poniedziałek, 27 czerwca 2022

27.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 206 dni.
 
WTOREK (21.06)
No i dzisiaj mamy pierwszy dzień lata.
 
To jest o tyle dziwne, że lato to już mamy co najmniej od miesiąca. Takie czasy.
Poza tym jest to najdłuższy dzień w roku, a tylko patrzeć, gdy za chwilę zaczniemy wpadać w listopadowo-grudniowo-styczniową depresję.
Dzisiaj rano wstałem nieprzytomny dziękując czasowi, że wreszcie będę mógł wstać i nie męczyć się w łóżku przechodząc z ulgą do innej formy wykończenia. Położenie się do łóżka po północy, "nowe stare" miejsce, wewnętrzna mobilizacja związana z Q-Wnukami zrobiły swoje.
Rano Q-Wnuk od razu był na pełnym chodzie, Ofelia zaś milczała (poranny styl babci, czyli Żony) i trwała tak w tym stanie aż do jej odbioru przez panią w przedszkolu. Raz tylko się ożywiła, gdy wszyscy ujrzeliśmy Pasierbicę wychodzącą z przedszkola.
- Mama! - razem krzyknęli na trzy cztery. I rzucili się jej na szyję.
Pasierbica podrzuciła dla dzieci cieplejsze i dłuższe rzeczy do ubrania, bo nagle się ochłodziło. A wczoraj dostaliśmy od niej tylko zestaw letni - krótkie spodnie i jakieś cienkie fatałaszki.
Mama mamą, ale Q-Wnuk pilnował swego.
- Ale odbierzecie mnie o 12.30?
- Postaramy się - zapewniłem go - ale wiesz, jak to jest. - Coś się może wydarzyć, mogą być korki...
- Ale postaracie się?
- Tak. - starałem się go uspokoić.
A wszystko przez to, że dzisiaj lekcje kończył wcześniej, a zanim mieliśmy odebrać Ofelię, wygospodarowało się 1,5 godziny czasu, żeby zagrać w piłkę na boisku jakiejś szkoły. Wszystko miał rozpracowane. Świr normalny.

W Nie Naszym Mieszkaniu po I Posiłku rozstaliśmy się z Żoną. Ja zostałem i dogorywałem starając się chociaż trochę zregenerować siły 20-minutową drzemką, a Żona je regenerowała po swojemu uciekłszy do Wielkiej Galerii. Gdy ją stamtąd odebrałem, pojechaliśmy po Q-Wnuka. Porannie przez niego sterroryzowani byliśmy 10 minut przed czasem.
Od razu zajechaliśmy pod jakieś szkolne boisko niedaleko przedszkola Ofelii. Q-Wnuk miał wszystko obcykane, bo grywa tam zawsze z dziadkiem, Teściem Pasierbicy. Ogólnie rzecz biorąc naprzemiennie jeden z nas stał na bramce, a drugi strzelał. Niby nic takiego, ale tak się mówi.
- Dziadek, a gdzie ty się nauczyłeś tak bronić? - zapytał przy jakiejś mojej "paradzie", gdy był pewny, że strzelając taką bombę w okienko zdobędzie bramkę.
Odpowiedziałem mu jak zwykle, gdy najczęściej pyta Dziadek, a gdzie ty się nauczyłeś tak grać w piłkę? Że codziennie z kolegami grałem w Rodzinnym Mieście nad rzeką nawet po kilka godzin naraz i to było "wszystko". Q-Wnuk zdaje się to rozumieć, ale wiem, że jednak nie dopuszcza do siebie takiej myśli. Bo na pewno musiały być treningi z prawdziwego zdarzenia, prawdziwi trenerzy, prawdziwe boiska z prawdziwymi bramkami i mnóstwo prawdziwych piłek. Skoro to jest jego obecna i oczywista rzeczywistość. Coś mniej więcej z cyklu pytań zadawanych przez Córcię, gdy mogła mieć z 7-8 lat i tkwiła już świadomie w początkach kapitalizmu. 
- A skąd braliście banany? - zapytała kiedyś swoich rodziców zapewne gdzieś słysząc rozmowy dorosłych o tamtych PRL-owskich czasach.
Tłumaczyliśmy jej, że bananów nie było. A jeśli się pojawiały, to może raz - dwa razy do roku. Nie tłumaczyliśmy jej, że po prostu niczego nie było, bo to jednak byłaby nieprawda, a poza tym surrealizm takiego stwierdzenia nie był nawet zrozumiały dla dorosłych. Oszczędnie jej coś tam wspominaliśmy o pustych półkach, na których stał dyżurny ocet, że towar "rzucano" i kupowało się to, co akurat "rzucili", a nie to czego akurat się potrzebowało, by potem się wymieniać, że był problem ze wszystkim (nie używaliśmy takich ekonomicznych formuł jak "gospodarka deficytu") i że podstawowe artykuły były na kartki (nie używaliśmy także wyjaśnień, że kartki pojawiły się w szczytowym okresie rozwoju gospodarki deficytu, bo samo to sformułowanie było absurdalne).
- Rozumiesz? - dopytywaliśmy się.
Córcia kiwała potakująco głową dając nam satysfakcję, że takie mądre dziecko, by za chwilę, po namyśle, zapytać:
- No dobra, to w takim razie skąd braliście banany?

Po pewnym czasie na boisko wróciła Babcia snująca się dla zabicia czasu gdzieś po okolicy, w tym po kolejnej metropolialnej galerii. Więc postawiliśmy ją na bramce, żeby zagrać jeden na jednego. Trochę protestowała.
- Ale nie będziecie strzelać mocno?!... Bo do tej pory mam siniaki!
Graliśmy więc elegancko, technicznie, oszczędzając Babcię. Bo na pewno jeszcze się przyda w jakimś meczu.
Godzinę 14.00 przyjąłem z dużą ulgą. Można było odebrać Ofelię.
Żona wymyśliła dla dzieci wyjście do galerii, innej niż ta, po której się już dzisiaj snuła.
- Bo ta jest zawsze jakaś taka nieprzyjazna...
To pojechaliśmy do przyjaznej.
Zacząłem czuć się źle, w kierunku słabawości. Wyraźnie spadał mi poziom cukru. Żona miała podobnie. Bo jednak wysiłek fizyczny, upał, granie w pełnym słońcu... Stąd od razu poszliśmy coś zjeść. Q-Wnuk dostał za 11 zł porcję frytek, która, tak na oko, musiała wyjść z jednego ziemniaka i to średniej wielkości, Ofelia skończyła na soczku, a my na niedużych porcjach chińszczyzny.
Słabawość mi nie mijała. Żona poszła więc z wnukami w galeriowy teren, a ja spocząłem w pobliskiej pustej kawiarni i tępo siedziałem przy wyciskanym soku, serniku, a później czarnej herbacie strasząc swoim widokiem dwie młode kelnerki, które dyskretnie rzucały na mnie oczyma widząc i czując, że coś niedobrego ze mną się dzieje i starając się sobie gwałtownie przypomnieć numer telefonu alarmowego lub do pogotowia ratunkowego.
Stopniowo jednak dochodziłem do siebie na tyle, żeby zdecydować się samodzielnie podejść do kasy i uregulować rachunek i wyjść odprowadzany badawczym spojrzeniem obu młodych pań. Bez problemów dotarłem do sali gokardowej, w której sam na placu boju, uzbrojony w kask, szalał Q-Wnuk dopingowany przez Babcię. Siostra zaś, znudzona kręceniem się brata ciągle w tej samej pętli, ostentacyjnie oglądała na babcinym smartfonie Reksia i Krecika, więc był święty spokój. Dołączyłem się do dopingu, a to w prosty sposób wskutek wzrostu poziomu adrenaliny w moim steranym organizmie pozwoliło mi wrócić do dobrego samopoczucia. Więc bez problemów wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania.
Czasu starczyło tylko na skromny posiłek i zaraz po nim wyjechaliśmy na prawie dwugodzinny trening
Q-Wnuka na odkrytym prawdziwym boisku, z prawdziwymi bramkami, piłkami i oczywiście pod nadzorem prawdziwych trenerów, z sześciu bodajże, żeby opanować kilkudziesięciu młodych (8-10 lat) sfiksowanych na tle piłki jej adeptów.
Z Żoną mieliśmy wystarczająco sporo wrażeń obserwując poczynania Q-Wnuka, natomiast dla Ofelii ta sfera rozrywki zupełnie nie istniała.
- Ja chcę do mamy... - bardzo szybko oznajmiła.
Zawsze tak mówi z dwiema modyfikacjami Ja chcę do rodziców lub Ja chcę do Czerwonego Domu, gdy jej coś nie pasuje i/lub gdy się nudzi. Myślę, że tego emocjonalnego szantażu używa coraz bardziej świadomie. Nauczyliśmy się z Żoną, że wtedy wystarczy czymś odciągnąć uwagę małej szantażystki, coś jej podsunąć i natychmiast zapomina o powrocie. Tu znowu wystarczył Reksio i Krecik. Mieliśmy farta, bo bateria w smartfonie wyczerpała się 10 minut przed końcem treningu, a z zagospodarowaniem takiego czasu daliśmy już sobie radę bez problemów.

Do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy późno. Na tyle, na szczęście, że czasu wystarczyło na troszeczkę bajek, po których nikt nie protestował. Ani dzieci, ani tym bardziej my. Wszyscy zasnęli kamiennym snem. "O dziwo" błyskawicznie.
 
ŚRODA (22.06)
No i dzisiaj był ostatni akord wnukowej epopei.
 
Q-Wnuka odwiozłem do szkoły na 08.00, a zaraz potem Ofelię do przedszkola. Sprawa więc była prosta, z tym że należało rano pamiętać, aby ich wszystkie rzeczy spakować i zabrać. A to była działka Żony. 
Pół godziny czekałem na Pasierbicę, żeby to wszystko łącznie z fotelikami przerzucić z powrotem do jej auta. Nie nudziłem się zwiedzając nieznane mi "podwórka" nowego osiedla, które powstało już kilka lat temu, o czym świadczyły spore drzewa. Piszę "podwórka", bo nie znam innego słowa, bardziej adekwatnego, na określenie takiej wewnętrznej części rozbudowanego osiedla. Wszystko według nowoczesnego sznytu - alejki, ławki, trawniki i zieleń, miejsca parkingowe dla aut pozamykane blokadami, oświetlenie. I cisza?!... Ładnie, nie można było się czegokolwiek czepić. Może tylko tego, że przez swoje wypicowanie i wymuskanie trochę odhumanizowane. Bo dziecko nie miałoby już tam co robić, zanudziłoby się na śmierć i szukałoby podobnych zorganizowanych miejsc, ale już z placami zabaw i boiskami sportowymi. Wszystko podane na tacy. Nie trzeba wtedy wysilać mózgownicy, wymyślać chociażby takie podchody, walki band z sąsiednich ulic, gry w klasy, w gumę, czy wyścig pokoju. Zresztą w takich warunkach nie byłoby jak wysilić mózgownicy, no i przede wszystkim rodzice nie puściliby do jej wysilania. Inne czasy. Już nie będzie pokoleń wychowanych przez ulicę i tajemnicze podwórka, jak, na przykład, moje z wyjątkiem oczywiście prezesa Kaczyńskiego.
Całe szczęście, że z takiego ślicznego miejsca nic nie robiło sobie ptactwo. Szukało jedzenia i spokojnie obsrywało, co się tylko dało. Stojąc nieruchomo obserwowałem, jak pod moim nosem dwie młode wrony, ledwo podfruwające (stąd określenie na młodą dzierlatkę - podfruwajka), darły się na całego i trzepotały skrzydłami chcąc zwrócić na siebie uwagę swoich rodziców i domagając się od nich jedzenia. Więc co jakiś czas podlatywał rodzic i karmił. Skąd wiedział następnym razem, że trzeba dać teraz temu drugiemu, choć oba darły się równo, a to pierwsze wyraźnie rżnęło głupa? Ale rodzic nie dawał się oszukiwać i dzielił sprawiedliwie. Taki przyrodniczy teatr za darmo.

Po I Posiłku w Nie Naszym Mieszkaniu zwijaliśmy interes. Bezsłownie, bo każde z nas wie, co ma robić. Lata nomadowych doświadczeń spowodowały, że jesteśmy w tym dobrzy. Pakowanie się i sprzątanie to dla nas pestka.
W Wakacyjnej Wsi byliśmy już o 11.00. Czekał nas drobny niemiły zgrzyt. Na posesji stało jakieś obce auto. A przy stoliku siedział sobie młody facet, jak się okazało syn tych gości z dołu, którego oni, ot tak, sobie zaprosili na jedną noc nie pytając nas o zgodę, nie informując nas i nie uprzedzając. I zaczęły się kwadratowe rozmowy. Zdawało się, że nie pomagały proste i logiczne tłumaczenia Żony, których nie będę przytaczał, bo były tak oczywiste. W tym jedno Wystarczyło i wypadało wysłać chociażby smsa... Na pewno bym się zgodziła, dałabym dodatkową pościel... Chyba ci państwo jednak tego nie rozumieli. I jak to tego typu ludzie, od razu się na nas obrazili. A może przesadzam.
Więc z pewną zgagą wracaliśmy do codzienności. A codzienność była prosta i sympatyczna. Do wieczora podlewałem ogródek i skrzynie oraz trawę, a zaoszczędzony dziadowskimi zraszaczami czas mogłem poświęcić na oglądanie pierwszego meczu naszej reprezentacji w siatkówkę z cyklu Ligi Narodów w drugim jego etapie rozgrywanym już na bułgarskiej ziemi. Graliśmy kompletnie innym składem niż w Kanadzie i wygraliśmy z Brazylią 3:1. Wynikiem się nie zachłysnąłem, bo wygrane z Brazylią stały się dla mnie chlebem powszednim. Kto by pomyślał?...

Wieczorem obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover. Na drugi nie było nas stać.
 
CZWARTEK (23.06)
No i dzisiaj rano organizm mój w prosty sposób, najlepszy z możliwych, powiedział mi,  ile wysiłku kosztował mnie pobyt w Metropolii.
 
Wczoraj zasypiając o 21.00 nastawiłem budzenie na 06.00. Ale w nocy przestawiłem na 06.30. Zwlokłem się zaś z łóżka z wielkim trudem sporo po siódmej, ku mojemu zdziwieniu. Bo "przegapienie" porannego momentu wstawania wymuszonego budzikiem aż o taką różnicę czasu zdarza mi się niezwykle rzadko. Zazwyczaj zajmuje mi ono maksymalnie 5 minut. Tyle wystarcza, żeby się spokojnie w sobie zebrać.
Wniosek? Mogłem od razu nastawić na dziesięciogodzinne spanie, a jeszcze lepiej na 08.00, czyli jedenastogodzinne, bo wstając dzisiaj dalej byłem nieprzytomny i spałbym, i spałbym. 
W trakcie porannej gimnastyki, przy robieniu sobie Blogowej, wyszło mi, które moje mięśnie zostały zmuszone przez Q-Wnuka do pracy w ciągu ostatnich dwóch dni. Nie wdając się w szczegóły powiem krótko - wszystkie! Nawet te, których istnienia nie podejrzewałem. Gimnastykując się musiałem pokonywać ich opór w postaci bólu, który mi dostarczały. Ale wszystko to oznaczało, że żyję.
 
Żona miała analogicznie odwrotnie. Nic związanego z mięśniami. Jej organizm mówił jej tylko ogólnie, że przesadziła i dokumentował to bardzo późnym wstawaniem i dłuższą niż zazwyczaj nieprzytomnością. Ale znając Żonę, nie miała mu tego za złe. Są wnukowe priorytety. 
O 11.00, przy I Posiłku, niespodziewanie zadzwonił Justus Wspaniały. Umówiliśmy się, że przyjdą do nas z Lekarką w najbliższą sobotę. Niezobowiązująco jak zaznaczył.
Dzień miałem  wypełniony przestawianiem zraszacza co mniej więcej godzinę i podlewaniem trawy oraz robieniem księgowych porządków i pełną mobilizacją, aby wreszcie wydrukować zaległe wpisy z sześciu ostatnich tygodni. A do tego, oprócz mojej mobilizacji, potrzebowałem Żony. Poszło bez zgrzytów.
Wypełniłem go też drobnymi przyjemnościami, jak I Posiłek nad Stawem, plewienie ogórków i mecz Polska : Kanada wygranym przez nas 3:0. Do tego doszedł telefon Syna z okazji dzisiejszego Dnia Ojca. Fajnie było porozmawiać.
Wieczorem stać nas było tylko na 1,5 odcinka Undercover. Metropolia odbijała się lekką czkawką.
 
PIĄTEK (24.06)
No i dzisiaj koniec roku szkolnego.
 
Pamiętam to szczęście tkwiące wówczas we mnie. Trochę było dziegciu, bo wszyscy się rozjeżdżali. Ja do rodziny na wieś, jak co roku na dwa miesiące. Ale nawet jeśli przez jakiś czas byłem w wakacje w Rodzinnym Mieście, to trudno było skompletować dwie drużyny, chociażby trzyosobowe każda, żeby sobie trochę pograć nad rzeką. 
Syn przesłał świadectwa Wnuka-II, III i IV. Pierwszy uzyskał promocję do klasy siódmej z czerwonym paskiem (średnia 5), drugi do piątej z czerwonym paskiem (średnia 5), a trzeci do trzeciej. Na gorąco udało mi się porozmawiać tylko z Wnukiem-IV. Wypytałem go szczegółowo o opisową ocenę jego poczynań, a zwłaszcza o opisane w świadectwie dokonania muzyczne określane jako celujące. 
- A czy mógłbyś mi coś teraz zaśpiewać? - zapytałem.
- Dobra, a co? - odparł bez żadnych ceregieli.
- No... to, co najbardziej lubisz, co ci się najbardziej podoba...
- Ok, ale to będzie od środka.
Przystałem na to. Zaśpiewał finezyjnie, bez drobiny fałszu, z wszelkimi niuansami naśladując przy tym różne instrumenty muzyczne i przeszkadzajki. 
- A mógłbyś jeszcze raz to zaśpiewać? - Dam na głośność, żeby ciotka słyszała.
Zaśpiewał jeszcze raz nie dając się w ogóle prosić, a my z Żoną mogliśmy podziwiać. Cały czas przed oczyma stał mi obraz tego łebka, który niczym nieskrępowany, na wyjątkowym luzie śpiewał. Sporo musiałem włożyć wysiłku, by przy jednoczesnym podziwianiu nie wybuchnąć śmiechem. 
Za jakąś chwilę Pasierbica wysłała zdjęcie Q-Wnuka. Stał odpowiednio wygalantowany (biała koszula, muszka, odpowiedni fryz) trzymając w rękach świadectwo. Do tego mina. Poważna sprawa. Ale całość, przy oczywistej ważności momentu, powodowała, że nie mogliśmy się nie uśmiechać, a nawet nie pośmiać, zwłaszcza że bezkarnie, bo nikt nie widział.

Dzisiaj do południa zadzwoniła Córcia z okazji wczorajszego Dnia Ojca. Wszystko jej się pomieszało, bo myślała, że 23. jest dzisiaj. Ludzie żyjący bez kalendarza, dodatkowo na wsi, tak mają. Umówiliśmy się na nasz przyjazd na najbliższy wtorek. Co prawda nie będzie wtedy Zięcia i Wnuczki, ale nam chodziło przede wszystkim o to, żeby zobaczyć Wnuka-V, który skończył 2 miesiące.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy i do Sąsiadów. Z racji upałów praktycznie nie wychodzą z domu. Tyle tylko, żeby zadbać o żywy inwentarz - krowa, kury i koty. 
Po powrocie uruchomiłem zraszacz. Podlewałem nim nawet skrzynie i ogródek. Z nieba dalej ani kropli deszczu.
 
Dzisiaj miał imieniny mój były uczeń, a później nasz współpracownik. Taka postać, która na trwale wpisała się w naszym życiu, w tym na trwale w historii Szkoły. Ten, który swego czasu przez trzy tygodnie spędzał urlop w Naszej Wsi wraz z żoną, synkiem i matką jednocześnie dbając o całe gospodarstwo i gości umożliwiając nam wyjazd na urlop. Ten, którego synek, wówczas ledwo chodzący (coś trochę ponad roczek) w trakcie tamtego pobytu w Naszej Wsi łapał z wielką radością za krótki ogonek Bazyla, jako za rzecz niezwykle interesującą z jego punktu widzenia, bo żywą i miękką, a do tego na sensownej wysokości, wtedy już osiągalnej przez małego ciemiężcę. Bazylek nie podzielał takiego punktu widzenia owej dziwnej istoty, która nagle pojawiła się w domu, więc dwukrotnie straszliwym charknięciem, takim głębokim, z głębi potężnych 60. kilogramowych trzewi, że aż ciary szły po skórze, dał do zrozumienia, że ten pomysł jest głupi i go nie bawi. Udało mu się oczywiście doprowadzić małą ludzką istotkę do szoku i szlochu, ale za trzecim razem się poddał. Gdy wróciliśmy, aż żal było patrzeć, gdy Bazylek na widok swojego ciemiężcy i tyrana usiłował uciekać, a to pod stół, a gdy okazywało się, że stół jest za wysoki i prześladowca łatwo się tam dostaje, to pod krzesło, pod które usiłował się wcisnąć, co było z racji gabarytów obu stron - wciskającej się i wciskanej - oczywiście niemożliwe.
Ten wreszcie, któremu ufaliśmy i wiedzieliśmy, że możemy na nim polegać i być spokojnym. Wynikało to z jego osobistych cech, ale również ze wzrostu starającego się dorównać masie ciała (wówczas 180 kg). Taka chodząca siła spokoju.
Jasiu, bo o nim mowa, rozpoczął naukę w szkole państwowej w 1993 roku, w roku, który był moim ostatnim w tej szkole. Bo potem rozpoczęła się era Szkoły. Przez kilka lat cały czas na różne sposoby starał się ze mną utrzymywać kontakt, mimo że nigdy w państwowej go nie uczyłem, by wreszcie po uzyskaniu matury zapisać się do Szkoły.
- Ale Jasiu... - mówiłem - po co ty się zapisujesz, skoro w poprzedniej uczyłeś się tego samego?!
- Ale tam niczego mnie nie nauczyli. - odpowiedział.
Dyplom zdał na bardzo dobry i na... dobre wsiąknął w Szkołę. Najpierw był zatrudniony jako pracownik techniczny, taka złota rączka, bo w swojej branży wiele potrafił, jak również z szeroko pojętych prac konserwatorskich. Potem został zastępcą kierownika laboratorium, by po odejściu tegoż (Geograf) zostać kierownikiem.

Dlaczego tak mnie wzięło, żeby o nim napisać?
Bo należał do dwójki moich współpracowników, która spośród ponad setki na przestrzeni lat nigdy, ale to nigdy nie miała do mnie, jako do szefa, o nic pretensji. A przecież bywało różnie. Drugą była moja koleżanka z lat szkoły państwowej, wuefistka, która u mnie również prowadziła zajęcia z tego przedmiotu.
Gdy co roku, przy okazji stawek płacowych, przedstawiałem im wzloty lub upadki Szkoły, lub w innych momentach w trakcie roku szkolnego meandry i zawiłości różnych sytuacji, zawsze słyszałem od Jasia Szefie, pan tu jest szefem i będzie, jak pan uważa! - Pan najlepiej wie!... (po wielu latach dotarło do mnie, że on w naturalny sposób znał swoje miejsce w szeregu i było mu z tym dobrze) i od Małgosi, zawsze ze śmiechem Emerycie (byliśmy na ty), ty wiesz najlepiej, jaka jest sytuacja i będzie, jak postanowisz! Czy muszę mówić, co to znaczyło dla szefa?! Nie oznaczało to jednak, że oboje nie mieli oczekiwań, ale zawsze były one merytoryczne, bez cienia pretensji, ze zrozumieniem sytuacji i z ... uśmiechem.
Z pozostałymi pracownikami, nawet tymi najbliższymi, bywało już różnie i nigdy nie było takiej chemii. Może największa jeszcze z Geografem.
Poza wszystkim odpowiadało nam ich poczucie humoru i podejście do życia, takie pogodne, przy czym u Jasia z dużą domieszką cynizmu i sarkazmu, co nam odpowiadało jeszcze bardziej.

Współpraca zakończyła się smutno. 
Koleżanka zmagała się z nowotworem i musiała być operowana. Byliśmy z Żoną u niej w szpitalu, gdzie błagała mnie, żebym przestał ją rozśmieszać różnymi opowiastkami dotyczącymi naszych wykładowców lub słuchaczy Bo mnie rany bolą i jeszcze szwy mi się rozejdą! Oczywiście już nigdy nie wróciła do Szkoły do pracy, a za jakieś dwa lata zmarła. Miała wówczas niewiele ponad pięćdziesiątkę.
Byliśmy na jej pogrzebie i do tej pory nie możemy się pogodzić z jej śmiercią. Taka pogodna dusza. 
Z kolei Jasiu dostał udaru. No cóż. Głupio się w takiej sytuacji wymądrzać, ale wiele razy mówiliśmy mu, żeby zmienił sposób (na raz zjadał dwa, trzy posiłki wielkości posiłków standardowego mężczyzny) i rodzaj odżywiania oraz żeby zrzucił wagę, bo dramatycznie to wyglądało. Zrzucił na obecne 110 kg, ale dopiero po tym, gdy udar sparaliżował mu całą lewą stronę. Byliśmy u niego w szpitalu po wypadku(?), a potem kilka razy tamżesz, gdzie się rehabilitował przez trzy tygodnie. Wtedy rozmowa z jednej strony była trudna, a z drugiej łatwa. Bo się wysławiał tylko pojedynczymi słowami zacinając się przy tym, a my cierpliwie czekaliśmy, i wkurzał się przy tym niemożebnie nie mogąc wydobyć z siebie kolejnego słowa, o którym mózg i świadomość wiedziały, ale reszta organizmu odmawiała standardowej współpracy. Wtedy, o dziwo, bardzo łatwo wydobywało się z niego słowo wytrych, czyli KURWA!, wypowiadane płynnie, z właściwą temu słowu intonacją. Widocznie te połączenia neuronowe nie zostały poprzerywane zostawiając organizmowi i przede wszystkim psychice furtkę dla odreagowania swojej niemożności i bezsilności oraz związanej z nimi frustracji. Ale poza tym, mimo pojedynczych słów, humor, sarkazm i cynizm oraz styl wypowiedzi pozostał z dodatkiem ośmieszania swego niedołęstwa. A powtarzana KURWA! bardzo dobrze się w tym wszystkim komponowała.
Teraz Jasiu jest na rencie, ćwiczy co drugi dzień Bo codziennie mi się nie chce! i wysławia się całkiem płynnie i sensownie, dalej ze swoim sarkazmem i cynizmem, co nam bardzo odpowiada. I bez słowa KURWA!, co świadczy o dużym postępie w rehabilitacji. Aż strach pomyśleć, że mógłby zatracić swój sarkazm i cynizm, gdyby się rehabilitował codziennie.
Co roku w imieniny i urodziny składamy mu życzenia, ale w tym ucięliśmy sobie bardzo długą rozmowę, po czym umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii przy najbliższej okazji.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Undercover.

SOBOTA (25.06)
No i dzisiaj w najlepsze dalej trwało zakończenie bieżącego roku szkolnego.
 
Ale skoro ma się tyle, na tę okoliczność raczej tylu, wnuków, to nie dziwota.
Najpierw rozmawiałem z Wnukiem-III. Prześwietlałem go w kwestii, dlaczego dostał z matematyki dobry a z informatyki celujący, skoro według mnie to prawie to samo. Wnuk-III nie reagował na oczywistą ignorancję dziadka, tylko spokojnie wszystko mi wytłumaczył. Otóż na matematyce, na egzaminie ustnym, pomyliło mu się przeliczanie ułamków na dziesiętne. To idealnie zrozumiałem i nawet dociekałem, przez co mocno się uwiarygodniłem. Z informatyki miał wykonać kilka zadań, które zrobił bezbłędnie, z jakimś poważnym naddatkiem, stąd celujący. Niczego z tłumaczenia nie zrozumiałem, ale wiarygodnie achami i ochami oraz przekonywującymi mhm oraz aha swobodnie uczestniczyłem w konwersacji. Na tyle wiarygodnie, że Wnuk-III niczego nie wyczuł i z pełnym przekonaniem opowiadał traktując mnie partnersko. Zdecydowana przewaga wieku, doświadczenie i cwaniactwo socjotechniczne wyszły mi na dobre.
Gdy mu pogratulowałem czerwonego paska, uczciwie i ze śmiechem odparł:
- Ale dziadek, prawdę powiedziawszy (takich sformułowań używa) to wszyscy, zdaje się (takich wtrąceń używa), dostali świadectwa z czerwonym paskiem.
Widać było, że chłopak posiada w sobie prostolinijność i nieskazitelną uczciwość, i że doświadczenie i cwaniactwo socjotechniczne dopiero nadejdą. Ale o tym dziadek nie dyskutował i nie rozmawiał nawet. Samo przyjdzie.
Potem rozmawiałem z Wnukiem-I. No, tutaj była inna bajka. Od razu dało się zauważyć prawie szesnaście lat życia i związanych z tym doświadczeń. Ocenę dobre z zachowania wyjaśnił mi tak wiarygodnie i logicznie, że nie było do czego się przyczepić. Dobry z wuefu (a przecież jest wysportowany chyba najbardziej z całej czwórki) zamknął krótkim Bo pan jest najwredniejszy ze wszystkich nauczycieli, zaś celujący z muzyki Bo pan jest najfajniejszy ze wszystkich nauczycieli.
- Poza tym - dziadek - do muzyki się mocno przyłożyłem, bo jest tylko w I klasie i ta ocena będzie na ostatecznym świadectwie, a to mi wtedy mocno podwyższy średnią!
No proszę, jakie perspektywiczne myślenie. Wystarczyło tylko niecałe 16 lat życia. Z kombinowania, gdyby był taki przedmiot (nie mylić z kombinatoryką) wystawiłbym mu przynajmniej bardzo dobry.
W związku z całym jego podejściem do spraw, nagłą rozmownością i sposobem prowadzenia konwersacji rozmawiało mi się bardzo przyjemnie. Jak dorosły z dorosłym. Dodatkowo dlatego, że chyba po raz pierwszy nie dukał w sposób charakterystyczny dla męskiego nastolatka, tylko wypowiadał się pełnymi, okrągłymi i wyczerpującymi temat zdaniami.
Wnuka-II dopadłem w pociągu. Jechał z babcią (I Żona) do rodziny, do Stolicy. Praktycznie o nic go nie wypytywałem w sprawie świadectwa, tylko pogratulowałem mu czerwonego paska. Jako jedyny z całej czwórki podziękował. Ale o nic nie pytałem, bo zdawałem sobie sprawę, że mogę nie uzyskać odpowiedzi, gdyż po prostu nie będzie wiedział. Taki jest, żyjący w swoim dziwnym świecie. I tak dobrze, że wiedział o czym mówię, gdy podchwytliwie zapytałem:
- A nie znudziło ci się, że ze wszystkiego miałeś bardzo dobry. - Jakby gdzieś zaplątała się jakaś czwórka, a gdzie indziej celujący, to by na to samo wyszło... - zawiesiłem głos ciekaw, co odpowie.
- Faktycznie (używa takich słów), trochę nudno. - zaśmiał się, bo czuł sytuację. 
Żeby się uwiarygodnić, że o wielu rzeczach i sprawach, które na różne sposoby go dotykają, po prostu nie wie, przytoczę kilka moich pytań w trakcie "rozmowy", na które ze śmiechem odpowiadał Nie wiem.
- A jesteście w wagonie klasy pierwszej, czy drugiej?
- A na jak długo wyjeżdżasz?
- A którą trasą jedziecie?
- A jaką stację minąłeś? - tu się zreflektowałem po poprzednim trudnym pytaniu.
- A kiedy wracasz? - tu coś bąknął, że wraca tak, żeby zdążyć wyjechać z bratem (Wnuk-I) na obóz.
Ale na moje pierwsze w ogóle pytanie Czy już jesteś w pociągu? odpowiedział No, tak! tonem lekko zdziwionym, bo dlaczego zadawałem takie pytanie, skoro był w pociągu. A więc nie jest tak źle.

Goście, i góra, i dół, wyjechali o 09.00. Ale przez moje przepytywania Wnuków do sprzątania mieszkań zabraliśmy się już dość późno, gdy królował upał. Ale wyrobiliśmy się bez problemów.
O 15.00 przyjechali nowi goście. Dwoma autami, dwa małżeństwa, rocznik 1948. Wszyscy elektrycy, z jednego roku. A z takimi nie było żartów z dwóch powodów. 
Wiek powodował, że ciągle wychodzili przed orkiestrę, zwłaszcza panie. Bo co im tutaj jakiś podfruwajek będzie mówił według przez niego ustalonego porządku i szablonu. Musiałem więc panie co rusz usadzać i właściwy, oczekiwany skutek odniosłem gdzieś dopiero po czwartym, piątym usadzaniu. Ale oczywiście robiłem to grzecznie, więc atmosfera się nie skisiła, czego zresztą Żona pilnowała. Atmosferę rozładowywał też 11-letni cocker spaniel, a psy mają zdolność tworzenia mostów pomiędzy ich właścicielami.
Zawód też był podpadający, chociaż wszyscy mienili się być inżynierami i pełnoprawnymi emerytami. Ale wdrukowane przez lata cechy pozostawiły wyraźny ślad. Bo od razu na wstępie były problemy z zaparkowaniem aut oraz z prostą obsługą prostych patentów zamykania bramy. Jakoś sobie jednak z tym poradziliśmy i rozstaliśmy się w bardzo sympatycznej atmosferze.
Gdy Żona kończyła dopieszczanie gości, ja popędziłem na mecz Polska : Australia. Wygraliśmy 3:0.
Myślałem, że za chwilę obejrzę w Eastbourne finał damskiego debla z udziałem naszej Magdaleny Linette, ale mecz się nie odbył z powodu kontuzji jednej z przeciwniczek. Tak więc Magda razem ze swoją partnerką, Aleksandrą Krunic (Serbia), formalnie wygrały finał.

Dzisiaj cały dzień podlewałem. Z tego upału nie wiedziałem co i jak. Pompa chodziła i buczała cały dzień.
I z tego upału obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover.
 
NIEDZIELA (26.06)
No i dzisiejszy dzień był o 1.  minutę krótszy od najdłuższego w roku.
 
Czyli z górki. Zanim się obejrzymy, a będziemy tkwili w listopadowo-grudniowej depresji.
Ale póki co o 11.00 przyszła Lekarka i Justus Wspaniały. Mieli być wczoraj, ale coś się nam pomieszało z terminami przyjazdu gości i ostatecznie się okazało, że sobota nie jest możliwa.
W niczym to nie przeszkodziło. Bite trzy godziny siedzieliśmy na werandzie gadając. Żona konsekwentnie popijała swoje szprycery, Lekarka konsekwentnie wodę mineralną, a ja Pilsnera Urquella. Jak najbardziej konsekwentnie. Tylko Justus Wspaniały miotał się między wodą mineralną, żoninymi szprycerami a moim Pilsnerem Urquellem. Ale niech tam. Był tak sympatyczny i pozytywnie nastawiony do naszych planów, tak nam sensownie doradzał, że Żona z zaskoczenia aż zapomniała języka w gębie i nie odnotowała tego zjawiska werbalnie, głośno na całe gremium.
Z kolei Lekarka koncentrowała się na relacjach ze swoją mamą, a do łatwych to one nie należą, a nawet, według Justusa Wspaniałego, są trudne i wykańczają jego połowicę. Połowica się broniła twierdząc, że te relacje w swojej psychice już sobie ułożyła, a ja dolewałem oliwy do ognia twierdząc, że sporo już wiem, co jest prawdą, i że chętnie zapytam mamę o różne rzeczy, co prawdą nie jest i nie będzie. Za dwa tygodnie bowiem Lekarka zjedzie na tydzień wraz z rzeczoną mamą i zależy mi, żebyśmy byli chociaż raz zaproszeni.
Spotkanie było nad wyraz sympatyczne, zwłaszcza z tego prostego sposobu, że starałem się nie odzywać i skończyło się tuż po 14.00. Goście  się znaleźli wiedząc, że w blokach startowych czekam na mecz Polska : USA.
Wygraliśmy po ciężkim meczu 3:1. A raczej należałoby powiedzieć, że daliśmy Amerykanom wpierdol, bo przecież są na siódmym miejscu mojej listy ekip, którym Polacy powinni udzielać tego typu lekcji.

Dzisiaj podlewałem rośliny, których w życiu nie zamierzałem podlewać. Było okropnym patrzeć, jak wysycha barwinek, nie mówiąc o malinach. Niedługo, tfu, tfu, tfu, zabraknie wody w studni.

Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Undercover. Bodajże przedostatni.

PONIEDZIAŁEK (27.06)
No i dzisiejszy poniedziałek był o tyle typowy, że pisałem oraz podlewałem, i o tyle nietypowy, że się wiele działo.
 
Ale o tym niestety w następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, ale za to wysłał jednego miłego, fałszywego, smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.14.

I cytat tygodnia:
Niewielu wie, jak dużo trzeba wiedzieć, aby móc zrozumieć, jak mało wiemy... - przysłowie arabskie.
Czyli wersja naszego europejskiego Wiem, że nic nie wiem.

poniedziałek, 20 czerwca 2022

20.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 199 dni.
 
WTOREK (14.06)
No i dzień po publikacji.
 
Jakby mi ktoś zdjął z barków ze 100 kg.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na uzupełniające zakupy, ale przede wszystkim w sprawie przedszkola Szczecinianki. Poszedłem oczywiście sam po zaświadczenie informujące, że "wnuk" się nie dostał. Byłem przygotowany na wszelkie pytania i wiedziałem, że nie dam się zaskoczyć, skoro siebie ustawiłem w roli teścia Szczecinianki. Podchwytliwych pytań ze strony dwóch pań sekretarek nie było, ale odbiór musiałem pokwitować swoim nazwiskiem i to czytelnie. Więc niechcący znalazłem się w podejrzanych trybach powiatowskiej samorządowej biurokracji.
- Nie przejmuj się... - moją relację skomentowała Żona. - Tylko uprzedź Szczeciniankę, że mogą do niej dzwonić Bociany.
Pobyt w Powiecie uczciliśmy kawami i gałką słony karmel w Kawiarnio-Cukierni. I dodatkowo umililiśmy sobie czas telefoniczną rozmową. Zdałem relację "synowej". Obśmiała się z faktu, że niespodziewanie dostała drugiego teścia. Ku naszemu zaskoczeniu dopytywała się o notariusza DiscoPolowca. Poznała go w trakcie naszej ostatniej wspólnej transakcji, a zdjęcie z jego postacią wypatrzyła na Facebooku, gdy, jako jeden z rodziców, siedział na miniaturowym krzesełku w przedszkolu na jakiejś uroczystości. 
- A państwo blisko go znacie? - Bo bym chciała zdobyć opinię od jakiegoś rodzica... Na Facebooku i w rozmowach z dyrektorką przedszkole wygląda fajnie, ale...
- Znamy go tylko z transakcji, ale to zupełnie nie przeszkadza, żeby do niego zadzwonić i popytać. - zapewniłem Szczeciniankę. - Gdy tylko czegoś się dowiemy, natychmiast do pani zadzwonimy.
I pożegnaliśmy się.
Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że po co w Powiecie wydzwaniać, skoro DiscoPolowiec jest od nas o minutę jazdy samochodem.
Na parkingu w Rynku (opłata minimalna 2 zł, a to stanowi prawie połowę Pilsnera Urquella bez promocji) kazałem Żonie poczekać w Inteligentnym Aucie.
- Bo jak go nie będzie, to wyjdziemy na głupków płacąc za minutę "parkowania" aż tyle pieniędzy. - wysunąłem logiczny argument.
Żona z trudnością dała się namówić na pozostanie.
- Ale nie waż mi się, gdy będzie, samemu, beze mnie, rozmawiać!
W środku pani sekretarce, nam znanej i sympatycznej, zadałem dwa pytania Czy jest pan notariusz?, a jeśli tak Czy przyjmie nas na trzy minuty w prywatnej sprawie?
Pani kiwając potakująco głową poszła do gabinetu szefa i za chwilę wyszła nadal kiwając potakująco głową. Więc wypadłem na zewnątrz, pobrałem bilet i już razem z Żoną wróciliśmy.
DiscoPolowiec przywitał nas w swoim discopolowym stylu, na wesoło, ale minę, jak na niego, miał poważną, bo nie wiedział  czego się spodziewać. Obśmiał się, z pewną dozą ulgi, gdy usłyszał z czym przyszliśmy. Zrelacjonowaliśmy mu skąd, wiemy o jego "przedszkolnym" życiu. Krótko przedszkole opisał i podsumował.
- Lepszego nie znajdziecie. - Oboje z żoną rok temu sprawę dokładnie przebadaliśmy i teraz jesteśmy bardzo zadowoleni.
Z Inteligentnego Auta natychmiast zadzwoniliśmy do Szczecinianki. Od naszej telefonicznej rozmowy mogło upłynąć z 15 minut. Była w lekkim szoku i bardzo dziękowała.
- Tak myślałam, że to jest dobre przedszkole... - Bardzo dziękuję. - Następnym razem przywiozę wino...
- Ależ to zrobiliśmy z przyjemnością dla pani...  wszedłem jej w słowa. - Drobiazg, niczego nie potrzeba! - Jestem na emeryturze, nie mam co robić... - Ale gdyby pani koniecznie się upierała - dodałem jednym tchem - to poproszę takie samo, jak poprzednio.
- Oczywiście... - śmiała się.
 
Po tak efektywnym i efektownym powrocie odkurzyłem dwa gościnne mieszkania, skosiłem wysuszoną  trawę na 2 akumulatory i podlałem rośliny w wersji "wszystkie rośliny", które osobiście rok temu i w tym posadziłem lub posiałem.
W międzyczasie przyszedł Justus Wspaniały. Zapłacić za chleb, który mu kupiliśmy w Biedronce i pobrać kolejną porcję szczypioru. Był krótko, ale to wystarczyło żeby mnie zabić swoją, jednak celną, przyznaję, charakterystyką mojej osoby i pokusić się o psychoanalizę. Szlag!

Zadzwonił Kolega Inżynier(!), że jest drobna zmiana planu, więc natychmiast poszły mi po plecach ciary. Tylko nie wiedziałem, czy z powodu "drobna", czy "zmiana". Chyba z powodu zbitki słów "drobna zmiana".  Otóż okazało się, że Skrycie Wkurwiona poprosiła go, czy nie mógłby wziąć córek w piątek, ale już rano. Zgodził się, bo taki jest zgodliwy. W tej sytuacji przyjechałby z nimi.
Nie mieliśmy nic przeciwko. Tylko co takie siksy będą jadły w tak wyrafinowanej restauracji, jaką jest Nowe Kulinarne Miejsce? Chyba frytki, które, nota bene, są najlepszymi frytkami w całej Pięknej Dolinie. Grube, soczyste, nieprzepalone. Do tego Coca Cola? Po moim trupie, jeśli nawet nie będę za ten shit płacił. Żeby nie było nieporozumień - mówię wyłącznie i wyraźnie o Coca Coli!
 
Wieczorem oglądałem mecz Polska : Belgia na Stadionie Narodowym w Warszawie. Spokojnie, bez emocji, bez żadnego Balu albo Półbalu. Tylko przy jednym Pilsnerze Urquellu. Przegraliśmy 0:1. Mieliśmy podobną liczbę okazji do zdobycia goli, ale co z tego. Wygrała drużyna o klasę lepsza. Nie rozpaczałem. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
 
ŚRODA (15.06)
No i co z tego, że wstałem o 08.00 chcąc mieć 9 godzin snu, bo położyłem się o północy?

Biologiczne rozregulowanie zrobiło swoje. Ale nie narzekałem.
Rano, przed I Posiłkiem, dla przyjemności, plewiłem ogórki i prześwietlałem pomidory. A posiłek przygotowałem sobie z pewnym rozbestwieniem - cztery jajka na twardo, pokrojone w kostkę, wędzona makrela, doprawione solą, pieprzem i oliwą z mega szczypiorkową ilością. Aż z tym wszystkim i z książką chciało się iść nad Staw, żeby celebrować. 
Żona zjadła po swojemu. Ostatnio "zawiesiła się" na pasztecie z sałatą. Chyba to czymś doprawia, ale czym, nie wiem.
Nie pamiętam też, czy wspominałem, że od chyba dwóch tygodni znowu wziąłem rozbrat z Kopalińskim. Przeczytałem na razie Autostopem przez Galaktykę, a teraz siedzę w dwóch częściach jednej książki Restauracja na końcu Wszechświata oraz Życie, Wszechświat i Cała reszta, wszystko Douglasa Adamsa. Ubaw mam niezły. Właśnie mi coś zaświtało, że już o tym wspominałem. 

Dzień miałem podzielony na pracę i wypoczynek. Przy czym i tak w trakcie wypoczynku miałem wyrzuty sumienia, ale dość skutecznie tłamsiło je słońce i żar lejący się z nieba. Susza okropna.
Kosiłem wyschniętą i chrzęszczącą trawę kosiarką, na dwa akumulatory, a potem dałem zdecydowany odpór żywopłotowi. W tym roku rozrósł się niesamowicie, jak zresztą bez wyjątku wszystkie inne rośliny, czego nie rozumiem, dlaczego akurat teraz, ale czym jestem zachwycony i zafascynowany. Już w tamtym roku Żona dojrzała w jego gęstwinach jesion, który nie wiedzieć jak "sam" się wysiał w tym idiotycznym miejscu i musiał przez kilka lat wytrwale dążyć do słońca. W końcu dał radę na tyle, że wysokością zrównał się ze swoimi ciemiężcami i było widać, że przetrwa. Mogłem mu ułatwić życie już w tamtym roku, ale... zapomniałem. Ale dzisiaj przyłożyłem wysoką drabinę i wokół jego korony bez litości wyciąłem krzakowe gałęzie. Ujawniła się w swojej całej jesionowej okazałości. Za ileś lat będzie tu rosło piękne drzewo.
Do jesionów mamy szczególny sentyment przez takiego jednego, który rósł (i nadal rośnie) na Magic Łące w Naszej Wsi i swoją powagą związaną z wiekiem (spokojnie ponad 100 lat) oraz soliterowym majestatem tworzył klimat w 2005 roku zdecydowanie wpływający na naszą decyzję o kupnie dziadostwa oglądanego przez nas z perspektywy Magic Łąki. Co roku przeżywaliśmy jego cykl biologiczny, bo jako ostatni ze wszystkich otaczających go roślin wypuszczał liście i jako pierwszy je zrzucał. Tak miał. Ten obecny nasz na pewno ma tak samo, ale chyba już nie ujrzymy wczesnego momentu, kiedy zacznie z siebie zrzucać liściową (liściastą?) szatę. Może dojrzą ten fenomen następcy, choć są młodzi, ale może będzie im potrzebny czas, żeby w końcu wstrząsnął nimi ten biologiczny przypadek, jeden z milionów.

Wypoczynek zasadzał się na leżeniu na hamaku. Najpierw poddałem się delikatnemu kołysaniu, szumowi liści i pitoleniu ptaszków, ale nie spałem przerywając od czasu do  czasu moje filozoficzne rozważania łykiem Pilsnera Urquella, który je tylko wzmagał prowadząc mnie ku nieuchronnemu. Bo w końcu usnąłem. Ale gdy się obudziłem, z powrotem trwałem w rozważaniach.
Gdy wróciłem do rzeczywistości, postanowiłem zadzwonić do Szkoły do Najlepszej Sekretarki w UE. Ot tak, zwyczajnie, żeby zapytać Co słychać? Z tego pytania, po usłyszeniu różnych informacji i plotek, wyszło, że w najbliższy poniedziałek będzie wernisaż wystawy prac dyplomowych. A my akurat będziemy w Metropolii, żeby tego dnia odebrać Q-Wnuka ze szkoły i Ofelię z przedszkola, pobyć razem popołudniem i wieczorem, we wtorek rano dostarczyć oboje do tych placówek i z nich je odebrać, by cały cykl zamknąć rano w środę i po ponownym zawiezieniu do wspomnianych placówek wrócić do Wakacyjnej Wsi.
Być może na wernisażu będziemy całą czwórką, a jeśli nie, to ja będę na pewno. Tak mnie naszło.
Potem smsowo korespondowałem z Synem. Dalej mają wielki problem z Furią. A to przecież członek rodziny. Weterynarze nie dawali jej szans przeżycia, nie za bardzo chcieli ją kolejny raz operować, ale zostali zmuszeni do tego okropnymi faktami, których tutaj nie będę opisywał. Sunia przeżyła.
Dziś jest w lepszej formie i nawet sama chodzi. Jeśli będzie lepiej, to może nawet w piątek wypis. Mówią, że takiego psa z taką wolą walki to jeszcze tam nie mieli. (pis. oryg.)
Za wszystkim ciągną się wielkie koszty, o których tutaj trudno nie wspomnieć.
... i że jakby trzeba było to nie wiem skąd, ale zapłaciłbym za tego rudego niskopodlogowca trzy razy tyle.(pis. oryg.)

Gdy się zregenerowałem, dopicowałem górne mieszkanie, bo mieli o około 19.00 przyjechać goście.
Za jakiś  czas wysłali smsa do Żony, która to wszystko prowadzi i bardzo dobrze, bo ta strefa umawiania się, ustaleń, rezerwacji, zmienności, braku zdecydowania i czasami zawracania głowy byłaby nie na moje nerwy. Napisali, że już z trasy wyślą przed 19.00 precyzyjniejszą wiadomość, co to by miało znaczyć "około 19.00".
Grubo po tym czasie napisali, że będą o ... 20.20. A przyjechali o 20.50. Zdecydowanie nie na moje nerwy. Żona zawsze się oburza, gdy w podobnych przypadkach niekonkretności się... oburzam.
- Zawsze wstawiam się w ich położenie. - zaczęła. - Jadę sobie na urlop zrelaksowana i czy będę godzinę, dwie w te czy wewte, przecież nie robi różnicy. - Spróbuj się wczuć w podobną sytuację, gdy my gdzieś wyjeżdżamy...
Nie wczułem się, bo mnie godzina czy dwie wte i wewte robi różnicę.
Przygotowani jednak na takie numery zaczęliśmy oglądać Undercover. Ja w pełnym rynsztunku ubraniowym, bo Żona wytypowała mnie do ich przyjęcia. Chyba w ramach stałej pracy nade mną i wyrabiania we mnie kolejnych drobin empatii i miłego zachowania.
Gości przyjąłem jak należy. Z uśmiechem, miłym, półfałszywym zachowaniem i profesjonalnie. Nawet udało mi się empatycznie dać im odpór w kilku sprawach, bo wiedzieli lepiej, zwłaszcza ona. Ale trudno było się dziwić, skoro oboje byli budowlańcami i byli w moim wieku. Więc co im tu będzie gospodarz opowiadał lub dyktował. Ale potem obie strony na tyle się rozkręciły z chichami i śmiechami, że w końcu Żona musiała do mnie zatelefonować i siłą ściągnąć do domu. Po zrelacjonowaniu spotkania spokojnie obejrzeliśmy aż dwa odcinki serialu.
 
CZWARTEK (16.06)
No i mówiąc po katolicku - Boże Ciało. 

Jest świętem nakazanym.
Wyczytałem, że święta nakazane to uroczystości liturgiczne w Kościele katolickim, w czasie obchodów których wierni są zobowiązani do uczestniczenia we mszy świętej oraz do powstrzymania się od prac niekoniecznych.
W mszy świętej  nie uczestniczyłem, bo co miałbym tam robić, ale od prac niekoniecznych się powstrzymałem szanując ewentualne poglądy sąsiadów. Nie kosiłem kosiarką ani żyłką, nie ciąłem Stihlem, nie uruchamiałem kompresora o niskim tonie wydawanych dźwięków ani nie rąbałem drewna. Jeśli coś robiłem to z prac cichych.
Wyczyściłem w jednej ze skrzyń dwie grządki kopru, który z niewiadomych mi przyczyn zupełnie się nie udał, w to miejsce posiałem 4 stanowiska sałat, a koper od nowa posiałem w ogródku miedzy ogórkami. I wieczorem podlałem ogródek i skrzynie. Będę to musiał przy takiej suszy robić  codziennie.
Nawet z Żoną pokłóciłem się po cichu, bo nie mogliśmy się dogadać co do metodyki wybrania mebli, które by nas interesowały, a które zostawiłoby Uzdrowisko. Ja miałem wizję systematyczności i robienia wszystkiego po kolei, pomieszczeniami, Żona zaś świetnie czuła się w pewnym chaosie wynikającym z niekolejności zdjęć, które zrobiła za ostatnim pobytem w Uzdrowisku, dla mnie nie do przyjęcia. Więc w którymś momencie szurnęła laptopem i kartką z wykazem mebli, a ja się wycofałem ze słowami Rób sobie sama, jak uważasz!
- A jak będę później potrzebowała konsultacji, to mogę na ciebie liczyć?!
- Oczywiście. - odparłem.
To jest ten przykład, kiedy spotkały się dwa nasze męskie  pierwiastki i przykład, kiedy ja mądrze się wycofałem. Poszedłem właśnie wtedy podlewać zgodnie z bożociałowymi (bożocielnymi?, bożocielskimi?) nakazami, bo podlewanie  roślin nie mieściło się w kategoriach prac niekoniecznych. Roślinki przecież, ku chwale bożej, musiałem utrzymać przy życiu. Skoro Pan Bóg zesłał suszę... Na pewno w kościołach wierni modlą się do tego Jedynego w intencji zesłania deszczu. Ale On ma poważniejsze sprawy na głowie. 

Do cichych prac i koniecznych należało również przyjęcie gości. Para czterdziestolatków przyjechała w południe i trzeba było ją wprowadzić. Bardzo sympatyczna i normalna. Zwykła, nienadęta. Tym razem powitaliśmy ją oboje dając standardowe show. Kontakt został nawiązany ku zadowoleniu dwóch stron.

Wieczorem się relaksowałem. Żona ścięła mi włosy, ja brodę, a po prysznicu nie schodziłem już na dół. Leżałem w łóżku zasnąwszy czekając na nią w ten sposób. Jest on o tyle efektywny, że nie wiedząc  kiedy przyjdzie na górę, a jest różnie z rozrzutem 10-30 minut, po prostu w tym czasie zasypiam. Nikt nie jest zestresowany faktem, że druga osoba czeka, Żona spokojnie zamyka wieczór, a ja się wysypiam i jestem gotów do oglądania natychmiast, gdy Żona wchodzi do sypialni.
Dzisiaj więc bez problemów obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Undercover.
 
PIĄTEK (17.06)
No i dzisiaj gościliśmy Kolegę Inżyniera(!) wraz z córkami. 

Stefan Kot Biznesu w lipcu kończy 14 lat i w tym roku wybiera się do ogólniaka (zaczęła naukę rok wcześniej), a Krawacik.pl również w lipcu dwanaście i od września zacznie naukę w klasie siódmej  (zaczęła naukę rok wcześniej). Same z siebie chciały przyjechać do cioci i wujka, a to jest duży postęp.
Dziewczyny zewnętrznie niewiele się zmieniły względem ostatniego pobytu, ale dało się zauważyć prawie niezauważalne, ale intrygujące i niepokojące sygnały, że za chwilę staną się kobietami. Natomiast fakt ten był widoczny jak na dłoni, jeśli chodzi o ogólny kobiecy sposób bycia i psychikę.
Nadal jednak królowała nastolatkowość jako cecha wspólna dla młodych ludzi w tym wieku i przede wszystkim mocne cechy osobnicze, zwłaszcza starszej, która ma wyraźny wpływ na młodszą. Ale u tej ostatniej chyba po raz pierwszy ukazała się wyraźna cecha indywidualności i świadomość, że jest oddzielnym bytem niż jej starsza siostra. Oczywiście nie definiowała tej swojej postawy, ale wynikała ona z rozmowy. Bo trzeba przyznać, że dziewczyny stały się bardziej rozmowne, chociaż osoba postronna słysząc, jak wołami trzeba było z nich wyciągać wszelkie informacje zachodziłaby w głowę To jak było przedtem?
Ograniczę się do krótkiego opisu nastolatkowości u Stefana Kota Biznesu jako szczególnie wyrazistego i wpływającego na młodszą siostrę. Sprawa jest dosyć prosta, bo nadal jest wszystko be. A więc fizyka i matematyka są głupie, co by można jeszcze ewentualnie zrozumieć (wybrała licea o profilu biologiczno-chemicznym), wszelkie wyjazdy na wakacje są bez sensu, więc, na przykład, wyjazd z ojcem i siostrą na tydzień do Chorwacji, nad nasze morze również, a góry to jest jakaś dramatyczna pomyłka. Gdy poszliśmy w sześcioro na spacer do Gruszeczkowych Lasów, okazało się, że lasów nie cierpi, a wszelkich robaków nienawidzi. Ale nad Leśnym Jeziorkiem, gdzie się zatrzymaliśmy na odpoczynek, przyroda zrobiła swoje. Obie dziewczyny nagle się znalazły, atawizm zadziałał, bo wrzucały do wody szyszki. Która dalej. 
Po drodze informowałem dziewczyny, jaką część drogi pokonaliśmy dzieląc ją na dziesięć jednostek. Od 1/10 do 5/10 wyraźnie to osłabiało ich morale, by potem obliczywszy i zrozumiawszy, że jest wyraźnie z górki na tyle je wzmocnić, żeby od tej chwili cały czas być na czele pochodu. Do tego momentu snuły się niemiłosiernie. Ale bardziej od nich Berta i jej Pani. Piesek snuł się z wywieszonym jęzorem w znienawidzonym upale łapa za łapą, a Pani chcąc wzmocnić jego morale szła obok niego z doczepioną smyczą. Wtedy w Piesku wzbudzał się odruch Pawłowa "doczepiona smycz = trzeba iść". Tylko od czasu do czasu Żona wołała do czoła pochodu Ale proszę się dopasować do najsłabszego ogniwa!
Jako belfer spacer urozmaicałem dziewczynom matematycznie, szczególnie starszej. Za każdą dziesiątą drogi kazałem jej obliczać, jaki to procent całości. Szło nieźle, ale przy drugiej dziesiątej albo trzeciej, nastąpił bunt.
- Ale ja już mam wszystko pozaliczane, są wakacje!...
A wszystko przez to, że kazałem jej w pewnym momencie obliczyć, ile to jest promili. Z tym był co kolejną dziesiątą problem, ale już przy 9/10 odpowiedziała bezbłędnie i tym bardziej przy 10/10.
- No nie wiem, czy następnym razem będzie chciała przyjechać... - zagadał Kolega Inżynier(!).
 
On, czyli wzmiankowany ojciec,  też niewiele się zmienił. Chudy jak ostatnio, ale to już nie szokowało. Pozostała reszta też się nie zmieniła. Programowo nie pił piwa, co pozwoliło pojechać na obiad do Nowego Kulinarnego Miejsca jego samochodem.
Dziewczyny zjadły nawet więcej niż frytki, bo do nich dołożyły po schabowym. Przy czym Stefan Kot Biznesu poprosiła nawet o surówkę, której, jako oczywistej trucizny, nie chciała tknąć Krawacik.pl. A Kolega Inżynier(!) również zamówił standardowo, filet z kurczaka, bo taką miał ochotę. My zaś nic odkrywczego - Żona pstrąga z pieca, ja sandacza.
W drodze powrotnej zaprosiłem wszystkich do Kawiarnio-Cukierni w Powiecie. Żona nie mogła specjalnie protestować, bo jakby to wypadło? Goście zjedli po gałce lodu, Kolega Inżynier(!) dał sobie dodatkowo wcisnąć espresso, Żona poprzestała na soczku, a ja miałem pretekst, aby zamówić americano i... sernik.
Po powrocie nie było już na nic czasu. Pożegnaliśmy się. Odprowadzając ich do auta zagadałem do Stefana Kota Biznesu:
- Narzekałaś na wujka, że przepytywał z matematyki... - Masz szczęście, że nie dopadłem cię z chemii!
- A wiesz, co to jest THC? - odgryzła się.
W życiu nie wiedziałem.
- Tetrahydrokannabinol, czyli marihuana! 
Szczena mi opadła, bo nie miałem zielonego pojęcia. A ojciec doznał szoku.
- Dziecko, skąd ty wiesz takie rzeczy?!
- A ty nigdy może nie próbowałeś?! - od razu na  wstępie podważyła niezłomne cechy ojca.
- Uważasz ojca za narkomana? - Kolega Inżynier(!) zawsze miał to do siebie, że zbyt poważnie traktował swoje córki. - Twój ojciec nigdy tego nie próbował! - zareagował niezwykle pompatycznie.
Znaleźliśmy wspólny język, bo go wsparłem mówiąc, że ja też nigdy nie próbowałem, chociaż miałem okazje.
- A znasz może wzór sumaryczny lub strukturalny? - do głowy by mi nie przyszło, na przykład pół roku temu, że będę o takie coś pytał Kota Stefana Biznesu.
- C21H30O2, czy jakoś tak...
"Jakoś tak" wyszło w punkt. Wydaje mi się, że nauczyciele chemii znacznie efektywniej mogliby jej nauczać i nie straszyć nią młodzieży, gdyby wprowadzili pewne innowacje. Jak widać, zainteresowanie od razu by wzrosło. Ale jak tu nie straszyć, skoro oficjalna nazwa według IUPAC (International Union of Pure and Applied Chemistry - Międzynarodowa Unia Chemii Czystej i Stosowanej) brzmi: (6aR,10aR)-6,6,9-trimethyl-3-pentyl-6a,7,8,10a-tetrahydro-6H-benzo[c]chromen-1-ol. Sam się wystraszyłem.
 
Jak można podsumować wizytę. Według nas bardzo pozytywnie i po wyjeździe gości oboje to stwierdziliśmy. Dziewczyny przekroczyły na plus swoje standardy zachowania i być może jest to początek żmudnej nastolatkowo-kobiecej drogi, którą w ich przypadku Żona mi tłumaczy Poczekaj, one się zmienią... Przecież to jeszcze dzieciuchy.
Rozmowa z Kolegą Inżynierem jak zwykle miała swój niepowtarzalny klimat, dla którego, między innymi oczywiście, go cenimy. I nie jest to laurka wystawiona w sytuacji, gdy wiem, że on ją przeczyta.
Zawsze interesuje się naszymi sprawami niepowierzchownie, wszystko pamięta, a to dla nas jest po prostu ważne. W kontrze mógłbym postawić dwie Teściowe mojego życia. Opowiadanie im czegokolwiek wystawiało i wystawia mnie na ciężką próbę. Wiele mnie to kosztowało i kosztuje, ale co miałem i mam robić, skoro to członkowie rodziny i Teściowe w jednym?!
Na krótko, na szczęście, z wizyty zrobiła się wizytacja. Jak w tym dowcipie:
- Tatusiu, a czym się różnią te dwa słowa - wizyta i wizytacja?
- No, jakby ci tu synku wytłumaczyć?... - Na przykład, gdy my idziemy do babci, to jest wizyta. - Jeśli babcia do nas, jest to wizytacja. 
Zostało mi przez Kolegę Inżyniera(!) surowo zarzucone, że przez moją niekonsekwencję zakłócam czytelność treści bloga. Bo według niego Teściowa powinna pozostać Teściową A nie że nagle pojawia się słowo "mama" i to mi zgrzyta.
- Piszę tak od niedawna. - przyznałem. - Na skutek mojego zachowania względem niej stosując tę formę prowadzę sam ze sobą autopsychoanalizę. - Taka forma terapii...
- A nie mógłbyś po prostu lepiej się zachowywać względem Teściowej? - Kolega Inżynier(!) zadał samo narzucające się pytanie.
- No mógłbym, naprawdę staram się, ale czasami po prostu się nie da!...
- A druga rzecz - kontynuował - wyłapałem kilka miesięcy temu kilka błędów w oznaczeniu dat A raz nazwałeś Powiat jego właściwą nazwą! - patrzył na mnie z sadystyczną zgrozą.
Wytłumaczyłem mu, że te błędy zostały przez przypadek usunięte (dostrzegłem je po kilku tygodniach przy okazji wydruków wpisów) i obiecałem, że będę się ich wystrzegał, jak również że zlikwiduję "mamę" na rzecz Teściowej. Myślałem, że to już koniec inkwizycji (dobrze że nie było palenia na stosie, ćwiartowania zwłok, obdzierania ze skóry, rozciągania członków końmi, topienia i innych, bardziej wyrafinowanych, które, w imię Boga, mógłbym przytoczyć), ale nie.
- A musiałeś czepiać się Lekarki? - usłyszałem.
Milczałem, zwłaszcza że Żona go poparła. Więc wizyta pozytywną wizytą, ale chyba dobrze, że wyjechali.

Ponieważ zostało jeszcze sporo letniego wieczoru, zabrałem się za podlewanie ogródka w ramach wyciszenia się po inkwizycyjnych akordach wizyty.
- A nie po to kupiłeś dwa zraszacze, żeby nimi podlewać, zamiast żmudnie stać z wężem i być uwiązanym? - Żona zadała retoryczne pytanie.
Problem polegał na tym, że gdy tylko je kupiłem, nie działały, jak powinny i ich obsługa kosztowała więcej czasu niż "żmudne przywiązanie" do węża i podlewanie na piechotę. Wszystko chyba z powodu zbyt niskiego ciśnienia, jakie dawała pompa pompując wodę ze studni. A z sieci nie chciałem korzystać, bo poszlibyśmy z torbami.
Wobec przemyconej sugestii Żony jednak się ugiąłem i udało mi się pięknie i obficie ogórki podlać. Ale już skrzynie podlałem "normalnie". Było szybciej.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.

SOBOTA (18.06)
No dzisiaj ugiąłem się nawet więcej niż wczoraj.
 
Sam wobec siebie.
Postanowiłem wobec długo trwającej suszy olać, nomen omen, trawę i patrzeć, czy przetrwa. W końcu deszcz musi spaść, pomyślałem, i trawa odżyje. Ale gdy po kilku tygodniach walki przybrała "niespodziewanie" kolor szaro-żółty, zaczęła nieprzyjemnie chrzęścić pod stopami i gdy na nowo dopuściłem do łask zraszacz, wymiękłem. Cały dzień podlewałem Brzozową Alejkę sterując zraszaczem ręcznie. Z racji niskiego ciśnienia wody dysze nie poruszały się wahadłowo tam i z powrotem, tylko tkwiły w jednym miejscu. Więc co 30-40 minut zraszacz przesuwałem o 1-1,5 metra podlewając kolejną cząstkę Alei i tak udało mi się podlać jej połowę. Ale już przy ogródku i skrzyniach moje nerwy nie wytrzymały. Podlałem je ręcznie, z pistoletu. Oczywiście ogródek i skrzynie, bo nerwy podlewałem Pilsnerem Urquellem.
Upał panował sakramencki, więc żeberka, które wymyśliła na II Posiłek Żona, zrobione były na grillu, który również "wymyśliła". Bo o mały włos, a rozpaliłbym w kuchni, a to jednoznacznie mogło kojarzyć się z piekłem
 
Był też dzisiaj zasrany sport.  Rano podglądałem istotne fragmenty siatkarskiego meczu Polek z Belgijkami w Lidze Narodów rozegranego na Filipinach (?!), który przegraliśmy w tie-breaku, a o 15.00 cały półfinał ręcznej - Łomża Vive Kielce kontra Telekom Veszprem (klub węgierski) z cyklu Final4 (ostatni akord Ligi Mistrzów). Vive wygrały i jutro zagrają w finale.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa ostatnie odcinki drugiego sezonu Undercover. Jeden główny wątek się domknął. Pozostał sezon trzeci, trochę krótszy od pozostałych. 
 
NIEDZIELA (19.06)
No i nadal sakramencki upał.
 
Od rana kontynuowałem podlewanie Brzozowej Alejki. Step by step.
Pierwsi goście, ci budowlańcy, wyjechali już o 09.00. Chcieli w drodze powrotnej obejrzeć jeszcze kilka miejsc. Ci z dołu wyjechali o 11.00. Już nie chcieli niczego oglądać, tylko gnali prosto do domu.
Kolejna para, tylko jedna, miała przyjechać o 15.00. Wybraliśmy więc dla nich dolne mieszkanie, bo i sprzątanie, i logistyka łatwiejsza. I kiedy uporawszy się ze swoją sprzątalną działką i wyłączywszy w górnym mieszkaniu wszystkie zbędne prądy szczęśliwy wróciłem do domu, Żona od razu się do mnie przysiadła. A to nie wróżyło niczego dobrego.
- Zgłosiła się właśnie pani na ostatnią chwilę, że chciałaby z mężem przyjechać w poniedziałek. - To co my na to?
- Przyjąć! - odparłem. - 750 zł piechotą nie chodzi. - Ale dzisiaj w ten upał już niczego nie tknę. - Górne przygotuję spokojnie jutro i zdążę. - Trzeba dywersyfikować wysiłek...
Na potwierdzenie tych słów, wyluzowany, łyknąłem Pilsnera Urquella, który po przygotowaniu dolnego należał mi się, jak psu zupa.
- Ale problem leży w tym, że ci państwo przyjadą w poniedziałek z pieskiem, a z pieskiem mają pierwszeństwo do dolnego. - Żona umiejętnie dozowała napięcie. - Więc trzeba natychmiast...
- O kurwa! - wyrwało mi się z jękiem. Żona dobrze odczytała moją reakcję, bo zapytała:
- Zdążymy?!
Rzuciłem się więc natychmiast po odkurzacz przed chwilą, dopiero co, skrzętnie schowany, i popędziłem do górnego. Powłączałem prądy, przed chwilą, dopiero co, powyłączane i zabrałem się gwałtem za sprzątanie. Bo 750 piechotą nie chodzi. Żeby zwiększyć w ten sakramencki upał swoje morale od razu, na samym początku, obliczyłem, że ta kwota stanowi równowartość 150. Pilsnerów Urquelli i to bez żadnej promocji. Liczba była więc oszałamiająca. A przy promocji, licząc 12+12, dałaby ona 300 sztuk. Spokojne pół roku. Rozmarzyłem się i nawet nie zauważyłem, że odkurzanie skończyłem. To mi dodało ducha, więc ścieranie podłogi na mokro poszło jak z płatka. Żona równolegle robiła swoje i byliśmy gotowi dosłownie w momencie przyjazdu gości.
Wysiłek opłacił się dodatkowo, bo przyjechało młode małżeństwo, niezwykle naturalne, kulturalne i bardzo sympatyczne.
 
Po tych ekscesach obejrzałem końcówkę finału ATP 500, w Halle, w którym Hurkacz spuścił wpierdol (6:1, 6:4) Miedwiediewowi (rusek), numerowi 1 w rankingu, a o 18.00 finał Łomża Vive Kielce - FC Barcelona. Przegraliśmy jedną bramką (!) po dogrywce, w rzutach karnych. Zasrany sport!
 
Wieczorem zadzwoniłem do Bratanicy. Dzisiaj kończyła 25 lat. A pamiętam tego pięcioletniego diabła o blond włosach i niebieskich oczach, który z wujkiem robił straszliwy dym, gdy tylko Brata i Bratową (wówczas) odwiedzałem. 
- Może w przyszłym roku będzie ślub i wesele... - usłyszałem nową wiadomość, która tak do końca nie była nową, bo owo wydarzenie miało już zaistnieć w tym roku. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Życzyłem jej tego z całego serca.
 
Obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover, pierwszy z sezonu trzeciego. Byliśmy niezwykle zgodni. Jutro rano czekały nas ekstra obowiązki związane z wyjazdem do Metropolii.
 
PONIEDZIAŁEK (20.06)
No i od rana kontynuowałem podlewanie.
 
Został mi "tylko" teren przed Domem Dziwem (Dziwo?). Nie przejmowałem się totalnym zachmurzeniem, rządowymi alertami o burzach, zwłaszcza że pisowskimi (nawet w tych kwestiach nie można mieć zaufania), oraz pojedynczymi kroplami deszczu. Miałem świadomość, że wrócimy w środę i zdałem się na własne, a nie pisowsko-boskie siły. 
Goście z pieskiem przyjechali przed 12.00, więc mogliśmy spokojnie ich wprowadzić i omówić meandry pobytu. Już rano spakowani spokojnie wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że ogarnęliśmy Nie Nasze Mieszkanie i pojechaliśmy po Q-Wnuki. Najpierw krótko spotkaliśmy się z Pasierbicą przy jej aucie, z którego przerzuciliśmy foteliki i kilka worków z ubiorami i grami, po czym ze szkoły odebraliśmy Q-Wnuka, a z przedszkola Ofelię. Przy czym Pasierbica od razu nam zakomunikowała, że Ofelia nie chce jechać do babci i dziadka, tylko chce do domu. Więc taktycznie przy odbiorze w ogóle nie poruszaliśmy tego tematu. A potem gałka lodu z pobliskiego sklepiku oraz zakupy, aby przygotować im kolację i śniadanie na jutro, skutecznie odpędziły jej głupie pomysły.
Czas był mocno napięty w kontekście wernisażu, który miał się odbyć o 18.00. Żona musiała zdążyć zrobić obiad(?), a ja w tym czasie musiałem(!) pójść na boisko. Q-Wnuk mi nie odpuścił. W pierwszym momencie po powitaniu odmówiłem mu wykręcając się brakiem czasu, co dla niego ciągle jest surrealistyczne i nic nie znaczy, ale gdy smutny i załamany powiedział bardziej do siebie To po co brałem piłkę?, oczywiście wymiękłem. Graliśmy pół godziny, a w tym czasie Ofelia nie zawracała nam głów, zajmując się sama sobą na pobliskim placu zabaw. Tak ma - genetycznie po swojej babci.
 
Na wernisaż zdążyliśmy bez problemów mimo metropolialnych korków. Nasz widok był dużym zaskoczeniem dla Nowego Dyrektora. Miałem przyjemność przywitać się z Najlepszą Sekretarką w UE, wykładowcami, absolwentami i z niektórymi słuchaczami, którzy mnie pamiętali. Cała aura tego wydarzenia (młodzi by chyba nie rozumieli o czym mówię, no chyba że użyłbym słowa "event") poruszyła we mnie pewne struny, ale były one na tyle słabe, że bez problemów opuściłem wydarzenie.
Zwłaszcza że po jakichś dwóch minutach od wejścia Q-Wnuk wiercił mi co chwilę dziurę w brzuchu pytaniem Kiedy pójdziemy? Trudno było mu się dziwić, skoro i on, i Ofelia wiedzieli, że pójdziemy do galerii, do kawiarni, na lody i że tam będziemy grać w planszówki. Wcześniej, na wszelki wypadek, wolałem się upewnić od ilu są lat. Q-Wnuki dawno poznały moje możliwości, bo przygotowały jedną, bodajże od lat czterech, a drugą nawet od trzech. No to byłem spokojny.
Mimo że jedno z nich ma raptem 5 lat, a drugie 8, oboje czuli się w kawiarni, jak ryby w wodzie. Sami zamawiali, domawiali i dopytywali pań kelnerek, zwłaszcza Q-Wnuk, któremu, za żoniną inspiracją, w kawiarni wytłumaczyłem, że w przyszłości byłby świetnym fachowcem, poszukiwanym i rozdrapywanym przez klientów, w sferze organizowania eventów dla różnych pokoleń. Żona podjęła się trudu wytłumaczenia, co to są "różne pokolenia". Oczywiście w domyśle miałem "po zakończeniu piłkarskiej kariery". Tylko, czy wtedy będzie mu potrzebne organizowanie eventów i chandryczenie się z durnymi ludźmi i ich, jeszcze głupszymi, oczekiwaniami?

W Nie Naszym Mieszkaniu Żona zajęła się całym wieczorem (posiłek dla dzieci, bajki), a ja gwałtem pisałem nie chcąc robić zaległości.
Aha! W międzyczasie lało, jak z cebra, ale stosunkowo krótko. Więc mojego podlewania nie żałowałem. I tak to wszystko kropla w morzu roślinnych potrzeb.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu(!), tylko wysłał jednego życzliwo-fałszywego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.49.

I cytat tygodnia:
Lepiej zaliczać się do niektórych, niż do wszystkich. - Andrzej Sapkowski (polski pisarz fantasy, z wykształcenia ekonomista. Twórca postaci wiedźmina. Jest najczęściej po Stanisławie Lemie tłumaczonym polskim autorem fantastyki.)
Cytat jest specyficznym hołdem złożonym Żonie, chociaż i tutaj zapewne się oburzy, że jednak musi się zaliczać...

poniedziałek, 13 czerwca 2022

13.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 192 dni.

WTOREK (07.06)
No i znowu dzień po publikacji. 

Ranek był zdecydowanie skrócony.
Nie dość, że wstałem późno, bo o 07.30 (trochę trzeba było odespać w związku z bardzo późną publikacją), to już o 11.00 z Lekarką i Justusem Wspaniałym jechaliśmy do Naszej Wsi. Sami z siebie chcieli zobaczyć to miejsce.
Po drodze działy się jednak codzienności, więc chcąc (Lekarka) nie chcąc (Justus Wspaniały) w nich uczestniczyli. Mieli niepowtarzalną okazję dotknąć naszego codziennego, niepozornego i pięknego życia i być w miejscach, do których być może nie dotarliby nigdy.
Nie mówię tutaj akurat o Biedronkach, bo Justus Wspaniały posądzany przeze mnie o ich nieznajomość oburzał się od razu i się uwiarygodnił mówiąc, że jest nawet trzecia. Przez pierwsze dwie przewinęliśmy się przede wszystkim w poszukiwaniu dla Sąsiadów surowych flaków, jedzenia dla kotów i ryżowych wafli dla Sąsiada Filozofa. Ale i my na tym skorzystaliśmy, bo przy jednej, na olbrzymim parkingu, był ustawiony spory namiot, w którym złożony towar, sposób poszukiwań oraz forma zakupu przypominały raczej turecki bazar (nigdy nie byłem). Lekarka kupiła sobie taką zgrzebną, więc siłą rzeczy szorstką rękawicę do szorowania, co zaowocowało głośną, na cały namiot, wypowiedzią Justusa Wspaniałego To ja już ci pleców myć nie będę!, klapki ogrodowe i klamerki do mocowania na sznurach mokrego prania. A my tylko te ostatnie, bo ciągle ich brakuje, chyba według tego samego mechanizmu co łyżeczek do cukru w stołówkach, wieszaków na ciuchy w domu lub długopisów w biurach. Nikt ich nie kradnie, a znikają.
Staliśmy w długiej kolejce, bo ludzi sporo i brali różności, w zaduchu, ale przecież nigdzie się nam nie spieszyło. Podziwialiśmy te różności i co jakiś czas podsuwaliśmy sobie nawzajem takie cudeńka ze słowami Może byś sobie kupił/-a?!
W sklepie z alkoholami, zawsze świetnie zaopatrzonym, w którym kupujemy Socjalną, cydry, Litovela, Stumbrasa oraz różne okolicznościowe, Justus Wspaniały nie narzekał, tym bardziej że sobie coś kupili na okoliczność długiego pobytu Lekarki. Ale w pralni, chociaż zabawiłem tam minutę, marudził.
Stamtąd mogliśmy już prosto jechać do Naszej Wsi kierowani pojawiającymi się co chwila drogowskazami Nasza Wieś. Wyjaśniłem im ten fenomen, takiego drogowego uhonorowania wsi, która liczy 20 numerów i 70. mieszkańców. Po prostu jest ostatnią na granicy powiatów, co więcej, ostatnią na granicy województw.
Jadąc opowiadaliśmy im historyjki o nieruchomościach w poszczególnych wsiach, którymi w różnych okresach w różnym stopniu byliśmy zainteresowani i nawet na ich prośbę lekko zboczyliśmy przejeżdżając przez wieś, w której oglądali dom, zanim kupili ten obok nas. Gdyby tak się stało, nigdy byśmy się nie poznali. A dom ten był własnością jednej pani z Metropolii, którą swego czasu poznaliśmy. Bo drogi historii są niesamowite, a świat jest mały, że użyję wyświechtanych sloganów.
Uprzedziliśmy ich też o stanie zewnętrznym i wyglądzie gospodarstwa Sąsiadów, takim urokliwym, z tamtych czasów, gdzie tu sobie chodzi krówka, tam kurki, w różnych miejscach wylegują się koty, tu leży rozbabrana bela słomy, tam walają się różne odmiany drewna i w różnych kawałkach, czekające na swój czas spalenia, tu spoczywają porzucone narzędzia i maszyny rolnicze ze swoim niesamowitym zardzewiałym przywódcą, rozklekotanym traktorem, bez szyb, lamp, drzwi i Bóg wie czego, a gdzieniegdzie wali się płotek (akurat u nich w zasadzie wszędzie, ale dla sprawiedliwości dodam, że tylko ten drewniany, bo nowoczesne siatki postawione przez zięciów trzymają się dobrze). To wszystko opasane dębami, wierzbami i łąkami. Wprost zachwycająco.
To poskutkowało tym, że gdy wjeżdżaliśmy na posesję z ust Justusa Wspaniałego wyrwało się tylko O Jezu! z tendencją spadkową, szybko milknące. Zastany widok nawet jego potrafił zmusić do milczenia.

Wręczyliśmy  Sąsiadce Realistce szczypior i liście buraczków dzisiaj rano zerwanych z naszych skrzyń, a ona odwzajemniła się kawą i ciastem, które jadłem tylko ja. Utarty od dwóch lat rytuał.
Ponieważ harmonogram mieliśmy napięty, od razu przeszliśmy do rzeczy, to znaczy do zakupów. A potem  ruszyliśmy w sześćset metrową drogę pod las, tam gdzie mieszkaliśmy prawie 15 lat. Początkowo Żona chciała zostać, bo przez ostatnie dwa lata przyjazdów do Sąsiadów nigdy się tam nie wybrała powtarzając ciągle Ten etap zamknęłam za sobą i tylko chcę mieć tamte, moje wspomnienia. Ale ostatecznie poszła z nami, bo obecność Lekarki i Justusa Wspaniałego mocno dopingowały, żeby opowiedzieć po swojemu jak było, wyjaśnić, czego już nie ma i nie będzie i pokazać, co stworzyliśmy.
I po powrocie wiedziałem, że nie żałowała.
Ogólnie, to co widzieliśmy, mógłbym określić dwoma słowami "syf" i "zapuszczenie". 
Łąka przed domem, za rowem po lewej stronie, stała się miejscem częściowo ogrodzonym taką leśną siatką, z wysypanym i utwardzonym tłuczniem, gdzie Szwed złożył bez ładu i składu różne maszyny i urządzenia, gdzie leżały pryzmy tłucznia i piasku a pomiędzy nimi różne rzeczy, które sprawiały wrażenie śmietniska.
Justus Wspaniały się oburzył.
- Jak tak można w takim miejscu?!
Łąka przed domem, za rowem po prawej stronie, zarośnięta była chyba nigdy nie koszonym trawskiem. A według Szweda miała tam być ekologiczna uprawa ziemniaków i czegoś jeszcze.
Z atmosfery Magic Łąki, z powodu której w pierwszym odruchu zdecydowaliśmy się w październiku 2005 roku kupić Naszą Wieś, nie zostało nic. Cała rozjechana ciężkim sprzętem, w błocie i koleinach, w których tkwiły jakieś deski, belki i inne materiały budowlane oraz sprzęt.
Podwórko "naszego" domu zagracone, zabałaganione, bez atmosfery tamtych lat, w których dominował lasek, krzewy, bluszcz, winorośl, ogródek i wykoszona trawa. 
Nawet Końska Łąka, ta przed gośćmi, mimo że wyglądała najlepiej, była zaniedbana. Nie wspominam o wyciętym całym lasku brzozowym, który dawał klimat, o kolejnych trawiastych niekoszonych połaciach, ale o drewnie poukładanym bez ładu i składu, o braku specjalnej alejki przy gościnnych ogródkach i o jednym aucie, chyba gości, stojącym centralnie na Końskiej Łące i totalnie paskudzącym krajobraz tego miejsca, którym kiedyś goście siedzący na swoich tarasach się zachwycali, a teraz chyba też to robią popatrując sobie na swoje ukochane autko.
Mając takie porównania dotarł do mnie, znany przecież doskonale, cały mechanizm postrzegania i oceny. Przez porównanie. Wtedy staraliśmy się patrzeć na to, co stworzyliśmy świeżymi oczami, ale przecież codzienność, rutyna i przyzwyczajenie robiły swoje. Więc dzisiaj widząc to, co widzieliśmy i mając w pamięci tamto, mogliśmy naprawdę siebie docenić i być dumnymi. 
Widzieliśmy więc całość przez różowe okulary i mimo że przy oglądaniu czuliśmy obcość, to w różnych miejscach widzieliśmy nas i widzieliśmy miejsca takimi , jakie były. Taki powrót do przeszłości wspomnieniowym wehikułem czasu. Patrzyliśmy na nas z tamtego czasu jak obserwatorzy z przyszłości. I cieszyliśmy się, że mogliśmy pokazać to miejsce, o którym tak wiele opowiadaliśmy, Lekarce i Justusowi Wspaniałemu. 
Mieliśmy też kilka niespodziewanych chwil uniesień.
- Matko! - Zobacz! - krzyknąłem do Żony. - Jak te klony wyrosły!
Dawno temu, według koncepcji Żony, w rogu każdego ogródka posadziłem po dwa klony (dwa, gdyby któryś się nie przyjął), żeby w przyszłości goście mieli schronienie przed słońcem na ogródkowej letniej patelni. Przez dwa, trzy lata były oczywiście rachityczne, więc je hołubiłem, podlewałem i przywiązywałem sznurkami do płotu, żeby wiatr nie złamał. A teraz stały się drzewami, których Szwed nie wyciął. Na razie, jak mniemam.
W drodze powrotnej doznaliśmy jeszcze większego szoku. Tuż za domem, przy polnej drodze, po prawej stronie rósł szpaler drzew - brzóz i lip. Idąc oglądać siedlisko, przepraszam, to coś, co po Siedlisku zostało, potraktowaliśmy je jako coś oczywistego, miejscowego. Dopiero w drodze powrotnej gwałtownie mnie olśniło, że przecież te drzewa sadziłem ja! Ja! I jak to się mogło stać, że o nich zapomniałem?!  Brzozy były brzozami, pięknymi, białymi i smukłymi. A lipy poprzyjmowały dziwny krzakowy pokrój. Wszystko w pamięci wróciło i mogłem to dziwo sobie wytłumaczyć. 
Po posadzeniu i podlewaniu bardzo szybko ku mojej zgryzocie odkryłem, że młode lipowe listki, widocznie dla saren i zajęcy większy przysmak niż brzozowe, zostały oskubane. Oczywiście witalność roślin jest taka, że drugiego roku w miejsce tych wyschłych wypuściły nowe pędy, takie mniamuśne, soczyste, więc znowu je szlag jasny trafił. Nawet nosiłem się z zamiarem ogrodzenia tych drzewek i kupiłem stosowne paliki i siatki, ale na tym codzienność poprzestała. W kolejnych latach lipy wypuszczały kolejne pędy powodując, że utworzona forma krzaku nie pozwalała sarnim i zajęczym mordom dostać się do jego wnętrza i tak rośliny przeżyły. Pozostało już potem rosnąć i uzyskać sporą wysokość, co dzisiaj ujrzałem i byłem zachwycony walką i wytrwałością, mimo że je w końcu przecież porzuciłem.
Tak, tak...
 
Od Sąsiadów pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Ku zniesmaczeniu Justusa Wspaniałego, oczywiście. Ale zaplanowałem to, jako kolejny element (emelent) do poznawania naszej fascynującej i frapującej rzeczywistości.
Dwie nowe opony czekały na mnie, więc, ponieważ przed nami było obrabiane jedno auto, zapytałem szefa, czy możemy sobie usiąść u niego w ogrodzie, z tyłu domu. Robiliśmy już tak ze dwa razy umilając sobie czas. Problemu nie było. Lekarka była zachwycona wszystkim - kwiatami, trawą, drzewami, szklarenką, wielką wiatą, zieloną dużą żabką, której zdjęcie natychmiast przesłała przez pół Europy do córki, do Turynu, kaczkami i stawem. Justus Wspaniały był bardziej stonowany i nie omieszkał staw nazwać sadzawką.
Gdy tak sobie siedzieliśmy i prowadziliśmy rozmowy, nadeszła, ku naszemu - Żony i mojemu - zaskoczeniu, gospodyni, żona szefa. Poznaliśmy ją na początku 2006 roku, gdy zaczęliśmy remont Naszej Wsi. Nie widzieliśmy się z 7-8 lat, ale to w niczym nie przeszkadzało. Wtedy była szefową hurtowni materiałów budowlanych, dla nas podstawowej, w której zaopatrywaliśmy się we wszelkiego rodzaju materiały, dobrze usytuowanej, bo w odległości 10 km od Naszej Wsi, więc transport był za darmo. Pierwszy raz przyjechaliśmy  z szefem pierwszej ekipy remontowej ( w sumie były trzy w przeciągu dwóch lat remontu), żeby ustalić zasady kupowania i współpracy. A zasadzały się one na tym, że pod naszą nieobecność nasi fachowcy mieli pobierać niezbędne materiały, a my po tygodniu, dwóch mieliśmy przyjeżdżać i regulować za nie należność.
- Nie bała się pani wtedy? - zapytałem wiedząc, że pamięta ten moment. - Nieznani ludzie, na wejściu od razu nasza zaległość na kwotę 6 tys. zł?... (nawiasem mówiąc była to kropelka w morzu wszystkich naszych ówczesnych remontowych wydatków)
- Muszę powiedzieć, że miałam wtedy stracha... - Ale jakoś tak państwu dobrze z oczu patrzyło... - zaczęła się śmiać. - To może państwo napijecie się kawy?
Ja zgłosiłem się od razu, reszta się certoliła.
- Rozpuszczalną, sypaną, czy z ekspresu? - pytanie skierowała do mnie.
Reszta od razu wymiękła, gdy usłyszała słowo "ekspres".
Pani za jakiś czas wróciła z tacą, z czterema pięknymi filiżankami wypełnionymi parującym zapachem, z cukrem i z mleczkiem. Ledwo przebrzmiały nasze ochy i achy (trzeba pamiętać, że przyjechaliśmy do wulkanizatora na wymianę opon), a tu za chwilę nadeszła córka z paterą ciasta własnej roboty, z talerzykami i łyżeczkami. To taki dom i taka gościnność. Co z tego, że wparadowaliśmy bez najmniejszego uprzedzenia na ich prywatny teren? Byliśmy gośćmi. To wystarczyło. I nawet córka, która przecież mogła mieć jakieś swoje zajęcia była zaangażowana i nie dawała niczego po sobie poznać.
Po raz pierwszy wiele się o tej rodzinie dowiedzieliśmy. Bo to, że rodzice mieszkają w jednym domu z córką, tą właśnie, z zięciem i wnuczką, wiedziałem od dawna. Jak również to, że syn wyprowadził się do Sąsiedniego Powiatu, bo w takiej dziurze nie miał zamiaru mieszkać. I jak również to, że codziennie przyjeżdża tutaj do pracy i razem, we trójkę, takich trzech wysokich chłopów, często bez zbędnych słów w trymiga obrabiają auta, że robota aż furczy budując w ten prosty sposób zaufanie. Stąd od bodajże 15 lat tam tylko korzystam z ich usług bez względu na to, gdzie mnie, nas, w danej chwili los pchał (Dzikość Serca, Nasze Miasteczko).
Zapytałem, jak to się stało i skąd, i od kiedy ta wulkanizacja. Otóż 22 lata temu mąż stracił pracę i coś trzeba było robić. Na wulkanizacji nie znał się, ale na wielu technicznych sprawach tak. I tak ruszyło na terenie ojcowizny, praktycznie w szczerym polu, na ziemiach rolniczych jej ojca. 
- Za dwa lata mąż wybiera się na emeryturę. - oznajmiła gospodyni.
- I kto wszystko będzie prowadził? - zapytałem.
Pani westchnęła i uśmiechnęła się.
- No właśnie. - Długo się zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy. - Stwierdziliśmy, że musi to być ten, co jest na miejscu. - Bo trzeba wszystkiego przypilnować, nawet po godzinach pracy i za to odpowiadać. - Myślę, że chłopaki się dogadają, bo skoro do tej pory jest wszystko w porządku...
- A mąż? - Nie będzie się wtrącał?
Pytanie ubawiło panią.
- Powiedział,  że nie Ale gdyby pytano mnie o poradę i pomoc...
Jednak w jej głosie i sposobie przedstawiania sprawy dawało się wyczuć pewne obawy oraz nadzieję, że wszystko się ułoży.
To na trzy cztery wszyscy jej tego życzyliśmy.
Tak więc po wizycie u wulkanizatora szczeny wszystkim opadły, nawet Justusowi Wspaniałemu, zwłaszcza że zachwycał się ciastem.

Miałem plany, jako kulturalno - oświatowy,  w drodze powrotnej pokazać Nowym w Pięknej Dolinie,  jej uroki i tereny, do których być może nigdy by nie dotarli, ale pomysł został odłożony na później, bo spieszyło im się, żeby zdążyć do godziny 16.00 kupić w Pięknym Miasteczku w przyszklarniowym sklepie swoje ulubione pomidory. Udało się tylko w locie pokazać Nowe Kulinarne Miejsce.
 
Po południu standardowo podlałem hołubione rośliny, a wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.
 
ŚRODA (08.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.30 z innym samopoczuciem i nastawieniem. 
 
Nic dziwnego, skoro położyłem się spać o 21.20.
Reguła jest prosta - gdy usnę do 22.00, zawsze jestem wypoczęty.
Dzisiaj wreszcie mieliśmy co jeść, bo nagle pojawiła się obfitość produktów - od Sąsiadki Realistki i przyszły paczki od ciotki UNRY. W lodówce i w spiżarni było już cienko i w pustkowiach hulał wiatr.
Nad Stawem, z twarożkiem, zastał mnie sms od Teściowej. Był specyficzny w powszechnej skali, w maminej normalny. Trochę niezrozumiały, więc trzeba było podłożyć swoją interpretację, wysilić intelekt i ewentualnie zasugerować sobie samemu w tej niejasności i niejednoznaczności, że to chyba była forma przeprosin. Odnosił się do jednej z sytuacji, którą Szczegółowo, jak to Ty, opisywałeś mi..., a która dotyczyła naszych ostatnich trójstronnych działań na polu nieruchomości. Mama odniosła się do swojego przeoczenia faktu... oraz pogubiłam się w tych zawiłościach! Gratuluję opanowania!  
No proszę...
Po I posiłku wykonałem drobne prace gospodarcze, miedzy 12.00 a 13.00 się przespałem, a potem delikatnie się odgruzowałem. Musiałem mieć siły na kolejne atrakcje.
Nowi w Pięknej Dolinie zaprosili nas do Meksykańskiej w Sąsiednim Powiecie. Przyjechali po nas o 14.20. Stolik mieliśmy zarezerwowany na 15.00.
Nas Meksykańska niczym nie zaskoczyła, no chyba że tym, że wszystko, w każdym aspekcie, było tak, jak zawsze i jak nas do siebie przyzwyczaiła. Lekarka była zachwycona, Justus Wspaniały nie zająknął się na ten temat wcale i nie wiadomo było, o co mu chodziło. Może po prostu o nic.
Nie mogliśmy się spodziewać, że dzień w dzień, po raz drugi, dopadnie nas niezwykła niespodzianka.
W którymś momencie przez salę przechodziła żona Meksykanina, Polka czyli Meksykanka, bo później w swojej niezwykle ciekawej opowieści, zaznaczała, że na stare lata to ona chciałaby na stałe wyjechać do Meksyku. Zobaczyła nas, poznała i podeszła, żeby się przywitać. A potem już poszło.                     W oczekiwaniu na zamówione przez nas potrawy, wiodła ciekawą, wielowątkową historię sprowokowana pomocniczymi pytaniami Justusa Wspaniałego i moimi. A rzecz nadawałaby się na kilkusezonowy serial. Bo można by najpierw równolegle ciągnąć dwa wątki - jej, jako absolwentki polonistyki(?), osoby robiącej karierę w handlu(?) wołowiną(?) eksportowaną na cały zachodni świat, i jego, pracującego w renomowanym hotelu w Meksyku w Meksyku(!) z nieuchronnością przecięcia się ich linii życia, co widzowie kochają najbardziej i czego nie mogą się w filmie albo w serialu doczekać. 
Dobrze i źle, że kelnerka przyniosła nam zamówione potrawy, bo Meksykanka musiała przerwać swoją opowieść, a ponieważ było widać, że jest niezwykle energetyczna i zapasjonowana na amen, tym co robi i co robią, to zrobiła to, gdy my byliśmy już mocno zaangażowani w jedzeniu. Siłą woli się ocknęła.
W drodze powrotnej w biegu pokazaliśmy Nowym w Pięknej Dolinie Rynek i okolice Sąsiedniego Powiatu oraz takie atrakcje, jak Kaufland i Lidl, w których musieliśmy zrobić drobne zakupy. A ponieważ Sąsiedni Powiat też nie jest wielkim miastem, więc przed Lidlem spotkaliśmy Dziką Ziemiankę. A to jej tereny wczoraj miałem pokazywać Nowym w Pięknej Dolinie.
Już w Pięknym Miasteczku odbierałem z paczkomatu paczkę, a cała trójka została w aucie. Miało trwać chwileczkę. Mój rekord w odbiorze wynosi 16 sekund i jest niczym w porównaniu z rekordem Syna i Wnuków (2-3 sekundy bodajże, czym się niezwykle pasjonują i wyśmiewają osiągi dziadka), ale w tamtej chwili minęła minuta, potem druga i nic. Paczkomat całkowicie zgłupiał od padających wprost na jego pulpit gorących słonecznych promieni i żył własnym życiem, a raczej umierał własną śmiercią.
Nie reagował na właściwie wklepywane cyfry i co chwila wysyłał komunikat o błędzie.
- Pomóc ci?! - usłyszałem z samochodu głos Justusa Wspaniałego na zasadzie Pomogę ci dziadku, bo widzę, że nie potrafisz sobie poradzić w prostych sprawach we współczesnym świecie.
Nakręcani przez niego musieli w Inteligentnym Aucie w trakcie mojego mozolnego, "starczego" usiłowania, aby porozumieć się z maszyną, mieć niezły ubaw.
Głosem i gestem ręki dałem mu znać, że tak. Szedł na pewniaka, by po jakimś czasie odkryć to, co ja i dojść do takiego samego wniosku Głupia maszyna! Nie komentowałem postanowiwszy odebrać paczkę jutro, aż ta idiotka się ogarnie.
Pod naszą bramą się pożegnaliśmy. Obaj z Justusem Wspaniałym zgodnie stwierdziliśmy, że absolutnie musimy od siebie odpocząć. Wówczas nie mogliśmy wiedzieć, jak prorocze były te ustalenia.
 
Późne popołudnie i wieczór upłynął pod znakiem przygotowań do meczu. Komuś o cechach laiko-kpiarzo-ironiczno-sarkastyczno-nieempatyczno-JustusoWspaniałych mogłoby się wydawać, że co tu się przygotowywać? Siąść o odpowiedniej godzinie przed telewizorem lub laptopem i oglądać. No może otworzyć sobie butelkę Pilsnera Urquella. U mnie ten proces jest na tyle skomplikowany i ważny, że nie  zamierzam zniżyć się do jego tłumaczenia wiedząc, że przez otoczenie będę postrzegany z pełnym niezrozumieniem i elementami szyderstwa jako dziwak. Żeby tylko tyle. Jedyną osobą, która mnie rozumie, jest Żona, bo widziała setki razy moje przygotowania do zasranego sportu. Po niej długo nic. Może w jakimś rozmiarze zrozumienia Syn, może Konfliktów Unikający, Pasierbica, Córcia i Kolega Inżynier(!). 
- A nie chciałbyś sobie zrobić Nieokrzesanego Balu Murzynów? - Żona całkowicie mnie zaskoczyła potwierdzając tylko, że jest tą jedyną. Pomysł nie mógł mi się nie spodobać. Ale ponieważ nie wyszedł ode mnie, nie wpadłem na niego sam z siebie, to stwierdziłem, że będzie to Pół-Bal. Jednak za niedługą chwilę, gdy wyciągnąłem z lodówki Stumbrasa, stwierdziłem, że jednak będzie to pełnoprawny Bal, zwłaszcza że Żona "wymyśliła" pyszny salceson, a ja do tego dodałem kozi ser i cebulę.
Bal w czasie całego meczu się kontynuował, bo w Rotterdamie dostaliśmy łomot od Belgów (6:1).
Co tu można powiedzieć?... Chyba tylko tyle, że na cały mecz musiało mi wystarczyć półtora kieliszka napoju z ziemniaków, czyli opędziłem go resztkami pozostawionymi przez Konfliktów Unikającego, kiedy był u nas z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, gdy my w tym czasie balowaliśmy na weselu.
Sumarycznie zrobiła się więc z tego Nieokrzesana Stypa Murzynów.
Gorycz porażki zmniejszył trochę drugi mecz, w siatkę, a pierwszy naszej reprezentacji, rozgrywany w Kanadzie z cyklu Ligi Narodów. Wygraliśmy z Argentyną 3:0. Skład naszej drużyny był dla mnie zupełnie nierealny. Na 14. graczy znałem nazwiska pięciu. Ale  nowa miotła w postaci serbskiego trenera, Nikoli Grbića, zamiatała od razu po swojemu.
 
CZWARTEK (09.06)
No i znowu byłem wybity z biologicznego rytmu.
 
Dodatkowo Berta chciała nad ranem wyjść, więc Żona się poświęciła, ale i tak mnie to wybudziło.
Wstałem nieprzytomny.
Nieprzytomność utrzymywałem do południa. Miałem już o 12.00 położyć się, ale przeczekałem. Udało się. Dziesiątki drobnych prac porządkowych, koszenie na 3 akumulatory u gości i u nas - zakamarki od dawna zaniedbane plus górka pozwoliły przetrwać. Ale nie do końca. Bo hamak w tej sytuacji był taką czarną  dziurą o niebywałej sile przyciągania. Więc na godzinę zaległem na nim wspomagając się Pilsnerem Urquellem. A nic tak dobrze nie usypia jak on w połączeniu z lekkim kołysaniem i szumem liści nad głową.  Zregenerowałem się niesamowicie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Undercover.

PIĄTEK (10.06)
No i dzisiaj pojechaliśmy do Powiatu dla Szczecinianki.
 
Od razu po I Posiłku.
Zadzwoniliśmy więc do Lekarki z pytaniem, czy nic im nie potrzeba. Usłyszeliśmy jej grobowy głos, wycieńczony z powodu dolegliwości żołądkowych. Według jej diagnozy musiało jej zaszkodzić mleko, które kupiliśmy u Sąsiadki Realistki. Za tłuste. No cóż - cywilizacyjne deformacje.
Po drodze podrzuciliśmy więc tylko Justusowi Wspaniałemu garść szczypioru, żeby miał do twarożku. I tyle nas widzieli.
W Powiecie głównym celem było obejrzenie wyników przyjęć do przedszkola. Najmłodszy synek Szczecinian nie został przyjęty, a o to chodziło Szczeciniance. Bo według jej koncepcji pozwoli jej to skierować dziecko do innego, lepszego, ale płatnego. A w tej sytuacji płatność wynosiłaby jednak tylko 1 zł miesięcznie.
Ale żeby Szczecinianka nie miała wyrzutów sumienia, więc żeby się nie nazywało, że do Powiatu pojechaliśmy tylko dla niej, w Biedronce kupiliśmy kiść bananów bio i zagościliśmy w Kawiarnio-Cukierni podkreślając w ten sposób sensowność pobytu i likwidując jego jałowość.
Gdy wróciliśmy, gości, lekarzy ze Stolicy, już nie było. Wyjechali. To od razu zrobiłem pierwsze sprzątanie. Zastana sytuacja nie była taka zła, jak wewnętrznie prorokowałem, ale wielu rzeczy nie spełnili, poza tym poprzestawiali meble, czyli zrobili po swojemu, ale żeby wrócić do stanu pierwotnego, to było już poza ich wszelakim zasięgiem. Trzeba było wracać do naszych ustawień i stylu.
 
Po południu zadzwoniliśmy do Kolegi Inżyniera(!) i zaprosiliśmy go na piątek, po Bożym Ciele.
- Miałem ci nie mówić - zagaiłem na wstępie -  no... ale dobra... powiem: Stęskniłem się za tobą. - wyznałem bez specjalnych oporów wiedząc, co będzie. I się nie zawiodłem.
- I dzwonisz, żeby mi to powiedzieć?...
Ale przyjedzie. To zarezerwowaliśmy stolik w Nowym Kulinarnym Miejscu.

Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku kosiłem przed posesją, przy ulicy. Nagromadziło się  przez wiosenny czas sporo zaniedbań, ale mimo wszystko tragicznie nie było. Nawet wykosiłem, jak w tamtym roku, pas trawska na poboczu, żeby nasze Inteligentne Auto miało gdzie na chwilę przycupnąć bez konieczności wjeżdżania i pałowania się z otwieraniem dwóch bram. Jak pamiętam, w tamtym roku z tego pobocza natychmiast korzystali różni tacy. Ale to dobrze, bo nie był blokowany ruch na asfalcie.
Później, w chłodzie, podlewałem roślinne niezbędności - dwie brzozy walczące ciągle o życie, ogródek i skrzynie.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.

Dzisiaj dwa razy dzwoniłem do Syna. Bezskutecznie.
 
SOBOTA (11.06)
No i dzisiaj czuliśmy sobotę.
 
Postanowiłem to zaakcentować i wreszcie ruszyć tyłki i zrobić sobie wycieczkę rowerową. 
Ale zanim:
- Oddzwonił Syn. Ponoć zrobił to już wczoraj, ale o 21.00, a o takiej porze, to ja już dawno mam wyłączonego smartfona.
Od wielu dni kombinowałem, jak zrobić, żeby całą szóstką "znowu" przyjechali do Wakacyjnej Wsi wiedząc, że za parę dni Furia będzie rodzić. A oni się nad nią trzęsą. Nie wiem, czy nie przesadnie.
I cóż się okazało?
Z wieści dobrych to, że wszyscy są zdrowi, Syn zamyka starą pracę i od początku tego miesiąca zaczął zasuwać w nowej. Chłopaki na dniach mają ostatnie egzaminy, ale już teraz wiadomo, że wszyscy uzyskają promocję do następnych klas. I za parę dni na dobrą sprawę rozpoczną wakacje. Pamiętam - być może najpiękniejsza chwila z tamtego okresu życia.
Z wieści złych, bo przecież tak się dzieje to, że Furię musieli ratować. Sunia znalazła się w psim szpitalu, gdzie usunięto ciążę. A w domu rozpacz.
- Tato, wydaliśmy na jej leczenie 3400 zł. - zrelacjonował Syn. - Jeśli do tego dodam, że z Urzędu Skarbowego przyszła wiadomość, że nie będzie zwrotu podatku w kwocie ponad 6 tys. zł, to w tym miesiącu jesteśmy w plecy 10 tys. zł.
Okazało się, że dwa lata temu Syn zapomniał(?) zapłacić OC i Ubezpieczeniowy Fundusz Gwarancyjny via Urząd Skarbowy dobrał mu się do tyłka nakładając taką karę.
Co mnie w tej rozmowie zastanowiło? A to, że Syn relacjonując wszystko był pogodny, emanował dobrym nastrojem i humorem. Ciekawe. Może jednak te dobre wieści były istotniejsze? 

Ale zanim:
- Zrobiliśmy dwie foremki pysznego, jak zwykle, pasztetu. I jak zwykle, jakieś dwa-trzy razy do roku, pałowaliśmy się z mieleniem składników. A wszystko przez to, że Żona posiała instrukcję do maszynki do mielenia mięsa. Żona twierdziła, że to ja posiałem, co nie mogło być prawdą, bo jako prawdziwy mężczyzna w ogóle takową pomijam i dla mnie nie istnieje. Od razu w pogardzie ją odrzucam w najdalszy kąt, żeby nie przeszkadzała i nie utrudniała spraw prostych i oczywistych. Działam więc według klasycznej zasady Gdy zawiodą wszelkie sposoby, sięgnij po instrukcję obsługi! Żeby być uczciwym, dodam tylko, że wszelakiego rodzaju meble montuję według instrukcji, by, jak się tylko według mnie da, ją zarzucić Bo przecież dalszy montaż jest prosty, a przede wszystkim logiczny i oczywisty. To często skutkuje tym, że przeoczam jakiś półetapik, który, świnia, bo robi to praktycznie na samym końcu, uniemożliwia dokończenie montażu. Muszę wtedy: a) złorzecząc przeprosić się z instrukcją, której już wtedy nie mogę znaleźć i b) złorzecząc cofnąć się o ileś kroków demontując zmontowane z takim wcześniejszym bezinstrukcyjnym triumfem, żeby znaleźć ten myk, to gówienko, które otworzy mi montażową autostradę.
Co raz przy mieleniu problem zasadzał się na tym, że przy montażu maszynki nie wiedzieliśmy, jak umocować tnący nożyk. Opcje były dwie i podejrzewam, że każdym razem, mimo że szanse były 50 na 50, zakładaliśmy go źle, a za jakiś czas widząc Coś nie mieli!, nożyk odwracaliśmy o 180 stopni, ale było już za późno, bo Nadal nie mieli! Wszystko było tak zapaćkane i zabite, że ciągle nie wiedzieliśmy w czym rzecz, czy już mieli, czy nie. Na dodatek ja upierałem się na logikę, że ta strona założenia jest prawidłowa Bo to jest przecież oczywiste, po czym kończyło się na kolejnym myciu rozebranych elementów (emelentów). W końcu Żona odczytała z tabliczki typ maszynki i w Internecie odnalazła instrukcję. Było analogicznie odwrotnie względem mojego upierania się.
Dalej poszło jak z płatka. Ja zmieliłem, Żona wymieszała i doprawiła, i powstały dwie piękne foremki pasztetu zapieczonego w duchówce.
- Będę musiała wydrukować tę instrukcję, żeby na przyszłość...
Nie ufając takim deklaracjom Żony sporządziłem odręcznie prostą karteczkę: Ostrze noża - ostrzem na zewnątrz, dinksem do środka.
Z tego  wszystkiego niespodziewaną i największą frajdę miała Berta. Bo przy każdym kolejnym czyszczeniu... Mimo pasztetu była konsekwentna i za każdym kawałkiem zachowywała swój charakter.
Najpierw wąchała, a potem delikatnie brała. Taka stonowana. Tyle tylko, że w sprawie kolejnego kawałka wywierała presję swoją nieruchomą masą, którą zawsze jest trudno zignorować. Nie to co Bazyl i  Bazylia. Przy pasztecie wyłaziły ze skóry, a gdy połykały dany kawałek, złe oczy wychodziły im z orbit. Wiało zgrozą. Pasztet był największą z największych psich świętości.

Przed wycieczką wypicowałem rowery. W ruch poszedł kompresor i mokra szmatka.
Najpierw pojechaliśmy do Baru Żuraw, żeby się posilić i nabrać sił (masło maślane). Żona zamówiła pstrąga bez panierki, czyli to co zwykle, ja sandacza, czyli to co zwykle. Niespodziewanie, biorąc pod uwagę okoliczności a zwłaszcza mój charakter, sprowokowałem dyskusję o schematach ludzkich postępowań. Ja wysunąłem tezę, że my też jesteśmy zawarci w pewnych schematach wiedząc, że Żona według niej samej nie tkwi w żadnych, i wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja. Żona początkowo się nie zgadzała, ale gdy przedstawiłem jej swój punkt widzenia, wcale nie była taka ortodoksyjna i przynajmniej  nie odrzucała mojej argumentacji.
Posileni pojechaliśmy kawałek dalej, a potem zmieniliśmy plany i znacznie skróciliśmy trasę z powodu tyłków. 10 kilometrów (śmiechu warte) dało o sobie znać. Mnie dodatkowo na tyle, że natychmiast umościłem się na hamaku. Było komfortowo, bo lekkie zachmurzenie dawało przyjemny chłód, ale to trwało 5 minut. Pozostałe 55 leżałem w pełnym słońcu, bo się wieczornie wypogodziło. A o tej porze roku i dnia słońce mocno grzeje. Wstałem więc pół na pół zregenerowany i wyżęty. Prysznic jednak zrobił swoje.
 
Wieczorem obejrzałem, tym razem już bez żadnego Balu, nasz trzeci mecz w piłkę nożną w Lidze Narodów. Holandia - Polska w Rotterdamie. Zremisowaliśmy 2:2 z jedną z lepszych drużyn na świecie prowadząc nawet 2:0. W doliczonym czasie gry Holendrzy mieli karnego, ale ich najlepszy piłkarz, Memphis Depay, trafił w słupek i uratowaliśmy remis. Emocji więc było od cholery i była to inna nasza reprezentacja niż ta w meczu z Belgami. W innym składzie, ale przede wszystkim inna mentalnie.
Rozochocony obejrzałem potem trzeci mecz w Lidze Narodów w siatkówce. Bułgaria - Polska (0:3).
Drugi, rozegrany przedwczoraj z Włochami, rozpoczynał się o 01.30. A na taki heroizm nie było mnie stać. A ponieważ przegraliśmy 3:0, nie rozpaczałem... podwójnie, ani z nieoglądania, ani z wyniku. Nasza drużyna jest w budowie. Nowy trener reprezentacji zamiata, wymienił wielu fundamentalnych zawodników i wyraźnie stawia na nowych i na młodzież. Stąd w pierwszym meczu nie poznawałem naszej reprezentacji.
 
NIEDZIELA (12.06)
No i dzisiaj wstawałem nieprzytomny, ale nieprzytomność dość szybko ustąpiła dobrej energii związanej z niedzielą, którą od rana czuliśmy.

Po I Posiłku przeprosiłem Lekarkę i Justusa Wspaniałego. 
Miałem to zrobić już wczoraj, bo sumienie mnie żarło, ale jakoś nie miałem melodii. Zwłaszcza że nie wiedziałem, jaki jest stan żołądkowy Lekarki. Oczywiście sam z siebie nie wpadłbym na taki prosty zabieg, mimo że wiem, że po wszystkim daje mi on ulgę i pozytywne nastawienie oraz poprawia samopoczucie.
Wczoraj w Barze Żuraw Żona  mnie zagadnęła Dlaczego darłeś na nich mordę w drodze do Sąsiedniego Powiatu?!
To jest jej stała technika - odczekanie, niespodziewane zaatakowanie, kiedy ja jestem całkowicie bezbronny, na wakacjach, przy Holbie, kiedy mam wyłączone myślenie i czujność.
- Ja się darłem? - starałem się zyskać na czasie i zebrać myśli.
- Tak, ty! - Darłeś się na nich i to bez powodu! - Żona prezentowała żelazną konsekwencję i nieustępliwość.
Myśl, że mogłem się na nich drzeć nie dawała mi spokoju i nie mogła się ode mnie odczepić w trakcie, było nie było, fajnej wycieczki rowerowej. Powiedziałem Żonie, że ich przeproszę, bo faktycznie czuję, że zdrowo ze swoim zachowaniem przesadziłem. A chodziło "tylko" o to, że prowadząca samochód Lekarka rozwijała nim prędkość maks 60/godz., bo podziwiała wszelkie aspekty zróżnicowanego piękna Pięknej Doliny. Czyli, że się wlekliśmy, a to nie było na moje nerwy. Justus Wspaniały oczywiście bronił kierowczynię i tak to trwało aż do Sąsiedniego Powiatu.
 
Lekarka odebrała mój telefon, a to dawało nadzieję, że się już dobrze czuje, co okazało się prawdą oraz że będzie ze mną rozmawiać, co też okazało się prawdą. Pokajałem się i przeprosiłem.
- To będziemy się dalej kolegować? - zapytałem. 
- Będziemy. - odpowiedziała dość krótko. Lepiej bym się czuł, gdyby temat rozwinęła, ale dobre i to.

Dzisiaj mimo skwaru zaplanowałem kolejną wycieczkę rowerową w ramach Stopniowego Zwiększania Wysiłku Fizycznego u Żony. Żona była nastroszona panującym upałem, ale dała się namówić. Sumarycznie, bez napinania się, przejechaliśmy w skwarze 5-6 km. Nie protestowałem, że już wracamy, bo Żony zniechęcić nie mogę. Gdyby to nastąpiło, zaparłaby się i koniec. Nic by nie pomogło.
Zrobiliśmy takie koło z kilkoma postojami, między innymi nad Leśnym Jeziorkiem. Czekała nas tam wzruszająca niespodzianka. W cieniu stało z 8 pięknych koni wraz z jeźdźcami, a raczej z jeźdźczyniami. Szefowa stada opowiadała, że to jeziorko to prawdziwe zbawienie. Zawsze ze stadniny jadą do niego niespiesznie, jakieś dwie godziny, konie chłodzą się brodząc z jeźdźczyniami w wodzie, nikt nie przegania i nie protestuje.
W duchu nienaciskania przedstawiłem Żonie po powrocie, kiedy chłonęła chłód werandy, plan wycieczek, spokojnych, z rozsądnym stopniowaniem wysiłku.
Gdy na werandzie spożywaliśmy II Posiłek (uruchomiony grill, bo rozpalanie w kuchni źle się kojarzyło), zadzwonił Po Morzach Pływający. Nie czynił przeszkód, jak to on, żebyśmy spokojnie zjedli i później zadzwonili.
W domu jest od 2. czerwca i powoli wszystko ogarnia. Okazało się, że był zmiennik tego ruska, więc obyło się bez problemów. Wiadomością dnia była informacja, że na początku lipca przyjeżdża do Metropolii i chętnie by się u nas zatrzymał. Ustaliliśmy, że 5. lipca odbierzemy go w Kolejowym Miasteczku, u nas przenocuje, a następnego dnia odwieziemy go z powrotem, by mógł pojechać do Metropolii. Podróżny plan ma szeroki, bo z Metropolii uda się do Stolicy, stamtąd na krańce Polski do rodziców, a stamtąd z powrotem do Głuszy Leśnej.

O 17.00 graliśmy kolejny mecz w siatkówkę w Lidze Narodów. Tym razem z Francuzami. To ci, którzy na ostatnich Igrzyskach Olimpijskich w Tokio w ćwierćfinale wygrali z nami w tie-breaku, a potem zdobyli złoto. Przyjemnie więc byłoby im złoić skórę, chociaż specjalnych nadziei nie miałem. Oni grali w najmocniejszym składzie, a my ciągle w eksperymentalnym, poszukującym. Pozwoliłem sobie tylko na to, że gdzieś podskórnie czułem, że może być niespodzianka. I była. Wygraliśmy 3:1, chociaż pierwszy przegrany set, zwłaszcza pierwsza jego połowa, wyglądał tragicznie. Ale potem do głosu doszły polskie młode wilczki. Zaimponowali mi.
Do siatkarzy francuskich nic zupełnie nie mam, lubię ich tak, jak niemieckich. Gdybym tak powiedział o Niemcach 30-20 lat temu, to pomyślałbym, że coś mi się stało z głową. Jednak się zmieniam.
A jeśli chodzi o siatkarską hierarchię, to znaczy kiedy mam największą satysfakcję z wpierdolenia poszczególnym ekipom, to kształtuje się ona następująco:
1. Rosja
2. Brazylia
3. Włochy
4. Iran
5. Serbia
6. Słowenia
7. USA
8. Bułgaria
Jeśli chodzi o pozostałe światowe ekipy, to mam satysfakcję ze zwycięstwa.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki sezonu pierwszego Undercover.

PONIEDZIAŁEK (13.06)
No i dzisiaj praktycznie cały dzień pisałem.
 
Pozwoliłem sobie tylko na drobne rekreacyjne przerwy, to znaczy na pielenie ogórków i prześwietlanie winorośli. 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki drugiego sezonu Undercover.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała w niedzielę. Gdy akurat szedłem po południu nad Staw, w skwarze zdychała pod płotem sąsiedniej działki, od kiedy mieszkamy, pustej. Wyłożona na lewym boku, z wyciągniętymi czterema łapami, maksymalnie rozpłaszczona przybrała charakterystyczną formę psiej ścierki, w jej przypadku raczej grubej kołdry, bo potężna masa nie dawała aż tak się sprasować, cierpliwie, z własnej woli, znosząc prażenie. Było kwestią czasu, bardzo niedużego, kiedy zwlokłaby się z tego miejsca i powłócząc łapami, z nisko zwieszonym łbem i z wywalonym na bok jęzorem (najwyższy stopień przegrzania) przemieściłaby się w cień. Ale przypadek wszystko przyspieszył.
Nagle usłyszałem jeden lampucerowaty dwuszczek i natychmiast jeden jednoszczek (na kolejny podwójny jej chyba z racji przegrzania nie było stać), po czym puściła się pędem wzdłuż siatki w kierunku domu. Widocznie na pustą działkę, co często się zdarza, wlazła sarna, a czegoś tak bezczelnego nie można przepuścić i tolerować. Nawet minimalne siły Pieska wykończonego upałem nie mogły przejść nad tym do porządku dziennego.
Żona w pospiechu opuściła chłodną werandę. W zachwycaniu się nad Pieskiem nie przeszkadzał jej nawet żar lejący się z nieba.
Godzina publikacji 18.21.
 
I cytat tygodnia:
Inteligencja jest jak erekcja, jak ją masz, to widać. - anonim