poniedziałek, 25 października 2021

25.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 326 dni.

WTOREK (19.10)
No i znowu wtorek  po publikacji.
 
Nadal w Wakacyjnej Wsi. 
Zanim się obejrzeliśmy, było po 13.00. Przez ten  wtorkowy luz pół dnia przeciekło między palcami.
Żeby jako tako się rozruszać i nie skisnąć w tym luzie narąbałem taczkę drewna. Nie pierwszy raz się przekonałem, że jest to świetne antidotum na stres, wewnętrzną demobilizację i demoralizację oraz różne cywilizacyjne wymysły w idiotyczny sposób odciągające człowieka od prawdziwego życia.
Od razu nabrałem werwy.
A ona pozwoliła mi rzucić się do malowania. Pisałem już, że jest to ten rodzaj pracy, której nie cierpię, czasami nienawidzę, dla mnie jakiejś takiej jałowej, po której bardzo często łeb mnie nap.. . Co najmniej tak, jak u towarzysza Siwaka, swego czasu (jedynie słusznego) członka Biura Politycznego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Co było robić? Pogoda piękna, malowanie na zewnątrz, więc wentylacja doskonała. Nie było jak uciec.
Okleiłem framugę zamontowaną ileś miesięcy temu w werandowym otworze, wszystko wykonane przez Nowego Fachowca i Pumę, i pomalowałem. Kolor okazał się nie być tym, jaki wyobrażała sobie Żona, więc jutro spróbuję przykryć go innym kolorem, wybranym wcześniej przez Żonę, który bardzo szybko wówczas okazał się być również nie tym.
- Bo najładniej wyglądało, jak było niepomalowane... - podsumowała Żona patrząc na efekt z odległości 30 metrów.
Zwariować można.
Ale z tego rozpędu, skoro kombajn został uruchomiony, zabrałem się za malowanie jednego z dwóch ikeowskich stolików, takich barków ze szczebelkowymi półkami i z dwiema nogami na kółkach. 
- Ty mi je tylko zmontuj - zaproponowała Żona jakieś pół roku temu - a ja je sama pomaluję.
Wiedziała, że malowania nie lubię, a zwłaszcza takiej dłubaniny przy dziesiątkach szczebelków i zakątków.
Więc na klęczkach malowałem nieźle się gimnastykując. Wyszło cudo. Stolik nabrał sznytu i pomalowany wyglądał według Żony analogicznie odwrotnie względem framugi.
- Ale chciałam ci podziękować za to, że go pomalowałeś. - Żona wykazała się dobrą pamięcią.
Za drugi już się nie zabierałem, bo tradycyjnie przy malowaniu lekki ból głowy rozpoczął się kłuciem w prawej półkuli. Co z tego, że była świetna wentylacja? Tak już mam.
Dałem jeszcze radę przygotować się do jutrzejszego wyjazdu do Naszej Wsi. Zadzwoniłem do Sąsiada Filozofa z pytaniem, czy ma obornik (wiedziałem, że ma) i czy mi trochę odpali. Wypadało zapytać i uprzedzić.
Z ciężkim sercem powiększyłem całą przestrzeń bagażową w Inteligentnym Aucie i przygotowałem je na zderzenie ze śmierdzącą rzeczywistością. Wstawiłem cztery puste beczki, rękawice, widły i gumofilce. Serce się kroiło.

Wieczorem obejrzeliśmy film, który dawno temu oglądaliśmy. Amerykański z 1996 roku - Lęk pierwotny.  W rolach głównych Richard Gere (partner Julii Roberts w Pretty woman), Edward Norton (debiut filmowy) i Laura Linney (żona Jimiego Carrey'a w Truman Show). Norton świetny - taki chłopaczek, a strach się bać. Dla nas dodatkową i niespodziewaną atrakcją filmu były stroje z tamtych lat. Niby już za połową dekady lat dziewięćdziesiątych,  ale wyraźny wpływ lat osiemdziesiątych. Te obszerne marynarki, płaszcze, obowiązkowo długie, mocno luźne spodnie w kant... Mieliśmy niezły ubaw.

ŚRODA (20.10)
No i przez Pieska wstałem niewyspany (opis niżej).
 
Nie wiem, czy Żona również, ale chyba była trochę nieprzytomna, bo udało się jej z samego rana nastraszyć gości. Napisała do tych  z dołu, którzy mieli dzisiaj wyjeżdżać, że nie muszą się spieszyć i mogą zostać dłużej. Goście i tak wyjechali bardzo wcześnie, bo widocznie musieli, a sms dotarł do tych z góry.
- Ale my zdaje się mamy rezerwację do piątku?... - odpisała wyraźnie zdeprymowana pani z góry.
Żona sprostowała pomyłkę.
- Ufff! - odpisała pani.
 
W południe wybraliśmy się do Sąsiadów z Naszej Wsi. Po standardowej kawie i cieście zabrałem się za gnój. Sąsiad Filozof zaproponował mi taki "mocno przerobiony", po koniach, których oni nie mają od lat. Dodatkowym plusem była jego bezzapachowość. Każdą beczkę przykryłem folią, więc wracaliśmy niczego adekwatnego nie czując. Mogłem swobodnie wejść do kilku sklepów bez obawy, że będę ciągnął za sobą charakterystyczną woń.
Wróciliśmy późno i już mi się nie chciało uruchamiać malarskiego (malowniczego, malującego, malowanego???) kombajnu. Na framugę i na drugi ikeowski stolik nawet nie spojrzałem. Za to cztery beczki z gnojem ustawiłem za skrzyniami tak, żeby z porannej perspektywy Żony nie były widoczne, nie kłuły w oczy i nie zakłócały jej 2K+2M.
Wieczorem uporządkowałem papiery nagromadzone z dwóch tygodni i zabierałem się do obejrzenia meczu, gdy zadzwoniła w Swoim Świecie Żyjąca. Przypomnę - córka Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego. Byliśmy niezwykle miło zaskoczeni, a ja doznałem szoku posądzając ją o 22 lata, gdy usłyszałem ze śmiechem W ten poniedziałek skończyłam 25. Patrzyłem z niedowierzaniem na Żonę, żeby się utwierdzić, że ona słyszała to samo. Dopiero po rozmowie dotarło do mnie, że "dziecko" rozmawiało tak jakoś bardziej dziarsko, swobodnie, z elokwencją, z poczuciem humoru, dorośle po prostu. Chyba rzeczywiście mówiło prawdę z tym wiekiem. Tylko znowu - kiedy, do cholery, to się stało?
W Swoim Świecie Żyjąca studiuje w Metropolii.  I postanowiła się do nas wybrać. Chciała na ten weekend, ale ze względu na planowany przyjazd Heli (ciągle nie daje znaku życia), przesunęliśmy wizytę na początek tygodnia. "Dziecko" w poniedziałek skończy zajęcia i przyjedzie do nas po południu, bo wtorek i środę ma od nich wolną. Mamy odebrać je w Miasteczku na dworcu, tym samym, gdzie parę dni temu odbieraliśmy Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego. Wyraźnie w tym komunikacyjnym i logistycznym względzie został przetarty szlak i zaczęło działać prawo serii.
W środę odwieziemy je z powrotem do Miasteczka, bo w czwartek ma zajęcia, a potem, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, jedzie do domu rodzinnego, do Czarnej Palącej (ojciec pływa po morzach), do Głuszy Leśnej. Z tego, miedzy innymi, chyba by wynikało, że to już nie takie dziecko. A było jakieś 12-13 lat temu. Ciekawe, czy nadal żyje w swoim świecie? Nie widzieliśmy się spokojnie ponad dwa lata, a może i trzy, a to w tym wieku olbrzymi szmat czasu.
 
Wieczorem obejrzałem mecz fazy grupowej Ligi Mistrzów - Benfica Lizbona - Bayern Monachium (0:4). Od wielu lat ograniczam się praktycznie do finału, co dobitnie świadczy o zmianach zachodzących również we mnie. Ale ze względu na Lewandowskiego (strzelił jednego gola)...

CZWARTEK (21.10)
No i przepowiadanie pogody dla mnie, to jak wróżenie z fusów.
 
Ale ostatnio zacząłem się dziwić, bo żeby tak od razu nabrać szacunku do prognostyków (prognostów), to jeszcze daleka droga. A zaczęło się od gości, którzy przyjechali do górnego mieszkania w poniedziałek (ci, których Żona wystraszyła "proponując" wyjazd w środę, mimo że mieli rezerwację do piątku). Pani zapowiedziała, że zaraz po przyjeździe jadą na rowery Bo będzie ładnie. Do czasu ich przyjazdu było nieciekawie, a potem rzeczywiście zrobiło się "ładnie". Według pani wtorek miał być ciepły i słoneczny, a środa jeszcze bardziej. I były. To wszystko potwierdzała Żona. Nie wiem, skąd się dowiedziały, ale sprawdziło się w punkt. I dokładnie opisały czwartek, czyli dzisiejszy dzień. Rano miało padać, potem przestać i się rozchmurzyć, miało z powrotem zrobić się ciepło, a potem miały nadejść wichury.
Gdy wstałem, lekko padało, było mokro i szarawo. Ale już po 2K+2M zaczęło się rozjaśniać. Więc poszedłem przygotowywać swoją działkę w dolnym mieszkaniu. Gdy skończyłem, zrobiło się ciepło, jasno i wzmagał się wiatr. A potem do końca dnia piździło jak w Kieleckiem. Z tą różnicą, że było ciepło. Tu wyjaśnienie - pełne powiedzenie, literackie, brzmi Wieje, jak na dworcu w Kielcach. A z niego powstały wszystkie pozostałe, znane, w tym dosadne.
Skąd wzięło się takie powiedzenie? Znalazłem trzy wyjaśnienia. Pierwsze sensowne, dwa następne raczej z kategorii humorystycznych lub pseudonaukowych:
- Kiedy wybudowano dworzec pod koniec XIX w. w Kielcach, ul. Sienkiewicza nie dobiegała wprost do tego dworca i trzeba było pewien fragment przejść w odkrytym terenie. Podróżni odczuwali silne powiewy, stąd być może jeden z nich wprowadził do polszczyzny, takie powiedzenie: wieje jak na dworcu w Kielcach...
-... nadana została przez podróżnych z racji architektonicznego wyglądu owego obiektu. Kiedy podróżny wjeżdża na peron w Kielcach co widzi, co zastaje? Kilka tyczek i śmieszne zadaszenie. Pod tym daszkiem ledwo przed słońcem można schronić głowę, bo od wiatru lub brzydkiej aury raczej trudno. Siłą rzeczy na peronach hula wiatr. (zastrzegam, że nigdy nie byłem na dworcu w Kielcach i nie wiem, jak tam jest)
-... Faktem jest, iż nawet w najbardziej ciepły i bezwietrzny dzień wieje tutaj wiatr. Nawet kiedy w całym mieście nie uświadczysz nawet lekkiej bryzy :), wystarczy udać się na dworzec, tam zawsze wieje. Ma to związek z formacjami geologicznymi. Miasto otoczone jest górami. Leży w dolinie. Dworzec natomiast usytuowany w takim miejscu gdzie powstają zawirowania magnetyczne (?) - znak zapytania mój, bo może chodzi o zawirowania innego typu?

Tak czy owak - piździło u nas jak w Kieleckiem. Wszędzie fruwały liście i gałęzie. Orzech z pierwszego planu był śmiesznie ogałacany przez wiatr. Zewnętrzne części gałęzi były już tylko bezlistnymi kikutami, ale cała pozostała, zwarta część korony miała się całkiem nieźle. Nadawało to drzewu specyficzną, kolczastą formę. Zaś pod nim nie można było uświadczyć choćby jednego spadniętego listka. A wcześniej było już ich sporo, więc nawet powoli przyzwyczajałem się do myśli o nieuchronnym grabieniu. Za to były w różnych dziwnych miejscach - przy siatce pod płotem i to było najfajniejsze, bo stamtąd nie będę musiał ich ruszać, ale upatrzyły sobie również jeden narożnik tarasu, gdzie zgromadziły się sporą kupą, a przede wszystkim werandę. Tam miały niezłe poletko do używania. Za każdym razem, gdy nakładałem czeskie buty robocze, musiałem je opróżniać i wytrzepywać, a za chwilę to samo z kapciami, gdy wracałem do domu. Były wszędzie.
Ogólnie po wichurze można powiedzieć, że się nam upiekło. Fruwające po całym terenie u gości elementy (emelenty) memo należało rozpatrywać w kategoriach humorystycznych, chociaż zbieranie było upierdliwe. Wiatr wszystko pozostałe, co kisi się na balkonie przez rok, oszczędził. Za to wyrwał klapkę od skrzynki listowej i trzeba będzie kupić nową. Skrzynkę oczywiście, nie klapkę.
- I bardzo dobrze. - cały fakt spokojnie skomentowała Żona. - Była taka badziewna, plastikowa. - I jeszcze na słońcu wyblakła.
Dosyć łatwo pogodziłem się ze stratą jednej brzózki z Brzozowej Alei. Nie wiem, co jej się stało, bo po posadzeniu żyła jak inne, była hołubiona jak wszystkie, by nagle, przedwcześnie, zrzucić z siebie wszystkie listki. Miałem nadzieję, że w tym stanie dotrwa do wiosny, by na nowo odżyć, ale wichura bezceremonialnie obnażyła prawdę. Drzewko wyschło, nie miało giętkości i zostało złamane przez wiatr. Trzeba będzie w tym miejscu na wiosnę posadzić nowe. W tej sytuacji został jeszcze taki jeden bezlistny brzozowy wypłoch, do której wypłochowatości przyczyniłem się ja sam. Stoi przesadzony na górce i czeka wiosny. Nadziei nie mam żadnych, ale ciekawe, wichura go nie zmogła. Chyba po to, żeby był dla mnie, domorosłego ogrodnika, niemym wyrzutem ogrodniczego sumienia i przestrogą przed dalszymi moimi nieudanymi działaniami.
Prawdziwym upieczeniem się był duży modrzewiowy konar, który wyrwany w nocy przez wiatr z pobliskiego modrzewia leżał obok Inteligentnego Auta. Wystarczyłby metr, żeby auto uszkodzić, a dwa, żeby uszkodzić poważnie. Czym prędzej przeparkowałem koło Małego Gospodarczego, z którego nie miało co spadać i który stanowił barierę-ścianę dla wiatru.
Nieszkodliwą atrakcją były braki w dostawie prądu. U nas trwały może 2-3 godziny, a słyszeliśmy, że w niektórych  rejonach Polski dzień, a nawet dwa. W takiej wsi, jak nasza i w takim Domu Dziwie robota znajdzie się zawsze i nie potrzeba do tego prądu. Na dworze było jasno, więc rąbałem drewno i na bieżąco usuwałem skutki wichury. A potem prąd "przyszedł" i nagle go doceniłem. Ściągnąłem do domu Makitę, kilka lamp z Małego Gospodarczego, narzędzia ręczne i zniosłem odkurzacz. Zabrałem się za montaż lampy nad wiejską kuchnią. Nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie dzisiejsza sugestia Żony, raczej taki monolog skierowany do siebie, ale prowadzony na tyle głośno, żeby był skierowany do mnie: Fajnie byłoby mieć tutaj nad kuchnią jakieś światło, robi się ciemno coraz szybciej...
Nie czekałem na dalszy rozwój monologu i niezwłocznie, jak tylko "przyszedł" prąd, zabrałem się za robotę. Trzeba powiedzieć, że byłem z niej dumny. Nie dlatego że wywierciłem sensowny otwór w suficie, wbiłem kołek i wkręciłem hak na tyle fachowo i odpowiedzialnie, że gwarantował, że w nieokreślonej lub określonej przyszłości lampa na nim wisząca nie zleci z hukiem na gotujący się właśnie obiad, ale dlatego że lampa spełniła swoją podstawową funkcję, czyli świeciła.
Normalnie nie rozwodziłbym się nad tym tyle, ale elektrykiem nie jestem, prądu się boję i zawsze przy wierceniu mam obawę, że się wwiercę w kabel, a wtedy kaplica. Wszystkie przeszkody pokonałem, ale musiałem uruchomić cały mój skromny zasób elektrycznej wiedzy, żeby pokonać niedoróbkę Prądu Nie Wody. 
Jeden włącznik miał zapalać lampę na kuchnią właśnie i drugą nad zlewozmywakiem. Połączenie chyba było szeregowe, ale zrobione tak zmyślnie, że w tym moim miejscu, nad kuchnią, prądu nie było wcale, a w tym nad zlewem, też nie, bo, gdy włączałem, od razu z hukiem wywalało bezpiecznik. I to główny, na werandzie. Ale, jak często piszę, nie po to Bozia dała rozum, a socjalistyczne, ludowe oczywiście, państwo łożyło na moje wykształcenie, żeby sobie nie poradzić. Co prawda studiowałem chemię, ale na V roku przez jeden semestr miałem przedmiot bezpośrednio związany z prądem, jakąś elektrotechnikę, czy coś takiego, i to egzaminacyjny. Pamiętam, jak w dniu mojego egzaminu poszedłem do profesora przełożyć egzamin Bo, panie profesorze, nie  zdążyłem się przygotować.
- Eee, tam, nie zdążył się pan przygotować... - usłyszałem ku swojej zgrozie. - Na pewno coś pan wie. - Niech pan siada.
- Ale, panie profesorze, ja naprawdę...
- Niech pan siada.
Co było robić. Usiadłem jak na mękach.
Zadał mi trzy pytania, odpowiedziałem, wziął indeks i wpisał mi bardzo dobry. Całą sytuację dlatego tak dobrze pamiętam, chociaż działo się to ponad 48 lat temu, bo mój stan, gdy wyszedłem z budynku, był euforyczny. Dosyć szybko zdałem sobie sprawę, a teraz jestem tego pewien, że potraktował mnie, jako chemika, niezwykle pobłażliwie, bo z góry było wiadomo, że elektryka ze mnie nie będzie. 
Tego mechanizmu doświadczyłem jakby z drugiej strony rok wcześniej, kiedy w wakacje po IV roku studiów nadrabiałem zaległości z laboratorium chemii organicznej. W jednym rogu pustej sali prowadziłem swoje doświadczenia, a w drugim krzątał się jakiś gostek, wiekowo mój równolatek. Później okazało się, że jest na inżynierii sanitarnej (kanalarz) i że też odrabia jakieś chemiczne zaległości.
- Stary - w którymś momencie podszedł do mnie z lekkim obłędem w oczach - gdzie tu mogę znaleźć jakieś jony H+ i OH- ?
Rozbawiła mnie i uatrakcyjniła mi mój pobyt w śmierdzącym laboratorium, gdy na dworze świeciło piękne słoneczko, forma przedstawienia przez niego problemu, zwłaszcza słowo "jakieś",  oraz fakt, że wokół na wszystkich możliwych półkach i w szafach był do dyspozycji bezlik butelek i buteleczek z wszelkimi prawie odczynnikami, w tym z kwasami i zasadami. Ale czy ja miałem zamiar i ambicje robić nagle z niego chemika? Nawet wtedy, w tak młodym wieku, uniknąłem zbędnego dydaktyzmu skracając mu męki, bo wiedziałem, że nie miałoby to najmniejszego sensu i że przecież chemika z tego gościa nie będzie. Nie po to szedł na kanalarstwo.
Wykazałem się wówczas, jak na mnie, niespotykaną empatią. 
- Stary, tu masz jony H+ - wręczyłem mu jedną buteleczkę opisaną nazwą związku i wzorem chemicznym - a tu OH-  - dałem mu drugą. - Tylko nie pomyl! - dorzuciłem, gdy się szczęśliwy oddalał. Słyszałem, jak tylko pod nosem powtarzał lewa - jony H+, prawa - jony OH-, lewa - jony H+, prawa - jony OH-, lewa... 
Zabiła mnie i wzruszyła jego głęboka wiara w człowieka, czyli w to, co mu przekazałem. Mogłem mu przecież powiedzieć odwrotnie, z satysfakcją i niemą złośliwością Masz za swoje, nieuku!
Ciekawe, co z niego wyrosło? Bo skoro ze mnie nie elektryk, to z niego raczej nie chemik.

Gdy się przyjrzałem kablom wystającym z sufitu, w miejscu nad zlewem, nie trzeba było filozofa elektryka, wystarczył chemik, żeby stwierdzić, że panowie fachowcy do dwóch kostek podłączyli po dwa kable w parach przewód fazowy - przewód neutralny. To jak,..., miało nie wywalać?!
Kable odciąłem, niebieski połączyłem z niebieskim, brązowy z brązowym i zadziało, że mucha nie siadała.
- Zrobiło się tak domowo... - Żona się rozmarzyła, gdy zobaczyła, że wszystko, mimo zmierzchu, nad kuchnią widzi. 
Ustaliliśmy, że kupimy kabel, taki ozdobny, "do żelazka" i lampę powieszę na nim niżej, bo teraz  zaczęła od razu niepotrzebnie dawać po oczach.
Wszystkie urządzenia złożyłem w salonie, bo to nie koniec prac. Wiertarka będzie potrzebna, pozostałe rzeczy też, więc czy opłacało się je sprzątać? (...Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu? - Aaaa...fakt.)

Wieczorem obejrzeliśmy za 10 zł amerykański film z 2012 roku Arbitraż. Tym razem z ... Richardem Gerem i Susan Sarandon. O zasypianiu nie było mowy, bo wykup filmu obowiązywał dobę, więc ewentualne oglądanie na raty mogłoby być problemem. Nas film zawiódł, więc nie polecamy. Nawet w którymś momencie zaczęło mnie opanowywać senne odrętwienie, ale te 10 zł przywołało mnie do porządku. Tak naprawdę ciekawą postacią i dobrze zagraną była rola detektywa (Tim Roth).

PIĄTEK (22.10)
No i rano na spokojnie szacowałem teren po wichurze. 
 
Trzy wyschnięte drzewa, własność Sąsiada Muzyka, były wyrwane z korzeniami i opierały się na naszym orzechu oszczędzając w ten sposób płot pod nimi. Staw został zasypany warstwą gałęzi i igliwia. Wokół niego było to samo. W sumie normalka po wichurze.
Zaczęliśmy przygotowywać górne mieszkanie dla Heli i jej nowego partnera, wtedy jeszcze w zasadzie no name. Przy czym zaznaczam, że użycie słowa "nowego" ma tylko sens w naszym kontekście. Bo dla Heli nie był nowy z kilku powodów. Nie dość, że się znali jeszcze z czasów ich podstawówki i oczywiście z rodzinnych stron, to przede wszystkim od jakiegoś czasu, owianego małą dawką tajemniczości, zaczęli razem żyć. Po drodze zdaje się, że wiele między nimi się działo, ale póki co nie śmiałem drążyć i dociekać. Żeby tak od razu, za pierwszym razem?... Nie godzi się.
Wiem tylko z późniejszych, z tego weekendowego ich pobytu, opowieści, że on jako starszy (obecnie 52 lata) w tamtych czasach patrzył, jak Hela (obecnie 46) przeobraża się z dziewczynki, w piękną dziewczynę, a potem w równie piękną kobietę. Romantyczne, cholera...

Wichura dołożyła ponadstandardową robotę, bo schody i taras prowadzące do górnego gościnnego mieszkania obsypane były liśćmi i gałęźmi(!). Ale się obrobiliśmy i pojechaliśmy do Powiatu uzupełnić zapasy i lepiej się przygotować do wizyty. Przy okazji zaparliśmy się kupić ten ozdobny kabel w splocie materiałowym (może być lniany, bawełniany, poliestrowy), ale w całym Powiecie takiego dziwa nie mieli. Pozostawał Internet. 
Gdy wróciliśmy, Żona kończyła przygotowanie mieszkania, a ja się zabrałem za siebie. Fajnie jest, jak od czasu do czasu odwiedzają nas znajomi. Pojawia się wtedy motywacja i mobilizacja do odgruzowania się. Można się ostrzyc, ogolić, obciąć paznokcie, wykąpać się...
A potem spokojnie oczekiwaliśmy. Przy czym ten spokój dotyczył tylko Żony, bo ja byłem w nerwach i nie potrafiłem sobie tego stanu wytłumaczyć. A ponieważ staram się siebie od dłuższego czasu analizować, o dziwo najczęściej z dobrym skutkiem, to i głośno, i po cichu wewnętrznie doszukiwałem się powodów. 
Było ich chyba kilka. Nawzajem się przeplatały, uzupełniały i/lub wspierały nie dając mi spokoju. Ten stan wynikał chyba z mojej płci, jak i  osobniczego charakteru oraz chyba z przyczyn obiektywnych. Na przykład nie spodziewałbym się w sobie ksenofobii, że zacznę od niej bez hierarchizowania względem siebie tych wszystkich odczuć, jakie się we mnie kłębiły. Podświadomie czułem lęk przed nowym facetem Heli jednocześnie pomieszany z głupim oczekiwaniem, że będzie on podobny do Hela.
- Bo ty byś chciał idiotycznie, żeby to był taki Hel Bis. - Żona brutalnie sprowadzała mnie na ziemię tłumacząc mi oczywistość.
Co z tego, że wiedziałem, że to przecież jest niemożliwe, więcej, hipotetycznie zakładając, że nawet możliwe jakimś cudem, to ostatecznie głupie. Niestety drgania w moim organizmie były nie takie, jakich bym racjonalnie oczekiwał.
Poza tym chciałem, żeby wszystko wypadło fajnie, żeby od początku pozytywnie zaiskrzyło, tak ze względu na niego, a przede wszystkim na Helę.
- Powtarzam ci - Żona znowu starała się mnie uspokoić śmiejąc się - znając Helę będzie dobrze.
W tej analizie dotarłem jeszcze do jednego levela ( :) ). Mógłbym go określić mianem samczego współzawodnictwa, a raczej samczego, pierwotnego, niezdefiniowanego i podświadomego ostrożnego, delikatnie mówiąc, traktowania osobnika tej samej płci pojawiającego się nie dość że na naszym fizycznym terenie, Wakacyjnej Wsi i w Domie Dziwie, to jeszcze w obszarze Heli, który do tej pory był innym, nam znanym. I tak wróciłem do nieznanego mi, czyli do ksenofobii. Z tym samczym zachowaniem chyba o tyle mam rację wobec siebie, że wyobraziłem sobie trochę inną sytuację. Na przykład - miałby przyjechać nasz bliski kolega ze swoją nową partnerką, a ta, którą znaliśmy i lubiliśmy, zniknęłaby w taki czy inny sposób z jego życia i z naszego również. Czułem, że wtedy miałbym w sobie 0 ksenofobii i 100% akceptacji na wejściu. W końcu to byłoby życie naszego kolegi i jego sprawy. Więc co było nie tak ze mną, gdy oczekiwaliśmy przyjazdu Heli i jej partnera?!

Po kilku smsach od Heli informujących, że wyjechali, że będą za..., otrzymaliśmy ostatniego - Będziemy za kilka sekund.
Ja jestem tak skonstruowany, że taką informację po pierwsze potraktowałem poważnie, a po drugie dosłownie. Ta dosłowność w, na przykład, częstym określaniu terminu mojego przyjazdu Będę o 16.27 albo precyzyjnym potraktowaniu prośby Żony Podaj mi połowę szklanki wody, ją najczęściej denerwuje.
- Nie możesz powiedzieć, napisać lub zrobić "około"?...
Nie mogę. Tak już mam. G, C, C - geny, charakter, chemia.
W tym jednak przypadku nawet Żona nie potraktowała tej informacji Heli "około", tylko oboje wypadliśmy za bramę, na ulicę. A tam ani widu, ani słychu.
Chodziliśmy sobie tam i z powrotem powoli marznąć, bo ubraliśmy się tylko na kilka sekund, a wieczory pod koniec października są chłodne, że użyję eufemizmu. W końcu postanowiliśmy wracać, gdy zadzwonił telefon Żony.
- Bo my skręciliśmy w Pięknym Miasteczku (zmiany moje) w lewo, jedziemy dalej, a waszego domu nie ma... - usłyszeliśmy Helę.
- Jedźcie konsekwentnie dalej prosto... - Żona przytomnie zareagowała.
- Bo ja myślałam, że tam dalej jest już las...
Owszem Gruszeczkowe Lasy są olbrzymie, ale żeby aż tak. Ale w nocy...
Za chwilę pojawiły się światła samochodu. Okazał się nim być jakiś terenowy volkswagen, wysoki, długi na 5 m, pick-up. Z wyglądu, zwłaszcza po nocy, raczej było mu bliżej do czołgu.
Hela niezmieniona, Winyl wyraźnie postarzały (10 lat), co mu nie przeszkadzało z wielkiej radości na nasz widok brutalnie i nieokrzesanie, jak to tylko pies potrafi, próbować wydostać się z kojca z samochodu przy protestach Heli Bo on choruje na stawy! A partner Heli? Duże chłopisko.  O dziwo mnie to nie speszyło. Chyba na zasadzie No wreszcie, widzę i wiem, kto zacz.
Na teren wpuściliśmy Bertę. Nie ma innego psa, z którym by się tak przyjaźniła i bawiła. Więc po ciemku, przy księżycu, parskaliśmy ze śmiechu widząc, co psy wyprawiają. Staliśmy i gadaliśmy, a potem wprowadziliśmy ich do górnego mieszkania. I umówiliśmy się na jutro, na 10.00, u nas na kawę i na śniadanie.
- I jak? - Żona zapytała, gdy leżeliśmy już w łóżku.
- W porządku. - odparłem z ulgą.
Oglądanie filmu odrzuciliśmy od razu i postanowiliśmy poczytać książki. Ale dałem radę tylko obwąchać obwolutę, informacje o wydawnictwie, itp., o autorce (Hera Lind) i przeczytać krótkie streszczenie (Czarodziejka), by paść. Nie wiedziałem, że zawładną mną aż takie emocje, które mnie spalą.
A tę książkę będę czytał drugi raz. Co jest niezwykłą rzadkością. Być może nawet będzie jedyną, do której wracam. I pomyśleć, że autorką jest Niemka... Bo w książce panuje lekkość, humor w wydaniu nie niemieckim, dystans do życia, no i oczywiście ciekawa fabuła i język.
 
SOBOTA (23.10)
No i Heli wiatr ciągle owiewa włosy.
 
To powiedzenie w różnych formach a propos, typu Nie spodziewaj się, że się odezwie. Teraz nie takie rzeczy w jej głowie. Wiatr owiewa jej włosy...albo Miała już dawno przyjechać, ale zrozumiałe, że ważniejsze jest, by wiatr owiewał jej włosy..., albo Hela teraz do tego nie ma głowy...Wiatr owiewa jej włosy weszło do kanonów naszych wypowiedzi, o tyle z naszej strony ciepłych i sympatycznych, że w ten sposób tłumaczą one wszelkie poczynania Heli, a w zasadzie ich brak. Tych z kategorii przyziemnych. Rozumiemy, że po prostu, w hierarchii priorytetów owiewanie włosów przez wiatr zajmuje aktualnie pierwsze miejsce. I się temu nie dziwimy, bo żyć trzeba i odreagować też. Wahadło musi odbić w drugą stronę, bo takie  są prawa i fizyki, i psychologii, i nie tylko. 
Skąd się wzięło?
Ano z informacji od Heli, że robi prawo jazdy na motocykl, co nami wstrząsnęło i nas przeraziło.
Gdy kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się o jej nowym hobby ( nie wiem czy to jest dobre określenie, chyba to raczej specyficzny stan duszy), widocznie musieliśmy psychicznie odreagować i stworzyć sobie tym powiedzeniem dla własnej psychiki wentyl bezpieczeństwa. Bo jak można być spokojnym słuchając trzeźwej i chłodnej relacji jej partnera.
- Mój to BMW R1250GS ADVENTURE. - Waży 265 kg. - Taki smok. - A Heli to BMW F800GS. - Waży tylko 205 kg. - Uczę Helę odruchów, żeby w razie upadku "uciekała" z nogami. (poprosiłem o wypisanie fachowych danych, żeby niczego nie przekręcić)
A Hela dodała, chyba po to, żeby nas "dodatkowo" uspokoić, że już kilka razy w czasie nauki jazdy zaliczyła glebę i nabawiła się ileś siniaków. No cóż, już w polskiej komedii Jak to się robi Bogumił Kobiela, jako instruktor narciarstwa powtarzał na stoku jak mantrę Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.
Póki co jeździ po Polsce i po świecie ze swoim partnerem, jego motocyklem oczywiście, jako pasażer. Od razu wczuliśmy się w atmosferę jazdy, jej klimat i gwiżdżący wiatr. A ponieważ Hela ma piękne włosy, to reszta narzucała się sama.
 
W dzisiejszym przypadku owiewanie włosów skutkowało tym, że Hela zapomniała karmy dla Winyla. Biedny pies. Ale cóż, wiatr owiewa jej włosy, to już do niczego nie może mieć głowy z wyjątkiem tych włosów, oczywiście. Pieska wsparliśmy karmą Berty, a sami rano zaczęliśmy od kaw, potem Żona zaserwowała jajecznicę a ja twarożek. A później podawaliśmy "deserową kawę", czyli kawę z ekspresu zmiksowaną z masłem, bo akurat oleju kokosowego nie było.
I nastąpiło przesłuchanie. Zaznaczam przy tym, że "przesłuchanie" jest ulubionym słowem Żony w przypadku, gdy o kimś szczerze chcę się czegoś dowiedzieć i zadaję takiej osobie, zwłaszcza gdy widzimy się pierwszy raz, pomocnicze pytania - wiek, miejsce urodzenia, rodzice, rodzeństwo, szkoły, stan cywilny, wykonywany zawód/zawody, zainteresowania, hobby, światopogląd i szereg innych, często wypływających w czasie "przesłuchania". Wychodzę bowiem z prostego założenia-pytania: Ile będziemy mieć tak naprawdę czasu i okazji, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć, poznać się trochę mniej pobieżnie? Otóż nie wiadomo. Dlatego trzeba zastosować taki przyspieszony kurs wzajemnego poznawania się. Można czegoś nauczyć się ucząc się całe życie, a można ten proces przyspieszyć i pójść do szkoły, którą, zdaje się, w tym celu wymyślono. Przy czym od razu zaznaczam, że widzę plusy i minusy obu systemów.
Partner Heli zdał egzamin bez problemu nie robiąc z tego większych ceregieli, chociaż doskonale było widać, które tematy mu leżały i żywo były przez niego rozwijane, a które półburkliwie, odstręczająco i zniechęcająco, z nie wchodzeniem w niegrzeczność, umiejętnie i sprytnie skracane. No cóż, jego życie, jego prawo.
Ale gołym okiem było widać, że na opowiedzianej bazie spokojnie można by nakręcić fabularny film obyczajowy, a być może i sensacyjny, bo skoro ileś lat był w wyższej szkole wojskowej, ileś lat pracował jako ochroniarz i ileś lat, jako dyrektor, prowadził oddział firmy ochroniarskiej, to mogło się dziać.
Zrobiła się 14.00. Obie strony widocznie zetknęły się z dyplomacją, bo zastosowały wybieg przerywający "przesłuchanie" w stylu angielskim. Im za pretekst posłużył planowany spacer do lasu z psem, nam konieczność przygotowania na 17.00 ogniska, na które, już bez dyplomacji, obie strony były napalone.
Dzięki temu miałem pretekst, żeby nie odkładać w nieskończoność sprzątania wokół stawu. Zgrabiłem wszystkie mniejsze i większe gałęzie pozrywane i porozrzucane przez wiatr. Podpałka była znakomita. Zajechałem też taczką z drewnem, ustawiłem siedzenia, przygotowałem grabie i widelce, a gdy przyszła Hela i jej partner, przynieśliśmy z nim ikeowski barek, ten niedawno pomalowany przeze mnie. Goście zapewnili kiełbasy, musztardę i keczup oraz ...Whisky Ballantines i dla równowagi siatkę ziemniaków do pieczenia. Mieliśmy pełen wypas. Pałeczkę oddaliśmy Heli i Paradoxowi.
No i właśnie. Skąd ten Paradox? Przy ognisku przyszła pora na nadanie blogowego imienia partnerowi Heli. Każda nowa osoba ma prawo wybrać sobie lub nadać sobie imię takie, jakie uważa. 
- Bo ja swego czasu miałem ksywę Paradox, przez x właśnie. - Jak byłem dyrektorem oddziału firmy ochroniarskiej, instalowaliśmy kanadyjski system monitoringu (chyba - niepewność moja) Paradox właśnie. - W jakimś mailu czy na forum napisałem o sobie Paradox i tak zostało.
Więc na moim blogu też tak zostanie. Na pewno z biegiem czasu ujrzymy adekwatność osobowości i zdarzeń do tego imienia.
Ognisko wypaliło, nomen omen, wzorcowo. Ogrzewało, smażyło, piekło i wyglądało w ciemnościach urokliwie budząc w nas wszystkich jeden i ten sam atawizm. A pomysł z ziemniakami był genialny. Piękny żar szkoda byłoby nie wykorzystać. Wykopane z niego ziemniaczki przenieśliśmy do domu i w klubowni zrobiliśmy sobie ucztę bez żadnych "przesłuchań". Sól, masełko i umorusane ręce, a niektórzy nosy. Pełnia dziecinnej radochy. Ziemniaków z ogniska nie jedliśmy z 13 - 14 lat, chociaż ku temu w Naszej Wsi mieliśmy wiele okazji i możliwości. Ale jakoś tak wyszło.

Wieczorem, jako lekko upity, byłem upierdliwy i czepiałem się faktu, że Żona niszczy sobie wzrok oświetlając książkę brutalnym i ostrym światłem z lampki Bo straszny kontrast. Żona oczywiście dyskutowała na ten temat i dawała mi odpór, gdy nagle się zorientowała, że ze względu na mój upierdliwy stan, można tak długo. Wzięła się więc na sposób i umilkła. To wystarczyło. Ponoć usnąłem w pół słowa. Chyba przez tą whisky.

NIEDZIELA (24.10)
No i nic mi nie było po whisky.
 
Może sam sobie stworzyłem legendę o uczuleniu na nią już po jednym łyku i o bólu głowy. Rano, gdy wstałem o 08.00, wsłuchiwałem się w siebie i wczuwałem, a tu nic. Gdybym nie wiedział, że piłem whisky, ... to bym nie wiedział.
Co więcej dopadła mnie dziwna energia, więc rano ustaliliśmy, że Żona jeszcze chwilę poleży i poczeka, aż ja na dole wszystko ogarnę. Rzuciłem się z przyjemnością do rozpalania w kuchni i w kozie i do innych porannych procedur. Gdy przyszła, wszystko było gotowe na tipes topes.
Zastanawiałem się, skąd mój dobry nastrój i ta werwa. Bo przecież nie z faktu, że jednak na stare lata nie napierdalał mnie (przypomnę - jestem pochodzenia robotniczo-chłopskiego, jak Albin Siwak, o którym adekwatny dowcip już kiedyś cytowałem) łeb po whisky.
Ponieważ staram się dotrzeć do przyczyny takiego lub innego mojego stanu, więc docierałem. I dotarłem. Wyszło mi, że jest nim duża ulga w związku ze znajomością z Paradoxem.
- Ja byłam od początku spokojna, że będzie dobrze. - Skoro znamy Helę, to było wiadomo, że facet będzie ok. - powtórzyła Żona.
Ja się jednak bałem i denerwowałem. Bo gdyby coś nie wypaliło? A wiadomo, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze.
Analizując siebie dalej okazało się, że zachowałem w sobie sporą dawkę konserwatyzmu, o którą bym siebie nie podejrzewał i która mnie uwierała i wnosiła niepokój. Ale już dzisiaj rano niepokój prysnął, moja akceptacja była pełna, a to mi dawało spokój ducha i tę energię. Mogłem użyć mojego kolejnego ulubionego powiedzenia Sytuacja została opanowana.
Korzystając trochę z porannej werwy pisałem. I od razu natknąłem się na językowy problem z używaniem ksywy Paradox. Postanowiłem spolszczyć, czyli pisać z Paradoxem, a nie z Paradox'em albo o Paradoxie, a nie o Paradox'ie, Paradoxowi, itd. 
 
O 10.00 znów mieliśmy się spotkać u nas na śniadaniu. Tym razem miały być jaja na miękko (my), parówki (oni), twaróg (my).
Hela przysłała w swoim stylu smsa Może wolelibyście od nas odpocząć?...
Żona odpowiedziała Zdążymy odpocząć od was w poniedziałek.
- Bo skoro musiała już to usłyszeć, żeby nie mieć wyrzutów sumienia... - dodała ze śmiechem.
Śniadanie chyba się udało. Chyba, bo jajka wyszły tak bardziej w kierunku na twardo. Ale skoro wszyscy zapewniali, że były super...
Znowu zrobiliśmy sobie przerwę od siebie, by o 14.30 pojechać do Nowego Kulinarnego Miejsca na obiad. Były tłumy, więc według specjalnej analizy Teściowej, potrawy powinny były być świeże. I były, a na dodatek pyszne. 
Hela zjadła z dużą ostrożnością karpia. Ostrożność nie wypływała z faktu znanej i wrednej ościstości tej ryby (ości nie było wcale, tak teraz potrafią ją przyrządzić), ale ze względu na mułowaty smak, o którym się nasłuchała. A powinna była wiedzieć, że przyjechała do Pięknej Doliny, gdzie przymulonych, nomen omen, karpi się nie podaje. 
Żona nie mogła sobie odmówić carpaccio z jelenia, a my z Paradoxem zjedliśmy normalnie - po sandaczu z frytkami i surówką z białej.
Dla reporterskiego porządku dodam, że na obiad zostaliśmy zaproszeni przez Helę i Paradoxa. A to było bardzo miłe. 
 
Późnym popołudniem (tak bym mówił latem), a dzisiaj wieczorem, nadszedł nieuchronnie czas rozstania i pożegnań. Teraz, albo uda się nam przyjechać do nich, do HeloWsi, albo oni przyjadą do nas dwoma motocyklami. Będzie się działo... 
 
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć amerykański film z 1999 roku Utalentowany pan Ripley z Mattem Damonem, Judem Law, Gwyneth Paltrow, Philipem Seymourem Hoffmanem i Cate Blanchett. Raz już oglądaliśmy, ale pamiętaliśmy tylko tyle, że intryga trzymała nas w napięciu. Tym razem nie pomogła, bo w połowie zaczynaliśmy zasypiać i tracić wątek. Trzeba było oglądanie rozłożyć na dwie raty.
No cóż, trzeba mieć zdrowie, żeby prowadzić życie towarzyskie, trzeba mieć zdrowie, żeby wypoczywać i wreszcie trzeba mieć zdrowie, żeby chorować.
 
PONIEDZIAŁEK (25.10)
No i dzisiaj od rana pisałem , pisałem, pisałem.
 
Robiłem tylko drobne przerwy na posiłki i na czynności drzewniane (drewniane, drewnowe?), aby dać odpocząć oczom i kręgosłupowi.
O 16.22 przyjechała z Metropolii W Swoim Świecie Żyjąca. Pojechaliśmy po nią do Miasteczka.
- Jak lata całe tutaj nie jeździliśmy... - śmiała się Żona. 
Ledwo ją na dworcu poznaliśmy. Ja się skoncentrowałem na czerwonych włosach, bo według Żony takie miała mieć, a Żona nie wiem na czym. Tak czy owak na szczęście ona bez problemów poznała nas. A czerwonych włosów nie miała, tylko takie delikatne muśnięcia kolorów tęczy. I na pierwszy rzut naszego oka, które nie widziało dziecka ponad dwa lata, było widać, że jest starsza. Ale na 25 lat nie wyglądała. Raczej z racji swojej szczupłości i wzrostu na wiek kwalifikujący ją do trzymania w stałym pogotowiu dowodu osobistego, zwłaszcza w sklepach z alkoholami. 
W drodze powrotnej zaliczyliśmy DINO, żeby dziecko zaopatrzyć w studencki wikt, który samo tak nazywało i sobie wybierało bardziej ku mojej zgrozie, niż żoninej.
- Każdy z nas tak robił. - uspokajała mnie Żona. - Przejdzie jej.
Więc w koszu lądowały bułki(!), szynka konserwowa(!), serek kanapkowy, czyli nieźle przetworzony i nie wiem co jeszcze. A skoro wikt studencki, to z refleksem wykorzystałem sytuację i do kosza dorzuciłem mieszankę studencką zadając niewinne pytanie W Swoim Świecie Żyjącej Czy zje waniliowe lody Grycana, bo w domu zostały mi jeszcze z poprzedniego razu? neutralizując prawie pewny protest Żony dodatkową gorzką czekoladą. Wiedziała, że nie ma sensu protestować.
Po eintopfie i po lodowym deserze rozpaliłem dziecku w kozie w dolnym mieszkaniu. Bo trzeba powiedzieć, że dziecko trafiło na pełny wypas. Miało do dyspozycji ciszę i spokój i mogło spać do woli, czyli do 10.00, 11.00, a nawet do 13.00, bo taką ją zapamiętaliśmy.
- Ale ja już tak nie śpię. - W Swoim Świecie Żyjąca poinformowała. Nie zaprzeczyła, nie zaprotestowała, nie oburzyła się, bo taka była od zawsze i taka jest.
Żona spędziła z nią wieczór na rozmowie, a ja uciekłem do pisania na górę. Potem dziewczyny poszły spać, a ja zlądowałem na dole. Trochę dziwnie mi się pisało wiedząc, że za ścianą śpi dziecko. Stąd po skończeniu, jeszcze przed publikacją, cichcem poszedłem zobaczyć, czy wszystko w porządku. Ot tak dla spokoju duszy. Bo to jednak dziecko.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy.
Najpierw z wtorku na środę jednoszczekiem. Pod naszymi drzwiami do sypialni. Gdy wyszedłem, pchała się do środka, ale ją zablokowałem. A potem z dołu ją długo nawoływałem, żeby pindzia raczyła wyjść, żeby zrobić swoje. Do końca nie wiedziałem, o co jej tak naprawdę chodziło. 
Dla zabicia czasu, po nocy, czytałem Kopalińskiego.
Rano, gdy Żona zeszła na dół, była zachwycona wzorcowym szczeknięciem naszego Pieska.
- Słyszałeś, jak ona to zrobiła? - zapytała rozradowana. - Takie wzorcowe, książkowe Hau...
Słyszałem, mniej rozradowany. Po incydencie przesunąłem budzenie na późniejszą porę, żeby iluzorycznie nadrobić stracony czas snu wiedząc, że sam siebie oszukuję. Bowiem do dźwięku smartfona już tylko się przewalałem. Ale Piesek szczeka wzorcowo.
Drugi raz dwuszczekiem, gdy wyjechali Hela i Paradox. Wyszedłem z Bertą po nocy, żeby się wysikała. Gdy kończyła, nagle szczeknąwszy dwa razy rzuciła się niczym błyskawica (nasz pies???) do płotu przy Rzeczce. I zapadła cisza. Siłą wielkiego spokoju wyczochrała się jeszcze z lubością o siatkę płotu i spokojnie wróciła do domu.
Godzina publikacji 23.38.

I cytat tygodnia:
Ludzie zbyt łatwo rezygnują z władzy nad własnym życiem. - William Wharton - amerykański psycholog, malarz i pisarz. (od tego wpisu postanowiłem wyjaśniać, kto jest twórcą cytatu, nawet gdyby nazwisko autora było oczywiste)
 
 
 
 
 
 
 

 

poniedziałek, 18 października 2021

18.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 319 dni.

WTOREK (12.10)
No i znowu wtorek po publikacji.
 
Nadal w Wakacyjnej Wsi. 
Mogę więc niespiesznie z samego rana donieść, co wczoraj wieczorem oglądaliśmy. Amerykański romans/dramat z 2019 roku Małe Kobietki (Little Women).  Chyba dosłowne tłumaczenie nie oddawałoby ducha filmu, ale nie znam na tyle angielski, żebym mógł się wypowiadać. Może po...może Po Morz...ech Pływający? Mogłaby i Córcia, gdyby czytała bloga. Ale to raczej po mojej śmierci, a i to nie wiadomo. Zresztą wtedy już żadna pomoc nie będzie mi potrzebna. Takie skomplikowane układy. Teraz, w życiu, i po nim. Bo nic, co wydaje się proste...
Sam film był nominowany do Oscara w 5 kategoriach, a zdobył go za kostiumy. Zdobył też szereg innych nagród. Dwie godziny i 14 minut oglądania.
Żona znając mnie od razu zastrzegła:
- Jak chcesz, możemy oglądać na dwie raty. - Tam żadnych strzelań nie będzie...
Oglądałem z przyjemnością, ale aura filmu nie ustrzegła mnie przed wpadnięciem dwa-trzy razy w pewien stan odrętwienia, prawie bliski zasypianiu. Być może ostatecznie w drugiej części filmu do tego by doszło.

Poranny wtorek jest zawsze demoralizujący. Wszystko wokół nas i my sami poruszaliśmy się jak muchy w smole. Nie powiem, żebym takiego stanu nie lubił. Ale w końcu, gdzieś około 14.00 udało się nam wyjechać do Powiatu. Oprócz standardowych spraw (pranie, Socjalna, Litovel, Pilsner Urquell) na uwagę zasłużyły dwa zakupy - jagoda kamczacka (zaimponowała mi wytrwałością na mrozy do -45 st., a kwiatów do -8), dwa krzewy borówki wysokiej i dwa krzewy malin oraz 10 mb siatki stalowej ocynk, w wałku o szerokości 1m i długości 10m.
Udało mi się na szczęście posadzić tylko jagodę i dwie borówki, bo było już za ciemno na maliny.
Zrobiłem to według opisu z wywieszek przyczepionych do krzaków, a potem gdy dokładnie poczytałem, okazało się, że wyszło w punkt. Stanowiska umieściłem w miejscach w przyszłości nasłonecznionych, a je same uzbroiłem w glebę kwaśną. Powinno być pięknie.
Doczytałem również, że trzeba będzie dać jagodzie kamczackiej towarzysza lub towarzyszkę, bo
wskazane jest (ze względu na zapylanie krzyżowe) sadzić blisko siebie dwa krzaki jagody kamczackiej w odległości 1 metr, najlepiej różnych odmian. Jeden krzak też zaowocuje, ale słabiej.
Maliny z powodu swojej ignorancji chciałem wystawić na najwyższą próbę i posadzić je również na stanowisku nasłonecznionym. A one lubią półcień i cień. Więc jutro zadbam i o nie.
 
Z kolei kupując siatkę stalową ocynk postanowiłem wydać wojnę wszelkim nornicom i im podobnym. W przyszłym roku nie mogę dopuścić, aby panoszyły się w skrzyniach permakulturowych, podchodziły aż pod samą powierzchnię ziemi, robiły tunele i dziury i podgryzały, na przykład buraczki. Mam zamiar z każdej skrzyni wybrać warstwę ziemi, z jakieś 20 cm, położyć siatkę i z powrotem ziemię nałożyć. Taką metodę mógłbym również zastosować w stosunku do kretów, gdybym:
- chciał mieć przynajmniej 100 m2 trawnika typu golfowe pole,
- chciał wyrzucić w błoto, czyli w ziemię około 700 zł na zakup siatki,
- chciał przerzucić tam i z powrotem 20 m3 ziemi z darnią.
- chciał od nowa tworzyć trawnik, który ostatecznie już jest.
Żadnej z tych rzeczy nie chcę, a nawet gdybym chciał, to pozostaje Żona. A ona na pewno by nie chciała. Krótko mówiąc pozostaje sikanie.
 
Wieczorem obejrzałem mecz Albania - Polska (0:1).
Byłem do niego przygotowany już od soboty. Wystarczyło tylko wyciągnąć z lodówki talerzyk z plasterkami boczku i górką smalcu, dokroić świeżej cebuli, wyciągnąć Stumbrasa i można było oglądać. Nawet nie straciłem czasu na poszukiwanie kieliszka.
Muszę powiedzieć, że w 95% przewidziałem cały scenariusz meczu. I przede wszystkim wynik. Mam na to dowody w postaci smsowej korespondencji z Konfliktów Unikającym i Kolegą Inżynierem.
Ona sama stanowiła dodatkową  atrakcję wieczoru, bo na jej przykładzie można by napisać doktorat na temat charakterów ludzkich i ich zachowań. Zacytuję niektóre fragmenty z obfitej korespondencji.
 
Stanowisko Kolegi Inżyniera można by scharakteryzować znanym powiedzeniem-dylematem  W połowie szklanka pełna czy pusta? Z takim zastrzeżeniem, że u niego szklanka nigdy nie jest w połowie pełna, może gdzieś tam na dnie zdarzają się jakieś ilości tego czegoś, najlepiej aby były śladowe, że użyję chemicznego języka.
Ja (prowokacyjnie): - "Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo!"
Kolega Inżynier: - Drużyna kontra zbieranina (kciuk w dół; dla wyjaśnienia - zbieranina to my)
KI: - Męka patrzeć...
Ja: - Nieprawda! Mecz walki! Są takie (uśmieszek)
KI: - Chyba z własną niemocą (smutna buźka)
Ja: - Nie! Gołym okiem widać, że wygramy 1:0 (buźka rozradowana - tak napisałem w przerwie meczu, gdy było 0:0)
Od momentu strzelenia przez nas bramki w drugiej połowie meczu Kolega Inżynier się zawiesił. Umilkł. Musiałem brutalnie go przywoływać do dalszej korespondencji, by ostatecznie złagodnieć.
Ja: - Czy ja coś mówiłem?! Co z tą szklanką?
KI: - Naprawdę ci się podobało? Przecież z takim graniem jak zwykle nie wyjdziemy z grupy (smutna buźka)
KI: - O ile wygramy baraże, oczywiście (buźka z przekąsem)
Tu kilka słów wyjaśnień. Dla orientującego się w piłce nożnej było oczywiste, że pisanie o wyjściu z grupy, zjawisku rzeczywiście traumatycznym w przypadku naszej reprezentacji, wyraźnie akcentuje fakt, że jednak znajdziemy się w przyszłym roku na Mistrzostwach Świata w Katarze. A to jest duża dawka optymizmu, nawet jak dla mnie. Bo jeśli teraz wyjdziemy na drugim miejscu z obecnej eliminacyjnej grupy, o Katar będą nas jeszcze czekać baraże właśnie.
Kolega Inżynier przerażony taką nagłą dawką optymizmu, trudno powiedzieć, że jego nadmiarem, bo nie może być nadmiaru czegokolwiek, jeśli wyjściowo tego czegoś nie ma, i niewytłumaczalną chwilą słabości wrócił natychmiast na właściwe sobie tory i szybko wysłał tego ostatniego smsa.
Ja: - Oczywiście! Piękno piłki (buźka rozradowana
Ja: - A o barażach pogadamy (buźka rozradowana)

Z Konfliktów Unikającym rozpocząłem tak samo prowokacyjnie.
Ja: - "Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo!"
Konfliktów Unikający: - Będzie się działo! (mocno uśmiechnięta buźka)
KU: - Oj dana dana (buźka z przymrużeniem oka)
Wyraźnie się znalazł i wszedł w konwenans.
Ja: - Co mówiłem o naszej agresji? Gołym okiem widać, że wygramy 1:0 (rozradowana buźka)
Ja: Świderski za Buksę. Już!
KU: Nie, Buksa dobry
Ja: Co zrobić?
KU: Strzelić gola!
Ja: Tak
Ten dialog przypomniał mi Kazimierza Górskiego. W przerwie jakiegoś meczu pytany przez dziennikarza Panie trenerze, co według pana powinniśmy zrobić, żeby ten mecz wygrać? odpowiedział:
- Mi si (czytamy s-i - dop. mój) wydaji, że powinniśmy strzelić bramkę.
Ja: - Świderski za Buksę. Już!
KU: - No może?
Ja: - Świderski za Buksę. Już!
Ja: - Co mówiłem? (to napisałem po zmianie)
KU: - No mówiłeś, no
Potem nastąpiła seria bardzo niecenzuralnych obopólnych smsów wyrażających nieokrzesaną radość po strzeleniu bramki przez Świderskiego.
KU: - No Emeryt (zmiana moja), zawsze miej rację i tyle (rozradowana buźka i dwa kciuki do góry)
KU: - Mamy to, rwa!
To już było po zakończeniu meczu.
 
ŚRODA (13.10)
No i dzisiaj wyjechaliśmy do Metropolii. 

Przed wyjazdem zdążyłem jeszcze posadzić dwie maliny, a po I Posiłku i spakowaniu się ruszyliśmy niezwłocznie. Chcieliśmy zdążyć przez chwilę posiedzieć przy kawie z Pasierbicą. A musieliśmy do niej zajrzeć, żeby zabrać fotelik dla Q-Wnuka. Pasierbica została ugotowana w siedzenie w domu, bo Ofelia przywlokła jakieś choróbsko. I to byłoby na tyle.
Po Q-Wnuka pojechaliśmy do... szkoły! Pierwszy raz. A całkiem niedawno pierwszy raz jechaliśmy po niego do żłobka.
Mieliśmy z nim spędzić jedną dobę w Nie Naszym Mieszkaniu. I mieliśmy się z nim cackać, czyli na niego uważać, bo kaszlał jak stary gruźlik. Nie było wiadomo, kto zaczął pierwszy - czy on, czy jego siostra. O uważanie i nieprzeginanie szczególnie apelował smsowo Q-Zięć, bo jego syn, jako jeden z dwóch, został wybrany z drużyny, w której z wybranym kolegą regularnie grają, do jakichś rozgrywek szczebel, czy dwa wyżej, a w związku z tym w piątek i bodajże sobotę mieli mieć specjalny trening, a w niedzielę cały turniej.
A weź tu uważaj i nie przeginaj przy temperamencie Q-Wnuka. I co się okazało? To co zwykle. Trafiła kosa na kamień. Wystarczyło tylko szczuć w różnych sytuacjach Bo jak nie, to... albo Jeśli, to..., to się tak załatwisz, że nie zagrasz w turnieju, żeby chodził, jak w zegarku. Dlatego, gdy wieczorem poszliśmy na miejską wycieczkę do Wielkiej Galerii, z lodami nie było żadnych problemów. Sam z siebie zamówił babeczkę z orzechami i sok jabłkowy Nie z lodówki!!! A wieczorem specjalnie nie protestował przy ograniczeniu liczby bajek przy naszym Bo musisz już spać, żeby wypocząć i nie protestował, że po raz pierwszy w Nie Naszym Mieszkaniu nie będzie spał w jednym łóżku z Babcią i Q-Dziadkiem Bo skoro bierzesz udział w turniejach...
Stąd późnym wieczorem mogłem spędzić w łóżku sympatyczny czas z książką. Ale humor miałem trochę skwaszony. Nie dość że pobolewał mnie ząb, to jeszcze cały czas doskwierała mi świadomość otaczającej mnie antyhumanitarności. Nawet, gdy byłem w łóżku, co jakiś czas słyszałem wycie karetek pogotowia (może straży pożarnej, ale z punktu widzenia wycia jeden pies). Ale przede wszystkim cierpiałem w drodze do Wielkiej Galerii i w powrotnej przy mijanych tłumach ludzi, gwiździe aut i motocykli i szumie pędzących tramwajów, jeszcze z tego wszystkiego najsympatyczniejszych. A samo siedzenie w kawiarni, nawet przy waniliowych lodach z orzechową posypką i przy kawie, też nie dawało ukojenia. Ta świadomość miejsca. Nie była to bowiem mała kawiarenka w jakimś małym miasteczku. A może tak się czułem, bo nie było polewy z advocata?
 
CZWARTEK (14.10)
No i mogliśmy nawet pospać do 08.20.
 
Czyżby przez ten turniej Q-Wnuka?
Tak czy owak należało rozpatrywać to w kategorii cudów, bo nawet nie było śmieciarzy. 
W okolicach śniadania (Q-Wnuk) i I Posiłku (ja) oglądaliśmy na laptopie skróty ostatnich meczów Polski, a to miało tę oczywistą dobrą stronę, że nie dość, że mnie to ciągle interesowało, to w nieograniczony sposób Q-Wnuka. Miałem więc go bezenergetycznie z głowy. Od czasu do czasu zadawał tylko jakieś pytania, bo nawet on, jako dyrektor, nie wiedział wszystkiego. Ale już przy grach planszowych wiedział. Tłumaczył różne aspekty dobitnie i jednoznacznie wspierając się nowym dyrektorskim gestem w postaci nachylania całej prawej ręki, od barku po dłoń, i przesuwania jej od siebie z jednoczesnym wskazywaniem otwartą dłonią czegoś tam, co tłumaczył. Zrezygnował, nie wiedzieć kiedy, z podobnego w takich sytuacjach gestu mającego tę samą wymowę, czyli kilkukrotnego kiwania palcem wskazującym prawej dłoni. Chyba już z tego wyrósł. Pozostaje mieć nadzieję...

Po południu z Bertą poszliśmy do parku. Pieskowi też się coś należało. W takiej szajbie to jej chyba nigdy nie widzieliśmy.  Trawa i otwarta przestrzeń plus dość przyjemna pogoda ją nakręcały. Tarzaniu się i bieganiu nie było końca. Było to w takim kontraście względem jej standardowego zachowania, że pękaliśmy ze śmiechu.
Q-Wnuk pomny czekającego go turnieju minął spokojnie labirynt, w którym zwyczajowo mnie wykańczał w gonitwach, a z niego samego się lało i ograniczył się do statycznych ćwiczeń na różnego rodzaju linach i przyrządach.
Po powrocie znowu były skróty meczów i gry planszowe, ale w końcu musiał jednak nastąpić ten moment. W opróżnionym z butów i kurtek przedpokoju zagraliśmy dwa mecze, jeden na jeden. Rozpędzić się nie było gdzie, piłka szmaciana - to wszystko powodowało, że Q-Wnuk się nie spocił, a mecze były zaliczone. Pierwszy wygrałem 10:9, drugi przegrałem 6:10, więc było widać, że dla Q-Wnuka spotkanie zostało zaliczone.

O 18.00 byliśmy z powrotem u Pasierbicy. Było trochę zamieszania przy oddawaniu fotelika, bo niepotrzebnie wjechałem na podziemny parking, z którego dość trudno było wyjechać takiemu człowiekowi ze wsi, który, nie dość że musiał się zmierzyć z otwieraną bramą grożącą w każdej chwili gwałtownym zamknięciem się dokładnie na połowie Inteligentnego Auta, to musiał pokonać labirynt korytarzy z pięcioma (słownie: pięcioma) parami drzwi tej samej wielkości i koloru na poziomie podziemnego parkingu oraz trzema na poziomie parteru, gdzie mieszka Krajowe Grono Szyderców.
Ostatecznie udało się szczęśliwie wyjechać przy pomocy jakiegoś bardzo rezolutnego i sympatycznego młodzieńca, który przystał na moją prośbę, żeby nie wyjeżdżał i poczekał 2 minuty, dopóki nie zdam fotelika, a potem otworzył ostatnie drzwi z tych pięciu, bezpośrednio prowadzących do strefy parkingowej, w które waliłem pięścią, bo od mojej strony zamiast klamki była gałka i potrzebny był klucz, żeby je otworzyć. A gdy już wydostaliśmy się z tej pułapki (Żona twardo mi towarzyszyła), przybiegł Q-Wnuk i Ofelia z kluczami. Więc wyjechawszy w nerwach dzwoniliśmy do Pasierbicy Czy dzieci dotarły do domu?!!! 
- Dotarły... - zdziwiła się Pasierbica. - Dlaczego miały nie dotrzeć - poinformowała nas - skoro same bardzo często idą na parking lub z niego do domu?
Czy my o tym wiedzieliśmy? Całą drogę przed oczyma stały mi te jednakowe drzwi, każde bardzo ciężko się otwierające i zamykające na zasadzie zakleszczania, jeśli się nie zdąży wyjść z obszaru framuga - krawędź skrzydła, ciężkie, twarde, ognioodporne. I to biedne małe ciałko między nimi...

W Domu Dziwie było chłodno. A jak, ..., miało być, skoro grzejników elektrycznych nie nastawiliśmy na podtrzymywanie temperatury. Kozy jednak błyskawicznie sobie poradziły.

Dzisiaj Syn skończył 44 lata. Dokładnie ten sam moment pamiętam u siebie. Mailowo złożyłem mu życzenia i zaproponowałem układ:
Ojciec - Syn - Syn - Ojciec oraz Kolega - Kolega - Kolega - Kolega z dopiskiem niepotrzebne skreślić.
 
PIĄTEK (15.10)
No i dzisiejszy dzień miał dwa wyraźne etapy.
 
Pierwszy pracowity - niespieszne rąbanie drewna, osłonięcie świeżo posadzonych krzewów palami zabezpieczającymi przed ewentualnym stratowaniem biednych roślinek przez Bertę, "brudne" (kozy, nawiezienie drewna) przygotowanie dwóch mieszkań dla gości, którzy mieli przyjechać w poniedziałek oraz zamknięcie tematu "bruk przy furtce". Przez fakt pięknej pogody nagle mnie naszło i końcówkę podejścia do furtki wyłożyłem okrąglakami.
- Myślałam, że to zrobisz już w przyszłym sezonie... - Żona śmiała się wyraźnie zadowolona.
Naubijałem się ubijakiem zdrowo, więc tym sympatyczniej było przejść do drugiego etapu dnia. Również pracowitego, ale inaczej. Z Żoną długo i wielowątkowo rozmawialiśmy o naszym życiu, w tym przyszłym. Śpieszę uspokoić, że nie pozagrobowym. Rozmowa była niezwykle rozbudowana.
Wieczorem dokończyliśmy film Małe kobietki. Sympatyczny. Obejrzałem bez bólu.
 
SOBOTA (16.10)
No i dzisiaj o 00.38 napisała PostDocWędrująca. 

Szczerze się zdumiałem, bo u niej była 06.38. A ona o tak barbarzyńskiej jak na nią porze nie wstaje. No chyba, że jedzie na kolejną wycieczkę, bo się rozwycieczkowała, co wynika z maila. Jeśli tak, to musiała jeszcze zdążyć wcześniej napisać tego maila. Nic z tego nie rozumiem.
Dodatkowo to był mail do Żony (tak przynajmniej zaadresowany Hej Żona! <zmiana moja, ale niewłaściwa forma wołacza zostawiona>) - taka kompilacja ich wspólnej korespondencji, coś na przekładkę, raz Żona, raz PostDoc Wędrująca, więc tym bardziej się gubiłem i już sam nie wiedziałem, co mogę zacytować, a co nie. To może takie neutralne, ciekawe, o podróżach, bo wtedy na pewno nie zacytuję fragmentu tekstu Żony, skoro na pewno nie była i nie jest w Chinach.
 
...Bardzo mi sie podobalo na wycieczce na step do Inner Mongolii, teraz te krasowe gorki w Yangshuo, lista jest totalnie dluga. Chcialbym w wiele jescze miejsc pojechac. Generalnie miasta sa mnie ciekawe bo sa to bloki, bloki I wiecej wysokich blokow. Wiec zwiedzanie miast nie jest moim priorytetem. Ale cala natura to jest total. To jest tak wielkii kraj ze tu jest wszuystko. Poza tym super ciekawe sa tez opcje zwidzania miejsc wzduz jedwabnego szlaku – czyli zweidzac jak sie zmienialy kultury. Generalnie moge tylko zalowac ze wczesniej latalam wte-i-wewte do Polski/UE/US. No ale mysle cos tu jeszcez zobacze zanim z Chin wyjade, a na prawde jest co zobaczyc I doswiadczyc. Nie pisalam tego do was chyba ale wrzucalam zdjecia na fejsa, totalnie fajna byla wycieczka na pustynie. 53 km na piechote po diunach (w 3 dni), piach piach I jeszcze raz piach. Idziesz I idziesz a dookoloa tylko te diuny. Daje wyobrazenie jaki to total jest przejsc cala pustynie. Comment dla Emeryta (zmiana moja) – tak jak niektozy przeszli pustynie Gobi w czasie 2 wojny swiatowej.
 
To komentuję:
...wyżynny obszar stepów, półpustyń i pustyń w Azji Wschodniej, leżący na terenie południowej Mongolii i północnych Chin. Po Saharze druga pod względem wielkości pustynia świata (nie licząc Antarktydy). Pustynia Gobi była ważnym rejonem imperium mongolskiego, prowadziła przez nią trasa Szlaku Jedwabnego.
Powierzchnia ponad 2 000 000 km2 (pow. Polski 312 679 km2, czyli 7 takich pustynnych Polsk).
Nie dotarłem do źródeł mówiących o jej przejściu w czasie II Wojny Światowej. Za to wyczytałem, że w 2018 roku Mateusz Waligóra w ciągu 58 dni pokonał 1785 km i jako pierwszy człowiek na świecie samotnie przeszedł pustynię Gobi. (część  mongolską - dop. mój).
 
I jeszcze ciekawy fragment o nieruchliwości dzisiejszej młodzieży:
Tu generalnie ostanio byl nacisk na uczenie sie, a malo na ruszanie itp. Teraz Partia rozpoznala problem I jest zakaz nadmiernych zajec polekcyjnych I chyba tez jakies nakazy o maks ilosci czasu spedzonej na komputerach/komorkach. Chiny, czyli wiodaca partia mysli za obywateli – jak sie to widzi jak to tu wszystko wyglada to jest to total – pelna kontrola – a ludzie to puki co lubia.  Jest poprawa sytuacvji dla wiekszosci, wiec wiekszosc jest bardzo happy.
To jest dlugi temat, I mieszkajac tu widze jak to dziala. W Chonach jest bardzo skomplikowany system spoleczny. W pewnym sensie klasowy, tak jak mowie temat na dlugie rozmowy. Z mojego punktu widzenia to moge powiedziec ze ciesze sie ze nabralam szerszej perspektywy. Juz w Potugalii widzac ludzi z ex-cplonni, cos sie nauczylam. Ale teraz Azja/Chiny to jest inny poziom.
Mysle ze my w Europie na prawde wiemy za malo.
 
Dzisiaj w końcu mieli do nas przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. I przyjechali.
Jakoś do tego trzeba było się przygotować. Więc ja naprędce, do południa, szykowałem salon, miejsce planowanych naszych nasiadówek i miejsce ich noclegu, a Żona ogarniała kuchnię. A potem pojechaliśmy po nich Inteligentnym Autem na kolejowy dworzec do miasteczka, które znamy, ale dość pobieżnie. Pobieżniej się zresztą nie da, bo tam nic nie ma. Ale dwie istotne rzeczy są - ten dworzec właśnie i DINO. Dworzec jest o tyle super, że przelatują przez niego pociągi z Metropolii i do Metropolii średnio co 20 - 25 minut, a nawet nie tylko przelatują, ale się na nim zatrzymują. Nawet te intercity. Więc dla Trzeźwo na Życie Patrzącej i dla Konfliktów Unikającego przy braku samochodu była to sympatyczna alternatywa, a dla nas przyjemna i nietypowa rozrywka. Bo jak często w obecnych czasach zdarza się wyjść po kogoś na kolejowy dworzec? Odezwały się takie dalekie romantyczne nuty.
Nawet nie  przeszkadzała świadomość śmiesznej odległości do Metropolii jak na obecne czasy, a więc śmiesznie krótkiej podroży i prawie zerowy bagaż, bo co tu brać na jedną noc. Zwłaszcza że gospodarze zapewniali ręczniki. A to, co było naprawdę potrzebne, kupiliśmy w DINO. 
Oni karkówkę i piwo, my wino i ja korzystając z zamieszania i z chwilowego osłabienia morale Żony lody waniliowe Grycana, mieszankę studencką oraz gorzką czekoladę. Miał się zmarnować otwarty jeszcze w Metropolii advocat? Na jajkach, więc siłą rzeczy miał skrócony termin spożycia.
Clou programu był grill, o którym marzył od kilku miesięcy Konfliktów Unikający. Gość był w swoim żywiole. Ja nawet palcem nie kiwnąłem, co mi bardzo odpowiadało. I muszę powiedzieć, że takiej karkówki nie jadłem, a przynajmniej nie pamiętam, żebym jadł. Miękka, soczysta, świetnie przyprawiona. Jeśli jeszcze dodam, że wsparta Stumbrasem... Od razu ustaliliśmy rozsądnie, że z nim nie przesadzamy, tylko nie wiem po co Konfliktów Unikający co rusz przywoływał wspomnienie z 12. grudnia tamtego roku.
Sporo przed zmierzchem zdążyliśmy jeszcze pójść do lasu na spacer. Berta miała radochę, my też, zwłaszcza że jeszcze udało się zebrać 10 podgrzybków do jutrzejszej śniadaniowej jajecznicy.
Cały długi wieczór, do północy, przesiedzieliśmy przy kozie. Dawno nie spędziliśmy tak sympatycznie czasu i trudno powiedzieć, co składało się na tę wrażeniową całość. Zapewne wszystko po trochu.
- Chyba jednak przede wszystkim brak dzieci. - zauważyła później Żona, gdy analizowaliśmy i podsumowywaliśmy wieczór. - Wiesz, że dziewczyny lubię.(córki Trzeźwo Na Życie Patrzącej - dop. mój) - Są mało absorbujące, ale jednak...
Trudno było nie przyznać racji. Od razu przypomniała mi się piosenka Kazika Gdy nie ma dzieci z tekstem Wyjechali na wakacje wszyscy  nasi podopieczni... uzupełniona teledyskiem. 
Ja dodatkowo mam taką swoją, nieśmiałą, chemiczną teorię. Otóż wydaje mi się, że w naszych kontaktach z Trzeźwo Na Życie Patrzącą została przekroczona pewna bariera potencjału. Łatwiej to będzie można zrozumieć, jeśli dodam, że w styczniu tego roku skończyła ona 40 lat. Matko jedyna!

Na koniec chciałbym odnotować jeden mocno humorystyczny akcent tego dnia. To było w momencie, kiedy Konfliktów Unikający w dosłownym amoku stał przy grillu i pilnował smażącej się karkówki. Nie wiedzieć dlaczego, akurat w takiej chwili poprosiłem go o pomoc przy zniesieniu ławy z klubowni do salonu. Gdy przybiegł na górę, spokojnie i sadystycznie wycierałem ją z kurzu. Konfliktów Unikający, adekwatnie do swojego blogowego imienia, nic nie mówił, tylko nerwowo przebierał nogami i posykiwał.
- Co?! - zagadałem. -  Myślałeś, że przylecisz, zabierzemy ławę i będziesz już z powrotem przy swojej karkówce?!
- Żebyś wiedział. - Bo ty nic nie rozumiesz, co tam się może stać!... - zareagował na moją prowokację.
- No chodź, zobacz! - zawołał mnie, gdy znieśliśmy w końcu ławę. I oskarżycielsko pokazał lekko przypaloną jedną stronę we wszystkich plastrach.
Jak pisałem, karkówka była przepyszna, a to niedopuszczalne wręcz przypalenie tylko nadało jej grillowego sznytu i ją uwiarygodniło.
 
NIEDZIELA (17.10)
No i Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający od rana kontemplowali.

Zanim zeszliśmy na dół, zrobili sobie kawę, siedli w kuchni na fotelach i przez tarasowe drzwi bezsłownie gapili się na ogród, sad i w oddali na okolice Stawu. Na zieleninę po prostu. To tak, jak z gapieniem się na ogień. Atawizm.
Gdy zeszliśmy, zaczęliśmy oczywiście od kawy, a I Posiłek był w dalekich planach. Stąd goście niezwyczajni takiego głodowania zostali poczęstowani twarożkiem Sąsiadki Realistki.
W końcu Żona zlitowała się nad wszystkimi i zrobiła pyszną jajecznicę na grzybach. Można było iść ponownie do lasu na pożegnalny spacer. I znowu udało się zebrać 10 (?) grzybów. 
Na 14.56 odwieźliśmy naszych gości na ten sam dworzec, a sami wróciliśmy do obowiązków. Byliśmy dzisiaj umówieni z oglądaczami Pół-Kamieniczki.
Pierwsi, cała czwórka, przyjechali o 16.00. Najstarszy z nich, taki wysoki buc, chyba mniej więcej w moim wieku, przyjechał chyba tylko po to, żeby mi zakomunikować od razu na wejściu My takich rzeczy nie szukamy. Cały czas chodził nadęty z wypisaną na twarzy pretensją do mnie, że Pół-Kamieniczka nie jest tą rzeczą, której on szuka. 
Drugi nie objawił się wcale. Miał być o podobnej porze i przed przyjazdem zadzwonić. Nie odezwał się wcale. 
Takie polskie chamy. Dlatego Żonie już dzisiaj zaproponowałem, że będę jeździł na pierwsze spotkania sam. Bo słysząc te wszystkie głupoty co najwyżej w tłumiony sposób się wkurwię, czyli sumarycznie spłynie to po mnie, jak woda po kaczce, a Żona w takich sytuacjach też w tłumiony sposób szarpie sobie zdrowie. Ustaliliśmy, że będziemy razem jeździć na drugie spotkania, kiedy będzie wiadomo, że ten ktoś pierwszy raz widział, przemyślał i jest zainteresowany.
Z powodu polskich chamów stałem na baczność będąc w stałej gotowości, ale specjalnie mi to nie doskwierało, bo i tak czytałbym książkę. Po wizycie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego odpuściłem wszystko i zrobiłem sobie taką relaksacyjną końcówkę  weekendu.
Co nie uchroniło mnie przed bólem głowy, a ta przypadłość zdarza mi się raz na ruski rok. Chyba przez tych polskich chamów jednak.
Grubo przed 20.00 spałem.
 
PONIEDZIAŁEK (18.10)
No i wstałem dzisiaj o 05.30. 

Żeby stwierdzić, że Po Morzach Pływający napisał już do mnie o 04.11!
...Wstałem o 0340, położyłem się o 2100
Jutro dzień który marynarze najbardziej cenią.
Wyjście na morze i powrót do " normalnego" życia.
Ale... dzień szósty.
Czekamy co się wydarzy.
Marynarz cieszy się dwa razy.
Kiedy jedzie na statek i kiedy z niego wraca.
Morze towarzyszy mi wszędzie.
W domu, w ogrodzie, na urlopie, w sklepie, w pracy 😁.
Nie da się o nim nie myśleć. Ciągle gdzieś tam szumi w głębi mózgowych zakamarków i wzywa do powrotu. Jest jak afrodyzjak.
Spowija Ciebie jak wielki kokon jedwabnika i parafrazując" może Ciebie wyzwolić tylko ugotowanie larwy" czyli......no wiecie co.
Czasem zdarza się mi o czymś zapomnieć w tej ekscytacji w oczekiwaniu na wyjazd.
Tak, wróciłem na morze i może😁wrócę w grudniu do domu...
 
Chciałbym, żeby tak było i żebyśmy się wreszcie zobaczyli.

Rano zabraliśmy się za przygotowanie dwóch mieszkań. O 15.00 miały przyjechać dwie pary. Daliśmy radę wygospodarować jeszcze 1,5 godziny, aby pojechać do Powiatu i pozałatwiać drobne sprawy. 
A po południu, do II Posiłku, nie mogłem się zabrać za nic konkretnego. Nawet w publikacyjny poniedziałek śmiałem skończyć książkę, ostatnią z serii o Zuzie Lewandowskiej.
Wieczorem jednak już tylko pisałem i pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 0 razy. Ewenement.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Gdy przyjechali Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, nie mogła się doczekać, kiedy wszyscy razem do niej wyjdziemy. Chciała, żebyśmy poszli z nią nad Staw. Takie towarzyskie bydle(!).
Godzina publikacji 22.55.
 
I cytat tygodnia:
Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne. - William Shakespeare


poniedziałek, 11 października 2021

11.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 312 dni.

WTOREK (05.10)
No i to jest wtorek po publikacji.
 
Nadal w Uzdrowisku.
I co  z tego? Owszem jestem tym faktem zrelaksowany, ale od wtorkowego życia oczekiwałem czegoś więcej. W sumie niczego nadzwyczajnego - dłuższego spania. Nastawiłem wczoraj smartfona na 08.30, ale myśli i kościelne dzwony postawiły mnie na nogi już o 06.30.
Z tymi kościelnymi dzwonami wzywającymi chyba wiernych na mszę, bo tu akurat biją codziennie o tej samej porze, jest w pewnym sensie tak, jak ze zmianami czasu na letni i zimowy. Nijak się mają do obecnych realiów cywilizacyjnych. Konieczność zmiany czasu jest najczęściej tłumaczona oszczędnością energii, co od dawna jest  bzdurą, ale jak wytłumaczyć konieczność bicia w dzwony? Tym, że są, to muszą bić?! Dawniej, gdy nie było zegarów, powiadamianie okolicznych mieszkańców (nie chcę używać słowa "wzywanie") o zbliżającym się nabożeństwie miało oczywistą rację bytu, tak jak ogłaszanie za ich pomocą wszelkich alarmów ("bicie na trwogę"). Ale teraz? Wystarczy na pierwszym lepszym smartfonie nastawić przypomnienie msza św. (przy okazji - czy może być nieświęta?; i kto miał moc ustanowić ją, nazwać, świętą? ; to chyba coś dla teologów...) i budzenie gwarantowane. Inna rzecz, czy będzie się chciało wstać i iść. I tu by mogło znaleźć się uzasadnienie dla natrętnego bicia dzwonów - trzeba wzywać wiernych. Tylko co to za wierni, których trzeba wzywać? Ale to już  zupełnie inny dylemat.
Innym z kolei dylematem jest postawienie sprawy w ten sposób: Dlaczego ja, ateista, mam być wzywany na mszę? Dlaczego nie mogę sobie pospać i wypocząć, skoro tak samo, jak wierni, jestem obywatelem tego państwa i płacę podatki, z których z kolei sporą część, bez mojej zgody, bo działa dyktatura większości, debili, czyli demokracja, państwo przekazuje za darmo kościołowi tylko po to, żeby mógł on rano dzwonić i wzywać, w tym mnie. Widać w tym gorzki absurd i paradoks. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że żyjemy w państwie wyznaniowym. A to przepraszam. W takim razie zmieńmy konstytucję, przestańmy wszystkim i sobie nawzajem mydlić oczy i porzućmy zgodnie z chrystusowymi naukami hipokryzję. Wtedy my z Żoną i z podatkami wyprowadzimy się do Czech. Bedzie to przynajmniej uczciwe.
A może porannie otaczały mnie dwa byty? Zło i Dobro? Szatańskie myśli i niebiańskie dzwonienie? Kto wie? Jeśli tak, to znowu przepraszam i użyję parafrazy formuły wysyłanej często przez dostawcę prądu, operatora sieci komórkowej lub banku upominającego się i przypominającego o zaległościach płatniczych: Przypominamy, my siły Dobra i Zła, że istniejemy i jeśli się z tym pokornie zgadzasz i wycofasz swoją wcześniejszą pisaninę, uznaj to przypomnienie za niebyłe.
 
Dzisiaj kolejny raz w moim życiu objawiło się prawo serii. Ostatecznie nic nowego, ale ciekawe, że potrafi tak działać. Wiemy, że jeśli jest dla nas korzystne, mówimy o dobrej passie, jeśli niekorzystne, mówimy, że nieszczęścia chodzą parami.
Dzisiejszy dzień był powtórzeniem wczorajszego. Z wyjątkiem porannego smsa Teściowej. Gdyby ponownie przyszedł, zacząłbym się bać. Skopiuję więc samego siebie korzystając z formuły "kopiuj-wklej" wnosząc drobne zmiany.
A dzień był niezwykle nieskomplikowany - śniadanie poza naszym hotelem, bo tutaj są słabe, długi spacer z Bertą, przerwa na pisanie, kawiarnia z ciemnym Kozelem x2 i Pilsnerem Urquellem x2, z książkami , przerwa na pisanie i obiad w naszej drugiej ulubionej knajpie.
Chodząc od niedzieli po Uzdrowisku siłą rzeczy zwróciliśmy uwagę na liczne afisze zapowiadające występy artystyczne (śpiew) jakiegoś księdza XY. Z afiszy spoglądała na nas twarz takiego przystojniaka, opalona na południowca, z wymodelowaną fryzurą, przyprószoną siwizną, uśmiechająca się seksownie, wszystko w typie Maxi Kaza. Przypomnę T-Raperów znad Wisły:
W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy, Maxi Kaz rusza na łowy. 
Na deptaku czai się na Panie, każda szansę dziś dostanie.
Taki ze mnie Maxi Kaz.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wolałbym ujrzeć na estradzie, gdybym już musiał, jakiegoś obleśnego grubasa w czarnej sutannie nieprzyjemnie kojarzącego się z pedofilią.
A gdyby ostatecznie ktoś chciałby mnie zapytać, co wolałbym w tej kwestii, to wolałbym, żeby kapłani cofnęli się o 2000 lat, ponownie wysłuchali nauk Jezusa Chrystusa i wyciągnęli wnioski. Bo on chyba teraz ciągle przewraca się w niebiańskim grobie. Trudno inaczej, skoro tu, na ziemi, człowiek tak spartolił jego naukę i przesłanie. 
 
Siedząc więc w ogródku kawiarni przy ciemnym Kozelu i Pilsnerze Urquellu i relaksując się przy książkach usłyszeliśmy nagle z pobliskiego amfiteatru próbę mikrofonu. A za chwilę pan występujący w supporcie dał krótki koncert nawiązując co chwilę do występu głównej gwiazdy dzisiejszego popołudnia, tegoż księdza właśnie. Przy czym w przerwach zapraszał do kupna płyt z nagraniami gwiazdy. Ksiądz już później tego nie robił. Nie wypadało.
- Ciekawe, czy od tej sprzedaży ktokolwiek odprowadza podatek z tytułu prowadzonej działalności gospodarczej? - nie omieszkałem odezwać się do Żony. 
Ale chyba działalność poświęcona, nomen omen, szerzeniu kultu religijnego, zwłaszcza katolickiego, w naszym państwie zwolniona jest z mocy ustawy z podatków. Chyba, uczciwie mówię, bo nie wiem.
 
Czego tam w utworach księdza, w większości jego autorstwa, nie było. O miłości przede wszystkim, o matce, o braciach i siostrach, i o Panu, oczywiście. Można się było wzruszyć do łez. Wszystko w stylu piosenek ogniskowo-oazowych, ale oczywiście profesjonalnie zaaranżowanych i bardzo dobrze wykonanych, bo ksiądz miał głos, no i sprzęt był niczego sobie. Ciekawe z czyich podatków kupiony?
Postanowiliśmy, przede wszystkim za sprawą Żony, wykazać zrozumienie dla sytuacji i znaleźć w niej plusy.
- Ale przynajmniej mamy w tygodniu niespodziewaną i niepowtarzalną atmosferę Uzdrowiska. - pojednawczo stwierdziła. - Fajfy, występy... - dodała patrząc na moją, chyba nieciekawą, minę.
Być może wymiękłem, bo mimo tej wspaniałej, niepowtarzalnej uzdrowiskowej atmosfery zamówiłem drugiego Pilsnera Urquella. Żona więc domówiła małego Kozela.
Z odległości 30  metrów słychać było idealnie, ale i patrzeć też było na co. 
Ksiądz, w czarnej sutannie oczywiście, poruszał się dość demonicznie wśród ławek zajętych przez widzów - kuracjuszy i turystów, określanych w mediach nazwą seniorów, nadużywaną, używaną nieadekwatnie i wkurzającą mnie, gdy w jakikolwiek sposób chce się do mnie przypałętać i dokleić.
Dziady w ławkach klaskały i kolebały się wolno w lewo i w prawo w takt muzyki, co natychmiast skojarzyło mi się z braćmi z Zachodu tak samo się bawiącymi w czasie Oktoberfest.
- A ty co byś chciał?! - Żona stanęła w ich obronie. - Żeby skakali?! - Nie po to przyjechali przecież do Uzdrowiska...
Były też inne humorystyczne akcenty.
- A teraz będzie piosenka po włosku. - zapowiedział artysta, nomen omen.
Tak więc dzisiaj dla mnie nieszczęścia chodziły parami - rano dzwonne zawłaszczenie  przestrzeni, po południu artystyczne.

Wieczór spędziliśmy w naszej drugiej ulubionej knajpie na uroczystym obiedzie.
- Tu jest zupełnie inny świat - zauważyła Żona. - Inna muzyka, inny klimat, inni ludzie.
Chyba tak samo odbierałem atmosferę miejsca.
- Wiesz, już mnie ten występ z księdzem tak nie dotyka. - poinformowałem Żonę. - Złagodniało we mnie. - W końcu nie jestem tym zakładającym na swoje ciało pas z ładunkiem wybuchowym, żeby w jedynie słusznej racji znaleźć się w siódmym niebie i mieć do dyspozycji 72 hurysy.
Doczytałem potem, że są to dziewice, ale szatan od razu podsunął  mi konieczność logicznego rozumowania. Bo skoro są to dziewice, a szczęśliwcy je otrzymują, to muszą być ich niezmierzone zasoby, bo przecież już tylu pobożnych muzułmanów na przestrzeni wieków zginęło za jedynie słuszną wiarę, przecież między innymi po to, żeby w nagrodę z tych hurys skorzystać. A taka wykorzystana, za przeproszeniem, hurysa, przestaje  nią być. Ale byłem w błędzie. Wcale ich tak dużo nie musi być, bo wyczytałem, że ich dziewictwo się odradza. Sprytnie i mądrze pomyślane. Moje wątpliwości zostały natychmiast rozwiane. Prawie. Bo nie wiem, czy taka "odrodzona" hurysa przechodzi na własność kolejnego szczęśliwca, czy już na wieki wieków zostaje przy tym jednym, "pierwszym". A ta wątpliwość rodzi kolejne pytania według zasady im więcej wiesz, tym mniej wiesz. Ale i na to człowiek znalazł sposób w postaci dogmatu, czyli czegoś, co jakaś osoba lub zespół ludzi uznali (?!) za prawdę  objawioną. (dogmat - słowo z języka greckiego dogma; w liczbie mnogiej: dogmata. Pierwotnie rozumiane było ono jako: opinia, pogląd, decyzja, wspólne przekonanie, zasada; zatem związane z ustaleniem(?!) konkretnego stanu rzeczy...)
Więc czy można się dziwić, że wśród samych chrześcijan jest tyle odłamów? (Według Center for the Study of Global Christianity jest ich aż 45 000.) I każdy z nich jest święcie przekonany o tej swojej jedynej prawdzie.
Dosyć!
 
Na koniec dnia chciałbym skromnie zaznaczyć, że dzisiaj były urodziny Żony. Stąd nasz wyjazd do Uzdrowiska i dzisiejszy uroczysty obiad. Żona coś takiego zrobiła ze swoimi ciuchami, że musiałem ją sfotografować. Pro memoria. Za pomocą kilku fatałaszków wykreowała niezwykle wysublimowany, wysmakowany obraz kobiecej postaci z domieszką arystokratyczno-szpanerską. Najciekawsze, według mnie, wysłałem Pasierbicy, Q-Zięciowi i Teściowej z adekwatnym tekstem: Twoja Matka/Teściowa/Córka w dniu urodzin.
Odpowiedzieli:
Pasierbica - No bardzo ładnie, elegancko :)
Q-Zięć - Oprawię w ramkę :)
Teściowa - A gdzie to jest? Dziękuję. Dobre zdjęcie :)
Można powiedzieć, że każde w swoim stylu.
 
I dokładnie dzisiaj Wnuk-I kończył 15 lat. Zadzwoniłem do niego z życzeniami i zaprosiłem go wraz z którymś z wybranych przez siebie bratem do Wakacyjnej Wsi. Na gorąco wybrał Wnuka-II. Nie dziwiłem mu się.
 
Wczoraj napisał Po Morzach Pływający śląc pozdrowienia z Francji. Jak to mówił mój malutki Syn ze sFrancji. Nic nie wiem, kiedy Po Morzach Pływający wypłynął. Trzeba będzie napisać do niego maila. Zbieram się już od tygodni.
 
ŚRODA (06.10)
No i dzisiaj rano ubiegłem dzwony.
 
Wstałem o 06.15, więc jak zaczęły rozbrzmiewać, byłem już na chodzie. Stanowiły w ten sposób element (emelent) dnia, nie nocy. O Żonę byłem spokojny, bo ona potrafi spać z włożonymi do uszu słuchawkami z audiobooka pełniącymi rolę stoperów.
Czas było wracać do domu. Zachmurzone niebo i padający deszczyk wyraźnie dawały do zrozumienia.
Ale w pogodę wstrzeliliśmy się idealnie. W czasie naszego pobytu było ciepło i słonecznie. Mogliśmy chodzić z Bertą na spacery i przesiadywać w ogródku. Żona dodatkowo kilka razy się relaksowała na balkonie Bo tutaj chłonę atmosferę Uzdrowiska.
 
Wyjeżdżając z Uzdrowiska pojechaliśmy jeszcze odwiedzić "naszą" willę, tę od Laparoskopowego i Szczwanej Lisicy. Nadal była piękna, willa, bo Szczwanej Lisicy nie widzieliśmy, ale jakaś taka smutnawa i zaniedbana. I z początkami schyłkowości. Taka bez życia.
Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy trochę z ciężkim sercem. Przez tę willę, a przede wszystkim z powodu końca krótkiego urlopu i czekających nas problemów z Pół-Kamieniczką. Te ostatnie szczególnie Żonie psuły nastrój, ale gdzieś w połowie drogi wziąłem byka za rogi, zdefiniowałem problem, przedyskutowaliśmy go i humor Żonie się poprawił. Na tyle, że na miejscu wielokrotnie akcentowała Jak tu pięknie. A już całkowicie wrócił jej dobry nastrój, gdy ona z ciemnym Kozelem, ja z Pilsnerem Urquellem wybraliśmy się nad Staw, siedliśmy na ławeczce i dyskutowany w samochodzie problem jeszcze raz rozebraliśmy na czynniki pierwsze, czyli gdy wziąłem w nieodczuwalny negatywnie dla niej sposób udział w dzieleniu włosa na szesnaście.
 
Dzisiaj byliśmy blisko dietetyczno-kulinarnego ideału, czyli jednego posiłku dziennie. 
Do domu dojechaliśmy o dwóch jabłkach, a i na  miejscu specjalnie nie spieszyło się nam do jedzenia. Bo najpierw ławka i Staw, potem rozpakowywanie się, a potem Żona wydobyła ze słoika resztki wcześniej przygotowanego śledzia. Ilości były śladowe, ale i one posłużyły za podkład do dwóch kieliszków wódki. Jakiej, nie podam, bo to były spady i resztki po jakiejś imprezie.
Dopiero później Żona zrobiła dla mnie szakszukę, sama zaś zjadła pasztet własnej roboty ze smalcem własnej roboty i z kiszonym ogórkiem. 
Gdy dodatkowo rozpaliłem w salonie, w kozie, zrobiło się niedzielnie. I ta niedzielność została już do końca dnia. Czytanie książek i obijanie się, a wieczorem amerykański film Tony'ego Scotta z 1998 roku Wróg publiczny z Willem Smithem, Gene Hackmanem i Jonem Voightem. Film był opisywany jako sensacyjny dreszczowiec, ale nie takie wymiękały przed Żoną. Nagle sama z siebie przyznała, że przysnęła. Ja nawet tego nie zauważyłem uwikłany w intrygę,  sensację i dreszcze (z emocji nie mogłem rozgrzać stóp; zawsze w takim przypadku pomaga założenie skarpet). Bez problemów porzuciliśmy film zostawiając sobie jego resztę na jutro.
 
CZWARTEK (07.10)
No i wróciliśmy do pourlopowego rytmu.
 
Nawet bez specjalnego bólu.
Rano, bardzo szybko jak na nas, się zebraliśmy i pojechaliśmy do Powiatu. Musieliśmy zrobić zakupy dla nas i dla Sąsiadów z Naszej Wsi, do których się wybieraliśmy.
W Biedronce ustaliliśmy, że płacimy kartą, bo gotówka w Powiecie w różnych dziwnych sytuacjach się przydaje. I się przydała. W wysublimowanej płatniczej rzeczywistości. Padł system bankowy i nie można było płacić kartami w żadnej z kas, w tym samoobsługowej. Jeśli gdziekolwiek są, to zawsze się tam kieruję, bo idzie błyskawicznie. No chyba że mam chociażby jedną butelkę Pilsnera Urquella, to samoobsługowych unikam jak ognia. Mało to razy przy konieczności autoryzacji przez panią z obsługi pojawiały się komplikacje?
Stanęliśmy w długiej kolejce do jednej z kas i patrzyliśmy na siebie wymownie. Nie sposób przeliczyć naszych dyskusji, że kiedyś będzie Armagedon?
 
W sklepie z Socjalną kupiłem 5 butelek Litovela. Jak go "odkryłem", nie wiedziałem, że będzie mi sprawiał pewien problem. Za pierwszym razem, gdy kupiłem dokładnie taką samą ilość, poniewczasie na paragonie odkryłem, że sklep dolicza sobie za sztukę 60 gr kaucji. Na szczęście akurat wypiłem jedną butelkę, więc nie miałem problemów ze znalezieniem pustej szurniętej do jednego z trzech miejsc
(Dom Dziwo, Duży Gospodarczy i Mały Gospodarczy). System składowania butelek, wtedy jeszcze wyłącznie po Pilsnerze Urquellu, sam "przyszedł", bo było szkoda czasu, żeby przemierzać kilometry po posesji, żeby pozbyć się szkła. A przy Litovelu już parę razy przyłapałem się na tym, że stan pełnych i pustych butelek mi się nie zgadzał i musiałem grzebać w trzech workach nie pamiętając oczywiście w amoku pracy, gdzie butelkę szurnąłem. Pilsner Urquell takich problemów mi nie przysparzał i nie przysparza.
Tak więc, żeby ułatwić sobie życie, przy okazji kupna Socjalnej zdaję 5 butelek po Litovelu i kupuję 5 nowych. Wtedy paragony mi się nie mylą. Paniom również. Nie powtórzę już błędu, gdy wychodząc przed orkiestrę "zbyt wcześnie" zdałem puste butelki. Dwie, a na paragonie "stało" pięć. Od razu w sklepie powstał problem z liczeniem. A tak pięć za pięć. Dziecko nawet zrozumie.
Ponieważ sklep ten jest bardzo dobrze zaopatrzony, wręcz wyspecjalizowany w alkoholowej ofercie,  wykupiłem dla Żony cały zapas porzeczkowego cydru (aż 5 butelek), który właśnie tutaj ona odkryła i bardzo polubiła, a siebie zaopatrzyłem w Stumbrasa (przypomnę - litewska z ziemniaków). Zbliżają się mecze - sobotni Polska - San Marino, niedzielny finał Ligi Narodów i wtorkowy Albania - Polska. Ale pomijając tak oczywiste fakty tłumaczące zakup wódka w domu musi być. Bo nigdy nic nie wiadomo. Może stać miesiącami, ale gdy pojawi się niespodziewanie śledzik albo galaretka, to jak tu bez niej?  Nie wspomnę o zbliżających się chłodach i innych okolicznościach.
 
Potem pojechaliśmy do ogrodniczego sklepu. 
Od zawsze jednym z moich marzeń był widok własnego sadu z pobielonymi drzewkami owocowymi. Bo takie urokliwe. Zdawałem sobie sprawę, że nie po to się bieli, tylko żeby w jakiś sposób pomóc drzewkom, ale wytłumaczenia tej konieczności nie znałem.
- Kiedy trzeba bielić drzewka owocowe, czym i czy to coś pani ma? - wyrwałem się w sklepie z pytaniem jak taki oszołom, na dodatek zerwany z choinki, błądzący, nieświadomy.
- A robił pan to kiedyś? - pani zlustrowała mnie od góry do dołu, jakby to miało jakieś znaczenie. 
- Nie!  - szczerze i radośnie się uśmiechnąłem.
- W styczniu. - odparła po chwili widocznie mieląc w głowie myśli na temat tych biednych drzewek, do których chciałem się dobrać.
- Tak późno?! - spokojnie brnąłem w swoje dyletanctwo.
Pani wyraźnie odczytała mój zawód, bo się lekko uśmiechnęła.
- A ja myślałem, że teraz... - Poobcinałem gałęzie, prześwietliłem drzewka...
- A te miejsca posmarował pan?
- Nie i nie posmaruję, bo tego jest tyle, że przy jednym drzewku musiałbym spędzić cały dzień. 
Tu akurat wiedziałem, o czym mówiliśmy, bo mam takie smarowidło, które zaaplikowałem młodziutkiemu klonowi, gdy mu żyłką nadwyrężyłem korę.
- No dobra... - pani westchnęła i spojrzała na mnie badawczo. Widocznie pogodziła się z dolą tych drzewek. Poza tym wyraźnie dała mi odczuć Pana cyrk, pana małpy.
- To na pewno nie teraz się białkuje? - nie ustępowałem zawiedziony, że na razie niczego więcej przy drzewkach nie będę mógł robić.
- Na pewno. - Teraz musi je pan opryskać roztworem siarki. - Ile ma pan drzewek?
- 15. - odpowiedziałem tak na rybkę, bo nigdy nie liczyłem.
- To musi pan kupić dwa opakowania.
I wytłumaczyła mi, jak drzewka opylić.
- Trzeba dwa razy, a pod drzewkami nie, bo i tak ścieknie.
- A jak przygotować wapno do bielenia? - czepiłem się tego wapna.
- Trzeba wymieszać  i zrobić taką konsystencję jak ciasto do naleśników. 
Nie wiedzieć czemu odwróciła wzrok do Żony, chociaż od początku było wiadomo, że bielić będę ja.
Może dlatego, że Żona powiedziała przy słowie "naleśników" aha, a ja nic nie mówiłem.
- Ale najpierw trzeba oczyścić korę z mchu szczotką ryżową. - Wie pan jaką?
- Tak. - Mam taką. - znowu się ucieszyłem. 
- A potem trzeba bielić dwa razy.
- W jakich odstępach czasowych? - pani nie wiedziała, że jestem chemikiem.
- Jak pan dojdzie do ostatniego, to pierwsze będzie już suche i będzie można drugi raz.
Nawet nie przeszkodził mi brak chemicznego konkretu, na przykład "za godzinę" lub "za 24 godziny". Poddałem się tej kobiecej nieprecyzyjności typu "szczypta soli", "garść mąki", "za chwilę" albo jeszcze bardziej zwodniczej "za minutkę", które to zdrobnienie w dojrzałym mężczyźnie budzi natychmiastową spokojną reakcję w postaci wygodnego rozsiadania się przed pilnym wyjściem w wygodnym fotelu przy kawie i gazecie (teraz laptopie).
Potwierdziło się kolejny raz moje ulubione powiedzenie: Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Może kiedyś uhonoruję je umieszczając w którymś wpisie jako cytat tygodnia.

W domu w końcu poczytałem na ten temat i doznałem szoku. Całe swoje świadome życie byłem przekonany, że bielenie wapnem służy ochronie drzew przed szkodnikami (horrorystycznie oczami wyobraźni widziałem, jak wyłażą z ziemi i po pniu wspinają się do góry, by w odpowiednim momencie pożerać moje jabłka), co mi jako chemikowi pasowało i zgadzało się z moją chemiczną świadomością.  A tu się okazało, że guzik prawda. Bielenie służy ochronie kory drzewa przed jej pękaniem, co może spowodować osłabienie naturalnej ochrony. Chodzi o to, że w porze zimowej przy słonecznej pogodzie kora drzewa potrafi się mocno nagrzać, zwłaszcza ta część od strony południowej, a w nocy, przy ujemnych temperaturach, mocno ochłodzić i pękać. A na to tylko czekają szkodniki wszelkiej maści.
Biel pnia odbija nadmiar promieniowania i nie dopuszcza do takich skoków temperatur. Cały mechanizm jest jasny jak słońce, nomen omen, zwłaszcza mnie, fotochemikowi. Nagle wszystkie puzzle wskoczyły na swoje  miejsce.
 
U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa pół czasu spędziłem przy wymianie sedesowej deski, czyli z nosem w kiblu. Pisałem już, że takie numery, jako chemika, mnie nie biorą. Mógłbym równolegle pić kawę i podjadać ciasto, które Sąsiadka Realistka zawsze ma na nasz przyjazd, gdyby ktoś chętny w czasie mojej pracy podsuwał mi pod usta kawałki, abym swobodnie mógł sobie ugryźć, bo jakoś tak brać samemu swoimi ubabranymi "palcyma" byłoby głupio. To dziwne, bo "w zamian" natychmiast źle reaguję na sztuczne zapachy - dym papierosowy, chmurę ciągnącą się za odymionymi perfumami, dezodorantami lub wodami toaletowymi paniami lub panami, wszelkie farby malarskie, itp. Od razu zaczyna boleć mnie głowa ze specyficznym kłuciem wyłącznie w prawej półkuli, a jeśli dłużej pobędę w tym środowisku, to rzyganie pewne.
Chętnych do asystowania przy mojej pracy i dokarmiania jednak nie było. Żona rozmawiała z Sąsiadką Realistką, a Sąsiad Filozof wyszedł z piwami na podwórze niby pomagać swojemu szwagrowi przy jakichś pracach porządkowych na obejściu.
A dlaczego aż pół czasu? Bo od montażu takiej samej deski u Teściowej trochę minęło. Wydawało mi się, że mam go w małym palcu. Ale pewność siebie i wyłączenie mózgu mnie zgubiły, zamontowałem źle i musiałem po demontażu zacząć od nowa. Można by zapytać A co tam było takiego skomplikowanego w tej desce? Odpowiem - Nic, ale Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
A dlaczego Sąsiad Filozof jej nie montował? Bo według jego żony miałby problem potem ze wstaniem z klęczek, nomen omen.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do wsi, w której kiedyś "kupowaliśmy" gospodarstwo. Zabudowania w swoim układzie i funkcjach (dom, obora, stodoła) podobne do naszowsiowych, tylko że wszystko z cegły.
- A wiesz, że ktoś to wreszcie kupił? - zapytała Żona pokazując mi kilka dni temu w Internecie charakterystyczny dom z gankiem i rosnącym obok jesionem. 
My takim kupującym kibicujemy, bo zapobiegają ruinacji i przywracają do życia piękne miejsca. 
Trzeba było ich odwiedzić.
Właściciel, lat na oko 55, był bardzo sympatyczny i trzeźwo myślący. Przyjechał z rodziną z sąsiedniego województwa. Planował remont na dwa lata. Rozmowa trwała długo, bo my jako tutejsi mogliśmy wiele rzeczy mu przybliżyć, a poza tym siedzimy w branży, z którą on planuje (wynajem dla turystów, córka chce w w przyszłości uruchomić restaurację) ruszyć, więc bardzo chętnie korzystał z naszych informacji. A my niczego nie ukrywaliśmy.
- Wiesz z czego się cieszę? - zapytała Żona już w Inteligentnym Aucie? - Że nie muszę tego robić! - nie czekała na moją reakcję. - Taki olbrzymi zakres prac! - Jak sobie pomyślę, że...
 
Po powrocie do Wakacyjnej Wsi dalej "prześwietlałem" owocowe drzewka. Doliczyłem się ich 16., a potem jeszcze po drugiej stronie "odkryłem" dwa. Więc stan 18. Z tego w tym roku rodziły i to obficie 2 jabłonie. Reszta zdziczała, a cała para szła w duże pionowe odrosty. Ale nie ze mną takie numery...
Muszę jeszcze policzyć krzaki owocowe - jest aronia i ileś porzeczek. W tym czarne. Komplet "owocowości" uzupełniają winogrona rosnące w dwóch różnych miejscach. W ogóle się nimi dotychczas nie zajmowałem, ale i tak obrodziły niesamowicie. Wśród nich panuje niesamowity harmider, wzajemne przeplatanie się gałęzi i kiści, zdaje się trzech gatunków.
Gdy kładłem się spać, znowu zaskoczyła mnie "moja anatomia". Nie spodziewałem się, że mam takie i tyle mięśni. Od intensywnego obcinania gałęzi nieprzyjemnie mnie bolały. Na tyle, że nie mogłem sobie znaleźć miejsca na żadnym z boków. Więc ja na pół siedząco, Żona na leżąco dokończyliśmy oglądanie filmu. Pozostawiona wczoraj końcówka na tyle była krótka, że udało się bez problemów.
 
PIĄTEK (08.10)
No i po śnie ból przeszedł, jak ręką odjął.

Na tyle, że rano dla rozgrzewki narąbałem dwie taczki drewna. A potem dla dywersyfikacji zrobiłem swoją część w dolnym mieszkaniu, do którego wieczorem mieli przyjechać goście.
Chciałem się rozpędzić dalej, ale przy I-Posiłku Żona mnie zatrzymała. Długo rozmawialiśmy o życiu. Jej taka rozmowa od czasu do czasu jest potrzebna i dobrze jej robi. Mnie też, nie  powiem.
Na tyle zdążyłem wypocząć, że rzuciłem się do dalszych prac. Prześwietliłem dwa ostatnie "odkryte" drzewa, a potem długo sprzątałem teren zasypany bezlikiem gałęzi. Te największe składałem pod płotami, do wyschnięcia (przydadzą się na ognisko), mniejsze ciąłem na kawałki i gromadziłem, żeby w przyszłym roku wykorzystać je jako jeden z wypełniaczy do dwóch skrzyń permakulturowych, które mam zamiar dołożyć do obecnych czterech. Przy okazji zinwentaryzowałem krzaki porzeczek - są trzy czarnej i jeden białej.

Goście przyjechali bardzo późno, bo dopiero o 20.00. Sympatyczna, młoda para, kulturalna i muszę użyć nadużywanego przeze mnie w rozmowach z Żoną słowa "grzeczna", za którym ona w opisach gości, i nie tylko, nie przepada. Wiem, o co jej chodzi - Bo ty byś chciał, żeby wszyscy przed tobą stali na baczność! Ale co mam powiedzieć, skoro wśród młodych przyjeżdżających do nas par bardzo często, oprócz kultury, emanują one właśnie grzecznością. I żeby tak było, nie musi przed młodymi ludźmi stać starszy facet z siwymi włosami. Żona też często nabierała takiego wrażenia w kontaktach z nimi.
Ci dzisiejsi wiele razy byli u nas w Naszej Wsi, a do Wakacyjnej przyjechali drugi raz. Na powitanie mieli przygotowaną ciepłą kózkę promieniującą światłem ognia i jego ciepłem. Co mogę poradzić na to, że nie dość, że bardzo dziękowali (oczywisty obszar kulturalnego zachowania), to robili to jeszcze ... grzecznie. Pani omal nie dygnęła. Takie dygnięcia przed moją osobą zdarzają się co jakiś czas. Są niezwykle miłe i zabawne, ale nie wiem, czy jest się z czego cieszyć, skoro zdarza się, że nawet taka trzydziestolatka dyga prze dojrzałym mężczyzną.

Wieczorem obejrzeliśmy Tożsamość Bourne'a z 2002 roku, amerykański film zainspirowany powieścią Roberta Ludluma. Oczywiście już go kiedyś oglądałem, ale nic nie poradzę, że lubię Matta Damona i że film nadal trzymał mnie w napięciu. Odwrotnie niż Żonę. Bardzo szybko przerzuciła się na audiobooka.

SOBOTA (09.10)
No i rano się zdziwiłem, gdy zadzwoniła Pozytywna Maryja.

- Jest pan już na chodzie? - usłyszałem.
Pozytywna Maryja pilnuje mnie w sprawie czosnku.
- To niech pan wyjdzie przed furtkę. - Przyniosę panu jedną główkę, tylko się ciepło ubiorę.
Nie zdziwiło mnie to jej ciepłe ubieranie, bo od kilku dni rano widzę szron na trawie. Poza tym słyszę za każdym razem Muszę dbać o siebie, bo pan wie, że jestem po trzech udarach?...
Przyniosła główkę czosnku. Moje przy nim stanowiły  mamucie wypierdki. Wszystkie bez wyjątku. Ja z ośmiu główek uzyskałem 15 ząbków, takiej drobnicy, a jej w otrzymanej główce zawierał aż 9, nawet nie ząbków, tylko zębisk. Ale trudno się dziwić, skoro od samego początku mój traktowałem po macoszemu dodatkowo dając się zwieźć gatunkowi. Bo skoro syberyjski, znaczy wytrzyma wszystko. Wytrzymał, ale cała para poszła na przetrwanie za wszelką cenę kosztem rozbuchanej płodności.
- Ale niech pan przygotuje ziemię, nawiezie ją... - z troską patrzyła na mnie.
Ucieszyła się, gdy powiedziałem, że ziemię przekopię i wzbogacę ją kompostem.
Oczywiście zeszło na inne tematy, bo przy niej się nie da inaczej. Kolejny raz stwierdziłem, że jest mądrą kobietą, taką mądrością życiową, trzeźwo-rozsądkową, z dużą życzliwością do ludzi.
- To kiedy pan posadzi czosnek? - na koniec mnie przyszpiliła.
Obiecałem, że najpóźniej w przyszłym tygodniu.
 
Rano bardzo długo pisałem, wręcz ponad normę, zapominając o Bercie i o jedzeniu. Ale też jak na mnie późno wstałem - o 07.30. Przez oglądany wczoraj film. Żona została w łóżku. Już wczoraj po południu zaczęła się czuć nieciekawie z podejrzeniem drobnego zatrucia pokarmowego. Ale co by to miało być? Padło na ciasto Sąsiadki Realistki. Ja zjadłem z sześć kawałków, Żona może pół, ale to wystarczyło. Uczulenie na jakiś składnik?
W związku z tym w domu panowała cisza, Żona niczego ode mnie nie chciała oprócz świętego spokoju. W sumie było jakoś tak głupawo być samemu na gospodarstwie.
Cały dzień spędziłem na dworze.
Ostatni raz w tym roku podlałem Aleję Brzozową i rośliny przy murze. W końcu jednak od długiego czasu nie było deszczu i jest sucho. Z węży pozbyłem się resztek wody i pozwijałem je na zimę. Pompę również opróżniłem. Można by powiedzieć Do zobaczenia na wiosnę!
Skopałem pół ogródka i nawiozłem kompostem. Tym razem czosnek powinien się udać.
I tak w kompletnej domowej ciszy zeszło do zmierzchu.
Wieczór postanowiłem sobie urządzić kulinarnie-sportowo z głównym akcentem w postaci Nieokrzesanego Balu Murzynów w trakcie meczu. Dlatego najpierw wysmażyłem nadmiarową ilość boczku, z której kilka sążnistych plastrów odłożyłem z patelni na talerz. Na pozostałości zrobiłem sadzone z pięciu, obficie oblane tabasco i popijane czerwonym wytrawnym gruzińskim winem. Zaś do talerza dołożyłem sporą ilość pysznego smalcu ze skwarkami, zrobionego przez Żonę, i dwie nasze cebule pokrojone w ćwiartki. Stumbras chłodził się w lodówce, więc do meczu byłem przygotowany. Nawet znalazłem kieliszek do wódki, a to po wprowadzeniu się Żony do kuchennych szafek wcale nie było takie łatwe. Niby miały być w jednej szafce, takiej od szkła, i rzeczywiście były. Ale na najwyższej półce wciśnięte w głąb, co przy moim wzroście skutecznie je kamuflowało. Dopiero po kilkukrotnym wyeliminowaniu różnych miejsc i stanowczym odrzuceniu podejrzeń wobec Żony Przecież nie mogła perfidnie specjalnie je gdzieś schować?! To nie w jej stylu! wspiąłem się na palce i po omacku wyczułem to wspaniałe naczynko.
 
Wieczór mógłbym spuentować strywializowanym w kontekście kontekstu początkiem wiersza Adama Asnyka Daremne żale:
Daremne żale, próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia! 
Skoro o 18.00 obżarłem się sadzonymi, to o 21.00 myśl o tłustym, wysmażonym co prawda, boczku i jeszcze tłuściejszym smalcu nie była mi miła. Więc do czego niby miałbym pić Stumbrasa? Wszystko zostało w lodówce, a ja cały mecz grzecznie, bez dygania, opędziłem jedną butelką Pilsnera Urquella.
Mecz Polska - San Marino (5:0) był z serii 3Z - Zakuć, Zdać, Zapomnieć. Należało wysoko wygrać (inna opcja nie wchodziła w rachubę) i natychmiast zapomnieć. Bo we wtorek w Tiranie gramy z Albanią. A ona zgotowała nam nieciekawy eliminacyjny scenariusz wygrywając w Budapeszcie z Węgrami. A tak liczyłem na nich. Wtedy mielibyśmy bardzo dobrą przedbarażową sytuację. W obecnej sytuacji Albańczycy ciągle mają jeden punkt więcej i ich ewentualna wygrana zminimalizuje nasze szanse do tzw. matematycznych. Trzeba więc będzie mecz wygrać. A to może być trudne na ich ciężkim, szowinistycznym terenie. Tak czy owak, we wtorek już na pewno nie obejdzie się bez boczku, smalcu, cebuli i Stumbrasa przede wszystkim.

Dzisiaj ostatecznie zamknęliśmy sprawę zapraszania naszych prywatnych gości na ten weekend. Wykruszali się po kolei niczym cementowa zaprawa z muru z czasów komuny, w której przeważał piasek. Z różnych powodów nie mogli przyjechać (w kolejności alfabetycznej): Córcia, Kolega Inżynier, Konfliktów Unikający i Trzeźwo Na Życie Patrząca. C'est la vie...

NIEDZIELA (10.10)
No i rano Żona nadal została w łóżku.

Ale był już wyraźny postęp w jej samopoczuciu. Dała się namówić na jajka na miękko. To wspólne spożywanie takich jajek polega na tym, że Żona je wyłącznie żółtko w obszarze rzadkie - maziste, a całą resztę żółtka poza nim, jak również białko, przekazuje mnie. W ten sposób przy ugotowaniu pięciu jajek obie strony czują się nasycone.
Technika jest taka, że zaczynam ja nadgryzając białko dopóki nie dotrę do żółtka o właściwej konsystencji. Wtedy jajko przekazuję Żonie i rozpoczynam kolejne. Ona z kolei dotarłszy do niewłaściwej już żółtkowej konsystencji przekazuje mi do skończenia jajko pierwsze, a ja jej wtedy daję drugie. Takie swoiste machniom, z rosyjskiego, gdyby ktoś nie wiedział. I tak przy razgaworie, trzymając się tego języka, kończymy na piątym.
Nie  muszę mówić, jak duża odpowiedzialność spadła na mnie przy gotowaniu jaj. Gdyby wszystkie wyszły za miękkie lub za twarde, to kompletna klapa. Ja bym zjadł bez problemów, ale Żona...
Nie po to jednak Bozia dała rozum, a państwo ludowe pięć lat studiów politechnicznych, chemicznych, żebym sobie z tym problemem nie poradził. Najpierw wybrałem pięć sztuk (co za zbieżność z latami studiów) identycznych co do wielkości i kubatury, a to wbrew pozorom nie to samo i nie było takie proste. Bo kury Sąsiadki Realistki mają w dupie, nomen omen, unijne dyrektywy i znoszą jaja jak popadnie i jaka im przyjdzie polska, kurza fantazja. Potem je ocznie scałkowałem i biorąc poprawkę na kuchnię wiejską opalaną drewnem, na której jaj nigdy przedtem nie gotowałem, w kontrze do cywilizacyjnych wymysłów, jak gaz i prąd, ustaliłem czas gotowania.
Jaja wyszły idealnie. Byłem dumny i jadłem ze sporą ulgą słysząc zadowolenie Żony.

Po tym posiłku jednak się złamałem w kwestii owocowych drzewek. Nie mogłem patrzeć na te miejsca pozostałe po obcięciu gałęzi. Takie bezbronne, narażone na destrukcyjne działanie różnych grzybów i innych choróbsk, którym otworzyłem raj. A złamałem się, bo miałem w pojemniczku przecież ten specjalny ochronny środek, który swoim widokiem kłuł w oczy i budził moje wyrzuty sumienia.
Smarowałem i smarowałem. Fakt, że w kilka godzin wysmarowałem wszystkie, a nie tylko jedno, jak powiedziałem pani w sklepie, spowodował, że "z powrotem" odezwała się anatomia i ból mięśni.
Na to wszystko przyszła Żona. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, bo nagle życie zaczęło wracać do naszych pieleszy. I obiad był sensowny, a nie tylko jajka i jajka.
To mnie tak zregenerowało, że jeszcze pognałem do Pół-Kamieniczki zgrabić trawę, a po powrocie posadziłem 24 ząbki czosnku. Przy czym te od Pozytywnej Maryji w oddzielnym rzędzie, żeby zobaczyć za kilka miesięcy, jaka będzie różnica.
Na więcej dzisiaj nie było mnie stać. Nawet zrezygnowałem z oglądania finału Ligi Narodów (Francja - Hiszpania), który równie dobrze mógł się skończyć o północy. A ja już takich zarwań nocy mnożyć nie lubię. Wystarczyło mi to z Bertą z czwartku na piątek (opis niżej). W zamian obejrzałem kolejnego Bourne'a - Krucjata Bourne'a. Wcześniej przypadkowo przeczytałem czyjąś recenzję, w której facet oceniał ten film gorzej od pierwszego. Od razu się nastroszyłem, bo de gustibus non est disputandum, ale po obejrzeniu musiałem facetowi telepatycznie przyznać rację i odszczekać moje złorzeczenia.
Zdjęcia były robione kamerą z ręki, stąd sceny nadmiernie i za szybko latały, nie było tej głębi psychologicznej, co w pierwszym i całość lekko zahaczała o komiksową manierę, a tego nie lubię. Bo chcę się denerwować naprawdę obgryzając paznokcie, a świadomość, że to trochę robione jest dla jaj, nie jest w stanie mnie zestresować. Nawet stopy miałem ciepłe...
Żona zaś w tym czasie spokojnie słuchała audiobooka.
 
PONIEDZIAŁEK (11.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Grubo przed wschodem słońca.
Ale publikacyjny poniedziałek swoje prawa ma. Pisanie przeplatałem z pracą. Przede wszystkim wyczyściłem skrzynie i ogródek. Zebrane resztki buraków i cebuli schowałem do piwnicy,  a klapnięte nasturcje wyrwałem i wrzuciłem do kompostu. Jako roślina z Ameryki Południowej nie wytrzymała kolejnych polskich porannych przymrozków i rano ujrzałem, jak smętnie wszystko jej zwisa, w tym kwiaty, których barwa z pięknej czerwonej, o lekkim różowym odcieniu (według Żony pomarańczowym oczywiście), takiej żarówiastej, świecącej, zmieniła się  w brunatną. I jak takie kwiaty jeść? Bo do tej pory stanowiły stały składnik, oprócz szczypioru i cebuli, porannego twarożku stanowiąc wyrazisty element (emelent) smakowy i kompozycyjny.
Narąbałem też furę drewna, wystawiłem wory z segregacją i rozpocząłem, ale to bardzo, bardzo sygnalizacyjnie, pierwsze porządki w sypialni. Żona przyjęła podobną metodę. Ale w końcu do tej naszej góry trzeba będzie się naprawdę dobrać.
Żona cały dzień była już całkowicie na chodzie. Inne życie.

Wieczorem obejrzeliśmy film. Gdy zakomunikowałem o takiej możliwości, usłyszałem:
- Ale dzisiaj będzie coś dla mnie?
Co będzie lub było, okaże się przy następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. I to w nocy z czwartku na piątek. Coś jej się pomieszało po pobycie w Uzdrowisku, gdzie co prawda spała w drugim pokoju, ale miała swobodny dostęp do naszego, z którego w nocy jednak nie korzystała. Wyraźnie bezczelnie i nachalnie domagała się, aby ją wpuścić do sypialni, żeby mogła nas uraczyć donośnym chrapaniem, serią usznych strzałów i ciągnącym się w nieskończoność mlaskaniem. Musieliśmy ją spacyfikować. Niski i "głęboki" ton Żony nic nie dał oprócz dodatkowego mojego rozbudzenia się, bo dusiłem się ze śmiechu. Musiałem warknąć na Bertę i do rana jak ręką odjął.
Ale rano Żona przy 2K+2M sprawę rozwinęła. Okazało się, że w nocy były dwa epizody. Świadom byłem tylko tego drugiego. Za pierwszym razem Berta szczeknęła raz, a Żona pomna niejasnej wieczornej sytuacji zrobiła kupę, czy nie? wstała i ją wypuściła w nocną czeluść. Sama zaś spokojnie czekała przy audiobooku. Trudno się więc jej dziwić, że przy drugich próbach wymuszenia przez Pieska trochę się zirytowała.
Godzina publikacji 19.27.
I cytat tygodnia (może będę pierwszy):
Nikt nigdy na łożu śmierci nie powiedział: "Szkoda, że nie spędzałem więcej czasu w pracy. - Arnold Zack