poniedziałek, 27 grudnia 2021

27.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 24 dni.
 
WTOREK (21.12)
No i dzisiaj mamy najkrótszy dzień w roku.
 
Początek astronomicznej zimy. Może dlatego nie mogłem spać? 
Z racji pilnowania 9-godzinnego snu smartfona nastawiłem na 07.00, bo położyłem się spać  po publikacji o 22.00. Ale już od 05.30 się przewalałem, wystarczyło, że dopadły mnie myśli i z łóżka zwlokłem się grubo przed szóstą. Czy narzekam? Nie. Wszystko ma swoje plusy i minusy. "Zady i walety".
Myśli były oczywiste. 
Przyjazd Córci i zostawienie Rhodesiana połączone z niewiadomymi. Wiadome było to, że nie zostaną na żadną jajecznicę, ani nawet na kawę, tylko natychmiast wyjadą, żeby za dnia dojechać do Innej Metropolii II, żeby wykorzystać roboczy dzień i zacząć załatwiać sprawy.
- Tato, teraz nie możemy. - W drodze powrotnej. - wyjaśniła telefonicznie dwa dni temu Córcia.
Ja z takimi sprawami nie dyskutuję i rozumiem różne uwarunkowania.
Niewiadome zaś są takie, czy w sytuacji pośpiechu w ogóle zobaczę Wnuczkę i czy Zięć wysiądzie z samochodu, żeby się przywitać. Czy przesadzam? Mogłoby się wydawać, że tak, ale wiem, że nie.
Drugi zespół myśli dotyczył dzisiejszego spotkania u notariusza. Z wczorajszych smsowych kontaktów wynikało, że nasz kontrahent się stawi, co jest warunkiem koniecznym, aby rozpocząć finalizację sprzedaży Pół-Kamieniczki. Ale złośliwe nocne myśli mi podpowiadały, że już niekoniecznie wystarczającym. Bo dopóki akt notarialny nie jest podpisany... 

Oczywiście ze wszystkim przesadziłem i to grubo! Kompletnie sam wobec siebie nie miałem racji!
Zięć wyszedł normalnie z samochodu, normalnie się przywitał i czułem, że nie robił tego pod przymusem i sztucznie. Mało tego, zwyczajnie rozmawiał i rozbroił mnie wręczając mi litrową butelkę Bociana, a Żonie bochenek chleba własnoręcznie upieczonego. 
A potem, gdy Wnuczka się obudziła, przyniósł ją z auta i mogłem swobodnie zobaczyć i pozaczepiać tę dwuletnią słodyczę. Była zaspana, ale niedługo trwało, jak w oczach zaczęły się zapalać diablikowate iskierki. O samego początku pobytu i do samego końca podstawowym jej słowem było Nie! Więc ją co chwila prowokowałem, żeby je usłyszeć. Taka dwuletnia a charakterna. Córcia opowiadała, że ten jej charakterek wypływa przy różnych okazjach, chociażby wtedy, kiedy stara się duże, blond kudły swojej córki związać gumką. Natychmiast jest zrywana małymi rączkami.
Wnuczka przyzwyczajona do dużego psa nie mała żadnego problemu z zaczepianiem Berty, która przy Rhodesianie zrobiła się śmiesznie mała.
Przesadziłem, bo i Córcia, i Zięć wypili kawę i można było pogadać. Więc o co mi chodziło?

Nie  wiem też, o co chodziło mi z notariuszem. Wszystko poszło gładko i bezstresowo. Trudno inaczej, skoro kontrahenci się stawili (tym razem on z żoną), umowa przedwstępna została podpisana, zadatek wręczony a Discopolowiec był w swojej najwyższej formie, dzięki czemu atmosfera była sympatyczna i niestresogenna.
Wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi w bardzo dobrych nastrojach, zwłaszcza że przed notariuszem zrobiliśmy praktycznie wszystkie świąteczne zakupy, w tym kupiliśmy choinkę. W doniczce, bo Żona się zaparła. Psy nas witały radośnie, a potem jak te dwa nieruchome kloce wydzielały silną i upierdliwą energię emitowaną już jakieś dobre pół godziny przed jedzeniem, tak że nie sposób było zapomnieć, żeby o 18.00 nasypać im do misek.
Tego dobrego nastroju nie uczciliśmy szampanem. Stoi w lodówce i czeka od chyba siedmiu miesięcy na specjalną okazję. Po drodze wydawało nam się, że kilka takowych było, ale chyba nie, skoro nie zagrało nam w sercach. Dzisiaj tak samo, chociaż "krok u notariusza" był krokiem bardzo poważnym.
Ustaliliśmy, że  sami naprawdę poczujemy, kiedy będzie nam się chciało otworzyć z hukiem butelkę. Samo przyjdzie.
Za to wieczór umililiśmy sobie rozmową z Budowlańcem. Po rozmowie zadałem Żonie retoryczne pytanie Dlaczego my tego faceta lubimy?
Przegadaliśmy wstępnie różne budowlane aspekty i umówiliśmy się na styczeń na spotkanie i wizję lokalną. W ramach różnych planów życiowych.

Dzisiaj obejrzeliśmy dwa kolejne odcinki Breaking Bad. Krwawe. Więc przy pewnych mrocznych scenach Żona... przysnęła. Nawet się z tego napięcia nie zorientowałem.
- A bo była taka ciemna sceneria... - potem się przyznała i nie dała się namówić, żeby cofnąć. Wystarczyła jej moja pokrótka relacja. 
- Ale bez szczegółów! - uprzedziła.
 
ŚRODA (22.12)
No i rano znowu obudziłem się grubo przed smartfonem.
 
Myśli, myśli, myśli.
Gdy wstałem, Berta leżała na górze na swoim legowisku, a z dołu dobiegał mnie regularny, głęboki oddech Rhodesiana. Wyraźnie psy nie odwiedzały się w nocy, mimo że drzwi prowadzące na górę były otwarte. Gdy zszedłem na dół, usłyszałem, jak Rhodesian się zbiera i idzie do mnie. Oczywiście całą swoją masą i  wielkością zablokował schody tak, że nie mogłem wejść do kuchni, a mordę podetkał mi pod rękę, żeby go pogłaskać i się z nim przywitać. Bo skoro on przyszedł się przywitać poświęcając się i porzucając ciepłe legowisko, to chyba mu się coś należało. Merdał zamaszyście, a miał czym. Należy do tego gatunku psów, u których ogon merda jego właścicielem, u niego tak mniej więcej do połowy. Bo na przykład u Winyla to ogon macha całym nim. A u Berty zupełnie inaczej. To ona macha ogonem, zawsze delikatnie, śmiesznie mówić, że wzruszająco. Żona zawsze mówi, że nim lekko zamiata. Podoba nam się ten styl.
Rhodesian po pogłaskaniu mu łba odwrócił się i zrobił mi miejsce, żebym mógł zejść ze schodów. Jeszcze coś do niego zagadałem, więc jeszcze raz potwierdził ogonem, że usłyszał, po czym miarowym, powolnym krokiem pomaszerował na legowisko, uwalił się ciężko i zapadł w sen z natychmiastowym miarowym oddechem. Piękne. Nic tylko pozazdrościć.

Krzątałem się jak zwykle, rozpalałem w kuchni i w kozie po uprzednim jej wyczyszczeniu, gdy ni z tego, ni z owego złapał mnie ból. Jakiś taki dziwny, trudny do zdefiniowania i, o dziwo, lokalizacji.
Jakby mi coś nagle weszło w prawy bok, tuż nad biodrem, rozciągało się do góry do połowy prawej części pleców i opanowało prawą część podbrzusza z promieniowaniem na prawe jądro. Jako mężczyzna mogę w kwestii bólu znieść wiele, zwłaszcza w obszarze wszelkich ran ciętych, kłutych, szarpanych i rozległych, powierzchniowych, bo to jest wybitnie męskie(!), ale to promieniowanie na jądro od razu mi się nie  spodobało, chociaż też wybitnie męskie. Kto jest mężczyzną, od razu zrozumie, o co mi chodzi.
Obserwowałem, kiedy mnie najbardziej boli, bo obserwować swój organizm lubię. I wyszła mi dziwna rzecz. Prawie wcale przy gimnastyce i gdy chodziłem, trochę, gdy siedziałem i zawsze, z kłuciem, w tamtych okolicach, gdy pociągałem nosem, zwłaszcza prawą dziurką. A rano o tej porze roku nie pociągać się nie da, kiedy, zanim koza i kuchnia ogrzeją dół, jest chłodno.
Co za cholera?!
Postanowiłem, bez paniki, poinformować o tym Żonę, ale dopiero po jej 2K+2M. Nie zorientuje się, bo z bólu się nie wykrzywiam, przy robieniu kawy będę się gimnastykował jak zwykle i będę wesoło zagadywał.

Później jednak z tych zwierzeń zrezygnowałem. Bo albo jestem chłop albo baba! Jakaś drobna dolegliwość, a ja już do Żony. Poza tym zdiagnozowałem na chłodno, że to może być jakiś chwilowy stan zapalny, a w takich razach wiedziałem, co trzeba robić. Żony lata pracy nade mną. Po kryjomu, żeby się nie zorientowała, że coś za często biorę, brałem witaminę C. W trakcie dnia mogłem już pociągać nosem nie powodując kłucia w prawej części ciała, ale czułem, że ta franca jeszcze siedzi w dwóch miejscach - w prawym boku, tuż nad biodrem, i we wzmiankowanym jądrze.
To mi zupełnie nie przeszkodziło, żeby narąbać drewna ze sporym zapasem, bo aż do niedzieli włącznie i siedzieć przy laptopie i wreszcie porządkować i aktualizować listę koleżanek i kolegów w związku ze zjazdem w 2023 roku.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Breaking Bad. Znowu krwawe.
 
CZWARTEK (23.12)
No i franca dalej siedzi.
 
Ale już tylko z tyłu, bezpośrednio nad prawym biodrem. Resztę ciała sobie odpuściła. Odzywa się tylko przy gwałtowniejszych ruchach, no i przy pociąganiu nosem. Obojętnie którą dziurką.
Rano Rhodesian powtórzył to samo, co wczoraj i zaległ na legowisku, a ja obok, po moim porannym rytuale, mogłem zasiąść do pisania.
Po stosunkowo wczesnym I Posiłku zebraliśmy się dość dziarsko, żeby wcześnie wyjechać do Powiatu. Po drodze w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do której teraz zaglądamy niezwykle rzadko, uregulowaliśmy niespodziewaną fakturę, taki od nas dla nich prezent na Święta, spadek po Cykliniarzu Angliku (pozostałość po remoncie Pół-Kamieniczki), pozbywając się w "sympatyczny" sposób w tym niezwykłym czasie tysiąca złotych, zaliczyliśmy dwa paczkomaty, a nawet, żeby nie wyjść z wprawy, zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę po Pięknej Dolinie. A co?! Piękna Dolina jest piękna o każdej porze roku. 
Zakupy w Powiecie były proste i ograniczały się do jednego sklepu, a polegały na wyłącznym asortymencie płynowym. Żeby niczego w Święta nie zabrakło.
Wracając wybraliśmy się po rybę, tego jednego(!) jesiotra. Na szczęście w okienku był inny facet niż poprzednio, więc bez skrępowania zamówiłem tylko(!) jedną sztukę. Zresztą na Żonę nie miałem co  liczyć, bo gdy tylko usłyszała, że jesiotr jest, natychmiast uciekła do samochodu.
- To ja pójdę - usłyszałem - a ty dasz sobie radę. - Nie mogę patrzeć,  bo się przywiążę...
Ciekawe, jak można się przywiązać do ryby. Wszystkie takie same i w ogóle...
- Tylko taki do trzech kilogramów - zdążyła przytomnie rzucić na spiesznym odchodnym - bo, zdaje się, jesiotr to duża ryba.
Pan z okienka skierował mnie to specjalnej wiaty, w podłodze której były cztery klapy przykrywające zbiorniki z bieżącą wodą, a w każdym z nich dany gatunek ryby. Dwóch facetów stosownie ubranych w wodery i gumowe fartuchy, przez co budzili moje zaufanie, od razu zabrało się do roboty. Jeden podbierakiem wyciągał ryby, a drugi ważył. Pozwoliłem sobie na marudzenie, bo wszystkie były od 3,5 kg wzwyż, więc facet kolejny raz podbierał, aż w końcu trafił na sztukę 3,05 kg. Nie protestowali, bo byłem jedynym klientem i trochę się nudzili. 
- A panowie, możecie ją ukatrupić? - dodałem im tym pytaniem rozrywki, bo spojrzeli na siebie bez słowa z wypisanym na obu twarzach wyraźnym przesłaniem Znowu przyszedł facet dupa, co to nawet nie potrafi ukatrupić ryby!
Zrobili w trymiga co trzeba i za diabła nie chcieli przyjąć 10 zł za fatygę. Musiałem użyć mocnych argumentów, że święta i w ogóle, ale okazały się za słabe. Dopiero, gdy sięgnąłem do zasobów wiedzy z języka polskiego jeszcze z podstawówki i użyłem części zdania zwanej okolicznikiem celu i uzupełniłem wypowiedź mówiąc "na święta, na piwo", przyjęli bez szemrania.
W okienku zapłaciłem 117 zł. Drogo, cholera, biorąc pod uwagę fakt, że się wcale nie przywiązałem.
- Masz?! - Żona natychmiast zapytała z przodu samochodu, gdy tylko tworzyłem klapę bagażnika.
Wyraźnie po jej zachowaniu widziałem, że swoją zwyczajową elokwencję stłumiła starając się  wypowiedź ograniczyć do pojedynczych słów, żeby jak najmniej dotykać tematu.
- Tak. - swobodnie odpowiedziałem dusząc się ze śmiechu. Korciło mnie, żeby temat barwnie rozwinąć, ale się opanowałem.
- Ale nieżywa?!... - Żona zadała kolejne pytanie z ledwo skrywanym niepokojem w kierunku paniki. Bo jechanie w jednym aucie z żywą rybą odpadało. Jeszcze by coś po drodze usłyszała i dopiero by się przywiązała.
- Nieżywa! - potwierdziłem mocnym i stanowczym głosem. Ciągle na pograniczu wybuchu śmiechu.
W drodze do domu na tyle się wyluzowała, że weszła w swój ulubiony obszar, czyli filozofię.
- Wiesz, człowiek jednak z upływem lat się zmienia... - spojrzałem na nią pytająco. - Pamiętasz, gdy któregoś weekendu byliśmy w górach? - Byli bodajże Konfliktów Unikający, wtedy jeszcze z Trzy Siostry Mającą, Dzidkowie,  Kolega Inżynier(!) i bodajże ktoś jeszcze, nie pamiętam. - I poszliśmy na rybę, do jakiejś restauracji, przy której była hodowla pstrągów. - Można było sobie w wodzie wskazać wybraną sztukę, którą gościowi przyrządzano. - Bez problemów wybrałam i ją zjadłam. - A teraz?! - W życiu! - popatrzyła na mnie ze zgrozą.

W domu w  zlewie zabrałem się za robotę.  Żona nie wychodziła z salonu, ale, żeby udawać, że uczestniczy, od czasu do czasu słyszałem: 
- Wiesz, wyczytałam, że jesiotr to bardzo smaczna ryba...
- Najlepsza taka do 3. kg...
- Jakaś blogerka pisze, że najlepiej jest go upiec w całości...
W końcu ją zawołałem. Nawet odważnie przyszła upewniając się, czy na pewno już wszystko zrobiłem.
- Chodź, zobacz, czy całość zmieści ci się w naczyniu, bo to długie bydle. 
Nawet mnie pochwaliła za robotę, ale stwierdziła, że jednak się nie zmieści i żebym przekroił na pół, po czym szybko uciekła z powrotem do salonu.
Dwa kawałki jesiotra ładnie leżały na desce. Zająłem się sprzątaniem, gdy nagle usłyszałem:
- O, rusza się! - Widzisz? - patrzyła ze zgrozą na te dwa kawałki bojąc się je wziąć do ręki.
- Mnie się też tak ruszała wielokrotnie, gdy ją patroszyłem... - odparłem sadystyczno-beznamiętnie.
- Dobrze, że przeczytałam, że jeszcze potem może "oddychać" i się ruszać. - To musiał napisać jakiś facet, bo takim kpiącym tonem...
- Na pewno. - potwierdziłem. - Musiał mieć niezły ubaw, gdy widział, co wyprawia żona albo inna osoba płci żeńskiej.
- Bo jak pół ryby, i to wypatroszonej, może żyć, cooo?! - ciągle szukała potwierdzenia.
Nie brnąłem dalej nie chcąc jej "uspokajać", że na pewno, zwłaszcza że bez głowy.
- Jaki koszmar! - usłyszałem, gdy mówiła do siebie otwierając lodówkę. - Chyba przestanie się ruszać, bo posoliłam, cooo?! - znowu szukała u mnie potwierdzenia.
Dalej nie brnąłem, chociaż na podorędziu miałem bezlik dowcipów. Co jeden to głupszy.
 
Można więc powiedzieć, że dzień, a zwłaszcza wieczór upłynął pod znakiem ryby. Zwłaszcza, że Gruzin przyniósł dwa płaty wędzonego karpia, którego po II Posiłku musieliśmy natychmiast spróbować. Pyszny.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa kolejne odcinki Breaking Bad. 
 
PIĄTEK (24.12)
No i franca siedzi nadal, ale jakby mniej niż wczoraj.
 
Dobrze, że nie poleciałem z tym do Żony. Mało to spraw mieliśmy przed świętami?
Ranek spędziliśmy nad wysyłaniem życzeń - smsy i telefony. 
A potem cały dzień trwały przygotowania do wieczoru wigilijnego. Naprzemiennie robiliśmy różne rzeczy, a to wynikało z logistyki.
Bardzo prostą sprawą okazało się przygotowanie choinki, chociaż nietypowo jak na ten element (emelent) świąt musiałem przynieść węglarkę piasku, żeby nim uzupełnić przestrzeń między brzegiem wielkiego gara ustawionego na taborecie a brzegiem donicy, w której stała choinka. Ale dzięki temu uzyskałem jej stabilność, istotną z racji dwóch  dużych psów i zbliżającej się obecności Q-Wnuka i Ofelii, która w kwestii ogólnego dymu w mieszkaniu też potrafi wiele wnieść oraz miałem łatwość w wypionowaniu drzewka. Zawiesiłem świecidełka i resztę zostawiłem Żonie. Powiesiła bombki, czubek, łańcuchy przy okazji posądzając mnie o to, że rok temu zaparłem się twierdząc, że dwa kubły z tymi rzeczami gdzieś zniknęły i wtedy na choince musiały wisieć tylko same świecidełka. Czy chciało mi się w dzień Wigilii dyskutować, że ja raczej pamiętam, że tak właśnie chciała ona, bo kubły były zawsze na podorędziu i doskonale wiedziałem, gdzie są, mimo panującego bałaganu organizacyjno-remontowego?
Przy okazji dotarło do nas, niby nic nadzwyczajnego, że to są nasze drugie Święta w Wakacyjnej Wsi.  I nie mogliśmy sobie przypomnieć, w której części Domu Dziwa spędziliśmy pierwsze. Trudno się dziwić, skoro tyle razy się w nim samym przeprowadzaliśmy. Na szczęście takim kompasem, a nawet busolą naszej tamtejszej przeszłości, stał się punkt odniesienia w postaci mojego spadnięcia ze schodów. I tak po nitce do kłębka... W prosty sposób przypomnieliśmy sobie, że mój upadek, nomen omen, miał miejsce, gdy mieszkaliśmy w górnym gościnnym mieszkaniu, ale już Święta były "u nas", na górze, w klubowni.
- Pamiętasz, jaki wtedy na dole był syf?! - Żony obrazowe podsumowanie ostatecznie zamknęło temat.

Ja robiłem sałatkę warzywną, do której od jakiegoś czasu przykolegowuje się Żona. Dziewięć składników - ziemniaki, marchew, seler, cebula, jajka, jabłko, ogórek kiszony, groszek konserwowy i majonez. Prawie połowa do ugotowania i obrania, większość do pokrojenia w miarę drobno, żeby nie było jak dla świni, jak mawia Dzidek, wszystko do wymieszania z majonezem. Wyszły dwie duże michy. 
Żona robiła bardziej wyrafinowane potrawy wymagające też kucharskiego kunsztu.
W robieniu pasztetu pomogłem jej mieląc ugotowane składniki - wątrobę wieprzową, karkówkę i słoninę. Do pieczenia w duchówce wyszły dwie foremki. Tamżesz później dusił się w sosie z octu spirytusowego i masła (staropolski przepis) jesiotr co jakiś czas polewany tym sosem. I dalej w tejżesz duchówce upiekła całego kurczaka. Był jeszcze barszcz, ale Żona o nim specjalnie nie chciała rozmawiać twierdząc, że jej nie wyszedł. No i sos tatarski - jaja, chrzan, majonez, korniszony i marynowane grzybki. Ten wyszedł.
Byliśmy głodni, ale w taki dzień na nic nie ma czasu. Również na "normalne" posiłki. W trakcie dnia, od próbowania wszystkiego, przestaliśmy jednak być. Na tyle, że wieczorem na kolację zjedliśmy po kawałku jesiotra (bodajże jedliśmy pierwszy raz; taka mięsista bezościowa ryba strukturą mięsa przypominająca łososia i tuńczyka). Do tego wypiłem dwa kieliszki wódki, Żona trochę cydru i bardzo szybko ze zmęczenia padliśmy. Marzyliśmy o łóżku, tak byliśmy wykończeni.
Dla relaksu zaczęliśmy oglądać Breaking Bad, ale w połowie drugiego odcinka musieliśmy się poddać. Oboje zasypialiśmy.
 
SOBOTA (25.12)
No i dzisiaj mieliśmy pierwszy dzień Świąt.
 
Chciałem ze śniadaniem czekać na Krajowe Grono Szyderców, ale zamiast o 11.00 przyjechali o 13.00.
Gdy przed 11.00 przyszedł miły sms, że właśnie wracają od babci Q-Zięcia i po drodze tylko wpadną do domu, żeby tylko zabrać...., nie zdzierżyłem i do śniadania przystąpiliśmy we dwoje. Zrobiłem sobie taki świąteczny Nieokrzesany Bal Murzynów w wersji mini. Na duży talerz Żona nałożyła mi sałatki, sosu tatarskiego, chrzanu, plastry pasztetu i szynki. Ja zaś zadbałem, żeby obok stał Bocian i jeden kieliszek.
Żona była skromniejsza w zasadzie o tego Bociana, ale za to nałożyła sobie  kawałek wędzonego karpia.
Nieokrzesaność polegała na obfitych porcjach, zestawieniu potraw, które przydarza mi się raz w roku, nałożeniu wszystkiego naraz, żebym nie musiał być do niczego odciągany i nie musiał po nic wstawać i dolewaniu sobie wódki tyle, ile mi mówił mój organizm. Jakieś cztery-pięć kieliszków. Czyli polegała na pewnej nieobyczajności w stosunku do tej, przypisanej chrześcijańską tradycją. Żona, swoją skromnością, była jej bliższa.

Ledwo zjedliśmy, przyjechało Krajowe Grono Szyderców. I od tego momentu wszystko - dom, czas, poziom hałasu, energia, organizacja uległy natychmiastowej zmianie. Krótko mówiąc zrobił się dym, który miał trwać dwa dni. Bardzo szybko poczułem się zmęczony i wykorzystując sporą nieuwagę wszystkich i ich koncentrację na zagospodarowywaniu się i ustalaniu dalszego ciągu dnia, zniknąłem na górze na prawie godzinną drzemkę.
Odpocząłem. A widząc to wszyscy zaczęli mnie namawiać na Nowe, super gry, które przywieźliśmy!,   a ja dawałem odpór tłumacząc, że uczenie się przeze mnie kolejnych w sytuacji, kiedy za chwilę wyjadą, nie ma sensu, bo to strata czasu. I zacząłem się domagać wielu starych, fajnych, które znam i w które nawet z przyjemnością gram, chociaż to nie moja bajka, bo w nieskończoność to mogę grać w warcaby, szachy i karty - brydż, poker, kierki, 3,5,8. Ale oczywiście nie mieli, bo po co wracać do starych, skoro są lub będą nowe. Taki przesyt połączony z szybkim nudzeniem się, zwłaszcza u współczesnych dzieci. 
To Krajowe Grono Szyderców wzięło się na sposób i zarekomendowało taką jedną grę, bodajże Pstrykanie, gdzie Nie trzeba się wiele uczyć, bo to gra od 4 lat. Ja bym nawet na to przystał, ale te wszystkie obecne gry planszowe, nawet najprostsze, są przekolorowane, pola, postacie i Bóg wie co jeszcze emanują kakofonią kolorów, wszystko to zlewa mi się w jedną całość, mam trudności z prostym odróżnianiem, a to wszystko psuje mi potencjalną przyjemność. Dodatkowo psuje mi ją fakt, że w międzyczasie dzieje się równolegle wszystko niezwiązane z grą, więc ona się ciągnie i ciągnie. Ewentualne emocje znikają i to ciągłe przypominanie sobie To kto teraz?... Ja rozumiem, że tak przy dzieciach musi być, ale czy ja mam w tym uczestniczyć, skoro potencjalnych grających jest nawet czasami nadmiar.
Nie dałem się namówić. Wtedy Żona wytoczyła ciężkie działa.
- Ale trzeba się rozwijać, zwłaszcza ty, bo nie chcę mówić, czego ty już nie pamiętasz!
- A niby czego?! - obruszyłem się. - Robić kupę?!
- To będzie kolejny etap! - nie wiedziałem, czy chciała załagodzić, czy mnie podjudzić. - Ale nie pisz tego na blogu!.... - szybko się zreflektowała. - A może jednak napisz, żeby pokazać innym, co ja przeżywam. - dodała po chwili namysłu.

Tedy, używając języka Pepysa, siedziałem sobie z nim w kuchni i czytałem czerpiąc z tego dużą przyjemność.
A potem Q-Wnuk się zreflektował, że przecież dzisiaj nie grał żadnego meczu, a jedynym, który dał się namówić na ten mróz, śnieg i jego chrzęszczenie, byłem ja. Dopompowaliśmy flaka jego pompką i graliśmy. Przegrałem 8:10.
Przy popołudniowym posiłku (II Posiłku?, wieczerzy?) udało się dość długo porozmawiać z Krajowym Gronem Szyderców o ich obecnym mieszkaniu, wszelakich jego niedostatkach powierzchniowych, sąsiedzkich i lokalizacyjnych, o pracy Pasierbicy, a zwłaszcza Q-Zięcia uwikłanego w mechanizmy korporacji, o stosunkach rodzinnych i o planach. Słowem o życiu. My zrewanżowaliśmy się tym samym, czyli "analogicznie odwrotnie", że zacytuję siebie samego.
Czas nam umilał przywieziony przez Pasierbicę sernik jej wypieku, jakiś dziwny, bo chyba bezglutenowy, makowiec upieczony przez babcię Q-Zięcia, pierniczki zrobione przez całą czwórkę Krajowego Grona Szyderców (dzieci skrzętnie podążają w szyderstwach śladem rodziców) oraz jakiś piernik, czy murzynek, nie znam się, który napocząłem od niefortunnej strony, takiej śmiesznej i mikrej, która okazała się być specjalną, bezglutenową, upieczoną wyłącznie dla matki przez jej córkę, co wzbudziło powszechne oburzenie (Żona, jako matka) i zgorszenie (Pasierbica, jako córka), bo ten pozostały, duży kawał był glutenowy. Ale skąd miałem wiedzieć?
- Zżarłeś mi cały mój kawałek! - oburzeniu nie było końca.
Bałem się tłumaczyć, że to nieprawda, bo połowę, czyli jeden kęs właśnie zostawiłem.
Od razu przy okazji, na kanwie, Pasierbica przypomniała moją głęboką niewdzięczność, swego czasu, jaką okazałem sernikowi zrobionemu przez jej dziadka, a raczej jej dziadkowi, który ten sernik był zrobił.  Były Teść Żony znany był z niego i z prawdziwą przyjemnością przy każdych wzajemnych wizytach się pysznym, puszystym i delikatnym sernikiem zajadałem. Do czasu, aż któregoś razu nieopatrznie, niedyplomatycznie i nie najbardziej grzecznie powiedziałem, że owszem ten sernik jest bardzo dobry i w ogóle, ale najlepszy sernik na świecie piecze Teściowa.
- Nigdy już tobie tego sernika nie upiekę! - usłyszałem w zamian. I nie pomogły żadne moje przepraszania, tłumaczenia, że przecież..., ale nie to miałem na myśli..., to nie tak, itd. Nigdy już sernika nie dostałem. Raz tylko bodajże nim się po kilku latach delektowałem, gdy przy którymś spotkaniu Pasierbica mnie nim, bez wiedzy dziadka, poczęstowała ze słowami Nagrabiłeś sobie!
Minęło sporo lat, a Były Teść Żony nie odpuszcza. Wczoraj, gdy Krajowe Grono Szyderców było z wizytą u dziadków, znowu usłyszeli od dziadka Ale jemu sernika to nie upiekę!... Fakt, to było po kilku kieliszkach, ale sądząc po latach, które minęły od tamtego niefortunnego zdarzenia...
To może ja się publicznie pokajam? Zwłaszcza, że Były Teść Żony czyta bloga.
A więc przepraszam za moją ówczesną impertynencję, brak wyczucia i pobłażliwego i niewdzięcznego potraktowania wyciągniętego ku mnie serca na dłoni... Przepraszam. I dodam niepokornie dwa cytaty:
Jedynym sposobem, by pomnożyć szczęście jest dzielić się nim. - Paul Scherer (Scherrer, przez dwa r, był szwajcarskim fizykiem, więc nie jestem pewien, kto jest autorem tej maksymy)
Wybaczenie nie zmienia przeszłości, ale ma zdecydowany wpływ na przyszłość. - Paul Boese (amerykański autor "cytatów przebaczenia", o ile dobrze zrozumiałem, biznesmen).

Wieczorem nie wytrzymałem presji niskich temperatur, bo dawno nie było -10, czy -12 stopni. Poszedłem do gościnnych mieszkań. Na dole były 2 stopnie, na górze 0.  Woda w rurach chyba(?) by tej nocy nie zamarzła, ale wolałem spać spokojnie. Włączyłem elektryczne grzejniki. Powinno było spokojnie wystarczyć.
Spać poszliśmy o północy. Jak na nas późno. I uwaga! Bez kieliszka wódki. Q-Zięć i Pasierbica chcieli się ze mną napić przy rozmowach o życiu, ale mój organizm mi mówił, że wódka nie będzie mu smakowała i że nie będzie mu służyła. Tedy do łóżka spać.
 
NIEDZIELA (26.12)
No i presja niskich temperatur działała dalej. 

Przed śniadaniem (właściwa nomenklatura zważywszy okoliczności) pojechałem do Pięknego Miasteczka. Rozpalić w kuchni w Pół-Kamieniczce i włączyć elektryczne grzejniki. Sama jazda trwała dwa razy dłużej niż normalnie, bo i ślisko i  widoczność w związku z zalodzonymi szybami była na tyle ograniczona, że gdyby mnie złapał patrol policji, to mandat pewny. A przy okazji na pewno dmuchanie w balonik (widać, żem z komuny). Puściwszy wewnętrzny nadmuch i poczekawszy blisko pół godziny zdecydowałem się jechać, bo chyba musiałbym czekać kolejne pół. Skorupa, zwłaszcza na przedniej szybie, za diabła nie dawała się zeskrobać. Pomijam fakt, że trwało, zanim dostałem się do wnętrza samochodu starając się, żeby nie powyrywać klamek i uszczelek  w drzwiach.
Inteligentne Auto pokazywało  -12. 
A w Pół-Kamieniczce było "ciepło", a na pewno cieplej niż w gościnnych mieszkaniach w Domu Dziwie. Ale i  tak rozpaliłem i powłączałem grzejniki. Nie musiałem już myśleć Co też dzieje się tam w Pół-Kamieniczce?
 
Po śniadaniu dałem się jednak namówić na durnowata grę w Pstrykanie. Emocji w tym było zdecydowanie mniej niż przy łapaniu pcheł, mniej więcej tyle, ile przy obserwacji wyścigu ślimaków lub żółwi. I wystąpiły wszystkie cechy tej gry i zachowania jej uczestników z wyjątkiem moich, jak opisałem wcześniej. Stąd z ulgą dobrnąłem do końca czwartej rundy, by, nie wiadomo dlaczego, wygrać.
I z ulgą poszliśmy do lasu. Bez Żony, która stwierdziła, że w tym czasie postara się dojść  do siebie. Doskonale ją rozumiałem. I bez psów, bo mogłyby sobie poodmrażać łapy. Byliśmy ubrani i ogaceni bardzo rozsądnie, więc godzinny spacer na mrozie nie zrobił na nas wrażenia, co więcej dał wszystkim dużą satysfakcję. I dorosłym i dzieciom, dla których każda zamarznięta kałuża stanowiła kolejny moment do uruchamiania fantazji, ślizgania się i przewracania, a gdy jeszcze dziadkowi udało się rozkruszyć lód, to powiększała się liczba znalezionych skarbów, a to znowu uruchomiało fantazję.
 
Po powrocie, na gorąco, nomen omen, od razu zagraliśmy mecz. Ja byłem z Q-Wnukiem, Q-Zięć z Ofelią, bo Pasierbica za nic nie dała się namówić. Przegraliśmy 8:10 mając mnóstwo okazji do zdobycia bramek. Ale ich nie wykorzystaliśmy. Piłka nożna jest bezwzględna. Wygrywa ten, kto ma o jedną bramkę więcej, a nie ten kto miał więcej okazji lub był lepszy w sztuce piłkarskiej. Chociaż muszę przyznać, że Ofelia gra coraz lepiej. Obroniła dwa nasze strzały, tzw. stuprocentowe okazje.
Wieczorem udało mi się przeforsować, przy dość małym oporze, grę w Kierki. Q-Wnuk grał z Żoną i się uczył (podziwiałem jej cierpliwość i spokój). I wygrali, chociaż po drodze były emocje, ale o to chodziło.
Dość wcześnie (21.00) góra, czyli ja z Żoną oraz dzieci, poszła spać, a dół nie wiem, kiedy, ale zdecydowanie później. Góra dlatego, że Krajowe Grono Szyderców miało jutro wyjechać skoro świt, żeby Pasierbica mogła od razu, z samochodu, pójść do pracy i trzeba było na dole zdążyć wszystko przygotować.
 
PONIEDZIAŁEK (27.12)
No i wstałem o 06.00.
 
Od razu rozpaliłem w kuchni, zrobiłem herbaty do kubków i do termosów, ileś różnych kaw wedle życzenia i jajecznicę dla Pasierbicy, Q-Zięcia i Q-Wnuka. Zaspana Ofelia nawet nie chciała zjeść kawałka banana. I miała na  mnie fazę. Bo najpierw się zgodziła, żebym ją zaniósł na dół, a potem łaskawie mnie wyznaczyła do niesienia jej i do wniesienia do auta.
Zanim wszyscy zdążyli się zebrać, poskarżyła się leżąc na dole na kanapie Bo ja nie zdążyłam spać...
 
Krajowe Grono Szyderców wyjechało tuż po siódmej. Jeszcze przed wschodem słońca. Zostawili za sobą nietypową dla nas, bo wspólną taką poranną porę, pustkę i ciszę. Powoli przestawialiśmy nasze życie na codzienność. Ja pisałem i dbałem o palenie w całym domu, Żona siedziała przy laptopie i dochodziła do siebie na swój sposób. Jedynymi akcentami poświątecznymi były posiłki. Ja na pierwszy miałem dokładnie to samiutko, co wczoraj i w sobotę, Żona podobnie, a na drugi zjedliśmy jesiotra.
Nasze wieczorne życie i życie psów tak postanowiliśmy ułożyć, żeby jeszcze przed 19.00 znaleźć się w łóżku i spróbować oglądać Breaking Bad.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała cztery razy. Oczywiście wszystko przez Rhodesiana. W środę najpierw dwa razy zaszczekała na niego, bo ją olewał i nie chciał się z nią bawić, a za jakiś czas, gdy byłem koło Stawu, usłyszałem wzdłuż płotu Sąsiada Muzyka piękny basowy dwuszczek i kątem oka dostrzegłem cień psa biegnącego wzdłuż płotu. Gdy uniosłem głowę, szczęka mi opadła. Rhodesian stał koło skrzyń i z klasycznym burkowaniem nie miał nic wspólnego. Bo to jego teren? Byłem zachwycony bertową akcją, a przede wszystkim jej nielampucerowatym szczekiem. Czyżby przy Rhodesianie chciała wyjść poważniej? Za to on za nią nadrobił za pół roku.  Bo albo szczekał przy drzwiach nachalnie się upominając, żeby go wpuszczono do domu, albo się odszczekiwał wszystkim okolicznym psom z sąsiednich posesji. Uzyskał tylko tyle, że Berta podchodziła do płotu zobaczyć, na cóż to on tak szczeka. Nie wiem, co widziała albo czuła, ale nie odezwała się choćby jednym szczeknięciem. I tak zostało do końca tego tygodnia.
Godzina publikacji 18.41.
 
I cytat tygodnia, a raczej cytaty tygodnia, a raczej taka forma życzeń noworocznych lub przemyśleń noworocznych, jeszcze na ten rok i na lata przyszłe. Po prostu uniwersalne.

Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - (anonim)
 
By dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd. - Stanisław Jerzy Lec (polski poeta, satyryk i aforysta)
 
Podczas, gdy Ty bierzesz właśnie kolejny oddech, ktoś wydaje swój ostatni - więc przestań narzekać i doceń życie. - (anonim)
 
Nie możemy pozwolić, by ograniczone opinie innych ludzi nas definiowały. - Virginia Satir (amerykańska psychoterapeutka)
 
Za 20 lat będziesz bardziej rozczarowany rzeczami, których nie zrobiłeś niż tymi, które zrobiłeś źle -
Mark Twain (amerykański pisarz, satyryk, humorysta, wolnomularz)
 
Życia nie mierzy się liczbą wziętych oddechów, ale liczbą momentów zapierających dech w piersiach.
-
Maya Angelou (afroamerykańska poetka, pisarka i aktorka)
 
Jeżeli wiatr Ci nie sprzyja, użyj wioseł. - przysłowie łacińskie
  
Mamy dwa życia. To drugie zaczyna się, gdy dotrze do nas, że mamy tylko jedno. - Konfucjusz (chiński filozof, twórca konfucjanizmu)
 
Pozostać sobą w świecie, który nieustannie usiłuje zmienić Cię w coś innego jest największym osiągnięciem. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista)
 
Czy to nie zabawne, że z dnia na dzień nic się nie zmienia, gdy jednak patrzymy wstecz wszystko jest inne. - Clive Staples Lewis (brytyjski pisarz, filozof i filolog)
 
Zawsze jest odpowiednia chwila, żeby żyć. - anonim. I na kanwie tego parafraza Żony: Zawsze jest odpowiednia chwila, żeby zacząć od nowa.
 
Być może nie dotarłem tam, gdzie zamierzałem, jednak dotarłem tam, gdzie potrzebowałem - Douglas Adams (brytyjski pisarz science fiction, dziennikarz i scenarzysta) 
To pod koniec roku moja parafraza: Nie wiedziałem, gdzie zamierzałem dotrzeć, jednak dotarłem tam, gdzie potrzebowałem.
 
Tak więc następny wpis w 2022 roku. Miłego końca TEGO i wszystkiego najlepszego w NOWYM.
Emeryt.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 


poniedziałek, 20 grudnia 2021

20.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 17 dni.
 
WTOREK (14.12)
No i dzisiaj bardzo źle spałem.

Jak to zwykle pierwszej nocy w Nie Naszym Mieszkaniu. Zwłaszcza po tak późnej publikacji. Poza tym coś dziwnie w nocy bulgotało i mimo że starałem się odrzucać wszelkie domysły i przypuszczenia, żeby się nie rozbudzić, złośliwa ciekawość zwyciężyła. Dopiero, gdy odkryłem, że to ściekająca woda z topiącego się śniegu, przepychająca się się jakimś przewężeniem za oknem, uspokoiłem się o tyle, że mnie to nie niepokoiło, ale spać dalej nie dawało.
W końcu przewracając się z boku na bok postanowiłem wstać o 06.15. Przed szpilkami, śmieciarzami, sympatycznymi rozmowami przed windą i pod oknem. Więc miałem dobrze, a nawet lepiej, bo, chociaż nieprzytomny, zdążyłem spokojnie przygotować sobie wiktuały do Szkoły, a po wypiciu kawy z zaparzarki nawet przeczytać w miarę "przytomnym" okiem wczorajszy wpis i go docyzelować.

W Szkole byłem zaraz po ósmej. 
Od razu na parkingu dopadło mnie wzruszenie z powodu najsympatyczniejszego ochroniarza, który "towarzyszy" Szkole jako jedyny wiele lat i który jest takim nietypowym łącznikiem między dawnym a teraźniejszym. Od zawsze darzyliśmy się sympatią, szacunkiem i po prostu się lubiliśmy.
Gdy przekroczyłem drzwi szkoły, dopadło mnie drugie wzruszenie, a trzecie, gdy przywitałem się z Najlepszą Sekretarką w UE. Na szczęście suma tych wzruszeń powoli mijała w miarę czasu i rozwiązywania różnych problemów, by pod koniec dnia pracy prawie zupełnie zniknąć. Cieszyłem się z tego, bo inaczej byłaby to dla mnie sytuacja wysoce niekomfortowa.
Za jakiś czas pojawił się Nowy Dyrektor i bardzo poważnie i dość szczegółowo omówiliśmy różne aspekty roku szkolnego 2022/23 (!). Nawet w pewnej kwestii celem konsultacji zadzwoniłem do Zaprzyjaźnionej Szkoły, czego w życiu bym się nie spodziewał, a co dopiero oni, gdy im zakomunikowałem, że dzwonię ze Szkoły w sprawach szkolnych. Szczęka im normalnie opadła.
Żona Dyrektora dała nawet na głośność sądząc, że za chwilę usłyszy Żonę i że sobie we czworo poplotkujemy. A tu taki formalny i oficjalny numer.

Ze Szkoły wyszedłem o 15.30. W bardzo dobrym nastroju, bo miałem przed oczyma wizję krótkich i nieskomplikowanych zakupów w Wielkiej Galerii i w Kauflandzie mając świadomość, że wiedziałem, czego chcę, a nie było tego wiele. A po wszystkim nie mogłem zrozumieć, dlaczego mimo 71 lat, ciągle jestem naiwny, niedouczony i nie czerpię niczego z doświadczenia. Ale wówczas cieszyłem się jeszcze na wtorkowy wieczór w Nie Naszym Mieszkaniu, z czekającego mnie długiego luzu i dysponowania swoim czasem przy Pilsnerze Urquellu.
W Wielkiej Galerii "strawiłem kęs czasu", bo aż dwie godziny. 
Kupno w Empiku kalendarza na nowy rok nie stanowiło  problemu, bo po raz pierwszy od 28. lat kupiłem inny, wewnętrznie chudy, bo odkąd przestałem prowadzić Szkołę, nie mam co zapisywać w jego wnętrzu. Co roku musiało ono spełniać określone konieczne warunki polegające na tym, że dany dzień tygodnia musiał być na jednej stronie, żeby móc zapisać bezlik spraw służbowych i prywatnych, a najczęstszy przypadek wydawniczy - sobota i niedziela na jednej stronie na wejściu kalendarz dyskwalifikował. Gdy już co roku przez ten etap pozytywnie przechodziłem, musiał być jeszcze spełniony warunek drugi A i B, nazywany wspólnie wystarczającym. A polegał na tym, że na początku kalendarza musiał być rozpisany miesiącami dany rok, ale po trzy miesiące na stronie w układzie pionowym. B zaś dotyczyło tego samego, ale dla roku następnego, który powinien był być umieszczony na końcu kalendarza. Najczęstszy przypadek wydawniczy wyglądał tak, że stosunkowo łatwo udawało mi się znaleźć rodzaj kalendarza spełniający warunek konieczny i A wystarczającego, ale bez B, więc jednak warunek wystarczający nie był spełniony i kalendarz odpadał. Miałem niezły sadystyczny ubaw pomieszany z moim wkurwem, gdy sympatyczni i młodzi sprzedawcy, nie tylko z Empiku, starali się sprostać wymaganiom klienta i rozrywali kolejne foliowe opakowania innych egzemplarzy. I tak było co roku przez 27 lat. I zawsze dopinałem swojego.
A teraz, na emeryturze? Wystarczyły mi trzy dni tygodnia na jednej stronie, pod warunkiem spełnienia warunku A i B. A o to nie było trudno. Za niecałe 30 zł sprawiłem sobie cienki, lekki i elegancki (mocno ciemny granat) egzemplarz.

Ruszyłem dalej ośmielony i zmotywowany tym sukcesem, a było mi to potrzebne w kontekście pojawiających się pierwszych bólów głowy w związku z tłumami ludzi, charakterystycznym jaskrawym i przeważnie zimnym, nieprzyjemnym światłem, specyficznym zapachem (nawet nie mówię o wszystkich Rossmannach, aptekach, fryzjerach, salonach piękności i sklepach kosmetycznych) i kocią muzyką powstającą na skutek mieszania różnego repertuaru proponowanej muzyki przez sąsiadujące ze sobą sklepy, które widocznie za punkt honoru wzięły sobie do serca, żeby i tym różnić się od sąsiadów.
Drugim etapem było kupienie mojej herbaty, czarnej waniliowej. W Tea&Tea po wyczekaniu w kolejce 10 minut dowiedziałem się, że się właśnie skończyła.
- Ale jak pan pójdzie na drugą stronę galerii - tłumaczyła mi młoda i sympatyczna, mocno przejęta sprzedawczyni - to tam mamy wyspę naszej firmy i tam "pańska" herbata będzie.
Czy nazwałem tę galerię Wielką? A wspominałem coś o tłumach, świetle, zapachu i muzyce? I o nasilającym się bólu głowy?
Poszedłem i wyspę znalazłem.
- Niestety już tej herbaty nie mam. - odpowiedziała młoda i sympatyczna dziewczyna robiąc smutną minę, chyba nawet naturalną, bo z racji wieku nie zdążyła najprawdopodobniej jeszcze nauczyć się sztucznych. - Ale jak pan pójdzie na drugi koniec galerii - tu machnęła ręką w olbrzymią przestrzeń - to tam mamy nasz firmowy sklep i tam pan tę herbatę dostanie. - była w sposób naturalny bardzo z siebie zadowolona i uradowana, że mogła mi pomóc.
Już po "ale" i po machnięciu ręką wiedziałem, co chce powiedzieć, ale nie chciałem jej przerywać, żeby miała chwilę radości przy obsłudze klienta. A jednocześnie zdążyłem zarejestrować, że bardzo ładnie powiedziała "tę herbatę".
- Proszę pani, a ma pani telefon komórkowy?... - patrzyłem na nią wyczekująco.
Zaskoczyłem ją, bo w końcu ona tutaj sprzedaje herbatę, więc skąd takie dziwne i chyba nienormalne pytanie. Kiwnęła niepewnie potakująco głową.
- To proszę zadzwonić do sklepu, do koleżanek, które mnie tutaj skierowały ze słowami "...i tam pańska herbata będzie" i poinformować je, że pani też nie ma herbaty waniliowej, żeby nie przeganiać niepotrzebnie klienta z jednego końca galerii na drugą. - uśmiechnąłem się. Chyba sztucznie.
- Dobrze... - odpowiedziała prawie szeptem.
 
Ruszyłem do trzeciego etapu związanego ze Świętami i z Żoną. 
Chodziłem po wszystkich rozbudowanych ciągach handlowych nie omijając żadnego sklepu, który wydawał się dawać nadzieję, a nawet zaglądałem, ostatecznie niepotrzebnie, do innych, żeby na wejściu się przekonywać, że to nie ten asortyment. Jak skończyłem z parterem, zabrałem się za piętro.
Z tego zrobiło mi się na tyle gorąco w polarze i zimowej kurtce, że wszystko porozpinałem i nawet zdjąłem szalik klnąc w duchu, dlaczego jego i kurtki nie zostawiłem w Inteligentnym Aucie. Dobrze, że chociaż nie wziąłem ze sobą czapki, bo by mi nie starczyło rąk, żeby to wszystko nosić.
Znawca zakupowy, najlepiej kobieta, mogłaby mi wytknąć pewien bezsens moich działań i nadmierne i niepotrzebne chodzenie. Bo przecież idąc po kalendarz mogłem po drodze obskoczyć na trasie ileś interesujących mnie sklepów związanych ze Świętami i z Żoną nie mówiąc o niewykorzystanych kursach wte i wewte za herbatą. Wszystko to prawda i się w zupełności zgadzam, ale ja nie mam podzielności uwagi i musiałem przechodzić z jednego zamkniętego etapu do kolejnego. Żeby mi się nie pomieszało.
Ale i tak na trzecim etapie  mi się pomieszało. Wnioskowałem z dwóch rzeczy.
Musiałem widocznie się pogubić, bo najprawdopodobniej zaglądałem do niektórych sklepów po trzy razy. Docierało to do mnie widząc najpierw zdziwione, a potem przestraszone miny pań sprzedawczyń i sposób ich odpowiedzi i stawało się dla mnie jasne, że za trzecim razem widząc mnie musiały szybko szeptem się ostrzegać Uważajcie, bo idzie ten... 
A gdy w końcu zrezygnowałem po bezskutecznych poszukiwaniach związanych ze Świętami i z Żoną, nie mogłem z Wielkiej Galerii wyjść nie potrafiąc odnaleźć żadnych charakterystycznych miejsc, które mogłyby być punktami odniesienia. A przecież orientację w terenie, nawet sklepowym, mam bardzo dobrą. Nawet się sobie nie dziwiłem, skoro do Wielka, tłumów, światła, zapachów i muzyki dochodziły pewne myki uprawiane przez sprzedawczynie. Na moje pytanie o interesującą mnie rzecz odpowiadały nierzadko Tu na dole nie ma, ale są na górze w naszym dziale..., a na górze, dostawszy się tam wewnętrznymi ruchomymi schodami, dowiadywałem się Są na dole w naszym dziale... Więc, gdy wypadałem z takiego dwupiętrowego sklepu, oczywiście bez poszukiwanej przeze mnie rzeczy, nie wiedziałem, kompletnie skołowany, czy jestem na górze, czy na dole, albo czy na dole, czy na górze. Dopiero główne galeryjne schody, jedne z wielu, dawały mi do myślenia.
Gdy poddałem się i szukałem wyjścia, nomen omen, w końcu ujrzałem w oddali charakterystyczny, dobrze mi znany punkt, więc się ożywiłem. Bo stamtąd do wolności było tylko 50 m. I w tym momencie zorientowałem się, że nie mam szalika. Obmacałem się, za przeproszeniem, cały, ale bezskutecznie. Musiałem go zgubić. Widocznie gdzieś się bezszelestnie wysunął z ręki, w której go trzymałem razem z kalendarzem.
Wróciłem. Po przejściu połowy Wielkiej(!) Galerii, wśród tłumów, światła, zapachów i muzyki poddałem się ponownie. Szukanie igły w stogu siana. Ponownie wróciłem do charakterystycznego punktu, a stamtąd na zewnątrz, na świeże powietrze z lubością i głęboko czerpiąc je do płuc.
Z Wielkiej Galerii wracałem na tarczy, bo chyba nie można było uznać za sukces kupienie kalendarza. Stracone dwie godziny, ból głowy, zgrzanie, zmęczenie, frustracja, zgubiony szalik i "bez Świąt i bez Żony".
Humoru nie były mi w stanie poprawić stosunkowo szybkie i łatwe zakupy w Kauflandzie. Wtorkowy wieczór, na który tak czekałem, stał się skwaszony. Co prawda nastrój poprawił mi trochę Pilsner Urquell, II Posiłek przygotowany późno na bazie żoninych półproduktów i przede wszystkim dwukrotne wyżalanie się Żonie, ale już z siebie i z wtorku wykrzesać wiele nie mogłem. Wcześnie poszedłem spać. Chociaż tyle dobrego.
 
Przeglądając jeszcze poprzedni wpis, nie za bardzo wiem po co, ale chyba mi się coś porobiło z mózgiem po pobycie w Wielkiej Galerii, dostrzegłem, że na ostatniej imprezie miałem przepytać gości, do  jakiej grupy by się przypisali: Na tych, co widzą, Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże i Na tych, co nie widzą i nie zobaczą. Ale zapomniałem. Sprawy chyba wówczas za szybko pobiegły, no i ta whisky.  
 
ŚRODA (15.12)
No i o 7.00 byłem już w Szkole.
 
Wolałem tak, żeby móc w miarę sensownie skończyć pracę i za jasnego wrócić do Wakacyjnej Wsi. Ściboliłem dzienniki widząc, że nie mam szans je wszystkie pozamykać i że w którymś momencie będę musiał powiedzieć "dość". I gdy około 14.00 zacząłem to sobie mówić, zadzwonił do Najlepszej Sekretarki w UE Nowy Dyrektor z informacją, że przyszła dotacja za grudzień i Czy mogłaby pani poprosić Pana Emeryta, czy w związku z tym mógłby do końca rozliczyć dotację roczną?
Rozliczyłem zmuszony pić jakąś herbatę z torebki! Ostatnia resztka mojej waniliowej w Szkole skończyła się wczoraj. Byłem pewny, że dzisiaj odtworzę na przyszłe miesiące (podejrzewam, że Nowy Dyrektor poprosi mnie, abym za jakiś czas przyjechał) skromne zapasy robiąc wczoraj zakupy, ale wyszło, jak wyszło.
Zmierzchało się, gdy żegnałem się z Najlepszą Sekretarką w UE. Zmęczony cieszyłem się, że wracam, ale też cieszyłem się słysząc przez cały szkolny dzień, jak przewijały się różne problemy, które do niedawna były moimi, a już nimi nie są.
Trochę trwało, zanim ogarnąłem Nie Nasze Mieszkanie, bo nie wiadomo, kiedy ponownie przyjadę albo przyjedziemy.
Wracałem po ciemku, ale powiedziałem sobie, że będę jechał powoli i przyjadę o kwadrans później niż normalnie, ale przecież nic się nie stanie. W domu byłem o 17.30.
 
Po II Posiłku zadzwoniłem do Kolegi Współpracownika. Dopadł mnie dzisiaj telefonicznie w Szkole i ciężko się zdziwił, że tam jestem. A ponieważ nie za bardzo było jak pogadać po kilku miesiącach niesłyszenia się, rozmowę odłożyliśmy na wieczór.
- Ale to może być nawet 19.00. - uprzedziłem.
- Człowieku, ja już jestem na emeryturze, o tej porze będę sobie grał w swoim pokoju na gitarze (elektrycznej - wyjaśnienie moje), nie mam nic do roboty, dzwoń kiedy chcesz. - odparł rozbawiony.
Można powiedzieć, że u niego i u Farmaceutki nihil novi. Przegadaliśmy wszystko, co się dało, ale przede wszystkim ustaliliśmy, że oni sami muszą wytypować jakiś weekend w styczniu i przyjechać do nas z noclegiem.
 
Czas byłby najwyższy wspomnieć o prezentach, jakie otrzymałem w związku z moimi 71. urodzinami.
Od Żony otrzymałem dwa tomy Dziennika Samuela Pepysa w wyborze, przekładzie i przypisach Marii Dąbrowskiej, wydanie trzecie z 1966 roku oraz Dlaczego nie jestem chrześcijaninem Bertranda Russella, wydanie trzecie z 1956 roku w tłumaczeniu Amelii Kurlandzkiej (pisałem, że był to odczyt wygłoszony w Londynie 6 marca 1927 roku pod egidą National Secular Society).
Jak można wygrzebać takie pozycje, które dodatkowo mają swoją wartość historyczną z powodu sposobu wydania (okładka, czcionka, brak powszechnych teraz skrótów danej pozycji i notek o autorze), pożółkłych kartek i charakterystycznego zapachu, wie tylko Żona.
Dziennikami się zafascynowałem. Z wielu względów. 
Opisują one, a raczej rejestrują lata 1660-1669 w Anglii. Były pisane przez Pepysa szyfrem (pepysowska odmiana stenografii), do którego klucz odnaleziono w papierach Pepysa dopiero w początkach XIX wieku. Stąd mógł on swobodnie pisać o wszystkim, w tym przede wszystkim o postaciach żyjących równolegle z nim (z różnych warstw społecznych począwszy od króla, a kończąc na warstwach najniższych), o historiach z nimi związanych, komentować je i analizować przez pryzmat własnych doświadczeń, tamtejszych poglądów i światopoglądów. A przede wszystkim mógł swobodnie pisać o swojej rozległej rodzinie, a jeszcze raz przede wszystkim o sobie samym, co dla mnie jest solą tego dziennika.
To oraz tamtejszy język (wielki szacunek i podziw dla tłumaczki) powodują, że każdy czytający, a na pewno ja, bardzo szybko odnajduje się w tamtych czasach i realiach, może też dlatego, że tak naprawdę niewiele różnią się one od naszych, nam współczesnych, mimo że minęło 360-370 lat. Czytając go codziennie dostrzegam, że zaczynam żyć tamtym życiem, a co najśmieszniejsze utrwalam w sobie niektóre słowa, ba całe zdania i sposób ich ułożenia. Na tyle, że i ja, i Żona zauważamy pewne próby przemycania ich do mojego bloga.
Dla mnie fascynujące jest również i to, że Pepys pisał tak jak ja, a raczej uwzględniając chronologię, ja tak jak on - praktycznie umieszczał dłuższe lub krótkie notki z każdego dnia, albo je sucho rejestrując, albo odnosząc się do nich ze swoją interpretacją połączoną z krytyką i/lub humorem. Nawet jest żona.
Był człowiekiem tamtej epoki, ale takim z krwi i kości, z dobrymi i złymi cechami, zaletami i wadami, przywarami, poczuciem humoru, wiarą w Boga, kochającym pieniądze, ale nie chciwym, raczej rozrzutnym, bogatym w wiedzę (pięć języków, chorobliwe wręcz umiłowanie teatru, nieustanne zgłębianie kolejnych pozycji literaturowych), często bardzo trzeźwo i rozsądnie patrzącym na pewne sprawy społeczne i polityczne, co łatwo osądzić z perspektywy kilkuset lat.
Trudno go nie lubić. 

Od Tańczącej z Kulami, Dzidka, Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Konfliktów Unikającego oraz od Kolegi Inżyniera(!) otrzymałem myjkę ciśnieniową KARCHER K2 BASIC CAR PREMIUM wraz z gromko odśpiewanym 100 lat. Nie spodziewałem się, że popularny karcher może być taki mały i zgrabny. Jeszcze go nie uruchomiłem, ale wiem, że świetnie uzupełni mój całkiem porządny zestaw narzędzi elektrycznych i akumulatorowych i że znajdzie się w grupie tych, które mam po raz pierwszy w życiu i który zwiększy moją samodzielność wiejskiego gospodarza.
Od Heli otrzymałem piękny notatnik z wydrukowanym w języku angielskim na okładce kawałkiem rękopisu In Search of Lost Time ( W poszukiwaniu straconego czasu) Marcela Prousta, a na odwrocie właśnie jego imię i nazwisko, daty urodzenia i śmierci i tytuł tego dzieła. Dostałem bez słowa komentarza, ale żeby pytać o intencje ofiarodawczyni, chyba będzie wypadało najpierw tę pozycję przeczytać.
Od Paradoxa otrzymałem whisky, prezent jakże brzemienny w skutkach.
Lekarka i Wojskowy wręczyli mi kufel do piwa z moim imieniem, co, przyznam, mnie zaskoczyło, chociaż przecież teraz są takie możliwości. Nie zdążyłem dociec, czy to jest kalkomania, piaskowanie, grawerowanie, czy trawienie. Cholera wie. Łatwiej mi było wytłumaczyć sobie moje imię na skrzyneczce, takiej na sześć piw. I równie łatwo sobie wytłumaczyłem, że oczywiście jeszcze się znamy bardzo krótko, skoro skrzyneczka zawierała sześć Calsbergów.

Gdy dzisiaj przyjechałem, czekała na mnie paczka zaadresowana na moje nazwisko.
- Nie śmiałam otwierać, ale jeśli przeczytasz nadawcę, będziesz wszystko wiedział. - zastrzegła się Żona.
Wewnątrz były trzy piękne butelki z wytrawnym winem z winnicy mieszczącej się na terenach blisko Dzikości Serca i blisko miejsca, gdzie żyją Czarna Paląca i Po Morzach Pływający. Czyli krótko mówiąc z ich terenów. Od razu z ciekawości przystąpiliśmi do degustacji, bo polskie wina są coraz ciekawsze i lepsze. Takiego smaku i szczepu winogron nie znaliśmy.

Gdy zaś odpaliłem laptopa, zorientowałem się, że nie znam bieżącej poczty. A w niej były życzenia od PostDoc Wędrującej wysłane wczoraj.
Wszystkiego najlepszego Emerycie! (zmiana, jak i późniejsze moje)
I przepraszam za opóźnienie, człowiek ma niby w blogu wyraźnie napisane, ale dopiero zauważyłam jak się 70 na 71 zmienilo a nie że się do 365 dni zbliżała większa z liczb.
Załączam ci video które nagrałam w Szanghaju na Polskich Andrzejkach, ktore wypadly w mojej mamy 80te urodziny. Pomyślałam że to będzie dla ciebie ciekawa ciekawostka ;-)))
A ja z całych sil śpiewam tak samo
"Sto lat, sto lat sto lat niech żyje nam - a kto - Emeryt!!!"
PostDoc Wędrująca

 
O Pasierbicy pisałem już wcześniej. Nie muszę chyba dodawać, że mnie zna.

Wieczorem ogarnąłem dom po swojemu przygotowując go do jutrzejszego porannego rozruchu. I po przerwie spowodowanej moją nieobecnością zaczęliśmy oglądać Breaking Bad.
W trakcie drugiego odcinka usłyszałem pierwsze chrapnięcie Żony, a potem ciągłe.
- Bo chyba odreagowuję twoją nieobecność. - zbudzona wyłączonym telewizorem czuła się w obowiązku usprawiedliwić.
Zawsze wybudzona, często z głębokiego snu, potrafi przytomnie zareagować - zapytać, skomentować, wytłumaczyć. I zawsze, niezmiennie mnie to bawi. Muszę się wtedy dusić ze śmiechu, bo gdybym głośno pękał, wybudziłbym ją całkowicie. A tak za chwilę z powrotem zasypia, a rano nic nie pamięta.
 
CZWARTEK (16.12)
No i wróciliśmy na właściwe tory.
 
Żona spała, gdy wstawałem i rano wszystko szykowałem, żeby było ciepło i żeby od razu miała swoje 2K+2M.
Rano rąbałem drewno na różne wielkości, ciąłem kartony i robiłem drobne porządki.
A o 14.00 razem pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka pokazać dzisiejszym pierwszym oglądaczom Pół-Kamieniczkę. Było mi sympatycznie, bo jakoś tak z Żoną przyjemniej. Sama, ku mojemu zaskoczeniu, zaproponowała.
Małżeństwo (widać, że z niejednego pieca chleb jadło) było mocno obeznane w temacie nieruchomości, więc rozmowa była dosyć prosta i oczywista, niewymagająca dziwnych tłumaczeń, co nie przeszkadzało mężowi wiedzieć w sprawach budowlanych jak i wynajmu wszystko lepiej i negować każdą naszą informację (dla usprawiedliwienia dodam, że zdarzało mu się tak reagować również na, ale tylko już niektóre, wypowiedzi swojej żony), chyba na zasadzie mówienia w każdych okolicznościach "nie". Taki typ.
O 16.30 przyjmowaliśmy znowu z Żoną drugiego oglądacza, bardzo sympatycznego i sztucznie się nienadymającego i nieudającego. Po prostu naturalnego. Na dodatek mocno zdecydowanego. Od razu przeszedł do konkretów, warunków brzegowych - kwoty kupna/sprzedaży, kwoty zadatku i terminów. Lekko zgłupieliśmy. Bo wydawało się, że to nasz kupiec. Ale dopóki nie podpisany akt notarialny...
- Co się nacieszymy, to nasze, więc nie ma co myśleć, że nie wiadomo, czy facet się rozmyśli, albo że przyjdzie jego żona i namiesza... - Żona znalazła sposób, żebyśmy myśleli pozytywnie.

Wieczorem przystąpiliśmy do oglądania Breaking Bad - połowę zaległego, potem następny odcinek, a potem jeszcze jeden. Ale już przy tym drugim zaczęło mnie dopadać senne odrętwienie, ale zaraz po nim, gdy się "wyspałem" nie tracąc wątku, mógłbym, "wypoczęty", oglądać kilka następnych. Żona tak nie ma. W połowie ostatniego usłyszałem charakterystyczne zachowanie, za chwile drobne chrapnięcie i było po zawodach.
Zgodnie stwierdziliśmy, że nasza dopuszczalna norma powyżej której nie ma co  startować, to dwa odcinki. Więc jutro postanowiliśmy, żeby "wyrównać", obejrzeć połowę ostatniego dzisiejszego i jeszcze tylko jeden następny.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Mail nosił ciekawy tytuł KUPY.
Ja robię tak. Szpadel. Obok kupy podważam darń, kupę w dołek, i mocno dociskam.
Tym sposobem mogę zakopać nawet 30 kup w 30 min. Jednak moje Onki
(Banda Bydlaków - wyjaśnienie moje) są na tyle kulturalne że,  załatwiają się pod modrzewiami na południowej granicy działki czyli tam gdzie nikt nie chodzi przez większą część roku.
Wróciłem do domu wczoraj.
Poproszę o dokładniejszy opis smaku Marszałka.
(pis. oryg.)
 
PIĄTEK (17.12)
No i wstałem przed szóstą.
 
Smartfona miałem nastawionego na 06.30, ale przez wczorajsze emocje związane z oglądaczami Pół-Kamieniczki dopadły mnie myśli i nie pozwalały dospać.
Jak to po pierwszej euforii i entuzjazmie - na jawie dopadła mnie trzeźwość i usiłowanie narzucenia sobie spokoju, co nawet się udało.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Oprócz standardowych zakupów dla nas i dla Sąsiadów załatwiliśmy wizytę w notariacie DiscoPolowca. Zasięgnęliśmy języka w sprawie czekającej nas być może transakcji. Być może, bo dopóki nie jest podpisany akt notarialny...
Kancelaria się rozwija (w Powiecie mnóstwo się buduje, więc notariat ma pełne ręce roboty), co było widać po nowym personelu. Przyjęła nas nowa pani pracująca u DiscoPolowca od tego roku, bardzo sympatyczna, uczynna i nienadęta. Najpierw zaproponowała nam termin w drugiej połowie stycznia, potem po dalszej rozmowie i naświetleniu naszego problemu ustaliła 30 grudnia, by zakończyć negocjacje na 21 grudnia, na wtorek. Wydawała się kompetentna, jak na tak krótką rozmowę, i natychmiast zabrała się za robotę nie robiąc z niczego problemów. Przy okazji porozmawialiśmy sobie sympatycznie o tym i o owym już zupełnie prywatnie.
Wróciliśmy dość późno, ale jeszcze za dnia. Przygotowałem trochę drewna i zabrałem się za maile do Po Morzach Pływającego, PostDoc Wędrującej, Profesora Noblisty i do Kolegi Kapitana. Do każdego pisałem z inną sprawą.
 
Wieczorem obejrzeliśmy jednak dwa i pół odcinka Breaking Bad.  Po "wczorajszej" połowie kolejny był tak emocjonujący, że z łatwością przeszliśmy do jeszcze jednego, który był jeszcze bardziej emocjonujący. Na tyle, że moglibyśmy oglądać jeszcze jeden, ale rozsądek zwyciężył.
 
SOBOTA (18.12)
No i sobota była niedzielą.
 
Mimo że była całkiem zwyczajna, bo chociażby dlatego, że wstałem nie niedzielnie, o 06.00. 
Spokojny poranny rozruch, zaplanowane rąbanie (dla podtrzymania kondycji) tylko trzech taczek drewna, odbiór w paczkomacie paczki z moją herbatą waniliową i zbliżający się zmierzch.  
Nie wiem, jak było u Żony, bo nie zdążyłem z nią tych wrażeń przedyskutować. Piszę wyraźnie "nie zdążyłem", a nie "zapomniałem". Bo wczesnym popołudniem nasze życiowe sprawy nagle nabrały tempa i zdominowały dotychczasową senną "niedzielną" atmosferę. Na tyle mocno, że trzeba było je przedyskutować na wszystkie sposoby, przenicować na wskroś (nie wiem, czy to nie jest aby "masło maślane"). Dostaliśmy takich emocji, że ja, żeby sobie z nimi jakoś poradzić, uciekłem, mimo że się już zmierzchało, z Pilsnerem Urquellem do rąbania kolejnych trzech taczek drewna, ale biedna Żona nie miała takich możliwości i musiała się nadal bić z własnymi myślami. 
I tak to trwało i trwało, aż w końcu postanowiliśmy wcześniej niż zwykle pójść do łóżka ze słowami Żony W końcu jest sobota! i obejrzeć No, trudno! trzy odcinki Breaking Bad  bo W końcu jest sobota! 
Ale obejrzeliśmy tylko dwa, bo przyszło na nas otrzeźwienie. W końcu bez przesady! 
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Widać, że jest w domu i że ma więcej czasu, a przynajmniej psychicznego luzu.
Oto nowa winna droga. 16 sadzonek. To już trzecia moja próba uprawy winorośli Wszystko zgodnie ze sztuką sadzenia. Ciekawe co z tego będzie.(pis. oryg.)
I dosłał 5 zdjęć poletek z nasadzeniami.  Schlebił mi pisząc, że się przy różnych okazjach posiłkuje moim opisem degustacji wina, który mu wysłałem na jego prośbę.

NIEDZIELA (19.12)
No i przez wczorajszą niedzielną sobotę, dzisiaj miałem wrażenie poniedziałku.
 
Od rana prowadziłem korespondencję z Po Morzach Pływającym w sprawie sadzonek i moich doświadczeń.
Teraz posadziłem nowe i przykryłem ziemią. - napisał.
"Nowe" było reakcją na moją uwagę  Ale co z tymi sadzonkami (gałęźmi, patykami) od nas? Nie przyjęły się? Bo o ile pamiętam, mówiłeś, że się przyjęły?
To były czasy, kiedy Po Morzach Pływający i Czarna Paląca byli w Naszej Wsi.
Przyjęły się, ale po pewnym czasie zmarniały. Nie wiem dlaczego. 
W takich kopczykach pozostaną co najmniej do połowy kwietnia chyba. że wcześniej same zaczną kiełkować. Mam odmiany które będą owocować w różnych okresach, ale pierwszch owoców spodziewam  dopiero w przyszłym roku. Sadzonki bardzo ładne, dobrze ukorzenione . Wszystko przede mną
Dobrego dnia 🤗
Po Morzach Pływający (zmiany moje i kolejne też).
Odpisałem mu:
W Metropolii, jeszcze przed Naszą Wsią, posadziłem 17 sadzonek winorośli. Za radą sprzedającego fachowca na każdą nałożyłem plastikową butelkę (dno oczywiście odcięte, żeby można było butelkę nasadzić, podziurawioną, żeby dochodziło powietrze i żeby sadzonka oddychała), obsypałem ją trocinami i dopiero ziemią. Każda sadzonka miała taki ciepły, wentylowany domek. Wiosną, gdy było wyraźnie ciepło, kopczyki odkopałem i czekałem. Sadzonki zaczęły wypuszczać listki. Przyjęły się wszystkie. Tego roku pięknie zaliściły cały granitowy mur (50 m długości i ponad 2 metry wysokości), by następnego szalenie owocować, wbrew znawcom, którzy twierdzili, że to nastąpi jeszcze rok później.
Polecam metodę i przekazuję autorskie prawa. Powodzenia.
Emeryt.

A potem, grubo przed południem, znowu dopadły nas życiowe sprawy. Jeszcze poważniej niż wczoraj.
Na początku rozważaliśmy je przy herbacie, ale później ja przy Pilsnerze Urquellu. Mój stan i ogólne "pomięszanie" zmysłów doszły do takiego etapu, że zaczął mi nie smakować Pilsner Urquell. Jakaś ta gorycz taka... A to chyba o czymś świadczyło. Żeby sobie poradzić z bólem głowy i ogólnym napięciem uciekłem do taczek i do rąbania drewna. Po dwóch taczkach ból zaczął ustępować. Wspierał mnie przy tym Litovel. Ale po pięciu życie wróciło. Pilsner Urquell smakował jak zawsze. Ta cudowna gorycz...

Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Breaking Bad.

PONIEDZIAŁEK (20.12)
No i poniedziałek od rana był poniedziałkiem.

Znowu, od razu po 2K+2M, wiedliśmy rozmowy o naszym życiu, a po I Posiłku pojechaliśmy na drobną wycieczkę po Pięknej Dolinie, a potem do Sąsiadów. 
Przekazaliśmy im zakupowe zamówienia, w tym 50 l ziemi do kwiatów, co mnie mocno zdziwiło, ale zapomniałem zapytać, po co Sąsiadce Realistce taka ziemia zimą. Przy okazji kupiliśmy pierwsze drobiazgi pod kątem naszych świąt. Stwierdziliśmy, że na poważne zakupy jest jeszcze czas. Na ryby też. Ale na wszelki wypadek pojechaliśmy do sąsiedniej wsi, gdzie podstawą działania jest szeroka oferta rybna. Bo w restauracji stanowią one trzon menu (mój szczupak sous vide), a przed świętami sprzedają ją żywą - tołpygę, lina, karpia i jesiotra. Tak się dowiedzieliśmy na miejscu. Żywa nas nie urządzała, ale facet nas zapewnił, że może ukatrupić, ale bez patroszenia. To patroszenie wziąłem na siebie bez problemów. 
Stwierdziliśmy, że patroszenie dzisiaj (dzień publikacji!) nie wchodzi w rachubę i że przyjedziemy później.
- Najpóźniej w czwartek. - poinformował nas facet.
Wychodziliśmy, gdy jakiś gostek za nami zamawiał 200 kg karpia, co mnie mocno speszyło.
- A gdy przyjedziemy, to dla nas wystarczy? - spytałem zaniepokojony patrząc na sprzedawcę i głową wskazując tego od 200. kg.
- Proszę pana, my mamy tego tony. - zakomunikował z lekkim przytykiem.
- Każdego gatunku? - nie ustępowałem.
Potaknął głową.
To mnie uspokoiło, ale nie do końca. Gdy wyszliśmy, okazało się, że potrzebujemy jednego jesiotra, więc chyba Żona będzie kupować, a ja poczekam na zewnątrz, żeby facet mnie nie skojarzył i nie patrzył na mnie z politowaniem. Zawsze w razie czego będziemy mieć rybę wędzoną, którą, jak rok temu, załatwi nam Gruzin.

Po wypakowaniu wiktuałów od Sąsiadów, co zawsze jest wyzwaniem (80 jaj zmieścić do lodówki, 4 duże kręgi sera tamżesz i pięć osełek masła do zamrażalnika) i ponownym rozpaleniu w kozach i w kuchni, i po II Posiłku nic, tylko pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.25.

I cytat tygodnia:
Wyzwania czynią życie interesującym, a pokonywanie ich czyni je wartościowym. - Joshua J. Marine (postać fikcyjna, bo inaczej tego nie umiem wytłumaczyć)

Na koniec wyjątkowo, bo następny wpis będzie po Świętach:
Zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. Powolności i cichości. Emeryt.

 
 
 
 
 
 

poniedziałek, 13 grudnia 2021

13.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 10 dni. 

WTOREK (07.12)
No i oczywistym jest, że wczoraj oglądaliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad.
 
Oba w wersji piżamowej. Trudno, żeby nie po tak wczesnej publikacji. 
Żona, chyba po raz pierwszy w blogowej historii, mogła przeczytać wpis w dzień publikacji, czyli w takim czasie rzeczywistym. Trochę dziwnie się z tym czułem. A potem to byłem nawet zawiedziony. Bo nieopatrznie zniknęła specyficzna aura, gdy rano następnego dnia po publikacji, Żona prawie zawsze po swoim 2K+2M czytała tygodniowy wpis. Był początek dnia, czytanie stawało się głównym wydarzeniem, można było pocelebrować, porozmawiać o pewnych wydarzeniach i wrażeniach, popoprawiać błędy. Fajnie wchodziło się w dzień. 
A to wczorajsze czytanie było na już dziennym zmęczeniu, było ostatnim akordem dnia, jednym z wielu, takim zwyczajnym, być może czynionym w jakimś pośpiechu i presji. Kładąc się spać zgodnie ustaliliśmy, że to był nie najlepszy pomysł i że to ostatni raz. Żona stwierdziła Jutro rano przeczytam jeszcze raz. Zawsze coś.

Dzisiaj zacząłem pisać o piłkarskiej karierze Q-Wnuka. Wymyśliłem krótki utwór literacki, któremu gatunkowo najbliżej będzie do  anegdoty. Tak myślę. 
Zawierać będzie trzy rozdziały. 
Akcja pierwszego rozgrywać się będzie w studiu telewizyjnym w dniu meczu (tuż przed meczem) Polska - Niemcy na Stadionie Narodowym w Warszawie, 17 października 2044 roku, w którym w naszej reprezentacji grać będzie właśnie Q-Wnuk. Bedą historyczne odniesienia do 17 października 1973 roku ("zwycięski" remis na Wembley) i do zwycięskiego dla nas meczu z Niemcami (2:0 11 października 2014 roku) przedstawione przez dziennikarzy prowadzących meczowe studio i przez zaproszonych gości.
Akcja drugiego "rozgrywać" się będzie dzień przed meczem, w pokoju hotelowym, w którym Q-Wnukowi przeleci przed oczyma całe dotychczasowe piłkarskie życie.
Akcja trzeciego rozegra się dzień po meczu w sposób już retrospektywny bazujący na świeżych relacjach z meczu wszelakich mediów, polskich i światowych oraz wrażeń kibiców ze stadionu i siedzących przed telewizorami. 
Mierzę się ze sporym wyzwaniem.
Po pierwsze chciałbym zdążyć wręczyć cały tekst Q-Wnukowi tuż po Świętach, gdy do nas przyjedzie całe Krajowe Grono Szyderców.
Po drugie muszę napisać tak, żeby Q-Wnuk sam to przeczytał (już czyta) i żeby go to zainteresowało. Pomijając treść, która w oczywisty sposób go wciągnie, zdania nie będą mogły być rozbudowane       "w moim stylu", ale też nie mogą być infantylne, bo tego i ja nie zdzierżę, i Q-Wnuk również. Zakładam bowiem, że do tego tekstu może wracać, gdy będzie starszy.
Zadzwoniłem do Pasierbicy, żeby w związku z tym podała mi pewne dane potrzebne mi do fabuły. Wyraźnie zbagatelizowała sprawę, chociaż obiecała, że się dowie o kilku faktach. Ale wyczułem, że na zasadzie czekaj tatka latka. Więc otrzeźwiawszy z chwilowej niemocy zadzwoniłem od razu do Q-Zięcia. Inna rozmowa. Gość czuł temat i obiecał mi przesłać pewne dane.

Do południa pojechaliśmy do Naszej Wsi. Poważnie uzupełniliśmy nadwyrężone zapasy. Serka w domu nie było od kilku dni, ostatnie jaja zniknęły wczoraj, a zostały tylko dwie osełki masła, a na tym nie dałoby się pociągnąć. Stąd od Sąsiadów przywieźliśmy 80 jaj, 6 kół twarogu i 6 osełek masła. Musi nam wystarczyć na dwa tygodnie biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że w najbliższą sobotę będziemy gościć dziewięcioro gości, którym chcę zrobić rano w niedzielę jajecznicę. Taką mam ambicję.
Tym razem Sąsiadom przywieźliśmy z zamówionych rzeczy niewiele z racji ich małych potrzeb lub z powodu braku w sklepach zamawianego asortymentu (tak, tak, w kapitalizmie zdarza się to bardzo często). Ale Angory nie zabrakło. Przywieźliśmy tę sprzed tygodnia i tę najświeższą, wczorajszą. I ją właśnie przeglądałem zaczynając od rysunków z ostatniej strony stojąc w kolejce do bankomatu, najpierw pękając ze śmiechu a potem mocno się wkurzając.
Stosowny pisemny komunikat informował, że od 1 stycznia 2022 roku ma wzrosnąć o 5% akcyza na papierosy i o 10% na alkohol i że ma tak być co roku, to znaczy rosnąć. Rząd może prowadzić taką politykę, jego prawo, ale...
Kto ma wypić swoje, to wypije i tak, i tak. Przykładem chociażby ja. Najwyżej wzrośnie produkcja bimbru. Że też nowi nie czerpią żadnych lekcji z błędów poprzedników.
Trzeba uczciwie przyznać, że rząd poinformował, że z tytułu tego kroku do skarbu państwa wpłynie dodatkowe 2 mld złotych. Czyli, że rząd też wie i zakłada, że "Kto ma wypić swoje, to wypije". Ale nie zakłada już produkcji bimbru, chyba że o czymś nie wiem.
Posunięcie rządu jest oczywiste i nie nazwałbym je sprytnym. Bo co rząd zrobi z tymi "dodatkowymi" pieniędzmi? Rozda, żeby "beneficjenci" nadal na niego głosowali z motywacją prostego ludu Bo oni przynajmniej dają! A ich jest więcej, o czym rząd wie i wie, że działa demokracja. A co zrobią "beneficjenci" po otrzymaniu datków? Przepiją, bo co im pozostaje, skoro dają i nie ma motywacji do normalnej pracy, jakichś inicjatyw, wymyślania i kreatywności. Po co?
I tak pieniądze wrócą do rządu. Nic by mnie w tym wszystkich nie wkurzyło, ani głupota prostego ludu, chociaż głupota zawsze boli z wyjątkiem tych, co nią obficie dysponują nie zdając sobie z tego sprawy, skoro są głupi, ani cynizm rządu, gdyby nie ostatnie zdanie informujące, że rząd przedsięwziął ten krok mając na uwadze zdrowie obywateli i wielką o nie troskę. Trudno znieść, gdy w żywe oczy nazywają cię idiotą, który przyjmie każde wytłumaczenie i weźmie je za dobrą monetę. Ale 70% pospólstwa to zrobi i w tym tkwi siła obecnego rządu i jego rządzenie jeszcze przez lat ponad piętnaście (ostatnio nawet wyliczyłem dokładnie ile, ale już nie pamiętam).
Drugą rzeczą, która mnie rozbawiła, były dwa rysunki, ale już tekst pod nimi nie. PiS wymyślił, że trzeba powołać specjalny Instytut d/s Rodziny (nazwę mogłem przekręcić i skrócić, bo zdaje się była taka bardziej rozbudowana, żeby usankcjonować swoją rację bytu), którego zadaniem byłoby zbadać, dlaczego tak mało dzieci rodzi się w III Rzeczypospolitej. Od razu zdenerwowałem się, bo skoro "Instytut", to musi być dyrektor, kilku zastępców, wiele sekretarek, specjalistów od różnych spraw i z różnych dziedzin (sprawa jest rozległa i wielowarstwowa) oraz tak zwani pracownicy terenowi, których zadaniem będzie niewątpliwie zaglądać do łóżek, to w przypadku pospólstwa, lub rozszyfrowywać tajemnice alkowy, to w przypadku reszty. Co zresztą pokazały dwa rysunki i dlatego na początku miałem ubaw. Ale wściekłem się, gdy przeczytałem, że na te badania rząd przeznaczy 30 mln złotych.
Zawsze w przypadku takich pseudonaukowych badań powiązanych z poważnymi wydatkami powtarzam Żonie, że to jest skandal, bo przecież wystarczyłoby, żeby rząd, albo jakaś inna instytucja, skierowali się do mnie, a ja im za 10% wyasygnowanej sumy w 5 minut podam diagnozę. Jakie korzyści dla obu stron.
Żona zakomunikowała Sąsiadom, że chyba przestaniemy kupować im Angorę Bo nie po to Emeryt (zmiana moja), jest na emeryturze, żeby się teraz denerwować!
- I co my teraz zrobimy? - zafrasowała się Sąsiadka Realistka.
 
W trakcie pisania tego fragmentu przypomniało mi się, nie wiedzieć czemu, że ostatnio Żona w jakiejś dyskusji skategoryzowała (użyłem trochę nieładnego słowa na "proponowany" przez nią podział) ludzi Na tych, co widzą, Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże i Na tych, co nie widzą i nie zobaczą.
Zastanowiłem się nad tym i przydzieliłem siebie do grupy pomiędzy Na tych, co widzą a Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże z lekkim akcentem Na tych, co nie widzą i nie zobaczą. Taka hybrydowa przypadłość przypisana ludziom o ogólnie nieciasnych umysłach.
Proponuję czytającym też siebie przydzielić pod rygorem przepytania przeze mnie przy najbliższej okazji z wyjaśnieniem przydziału, a nie tylko z suchym przydziałem. Niestety prawie na pewno (prawie, bo gdyby Żona dowiedziała się o moich zamiarach, kategorycznie by mi zabroniła) na najbliższej imprezie wyjdę przed publikację i już wtedy zadam pytanie gościom Do jakiej grupy byś się zaliczył/-a? Całe szczęście, że publikacja będzie po, bo goście mogliby nie przybyć, a pewne inwestycje zostały już przedsięwzięte.
 
Gdy myłem ręce przed II Posiłkiem (omlet z kozi serem), usłyszałem z kuchni głośne pytanie Żony.
- Chcesz wina?
- Nie!  odkrzyknąłem.
- Dlaczego?! - Coś się stało? - aż przyszła do łazienki.
Rozbawiła mnie setnie tą reakcją, a zwłaszcza aż przyjściem do łazienki.
Pękałem ze śmiechu wycierając ręce i naprawdę zastanawiając się, co mam odpowiedzieć.
- Po prostu słucham swojego organizmu, a on mi mówi...
I wyjaśniłem Żonie, dlaczego. Bardzo była kontenta.
 
Wczoraj, już po publikacji, zadzwonił Brat. 
Zmarła nasza Ciotka, a moja chrzestna matka. Miała 88 lat.
Z tego pokolenia została jeszcze tylko jedna ciotka "z krwi" i jedna "przyszywana", żona mojego stryja.
Ojciec miał pięcioro rodzeństwa, cztery siostry i brata. Jeśli ostatnia ciotka "z krwi" umrze, z pnia ich ojca, a mojego dziadka, najstarszym będę ja. Trochę przygnębiające. Wtedy być może mógłbym po raz pierwszy zaakceptować wyświechtane słowo "senior" w znaczeniu "senior rodu", chociaż witalnie nie poczuwałbym się i uważałbym, że proszę bardzo, ale to chyba jakaś pomyłka. 
Fakty jednak mówią za siebie. Brat i siostra są młodsi ode mnie. A dwaj bracia (trzeci, cioteczny zmarł w 2011 roku) i pięć sióstr, cioteczni i stryjeczni, są również ode mnie młodsi. A cała trójka, kuzyn i dwie kuzynki, z drugiego pnia, czyli od brata mojego dziadka, również. Więc formalnie nie ma zmiłuj się.
Nie poczuwałbym się też z innych  powodów. W zasadzie nie utrzymuję z rodziną z mojego pokolenia żadnych kontaktów. Praktycznie nic o nich nie wiem, a nieliczne strzępki wiedzy pochodzą od mojego Brata, który po prostu jest rodzinny w klasycznym, polskim, katolickim pojęciu, ale również czuje naturalną potrzebę, żeby z większością z nich utrzymywać kontakt. "W zasadzie" polega na tym, że z niektórymi z nich nie widziałem się może i z 30 lat, a z niektórymi w ciągu ostatnich lat dwa razy, na pogrzebie Ojca i Mamy. "W zasadzie" polega też na tym, że w zasadzie mam kontakt tylko z Bratem. Może dlatego, że jest mi najbliższym z rodziny chłopem, może dlatego że "łączy nas piłka" ( że użyję oficjalnego sloganu PZPN-u) i sporo poglądów na różne sprawy, może dlatego, że jest jedyną osobą z rodziny z tego pokolenia, która nie potrafi się kłócić, a na pewno obrażać, i którymi to cechami przypomina najbardziej naszą Mamę.
Nie potrafię utrzymywać kontaktów, bo różnice między nami są fundamentalne. 
Pominąłbym fakt wykształcenia, dla mnie w kontekście rodzinnym bez znaczenia, ale muszę o nim napisać. Jako jedyny ukończyłem studia, gdy nieliczni szkoły średnie, a większość zawodówki. Nie ośmieszam żadnego poziomu wykształcenia, uważam, że każde w społeczeństwie jest potrzebne i przydatne i że nie każdemu bozia dała rozumu, chęci lub możliwości. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że przez te moje studia jestem przez resztę traktowany inaczej, sztucznie stawiany na piedestale z powodu oczywistych ich kompleksów. Wszyscy odnoszą się do mnie z żałosnym respektem, pompatycznością, nadętością, przesadą i nienaturalnością i potrafią się mną chwalić Bo mój brat skończył studia wyższe, chemię! doprowadzając do wypełniającej mnie żenady.
To chwalenie się mną z biegiem lat się zmniejszyło lub u niektórych braci i sióstr zupełnie zanikło.
Ale cała reszta pozostała. Światopogląd, intelekt, inteligencja, sposób bycia i życia i ciągłe trwanie w pretensjach. Takie typowe dla naszej rodziny - cecha, która przeszła z naszych ojców i matek na nasze pokolenie.
Tego typu pisanie o rodzinie raczej nie przynosi mi chluby, ale jakoś muszę wytłumaczyć, dlaczego tak mało jestem rodzinny. Bo oprócz krwi, nie ma nic wspólnego. A dla mnie krew to za mało.
 
O Ciotce mógłbym nie powiedzieć złego słowa. Nie dlatego, " że o zmarłych mówi się dobrze, albo wcale". Po prostu jako chłopak, a później jako dorastający mężczyzna wiele jej zawdzięczam. W sumie nic takiego, bo jakiś grosz, gdy do niej przychodziłem, obiad, ale wtedy to się naprawdę liczyło i bardzo sobie ceniłem jej naturalne, ludzkie, proste, ciocine odruchy. Mieszkałem u niej, żeby mieć lepsze warunki i móc spokojnie przygotowywać się do matury, bo w naszym domu i przy naszym Ojcu nie było szans. Od Ciotki dostałem też pierwszy w życiu zegarek, gdy zaliczyłem maturę. Taka radziecka potężna cebula "Pakema" (Rakieta), którą szpanowałem i lata całe byłem dumny.
Nigdy mi nie przyszło na myśl, również do tej pory (7. grudnia 2021 roku), aby mieć do niej pretensję, że przez fakt, że mnie (nas, rodzeństwo) pewnego jesiennego popołudnia nie przypilnowała, wypadłem z okna, z II piętra. Była wtedy młoda, miała ledwo ponad dwadzieścia lat, i głupia. Nie była w stanie przewidzieć zamykając całą naszą trójkę w mieszkaniu, żeby chociaż na chwilę wyjść na ulicę do koleżanek, że znajdzie się taki bachor, nad wiek rozwinięty, który wpadnie na pomysł, żeby do okna przystawić sobie krzesło, wejść na nie, otworzyć okno, siąść na zewnątrz na parapecie, dyndać swobodnie nóżkami, a potem nie wiedzieć kiedy, polecieć na dół, na wybrukowane podwórze.
Nigdy z tego powodu nie cierpiałem, ani fizycznie, ani psychicznie. Nie miałem i nie mam żadnych z tego tytułu fizycznych dolegliwości, a jeśli padło mi coś na mózg, to też specjalnie nic o tym nie wiem, kategoryzując moje odchyłki w średnich statystycznych mojej populacji z dodaniem pewnych, raczej negatywnych cech genetycznych po Ojcu i takich samych, ale pozytywnych po Mamie.

Kontakt z Ciotką utrzymywałem aż do śmierci Ojca, czyli do 2010 roku. Tuż po pogrzebie gwałtownie się urwał, a raczej ja urwałem. I od tamtej pory nigdy się nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. Nie była ze względów zdrowotnych na żadnym pogrzebie moich rodziców.
Ojciec przez okres dwóch lat przed swoją śmiercią wzywał mnie parę razy do Rodzinnego Miasta, żebym z nim chodził wybierać rodzaj grobu (kamień, napisy, kształt), był z nim razem u krawca, żeby szyć ostatni garnitur (miał ich około dwadzieścia), omawiał ze mną całą ceremonię (koniecznie orkiestra wojskowa), czyli żebym zadbał o jego pochówek.
Przyjeżdżałem, chociaż niechętnie, ale rozumiałem, że dla niego była to sprawa poważna, żeby nie rzec życia i śmierci. I rozumiałem, że tę sprawę ceduje na najstarsze swoje dziecko, i na najstarszego syna jednocześnie.
Nie imponowało mi to żadną miarą i chętnie bym przyjął układ, gdyby Ojciec zmienił zdanie i powiedział mi o tym, że  wybrał kogoś innego. Nie czułbym się urażony. No, ale skoro wybrał mnie...
 
Gdy zmarł, z Bratem z USC wybraliśmy akt zgonu, w gazecie opłaciliśmy klepsydrę i niestety ja musiałem przy Mamie dać tłustemu, aroganckiemu księdzu 200 zł będąc narażony na jego obrzydliwą minę Co tak mało? No dobra, pochowam, skoro nie macie więcej... i wysłuchując Trzeba po mnie przyjechać, a po pogrzebie mnie odwieźć, chociaż na cmentarz miał 5 minut piechotą. A potem poszliśmy na cmentarz do urzędującego tam zakładu pogrzebowego, wybraliśmy trumnę i omówiliśmy termin i pierwsze warunki pogrzebu. 
Następnego dnia zadzwonił do mnie Brat. Był bardzo przejęty.
- Słuchaj, Ojciec spory kawałek czasu przed śmiercią dał 10 tys. złotych swojej siostrze i jej synowi, żeby go pochowali. - To, co myśmy ustalili, jest nieważne. - Mama nic o tym nie wiedziała i tylko płacze. - Ciągle powtarza Tak mi przykro.
Pogrzeb więc miałem z głowy. W kondukcie szedłem ostatni. A poza tym było tak, jak chciał Ojciec - wojskowa orkiestra, przemowy różnych obcych ludzi, delegacja ze sztandarem z jego piłkarskiego klubu, w którym przez wiele lat był kierownikiem sekcji młodzieżowej i ksiądz, który odbębnił swoje za 200 zł. Ostatecznie byłem mu bardzo wdzięczny, że go muszę natychmiast odwieźć, bo to mnie uratowało przed jakimiś głupimi pytaniami i uwagami. 
A na stypie było fajnie. Nigdy nie widziałem takiej Mamy - uśmiechniętej, gadatliwej, nie stłamszonej przez swego męża. Jakby dostała skrzydeł.
 
Za jakiś tydzień zadzwoniłem do Ciotki z informacją, że chciałbym przyjechać i się spotkać. Odebrał Brat Cioteczny.
- Ale po co?! - natychmiast zareagował nieprzyjemnie.
- Chciałbym zobaczyć się z twoją mamą.
- Ale po co?
Taka kwadratowa rozmowa trwała jakiś czas, aż w końcu łaskawie poprosił Ciotkę do telefonu. Udało mi się umówić na spotkanie, chociaż Ciotka w podobnym stylu zadawała kilka razy to samo pytanie Po co?
- Słuchajcie - zacząłem od razu, jak tylko wszedłem do ich mieszkania. - Ojciec podjął taką a nie inną decyzję w sprawie swojego pogrzebu i ja ją szanuję. - Wiem, że dał wam na ten cel 10 tys. zł i nie interesuje mnie, na co te pieniądze poszły. - To była i jest sprawa między wami. - Mnie nic do tego.- Ale ponieważ kilka razy prosił mnie, abym ja dopilnował pochówku, więc poniosłem pewne koszty uważając, że tak się należy. - I nie wiedziałem, że Ojciec ma na ten cel jakieś pieniądze. - Proszę więc o oddanie mi 465 złotych.
- Ale skąd taka kwota? - gwałtownie odezwał się Brat Cioteczny.
- 200 zł zapłaciłem księdzu, a 265 w gazecie, żeby ukazała się stosowna klepsydra.
- Ale dlaczego ty chcesz te pieniądze? - zapytała zdenerwowana Ciotka.
- Ciociu, ja rozumiem i wy chyba też,  że mój Ojciec, a twój brat, na pewno chciałby mieć na pogrzebie księdza, jak również klepsydrę w gazecie. - Na pewno to przewidział i dał wam  pieniądze również na ten cel.
- Wybij to sobie z głowy! - zadudnił nieprzyjemnym basem mój Cioteczny Brat.
Nie odpuszczałem starając się zachować spokój. Rozmowa zaczęła się przekształcać w kwadratową.
- Ale ja już nie mam żadnych pieniędzy! - znowu zadudnił Brat Cioteczny.
- Ja rozumiem, że możesz nie mieć. - Ale mnie chodzi o zasadę, nie o same pieniądze. - Więc proponuję, żebyś mi oddawał w ratach, na przykład co kwartał...
- Ale o co ci chodzi?! - Ciotka przerwała. - Przecież Ojciec jest pochowany tak, jak chciał... - zrobiła się strasznie czerwona na twarzy.
- Ciociu...
- Słuchaj - gwałtownie przerwał mi jej syn - jak będę musiał wzywać pogotowie, bo matka ma wysokie ciśnienie i jak mi ją wykończysz, to tak ci przypierdolę, że wyskoczysz z tego mieszkania razem z drzwiami i framugą.
Faktycznie miał rację. Mogłem Ciotkę wykończyć, a przecież tego nie chciałem. A gdyby mi przypierdolił, to też miał rację. Wiedział, co mówi biorąc pod uwagę, że był potężnym chłopem. Wyskoczyłbym z mieszkania razem z drzwiami i futryną. A tego też nie chciałem.
Wstałem.
- Słuchajcie! - Zapytam ostatni raz. - Czy mi oddacie te pieniądze, czy nie?!
- Nie! - odpowiedział Brat Cioteczny. Popatrzyłem na Ciotkę. Pokiwała przecząco głową.
- To powiem tak! - Pierdolę całą waszą i naszą rodzinę, tych zakompleksionych prostaków. - A wyjdę sam. - I już nigdy się nie zobaczymy. - Do widzenia.
I wyszedłem. Wujek przez ten cały czas siedział w rogu stołu i się nie odzywał. Jak wszyscy przyszywani - Mama do Ojca, wujkowie do moich ciotek i stryjenka do stryja. W przeciwieństwie do swoich mężów i żon byli normalni, niekłótliwi, nieobrażający się, sympatyczni i wreszcie niezakompleksieni.
Gdy na podwórzu wsiadałem do auta, usłyszałem z góry, z okna, spokojny, bardziej już zaciekawiony, głos Brata Ciotecznego.
- To już nigdy się nie zobaczymy?...
- Nigdy. - spojrzałem do góry.
Trochę ponad rok od tamtej mojej ostatniej wizyty Brat Cioteczny zmarł. W wieku 55 lat. W 2019 w wieku 88 lat zmarł Wujek, a teraz Ciotka. Na pewno już się nigdy nie zobaczymy.
Dlatego na pogrzebie Ciotki nie będę, nawet gdybym mógł i pozwalały obecne durnowate kowidowskie przepisy. Krew to za mało.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Jak nie napiszę to nie ma mnie u Emeryta. Wczorajszy dzień skończył się dzisiaj. Wczoraj zacząłem o 0700 ,a skończyłem o 0045. To są niestety skutki " posiadania" niedoświadczonego personelu.
Mam coś takiego wewnątrz, że jeżeli pojawią się jakiś nietypowy dźwięk na statku natychmiast się budzę niezależnie od tego jak jestem zmęczony.
Mój" personel" zapomniał wyłączyć zasilanie windy lub jak kto woli " aft winch" i.......takie dziwne buczenie mnie obudziło. Obszedłem całą siłownię / engine room / i.... znalazłem zielony świecący się " guzik" zamiast czerwonego.
I taki to był " drugi" początek dzisiejszego dnia.
(pis. oryg.)
 
A napisał o 06.06. Łatwo obliczyć, ile spał. Dowiedziałem się w telefonicznej rozmowie, że ma nową załogę, sami Filipińczycy. W tej chwili są samodzielni na 25%. Ma nadzieję, że gdy będzie schodził ze statku, to może uzyska 50%.
- Ale nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jeszcze bardziej schudłeś? - zapytałem z trwogą w głosie.       - To by przecież nie było możliwe.
- Możliwe... - usłyszałem.
Aż strach będzie się kiedyś z nim spotkać. Bo kogo ujrzymy?
 
Jeszcze przed włączeniem trybu samolotowego Q-Zięć przysłał mi niezbędne dane. Po co ja dzwoniłem do Pasierbicy?...Może mnie wpuścił w maliny fakt, że jak przyjeżdżają do nas, to ona gra w piłkę?...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking bad. Ja w wersji dziennej i piżamowej, Żona oba w wersji piżamowej (koszulowej).
 
ŚRODA (08.12)
No i rano, po zwykłych czynnościach, dalej pisałem anegdotę o Q-Wnuku.
 
Wciągnąłem się.
Ale stwierdziłem w miarę pisania, że tekst prześlę najpierw rodzicom. Niech oni sami zdecydują, czy można go dać  Q-Wnukowi już teraz. Z różnych względów.
Po południu pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu zrobić zakupy pod kątem zbliżającej się imprezy i zasiedliśmy w naszej kawiarni. Pobyt był miły, ale zwyczajny, bez jakichś pomysłów. "Pomysłowy" akumulator na razie się wyczerpał.

Córcia była dzisiaj na ciążowych badaniach. Wysłała mi smsa informującego, że ze zdjęcia USG wynika, że to coś dysponuje dwoma akcesoriami, cytuję - siusiak i jajca, wskazującymi, że będzie to chłopak. Córci było obojętne, kto się urodzi, ale Zięć chciał chłopaka.

Wieczór przebiegł pod znakiem smsowej korespondencji z Kolegą Inżynierem(!). Najpierw on wysłał smsa do Żony, w którym informował ją, że został przeze mnie publicznie obrażony i w związku z tym na imprezę nie przyjedzie. Fakt jego obrażenia się, chyba na mnie, bo nie przecież na Bogu ducha winną Żonę, tłumaczyłby, dlaczego ten sms nie był skierowany do mnie, skoro to ja ponoć byłem tym obrażającym. I to publicznie. To logiczne. Skoro to ja go obraziłem, to on, jako obrażony, nie mógł ze mną korespondować.
Rozumiejąc taką postawę jako zupełnie słuszną, niezrażony mu napisałem:
Wydam zarządzenie, że na ognisku może być tylko piwo. Uważam, że to jest niezwykły ukłon w Twoją stronę, co ma świadczyć o tym, jak bardzo mi zależy na Twoim przyjeździe i jak o niego zabiegam. A blog to taki nieistotny incydencik 😀 Emeryt (zmiany moje).
Odwdzięczył się taką odpowiedzią:
Żona ma wydać. I egzekwować. Ty będziesz przecież pierwszy, który złamie własne zarządzenie👿
Ciesząc się, że w ogóle zareagował, napisałem: 
Dobre 😁 Schlebia mi, że mnie tak znasz! 😁 Żona nie wyda zarządzenia, bo ona to nie ja, ale cytuję: "Ładnie poproszę". To jak, kurwa?!
Zero odpowiedzi, kamień w studnię. 
 
Dość wcześnie zdecydowałem, że wieczorem obejrzę ostatni mecz fazy grupowej Bayern Monachium - Barcelona. Żona stwierdziła, że w takim razie obejrzy sobie ostatni odcinek MasterChefa. Ale potem zacząłem się wahać, gdy wyczytałem, że Bayern wystawi drugi skład, bo dla niego był to już mecz o pietruszkę, a ja przymierzałem się do oglądania ze względu na Lewandowskiego.
Eskalacja wahania poszła jednak dalej, bo wystarczyło zrobić wyłom, i za jakiś czas stwierdziłem, że meczu oglądać nie będę, nawet gdyby Lewy grał. Czy stać mnie było na trochę bezsensowne zarywanie snu? - pytałem sam siebie wiedząc, że mecz się skończy o 23.00.
Żona coś mamrotała pod nosem o zawracaniu głowy, ale bez szemrania zgodziła się na Breaking Bad
Więc z przyjemnością obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki w wersji piżamowej.
 
CZWARTEK (09.12)
No i dzisiaj najważniejszym akcentem dnia była moja "Wędrówka Szlakiem Bertowych Kup". 

Śmiało to mogę nazwać "wędrówką", skoro z szufelką i ze sprytnym kominkowym pogrzebaczem miałem do spenetrowania 4 300 m2 terenu.
Codziennie rano wychodząc z Bertą i widząc, to co widziałem, na ziemi, i jak dokłada ona w czasie rzeczywistym to, co widziałem, solennie sobie obiecywałem, że wreszcie posprzątam. Ale każdorazowo po powrocie do domu zapominałem odciągnięty innymi obowiązkami albo obijaniem się. W końcu dzisiaj desperacko po spacerze położyłem na stole przed sobą karteczkę i w czasie I Posiłku kłułem sam siebie czerwonym napisem KUPY!  Jako chemika ani przez moment nie dopadła mnie obrzydliwość.
Każdą pracę można sobie uatrakcyjnić, nawet taką. Mechanizm jest taki sam, jak przy nauce lub pracy dzieci. Kiedy poda się im to w formie zabawy, to nawet nie będą wiedziały, że się uczą lub pracują. Stąd zadałem sobie dla rozrywki matematyczne zadanie, pt. Ile czasu mogłem nie sprzątać? 
Oczywiście nie pamiętałem, ale w prosty sposób do tego doszedłem. Na szufelkę nagarniałem pogrzebaczem po dwie kupy i następnie wyrzucałem je za płot (pozostaje tajemnicą czyj?), by nagrzebać kolejne dwie. Wyszło trzydzieści szufelek. Zakładając, że Berta robi dwie dziennie, jasne się stało, że nie sprzątałem przez miesiąc.
Niby długo, ale przysłowie mówi Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo ostatnio nadeszły leciutkie mrozy, a to ułatwiło niezmiernie pracę. Każda kupa była bowiem zamarznięta, nawet te dwie wczorajsze. Pamiętałem jeszcze, gdzie były pozostawione, bo Żona kazała mi po zmianie pokarmu u Pieska każdą obserwować i zdawać relację z wyglądu, co z dziką satysfakcją robiłem kwieciście je jej opisując. Pierwszą z cyklu to nawet kazała mi sfotografować, żeby móc obejrzeć. Problemów z tym nie miałem żadnych ustawiając się odpowiednio względem wiatru i mocno uważając, bo mój 9-letni smartfon nie ma funkcji zoom, więc musiałem go maksymalnie przybliżyć do kupy, żeby obraz wypełnił cały kadr i podał w ten sposób Żonie wszystkie szczegóły, i uważać, żeby go sobie nie ubabrać.
Kupy odchodziły idealnie od igliwia i/lub śniegu, a jedyną trudność przysparzał teren wypełniony brunatnymi liśćmi lub podobnego koloru szyszkami. Na początku schylając się wielokrotnie dawałem się nabrać, ale potem mój wzrok sfokusował się na kupach i już nie miałem problemu. Bezbłędnie oddzielałem ziarno od plew. Coś jak ze zbieraniem grzybów. To ulubiony przykład Żony, która zawsze twierdzi będąc w lesie, że po jakimś czasie wzrok jej się autofokusuje i wtedy bez problemów znajduje grzyba nie dając się nabierać innym podmiotom leśnym.
Zbieranie kup uprzyjemniłem sobie również w inny sposób. Kilka razy przywoływałem przed oczy obrazek, rysunek Marka Raczkowskiego, który swego czasu przysłała mi Żona i którą to historyjkę opisaną w czterech scenach często cytujemy przy różnych okazjach i poprzez jej pewien horrorystyczny wydźwięk uwielbiamy.
W pierwszej widać na chodniku postać dorosłego mężczyzny i idącej z naprzeciwka małej postaci, chyba dziecka, ubranego na czerwono, z czerwonym kapturkiem (nie widać twarzy) i z wiaderkiem w ręku. W drugiej widać, jak dziecko kuca i coś robi. Co robisz, chłopczyku? Zbieram psie kupy. - "odpowiada" dymek nad chłopczykiem. W trzeciej mężczyzna mówi To bardzo ładnie, ale tu jedną zostawiłeś i pokazuje palcem na chodnik. W czwartej nad czerwoną postacią chłopczyka, odwróconego ciągle tyłem i schylonego widać dymek Taką już mam.

Tak wprawiony w dobry humor zabrałem się za drewno, a potem drobne porządki i na dzisiaj pracę fizyczną zakończyłem.
Popołudnie wypełniło pisanie bloga i tekstu o Q-Wnuku.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad. W wersji piżamowej.
 
PIĄTEK (10.12)
No i cały dzień poświęciłem przygotowaniom do imprezy.
 
Tym najcięższym i najbardziej niezbędnym. 
Przygotowałem furę wszelakiego drewna, żeby jutro już się tym nie kłopotać. Rąbałem i zwoziłem.
Teraz doszło do tego, że muszę dbać o mocno zróżnicowany asortyment, bo aż o jego cztery rodzaje. Mokre klocki rąbię na mniejsze, żeby dało się tym palić w dolnej kozie i a jeszcze mniejsze, do kuchni. Suche zaś, roczne, gromadzę przy dolnej kozie i służą mi tylko na pierwszy strzał, jak również rąbię je na mniejsze, żeby łatwo było rozpalić i w kuchni, i w kozie.
Resztki suchego musimy oszczędzać, żeby starczyło do wiosny, a przede wszystkim żeby było dla gości, bo już widzę, jak by się pałowali przy rozpalaniu mokrym i jak ja musiałbym się w to za każdym razem angażować.
Oczywiście można byłoby kupić suche, ale z nim nigdy do końca nie wiadomo, na ile suche jest. A kubik wyceniają sobie na 250-300 zł, podczas gdy mokre na 180-200. Poza tym na przednówku turystycznym nie ma kasy.

Po tym wszystkim z przyjemnością zabrałem się za siebie, zwłaszcza że z samego późnego rana  rozpaliłem w górnej kozie w klubowni. Po raz pierwszy od tamtej zimy. Przyjemnie było kąpać się we względnie ciepłej łazience. 
Do tej pory ze względów oszczędnościowych stosowaliśmy na górze zimny wychów. Bercie to zupełnie nie przeszkadzało i przesiadywała tam lub spała całymi godzinami. Nam też nie, bo całe życie koncentrowało się na dole, w cieple. Ale wieczorem trzeba było iść do łóżka.
Gorąca rura z dolnej kozy, idąca od podłogi prawie pod sam sufit, zawsze wystarczała, aby ogrzać sypialnię na tyle, aby w przyjemnym chłodku zdrowo spać. Ale nieogrzewana klubownia i łazienka zabierały stamtąd ciepło, więc wieczorem do oglądaniu czegokolwiek trzeba było się specjalnie przygotować. Żona wdziewała dwie koszule i szlafrok i przykrywała kołdrą oraz podwójną narzutą. Mnie wystarczały piżama, skarpety i kołdra. Żona często nie mogła się nadziwić, że nie potrzebuję narzuty Bo przecież zawsze lubiłeś sensoryczność?...
Tak przygotowani ustawialiśmy pilotem od razu właściwą głośność, żeby później,  w trakcie filmu, nie musieć wyciągać ręki spod kołdry i nie narażać się na termiczny szok. Oboje też dbaliśmy o zimne nosy przykrywając je w miarę maksymalnie, ale delikatnie kołdrami, żeby móc oddychać, no i żeby oczy były odsłonięte, bo inaczej raczej trudno byłoby oglądać.
Co ciekawe, kilkukrotnie oboje stwierdzaliśmy, że później, w środku nocy (Żona już bez szlafroku) jest cieplej, a przecież na dole w kozie na pewno już wygasało. Może organizmy aklimatyzowały się do arktycznych warunków?
A dzisiaj było pięknie. Wszędzie na górze ciepło, aż chciało się tam przebywać i porządkować, na przykład, papiery zalegające od tygodnia (domowa buchalteria). No i w łazience,  gdzie trochę ciepła też dotarło, z przyjemnością, bez pospiechu, w tej sytuacji cyzelowałem brodę.
 
Wieczorem, przy oglądaniu kolejnych dwóch odcinków Breaking Bad, z przyjemnością trzymałem obie ręce nad kołdrą mogąc swobodnie ściszać lub pogłaśniać dźwięk. Spałem nawet bez skarpetek. Żona chyba nie ufała zmianom i na wszelki wypadek zastosowała dotychczasowe swoje warstwowe procedury.
 
SOBOTA (11.12)
No i do 13.00 cały czas był poświęcony przygotowaniom do imprezy.
 
A wydawałoby się, że byłem przygotowany wczoraj. 
Ale nic, co wydaje się proste i oczywiste, takim nie jest. Samo przygotowanie i rozpalenie ogniska zajęło mi z dwie godziny. Bo nie chodziło tylko o symboliczne zapalenie zapałki i fertig. Takie rozpalenie ogniska mogłyby pokazać tylko narodowe media w przypadku Prezesa Kaczyńskiego  wizytującego, na przykład, jakiś narodowy obóz harcerski. Nagłówki by krzyczały: "Prezes Kaczyński rozpalił ognisko na obozie harcerskim" a na zdjęciach lub migawkach filmowych byłoby pokazane, że Nasz Prezes to nawet umie zapalić zapałkę i podpalić ognisko. Nikt by nie wiedział, że zrobił to za siódmym razem ku żenadzie harcerzy, chociaż narodowych, przy przygotowanym oczywiście wcześniej przez nich ognisku. Nikt też nie dowiedziałby się, że owo ognisko za chwilę zgasło i że trzeba było zwykłych fachowców, żeby je rozpalić. Ale zdjęcia pokazywałyby żywy ogień z Prezesem i radosnymi harcerzami. A głupi naród by się cieszył i następnego dnia w różnych sklepach przy przypadkowych spotkaniach wszędzie by rozbrzmiewało A widziałeś/-aś, jak wczoraj Nasz Prezes?...
 
Ja jestem zwykłym emerytem i musiałem zapierdalać. Bez żadnych nagłówków. A więc przynieść gazety, kartony, szczapy, nawieźć mniejsze, uprzednio narąbawszy, i większe suche bierwiona, to wszystko ułożyć i pilnować rozpalania. A dodatkowo stihlem pociąć wyschnięte drzewo od Sąsiada Muzyka, które już całkiem waliło się na naszą stronę, potężnym sekatorem poodcinać gałęzie i wszystko wrzucić do ogniska. A potem poustawiać krzesła, taborety, przynieść ikeowski barek, grabie, szuflę do śniegu i ogarnąć nią trochę teren wokół, żeby goście mieli jaki taki komfort, a na końcu wyczyścić z czarnego widelce do pieczenia kiełbasek, żeby mi jeden z drugim spośród gości, płci męskiej, nie zarzucili, że przez moje nieodpowiedzialne zachowanie jako gospodarza, oni, jako goście, mogą nabawić się raka.
Pozostało mi jeszcze przy współudziale Żony jako tako przygotować dwa mieszkania, górne dla Tańczącej z Kulami i jej męża, Dzidka oraz dolne dla Heli, Paradoxa i Winyla. O tym, gdzie będzie spał Kolega Inżynier(!), nie wspominam, bo do tej pory, nie wiem, czy przyjedzie. Paranoja!
Na szczęście Żona wymyśliła, żeby u gości włączyć grzejniki i żebym się nie pałował w sytuacji jednej nocy z dwiema kozami, rozpalaniem i z całym tym majdanem. Byłem jej wdzięczny.

Goście stawili się punktualnie. Nie powiem, widok Kolegi Inżyniera(!) przyjąłem z dużą ulgą. Cała piątka - on, Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający oraz Tańcząca z  Kulami (już bez kul) i Dzidek przyjechali samochodem tych ostatnich. Hela i Paradox za chwilę swym "czołgiem", a Lekarka i Wojskowy przyszli na piechotę oczywiście, bo mieszkają od nas 300 m.
Od razu, po 100 lat, 100 lat! wylądowaliśmy przy ognisku. Namawiać nie trzeba było nikogo. Śnieg, lekki mrozik i ciepło bijące od świecącego kręgu. Chociaż kilka osób się zarzekało, w tym Żona, że tylko na chwilę, bo w domu ciepło i przyjemnie, to jednak nie dało się porzucić tamtej atmosfery i dnia bardzo szybko przechodzącego w noc. 
Koledze Inżynierowi(!) obiecałem, że na ognisku wódki pić nie będę. I słowa dotrzymałem, a nawet więcej, bo w ogóle wódki nie piłem. Ale umowa nie dotyczyła whisky, którą przywieźli Hela i Paradoks. Na wszelki wypadek, jako whiskowy ignorant, upewniłem się u znawcy, czyli u Paradoxa, czy aby proces powstawania whisky nie jest na tyle bliski powstawaniu wódki, że Kolega Inżynier(!) mógłby się czepić.
- Ależ absolutnie nie! - usłyszałem Paradoxa.
To piłem spokojnie nie zdając sobie sprawy, że jest to wielka zdrada, zwłaszcza gdy towarzyszy temu Pilsner Urquell. A oba sączyło się łatwo i przyjemnie. Niby człowiek skończył 71 lat, a głupi niczym nastolatek torujący sobie w swoim życiu ten aspekt poznawczy.
Ostatecznie, już w domu, nawet spokojnie nie mogłem sobie porzygać, bo chodziła za mną po łazienkach (nawet dotarła do górnej) przejęta mocno i zatroskana Lekarka i doradzała mi, co mam robić. Jakbym właśnie był takim nastolatkiem, który po raz pierwszy w swoim życiu...
Ale po wszystkim doszedłem do siebie na tyle, że późnym wieczorem, już w domu, bardzo dobrze zrobił mi jeden Pilsner Urquell.  
 
Za gości przy ognisku i później w domu odpowiedzialności brać nie mogłem. Pili, co chcieli. A więc wódkę, piwo, cydr i whisky, ale wina już nie. Nie było.
Okazało się, że Hela, Paradox, Wojskowy i nawet trochę Lekarka są z tych samych rodzinnych stron. Nie po raz pierwszy okazało się, że świat jest mały. Stąd od razu nie było żadnych trudności z nawiązaniem kontaktu. Zresztą dlaczego miałyby być, skoro, powiem nieskromnie, wszyscy byli naszymi bliskimi znajomymi, a my, znów nieskromnie, stanowiliśmy wspólny mianownik dla całego towarzystwa i imprezy?
Nawet nie wiem, kiedy rozpoczęły się śpiewy. I nie wiem, kto je sprowokował. A mnie dwa razy powtarzać nie trzeba, bo śpiewać bardzo lubię. Problem w tym, że bardzo szybko, zwłaszcza po drobinie whisky, przeszedłem do wrzasku. Nigdy tego nie potrafiłem zrozumieć, ale zawsze się tak kończy. Wtedy Żona przestaje już śpiewać Bo nie będę się z pijakiem przekrzykiwać!
 
Co się działo w domu za bardzo nie pamiętam, bo najpierw miałem wędrówkę szlakiem łazienek z towarzyszącą mi Lekarką, później ponoć olałem towarzystwo oglądając na laptopie jakieś mecze(?!), a potem towarzystwo się rozeszło. Ale chyba było fajnie...
 
NIEDZIELA (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 08.30.
 
Wydawało mi się, że, jako odpowiedzialny gospodarz i solenizant, byłem na nogach pierwszy, ale się srodze zawiodłem. Schodząc na dół w głębokiej ciszy nieźle się nastraszyłem ujrzawszy bladą Trzeźwo Na Życie Patrzącą (pierwsza myśl - Przecież ona niczego nie piła! Nawet kropli!) zwiniętą w przyciasnym fotelu, przy kuchni, z głową odrzuconą do tyłu, nie reagującą na moje kroki. Jedyną nadzieją, że nic się nie stało, był widok jakiegoś kocyka, którym widocznie ona wcześniej się opatuliła.
Oczywiście bardzo szybko się okazało, że "z dużej chmury mały deszcz".
- Całą noc nie spałam, nie dało się, tak Konfliktów Unikający chrapał. - wyjaśniła.
Od razu się uspokoiłem, zwłaszcza że dotarło do mnie, że bezbłędnie rozszyfrowała moje pytanie zadane przeze mnie całkowicie zdartym głosem. W szkolnej skali (1-6) głos oceniłem na 1, ale już ogólne samopoczucie na 4. Dlatego byłem z marszu gotowy do usługiwania gościom, robienia im kaw, herbat i jajecznic. Byłem im to winny z tamtego roku. 
Na pierwszy ogień poszli Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i ja. Potem Żona (zeszła, gdy wiedziała, że jest napalone) i Kolega Inżynier, następnie Hela i Paradox, a na samym końcu Tańcząca z Kulami i Dzidek. Każdej grupie serwowałem najpierw gorące napoje, zwłaszcza mając na uwadze tych gości, którzy spali u gości, i którzy przemarzli okropnie, bo grzejniki zdążyły dogrzać do 16 stopni, a desperackie, tuż przed położeniem się spać, rozpalanie w kozach wiele nie poprawiło.
Ta grupa, która już dochodziła jako tako do siebie, miała podawaną jajecznicę.
Wszystkiemu dałem radę sam nie pozwalając nikomu nawet ruszyć się z miejsca lub, nie daj Boże, wziąć sobie samemu widelca. Skwapliwie to wykorzystała spora grupa szyderców Jadąc po bandzie albo Stąpając po cienkiej linie, ale się tym nie przejmowałem. Było wesoło.

Po śniadaniu były trzy atrakcje.
Najpierw zabawiałem wszystkich cytatami z Dziennika Samuela Pepysa, tamtym językiem z 1660 roku i sytuacjami niczym z naszych czasów. Że  zacytuję kilka:
Stamtąd Na Axe Yard, do mego dawnego domu, a gdym stał u jego drzwi, panna Diana Crisp przechodziła, którą wziąwszy na górę do mego  domu, figlowałem z nią dobry kęs czasu i zapisuję to po łacinie: Nulla puella negat (Żadna dziewczyna nie odmawia). Za czym do domu, gdzie zaprowadziwszy ład w moich papierach i pieniądzach, uczyłem żonę muzyki, w czym znajduję wielką uciechę.
Albo: 
Całe popołudnie z moimi robotnikami, którym dałem popić i sam się z nimi weseliłem; takie już moje szczęście, że przy każdej okazji mam sprawę z miłymi robotnikami.
Albo: 
Z panem Shepleyem na wino do tawerny, potem do księgarni w zaułku Św. Pawła, a zaś znów do  tawerny na wino z panem Shepleyem i jeszcze jednym dżentelmenem. Wróciłem do domu z umysłem cokolwiek zaćmionym od wina i napisawszy parę listów poszedłem spać.
(Niedziela.) W głowie mąt, a w całym ciele rozruch od wczorajszego picia, co wielkim jest moim głupstwem.
I ostatni, a można bez końca:
Tego popołudnia byli u mnie dwaj, każdy z księgą w ręku, aby wziąć podatek z moich przychodów, a przejrzawszy księgi znalazłem, że mam zapłacić 10 szylingów za siebie i 2 szylingi za służbę; co natychmiast i nie wdając się w żadne kwestie zapłaciłem, ale boję się, że to mi tak lekko nie ujdzie, i na ten wypadek mam z dawna odłożone 10 funtów; ale tak myślę, że nie jest moją powinnością samemu poborcom oczy otwierać.
 
Drugą atrakcją stał się alkomat przyniesiony przez Paradoksa. Taki prawdziwy, porządny, standaryzowany, legalizowany, wiarygodny, kosztujący blisko pięć stów, czyli taki, o jakim marzę od lat.
Większość przystąpiła w szranki i dmuchała. Z dmuchania wyłamał się bodajże Kolega Inżynier(!) Bo i tak nie będę prowadził, bo się źle czuję, na pewno Żona, która w takie głupoty się nie bawi, więc nawet jej nie namawiałem i na pewno Trzeźwo Na Życie Patrząca, bo po co, skoro nie piła ani kropli alkoholu, nie ma prawa jazdy (jaka poważna strata), więc byłoby na nią szkoda kolejki, nomen omen.
Prym wodził Paradox, grubo powyżej jedynki. Za to Hela miała 0,00, więc mogli wracać. Trochę poniżej jedynki mieli Dzidek i Konfliktów Unikający, ale uratowała ich Tańcząca z Kulami. Też 0,00.
Ja zaś cholernie byłem ciekaw swojej przemiany materii, bo do sprawy podchodziłem jako chemik i to wiekowy. Po dmuchnięciu wyszło 0,36 promila. Ale uwaga! Było to już w trakcie picia przeze mnie od rana trzeciego piwa, bo kawa mi jakoś nie służyła, a Pilsner Urquell i Litovel i owszem. Żona nie wierzyła i kazała mi dmuchać drugi raz. Akurat byłem po dwóch łykach, więc nic dziwnego, że mi wyszło od razu 0,79. Ale Paradox mnie uspokoił, że pomiar jest mocno zafałszowany.
Postanowiłem, że jak nas będzie stać, to muszę sobie taki alkomat sprawić. Iluż on zapobiegnie niepotrzebnym rozmowom i dyskusjom z Żoną. Czy chcę przez to powiedzieć, że dążę do tego, aby jeździć po pijaku? Nie!
 
Trzecią atrakcją był spacer w lesie z dwoma psami. Nic dodać, nic ująć.
A potem goście się rozjechali i jak zwykle w takich razach gwałtownie nastąpiła cisza.
Na koniec uzmysłowię tylko czytającym, tak dla porządku, że Lekarka i Wojskowy w niedzielę rano byli u nas nieobecni, więc w żadnej atrakcji nie brali udziału. W kawie i jajecznicy też nie. 

Zabrałem się za sprzątanie i za ogarnianie. Ktoś patrząc na ognisko i na teren wokół nie byłby w stanie się domyślić, że jeszcze wczoraj...
Postanowiliśmy wcześniej niż zwykle, czyli wcześniej niż wcześnie, położyć się do łóżka i obejrzeć serial. Ale jeszcze się dobrze nie umościliśmy, kiedy zadzwonił Konfliktów Unikający. Przepraszał, nie wiedzieć za co, bo "zgasł" wczoraj i przysypiał i z tego, dla mnie błahego, powodu miał poważną rozmowę z Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Faktycznie, gdy wyjeżdżali, udało mi się zauważyć taki z jej strony dziwny pocałunek, jakim uraczyła swojego partnera (nie wiem, czy się domagał), co prawda nie z kategorii pocałunku śmierci, ale jednak proforma, że użyję z racji profesji Trzeźwo Na Życie Patrzącej księgowej nomenklatury.
W rozmowie bagatelizowaliśmy jego problem, zwłaszcza ja, ale on ciągle się upierał, że tak nie powinno być i że on nie powinien...
- Ciekawe, co by się wspominało z imprez, gdyby nikt się nie upił, albo nie zasypiał? - staraliśmy się go pocieszyć. - Bo przecież tym razem było w sam raz. - Nawet nikt nie spadł ze schodów i w ogóle. - Co prawda w którymś momencie (Żona twierdziła, że nawet przez półtorej godziny) gospodarz olał gości i tuż obok, pod ich nosem, zgięty w pół i oparty łokciami o stół, oglądał na laptopie jakiś mecz(?!) i że Paradox podziwiał jego kręgosłup, ale bardziej fakt, że w ręce miał szklankę z whisky, a pod pachą butelkę Pilsnera Urquella i niczego nie uronił...
Ale te opowieści Konfliktów Unikającego nie pocieszały.
Tak czy owak, Żona uznała imprezę za bardzo udaną z wielu względów. Nie próbowałem żartować, że może dlatego, że nie spadłem... Ja też uznałem, że było fajnie i daliśmy radę.

Bez zasypialnych problemów udało się nam obejrzeć dwa odcinki Breaking Bad, oba w wersji piżamowej.
 
PONIEDZIAŁEK (13.12)
No i 40 lat temu junta wojskowa wprowadziła na terenie całej Polski stan wojenny.
 
Była  niedziela, 13 grudnia 1981 roku. 
Pisałem już o tym  kilka razy, ale zawsze co roku te same obrazy są przywoływane i wcale nie jest mi do śmiechu. Nawet wydaje mi się, że z biegiem lat narasta we mnie gorycz i żal. Staram się sobie wytłumaczyć, że to może przez świadomość, że wówczas miałem "tylko" 31 lat.

Rano wróciliśmy do codziennych standardów, procedur i rytuałów. Martwiło mnie tylko, że jutro i w środę Żona ich mieć nie będzie. Będzie zdana na siebie i oczywiście da radę, ale to nie to samo. 
Na dni nieobecności przygotowałem jej furę najrozmaitszego drewna, żeby pod tym względem miała pełny komfort. Ona zaś wyposażyła mnie na ten okres w prowiant - na śniadania i obiady. Pełen wypas.
Wyjechałem wcześnie, parę minut po trzynastej. Całą drogę, 53 km, towarzyszyła mi mgła. Widoczność 50 - 100 metrów. Ale jechałem bez stresu, bo nigdzie nie było widać szaleńców. Szósty bieg po raz pierwszy wrzuciłem dopiero na esce, ale nie cierpiałem z tego powodu. Od razu też się lepiej poczułem stojąc w korku na wjeździe do Metropolii, który powstał z powodu tejże mgły. Nie rozmyślałem, co by było, gdyby była mgła, ciemno i szczyt za dwie godziny. Cieszyłem się, że "płynnie" dotarłem do Nie Naszego Mieszkania.
A w nim, jak ryba w wodzie. Wszystko na swoim miejscu. To pisałem i pisałem...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.12.

I cytat tygodnia:
To nie liczba lat w twoim życiu się liczy tylko ilość życia w twoich latach. - Abraham Lincoln (szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych) - to tak a propos moich urodzin.