanek. A potem niektórzy z nas przekazywali życzenia od bliższym im, ale naszych wspólnych kolegów i koleżanek, którzy nie mogli się pojawić.
Ja sam wywołałem sprawę roku 2023, w którym będziemy obchodzić 50-tą rocznicę ukończenia studiów. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć rangi tej daty. Temat zaczęliśmy rozwiązywać od razu, po naszemu, chemicznemu i inżyniersku, bez zbędnego ciężkosrajstwa. Konkretnie i do rzeczy. Trzeba było dokonać najważniejszego - wybrać spośród nas organizatorów. Grubo wcześniej, gdy na naszej politechnice pracowało wielu spośród nas, sprawa była dosyć prosta, zwłaszcza że organizacyjny punkt ciężkości stanowili Naczelnik i Wielki Woźny. Ale przyszły emerytury, Naczelnik nas "osierocił" i od kilku lat musimy dawać sobie radę typując chętnych do podjęcia się organizacji. A łatwy chleb to nie jest. Najlepiej widzieliśmy to na obecnym zjeździe, kiedy naszą koleżankę - organizatorkę wiele razy trafiał szlag i wiele razy musiała świecić oczami za niefrasobliwe koleżanki i kolegów.
Ktoś zaproponował Mineraloga i mnie i od razu wszystkie gały się w nas wlepiły. Spojrzeliśmy na siebie. Lubimy się i znamy trochę więcej niż z innymi. Mineralog, ponieważ jeździ po Polsce, był u nas wszędzie, no może z wyjątkiem Dzikości Serca. 
Głupio i trudno było odmawiać naszym dziewczynom w wieczorowych kreacjach, kolegom takoż, na dodatek wśród nich wielu belwederskim profesorom. Zgodziliśmy się. 
Od razu też powstał komitet organizacyjny - dokooptowali do nas Wielki Woźny i Profesor Noblista (zdobył Polskiego Nobla, a kto wie, co będzie dalej), którzy zajmą się częścią politechniczną zjazdu (uroczysty wykład, spotkanie z rektorem, itp.) oraz Maniek (skąd ten Maniek, to nie wiemy, bo i imię i nazwisko nijak się ma do jego studenckiej ksywy), który zajmie się muzyką i zorganizuje żywą jazzową kapelę.
Od razu zasiedliśmy z Mineralogiem na stronie, żeby omówić nasze pierwsze kroki. Co z tego, że do zjazdu jest 19 miesięcy (ostatni weekend maja). Zleci, ani się obejrzymy. A ponieważ ma on być zorganizowany na tipes topes, jak mawiał Prezes Nikodem Dyzma, to żartów nie ma. Chodzi też o to, jak mawiał,  żeby całej roboty nie spartolić! Obaj z Mineralogiem jedliśmy z "niejednego chleba" i wiemy, że roboty będzie huk, ale też sroce spod ogona nie wypadliśmy i powinniśmy dać radę.
Nasze ustronne knowania nie przeszły niezauważone, bo co rusz przy każdym stole ktoś to doceniał Widzę, że od razu zabraliście się do roboty. I na kanwie tego zaczęły się sypać pomysły. Wiele mądrych i ciekawych, dających się zrealizować, wiele z kapelusza, mnóstwo humorystycznych, dla jaj i sporo przeciwstawnych sobie. Musiałem więc odnieść się do fizyki i plastycznie unaocznić tym kolegom i koleżankom, jak ich wektory reprezentujące pomysły wzajemnie się znoszą. Stąd też uprzedziłem, że razem z Mineralogiem wprowadzimy rządy o mojej ulubionej definicji Zamordyzmu Demokratycznego i stworzymy taki zamordystyczny dualizm. Co bardziej wrażliwym słuchającym tłumaczyłem, że najbliżej temu ustrojowi do monarchii. Akceptowali to łatwiej.
Jak powiedział Abraham Lincoln - Jeżeli chcesz poznać prawdziwy charakter człowieka, daj mu władzę. Chcieli, to będą mieli.

Ale wbrew pozorom wieczór w moim przypadku wyglądał jednak troszeczkę inaczej. Byłem jedynym, który pierwszą połowę kolejnego seta spędzał na sali, a drugą w pokoju przed telewizorem. Za każdym razem wracałem w coraz podlejszym nastroju pocieszany i wciągany w analityczne dyskusje takiego a nie innego siatkarskiego stanu rzeczy. W końcu przyszedłem z hiobową wieścią - przegraliśmy 1:3 i będziemy walczyć tylko o brązowy medal. Słowo "tylko" specjalnie napisałem bez cudzysłowu, bo nic nie poradzę, że nasze apetyty celowały w złoto.
Z tego wszystkiego, przez emocje i adrenalinę, bardzo szybko po meczu zaczęła boleć mnie głowa. W łóżku byłem już o 23.00. Zasrany sport!
Ale ponoć wszyscy poznikali w swoich pokojach niewiele później, bo o północy.
 
NIEDZIELA (19.09)
No i jak to zwykle w niedzielę, naszym ostatnim dniu, nie mogliśmy się ze sobą rozstać. 

Po śniadaniu od razu się spakowaliśmy,  bagaże wsadziliśmy do aut i staliśmy przed ośrodkiem, i staliśmy. W końcu koleżanka, główna organizatorka, wyrzuciła z siebie Do cholery! Przecież trzeba jechać! i w ten sposób kolejny zjazd się zakończył.
Do Metropolii, tym razem zupełnie inną trasą, dotarliśmy bez przeszkód i przygód. Zaproponowałem Wielkiemu Woźnemu, że mogę go podrzucić do domu, bo jest mi to prawie po drodze. Długo rozmawialiśmy. Wydawało się, że sporo o nim wiem, ale tylko mi się wydawało. W ogóle na tym  zjeździe rozmawiałem z dwiema koleżankami i kolegą, z którymi tak bliżej nie miałem okazji się zapoznać. Historie ich wszystkich to gotowe scenariusze odrębnych filmów.

U Teściowej byłem o 14.30. 
W trakcie jazdy do Wakacyjnej Wsi wywiązała się ciekawa dyskusja. Mama wcześniej zapytała, czy mogłaby do nas przyjechać Bo muszę odpocząć od syna. Dostał 16 dni urlopu, Koszmar! Po dyskusji z Żoną stwierdziliśmy, że w chwili obecnej biorąc pod uwagę charakter mamy, jej wysoką inwazyjność, nieskończony w naszej części remont i obecność gości, co prawda nie non stop, możemy ją przyjąć na trzy noce. W wersji pierwotnej miało to być od wtorku do piątku. Ale  skoro dzisiaj byłem samochodem w Metropolii, to należało tę sytuację wykorzystać, ale nadal na trzy noce. Teściowej jednak utrwalił się PIĄTEK i dziwiła się mojemu zdziwieniu.
- Wszyscy mnie pytają A dlaczego tylko do piątku?! - Teściowa patrzyła się na mnie lekko wyzywająco.
Wszyscy, to zapewne jej bracie i siostry z oczywistych powodów niezorientowani w naszych problemach, możliwościach, a w końcu w naszych rodzinnych układach.
- Bo chyba mnie wcześniej nie wyrzucicie? - dodała.
- Nie wiem, nie było mnie trzy dni, nie wiem, co z gośćmi... - Przyjedziemy, na miejscu się okaże. - odpowiedziałem rzetelnie i uczciwie wcale nie starając się mamy zbywać.
- No właśnie, to takie dziwne... - i zaczęła przedstawiać argumenty, jako swoje, na temat, jak powinny wyglądać rodzinne stosunki.
Zaskoczyła mnie. Szermowała argumentami i przykładami rodem z wyidealizowanych rodzin (chyba u Świadków Jehowy), których przecież nigdy nie była przedstawicielką i się z taką opcją nie utożsamiała.
Nie dość że trwale ugruntowała swoje chore relacje ze swoim synem, alkoholikiem, co jej teraz w okrutny sposób wychodzi bokiem, to jeszcze starała się i stara przerzucać je na nas mając nam za złe, że w egoistyczny sposób nie interesujemy się jej problemami i całkowicie się od nich izolujemy. To co mamy robić?! Rozpieprzyć sobie małżeństwo?! Parę  razy właśnie przez to było blisko. A jeśli się izolujemy od jej problemów z synem, to izolujemy się od niej. To oczywiste, ale ona tego nie rozumie lub stara się nie rozumieć.
Do tego dochodzą jej durnowate zasady dotyczące zachowań w sytuacji świąt, imienin, urodzin, itp. Jej religia zabrania obchodzenia takich wymysłów. A czy ktoś jej każe obchodzić? Mogłaby przecież uczestniczyć bez obchodzenia, zwyczajnie być, a to przecież dla życia rodzinnego wiele. Ale Teściowa nie potrafi się znaleźć w takich sytuacjach, brak jej luzu i dystansu do łaskawego przecież Jahwe, który według jej wyobrażeń (wiary?) gdzieś tam z góry śledzi jej niecne postępki, jak przytulenie prawnuka na jego urodzinach, albo nawet przyjmowanie naszych życzeń z okazji jej 80-tych urodzin. Przykro mi  mówić, ale to tylko świadczy o ciasnocie umysłu.
O tym ostatnim Teściowej w samochodzie nie powiedziałem, o reszcie tak. Ona zaś używała głównego argumentu w postaci naszego egoizmu, z czym się zgadzałem. 
- Tak, jesteśmy egoistami. - odpowiadałem. - Bardzo często lubimy być sami ze sobą i wcale w danym momencie nie bawią nas spotkania z naszymi ulubionymi przyjaciółmi, a jeszcze bardziej z rodziną, która potrafi mieć stosunek roszczeniowy i być w pretensjach albo w żalach. - Co więcej - dopowiadałem - sami ze sobą nie zawsze lubimy przebywać i cieszymy się, jak Żona i ja możemy być oddzielnie. 
- Ale nie! - Trzeba nas wsadzić na siłę w ten pieprzony rodzinny system, obtoczony panierką w postaci warstwy religii, jakiejkolwiek, ale oczywiście jedynie słusznej, i najlepiej z domieszką PISu.
Tego ostatniego wywodu Teściowej nie przytoczyłem, bo w czasie jazdy na to nie wpadłem. I tak się dziwię swojej podzielności uwagi. 
Argumenty i sposób ich przekazywania przeprowadzaliśmy w stylu angielskim. Strzelaliśmy z grubych armat,  ale o dziwo kulturalnie, wzajemnie się nie obrażając. U Teściowej to norma, ale skąd to u mnie?...

Na miejscu, w Domu Dziwie, okazało się, że dolne gościnne mieszkanie będzie wolne do piątku i że będzie je można oddać do dyspozycji mamy. Wprost bomba. I daleko i blisko. Przeszkoliliśmy tylko mamę na okoliczność zamykania drzwi i używania kuchenki ceramicznej i mogliśmy być na 70% spokojni. Bo jak uczy życie, każda obecność Teściowej może...
Wieczorem mogłem spokojnie Żonie zrelacjonować cały mój pobyt na zjeździe. A ponieważ bardzo chciała jechać, musiałem to zrobić ze szczegółami.  Nie spodziewałem się aż takiej jej pozytywnej  reakcji, gdy usłyszała, że ja i Mineralog będziemy głównymi organizatorami kolejnego zjazdu. Ale potem wszystkie puzzle mi się poukładały. Po pierwsze miała mieć w tym swój udział i czynnie uczestniczyć w przygotowaniach. Po drugie lubi Mineraloga. Po trzecie zna Mańka, Wielkiego Woźnego i Profesora Noblistę i też ich lubi. Po czwarte cały komitet organizacyjny spotka się u nas w Domu Dziwie (Może nawet ze dwa razy?... - dodała) i wreszcie po piąte - jaka jest wspólna cecha komitetu organizacyjnego? To proste - płeć. A Żona uwielbia towarzystwo takich mężczyzn i współpraca tylko z nimi to będzie dodatkowa gratka.

W tym całym zamieszaniu z przyjazdem Teściowej udało mi się obejrzeć mecz o brązowy medal Polska - Serbia. Wygraliśmy 3:0. Cieszyłem się, ale gorzko. Finału Włochy - Słowenia nie oglądałem. Nie miał już dla mnie znaczenia.
 
PONIEDZIAŁEK (20.09)
No i dzisiaj oceniałem stopień inwazyjności Teściowej. 

Wyszedł mi trzy, co prawie graniczyło z cudem. Ale trudno się dziwić, skoro kategorycznie zakomunikowałem Dla ciebie jest to dzień adaptacji i rozruchu, ja piszę bloga, a jutro jestem do dyspozycji. Teściowa zawsze się w takich razach oburza Ale ja przecież niczego od ciebie nie chcę!
Tra la la la! Tak się mówi.
Dywersyfikowałem laptopową pracę i na dwa akumulatory żyłką skosiłem trawę, kosiarką obrzępoliłem pas wokół Stawu i narąbałem drewna. I oczywiście pisałem, pisałem...
Żona oceniłaby chyba inwazyjność na więcej, ale może tylko na 5? Bo była z  mamą i Bertą w lesie, a to zawsze jest przyjemność, no i poza tym zdarzyło się kilka wspólnych babskich i matczyno-córkowych płaszczyzn, w których się stykały.

Dla porządku dodam, że mistrzami Europy w siatkówce zostali Włosi. To ich już drugi taki sukces w tym roku. Pierwszy dotyczył Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy, wysłał smsa i wysłał jeden list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Żona twierdzi, że szczekała lub poszczekiwała w różnych sytuacjach, ale sam nie wiem , czy je i jak odnotowywać.
Godzina publikacji 23.49.
 
Od dzisiejszego wpisu wprowadzam nową, świecką, blogową tradycję. Wyjaśnię, skąd się weźmie.
Rano, gdy wstaję, przy ubieraniu się kończę picie Płynu Nocnego (woda i ocet jabłkowy). Jego końcówką popijam łyżeczkę witaminy C. Następnie przygotowuję sobie kubek wody z solą himalajską lub kłodawską. W trakcie picia odpalam laptopa i zaglądam do/na:
- mailową pocztę,
- konta w banku,
- Google w poszukiwaniu interesujących mnie wydarzeń i wyników sportowych,
- Kalendarza Świąt, żeby zachwycać się różnymi dziwnymi imionami, wiedzieć, kiedy jest pełnia, jaka jest długość dnia i nocy, ile pozostało dni do... oraz żeby przeczytać cytat dnia. I właśnie jeden z tych cytatów spośród siedmiu z tygodnia będę umieszczał na samym końcu wpisu, bo uważam, że są tego warte,
- otwieram bloga i piszę - to już przy kawie, najpierw z olejem kokosowym, a potem czarnej.

Proszę, nie bierz życia zbyt poważnie - na pewno nie wyjdziesz z niego żywy. - Elbert Hubbard
 



poniedziałek, 13 września 2021

13.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 284 dni. 

WTOREK (07.09)
No i kury doniosły,  a krowa dała się wydoić, nomen omen. 

Konkretnie kury 20 jaj, a krówka na tyle dała mleka, że sumarycznie zrobiło się 5 twarogów. Po takie coś można było już jechać. Bo aspekt towarzyski, owszem jest istotny, ale zawsze mądrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym.

Do południa nic nie zrobiłem, po południu również. W związku z tym musiały zaistnieć same miłe akcenty. 
Najpierw na Orlenie, gdy jechaliśmy do Naszej Wsi.
Pani, na oko lat 40, po zatankowaniu zakomunikowałem, żeby mi niczego nie proponowała.
- Ani żadnej aplikacji, ani kawy, hot doga lub płynu do spryskiwacza. - Niczego! - Nawet tego, co jest w świetnej promocji! - patrzyłem na nią wrednie. - Potwierdzenia z karty też nie!
Natychmiast bezsłownie się obraziła i nadęła.
- Potwierdzenie z karty? - usłyszałem za chwilę.
- Nie dziękuję! - Przecież mówiłem...
- Ale ja pytam o potwierdzenie z karty. - powtórzyła bezrozumnie.
- Właśnie na początku mówiłem pani, że nie  chcę! - Do widzenia.
- Do widzenia.
We wszystkim nie było u niej luzu i wdzięku. Ale czy taka biedna pracownica musi je mieć i eksponować, zwłaszcza dla takiego kutasa? Dla porządku tylko dodam, że osobiście wolałbym, żeby mi niczego nie eksponowała. Strach pomyśleć.

Wieczorem był kolejny miły akcent. Obejrzeliśmy 5. i 6. odcinek Downton Abbey. Jak już miało być rozprężenie, to na całego.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Rozśmieszył mnie tytułem maila: Ischias. Wydobył skądś starą, dawno nieużywaną nazwę (pochodzącą wprost z łaciny) określającą rwę kulszową zwaną potocznie atakiem korzonków nerwowych. Pamiętam, jak używali jej moi rodzice i tamto pokolenie. Stwierdziłem, że też tak będę. Dla większego efektu. Na przykład w takiej sytuacji, jak ostatnio.
Kupowałem Socjalną. Ledwo przy moim stanie doniosłem z samochodu skrzynkę i postawiłem ją na innych, zadowolony, bo nie musiałem się schylać. Młoda dziewczyna zażyczyła sobie jednak, nie wiedzieć czemu, żebym skrzynkę postawił na podłodze. 
- Nie mogę, bo mam  atak korzonków nerwowych.
Dziewczyna chyba za bardzo nie wiedziała, o co mi chodzi, Świadczył o tym brak współczucia w jej oczach, a nawet jakieś niezadowolenie. Następnym razem będę mówił Nie mogę, bo mam ischias.
Niech  się martwi i wpada w panikę myśląc, że jest to jakaś kolejna forma zmutowanego koronawirusa.
 
Po Morzach Pływający podzielił się ze mną swoimi doświadczeniami z ischiasowego poletka.
Fatalnie, ale nie tragicznie.
Od dawna odpuściłem sobie wszelkie prace które mogą narazić ten delikatny organ na urazy.
Historycznie to miałem małą " kolizję" z klapą od/ do  włazu . Wygiąłem się jak łuk i coś mi tam chrupnęło. Oczywiście nie poszedłem do lekarza bo i po co. Przecież byłem młody i silny, ale 20 lat później  odczułem skutki tej niemądrej decyzji.
Uważaj na siebie i dbaj o tę część ciała.

ŚRODA (08.09)
No i dzisiaj był z kolei dzień pracy.
 
Na dodatek trzeba było ze wszystkim zdążyć przed meczami.
Rano bez Zadokładnej przygotowaliśmy dla gości dolne mieszkanie. Potem zrobiłem dojście do drewna (Żona pali w kuchni) rąbiąc na szczapy pocięte wcześniej i porozrzucane deski. Dalej bardzo sumiennie podlałem wszystkie rośliny, to znaczy te, które do tej pory podlewałem, licząc się z tym, że to może być ostatnie podlewanie w tym roku. A potem jeszcze żyłką, na dwa akumulatory, skosiłem trawę w sadzie.
Mogłem więc z czystym sumieniem późnym popołudniem zasiąść do meczu Polska : Ukraina (3:0). Czy się emocjonowałem? Nie. Czy się cieszyłem? Tak.
Przed meczem Polska : Anglia (1:1) zdążyliśmy jeszcze obejrzeć 7. odcinek Downton Abbey.
A potem już sam na dole oddałem się piłkarskiej uczcie. Bo tak muszę nazwać ten mecz.
Tak grającej reprezentacji Polski to nie widziałem dawno. Walecznie, z zębem, nie pękającej przed lepszym przeciwnikiem, mądrze, bez błędów (jeden, przez który Anglicy objęli prowadzenie) i do końca wykazując się mocną psychiką. I ten gol Szymańskiego w doliczonym czasie gry, po podaniach Rybusa, kapitalnej akcji Modera i za chwilę doskonałej centrze na pole karne Lewandowskiego. Oszaleliśmy wszyscy.
Jak rzadko, wysłuchałem po meczu wszystkich wywiadów i komentarzy.

CZWARTEK (09.09)
No i rano musiałem odbyć pomeczowy onan. 

Przeczytałem wszystko o meczu, co tylko się dało. Na różnych portalach - filmiki, wypowiedzi i komentarze. Ale widocznie było mi mało, bo gdy wstała Żona, pokazałem jej skrót meczu i wszystkie wywiady. Z tego niespiesznego powodu zrobiło się bardzo późno. Dość powiedzieć, że I Posiłek zjadłem tuż przed południem, a za poważną robotę, czyli życie, wziąłem się dopiero o 12.30. Ale w pomeczowej aurze takie niedopuszczalne opóźnienie mi nie doskwierało.
Na kolejne dwa akumulatory wykosiłem trawę w sadzie. Określenia tego miejsca, zaskakująco oczywistego, używam po raz pierwszy. Gdy starałem się w którymś momencie Żonie powiedzieć, gdzie idę skończyć koszenie machając trochę bezrozumnie w tamtą stronę ręką i coś niezrozumiale i skomplikowanie tłumaczyć, zapytała:
- W sadzie?
I tak oto doszedł kolejny element (emelent) na naszym terenie wyraźnie inny od pozostałych. Są więc - ogród, Aleja Brzozowa, górka, Staw i sad. Nie wiem, jak nazwać teren tuż przy domu połączony z nim werandą i tarasem, komunikacyjną część pomiędzy Domem Dziwo a Małym Gospodarczym prowadzącą do wewnętrznej bramy oraz cały teren przed gośćmi. Trzeba poczekać na inwencję Żony.

Przy okazji sadu - ciągle w nim coś odkrywam. Tak chyba trzeba nazwać ten proces, skoro teren długo pozostawał dla nas dość obojętny i sporo zaniedbany przede wszystkim ze względu na dominujące sprawy remontowe. Nasze zainteresowanie ograniczało się do orzecha, który nie dość, że daje duże, twarde owoce, trudne i upierdliwe do obróbki, to nie daje ich wcale. W tamtym roku było kilka sztuk (pisałem o naszych podejrzeniach dotyczących kradnących je wiewiórek), w tym ani jednej. Za to sama korona pięknie się rozrosła dając na pierwszym planie oryginalny widok, na który patrzy się z atawistyczną, a więc najczęściej nieuświadomioną przyjemnością, w moim przypadku z odrobiną dziegciu, bo mam świadomość, że skoro w tamtym roku zgrabiłem i wywiozłem trzy taczki liści, to w tym roku będzie ich dwa razy więcej. Ale co tam? Niech się korona rozrasta. Tak pięknie zacienia hamak.
Siłą rzeczy interesowała nas również jedna z jabłonek, która w zasadzie jako jedyna owocowała. Nie było tego dużo, ale jabłka były pyszne. Innych drzew jest sporo, ale nic z tego nie wynikało.
Kosząc trawę na już odkrytej ziemi znalazłem dojrzałą brzoskwinię. Ciężko się zdziwiłem, bo była pyszna. Obszukałem teren wokół znajdując jeszcze kilka, a potem drzewo dokumentnie "ogołociłem" zrywając pięć sztuk. 
To jednak był duży impuls na przyszłość, zwłaszcza że w tym roku aż dwie jabłonie, chyba takie same gatunkowo, obrodziły w jabłka i to te nasze. Sam z siebie postanowiłem po zasięgnięciu fachowych porad i licząc się z tym, że po moich zabiegach pielęgnacyjnych drzewa w przyszłym roku będą musiały "odchorować", we właściwym momencie poobcinać gałęzie i drzewa odpowiednio uformować. Przy czym słowa "uformować" przy dyskusji z Żoną będę musiał unikać nie chcąc usłyszeć Bo ty byś wszystko robił na eins, zwei, drei. Po czym prawie na pewno westchnęłaby ciężko z ewentualnym dodaniem Biedne roślinki!
- Trzeba by wszystkie drzewa pobielić. - Żona zaskoczyła mnie taką sadowniczą inicjatywą. - Sam mówiłeś w tamtym roku, że trzeba i że nie mogłeś się doczekać.
Więc pobielę, zwłaszcza że tego nigdy nie robiłem. Po pierwsze uzyskam kolejną sprawność harcerską, po drugie z widokiem pobielonych owocowych drzewek mało co może się w sadzie równać. Może morze kwiatów na wiosnę na wiśniach, czereśniach i jabłoniach.

Równolegle do koszenia, stosując dywersyfikację obciążeń mięśniowych, sprzątałem dalej za Dużym Gospodarczym. Ostatecznie do ściany przymocowałem cztery pary kątowników, na których złożyłem wszystkie długie elementy (emelenty) walające się dotychczas jak popadnie, a to w pionie, a to w poziomie, bez żadnej segregacji na plastik, metal i drewno. Teren przejrzał, A co miał, ..., nie przejrzeć!
"Poszedłem dalej". 
Przyciąłem deskę odpowiedniej długości i przymocowałem ją zaraz, jak się wchodzi na teren za Dużym Gospodarczym, z brzegu ściany. A na niej powiesiłem wszystkie moje ulubione i proste (w sensie konieczności używania rozumu i w sensie fizycznym, co ma podwójne znaczenie, bo od używania siły i od fizyki, jako jednej z naukowych dziedzin) narzędzia. I tak oto powstała strefa grabi przechodząca przez widły w strefę szpadla i łopat, by skończyć na szczotkach. Na górze deski w przemyślny sposób utworzyłem królestwo kilofa i pięciokilogramowego młota odpowiednio je układając i mocując. Pod deską z oczywistych względów ustawiłem ciężki ubijak, a obok niej duże sito.
Widok zrobił wrażenie na Żonie i nie ukrywam, że na mnie też. Przy okazji udzieliłem jej instrukcji, jak poszczególne narzędzia zdejmować, zwłaszcza kilof  lub młot bez rozwalenia sobie głowy lub zmiażdżenia stopy. Znając ją mogę się spodziewać, zwłaszcza pod moją nieobecność, że może próbować w jakichś dziwnych celach zmierzyć się z tymi ciężkimi narzędziami.
 
Dzisiaj o 03.45 napisała PostDoc Wędrująca. U niej musiała być chyba  09.45. Też dzisiaj i też rano.
Mail mnie rozbawił w wielu, wielu aspektach i cholera, wstyd się przyznać, wzruszył. A to mogłoby oznaczać wzrost fali sentymentalizmu jednoznacznie wskazującego na proces "posuwania się w wieku". Niedobrze...
Mail z kilku względów zasługuje na poważne, oddzielne potraktowanie. Nic na łapu capu. Dlatego zostanie zacytowany i skomentowany (co za żyzne poletko) w następnym wpisie. Bo ramy tego mogłyby nie wytrzymać.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek Downton Abbey.

PIĄTEK (10.09)
No i przez tę piękną pogodę i nigdzie niewyjeżdżanie mamy z Żoną wrażenie, już drugi lub trzeci dzień, soboty, niedzieli nawet, a nawet mini urlopu.
 
Oczywiście do takiego stanu ducha dokłada się całkowity brak pośpiechu, odkładanie do granic mojej wytrzymałości wszelkich prac, które miałem przecież zaplanowane i obopólna demoralizacja przez przeciągające się poranne pogaduszki. Czyżby poremontowe odreagowywanie?...
 
Pisałem, gdy nagle Żona przeczyła maila od gości, którzy dzisiaj mieli do nas przyjechać na weekend.
- Za chwilę wyjeżdżam z Metropolii.
- Zauważyłeś, jak to sformułował? - dodała. - Zaznaczam, że ma przyjechać para.
- No właśnie... - chciałem skomentować drobiazg, który zauważyłem, a który okazał się nie tym, na który Żona zwróciła uwagę.
- Nic o partnerce lub żonie, a przecież rezerwacja jest na dwie osoby. - Ale żebyś się nie ważył tego komentować albo "uprzejmie" dziwić!... - szybko dodała widząc, że nabieram oddechu. 
Miała powód. Taką "sprawę" już w tym roku mieliśmy. Była u nas skądinąd sympatyczna para, nawet dwa razy. On za każdym razem pisał lub mówił w liczbie pojedynczej w rodzaju męskim, na przykład Już wyjechałem do państwa. Mieliśmy więc podstawy by sądzić, że jego partnerka (żona) przyjedzie drugim samochodem z jakiegoś innego kierunku. Trudno więc było nie zdziwić się, gdy w aucie przed bramą ujrzeliśmy dwie osoby. Albo gdy w widocznym pośpiechu zostali zatrzymani przeze mnie jakimś pytaniem.  Przepraszam - odezwał się wtedy asertywnie - ale się spieszę, bo zamówiłem kajak.
Partnerka stała obok i widocznie się nie spieszyła, bo przecież ona kajaka nie zamawiała.
 
- Może on rzeczywiście jedzie z Metropolii sam, a ona z innej strony? - Żona starała się go usprawiedliwić.
- Może, ale ja zwróciłem uwagę na coś innego. - Co to za sformułowanie u faceta "za chwilę"? - Czy to baba, żeby mówić "za minutkę", która nie ma nic wspólnego z minutą, lub "niedługo" albo "zaraz"?!
- To ciekawe,  bo jak niby według ciebie powinien napisać? - Żona odezwała się zaczepnie.
- Na przykład chociażby "wyjadę do dziesięciu minut" jeśli nie wie, czy za cztery, czy za siedem!
- Najlepiej jakbyś przygotował dla gości listę dopuszczalnych sformułowań do użycia w określonych sytuacjach! - Żona natychmiast weszła na wyższy pułap dyskusji. - W razie niezastosowania się natychmiastowa anulacja rezerwacji!!! - Oczywiście zaliczka przepada ze względu na straty moralne gospodarzy! - powinieneś umieścić w karcie gościa.
Ciągle powtarzam, że ja ten cały interes prowadziłbym inaczej.
- A mielibyśmy wtedy gości? - zawsze wtedy zjadliwie dopytuje Żona.

"Facet", na oko 25 lat (mógłby mieć nawet 20, bo tak wyglądał, tylko że gadka nie ta), ale równie dobrze i 30, nie dość, że przyjechał sam, to jeszcze w terminie(!), o czasie, który w pełni uzasadniał sformułowanie "za chwilę". Musiał bowiem od napisania wyjechać w minutę lub dwie. W późniejszej rozmowie wyszło bowiem, skąd w Metropolii wyjeżdżał, więc gdy po jego mailu kontrolowałem aktualny czas, wszystko mi się zgodziło. Na dodatek był podwójnie usprawiedliwiony, bo jego dziewczyna z racji swoich zawodowych obowiązków miała dopiero później dojechać pociągiem do Powiatu, a on miał ją stamtąd odebrać. A już nic nie miałem do gadania i zostałem ugotowany, gdy okazało się, że oni oboje byli kiedyś w Naszej Wsi, że on pamięta mnie i rozmowę ze mną (podejrzewam, że w takim samym stylu, jak dzisiejsza, na powitanie) i że z tego wszystkiego wynikało, że w poważnym sensie zawitali tutaj ze względu na nas.
Więc po co to całe moje wymądrzanie się i natrząsanie?...
Miałem nie pisać o gościach, ale jest tyle smaczków, że trudno się oprzeć. Wprost kopalnia tematów, sytuacji i charakterów. Już chyba mówiłem, że na ich temat powinniśmy z Żoną pisać równolegle dwa oddzielne blogi z indywidualną interpretacją, jej i mojej, tychże tematów. Ależ byłoby ciekawie.
Póki co wybieram tylko takie mało inwazyjne i najbardziej kulturalne, ale przede wszystkim, takie, które zaakceptuje Żona. Inaczej mógłbym usłyszeć Ani mi się waż!!!
 
Wieczorem obejrzeliśmy 9. odcinek (ostatni) sezonu piątego. Scenarzyści, reżyserzy i aktorzy bez amerykańskiej ckliwości bardzo zgrabnie domknęli  wiele wzruszających wątków i pootwierali nowe zachowując z żelazną konsekwencją "angielskość" wszystkich postaci.
 
SOBOTA (11.09)
No i poranek znowu był niespieszny.
 
Przy czym, nie wiedzieć czemu, wydawało się nam dla odmiany, że dzisiaj jest piątek. I nie przeszkadzała nam w tym świadomość, że właśnie co z niego po nocy wstaliśmy.
A skoro był piątek, to należało przed weekendem uzupełnić spiżarnię. A do tego potrzebny był Lidl, Kaufland i Biedronka. Bo kończyła się kawa (bio w Lidlu), papier toaletowy (sklep obojętny), tabasco (Kaufland lub Lidl) i Pilsner Urquell (Biedronka). Poza tym nie było już sera koziego i ciemnego Kozela (Kaufland wyłącznie). Wychodziło z tego, że trzeba jechać do Sąsiedniego Powiatu, ale ponieważ nie przepadamy za drogą Powiat - Sąsiedni Powiat ostatnio wybieramy Sąsiedni Powiat Względem Powiatu i Sąsiedniego Powiatu.
Jak widać, żeby uporządkować wreszcie tę nazewniczą makabrę,  czas najwyższy nadać własną nazwę temu "przydługiemu" powiatowi. Od tej pory będzie to Więzienny Powiat. 
Finezja w nazwie wzięła się z historii. Jest tam bowiem więzienie, w obecnych czasach ponoć dość łagodne.
Zakład Karny w Więziennym Powiecie (zmiana moja) jest jednostką typu zamkniętego, przeznaczoną dla skazanych dorosłych odbywających karę pozbawienia wolności po raz pierwszy i dla młodocianych. Pojemność jednostki wynosi ok. 840 osadzonych. 
Mając własne doświadczenia więzienne wcale niełatwo cytuje mi się taki oficjalny tekst z jakiegoś biuletynu. Ten makabryczny,  odhumanizowany język - Pojemność jednostki wynosi ok. 840 osadzonych. Z drugiej strony sformułowanie Możliwości  jednoczesnego przyjęcia pensjonariuszy wynoszą ok.  840 osób też nie wygląda najlepiej. Nie odstrasza.
Jako bloger muszę przebrnąć i przez takie rzeczy i dać sobie z tym radę.
...więzienie stało się najcięższym politycznym zakładem karnym II Rzeczypospolitej. Osadzano w nim w szczególności komunistów, opozycjonistów i przedstawicieli mniejszości narodowych. Przebywali w nim między innymi: Bolesław Bierut, Marceli Nowotko, Paweł Finder i Marian Buczek.
Czyli ci, którzy po II Wojnie Światowej zostali uhonorowani na wiele sposobów.  Do czasów dekomunizacji nie było miasta w Polsce, które by nie miało ulicy z którymś z wyżej wymienionych "patronów".
"W latach 1945 – 1956 ( ...) więzienie stanowiło swoisty symbol stalinowskiego terroru. Posiadało status Centralnego Więzienia i podlegało bezpośrednio Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, w którym osadzano więźniów politycznych, żołnierzy skazanych za działalność niepodległościową, a także osoby oskarżone o działanie na szkodę ustroju komunistycznego".
...wyroki odbywali m.in.: prof. Wiesław Chrzanowski, Władysław Bartoszewski, pisarz, żołnierz AK Kazimierz Moczarski, adwokat i działacz polityczny Władysław Siła-Nowicki czy profesor KUL i poseł na Sejm II RP Ignacy Czuma. W kwietniu 1950 roku w (...) więzieniu zmarł jeden z przywódców Polski Podziemnej, sądzony w moskiewskim procesie szesnastu Kazimierz Pużak. Ostatnią grupą więźniów politycznych, którzy odbywali kary w więzieniu (...) były osoby aresztowane po Czerwcu '56. 
Te nawroty historii i ta ludzka natura. Za każdym razem, gdy zdarza się nam przejeżdżać obok więzienia, mam kotłowaninę myśli.

Już prawie odpalaliśmy Inteligentne Auto, gdy niespodziewanie przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Znowu zamontował do Terenowego komputer i starał się auto odpalić. Bezskutecznie.
- Teraz już wiem,  co mówić koledze od komputera, jakie są błędy... - Następnym razem uprzedzę. - dodał z niefrasobliwą miną i odjechał. To było już jego drugie poważne komputerowe podejście. Pierwsze zaliczył, z równym skutkiem, gdy pojechałem do Rodzinnego Miasta na klasowe spotkanie.
Równolegle napatoczyła się młoda para z górnego mieszkania. Z bagażnika auta wyciągnęli mocne obuwie, żeby się przebrać i pójść do lasu na grzyby. Że też się chce takim młodym. 
Wykorzystałem sytuację i dowiedziałem się, ile "spostponowany" przeze mnie młodzian ma lat.
- Bo wie pan, może pan mieć równie dobrze 20, ale po gadce sądząc to i 30. - Daję panu 28.
- 32. - śmiali się oboje. Jego dziewczyna dojechała dopiero dzisiaj rano, bo przegapiła wczorajszy nocny pociąg. Pamiętałem ją z Naszej Wsi. Równie sympatyczna.
Wymieniliśmy się naszymi doświadczeniami w kwestii posiadania w swoim czasie 18 lat i niemożliwości kupienia wódki bez okazania dowodu osobistego. I u niego, i u mnie takie upokarzające wówczas momenty zdarzały się nawet do 28. roku życia.

W Więziennym Powiecie po zakupach postanowiliśmy pójść na kawę. Pomni poprzednich doświadczeń nie pytaliśmy już nikogo o taki lokal, wiedząc że takowego to ze świecą szukać w Rynku i jego pobliżu, bo baliśmy się, że ponownie trafimy na podobnego w charakterze pomocnego tubylca, jak poprzednia pani, od której nie sposób było się odczepić, bo taka była uczynna i przejęta.
Od razu pojechaliśmy do poprzednio odkrytej przez nią i przez nas restauracjo-kawiarni. Błądziliśmy po jednokierunkowych uliczkach obstawionych znakami zakazu i nakazu, z trudem znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, by po przybyciu ujrzeć zamkniętą metalową ażurową bramę, za nią sympatyczny dziedziniec, na którym mieliśmy zamiar się relaksować i kartkę Lokal nieczynny
- Ale dlaczego?! - Żona wyrzuciła z siebie oburzenie pomieszane ze zdziwieniem i zawodem. - Przecież to jest piątek, zwykły dzień. 
Zgadzałem się z nią całkowicie. Niechętnie rozumiałbym to brutalne zamknięcie, gdyby to była sobota, niedziela i blokada lokalu dla zwykłych śmiertelników przez jakieś wesele, sporo spóźnioną komunię, osiemnastkę, wieczór kawalerski lub panieński lub jakąkolwiek inną uroczystość, chociażby z okazji odnowienia przysięgi małżeńskiej. Ale nie było żadnych wyjaśnień. Czyżby splajtowali?
- To może pojedźmy do Sąsiedniego Powiatu? - zaproponowałem chcąc ratować sytuację.
- A ile to kilometrów? - zapytała Żona.
- 40.
- No coś ty! - Taki kawał drogi! - To pojedźmy do Powiatu.
- Do Powiatu na pewno nie dojedziemy, bo po drodze mamy Wakacyjną Wieś i ani się nie obejrzymy, jak będziemy w Domu Dziwie. - Nigdzie dalej nie będzie się nam chciało jechać.
- Jak uważasz... - Żona zrzuciła decyzję na mnie, ale dała się trochę przekonać, gdy jej wytłumaczyłem, że w ten sposób zrobimy "tylko" takie większe powrotne koło. A już całkiem zaczęła czerpać przyjemność z "dodatkowej" jazdy, gdy w którymś momencie rzuciłem od niechcenia, że tą trasą jedziemy po raz pierwszy. Dla Żony taka podróż od razu nabrała innego znaczenia. Stała się wycieczką. A jeśli tak, to natychmiast z dużym zainteresowaniem zaczęła rozglądać się po okolicy i komentowała mijane wsie i ich zabudowę.
Decyzja o wyjeździe do Sąsiedniego Powiatu była brzemienna w skutkach, ale to miało się okazać dopiero za parę godzin. 
Póki co dotarliśmy na płatny parking usytuowany niedaleko Rynku i naszej kawiarni. Do automatu wrzuciłem 3 złote, żeby zyskać czas na spokojne delektowanie się deserem i kawą. W Metropolii za taką kwotę i w takich okolicznościach zdążyłbym co najwyżej dojść do wybranego lokalu, żeby nawet do niego nie wchodzić, bo trzeba byłoby natychmiast wracać, żeby zapobiec obfotografowywaniu Inteligentnego Auta przez jakiegoś dupka lub założeniu blokady kół przez miejską straż.
Widziałem informację, że parking jest płatny od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00 - 18.00, więc skoro była 15.00?... Dopiero dziwna informacja na wydrukowanym bilecie Opłata wniesiona do 13.09.2021 do godziny 10.07 dała mi do myślenia i kazała mi wyrwać się z pętli czasu i wrócić do ziemskiego, letniego środkowoeuropejskiego (z Żoną nie możemy się doczekać, żeby to był już na zawsze "zwykły" czas, tylko środkowoeuropejski). Była jednak sobota.
W kawiarni, która zawsze jest otwarta i w której zawsze mogę bez problemów sobie skomponować deser (przypomnę - dwie gałki lodów waniliowych posypanych rodzynkami i wszelkimi możliwymi orzechami, całość oblana advocatem z lekkim pyknięciem bitą  śmietaną), bilet wręczyłem sympatycznej pani kelnerce, żeby go przekazała ewentualnemu potrzebującemu i wreszcie poczuliśmy się sobotnio. 
W znanej nam aurze czekaliśmy na zamówienie (Żona espresso i jakieś smoothie). Ja z nudów zacząłem oglądać paragon z Kauflandu. Ostatnio panie w kasie wydają takie obrzydlistwo podobne do kalki maszynowej (włożona między dwa arkusze papieru przy pisaniu na maszynie lub rysowaniu dawała kopię; ważne było, aby włożyć kalkę właściwą stroną, bo inaczej całe żmudne tłuczenie  w klawiaturę maszyny szlag jasny trafiał - kopię otrzymywało się na kartce oryginału, ale z jego drugiej strony i to w odbiciu zwierciadlanym; zabawnie było wtedy obserwować i posłuchać reakcji piszącego,  gdy pod koniec formatu A4 wykręcał wszystko z wałków maszyny).
Na jego rewersie widniał dumny napis NIEBIESKI PARAGON. Czego tam nie było. Że jest wykonany z papieru termicznego (nie wiem, co to znaczy), bez barwników chemicznych (to skąd ta paskudna barwa?!), że posiada certyfikat FSC (dla mnie równie dobrze mógłby posiadać certyfikat UFO, GMO, 5G, równie oszukańczy, itd.), że pochodzi ze zrównoważonego leśnictwa (to mnie zaniepokoiło, bo wyraźnie coś równoważy człowiek, a więc jeśli równoważy, to na pewno spaprze nawet nie wiedząc o tym; to znaczy wiedząc, ale dopiero za kilka pokoleń), że jest odporny na blaknięcie nawet w wilgotnych warunkach, może być poddawany recyklingowi i że kontakt z żywnością jest całkowicie nieszkodliwy dla zdrowia. To ostatnie nieźle mnie ubawiło, bo w życiu w coś takiego kanapki bym nie  zapakował, pomijając fakt, że od kilku lat kanapek nie jadam. Tu od razu ze zgrozą przypomniały mi się czasy szkolne, kiedy to rodzice nie znali czegoś takiego, jak papier śniadaniowy. A jeśli znali, to nie mieli na niego pieniędzy, a poza tym uważali go za oczywistą mieszczańską fanaberię, co skutkowało podwójnie tym, że chleb ze smalcem miałem pakowany do szkoły w gazetę, w organ, za przeproszeniem, komitetu wojewódzkiego PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza), który ojciec codziennie kupował i czytał. Organ ten zresztą, po stosownym kilkukrotnym pomięciu, był używany również do innych celów, bardziej adekwatnych. 
Tu ze zgrozą, po tylu latach mojego świadomego życia, uświadomiłem sobie, że za stan mojego rozumu nie mogę winić wyłącznie mojego upadku na głowę (między innymi) z okna, z II piętra, we wczesnym dzieciństwie. Chyba do pewnych moich blokad umysłowych musiała się przysłużyć farba drukarska zawarta w organie, zżerana i wchłaniana przez mój organizm oraz ołów i antymon zawarte w stopach drukarskich (wtedy tak drukowano). Nie pociesza mnie w niedoli towarzystwo Rzymian, którzy mając akwedukty doprowadzające wodę, częściowo zbudowane z rur ołowianych, cierpieli właśnie z powodu tych dwóch pierwiastków (między innymi zaburzenia układu nerwowego). U nich to odkryto badając stan i skład kości. U siebie zabraniam.
Na koniec na NIEBIESKIM PARAGONIE z kolei zirytował mnie napis w kwadracie Zróbmy to razem. Bo niby co miałbym z nimi razem zrobić? Nie cierpię, jak mi się przemyca w podświadomość, miło i niegroźnie, "zaproszenia" do wielkich kauflandowskich, lidlowskich, biedronkowskich, tauronowskich, orangenowskich, orlenowskich i innych, gównianych rodzin. Już miałem Żonie, po wcześniejszej relacji o paragonowych sensacjach, przedstawić mój stosunek do "tych rodzin", gdy w końcu nie wytrzymała.
- A czy ty musisz zajmować się tymi pierdołami?! - była wyraźnie zirytowana.
Przyczyna irytacji była oczywista.
- Nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby tego nie wykorzystać! - Wiesz dobrze, że w takich kawiarnianych sytuacjach, kiedy nic nas nie goni i jesteśmy wyluzowani można obgadać wiele rozwiązań i wpaść na ciekawe pomysły. - Lepiej powiedz, co moglibyśmy zrobić, gdybyśmy mieli 1,5 mln wolnej gotówki? 
Zatkało mnie. Bo niby skąd takie pytanie, bez żadnego pokrycia i to akurat teraz. Ale o dziwo  poruszyło ono we mnie jakieś struny i odpowiedziałem, sam sobie nie wierząc, że właśnie tak, bo przed chwilą tych przemyśleń we mnie nie było.
- Właśnie sobie pomyślałem - zacząłem ostrożnie, bo przy Żonie trzeba uważać na słowa (co z tego, że zostałem  "zaproszony" do dyskusji) - że jesteśmy rozrzutni wymyślając różne rozwiązania, często z kapelusza, gdy dysponujemy potencjałem, który się marnuje i którego nie wykorzystujemy.
Widząc w oczach Żony pozytywne  zaciekawienie i zainteresowanie odważyłem się brnąć dalej. Zacząłem szczegółowo przedstawiać swój plan, gdy Żona mi przerwała.
- Ale po co to wszystko, skoro jest Duży Gospodarczy?
Zatkało mnie po raz drugi. Pomysł był tak prosty, oczywisty i genialny, że nie mogłem uwierzyć.           I natychmiast zaczęliśmy go rozwijać.
Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy jak na skrzydłach, zwłaszcza ja nadal nie wierząc w to, co wymyśliliśmy, a przede wszystkim w to, że Żonie bardzo się spodobało i od razu pomysł zaakceptowała.

W Powiecie dodatkowo humor poprawił mi Orlen, a konkretnie ta sama pani, co poprzednio. Od razu mnie  rozpoznała i na mój widok natychmiast zacisnęła usta. Widząc jej stan i prawidłowo odczytując jej wkurw, tylko delikatnie przypomniałem, żeby mi niczego nie proponowała.
- Nie rozumiem, po co ona bierze tak do siebie? - zdziwiła się Żona po mojej uradowanej relacji.
Zostawiwszy Żonę natychmiast wróciłem do Pięknego Miasteczka, żeby dokończyć wczorajsze koszenie trawy przed Pół-Kamieniczką. Robota paliła mi się w rękach.  Tak nie mogłem doczekać się pomiarów Dużego Gospodarczego.
Po obrysie budynku pomogła mi Żona, a wszystko wewnątrz pomierzyłem sam. Od czego miałem laserowy dalmierz?
- A zrobisz mi jeszcze przed wyjazdem do Metropolii rysunek w skali?
Żona wie, że to  lubię i że to robię bardzo dobrze i dokładnie. Nie musiała mnie prosić. Nie mogłem wyjechać nie widząc proporcji budynku i jego możliwości.

Wieczorem obejrzeliśmy połowę 1. odcinka 6. sezonu Dowton Abbey. Więcej się nie dało, bo przez to moje cyzelowanie i hołubienie pomiarów zrobiło się późno, a czekał mnie jeszcze mecz Polska : Finlandia (3:0). Emocji nie było, różnica dwóch klas. Przeszliśmy do ćwierćfinału, w którym we wtorek zmierzymy się z Rosją. Mówienie w jakikolwiek sposób o emocjach w tym meczu byłoby wysoce nie na miejscu.
Sumarycznie dzień można by zamknąć pytaniem: I jak tu się nie opierdalać?!  Jak byli fachowcy i trwał remont, była mobilizacja i mnóstwo się działo i dawało się zrobić. A teraz jakoś tak we mnie się coś rozlazło. Żebym z tego tylko nie stetryczał. Może mi się poprawi, bo od nowa, po kolanie i korzonkach, zacząłem poranne gimnastyki i czuję w sobie poprawę.

NIEDZIELA (12.09)
No i dzisiaj od rana dość łatwo pamiętaliśmy, że jest niedziela.
 
Po pierwsze z górnego mieszkania wyjeżdżali sympatyczni młodzi, a to miało być w ostatni dzień weekendu, i po drugie w niedzielę(!) o 12.00 byliśmy umówieni w Pół-Kamieniczce z małżeństwem zainteresowanym wynajęciem mieszkania. Nie dało się jej więc pomylić z jakimś piątkiem lub sobotą.

Ukraińskie małżeństwo od razu było zainteresowane wynajmem i zaakceptowało nasze warunki. Ale po powrocie do Domu Dziwa zaczęliśmy mieć  poważne wątpliwości.  W kontekście opóźnienia turystycznego sezonu w Pół-Kamieniczce, którego już w żaden sposób nie da się nadrobić i czekania przynajmniej do maja przyszłego roku i to z dużą niepewnością, jak to wszystko zaskoczy, stałe miesięczne wpływy byłyby nie do pogardzenia. Ale...
Ale  natura ludzka jest, jaka jest. Do tego przepisy. Żona naczytała się tyle, że zmarkotniała. Bo przecież obie strony kierują się zbieżnym interesem - my chcemy wynająć mieszkanie temu małżeństwu i mu pomoc, bo dobrze im z oczu patrzy i wzbudzili w nas zaufanie, a ono chce je wynająć (ten durnowaty polski język) od nas i nam płacić. 
Więc w czym problem?
Ukrainka jest w szóstym miesiącu ciąży. Czyli niedługo będzie to małżeństwo z dzieckiem. A w takich sytuacjach oni, czyli najemcy, są opisani na różnych forach jako strona, która praktycznie w naszym prawodawstwie jest nie do ruszenia, a jeśli nawet, to wymaga to mnóstwo czasu, zachodu i nerwów wynajmującego, czyli potencjalnie nas. Moglibyśmy mieć związane ręce, czyli być ugotowanymi. Ryzyko duże, niewiadoma również. Bo jest dobrze, dopóki...

Na szczęście zmarkotniałej Żonie poprawiłem humor wręczając jej wierne odwzorowanie Dużego Gospodarczego w skali 1:50. Zajęło mi to całe popołudnie, bo od razu odważyłem się na wprowadzenie pewnych swoich pomysłów godząc się z nieuchronnym procesem. Jest on naturalnym zjawiskiem, tu akurat wynikającym z oczywistej ingerencji Żony. Pierwszy pomysł, tu akurat mój, jest swoistym zaczynem, katalizatorem następnych. A wynik końcowy prawie zawsze jest inny, a przynajmniej różni się znacząco od pierwowzoru. To tak, jak z bimbrem, który pędziłem hektolitrami w stanie wojennym.
Do gąsiora wlewałem 20 l wody, wsypywałem 10 kg z trudem zdobywanego cukru, 2 kg ryżu i wrzucałem niezbędne drożdże. Czekałem cierpliwie i co wychodziło?... Oczywiście po kolejnych przemyślanych i precyzyjnych zabiegach prowadzonych nocą, żeby pięcioletni wówczas Syn nie widział i się nie pochwalił A tatuś ...
Żona całe popołudnie starała się siedzieć na werandzie, żeby Duży Gospodarczy mieć non stop na oku. Widziałem i czułem wielką kotłowaninę myśli w jej głowie. 
- Wiesz, nawet polubiłam ten Duży Gospodarczy.
Wiedziała, że mnie ubawi. Z racji swojego ohydztwa, jak tylko się wprowadziliśmy, był według niej pierwszym do odstrzału, czyli do wyburzenia.  Ciekawe, co byśmy bez niego robili przez te półtora roku. I jak byśmy teraz pluli sobie w brodę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę 1. odcinka i bez problemów cały drugi. 
Cały wieczór był sympatyczny, ale tkwiła w nim łyżka dziegciu. Nie odstępowała mnie myśl o jutrzejszym wyjeździe. Nie lubię.
 
PONIEDZIAŁEK (13.09)
No i od rana gnałem z robotą.

Przygotowanie górnego mieszkania, drewno dla Żony, odbiór paczki z paczkomatu, wystawienie zmieszanych i 21. worków segregacji, skończenie porządków za Dużym Gospodarczym oraz pakowanie się do wyjazdu.
Udało mi się wyjechać o 13.30. Bo jak już to już. Ale dzięki temu prawie zupełnie uniknąłem frustrujących metropolialnych korków. Po zakupach już o 15.00 byłem w Nie Naszym Mieszkaniu. I łyżka dziegciu natychmiast zniknęła.
A potem pisałem i pisałem...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał smsa, że dzwonił i wysłał stanowczego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Nad ranem z piątku na sobotę. Robi się coraz bezczelniejsza. Domaga się w ten sposób wpuszczenia do sypialni. Jak wstawałem o piątej lub szóstej nie było problemu - mijaliśmy się w drzwiach. Piesek zadowolony wchodził, ja mniej zadowolony wychodziłem. Ale ostatnio stwierdziłem u siebie postępującą erozję porannej mobilizacji. Wstaję o siódmej, siódmej trzydzieści, a czasami, o zgrozo, nawet później. O tej demoralizacji nawet wspomniałem Żonie, która od razu bardzo poważnie podeszła do tematu i mi tłumaczyła, że tak właśnie powinno być, Niczego nie musisz robić w pośpiechu przy czyichś naciskach. O tym, że naciska mnie Piesek, nie wspominała. A Piesek przez miesiące remontu wdrukował w swój biologiczny zegar tę moją wczesną porę wstawania i stara się nie dopuścić do całkowitej erozji.
O niej świadczą też poszczególne dni, jak chociażby właśnie wyżej wspomniany piątek. Na karteczce wypisałem sobie, co bym chętnie w tym dniu zrobił, tak dla spokoju sumienia potwierdzając w ten sposób moje dobre zorganizowanie z założeniem w ramach zmian mojej psychiki, że jeśli nie da się wszystkiego, nic się nie stanie (naczelne obowiązujące hasło SAMO PRZYJDZIE!).
Wymienię, z komentarzem i procentową realizacją:
- obciąć paznokcie, góra i dół, w ramach wstępnego odgruzowania się przed czekającym mnie w poniedziałek wyjazdem do Metropolii; dołowi nie podołałem -  50%,
- skosić trawę przy Pół-Kamieniczce; nie stykło dwóch akumulatorów 2Ah, bo trawa była wyższa, niż zakładałem - 60%,
- okleić framugę przy otworze werandy, żeby Żona mogła ją wreszcie pomalować - 0%,
- skończyć porządki za Dużym Gospodarczym - 0%,
- zrobić porządki na werandzie; planowałem schować w Małym Gospodarczym wszystkie farby, silikony i narzędzia pozostawione przez Nowego Fachowca i Pumę - 0%,
- kupić różne kołki rozporowe w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, bo wyszły; też mi wyczyn, zwłaszcza, że chciałem zobaczyć trochę świata i byłem tam po drodze do Pół-Kamieniczki - 100%,
- zawieźć na górkę kilka taczek ziemi; górka ciągle jest in statu nascendi; wymyśliłem, że tak po trochę będę ją rozbudowywał - 0%.
To co ja robiłem przez cały roboczy dzień? Wygląda mi to na opierdalanie się!...
Godzina publikacji 23.10.

Wpis  zakończę nietypowo.
„ Cały problem ze światem polega na tym, że głupcy i fanatycy są zawsze tacy pewni siebie, a mądrzejsi tak pełni wątpliwości. ” - Bertrand Russell (noblista w dziedzinie literatury - 1950 rok).
Koniecznie muszę przeczytać jego esej Dlaczego nie jestem chrześcijaninem.