poniedziałek, 28 marca 2022

28.03.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 115 dni. 

WTOREK (22.03)
No i znów dzień po publikacji.
 
Ze sporą liczbą błędów, ale Żona świeżym okiem wszystkie wyłapała.
Poprzedni tydzień wczoraj wieczorem został we wpisie formalnie zamknięty, ale po publikacji zdążyły zajść okoliczności do niego przynależne. Obejrzeliśmy bowiem dwa odcinki Kariery Nikodema Dyzmy, co było oczywiste i zaplanowane, natomiast szczekanie Berty też było oczywiste, bo nie dało się nie słyszeć, ale nie zaplanowane. Ale o tym poniżej.
 
Ranek spędziłem wokół Zjazdu'23. Rozmawiałem telefonicznie z czterema kolegami i miałem zamiar porozmawiać z jedną koleżanką mieszkającą we Francji, ale okazało się, że posiadany numer jest numerem do jej pracy, a tam pani usłyszawszy, że dzwonię z Polski od razu łamaną polszczyzną (wpływ koleżanki?) poinformowała mnie Ja nie rozmawiać po polski i przeszła na płynny angielski, w którym stosując podobną składnię, jak ona w polskim, dopytałem, uprzednio się przedstawiwszy, Ja chcieć rozmawiać i tu podałem imię i nazwisko koleżanki. Pani mi wyjaśniła, że koleżanka już nie pracuje i jest na emeryturze, czego mogłem się domyślić. A pani znać jej numer do domu? dopytałem, ale Ja nie znam jej domowego numeru usłyszałem wyraźnie zmartwiony głos, więc podziękowałem i się pożegnaliśmy. Powiedziałem nawet bye, bye, czyli baj, baj, a nie b-y-e, b-y-e, z czego byłem dumny, bo aż takiego strasznego obciachu nie było. Ale kontaktu do koleżanki nie mam, więc dupencja bladencja.
Dwaj koledzy, którzy nie zareagowali z deklaracją jadą - nie jadą byli mile zaskoczeni moim telefonem. Jeden przepraszał, że nie reagował i zadeklarował tylko przyjazd na część oficjalną zjazdu, a drugi był wyraźnie na emeryturze, więc przegadaliśmy pół godziny. Ma kłopoty z poruszaniem się, więc nie przyjedzie, ale ustaliliśmy, że wszystkie informacje będzie dostawał. Następni dwaj, ci z grupy organizatorów, zadzwonili sami i jakiś czas biliśmy organizacyjną pianę.
W tej zjazdowej atmosferze zadzwoniłem do młodej pani menadżer, do hotelu, który będzie centrum zjazdowym, żeby się przypomnieć i się pod koniec kwietnia umówić na kolejne spotkanie. Nowe wieści są takie, że ośrodek kupił z funduszy unijnych jednego melexa, a za chwile kupi drugi. Będzie więc można wozić emerytowaną bandę chemików po urokliwych terenach Pięknej Doliny.
Na bazie ostatniej rozmowy i trochę z rozpędu omówiliśmy z Żoną harmonogram całego kwietnia. Bo zaczną przyjeżdżać goście, będą święta, na pewno zaliczymy jakieś spotkania towarzyskie, w tym spotkanie z organizatorami zjazdu oraz wypadną różne niespodziewane lub spodziewane wydarzenia. Będzie więc gęsto.

Dzisiaj był pierwszy prawdziwy gorący dzień. Nie dało się funkcjonować w polarze. "Upał" nie przeszkodził, a wręcz odwrotnie, zachęcił do pracy. Uzupełniłem braki drzewne, a potem ponownie zabrałem się za wygrzebywanie betonowych płyt spod ogrodzenia siatki. Wszystkie woziłem na zakręt górki.
W trakcie pracy Synowa doniosła, że po 50 minutach jazdy nadal są w Metropolii i to nawet nie na jej wylocie. Współczułem jej, bo miałem świeżo w pamięci nasz ostatni powrót do Wakacyjnej Wsi.
W końcu przyjechała o 18.00 kompletnie wykończona. Byłem ciekaw jej zachowania, ale było zupełnie naturalne i normalne biorąc pod uwagę fakt, że się nie widzieliśmy prawie rok.
Chłopaki wyrośli, ale zmienili się mniej, chociaż młodsi, niż Wnukowie I i II. Żona zaserwowała wszystkim kurczaka z kapustką, a Synowa przy herbacie zaczęła odzyskiwać siły. 
Oprowadziłem ich po gościnnych mieszkaniach, bo jeszcze nie widzieli. Podobało im się na tyle, że Wnuk- III stwierdził, że on w takim mógłby sam mieszkać, a sypialnię by trochę zmienił, ale nie dał z siebie wydusić, co takiego.
Przed wyjazdem oprowadziłem Synową przy latarce po całej posesji i niepotrzebnie pokazałem jej Staw, który widocznie po ciemku prezentował się szczególnie groźnie, bo po przyjeździe do domu od razu wysłała smsa Zapomniałam im zrobić pogadanki o tym, że mają się do stawu nie zbliżać. Daj im tam odpowiednie wytyczne :). Odpisałem nie wchodząc w szczegóły, które mogłyby ją tylko dodatkowo zaniepokoić lub zdenerwować, Tylko przy nas!
Wieczorem chłopaki nie odpuścili 3-5-8. Żona dzięki temu miała święty spokój, ale i tak musiała im w klubowni przygotować spanie i ich kilkudniową bazę.
 
Oczywiście dzisiaj niczego nie obejrzeliśmy.
 
ŚRODA (23.03)
No i dzisiaj rano Wnuk-III i Wnuk-IV spali do 08.00.
 
Dla nas super. 
Wnuk-IV wstał przed bratem, który udawał, że śpi. Zaczęły się takie podchody, ale rano było spokojnie. Niczego nie chcieli. Po prostu krzepli w nowych warunkach i badali teren.
Ze śniadaniem, bo nie przyjmowali do wiadomości mojej nomenklatury, się nie spieszyliśmy. Zrobiłem blachę tostów i ugotowałem 7 jajek na miękko, bo jedno zażyczył sobie Wnuk-IV. Ale gdy jaja się gotowały, odwidziało mu się, ale sytuację uratował Wnuk-III, który na dodatek zamówił dokładkę z tostów. Pierwszy raz widziałem, żeby Wnuk-IV zjadł mniej od któregokolwiek ze swoich braci.
 
Tylko raz jeden, żeby nie wyjść na nudziarza, o co przy takiej różnicy wieku bardzo łatwo, postanowiłem chłopaków przepytać Co tam w szkole? Co prawda do szkoły nie chodzą, ale było wiadomo, o co chodzi. Wnuk-IV, jako jeszcze nie nastolatek zachowywał się normalnie i takoż odpowiadał i opowiadał, natomiast Wnuk-III, jako już nastolatek, natychmiast po pytaniu osłabł i zaczął na kanapie się słaniać, nie był w stanie normalnie usiedzieć, tylko co chwilę zmieniał pozycję z ciężkim wzdychaniem podpierając się demonstracyjnie dla podkreślenia jak mu jest źle, a to łokciem, a to kolanem, wszystko po to, żeby zademonstrować, jakie rzeczy w tej szkole są głupie i beznadziejne, a zwłaszcza język polski. Z jednej strony patrząc na logikę naszego języka musiałem się z jego świętym oburzeniem, zwłaszcza dotyczącym pisowni wyrazów z "u" lub z "ó", zgodzić, z drugiej strony wiedziałem, że jest piękny, ma tyle smaczków i wyrafinowań, które do mnie dotarły już w życiu dorosłym, że na wszelki wypadek nie wchodziłem w dyskusję. Trzeba przeczekać, zwłaszcza że słanianie się Wnuka-III nie dotyczyło tylko szkoły i języka polskiego, co okazało się bardzo szybko i praktycznie przy każdej sytuacji. Bo wiadomo, że wszystko jest głupie, zwłaszcza życie, ale w te głębokie rozważania nie wchodziliśmy. Chcieliśmy przyjemnie i z najmniejszymi stratami własnymi na ciele i umyśle te kilka dni spędzić razem.

Stan wszystko jest do dupy bardzo szybko Wnukowi-III przeszedł, gdy się okazało, że po I Posiłku, przepraszam, po śniadaniu, pojedziemy do Sąsiedniego Powiatu na zakupy, a przede wszystkim do kawiarni na lody, desery i soczki. 
Żona zamówiła podwójne espresso i tiramisu, które jej nie smakowało, ja to co zwykle, Wnuk-III jakiś deser lodowy i sok pomarańczowy, a Wnuk-IV sok pomarańczowy i... sernik. Czyżby moje geny? 
Wnukowie wnikliwie obserwowali i uczyli się życia, gdy dziadek po kryjomu z torebki dosypywał orzeszki wcześniej kupione w Kauflandzie. I było widać po ich minach, że nauka życia jest bardzo interesująca i że nie jest do dupy.
Po powrocie do Wakacyjnej Wsi wybraliśmy się z Bertą na spacer do Gruszeczkowych Lasów. Piesek robił to co zwykle, czyli tu i teraz. Nie zważając na upał w ogóle nie oszczędzał energii szalejąc od razu z radości, by w drodze powrotnej wyraźnie błagać, żeby go wziąć na smycz i natychmiast zaprowadzić do domu. Oczywiście spacer był do dupy z racji jego długości i gorąca, stąd Wnuk-III ciągnął się przez cały czas w ogonie.
Ale w domu odzyskał werwę, gdy zagraliśmy w 3-5-8 i gdy wygrał. Nawet humoru nie popsuł mu fakt kilkukrotnej przegranej z dziadkiem w warcaby i niemożliwość wygrania 20 zł. Wiadomo, w tej materii z dziadkiem się nie da.
Wieczorem do gier dołączyła Żona. Zagraliśmy w jej ulubione kierki, w których jest mistrzynią, zwłaszcza w jej ulubionej loteryjce, gdzie można kisić. Oczywiście wygrała, ale to nie zabrało chłopakom emocji i radości z gry, bo kierki już dawno polubili. Mnie tylko dobił rozbójnik, w którym na możliwych minus 800 pkt zachapałem aż minus 720 ku wielkiej radości pozostałej trójki.
Po wszystkim chłopaki bez szemrania poszli do łóżka, a nam się udało nawet obejrzeć jeden odcinek Kariery Nikodema Dyzmy.
 
Przez cały dzień obserwowałem, a raczej wsłuchiwałem się w to, co mówi Wnuk-IV, a przede wszystkim jak mówi. Jego bogaty zasób słów robił wrażenie. Jest on u niego największy spośród wszystkich braci, a przecież liczy sobie dopiero 9 wiosen. Stosował dodatkowo z całkowitą świadomością znaczenia i kontekstu różne powiedzonka, idiomy, skróty myślowe, niedopowiedzenia, przerywniki i okrągłe rozbudowane zdania. Cały czas musiałem zachowywać poważną minę, mimo że od środka wielokrotnie mnie rozsadzały pchające się parsknięcia, gdy porównywałem małą osóbkę z tym co i jak mówi. 
Fascynujące.
 
CZWARTEK (24.03)
No i rano wstałem o 06.30.
 
Swoim trybem, bez pośpiechu. Zanim cały dom się obudził, wszystko zrobiłem. I miałem trochę czasu dla siebie. Więc i Żona, i chłopaki dali pożyć.
Wczoraj z Żoną się ocknęliśmy, że chyba czas najwyższy założyć na drzwiach moskitiery, bo muchy zaczęły się pchać do domu i pojawiły się pierwsze komary, jeszcze ospałe, ale już wkurzające.
 
Dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczki. Ale zanim wyjechaliśmy, Wnuki wymusiły na mnie 3-5-8 z opcją dokończenia po powrocie. Ale takiej potrzeby nie było. W pięciu rozgrywkach wygrałem z porażająca przewagą, co nawet na mnie zrobiło wrażenie, bo to rzadkość w tej grze.
W Powiecie kupiliśmy tylko Socjalną. Bo wystarczyło, że przed przyjazdem chłopaków zrobiliśmy zapas wody niegazowanej, żeby ją natychmiast odrzucili i dopięli się do naszej, gazowanej właśnie. Myśleliśmy, nie wiedzieć zresztą dlaczego, że piją taką samą jak ich dwaj starsi bracia. W każdym bądź razie butelki znikały ze skrzynek w zastraszającym tempie. Ale to zapewne dobrze pić wodę, przynajmniej tak twierdzi Żona.
W Kawiarnio-Cukierni zatrzymaliśmy się tylko na kawę - my, a chłopaki na soki i na gry interaktywne.
Można było chwilę odsapnąć. Stamtąd pojechaliśmy do Rybnej Wsi. Stawy, ptaki, żaby, dyby, siłownia na powietrzu zapewniły tyle rozrywki, że nikt się nie nudził. A potem podobnie wokół restauracji - stawy, mini zoo, przyrodnicza ścieżka edukacyjna i świetnie pomyślany plac zabaw zapewnił wszystkim sporo wrażeń, choćby Żonie, która leżąc na kiwającym się leżaku wygrzewała się w słońcu.
Ale na wszystkich największe wrażenie zrobił osioł, który nie wiedzieć czemu na nasz widok pokazał całą gamę swojego rżenia. A ponieważ wszystko robił na wdechu tworząc z nozdrzy w tym momencie dwa idealne i duże koła i wydawał z siebie przenikliwy dźwięk, mieliśmy za darmo świetne widowisko. Bo nikt z nas takiego osła, nomen omen, nie widział. 
W restauracji myśleliśmy, że skończy się na frytkach z keczupem, ale Wnuki zachowały się wyrafinowanie i zamówiły po porcji naleśników z dużą obecnością czekolady oraz po napoju pomarańczowym, Żona tołpygę, ja suma (pierwszy raz jadłem - dobry, ale trochę kucharz przesuszył).
 
Po powrocie do domu odbyła się lekcja rąbania drewna. Sami chcieli. Była to szkoła życia w różnych aspektach. Po pierwsze zobaczyli, że to nie jest takie proste, ale jednak po iluś próbach da się rozłupać nieduże bierwiono ku ich niewątpliwej satysfakcji. Po drugie zobaczyli, że bardzo łatwo jest podnosząc nad głową siekierkę z wbitym bierwionem, żeby obrócić ją i uderzyć obuchem o pień, całość spuścić sobie na łeb (Wnuk-IV) lub że przy rozmachu siekierki, jeśli nie trafi ona w bierwiono lub przynajmniej w pieniek, niechybnie wyląduje na nodze w okolicach piszczeli (Wnuk-III).
- I żebyście przypadkiem nie chwalili się mamie, że rąbaliście u dziadka drewno! - Tacie możecie!  
To po trzecie.

Na wieczór zaplanowaliśmy kierki. Wygrała... Żona nawet nie musząc grać w swoją ukochaną loteryjkę. Wygrałem ją ja, ale i tak byłem trzeci. A potem powtórzyliśmy samą loteryjkę, tak się chłopakom spodobała.
Spodobały im się również różne piosenki zasłyszane w Inteligentnym Aucie. Ciekawe, bo był to szeroki rozrzut gatunkowy w wersjach śpiewanych po polsku i po angielsku. Upatrzone natychmiast zapamiętywali i non stop nucili w domu, przy kierkach, w trakcie snucia się po domu lub pobytu w toalecie lub na górze w klubowni. Czepili się zwłaszcza A gdyby tak Vox-u, co bardzo szybko przestało być zabawne. No cóż, obaj są muzykalni, a najbardziej z czterech braci Wnuk-III, który potrafi śpiewać odtwarzając oprócz słów wszystkie najdrobniejsze niuanse instrumentalne łącznie z różnymi efektami dźwiękowymi typu przeszkadzajki. Nawet chyba w tym względzie Syn nie dorasta mu do pięt.
 
Dobrze że nadszedł mecz, bo w jego trakcie nie śpiewali. Jeszcze by tego brakowało. Ale razem ze mną powstali, gdy zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. 
Graliśmy towarzysko ze Szkocją w Glasgow. Obie federacje piłkarskie, i tylko te, miały wolny termin, żeby się spotkać, bo nam odpadł mecz z Rosją, a im z Ukrainą. Graliśmy dziadowsko, bez Lewandowskiego, słusznie oszczędzanego na barażowy mecz ze Szwecją. Cudem zremisowaliśmy 1:1.
- Dziadek, my obejrzymy tylko I połowę. - usłyszałem przed meczem.
Więc zupełnie się nie zdziwiłem, kiedy po meczu wszyscy poszliśmy do łóżek.
 
PIĄTEK (25.03)
No i po meczu wstałem o 07.00.
 
Nie zdążyłem jeszcze wszystkiego porannego zrobić, gdy zszedł Wnuk-III zadowolony i uśmiechnięty z informacją, że Wnuk-IV też się ubiera. A tak liczyłem, że przecież po meczu będą spać do nie wiadomo której! 
W związku z tym Żona wstała lekko załamana i ze swoim 2K+2M przeniosła się do kuchni, a ja chcąc jakoś skanalizować poranne oczekiwania Wnuków, a przede wszystkim ich energię, zaproponowałem od razu 3-5-8. Tak więc graliśmy w tym domu karcianej rozpusty, w salonie, jeszcze przed śniadaniem i na pewno przed myciem wnukowych zębów. Ale kto by na to zważał w obliczu hazardu.
 
Jeszcze przed śniadaniem uprzedziłem ich, że dzisiaj spędzimy sporo czasu na pracy. I wyjaśniłem jakiej. Nawet się zapalili.
Obaj rozpalili ognisko i każdy swoją osobistą taczką zaczął zwozić drobne gałęzie, pozostałość po moim prześwietlaniu drzew owocowych, krzaków i winorośli, i wrzucać je do ognia. Komu mogłoby się to nie spodobać? Otóż mogłoby - nastolatkowi. W połowie pracy, a mijała właśnie godzina, Wnuk-III zorientował się, że coś to za długo trwa i zaczął wymyślać trudności nie wprost. A to że ogień przygasa, a to że wiatr wieje nie z tej strony, a to że strasznie tych gałęzi dużo, a to że robię za duży dym dokładając za jednym razem zbyt dużo gałęzi lub że nagle jego rękawiczki zrobiły się zbyt duże. Tempo jego ruchów gwałtownie spadło i dało się zauważyć, że od pewnego czasu to raczej taczka go prowadzi niż on ją. 
To jednak zupełnie nie działało demoralizująco na młodszego brata. Z taczki zrobił sobie specjalny pojazd wetknąwszy dwa kije w uchwyty i powiesiwszy na jednym sekator, a na drugim rękawiczki.
W którymś momencie podszedł do mnie.
 - Fajna praca, dziadek! - Tylko Wnusio-III coś marudzi... - zakablował.
Więc, żeby praca nie siadła, gdy skończyłem ciąć duże gałęzie na małe oraz je spaliłem, przeszedłem do działki Wnuków. Kazałem im kursować taczkami tam i z powrotem, a sam im je ładowałem. Robota została skończona.
Żona wymyśliła, żeby w nagrodę zamontować im hamak i w ten sposób rozpocząć hamakowy sezon. Strzał był w dziesiątkę. Mieliśmy ich z głowy jakieś dwie godziny. Żona mogła spokojnie przygotować II Posiłek, tzn. obiad, a ja sprzątnąć cały teren i zgrabić wszystko, co nanieśli i rozrzucili młodociani pracownicy. Z daleka tylko słuchałem, czy przy hamaku są dwa głosy, piski i wrzaski, bo milczenie lub wycie, zwłaszcza Wnuka-IV, mogłyby nieść złe wieści.
Po posiłku zagraliśmy w kierki z obowiązkowo powtórzoną loteryjką, potem chłopaki uprosili mnie i zgodziłem się dać im mojego laptopa, żeby mogli w klubowni sobie pograć, a sam jeszcze raz wyszedłem na dwór (ta pogoda tak wyciąga) i na górkę nawiozłem kilka taczek ziemi.
 
Na wieczór zapowiedziałem im kąpiel. Ale zanim to nastąpiło, usłyszałem pytanie:
- Dziadek, a możemy rąbać drewno.
- Absolutnie nie! - Jutro wyjeżdżacie i po co nam kłopoty na ostatnią chwilę?!
Przeszli nad tym do porządku dziennego.
- Dziadek, a mogę nie myć głowy, bo bardzo nie lubię, jak woda z mydłem leci mi do oczu. - zapytał Wnuk-III. - W domu jeszcze daję radę, ale tutaj nie znam systemu...
- Możesz. - odparłem, bo kto lubi, żeby go szczypało w oczy.
Czy w tej sytuacji pogodzony z losem i z perspektywą mycia głowy Wnuk-IV ją mył?
Wykąpani poszli na górę i jeszcze przez 40 minut oglądali bajki, a my mogliśmy spokojnie obejrzeć przedostatni odcinek "Dyzmy".

SOBOTA (26.03)
No i rano usłyszałem kroki na schodach, więc skóra mi ścierpła.

Ale to była tylko Żona, którą ujrzałem z większą niż zazwyczaj poranną przyjemnością.
Tym razem zamieniła się z "wczorajszym" Wnukiem-III. 
- A bo jak sobie pomyślałam, że oni lada moment wstaną, to leżenie w łóżku nie miało sensu. - A tak chociaż spokojnie napiję się kawy przy kozie.
Ja swojej nawet nie zdążyłem tknąć, bo za chwilę ubrani pojawili się obaj. Ale ponieważ przed śniadaniem zdążyliśmy dokończyć 3-5-8 (wszystkie zapisy, również te kierkowe, zabrał Wnuk-III, żeby w domu zdać relację i się pochwalić), to jednak znalazł się czas, żeby się nią podelektować.

Samodzielnie i sprawnie się spakowali i o 11.30 wyjechaliśmy. W trakcie jazdy wybierali piosenki, które w czasie naszego pobytu poznali, żeby słuchając sobie podśpiewywać. Miałem więc podwójną stereofonię i niezły ubaw. Czego tam nie było: Deszcz w Cisnej Krystyny Prońko, A gdyby tak Voks'u, C'est la vie w wykonaniu Andrzeja Zauchy, Zbigniewa Wodeckiego i Grzegorza Turnaua, kilka utworów Electric Light Orchestra, kilka ze ścieżki dźwiękowej serialu Suits, Golden brown The Stranglers, Blues o starych sąsiadach Pod Budą, Sielanka o domu Wolnej Grupy Bukowina i wiele, wiele innych. Nie sposób spamiętać wszystkich.
O 13.00 byliśmy na miejscu. Trochę niepokoiłem się powitaniem z Synem, ale wyszło zupełnie normalnie. A potem siedzieliśmy w siódemkę w salonie przy herbacie i składałem relację tak z pobytu dwóch starszych, jak i dwóch młodszych. Ubaw mieli wszyscy.
Syn użył pretekstu, nie wiem na ile uświadomionego, żebym przyjechał zobaczyć szczeniaczki Furii, gdy się urodzą, bo niedługo spotka się ona z tym samym kawalerem co poprzednio.

W drodze powrotnej miałem pewne problemy z przebiciem się przez Metropolię, bo metropolianie weekendowali i swoje w korkach trzeba było odstać, ale ostatecznie nie było tak źle.
W Wakacyjnej Wsi, koło domu Gruzinów, natknąłem się na wracających ze spaceru Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Przegadaliśmy z 15 minut, zanim się ocknąłem, że jestem w cienkim sweterku, a oni w kurtkach i że przemarzłem. Stąd nie było wystarczająco sporo czasu, żeby omówić obecny przyjazd Lekarki z jej synem, a temat był niezwykle ciekawy.
- Ale przyjadę znowu za tydzień. - obiecała Lekarka. - To może by się udało spotkać u was razem z Gruzinami?
Rzecz tę planujemy z Żoną już od dawna, ale ciągle nie wychodzi z ich powodu, bo w proponowanych przez nas terminach nie mogli. Nie inaczej było dzisiaj.
- Emerytuś - tak zwraca się do mnie Gruzin - naprawdę w tym terminie mamy gości.
Znowu rzecz odłożyliśmy. Więc po konsultacji z Lekarką ustaliliśmy, że spotkanie odbędzie się we czworo u nich.

W domu rzuciłem się na aroniówkę od Teściowej.
- Coś ty głupi?! - Toż to sam cukier! - Weź Stumbrasa...
To bez oporów wziąłem dwa kieliszki i w ten prosty sposób zapobiegłem przeziębieniu.
W tak miłej atmosferze zdałem Żonie relację z mojego pobytu u Synowej i Syna oraz ze spotkania z Lekarką i Justusem Wspaniałym. 
I... padliśmy. Ale ostatni odcinek Kariery Nikodema Dyzmy daliśmy radę obejrzeć.
Tak oto zakończył się czteronocny pobyt Wnuków. Przeżyliśmy.
 
NIEDZIELA (27.03)
No i dzisiaj wstałem o 09.00, czyli o 08.00.
 
Wczoraj postanowiliśmy odespać pobyt Wnuków. 
Spaliśmy 11 godzin w liczbach bezwzględnych. I poczuliśmy się wyspani i wypoczęci, porannie zrelaksowani. Do tego pogoda była taka, że rwało mnie do szpadla, taczki i ziemi.
- A może byśmy zrobili sobie wycieczkę po Pięknej Dolinie?... - Żona podsunęła pomysł słysząc moje ciągoty do ziemi.
- A blog niech leży odłogiem...
- Jak pojedziemy, będziesz miał o czym pisać... - wzięła mnie pod włos.
Specjalnie się nie opierałem.
Gdy się wycieczkowo ocknęliśmy, była już 13.30. Ale nic sobie z tego nie robiliśmy, bo od dzisiaj dzień zrobił się nieprzyzwoicie długi.
W drodze powrotnej usiłowaliśmy kupić jajka, bio lub ekologiczne, bo te sąsiadkowe wyszły, ale wszystkie Biedronki, DINA i Netta były pozamykane. Jeśli chodzi o Netto fakt ten nie dziwił, bo sklep z tej sieci nigdy nie był pocztą, ale brakiem biedronkowej i dinowej poczty zostaliśmy zaskoczeni. Nie wiedzieliśmy, co się stało, bo kompletnie odcięliśmy się od wiadomości ze świata. Tego bliskiego, jak i dalekiego również.
W Powiecie postanowiliśmy zaakcentować niedzielę pobytem w Kawiarnio-Cukierni. Tłumy ludzi i długa kolejka. Żona chciała zrezygnować, ale się uparłem, żeby, w końcu od czasu do czasu, powchłaniać taką światową niedzielną atmosferę w Powiecie. Nie było tak źle, bo już za 15 minut na zajętym przez Żonę stoliku stało dla niej podwójne espresso, dla mnie zaś średnie americano i gałka słonego karmelu z polewą toffi. Bez żenady z przyniesionej z domu torebki wyjąłem orzechy i obficie nałożyłem je do pucharka. Skoro nie mogą obliczyć, ile może kosztować posypka z orzechów i nie mają tego na kasie, to niech im orzechy i migdały, za przeproszeniem, pleśnieją. Nie wiem, czy nie lepszą metodą będzie właśnie przynoszenie za każdym razem własnej posypki, niż pisanie o nią petycji, którą i tak wyrzucą do kosza. Zwłaszcza, że sobie o niej przypominam za każdym razem dopiero w Kawiarnio-Cukierni.
Siedzieliśmy sobie, a ja miałem używanie w podglądaniu i podsłuchiwaniu. Robiłem to na tyle sprytnie, że równolegle, jak nie ja, prowadziłem z Żoną rozmowę na interesujące nas tematy, a zwłaszcza jeden, więc się nie zorientowała i nie słyszałem Uspokój się! 
Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie pary w moim wieku lub może trochę starsze. Fascynowała mnie jedna z pań, zresztą od razu, od wejścia. Duża w każdą stronę, z tego powodu wyglądająca groźnie, a grozę dodatkowo podkreślały specyficzne czarne i kanciaste oprawki okularów oraz dolna szczęka, niezwykle szpiczasta i mocno wysunięta na tyle, że mógłby jej pozazdrościć  tego fenomenu Jacek Gmoch (dla młodszych - polski piłkarz, trener piłkarski, działacz sportowy i społeczny, inżynier. W latach 1976–1978 selekcjoner reprezentacji Polski w piłce nożnej.) Dla większego efektu siedziała profilem do mnie, co oczywiście było ślepym trafem, ale dla mnie niezwykle hipnotycznym. Efektownie, ale bezwiednie oczywiście, demonstrowała zwały tłuszczu, te na brzuchu i te wyciśnięte przez paski biustonosza podtrzymującego piersi, że tak powiem, niczego sobie. Gdy się już jako tako przyzwyczaiłem i nie spodziewałem się niczego więcej, Pani mnie zaskoczyła. Nie tyle jej olbrzymim pucharem z lodami obficie polanymi bitą śmietaną, bo to było przecież oczywiste, ale jej manewrem. Chcąc widocznie kompletnie się zrelaksować i przystąpić do konsumpcji postanowiła założyć lewą nogę na prawą. Pierwsza próba z racji wystającego wału była nieudana, więc pani prawą ręką, wyraźnie zwyczajna takich sytuacji, ujęła stopę nogi lewej i bez problemu założyła ją na nogę prawą, co od początku było jej zamiarem.
- Wiesz - odważyłem się wtrącić nowy wątek do naszej rozmowy z Żoną - gdybym miał 23-25 lat i był przedstawiany tej pani przez jej córkę, którą akurat bym się interesował, to na widok mamusi mógłbym narobić w gacie.
Żona niespodziewanie dość obojętnie przeszła nad tą moją uwagą, może dlatego, że się nie rozkręcałem. Bo mogłem przecież dodać, że byłbym wypytywany, na przykład, o zamiary jakie żywię względem córki. A jakie może mieć zamiary taki młody mężczyzna? Zawsze przecież te same. Ciekawe, że o tym mamusie wiedzą, a już młode dzierlatki niekoniecznie.
- Ale wiesz - dodałem, żeby złagodzić wypowiedź - w rozmowie ta pani mogłaby się okazać całkiem sympatyczna.
Żona tylko kiwnęła głową.
Przy drugim sąsiednim stoliku "rezydowała" mamusia z córeczką, chyba. Mamusia, bardzo przejęta, lat około trzydziestu kilku i córeczka, trzylatka, słodka oczywiście.
Zastanawiało mnie zachowanie mamusi, takie przesadnie emocjonalne, wręcz nadskakujące i łaszące się. Wyglądało na to, że mogła mieć dziecko w dość późnym wieku, być może licząc się z tym, że już mieć go nie będzie, więc jej szczęście było tak olbrzymie, że na pewno zrobi małemu niewinnemu stworzeniu krzywdę i nie odczepi się od niego do swojej lub jego starości. Efekt ten mógł być prawdopodobnie wzmocniony brakiem męża lub partnera, ojca córeczki.
Mogła też być inna przyczyna zachowania się tej pani. Z racji swojej "naturalnej" kompulsywności, znerwicowania i egzaltacji być może doszło do rozwodu z mężem lub rozstania z partnerem, bo żaden chłop tego nie wytrzyma. A sąd widząc stan psychiczny tej pani przydzielił opiekę ojcu, a jej wyznaczył tylko soboty i niedziele, i to raz w miesiącu. Bo skąd taki wyraźny syndrom nadskakiwania dziecku i pośpieszne nadrabianie braków w kontakcie?
Wychodziłem w pełni usatysfakcjonowany. Miałem dosyt oglądania wielkiego świata. Ciekawiło mnie tylko, co też ewentualnie drugie strony mogły mówić o mnie. Prawie na pewno nic, bo mało kto jest tak zboczony.

W domu byliśmy o 16.00. Piękny wiosenny czas, żeby zabrać się do roboty. Uzupełniłem stany gazet, kartonów, szczap i bierwion. I zabrałem się za resztki ziemi. Wyszły z tego raptem trzy taczki, dużo za mało, żeby dokończyć obsypywanie górki. Ale, gdy zacząłem wyrównywać teren po ziemi, odzyskałem taczek... dziesięć, co mi pozwoliło temat górki zakończyć. Z dużą, nomen omen, satysfakcją. 
Żona się pofatygowała obejrzeć z ciekawości i górkę zaakceptowała. Teraz, jeśli tylko zdobędę jakąś ziemię, pozostanie mi cyzelowanie.
W czasie pracy wymyśliłem genialną rzecz. Chciałem obejrzeć mecz Igi Świątek z Madison Brengle (USA), ale fakt że to dopiero III runda turnieju WTA w Miami i że mecz rozpocznie się około godziny 01.00 naszego czasu, skutecznie mnie zniechęcały. Z drugiej strony fakt, że Iga całkiem niespodziewanie (nr 1 światowego rankingu - Ashleigh Barty wycofała się z zawodowego tenisa nie mając nawet 26 lat) stała się światową jedynką, nie dawał mi spokoju. 
A rozwiązanie dylematu okazało się banalnie proste. II Posiłek zjadłem o 19.00, czyli o 18.00, ale i tak, i tak późno. O 19.20 położyłem się spać, wstałem o 20.50 trzeźwy na ciele i umyśle gotów bez żadnych problemów siedzieć do 01.00 i pisać, a potem oglądać mecz.
Tak też się i stało. Żona o 22.00 przeniosła się na górę, a ja zostałem w komforcie sam. Na całe siedzenie przygotowałem specjalny plan pitny. Zacząłem od Blogowej, by potem przejść do Litovela, a noc zakończyć naparem z wierzbownicy. Coś dla ducha i ciała.
Iga wygrała 2:0 (pierwszy set do zera), co spowodowało, że mecz trwał trochę ponad godzinę. Mogłem więc położyć się wcześniej.
 
PONIEDZIAŁEK (28.03)
No i dzisiaj położyłem się spać o 02.40, a wstałem o 07.40.
 
Może to komuś zaimponuje, albo wzbudzi odruch pukania się wskazującym palcem po czole, ale na pewno nie Po Morzach Pływającemu. Z powodu tak nietypowego spania automatycznie przywołałem go w swojej pamięci, a czas był najwyższy, bo znowu kompletnie się nie odzywa. W interwałach czasowych powoli zaczyna dorównywać PostDoc Wędrującej. 
Po meczu długo nie mogłem zasnąć, bo organizm zgłupiał, a o zaplanowanej pobudce o 08.00 też nie było mowy, bo organizm czatował, żeby smartfon się nie wzbudził i nie obudził Żony.
Wstałem nieprzytomny.
Po raz pierwszy od niepamiętnych miesięcy rano nie rozpaliłem w kuchni. Na dworze i w domu ciepło, do gotowania czegokolwiek czas, więc rozpaliłem tylko w kozie, żeby Żona miała komfortowe 2K+2M. Doszło do tego, że Żona nie dość, że prawie natychmiast odsłoniła okno, to jeszcze je otworzyła, żeby posłuchać śpiewu ptaków. Z Internetu wyszło nam, że piękną melodyką przerzucają się kosy. A dodatkowo na wprost okna, na modrzewiu, wiewiórka ukazywała cały swój kunszt i grację w poruszaniu się po najcieńszych gałązeczkach świecąc od czasu do czasu swoim białym brzuszkiem. 
Więc to 2K+2M było też po raz pierwszy inne - wiosenne.

Żona widocznie odebrała moje myśli krążące wokół Po Morzach Pływającego, bo mi znienacka zakomunikowała, że on jakiś czas temu przysłał "morski" filmik I jeśli chcesz, to ci pokażę. Czyli jednak żyje.
Filmik trwał jakieś 5 minut i w swojej dynamice był niezwykle statyczny. Ukazywał morską linię horyzontu, na nim profil statku, taki czarny, zgrafizowany, a nad nim piękne czerwone słońce jakby za nim się chowające. Taki powolny zachód słońca za statkiem. Oglądało się to przyjemnie, ale bardziej do myślenia dało mi to 5 minut. Znaczy się, że jednak Po Morzach Pływający czas ma.

Bez I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. W domu, w naszych porannych standardach posiłkowych, nie mieliśmy nic. Zrobiliśmy spore uzupełnienia, a zwłaszcza udało się nam w Biedrze kupić jajka Bio, które od jakiegoś czasu były niedostępne, co tylko dobrze o nich świadczyło. Przy okazji kupiliśmy takie dziwo jak Maślanka Mrągowska i chleb słowiański. Gdyby ktoś nas podejrzał, trudno byłoby się wytłumaczyć, że my nic z tym nie mamy wspólnego i że to dla Justusa Wspaniałego. Każdy tak może łgać. Ale u nas to była prawda. Spotkaliśmy się z nim przy jego płocie i takie złożył nam zamówienie.
Po trzech sadzonych na boczku nie było siły. Ogarnęła mnie nieprzytomność. Musiałem się na 1,5 godziny położyć. A gdy wstałem, pisałem i pisałem. Musiałem ze wszystkim zdążyć przed meczem Igi Świątek z Cori Gauff (USA) w IV rundzie turnieju w Miami. Tym razem dla mnie zaczął się dobrze, bo o trochę po 22.00, dla Igi gorzej, bo miała mało czasu na regenerację sił. A skończył się dla nas wspaniale, bo wygraną Igi 2:0.

Dzisiaj minąłby rok, od kiedy nie widziałbym się z Synem. Ale na skutek sprzyjających okoliczności 2 dni wcześniej udało się uniknąć tego przykrego incydentu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.  
W poprzednim tygodniu Berta jednak zaszczekała. Siedem razy. Zaczęliśmy oglądać Karierę Nikodema Dyzmy, gdy z dołu dobiegł nas pojedynczy basowy szczek. Zanim wyszliśmy z szoku Czyżby to nasz pies?!, rozległ się kolejny. Żona z wrażenia natychmiast zatrzymała film i poszła na dół, żeby zobaczyć, co też mogło zmusić Pieska do takiego wysiłku. Oczywiście niczego nie stwierdziła, więc wróciła na górę. Ledwo się położyła i ponownie włączyła projekcję, Piesek się rozhasał i w pojedynczym szczekaniu doszedł aż do liczby 7. Żona zeszła ponownie. Stwierdziła, że to może łazić jakiś kot za drzwiami w podcieniach, o czym Piesek doskonale wiedział i nie mógł tej bezczelności przemilczeć. Otworzyła więc okno, żeby kota przepłoszyć i znowu wróciła.
- A nie mogłaś przyprowadzić Berty na smyczy na górę?! - Przecież za chwilę znowu zacznie, a takie oglądanie jest bez sensu! - trochę się zdenerwowałem.
Dalej jednak już nie szczekała i sama przyszła na górę do swojego ukochanego legowiska. Widocznie Pani skutecznie kota przepłoszyła, więc po co miała na darmo spędzać tam czas i, nie daj Bóg, szczekać? 
A w niedzielę, gdy wróciłem do Wakacyjnej Wsi po odwiezieniu Wnuków, Żona zameldowała, że Berta zaszczekała raz. Stała na tarasie tuż przy drzwiach i w ten sposób domagała się od Żony, żeby ta wyszła i towarzyszyła Pieskowi. Oczywiście dopięła swego, Berta, nie Żona, gdyż ta ostatnia (nieładnie tak mówić o Żonie) tak się wzruszyła reakcją Pieska, że wyszła. Więc wychodzi na to, że w tym tygodniu zaszczekała raz. Piesek, nie Żona.
Godzina publikacji 23.40.

I cytat tygodnia:
Nawet gdy jesteś na właściwej drodze, inni wyprzedzą Cię, jeżeli się zatrzymasz. - Will Rogers  (amerykański aktor filmowy i teatralny, artysta wodewilowy oraz osobowość radiowa.)

poniedziałek, 21 marca 2022

21.03.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 108 dni.
 
WTOREK (15.03)
No i znowu piękny dzień po publikacji.
 
Dodatkowo piękny, bo na dworze kolejny już raz słońce i lazur nieba.
Ciekawe, bo przy moim jednak hurra optymistycznym charakterze zaczynam się jakby smucić zbliżającą się nieuchronnie równonocą wiosenną (w tym roku w niedzielę - 20 marca). Bo za chwilę nastąpi debilna zmiana czasu i wszystko stanie na głowie. I ani się obejrzymy, będą Święta Bożego Narodzenia.
Oczywiście takie "zamartwianie się" jest śmieszne, farsowe i błazeńskie. Bo uwikłani w potężne siły...

Wczoraj oglądaliśmy Ozark w sposób szarpany. Dokończyliśmy połowę wczorajszego odcinka i byliśmy w części pierwszej kolejnego, gdy nagle do mnie dotarło, że Żona chyba wpada w charakterystyczne przedsenne otępienie jeszcze bez określonych symptomów zasypiania. Zaskoczyłem ją pytaniem, czy zasypia. Wydawało się jej, że nie, ale sytuacja dała jej do myślenia i telewizor wyłączyliśmy.
Do tego czasu trzymałem smartfona na chodzie, ale Trzeźwo Na Życie Patrząca nie przysłała kolejnych wiadomości. Więc dzisiaj rano zapytałem Jaka sytuacja? i precyzyjnie wstrzeliłem się na moment, kiedy Trzeźwo Na Życie Patrząca odbierała ze szpitala Konfliktów Unikającego. Jednak od razu wyjaśniła, że Sobota aktualna szczegóły potem. (pis. oryg.)
Odpisaliśmy zgodnie ...Wyjątkowo ucałowania dla rekonwalescenta od nas obojga:)
Potem smsowo rozkręcił się Konfliktów Unikający. 
Serdecznie zapraszamy Państwa Emeryt (zmiana moja, odmiana zachowana) na wspólne radowanie się z okazji powrotu do domu Konfliktów Unikającego. Biesiadować i weselić się będziemy w sobotę przy jadle i trunkach w miłym towarzystwie.
Sprowokowany odpisałem: 
Jak przy trunkach, to ja bardzo chętnie. Byleby z Twoim udziałem. Bo to przecież nie ma nic wspólnego ze zrastaniem się kości :)...
Odpisał: Oczywiście że przy moim czynnym udziale.
 
Kto wie, czy ten nasz wyjazd będzie połączony z odwiezieniem Wnuków. Synowa zadzwoniła jakieś 2-3 godziny przed jej planowanym przyjazdem, że Wnuk-IV wczoraj był niewyraźny, a dzisiaj ma 37,7.
Po dyskusji ustaliliśmy, że czekamy do jutra. Gdy mu się poprawi, przywiezie ich, jeśli nie, wizytę odłożymy na przyszły tydzień. Co prawda dzisiaj w Powiecie zrobiliśmy zakupy, również pod ich kątem, ale są to wiktuały, które spokojnie mogą poczekać.
Rozrzut zakupów był dzisiaj szczególnie duży, ale problem sprawiły tylko jajka. Ostatnio trudno jest wydębić od Sąsiadki Realistki więcej niż 50 sztuk, w porywach 60, a to na dwa tygodnie nie wystarcza.
Wspieraliśmy się więc Bio z Biedronki, ale teraz nawet tych nie ma. Musieliśmy więc poprzednio kupić jaja od kur z wolnego wybiegu. Od razu mi się to nie podobało, bo oczami wyobraźni widziałem ten "wolny wybieg", ale co mieliśmy zrobić?
Jaja były inne niż sąsiadkowe, to oczywiste. Małe, każde o skorupie jednego koloru, co już ewidentnie było podpadające. Najgorsze było to, że dziwnie się gotowały na miękko - w jednym końcu każdego żółtko było ugotowane na twardo, w drugim nie ugotowane praktycznie wcale i wymieszane z nieściętym białkiem, a tylko pośrodku była właściwa żółtkowa mazistość. Na dodatek nie było gotowania, żeby jakieś nie pękło zakłócając cały proces i czyniąc w garnku pod pokrywką taką swoistą syfozę z farfocli i postrzępionych włókien.
A gdy Żona robiła mi sadzone z trzech, każde żółtko natychmiast się rozlewało, a potem na talerzu, po zjedzeniu zostawała taka dziwna żółta bryjka, której nie miałem ochoty wylizywać, co przy sąsiadkowych jajkach zawsze robię, bo nie jestem w stanie zostawić na talerzu tych pysznych jajkowo-tłuszczykowych smaczków.
Dzisiaj zjadłem już tylko "na miękko", bo myśl o sadzonych zaczęła mi powoli wzbudzać odruch wymiotny. Coś mi się przestawiło w mózgu.
W Powiecie zaparłem się, że z "wolnego wybiegu" nie kupię.
- To co będziesz jadł? - Żona zapytała bardziej z ciekawości niż z litości.
- Nie wiem. - Może ziemniaki...
- Ale ziemniaków też nie mamy.
- To trzeba kupić, zwłaszcza że przyjeżdżają Wnuki.

Miotaliśmy się po całym Powiecie w poszukiwaniu jajek Bio lub ekologicznych (zdaje się, że to to samo, tylko producenci różnie opisują opakowania) dopytując się w różnych sklepach, gdzie by tu można kupić. W końcu w jakimś pani powiedziała Może w Netto?
Jest to sieć, do której sklepów zaglądamy może raz na rok albo i rzadziej.
- Bardzo bym się zdziwiła, gdyby... - Żona od razu powątpiewała. Ja też.
A w Netto był jajkowy raj. Wszystko czego dusza zapragnęła - klatkowe (fuj!), ściółkowe (fuj!), "wolny wybieg" (???) oraz ekologiczne i od kurek zielononóżek (!!!). Wyczytałem, że jest to kura zielononóżka kuropatwiana (tzw. "polska zielononóżka"). Zaimponowało mi, że jest to stara rasa, bardziej podobna do dzikiego przodka kury domowej - kura bankiwa niż większości współczesnych odmian kur. A jeszcze bardziej, że ta rasa nie nadaje się do chowu wielkostadnego. W stadach większych niż 50 sztuk przejawia zdolności do kanibalizmu i pterofagii (choroba ptaków objawiająca się wydziobywaniem piór). Nadaje się do chowu w małych stadach gospodarskich (do własnego użytku). Myślę, że gdybym ciągle żył w stadzie większym niż 50 osobników, też z powodu agresji i samoobrony pożerałbym współtowarzyszy i ewentualnie wydziobywałbym pióra, gdyby były.
Jaja od razu budziły zaufanie - większe, skorupki różnego koloru, aż chciało się jeść. Kupiliśmy i ekologiczne, i zielononóżkowe. Porównamy. Oczywiście mam świadomość i pewność, że nie dorastają do kurzych pięt tym od Sąsiadki Realistki.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku.

ŚRODA (16.03)
No i już o 00.32 napisał Po Morzach Pływający.
 
W jednym pubie ... (w miasteczku koło Głuszy Leśnej - zmiana moja) po obiedzie zawsze zamawiam wielki deser z jeszcze większą ilością śmietany. Obiad bez deseru to nie obiad.
Właśnie skończyłem pracę 6 godzin odpoczynku i kołowrotek od początku.
Lecimy do Londynu w miejsce które mi absolutnie nie odpowiada, ale skoro paliwo jest po 7.60zł to nie będę marudził.
Spokojnej środy i okien bez motylków. Chyba tak to się poprawnie piszę.
Trzymaj się.
(pis. oryg.)
 
Rano wysłałem maile do trzech kolegów w sprawie Zjazdu'23. Te poprzednie z różnych względów do nich nie dotarły. Wśród nich był ten do Naczelnika. Co z tego, że stanowczo potwierdzał, że na zjazd nie przyjedzie. Chciałem jednak, żeby od początku w nim "uczestniczył". Żeby wspierał, coś podsunął lub wybijał z głowy.
Rano też zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego. Wczoraj o 19.15 wysłał smsa z propozycją ewentualnej rozmowy. Ale ja o 19.00 wyłączam smartfona. Może w wiosennej i letniej porze będę to robił o 20.00. Tak czy owak omówiliśmy nasz pobyt u nich w sobotę pod kątem czasu pobytu (niespieszność) i kulinarnym. Okazało się też, że będzie Kolega Inżynier(!), który, jak się dowiedziałem, razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, przywiózł go ze szpitala. Przy okazji dowiedzieliśmy się paru szczegółów dotyczących tylko samej operacji, bo większość, w tym dotycząca samego momentu wypadku(?), niefortunności, niefrasobliwości(?) Konfliktów Unikający chciał zachować na spotkanie.
Ale ze strzępków informacji wynikało, że został złamany obojczyk lewy, że wcale  nie był operowany pod pełną narkozą i że wcale nie ma założonego gipsu. Widać było, że jestem z tamtych czasów. Bowiem według nowych medycznych trendów gipsu w takich przypadkach się nie zakłada, tylko specjalny temblak Żeby od razu tą ręką ćwiczyć i zapobiegać zrostom na skórze oraz zanikowi mięśni i żeby od razu, bez komplikacji, kość się dobrze zrastała, bo dawniej przez niechybne "gipsowe" powikłania proces rehabilitacji był długi, skomplikowany i bolesny. 
- Teraz wszystko musi pozostać elastyczne. - dodał.
Nad tym "wszystko" chętnie bym podyskutował, ale ten i inne smaczki postanowiłem odłożyć na towarzyskie spotkanie.
 
Korzystając z okazji ustaliliśmy, że my zadzwonimy do Kolegi Inżyniera(!) i będziemy go naciskać i starać się zapobiec jego ewentualnym myślom zmierzającym do wywinięcia się ze spotkania. Poza tym wiedzieliśmy, że gdy go będziemy błagać, żeby też był, to nadmucha mu to ego i tylko dobrze mu zrobi. Nasze doświadczenia mówiły nam, że, na przykład, może się wymówić koniecznością pojechania do swojej matki, czyli argumentem z pogranicza szantażu emocjonalnego,  lub zastosować słabszy argument w postaci dyżuru rodzicielskiego i powinności, akurat złośliwie w dany weekend, opiekowania się swoimi dwiema córkami.
Ale wszystkie nasze nieładne insynuacje i przypuszczenia spełzły na niczym. Kolega Inżynier(!) zakomunikował, że na spotkaniu będzie bardzo chętnie, matkę ewentualnie przesunie na następny weekend, a córek nie będzie. Oznajmiał to ze sporą werwą i humorem, czym się uwiarygodnił. Tedy mogliśmy być spokojni.

Serię telefonów zamykał ten od Synowej.
U Wnuka-IV temperaturowy stan zafiksował się na 37,7 Więc nie ma sensu, żebym ich przywoziła tylko po to, żeby siedział w domu. Przesunęliśmy przyjazd na następny tydzień. Ale potem Żona wymyśliła, że może by ich zabrać w najbliższą niedzielę, skoro jesteśmy w Metropolii, a po kilku dniach Synowa by ich odebrała. To ustaliliśmy, według bardzo popularnej w ostatnich czasach formuły, że "będziemy w kontakcie".
Trudno sobie wyobrazić, jak dawniej ludzie mogli w ogóle żyć bez tego "będziemy w kontakcie". Taki, na przykład, Marco Polo (wenecjanin) dotarł do Chin po trzech latach podróży przywożąc cesarzowi list od papieża będący odpowiedzią na list cesarza wysłany nie wiedzieć ile lat wcześniej, bo ojciec i stryj Marco Polo, jechali  z nim wracając do domu również przez trzy lata, a poza tym trochę się zasiedzieli w Wenecji, zanim znowu wyruszyli do Chin, wtedy już właśnie z młodym Marco Polo.
To się nazywało "będziemy w kontakcie".
Uważny czytelnik zwróci uwagę, że ponownie wróciłem do Kopalińskiego. Niczym syn marnotrawny.
Wczoraj dotarłem do strony nr 1000.

Dzisiaj musiałem zabrać się za układanie drewna. Najpierw usunąłem resztki poprzedniej partii, porąbałem ją i zwiozłem do podcieni. W ten sposób zrobiłem miejsce na składowanie nowej partii. Całość mnie jednak zmogła ok. 15.00, więc za pewną namową Żony zległem na godzinę. A potem, zregenerowany, znacznie efektywniej układałem tak, że na jutro zostało mi pracy może na godzinę.
Zrobiłem też porządki w kartonach tnąc je na małe prostokąty, ale tę pracę, chociaż istotną, zawsze traktuję w kategoriach dywersyfikacji, jako pewny relaks.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku.

CZWARTEK (17.03)
No i dzisiaj z przyjemnością pospałbym dłużej.
 
Czasami tak mam. Obowiązek jednak ponad wszystko. Ale wstawało się ciężko, chociaż przecież już była 06.30. 
Dzisiejszy dzień bez historii, do bólu pragmatyczny.
Skończyłem układanie drewna i posprzątałem. Śladu nie zostało po górze bierwion. A potem zabrałem się za obsypywanie górki ziemią. Po dziesięciu taczkach wymiękłem i w ramach regeneracji znowu tak, jak wczoraj, na godzinę zaległem. A potem, z nowymi siłami, nawiozłem jeszcze trzynaście. Osiągnąłem planowane 70, ale jednak, żeby temat zamknąć, będzie trzeba narzucić jeszcze ze 20 taczek ziemi. 

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku. Siódmy, ostatni, zamykał I część sezonu 4. Na drugą część będziemy czekać. Ponoć ma być w kwietniu.

PIĄTEK (18.03)
No i wyszło na to, że od początku dnia nie miałem co robić.
 
Standardowe poranne siedzenie przed laptopem nie zapełniło czasowych dziur. To bardzo szybko, jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za taczki i ziemię. Dla rozgrzewki nawiozłem 11 sztuk. Od razu lepiej się zjadało I Posiłek.
Zaraz potem pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, przede wszystkim dla Sąsiadów, bo Sąsiadka Realistka złożyła spore zamówienie z tej racji, że na zbliżające się święta mają się zwalić do nich wszystkie ich dzieci z przyległościami - trzy córki i dwóch synów, trzech zięciów, dwie synowe i pięciu wnuków (nie pięcioro), wszystkie od córek. Razem 15 osób plus gospodarze. Temu wszystkiemu musi podołać Sąsiadka Realistka.

Po powrocie kontynuowałem wożenie ziemi - 9 taczek (razem 79) i temat miałbym zamknięty, ale nadeszła Żona.
- O, ładnie obsypana. - zaczęła dyplomatycznie. - Ale dlaczego tak równo? - Pod linijkę. - Może byś ten koniec, o tutaj, zakręcił, żeby wszystko nie było takie proste.
Więc nie było. Nagle zacząłem oszczędzać ziemię. Z tej górki, z której woziłem na tę potężną, zostało może z dziesięć taczek. Gdybym wcześniej wiedział, że mam zakręcić, gospodarowałbym inaczej.
- A ten drugi koniec to nie będzie taki stromy? - Może byś zrobił taki podjazd bardziej płaski. - Jak tam.
Kolejne dwie taczki nagle cennej ziemi w plecy. Musiałem się ratować gruzem. A tego ci u nas dostatek. Zwłaszcza przy ogrodzeniu. Gruzin musiał w ten sposób utwardzać miejsca pod siatką, żeby dzika zwierzyna (kuny?) nie robiły podkopów i nie dobierały się do ryb w Stawie. W sumie walka z wiatrakami, bo jeden podkop likwidowany powodował, że w innym miejscu powstawał nowy. A do utwardzania Gruzin używał, co miał pod ręką - od ładnej kostki, przez otoczaki do paskudnych kawałków betonu różnego autoramentu. Sumarycznie w niektórych miejscach wyglądało to ohydnie.
Łomem zacząłem żmudnie wydobywać poszczególne ciężkie kawały i przewozić je na tworzony zakręt górki. Oczywiście nie miałem szans skończyć. Przede mną jeszcze sporo gruzu do wydobycia, ale dzięki niemu powinno mi resztek ziemi wystarczyć, żeby Żona była zadowolona. Bo jak Żona będzie zadowolona, to ja też będę zadowolony. Proste. Pozdrawiam!

Wieczorem obejrzeliśmy pierwsze dwa odcinki Kariery Nikodema Dyzmy. Ten siedmioodcinkowy serial oglądaliśmy wielokrotnie i praktycznie znamy go na pamięć. Ale nie możemy się oprzeć przed kolejnym oglądaniem przede wszystkim ze względu na świetną grę aktorską wszystkich bez wyjątku postaci, galerię typów no i ze względu na Romana Wilhelmiego. Za każdym razem mamy ucztę i świetną rozrywkę.
W trakcie oglądania zadzwonił Justus Wspaniały. Zaprosił nas na niedzielę na 17.00. Na oglądanie nowej pompy ciepła i na pogaduszki. Może nic z tego nie być, jeśli jutro zadzwoni Synowa i powie, że w niedzielę będę mógł odebrać chłopaków.

SOBOTA (19.03)
No i jestem nieprzytomny po wczorajszej nocy.
 
Oczywiście przez zasrany sport!
Wczoraj spanie rozpocząłem o 21.30. Budzenie nastawiłem na 01.50. Zaparłem się, że obejrzę półfinał Indian Wells Simona Halep (Rumunka) - Iga Świątek.
Oczywiście spania nie było, tylko odrętwiałe czuwanie, żeby czasami nie przespać meczu. Już o 01.30 byłem gotów wstać, ale jakoś  jeszcze te 20 minut doleżałem.
Gdy wstałem, ponownie rozpaliłem w kozie i zrobiłem sobie kawę z olejem kokosowym. Później podparłem się naparem z wierzbownicy, by drugi set spędzić przy kilku kieliszkach nalewki z aronii. 
Tę, którą dostaliśmy od Krajowego Grona Szyderców, wykończyłem (raptem 1/3 kieliszka) i zabrałem się za tę od Teściowej. Dostała ją od któregoś ze swoich braci, a czegoś takiego nie pije, no i nie może trzymać w domu z oczywistych względów.
Opłacało się wstać i oglądać. Iga wygrała 2:0 i znalazła się w finale.
W łóżku znalazłem się z powrotem o 04.15. Smartfona nastawiłem na 08.00, ale już o 07.30 szykowałem się do wstawania. Bo od samych początków, czyli najpierw od 21.30, a potem od 04.15 spania nie było. Taka męcząca imitacja.
Rano jednak dopełniłem wszystkich porannych procedur i można było się szykować do dnia.
 
Z Wakacyjnej Wsi zamówiłem taksówkę na 15.30 pod Nie Nasze Mieszkanie. Ta sieć, w której zawsze zamawiamy (nie wiemy, jak w innych), wzięła się na sposób. Odcięła całkowicie klienta, przyszłego pasażera, od żywego człowieka, przeważnie kobiety, uniemożliwiając mu bardziej miły lub mniej miły kontakt, gdy trzeba było złożyć reklamację lub któryś raz z rzędu upominać się o taksówkę wchodząc w iskrzącą interakcję z daną panią. Usłyszałem więc nagrany kobiecy głos informujący mnie do jakiej sieci się dodzwoniłem i informujący mnie, że za chwilę zostanę połączony z automatycznym dyspozytorem i Przygotuj dokładny adres, pod który ma przyjechać taksówka!
- Dzień dobry, w czym mogę ci pomóc? - usłyszałem cyborgowy kobiecy głos. Ta formuła nie działa na mnie najlepiej, bo źle mi się kojarzy z napastliwymi paniami w sklepach lub ostatnio z ochroniarzem w Urzędzie Skarbowym w Powiecie. Poza tym tutaj na pewno jest chybiona, bo przecież nie dzwoniłem do banku, na przykład, albo do restauracji celem zarezerwowania stolika lub do kina (właśnie się zorientowałem, że tak naprawdę czegoś takiego już nie ma, a jeśli istnieje to tylko w języku pod postacią informacji, że jakiś film właśnie wszedł do kin), aby kupić bilet, tylko po to, żeby zamówić taksówkę u "automatycznego" dyspozytora.
- Poproszę taksówkę. - odezwałem się kulturalnie i krótko, bo nie wiedziałem, jakie są zdolności percepcji cyborga.
- Na jaki adres? - zapytała logicznie.
Podałem adres. Cyborg powtórzyła i dodała Taksówka będzie za 10 do 15. minut. - Czy potwierdzasz? 
- Nie! - stanowczo odparłem. Sama odpowiedź zawierała w sobie ambiwalencję logiczności, bo przecież chciałem taksówkę, ale nie na za 10 do 15. minut. Więc co mogła "zrozumieć" cyborg?
- Na którą godzinę chcesz taksówkę? - zaskoczyła mnie. 
- Na 15.30.
- Przepraszam, nie dosłyszałam...
- Na 15.30. - wydarłem się.
Cyborg wszystko powtórzyła i zadała pytanie:
- Czy coś jeszcze?
- Nie, dziękuję.
Zapanowała chwila ciszy potrzebnej chyba cyborgowi na trybienie.
- Dziękuję. - usłyszałem. - Do widzenia.
- Do widzenia. - odparłem oczywiście bez sensu, ale wyczuwałem, że cyborg na to czekała. A bałem się, że jak nie powiem, to się nie odczepi.
Żona pozwoliła mi wrócić do ludzkiej rzeczywistości. 
- Podziwiam cię, że tak potrafiłeś rozmawiać z tym debilnym damskim automatem...
 
Tak więc sieć wzięła się za ograniczanie kosztów, eliminację ludzkiego czynnika, zawodnego - humory, choroby, zdarzenia losowe, miesiączki, itp. Dodatkowo informowała, że minimalna cena za kurs wynosi 20 zł, a za zgłoszenie terminowe obowiązuje dopłata złotych 10. Moje zgłoszenie było terminowe, więc z góry wiedziałem, że w tej sytuacji kierowca będzie musiał się pożegnać z napiwkiem.
Żeby odreagować zabrałem się za kolejne wygrzebywanie spod siatki kawałków betonu i układanie na górce. A gdy się zmęczyłem, postanowiłem zakosztować 50. -minutowej drzemki, trochę relaksującej.
 
Z Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy trochę po 14.00, by na miejscu być o 15.00. To już nie te czasy, kiedy odległość Wakacyjna Wieś - Nie Nasze mieszkanie pokonywałem w 37 minut. Nowy taryfikator mnie uzdrowił.
- Nawet nie masz pojęcia, jak ja teraz jeżdżę bezstresowo. - Żona co jakiś czas musi mi to powiedzieć. - Mogę sobie pomyśleć, pooglądać krajobraz, a nie tylko całą drogę kurczowo trzymać się uchwytu nad drzwiami.

Taksówka przyjechała punktualnie. Odetchnąłem, gdy w słuchawce usłyszałem zwykły ludzki, męski głos meldujący To ja już czekam.
Oczywiście jest pewne, że kiedyś, w ramach eliminacji czynnika ludzkiego, przyjedzie sam samochód, bez kierowcy. I sprawdzi się prorocze polskie nazewnictwo samo-chód. Jeśli wtedy będę żył, do czegoś takiego na pewno nie wsiądę. Ale ponieważ natura nie znosi pustki, zwłaszcza ta ekonomiczna, to na pewno od razu powstanie sieć, która będzie się reklamować Drogi Pasażerze! Tylko u nas przyjedzie po Ciebie kierowca, żywy człowiek, z krwi i kości, który na Twoich oczach przez cały czas podróży będzie trzymał kierownicę obiema rękami.
Oczywiście może to być pic. Technologia zajdzie wtedy już tak daleko, że na rynku nie będzie normalnych aut, wszystkie będą się prowadzić same, a ta sprytna sieć doda tylko żywego człowieka jako "kierowcę" pełniącego rodzaj sztafażu, którego jedynym zadaniem będzie siedzenie z przodu, trzymanie kierownicy i markowanie panowania nad autem, żeby pasażer, taki jak ja, był spokojny i zadowolony. Będzie to już znacznie bardziej wyrafinowana sztuka robienia człowieka w balona od tej, kiedy wprowadzano automatyczną skrzynię biegów. Wówczas równolegle w kabinie aut montowano drążek do manualnej skrzyni biegów, nie mający żadnego znaczenia i z niczym nie połączony, tylko po to, żeby w czasie jazdy kierowca mógł sobie biegi "poprzerzucać" i dobrze się czuć.
Kierowca nas poinformował, że te zmiany zostały wprowadzone od października tamtego roku. Nie wiem, czy ta data zgadza się z Polskim Ładem, ale coś mi tutaj śmierdzi. 
W trakcie jazdy Żona zapytała przytomnie:
- A ty niczego ze sobą nie wziąłeś? - Ani jednego Pilsnera Urquella?
Pytanie to natychmiast wprowadziło we mnie niepokój. Bo co prawda wieźliśmy ze sobą czerwone wytrawne wino, a Żona przezornie dla siebie cydr, ale każdy wie, że to nie to samo. Od razu zacząłem sobie wyrzucać, że co mi szkodziło wziąć chociaż jednego. Przecież jechaliśmy taksówką i dźwigać za bardzo nie było trzeba.
- Może Konfliktów Unikający będzie miał?... - czepiłem się tej myśli.
- A jeśli nie? - Żona podkręcała atmosferę.
- To może ja zadzwonię do niego i zapytam?
- Przestań się wygłupiać! - A poza tym co byś zrobił, gdyby się teraz okazało, że nie ma?
- Po drodze bym gdzieś kupił...
- Przestań... - Zobaczysz na miejscu.
- Ale gdy nie będzie, wyjdę i kupię.
- Przestań robić obciach! - Żona już tego nie mogła słuchać.
Byłem więc zdany na Konfliktów Unikającego, a przez ten jego obojczyk mogło być różnie. Ale on, że wybiegnę naprzód, nie dość że miał, to i o temperaturze pokojowej, i balkonowej. Wybrałem od razu balkonową, jako idealną. 
Ale zanim nastąpił ten miły i uspokajający akcent, trzeba było się do nich wdrapać na samą górę. W ich domu są trzy kondygnacje, na każdym mieszkanie dwupoziomowe. Więc gdy się idzie po schodach (windy oczywiście nie ma), co drugi raz natyka się na drzwi prowadzące na danym poziomie do dwóch mieszkań, a co drugi na litą betonową ścianę. A to przy zadyszce nie jest przyjemne. W razie czego znikąd pomocy.

Byliśmy przed czasem według kilkukrotnych próśb i sugestii Konfliktów Unikającego, czyli przed 16.00. 
- Bo mnie by zależało, żebyśmy się wszyscy spotkali punktualnie, niespiesznie i długo biesiadowali, radowali się i weselili.
Ta prezentowana forma oczekiwań co do wieczoru wyraźnie wynikała z faktu czytania przez Konfliktów Unikającego Dzienników Pepysa, których I tom mu pożyczyłem.
Kolega Inżynier(!) był przed nami i w ten sposób skradł Konfliktów Unikającemu od razu na wejściu  całe show. Przynajmniej dla mnie. Z prostej przyczyny. Bo gospodarz wyglądał normalnie, czyli jak zwykle. Tylko koło szyi i w okolicach lewego łokcia dało się zauważyć potężne fioletowo-żółte wybroczyny (inaczej petocje) będące skutkiem złamania obojczyka i operacji. No i co rusz przypominał przy powitaniu, że nie dotykamy zupełnie jego lewej strony, a do powitań dysponuje tylko prawą. A tak poza tym był po prostu Konfliktów Unikającym.
Za to Kolega Inżynier(!) nie. W to, co zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć. Spodnie na nim wisiały, jak taki wór wyraźnie mocno w pasie ściągnięty paskiem, żeby nie spadał, zaś koszula takoż. To znaczy wisiała, a nie spadała. Dodatkowo, chyba dla większego wrażenia, miała głęboko czarny kolor. W miarę upływu godzin, gdy wszyscy siedzieli przy stole, oczywiście do nowego wizerunku Kolegi Inżyniera(!) się przyzwyczajałem, bo poza tym był sobą, ale wystarczyło, że wstawał po cokolwiek, żeby szok wracał.
Kolega Inżynier(!) w trzy miesiące schudł jakieś dwadzieścia kilo, przy czym w pierwszym od razu dziesięć. To ja tyle zrzuciłem przez cały rok. Waży teraz 1,5 kg więcej ode mnie, a przecież jest zdecydowanie wyższy. Nie zarejestrowałem, co zmienił w sposobie żywienia, ale na pewno pozbył się nałogu w postaci wszelkich słodkości. Znany był z tego, że w domu w różnych zakamarkach kamuflował słodycze, żeby zawsze je mieć na podorędziu.
Oczywiście teraz czuje się świetnie, a to bardzo dobrze rozumiem, bo miałem i mam tak samo.

Oczywiście głównym punktem wieczoru była opowieść Konfliktów Unikającego pt. Jak do tego doszło? Bardzo szczegółowa, krok po kroku, ze wszelkimi niuansami i smaczkami, jak również naszymi lotnymi wtrąceniami i komentarzami. Z niej wypłynęły trzy wnioski.
Pierwszy był prostą odpowiedzią na zadane przeze mnie pytanie Czy nadal, oczywiście za jakiś czas, będziesz chodził na trening aikido?
- Nie! - usłyszeliśmy stanowczą odpowiedź.
Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Bo fajnie byłoby kiedyś się jeszcze spotkać, porozmawiać i napić  Stumbrasa.
Drugi szeroko przedstawiał mizerię, arogancję i odhumanizowanie naszej służby zdrowia. W każdym z jej aspektów - od złej organizacji począwszy, poprzez żenujący brak środków na utrzymanie jako takiego poziomu medycznej obsługi, a na odczłowieczeniu przez pielęgniarki i lekarzy pacjenta, sprowadzeniu go do roli przedmiotu nieposiadającego psychiki i wrażeń kończąc.
O tym wszystkim teraz, już po, łatwo było mówić Konfliktów Unikającemu, ale wtedy?
Trzeci, może najciekawszy, przedstawiał sposób na przetrwanie takiego nieszczęśnika, który nic nie mógł i zależał od wszystkich - kucharek, sprzątaczek, salowych, pielęgniarek, lekarzy i Wielkiego Pana Ordynatora z jego świtą. Wyrabiały się więc koleżeńskie układy wzajemnej pomocy, szukanie humoru wszędzie tam, gdzie się dało, rejestrowanie wszystkiego w pamięci i za pomocą zdjęć, wszystko po to, żeby móc sobie powiedzieć, że za jakiś czas, gdy będę o tym opowiadał lub pokazywał zdjęcia,  będziemy się śmiać.
I tak było, ale scyzor w kieszeni się otwierał.

Gospodarze stanęli na wysokich wysokościach swoich powinności. I to przy ćwierć czynnym Konfliktów Unikającym. Wniosek? 
Trzeźwo Na Życie Patrząca najpierw zaserwowała kaszę gryczaną z gulaszem wołowym i z pysznymi ogórkami kiszonymi własnej roboty. Do tego piliśmy wino przyniesione przez Kolegę Inżyniera(!), cydr i Pilsnera Urquella, zależy.
Potem gospodyni zaproponowała bardzo dobrą kawę, jakąś mieszankę, a mnie udało się dostać kawałek strucli. A gdy już byliśmy syci, w drugiej części spotkania wjechał tatar z siekanej wołowiny, z cebulką, kaparami i ogóreczkami. Trudno było odmówić, zwłaszcza że Konfliktów Unikający podał Stumbrasa. 
No cóż, przejadłem się, bo zjadłem dwie porcje kaszy z gulaszem zapominając, że gospodarz uprzedzał, że będzie tatar.
I wyszło tak, jak chciał Konfliktów Unikający. Cytując Trzeźwo Na Życie Patrzącą - ... to było naprawdę udane spotkanie :) Dwa "zgrzyciki" były takie, że miał być jeszcze pasztet, ale wszyscy o nim zapomnieli i chyba dobrze, a poza tym wszyscy zapomnieli obejrzeć na żywo fragment ciała Konfliktów Unikającego, które robiło wrażenie, ale o tym mieliśmy się przekonać nazajutrz oglądając je na zdjęciu przysłanym przez rekonwalescenta.

Pełnię szczęścia dopełnił Kolega Inżynier(!), który jako abstynent, odwiózł nas do Nie Naszego Mieszkania. Nie wiem, co bredziłem po drodze, bo już  na miejscu Żona kilka razy mi przypominała, żebym się od niego odczepił. 
- Mamy go wspierać, bo jemu głównie chodziło o schudnięcie. - Teraz tylko musi trochę napakować.
Czy ja byłem innego zdania? Cieszyłem się, że wreszcie się zdecydował i się za siebie zabrał. Ale mógłby kolegę uprzedzić i w ten sposób trochę zabezpieczyć go przed szokiem.
Żona widocznie wyraźnie widziała mój stan, którego ja nie widziałem, bo mi nie pozwoliła pójść samemu z Pieskiem na jego nocne odsikanie. Tedy poszła sama, a ja do łóżka. I spać.

NIEDZIELA (20.03)
No i spanie było oczywiście dziadowskie.
 
Mimo że do 09.00.
Rano już sobie zasłużyłem, żeby wyjść z Pieskiem. Obojgu zrobiło nam to dobrze.
Wypiliśmy kawę z zaparzarki, Żona zrobiła dla mnie jajecznicę z czterech, sama zaś nic nie jadła.
W południe byliśmy już w Wakacyjnej Wsi.
Na takie moje alkoholowe ekscesy najlepiej robi fizyczna praca, więc prawie od razu zabrałem się za kamienie i beton. Potem jednak musiałem zażyć półgodzinnej sennej odsapki, żeby u Justusa Wspaniałego być w jako takiej formie.
Mieliśmy być u niego o 17.00, ale spóźniliśmy się parę minut. Czekał już na nas przed posesją, w samej koszuli, tym bardziej budząc we mnie wyrzuty sumienia, bo było już chłodno. Ale Justus Wspaniały nic sobie z tego nie robił i oprowadził nas po posesji, żeby zademonstrować zmiany jakie zaszły, omówić rolnicze plany no i pokazać pompę ciepła, która dopiero co została zamontowana wraz z całym systemem.
Justus Wspaniały jest człowiekiem czynu, w tym względzie takim, jak ja. O, przepraszam, ja jestem taki jak on. Chociaż jednak on, taki jak ja, bo w końcu jestem starszy. Wydobył, na przykład, około 2 tys. sztuk kostki powiększając ogródkowe areały pod przyszłe uprawy, złożył je pięknie w kilka sześcianów do przyszłego wykorzystania, a pozostało mu jeszcze "tylko" tysiąc. Najął koparkę, która w dwie godziny wyciągnęła wszystkie korzenie i w ten sposób znowu powiększył uprawne tereny, a wszystko po to, żeby uprawiać różne warzywa i przerabiać do słoików, co robi, umie i lubi oraz uprawiać różne owocujące krzewy, po to żeby robić różnorakie nalewki, co robi, umie i lubi.
Po prostu rozmach.
Na zewnątrz obejrzeliśmy pracującą pompę, a potem wewnątrz całą kotłownię, która oczywiście standardowo kojarzy się z czarnym syfem, pyłem i brudem. Tu zaś była sterownia godna XXI wieku, coś a la wnętrze jakiegoś małego statku kosmicznego, albo kabiny pilotów lub mostku kapitańskiego na transoceanic'u.

Siedzieliśmy w kuchni przy stole. Tak zarządził Justus Wspaniały. Ale wiedział co robi, bo za chwilę przyniósł kilkanaście butelek różnych nalewek i gdzieś to musiało bezpiecznie się zmieścić i być pod ręką. Tak oto przystąpiliśmy do dawno zapowiadanej i oczekiwanej degustacji. Przed rozlaniem do kieliszków gospodarz szczegółowo opisywał z czego nalewka jest, jak ją robił i jaki ma wiek.
Wraz z Żoną, która wyraźnie się rozochociła, narzucili spore tempo, więc na początku nie dawałem rady i musiałem hamować, ale potem na szczęście mi przeszło.
Spróbuję więc wymienić wszystkie nalewki, oczywiście z pomocą Żony, nie wchodząc w szczegóły, bo przy takiej ilości nie sposób było zapamiętać.
Tak więc była: berberysówka (nie jesteśmy pewni, bo była pierwsza, dziwna co do koloru, zapachu i smaku i później ją całkowicie odstawiliśmy do niej nie wracając), mirabelkowa żółta i czerwona, pigwówka, malinówka, winogronówka, agrestówka, mandarynkówka z owocu, mandarynkówka z owocu i skórki, i mandarynkówka z samej skórki, cytrynówka (nie pamiętamy, bo Żona twierdziła, że z samej skórki, a ja że z owocu), pomarańczówka (nie wiemy z jakich elementów <emelentów>) i pomarańczówka z mandarynkówką (też niezapamiętany skład). Łatwo więc obliczyć, że, jeśli czegoś nie opuściliśmy, to butelek, różnej proweniencji, było sztuk 13.
Dla Żony numerem jeden były cytrynówka i mandarynkówka z samej skórki, dla mnie pigwówka.
- Może nie uwierzycie, ale jestem półabstynentem. - zaskoczył nas. - W wojsku nie piłem praktycznie wcale i miałem przesrane. - Bo wiadomo, że ten kto nie pije, to kabluje. - W sprawach alkoholowych przoduje u nas Lekarka.
Informacja o półabstynenctwie w świetle zastawionego stołu była co najmniej humorystyczna.
Żeby przepłukiwać usta między jedną a drugą nalewką i je przed następną neutralizować piłem czarną herbatę, którą podpijała mi Żona, aż wreszcie poprosiła o oddzielny kubek.
Jak już weszliśmy na tematy wojskowe, tak praktycznie z nich do końca nie zeszliśmy. Bo dla nas temat był nieznany, a Justus Wspaniały umie opowiadać, więc wszystkie smaczki były ciekawe. Na dodatek jeszcze z tamtych czasów, z komuny. Jeśli się do tego doda, że służył w brygadzie powietrznodesantowej (a może w dywizji?) i siłą rzeczy musiał skakać ze spadochronem, to opowieści musiały być zajmujące.
Trochę tylko wspomniał o Lekarce i jej synu, którzy zresztą oboje mają razem przyjechać za tydzień.
Więc się nie zobaczymy, no chyba żeby, bo Lekarka chciałaby ten weekend spędzić w gronie rodzinnym i może by się dało trochę naprawić relacje między Justusem Wspaniałym a jej synem.
Przed wyjściem dałem w końcu Justusowi Wspaniałemu adres mojego bloga. Zobaczymy, co się będzie działo.
Powyższy wpis o Justusie Wspaniałym jest napisany w stylu mocno ugrzecznionym, takim, jak szkolne wypracowanie, czyli nie moim. Ale wyszedłem z założenia, że chłop najpierw musi się przyzwyczaić.
- Nawet chciałam ci powiedzieć, że jestem trochę zawiedziona. - skomentowała Żona, gdy jej ten fragment przeczytałem. - Nie w twoim stylu.
Wyjaśniłem dlaczego.
- Rozumiem, że uśpisz jego czujność, a potem mu dosolisz.

Wyszliśmy przed 20.00, bo chciałem być pewny, że finałowy mecz Indian Wells Iga Świątek - Maria Sakkari (Greczynka) obejrzę w całości. A niektóre media podawały godzinę rozpoczęcia właśnie 20.00, a inne 21.00.
Mecz się rozpoczął o tej drugiej i bardzo dobrze, bo mogłem wszystko sobie przygotować, wyjść z Pieskiem, a Żona spokojnie się położyć do łóżka.
Finał wygrała Iga 2:0. Co tu dużo mówić? Super.
 
PONIEDZIAŁEK (21.03)
No i wróciliśmy na właściwe tory. 

Pogoda była piękna, ale blogowy obowiązek uniemożliwił mi ulubione pracowite przesiadywanie na dworze. A ponieważ pisanie też męczy, to już po 12.00 zacząłem okrutnie ziewać.
- Idź się połóż! - Żona natychmiast zareagowała.
Zrobiłem to z dużą chęcią, zwłaszcza że w ten sposób udowadniałem jej, że jej koronny i częsty argument Wypiłeś piwo i od razu stałeś się śpiący będący też od razu nieprzyjemnym wyrzutem nie ma racji bytu, a przynajmniej nie zawsze.
Poza tym dwie zarwane, było nie było, noce, zrobiły swoje. To nie te czasy młodości, kiedy człowiek po imprezie potrafił w zasadzie bez problemu iść do pracy. A nawet gdy miał problem, spotykał się z ogólnym zrozumieniem, często współczuciem, oszczędzano go, żeby się z powodu pracy nie dobił, a i szef potrafił zwolnić do domu grubo przed czasem na zasadzie Idź pan do domu i odeśpij! Bo to był taki humanitarny system. Łezka w oku się kręci.
A gdy po godzinie wstałem, dla rozruchu z Pilsnerem Urquellem i z Bertą poszliśmy sobie nad Staw. Musieliśmy oboje ograniczyć nasze ulubione wyjścia nad odchaszczony brzeg Rzeczki, bo straszymy kaczki, które wyraźnie już w chaszczach coś kombinują. A przecież oboje nie chcemy, żeby przez nas ich populacja spadła.
Po powrocie nadal pisałem i pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.23.

I cytat tygodnia:
Wszystko, co irytuje nas u innych, może prowadzić do lepszego zrozumienia nas samych. - Carl Gustav Jung – szwajcarski psychiatra, psycholog, naukowiec, artysta malarz.

poniedziałek, 14 marca 2022

14.03.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 101 dni.

WTOREK (08.03)
No i kolejny wtorek po publikacji. 

Międzynarodowy Dzień Kobiet.
Gdzie te czasy, kiedy dzień ten był hołubiony przez komunę. Oczywiście wspominam go dobrze poprzez humorystyczne akcenty dotyczące przede wszystkim mężczyzn świętujących na swój sposób, ale przede wszystkim przez fakt, że byłem wtedy młody. To określenie dla czytającego kierującego się stereotypowym myśleniem, takim z automatu, mogłoby sugerować, że teraz jestem stary. Radziłbym więc nad sobą, czytającym/czytającą, dobrze się zastanowić.
Skoro ten dzień "musi" być, to nie rozumiem, dlaczego nie ma do tej pory Międzynarodowego Dnia Mężczyzn? W obecnych cywilizacyjnych czasach jest to przecież jawna dyskryminacja! Lecz czy ten dzień będzie, czy nie, to jednako srał pies!

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Na uzupełniające zakupy i żeby zobaczyć, co dzieje się w realnym świecie. Na ile i gdzie wzrosły ceny, co w kolejkach gadają ludzie i jak się nawzajem nakręcają szerząc panikę. Od razu wiedzieliśmy, że żyjemy, bo na tej naszej, Wakacyjnej Wsi, to nic, tylko same wakacje.
A propos, ruszyło się w sprawie gości. W ten weekend będą zajęte dwa mieszkania i pojawiły się kolejne rezerwacje, po półtoramiesięcznej ciszy, na kwiecień i miesiące późniejsze. Będzie więc co robić.

Pierwsze zaskoczenie z realnego świata czekało nas na stacji paliwowej. Litr oleju napędowego kosztował 7,60, a pamiętam, że całkiem niedawno było to 6,00 zł. Nadal można było tankować maksymalnie 50 l, a nie tak, jak mówił Pierdolło, 30. Mówił też, że niedługo paliwo będzie po 12,00 zł i że go nie będzie. Na kanwie tej paniki zatankowałem 26 litrów, żeby bak był pełny.
W Biedronce wszystkie możliwe miejsca były wypełnione kwiatami. Jednakimi, bodajże takimi szybko pędzonymi krokusami zapakowanymi w smutne wiązanki. Żona, jako rasowa kobieta, kwiatów nie widziała, dopiero przy kasie otoczona kobietami w różnym wieku i różnej proweniencji ocknęła się i zauważyła to zjawisko.
- Wszystkie tak samo? - Myślę, że od męża nie dostałabym kwiatów z Bieeedrooonki? - Stać go na coś więcej... - A zresztą srał pies.
Kwiaty więc odpadały, ale zaprosiłem Żonę do Kawiarnio-Cukierni, jedynej w Powiecie. Nie jest to specjalnie nasz klimat, ale też nie jest źle i ogólnie rzecz biorąc za każdym razem miło spędzamy tam czas. Nie wspomnę o Q-Wnuku i Ofelii, którzy pokochali to miejsce, bo w kącie są dwa małe krzesełka, na których można usiąść przy butelce soczku i interaktywnych zabawach. Czasami biorę w tym udział i często rzucam się na głęboką wodę wybierając najtrudniejszy przedział wiekowy - do lat ośmiu.
Kawiarnio-Cukiernia była wypełniona gośćmi ponad zwykłą miarę. Dominowały oczywiście panie. Naliczyliśmy blisko 20, łącznie z Żoną i tylko 4 panów, w tym ja. 
- Prawdziwy bloger rejestruje puls życia. - stwierdziłem komentując to, co widzimy i to, co napisałem rano o Międzynarodowym Dniu Kobiet. 
- ... rejestruje puls czasów. - poprawiła Żona.
Trudno było nie rejestrować, skoro nasuwały się wstrząsające widoki. Oto naszym oczom ukazała się pani, szersza niż wyższa, z przelewającym się wszystkim, gdzie się tylko dało. I oczywiście była ubrana w opięty strój, na dodatek czarny, żeby na otoczeniu wywrzeć jeszcze większe wrażenie. Stosownie do swojego wyglądu niosła do stolika dwa olbrzymie puchary czegoś, co spokojnie przekraczało miesięczną dawkę kalorii, pokrytego obficie górą bitej śmietany.
- Ale kto to może zjeść? - Żonie nie mieściło się w głowie.
- Jak to kto? - Gołym okiem widać, że ona.
Przy czym miałem nadzieję, że jeden z pucharów niesie jednak którejś koleżance. Może takiej, która się oszczędzała i z racji jeszcze być może większego posiadanego tłuszczu starała się maksymalnie nie obciążać serca, stawów i kręgosłupa i do maksimum ograniczać zbędny ruch związany z pójściem po zamówiony puchar. Nie mogłem tego dokładnie stwierdzić, bo musiałbym obrócić się o 180 stopni, a to trochę głupio, no i żeby tak się zachowywać przy Międzynarodowym Święcie Kobiet? Nie uchodziło. A poza tym święto, to święto. Miały prawo sobie pofolgować. My w końcu zrobiliśmy tak samo. Na mniejszą skalę, ale jednak.

Całe popołudnie zajęło przygotowanie górnego mieszkania. Najpierw rozpaliłem w kozie, żeby wspomóc dwa elektryczne grzejniki i rozpocząć grzanie po dwumiesięcznej przerwie, a potem zabrałem się za sprzątanie. Musiałem to zrobić szczególnie dokładnie, bo co innego jest sprzątać co chwilę w sezonie, a co innego po tak długiej przerwie. Brudno nie było, bo to jest taki typ mieszkań, które są łatwe do sprzątania i które trudno jest zabrudzić, no chyba że złośliwie. Ale przerwa zrobiła swoje i nie mogłem odpuścić żadnego zakamarka.
Żona równolegle robiła detal u nas na górze.
 
Wczoraj obejrzeliśmy najpierw połowę odcinka Ozarku, a potem cały następny. Dzisiaj mieliśmy w planie najpierw cały, a potem połowę kolejnego, ale przy tym drugim ocknęliśmy się dopiero 8 minut przed jego końcem, tak nas wciągnęła akcja, więc nie było sensu przerywać. Przeszliśmy jednak nad tą wpadką do porządku dziennego. 
 
ŚRODA (09.03)
No i dzisiaj porządnie się zharowałem.
 
Dawno się tak nie czułem. Wyraźnie nadchodzi wiosna. Trzeba będzie wejść w nowe przyzwyczajenia i stopniowo dozować fizyczny wysiłek. Bo dzisiaj trochę przeszarżowałem.
Najpierw rano uzupełniłem drewno w górnym mieszkaniu i rozpaliłem w kozie, a potem zabrałem się za sprzątanie dolnego. Tak samo dokładnie, jak wczoraj. Ale nie dotrwałem do etapu cyzelowania, bo miałem dość. Postanowiłem wysiłek zdywersyfikować i na świeżym, zachęcającym powietrzu narąbałem zapasową taczkę drewna dla gości z góry, bo mieli u nas przebywać do niedzieli.
Po ich przyjeździe i oprowadzeniu zabrałem się za kretowiska. To była kolejna oznaka zbliżającej się wiosny. Nie wiedzieć kiedy, cały teren został upstrzony pagórkami. Nadmiar ziemi wrzucałem do taczki i wywoziłem w doły, które od jakiegoś czasu wykopuje Piesek, bo też czuje wiosnę. Czułem się przy tym jak kretyn mając jednak przy takim stanie umysłowym świadomość pracy na zasadzie przelewania z pustego w próżne. Że też Piesek nie może się porozumieć z kretami, albo odwrotnie. Zaoszczędziliby mi sporo pracy, której powoli nie cierpię. 
Pozostałą ziemię wyrównywałem i ubijałem szpadlem, bo myśl o ubijaku mnie ubijała.
Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, bo po kretowiskach postanowiłem nawieźć trochę ziemi na ciągle nie do końca obsypaną górkę. I to był taki lekki gwóźdź do trumny. Po iluś taczkach przyszło opamiętanie i pracę zarzuciłem, dzięki czemu dałem radę wrócić do domu, a po II Posiłku nawet pisać.

Wiosnę poczułem dzisiaj jeszcze na inny sposób.
Codziennie rano, gdy Żona schodzi na dół, podłącza laptopa do ładowania, bierze kubek z zalanym wieczorem pyłkiem pszczelim i zwyczajowo zasiada w fotelu naprzeciwko kozy, w której pięknie się pali, układając na ławie pod ręką smartfona i audiobooka. Słowem się mości, czyli słowem przygotowuje się do 2K+2M. Ja zaś od razu przygotowuję jej wodę z solami i za chwilę małą kawę z olejem kokosowym. Ona sobie siedzi przy zasłoniętych zasłonach bez względu na to czy na dworze jest ciemno, czy jasno Bo lubię mieć taką atmosferę, a ja siedzę sobie przed laptopem.
Za jakiś czas robię jej pierwszą blogówkę, o przepraszam kawę kuloodporną (zmiksowana kawa z olejem kokosowym i masłem) lub, jak woli Żona, śniadaniową, a potem drugą. Kiedyś wyłącznie robiła to ona, ale parę miesięcy temu wepchałem się do porannej kuchni i nic jej nie pozwalam robić.
Przy drugiej śniadaniowej odsłaniam połowę okna, a gdy Żona ją wypija i kończy się 2K+2M, odsłania całe.
Dzisiaj było jak zwykle, ale siedząc przed laptopem nie zauważyłem, że Żona otworzyła okno. A za jakiś czas podeszła do mnie.
- Mógłbyś tak zrobić, żeby ten motylek, co się obudził, wyfrunął na zewnątrz. - Ale nie dotykaj go !!!
Ton głosu Żony jak i jakaś szczątkowa wiedza, nie wiem, czy właściwa, spowodowały, że nie miałem zamiaru pieprzonego motylka brać w ręce. Z Żoną nie chciałem zadzierać z samego rana, a motylkowi, gdybym go wziął w paluchy, zdaje się, że niezbyt dobrze by to zrobiło. Nawet gdybym tego dokonał bardzo delikatnie, to i tak strąciłbym mu jakieś wrażliwe, ochronne, pieprzone pyłki, czy coś takiego.
Motylek był tak głupi, jak piękny. Trzepotał się na zdradliwej szybie kilka centymetrów obok otwartej przestrzeni. Prestidigitatorem nie jestem, jakąś sztuczką zmusić go, żeby wyleciał sam z siebie, nie potrafiłem, ani tym bardziej nie mogłem przemówić mu do rozumu. 
Chwilę potem akcja rozegrała się w ułamkach sekundy. W dobrych intencjach natychmiast źle odczytanych przez Żonę wziąłem linijkę. Oczywiście nie żeby trzepoczącego się gada ukatrupić. Na to tylko bezwzględnie zasługują, i to w tej wymienionej kolejności, mucha, osa, komar, szerszeń i mucha końska. Do sprawy podszedłem logicznie stwierdziwszy, że skoro motylek trzepie się o szybę, to może również w międzyczasie robić to o linijkę, którą powoli i umiejętnie przesuwałbym centymetr po centymetrze w bok tak, że motylek by się nawet nie zorientował i już za chwilę wyleciałby na wolność.
Żona skoczyła natychmiast do mnie niczym lwica broniąca swoje małe i wyrwała mi linijkę.
- Mówiłam ci, żebyś go nie dotykał!!!
Czułem, że jeśli padnie z moich  ust jakiekolwiek słowo, to będę miał wydrapane oczy. Instynktownie milczałem.
- Widocznie uznał, że tam jest jeszcze za zimno i dlatego nie wylatuje! - Żona wyjaśniła zachowanie zwierza jako tako się opanowując. To na chuj trzepoce skrzydełkami i zawraca głowę?! - tę logiczną myśl zachowałem dla siebie.
W trakcie dnia dyskretnie zajrzałem tam dwukrotnie, zawsze wtedy, gdy nie było Żony. Gada nie było.
Ale nie śmiałem tego faktu komentować. Udawałem, że zapomniałem.
Wiosna. Więc budzą się rozmaite instynkty. Nawet mordercze.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku. Planowo, bo nastawiłem w smartfonie przypominajkę.

CZWARTEK (10.03)
No i rano było normalnie.

Pieprzonego motylka nie było.
Raz tylko podszedłem do okna i je porządnie zlustrowałem. Gdy się odwróciłem, natknąłem się na badawczy i przenikliwy wzrok Żony. A wydawała się głęboko zatopiona w laptopie. Wytrzymałem jej spojrzenie, ale żadne z nas nie wypowiedziało słowa.

Nawet nie wiedziałem, że dzisiaj jest Dzień Mężczyzny! Od kiedy i na chuj? - jakby mądrze i celnie skomentował Edek. Kierowany tą uwagą poszperałem.
Dzień Mężczyzny. Historia święta.
W Polsce Dzień Mężczyzny obchodzony jest 10 marca, a data nie jest przypadkowa. Jest to dzień uznawany w Kościele Katolickim za wspomnienie o 40 męczennikach z Sebasty, którzy nie chcąc wyrzec się swojej wiary, zostali poddani okrutnym torturom i ostatecznie zamarzli na śmierć. Byli żołnierzami XII legionu rzymskiego i sprzeciwili się złożenia ofiary pogańskim bogom. Są uznawani za symbol męskości, honoru i męczeństwa, stąd ich kult przyczynił się do rozpowszechnienia świętowania Dnia Mężczyzn w Polsce.
Międzynarodowy Dzień Mężczyzn obchodzony jest 19 listopada w ponad 80 krajach na całym świecie. Został ustanowiony w 1999 r., a tradycję świętowania zapoczątkowały Trynidad i Tobago przy wsparciu ONZ. W Rumunii obchodzony jest 9 marca, a w Brazylii 15 lipca.
Dzień Mężczyzny a Dzień Chłopaka.
Dzień Chłopaka to święto, które obchodzimy 30 września i cieszy się większą popularnością niż Dzień Mężczyzny. Jest kojarzony przede wszystkim ze szkolnymi obchodami święta, jednak nie ma większych różnic pomiędzy Dniem Mężczyzny a Dniem Chłopaka. Obie daty to dobry moment na to, by złożyć życzenia Panom, o czym warto pamiętać zarówno 30 września, jak i 10 marca.
Życzenia na Dzień Mężczyzny.
10 marca to okazja nie tylko do wysłania miłych słów. Święto służy także zwróceniu uwagi na to, z jakimi trudnościami zmagają się mężczyźni. Rosnąca liczba samobójstw czy zaburzenia psychiczne to realne problemy mężczyzn, które często, niesłusznie, przypisywane są jedynie kobietom. 
Jakie bzdury! Za chwilę zacznę żałować, że jestem mężczyzną. Kobietą, broń Boże, nie chciałbym być, więc co mi pozostaje? Chyba tylko nie czytać tych debilistycznych tworów.
I dalej z tego samego artykułu:
Życzenia na Dzień Mężczyzny 2022. Krótkie i z klasą.
"Życzę Ci spokoju ducha, wytrwałości i zdrowia. Przeżywania cudownych chwil i niewielu trosk."
"Niewielu trosk i trudnych wyzwań, a samych sukcesów i radości. Satysfakcji w życiu zawodowym i prywatnym."
"Chcę Ci życzyć samych radosnych momentów, życia bez niepotrzebnego stresu i w zgodzie z samym sobą."
"Z okazji Dnia Mężczyzny chcę Ci życzyć realizacji w życiu zawodowym i prywatnym. Spełniaj swoje marzenia i pozwól sobie na trudne emocje, gdy tylko tego potrzebujesz."
"Dziękuję Ci za to, że zawsze mogę na Ciebie liczyć. Cieszę się, że jesteś w moim życiu, ponieważ nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby bez Ciebie."
"Z okazji Twojego święta chcę Ci życzyć dużo miłości, radości i satysfakcji. Niewielu zmartwień i czasu dla siebie."
"Z okazji Dnia Mężczyzn życzę Ci samych wspaniałych momentów, dobrych emocji i dylematów, które rozwiążą się same. Aby każdy dzień był przygodą, a Ty mógł czerpać z życia pełnymi garściami."
"Dziękuję, że wspierasz mnie każdego dnia. Jesteś wspaniałą osobą, której mogę powiedzieć o wszystkim."
"Jesteś wyjątkową osobą w moim życiu. Bardzo doceniam to, że zawsze mnie wspierasz. Kocham Cię."
Co za bełkot! Nie wierzę, aby to mógł napisać mężczyzna.
Gdzie indziej wyczytałem, że to jest Dzień Mężczyzn. Więc należałoby się zdecydować, czy to jest Dzień Mężczyzny, czy Dzień Mężczyzn, bo gołym okiem widać i rozumem odbierać, że to jednak zupełnie co innego. Ja, w każdym bądź razie, nie chcę obchodzić ani jednego, ani drugiego. Żona na szczęście nic o tym nie wie, ale gdyby nawet wiedziała, usłyszałbym z jej ust kojące Srał pies!
 
W trakcie porannej powolności rozpaliłem w dolnym mieszkaniu. Dzisiaj przyjeżdżają dwie panie z pieskiem. A po I Posiłku poszliśmy tam oboje. Żona robiła swoje, a ja kończyłem cyzelowanie.
- Jest tak ciepło... - nagle usłyszałem za sobą - zwłaszcza przy oknach, bo słońce tak grzeje... - nic dziwnego, że motylkowi się pomieszało i się obudził.
Nie odezwałem się ani słowem. A bo ja wiedziałem, czym to mogłoby się skończyć? A przecież, Bóg mi świadkiem, o pieprzonym motylku nawet nie pomyślałem, więc skąd to moje nagłe partnerstwo w "dyskusji"?
Skorzystałem z okazji, że skończyłem wcześniej, a Żona jeszcze została i w salonie zlokalizowałem gada. Siedział na parapecie, na plamach słonecznych i od czasu do czasu poruszał skrzydełkami chyba delektując się ciepłem. Śliczny.
- Najwyżej chłopie (po prawdzie nie wiedziałem, jaka to płeć, ale jakoś mi się tak lepiej rozmawiało) zdechniesz. - powiedziałem do niego i do siebie. - Dawno już bym cię uwolnił, ale teraz ręki nie przyłożę. - To śledztwo Żony, dociekania i insynuacje, co też mogłem z tobą zrobić, gdyby cię tu nie ujrzała... O nie!
I poszedłem sobie do laptopa. Gdy Żona wróciła, siadła koło kominka i nie ma mowy, żeby nie słyszała tuż pod bokiem trzepotania skrzydełek, skoro ja dalej siedząc słyszałem. Ale nie reagowała. Ja też nie.
Trzeba umieć wyciągać wnioski.
Gość nie dawał mi jednak spokoju. Doczytałem, że to jest rusałka pawik. Ponoć u nas bardzo pospolity.

Do przyjazdu pań, które mają być naszymi gośćmi, ale na specjalnych prawach, sprzątnąłem podcienie i odkurzyłem nasz dół. A potem, dla rozrywki i wprawy, nawiozłem na górkę 10 taczek ziemi. Ta dziesiątka nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, bo wczorajsza szóstka dała mi trening, a poza tym przystępując do taczkowej roboty nie byłem zmęczony wcześniejszymi pracami.
Panie (matkę i córkę) gościliśmy u siebie w domu. Najpierw pokazaliśmy im cały teren, a potem siedzieliśmy w salonie przy Blogowej zrobionej przeze mnie i przy winie. Było bardzo sympatycznie.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku. Zrobiło się godzinę później niż zwykle.

PIĄTEK (11.03)
No i wstaliśmy normalnie tylko z większą dyscypliną.
 
Bo o 09.00 miały przyjść do nas panie. Wczoraj zaprosiliśmy je na śniadanie. 
Ja zrobiłem jajecznicę na smalcu ze skwarkami, Żona zaś, wywalczywszy sobie miejsce w kuchni Nie zgadzam się, że rano nie mam do niej dostępu!, zrobiła twarożek ze śmietaną i cebulką. Dodatkowo od razu zaserwowałem Blogową, która u tych pań stała się hitem.
Znowu sympatycznie porozmawialiśmy. Przed 11.00 musieliśmy się rozstać. Panie przed powrotem do domu miały jeszcze do załatwienia sporo spraw w Pięknej Dolinie.
Przez ich obecność mieliśmy poczucie niedzielności, bo trochę się namieszało w naszej codzienności
(panie - śniadanie; niedzielności - codzienności, niedobrze, coś się ze mną dzieje). Przez to po ich wyjeździe dziwnie osłabłem i na godzinę zaległem w salonie. Klasyczny spadek adrenaliny. 
Ale gdy wstałem, spokojnie stać mnie było, żeby na górkę nawieźć 11 taczek ziemi. To z kolei, mimo zmęczenia i spocenia, spowodowało gwałtowny nawrót optymizmu, a oprócz tego zaczęło mi się  wydawać, że dzisiaj jest sobota.

Zgodnie z umową zadzwoniłem do Pierdolło. Części do silnika już znalazł. 
- Dzisiaj mechanik mi go składa. - Cały dzień!
- To kiedy mogę liczyć na drzewo?
- Ooouuu! - Może w przyszłym tygodniu, a może jeszcze w następnym... - zawiesił głos czyniąc sprawę niebotycznie trudną. - Wie pan, ile mam zleceń?!...
- A nie może pan przyjechać jutro? - nauczyłem się przez 16 lat mieszkania w Pięknej Dolinie arabskiego targowania, które jest całym ceremoniałem. Takim pierwotnym, niekorporacyjnym, nieodhumanizowanym. Powoduje ono najpierw święte oburzenie obu stron, dla postronnego widza stanowiące pewnik, że obie strony zaraz mogą skoczyć sobie do gardeł, a przynajmniej gwałtownie i natychmiast zerwać rozmowę, by po dłuższym czasie dojść do porozumienia.
- Jutro?! - oburzył się święcie, co mnie nie zaskoczyło. - Jutro muszę trochę pojeździć tym gratem, żeby w ogóle zobaczyć, czy chodzi, zanim wypuszczę się w trasę.
- To w poniedziałek. - konsekwentnie nie odpuszczałem. - Bo we wtorek, to drewno, które mi pan ostatnio przywiózł, już się skończy, a zima jeszcze trwa i noce są zimne. - wziąłem go na litość.
Zapas drewna, które posiadam, powinien wystarczyć do połowy kwietnia, a przy wysokich temperaturach nawet do jego końca.
- W poniedziałek? - Mhm... - A muszą być tylko dwa metry? - Nie mogą być trzy? - Wie pan, co się dzieje na stacjach? - Co przyjadę, to wyższe ceny!
- Nooo, dobra... - odpowiedziałem po sztucznym chwilowym zastanawianiu się. - Niech będą trzy, ale w poniedziałek. - Bo później biorę tylko dwa.
- Ok, będę w poniedziałek. - Jak będę jechał, zadzwonię.

Dzisiaj Lekarka przysłała miłego mmsa z pozdrowieniami. Na selfie widać było ją i zadowolonego Justusa Wspaniałego. Z treści wynikało, że Justus Wspaniały przyjechał do niej do domu, a to stanowiło z Wakacyjnej Wsi blisko 300 km.
Podziękowałem, ale pozwoliłem sobie na drobne zdziwienie.
- Czy jutro, w sobotę, nie mieliśmy być u Was...na nalewkach?... Proszę o wyjaśnienie.
Umówiliśmy się w trakcie ostatniego spotkania, że nic nie przynosimy i że wieczór będzie stał pod znakiem degustacji różnorodnych nalewek produkcji Justusa Wspaniałego.
Gwałtem przeprosili. 
- ... Nalewkowanie przełożyć musimy o co najmniej 2 tyg. Mam tu sytuacje awaryjna i Justus Wspaniały (zmiana moja) przyjechal do mnie. Mam nadzieje ze sie nie obrazicie... Odezwiemy sie w najblizszym czasie :) (pis. oryg.)
W odpowiedzi poinformowałem, że my się nigdy nie obrażamy bo to godne pospólstwa. I że czekamy na wieści.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku. Moglibyśmy całe dwa, bo byliśmy w formie, ale przestrzegaliśmy jednak narzuconego sobie reżimu.
 
SOBOTA (12.03)
No i wstałem nieprzytomny.
 
Bo była powtórka z rozrywki.
Gdzieś o 01.00 Berta zaczęła się kręcić, łazić tam i z powrotem szurając pazurami o podłogę. Obudziłem się i czekałem w napięciu, bo nie wróżyło to nic dobrego, ale postanowiłem przeczekać. W końcu zaległa na legowisku i się uspokoiła. Ale o 04.00 zaczęła robić to samo i znowu wyrwała nas ze snu. Zaparłem się i nie wstawałem. W końcu Żona nie wytrzymała i bohatersko wstała i Pieska wypuściła. Oczywiście nie zasypiałem czekając aż wrócą.
Rano po przyjściu Żony na 2K+2M dyplomatycznie odczekałem, aż wykorzysta w 95.% tę atmosferę, a na pozostałe 5% położyłem laskę zadając pytanie:
- Czy musisz na wieczór Bercie podawać kefirek?
I opisałem jej mój stan po nocy, jak w trakcie niej się męczyłem i że ogólnie czuję się do dupy.
- O jaki biedny!... - Myślisz, że tylko ty tak się męczyłeś?!
Od razu powstało pytanie, którego nie zadałem, bo wszystko szło w złą stronę A czy to ja Pieskowi dawałem kefirek? - Niech cierpi ten, kto dawał!
Żona jednak poczuwała się, aby mi wyłożyć ideę wieczornego podawania kefirku.
- Bo jak widzę, że coś żre na dworze, a nie wiem, co to jest, to profilaktycznie na zatrucie podaję jej kefir. - Dobre jest też kwaśne mleko. - Poza tym psu od czasu do czasu dobrze jest to podać, bo dobrze robi na trawienie.
Milczałem dalej, chociaż korciło mnie, aby przedstawić w logiczny sposób, że może Pieskowi można by podawać te przeczyszczające środki do południa, góra wczesnym popołudniem, żeby zdążyły zadziałać, zanim nadejdzie nasz nocny spalny okres.
Poranna atmosfera przez jakiś czas była chłodna, chociaż i w kozie, i w kuchni pięknie się paliło.
Stan chłodu nie trwał jednak długo, bo spieszyliśmy się na spotkanie z facetem, przyszłym właścicielem Pół-Kamieniczki. A umówiliśmy się u niego w domu, 15 minut jazdy od Powiatu, ale po drugiej stronie względem naszej. Jego bankowo-kredytowe sprawy się pokomplikowały, chyba przede wszystkim z powodu obecnej sytuacji związanej z wojną na Ukrainie, ale facet znalazł rozwiązanie, więc wszyscy byliśmy dobrej myśli.
 
Wracając w dobrych nastrojach wpadliśmy po drodze do Pierdolło. Tak kontrolnie.
Samochód nie był gotowy i dostawa w poniedziałek odpadała. Tokarz akurat szlifował tłoki, bo oryginalne były nie do dostania, więc najbliższy termin - wtorek.
- Muszę kupić inne auto. - A wie pan, ile kosztuje najtańszy rzęch? - 15 - 20 tysięcy! - nie czekał na moje domysły. - A lepszy to i 40 tysięcy! - A wie pan, ile trzeba by jeździć z drewnem, żeby się zwróciło?! - Ale z tym gratem dłużej nie pociągnę.
No tak. Nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Ale sentencję tę zachowałem dla siebie.
 
Nadal na kanwie dobrego humoru w Powiecie wpadliśmy do Kawiarnio-Cukierni. W ofercie pojawiły się lody, kolejna oznaka zbliżającej się wiosny. W tym przybytku nie oferują waniliowych, więc zawsze zamawiam słony karmel i americano. Żona poprzestała na podwójnym espresso, co nie przeszkodziło jej wyżerać moje lody Bo takie pyszne..., z polewą toffi. Próbowałem wynegocjować, za dopłatą oczywiście, posypkę z różnych orzechów i migdałów, bo wiem, że mają, ale stanowczy głos pani mnie poinformował Nie mamy tego w cenniku! Są tylko do zestawów. Jaki bezsens! Będę więc musiał napisać do szefostwa, żeby skalkulowali taką posypkę i żeby ich informatyk odpowiednią pozycję umieścił w cenniku. 
W kawiarnianej atmosferze napisałem do Synowej: 
- Cześć Synowo, co trzeba byłoby zrobić, żeby Wnuk-III i Wnuk-IV przyjechali do nas w przyszłym tygodniu? (zmiany moje)
Ponieważ po powrocie do domu się nie odzywała, zadzwoniłem do Wnuka-III (11 lat).
- Jestem teraz u babci (Teściowa Syna - wyjaśnienie moje). - zakomunikował poważnym tonem, bo przecież "samodzielnie" rozmawiał przez telefon. - Gdy wrócę do domu, zapytam rodziców i dam ci znać.

Przed II Posiłkiem znowu zabrałem się za górkę. Tym razem przerzuciłem 20 taczek ziemi, co sumarycznie dało od mojego wiosennego startu liczbę 47. Jeszcze jakieś 23 i cała górka będzie obsypana.
W trakcie pracy niespodziewanie dla siebie dostrzegłem Sąsiada Muzyka. Człapał, bo inaczej nie da się tego nazwać, po swojej posesji. Ostatnimi miesiącami praktycznie nie bywa w Wakacyjnej Wsi, co jest smutne. Był może dwa czy trzy razy i to zawsze bez noclegu, więc nawet nie zamieniliśmy słowa. Tym razem udało się chwilę porozmawiać. Zapraszałem go dzisiaj albo jutro do nas na pogaduszki, ale się wykręcił wezwanymi fachowcami I muszę ich dopilnować, a jutro wracam do Metropolii!
- Sąsiedzie, niech się pan nie gniewa, ale jeszcze zdążymy się spotkać. - dodał usprawiedliwiająco.
Osobiście zaczynam w to wątpić, zwłaszcza po podejrzeniach Żony.
- Mnie się wydaje, że on wie, że jesteśmy nieszczepieni i nas unika. - Czy to możliwe, żebym go ostatnio widziała, jak chodził u siebie po dworze w masce?! - patrzyła na mnie wstrząśnięta.

Wieczorem telefonicznie rozmawiałem z Naczelnikiem. Nie zareagował na moje dwa maile wysłane do niego w sprawie naszego zjazdu w 2023 roku.
Kilka lat temu miał udar. Odwiedziliśmy go ze dwa-trzy razy w szpitalu, gdzie prowadzono rehabilitację. Poruszał się wtedy niewiele, w mowie się zacinał, ale to był ciągle ten sam Naczelnik. Pełen temperamentu, werwy i sposobu bycia, który lubiliśmy. Teraz to się zmieniło. Gdzieś jego energia uszła. Stał się mocno zachowawczy. Mogłem to stwierdzić po jego tembrze głosu, sposobie mówienia i przede wszystkim podejścia do różnych spraw. Na zjazd się nie wybiera tłumacząc tym, że kiepsko się porusza, ale myślę, że zmieniła mu się psychika. Oczywiście nie sposób zrozumieć, co tak naprawdę w nim siedzi w środku i przez to nie sposób do niego dotrzeć. Ale fajnie było z nim porozmawiać, bo miał całkowitą jasność umysłu, wszystko pamiętał i kojarzył. Obruszył się, gdy wspomniałem, że pamiętamy, jak wiele mu zawdzięczamy.
To w tym smutnym tonie wspomnę Hela. Gdyby żył, dzisiaj miałby 53 lata.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku, w tym ostatni sezonu trzeciego. Zakończenie było zaskakujące.
 
NIEDZIELA (13.03)
No i dzisiaj było 100%  niedzielności.
 
Zaczęło się od porannej niespieszności, ale takiej wyraźnej, niedzielnej. Popartej pięknym słońcem i lazurem nieba. W tym odczuciu nie przeszkodził mi fakt, że goście wyjechali i zrobiłem po nich wstępne porządki oraz że w dolnym i górnym mieszkaniu uzupełniłem stan drewna, tak na przyszłość.
I nie martwiłem się, że zaplanowałem dzisiaj wwiezienie na górkę jeszcze około 20 taczek ziemi, żeby temat zakończyć.
Ale przed I Posiłkiem Żona zaproponowała jakąś wycieczkę Bo jest taka piękna pogoda.
- Wynajdziesz mi dwie trasy, żebym mogła sobie wybrać?
Okazało się to sprawą niełatwą. Wszędzie w Pięknej Dolinie byliśmy, a ewentualne braki uzupełniliśmy w ostatnim czasie. Stąd postanowiłem połączyć piękne z pożytecznym i zaproponowałem wyjazd do Nowego Kulinarnego Miejsca z odwiedzeniem po drodze dwóch niedużych wiosek, w których rzeczywiście dawno nie byliśmy.
- Ale pamiętam, że tam nic specjalnego nie było... - zamilkła i wyraźnie zaczęła kombinować.
- A może pojechalibyśmy do Sąsiedniego Powiatu do meksykańskiej restauracji? - Dawno nie byliśmy. 
Stanęło na tym. Żona zarezerwowała stolik na 15.00.
W tej sytuacji priorytety się zmieniły. Taczki z ziemią zeszły na dalszy plan, zwłaszcza że po wczorajszych dwudziestu wyraźnie poczułem plecy w trakcie ogarniania gościnnych mieszkań. Na pierwszy plan wysunąłem się ja. Ochoczo zabrałem się za siebie. Żona mnie ostrzygła, a resztę zrobiłem sam. Jak zazwyczaj mówię, odgruzowałem się - kąpiel, strzyżenie brody, golenie, obcinanie wszystkich paznokci i wymiana dziesięciodniowego zestawu wierzchniego, zakurzonego, przepoconego i prawie na pewno w zaawansowanym stadium zaśmierdzenia (sam tego nie czułem) - wypchane na kolanach dresy, T-shirt z długimi rękawami, sweter i dziurawy polar. Majtek i skarpet do takiego stanu nie doprowadziłem, bo to nie czasy Naszej Wsi, kiedy, jak się dobrze pociągnęło, to można było dotrwać z tymi drobiazgami nawet i do dwóch tygodni.
- Ale, proszę cię, nie pisz takich bzdur, bo jeszcze ci ktoś uwierzy! - swego czasu Żona zaoponowała, gdy po raz pierwszy o tej formie higieny pisałem.
Zresztą wtedy, gdy Żona, nie wiedzieć jak, się zorientowała, wybuchła dzika, jednostronna awantura. Od tamtej pory przykładnie codziennie zmieniam i jedno, i drugie. Nawet udało mi się pozbyć tkwiącego we mnie wówczas pewnego stanu przywiązania do tych części garderoby towarzyszącej mi przecież niezmiennie od iluś dni, ciągle tej samej, i przestałem się nad tym zastanawiać. Żona kazali i koniec.

Restauracja meksykańska w Sąsiednim Powiecie jest urządzona z dużym gustem i smakiem. Przemyślane są wszystkie szczególiki tworzące jednolitą całość. Nie ma kolorystycznych zgrzytów, brak podróbek z plastiku. W tle muzyka, jazzowa, na tyle głośna, że można było ją bez problemów słuchać, na tyle cicha, że można było swobodnie rozmawiać, a nie drzeć się do siebie i to z nachylonymi głowami nad stolikiem.  Nie wiem, czy to zasługa Meksykanina, czy jego żony, Polki. Żona stawiała na nią. 
Pamiętam, gdy za pierwszym razem ujęła nas toaleta. Czyściutka, obszerna, z dobranymi niezbędnymi toaletowymi akcesoriami. A ponieważ z racji zawodu zwracamy z Żoną uwagę na takie wszystkie drobiazgi, wrażenie zrobił na nas... podwójny haczyk na drzwiach. Oczywiście kolorystycznie dobrany.
Jakie to jest ważne, wiemy od naszych gości, a często będąc sami gośćmi borykamy się z brakiem takiego drobiazgu w takiej, czy owakiej toalecie. Pal diabli z mężczyznami - jeden z drugim nie jest aż w tak wyrafinowany sposób wymagający i zawsze jakoś da sobie radę. Ale kobieta? Co ma, na przykład, zrobić z taką torebką? Chyba nie położy jej na podłodze, obok sedesu, najczęściej otoczonego bryją powstałą z nachlapań i naniesienia ziemi i piasku.

Obsługa kelnerska (same panie) była jak zwykle bardzo sympatyczna i przejęta rolą. Nie zmienił tego odczucia fakt, że Pilsnera Urquella nie podawali jeszcze z beczki Bo to, proszę pana, dopiero w sezonie, ale z butelki. A ponieważ 0,5 l odpadało z racji jazdy samochodem, a Żona nie dała się namówić na taką gorzkawą spółkę, to się porozumieliśmy i zamówiliśmy jednego czarnego Kozela. Specjalnie nie cierpiałem. Tylko przy rozlewaniu doszło między nami do dyskusji, co jest połową butelki, bo w tym względzie mieliśmy odwrotne pojęcia na temat jej i mojej zawartości w pokalach.
Zamówiliśmy: Żona śledzia z sosem chrzanowym i zupę rybną, ja śledzia z sosem chrzanowym i makaron z palonym masłem i krewetkami z dodatkiem trzech sztuk. Na deser ona tiramisu matcha(?) i podwójne espresso, ja financier(?) orzechowy i americano. Wszystko pychota!

Nasza pani, skądinąd sympatyczna, miała dwie drobne skazy na swoim profesjonalizmie. Pierwsza objawiała się tym, że ciągle do nas się przymilała i łasiła, co było dość trudne do zniesienia. Podsłuchiwałem ją specjalnie, gdy była przy innych stolikach i wszędzie miała to samo. A jej koleżanki, również przeze mnie podsłuchiwane, nie. Maniera reprezentowana przez nią polegała na tym, że słowo, jeśli było jedno lub ostatnie w zdaniu lub w równoważniku zdania przeciągała na ostatniej sylabie ze wznoszącą się intonacją. Nie mówiła więc "dziękuję", tylko "dziękujęęę", "czy smakowało?", tylko "czy smakowałooo?" lub zamiast "oto śledź w sosie chrzanowym" mówiła "oto śledź w sosie chrzanowyyym". Podejrzewam, że gdybyśmy z Żoną posiedzieli trochę dłużej, to w tej manierze zaczęlibyśmy się do siebie odzywać, bo skutecznie zaczęła się udzielać.
Druga skaza polegała na straszeniu nas. Pani przychodziła znienacka przy każdym daniu, nie odpuszczając deseru, stawała na tyle blisko stolika, że się prawie o niego opierała i pytała z miłosztucznym uśmiechem, czy smakuje albo czy wszystko w porządku.Trzeba było wtedy szybko i umiejętnie przerzucić spożywany kęs w jakieś sensowne miejsce jamy gębowej (fuj!), żeby móc bełkotliwie odpowiedzieć "tak, wszystko w porządku" lub "smakuje" (alternatywnie "pyszne") starając się przy tym nie pluć albo przed odpowiedzią wszystko od razu połknąć unikając zadławienia się. Techniki były różne i zależały od aktualnego stopnia przeżucia kęsa.
Z Żoną zastanawialiśmy się, skąd taki sposób bycia. Wymyśliłem, że na przyszłość tutaj, ale i w różnych innych restauracjach, będę stosował taki trochę wiochmeński manewr wyprzedzający, np.:
- Czy mogę prosić, żeby w trakcie jedzenia nam nie przeszkadzano pytaniami "czy wszystko w porządku?" lub "czy smakuje?". - Jeśli będzie coś nie tak, to na pewno dam znać, a przy płaceniu rachunku chętnie sam(!) się wypowiem lub odpowiem na pani/-a pytania. - zacytowałem Żonie formułkę.
Podobna sprawdza się na wszystkich stacjach Orlenu, na których mam okazję tankować.
- Bez faktury, płacę kartą, nie potrzebuję potwierdzenia i proszę mi niczego nie proponować. - oznajmiam z fałszywie przymilnym uśmiechem, gdy pojawiam się przy okienku.
Młode panie kasjerki wtedy się w sposób naturalny uśmiechają, niektóre tylko są przestraszone, bo nie wiedzą co z tym fantem zrobić i jak się zachować, starsze, takie w przedziale 40-50, przybierają obrażoną minę, a faceci kasjerzy to olewają na zasadzie "spierdalaj, stary dziadu!" Ale zawsze mam spokój i błyskawicznie płacę odprowadzany, czuję to na plecach, oskarżycielskim wzrokiem tych obrażonych. Bo pierwsza i trzecia grupa kasjerów już dawno o mnie zapomniała.

W trakcie  obiadu odezwała się Synowa. Smsowo upewniła się co i jak, i ustaliliśmy, że ona przywiezie Wnuka-III i Wnuka-IV we wtorek, a my z Żoną odwieziemy ich w sobotę. Planujemy bowiem pobyt w Metropolii z jednym noclegiem. Wcześniej myśleliśmy o wizycie u Heli i Paradoxa, ale mają się im zwalić znajomi akurat w ten weekend. Co zresztą nie jest pewne. ale żeby nie mieszać w niepewnym, naszą wizytę przesunęliśmy na inny termin. Jak napisała Hela Oby szybko!
 
Po powrocie z wielkiego świata wykonałem drobne prace w obszarze drewna i szykowałem się do późnego miłego popołudnia, gdy zadzwonił domofon. Wyjrzałem z górnego okna, Żona z dolnego.
Przed bramą stał samochód, a koło furtki para, oboje grubo po siedemdziesiątce.
- Słucham? - pokonałem sporą przestrzeń mocnym głosem tak, żeby nie wydawał się nieuprzejmym wrzaskiem.
- Czy tu są mieszkania do wynajęcia? - odezwała się pani wyraźnie w tym stadle dominująca.
Niestety od razu mi się to nie spodobało. Bo ani dzień dobry, ani przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę.
- Tak. - odwrzeszczałem już zirytowany.
- A czy są wolne?
- Tak, ale rezerwacje przyjmujemy tylko mailem.
Usłyszałem, jak między sobą szepcą nie wiedząc o co chodzi.
- Bo nam chodzi o 15-17 kwietnia... - odezwał się pan.
- Proszę pana, ja nie wiem, czy wtedy są wolne, bo to prowadzi Żona.
Żona, widocznie przywołana do tablicy, do tej pory się nieodzywająca, bo wiedziała, że z racji słabszego głosu nie miała się co wysilać, jednak się zmobilizowała.
- Rezerwacje przyjmujemy tylko przez Internet. - wykrzyczała i zamknęła swoje okno.
- Internet?... - słyszałem, jak między sobą rozmawiają. - To my nie damy rady.
- A nie można obejrzeć? - pani nie ustępowała.
- Nie, proszę pani. - Chętnych do oglądania nie oprowadzamy, bo na takie wycieczki nie mamy czasu.
- To jak mam wynająć, skoro nie wiem, jak wyglądają?
- W Internecie jest wszystko. - Zdjęcia, opis.
- Ale tam jest bardzo mało zdjęć i...
- Nie proszę pani, tam(!) jest bardzo dużo zdjęć i wszystko można obejrzeć. - przerwałem brutalnie wiedząc, że takim ludziom nie można podać choćby palca, bo zaraz będzie ręka... i się zacznie ogromne niezadowolenie: O, to tutaj nie macie telewizji?! - I trzeba palić drewnem!... - A dlaczego tak drogo?!
- To nie zejdzie pan, żeby chociaż pokazać?
Cisnęło mi się na usta, co mógłbym akurat pokazać, a co by mogło skutecznie zadziałać i para ta czym prędzej wsiadłaby do samochodu. Odparłem tylko grzecznie:
- Proszę pani, właśnie wyciągnęła mnie pani z łazienki!...
Mogłem dodać, że właśnie mnie pani przyłapała na masowaniu prostaty A panu też to radzę, zamiast brać tabletki!!! i penisa również. Z zimną krwią użyłbym właśnie tego określenia na ten anatomiczny narząd męski wiedząc, że zadziałałoby piorunująco. Bo "członka", "wacka", "fiuta" i "małego" mogłaby nie zrozumieć, albo zrozumieć opacznie, natomiast do "chuja" lub "kutasa" była zapewne przyzwyczajona.
- Wsiadaj do auta! - warknęła na swojego towarzysza. - Widocznie nie zależy panu, żeby wynajmować! - odwróciła się do mnie ostatni raz.
- Zależy! - wywrzeszczałem. - Ale przez Internet!
Drzwi trzasnęły.
Taki większościowy typ Polaków. Przecież płacą i jak ja śmiem! Nie pomyślą, a na pewno nie pomyślą z empatią, bo to jest im obce, że przecież jest niedziela, że my tu mieszkamy i że mamy swoje życie, że ładują się z buciorami. Żadne tłumaczenie do nich nie dotrze, a na końcu zawsze się obrażają. Znamy to, bo mieliśmy kilka takich przypadków w Naszej Wsi.
To taki typ moich Rodziców. Matka zawsze działała na bezczelnego (fakt, że często była zdesperowana), bez wyobraźni o problemach drugiego człowieku, bez poszanowania go, z pretensjami, za chwilę z emocjonalnym szantażem w postaci teatralnego płaczu lub z wyzwiskami. Ojciec zachowywał się chyba dwutorowo, zależało. Ale, gdy już wszedł na falę wyzwisk, było to okropnie żenujące. No cóż, w takiej rodzinie przyszło mi się wychowywać i sam sobie się dziwię, że jednak przeszedłem do innego świata. Ale pewne cechy zostały. 
Co mogę dodać? Rodziców się nie wybiera, są, a raczej byli, jacy byli i nas wychowali. Lepiej czy gorzej, ale jednak. Widocznie inaczej nie potrafili. I zawsze pozostaną Rodzicami.
- Muszę powiedzieć, że jak na sytuację byłeś bardzo cierpliwy i zachowałeś się kulturalnie. - Żona zaskoczyła mnie takim podsumowaniem.

Żona dzisiaj przez "cały" dzień gotowała Pieskowi. Sucha karma, ta dobra z Niemiec, rano się skończyła, a Żona jakoś nigdy nie może wycelować z wcześniejszym zamówieniem, chociaż wie, że są problemy z dostawą i terminy się przedłużają.
- Ale nie dasz gotowanej wieczorem, jeśli chcemy mieć spokojną noc? - wolałem się upewnić. - Zacznij od rana.
- Nie, wieczorem nic nie dostanie. - Jak ją trochę przegłodzimy, nic się jej nie stanie. - Wyjdzie jej to tylko na zdrowie.
Gdy przyszła pora posiłku, zacząłem perfidnie:
- Biedny Piesek, nic z tego nie rozumie. - Stoi, merda zachęcająco i czeka cierpliwie, ale nic nie dostanie, bo Pani postanowiła... - zawiesiłem głos.
- No dobra, dam jej troszeczkę tego, co ugotowałam. - Żona wymiękła. - Ale obiecaj mi, że w nocy nie będziesz marudził. 
Gdy niosła miskę, zatrzymałem ją.
- Ale co tak mało? - I tak dostanie sraczkę i tak.
Żona się zacukała, ale za chwilę odzyskała rezon.
- Czy ty nie rozumiesz, że trzeba ją stopniowo przyzwyczajać do nowego pokarmu? - I pamiętaj, w  razie czego ja wstanę i ją wypuszczę.
- No dobra - odpowiedziałem zrezygnowanym tonem - może uda mi się zdążyć wyspać z poniedziałku na wtorek, zanim przyjadą Wnuki.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku już z sezonu czwartego. Jest ich tylko siedem, ale ponoć w kwietniu ma pojawić się kolejne siedem.
 
PONIEDZIAŁEK (14.03)
No i noc była spokojna.
 
Bez żadnych ekscesów z Pieskiem.
Rano Trzeźwo Na Życie Patrząca nami wstrząsnęła. Okazało się, że Konfliktów Unikający jest w szpitalu.
- Właśnie w tej chwili jest operowany pod pełną narkozą.
Ostatecznie okazało się, że niby nic takiego, ale jednak. Złamany obojczyk. Z wrażenia zapomniałem zapytać który.
Okazało się, że razem zaczęli chodzić na treningi sztuki walki, chyba aikido, ale mogłem coś z wrażenia pomieszać. I na drugim treningu Konfliktów Unikający tak nieszczęśliwie upadł, że złamał właśnie obojczyk.
- To nie ten wiek! - Żona zareagowała. - A poza tym być może bez wcześniejszego przygotowania to był od razu za duży skok.
Ja coś dodałem, że zdrowsza jest taczka i szpadel, no ale wymądrzać to się można.
Jutro od razu mają go wypisać ze szpitala, ale oczywiście w sobotę nasza wizyta u nich, którą wymyśliliśmy na poczekaniu, stoi pod dużym znakiem zapytania. A miałbym parę pytań i uwag. Chociażby, czy osobą go rzucającą, nomen omen, była Trzeźwo Na Życie Patrząca. Bo wyczytałem, że
techniki aikido składają się głównie z rzutów, dźwigni, szczególnie z dźwigni na małe stawy: nadgarstki i łokcie oraz uników i padów (ukemi). Dodatkowo w opisie rozbawiła mnie uwaga, że sztuka walki przerodziła się obecnie w szeroko rozumianą działalność rekreacyjno-zdrowotną,...
Jutro Trzeźwo Na Życie Patrząca ma zadzwonić.

Dzisiaj od południa miałem wrażenie niedzielności. 
- Na dłuższą metę jest to straszne, bo mąci w głowie. - Żona skomentowała moją uwagę, bo też  miała takie wrażenie.
Zadzwoniłem do Pierdolło.
- Auto zrobione. - Teraz tylko muszę się przejechać ze 100 km, żeby trochę dotrzeć silnik.
- Ale bez przygazowywania. - wymądrzyłem się.
- Tak, tłoki nowe, pierścienie, głowica... - Nie mogę tego od razu rozpierdolić! - Będę jutro rano.

Praktycznie cały dzień pisałem. Zrobiłem sobie tylko godzinną przerwę na drewno. I nie drewno, tylko pisanie mnie zmęczyło. Na godzinę zaległem na górze. A gdy włączyłem z powrotem smartfona miałem dwie wiadomości - Pierdolło komunikował, że jednak z drewnem będzie dzisiaj około 18.00, a Trzeźwo Na Życie Patrząca napisała, że Konfliktów Unikający jest już po operacji, wybudził się, ale jest zmęczony i średnio przytomny, więc może wieczorem dowiemy się czegoś więcej.
Pierdolło przyjechał, tak jak mówił. Czyli jednak w poniedziałek. Tedy zakupy drewna na ten sezon grzewczy, który ciągle trwa, zakończyłem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.29.

I cytaty tygodnia:
Im lepiej poznaję ludzi, tym bardziej lubię psy. - Gloria Allred (amerykańska prawniczka znana z prowadzenia głośnych i często kontrowersyjnych spraw, zwłaszcza dotyczących ochrony praw kobiet).
 
Większość ludzi prędzej umrze niż pomyśli.- Bertrandt Russel ((brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury)