poniedziałek, 25 lipca 2022

25.07.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 234 dni.

WTOREK (19.07)
No i dzień po publikacji.

Biorąc pod uwagę uwarunkowania, byłem zadowolony, że w poprzednim tygodniu nie dopuściłem do żadnych zaległości.
Dzisiaj byliśmy z Q-Wnukami u kóz, to znaczy u pani, od której kupujemy kozie sery i jogurty, w Powiecie w Kawiarnio-Cukierni i na kąpielisku, które zrekonesansowaliśmy.
Po II Posiłku podlewałem ogródek i skrzynie oraz rozegrałem/rozegraliśmy w upale jeden mecz. Wygrałem 10:6.
Wieczorem prysznice, dzieci gry, a my błogosławione łóżeczko.

ŚRODA (20.07)
No i wstałem o 06.00.
 
Po to, żeby o 08.00 być w Zaprzyjaźnionym Warsztacie na rocznym przeglądzie Inteligentnego Auta.
Czas przeglądu spędziłem w Kawiarnio-Cukierni przy kawie i przy jakimś śniadaniowym szajsie.
Do warsztatu wracałem piechotą w upale.
Gdy doszedłem do siebie w domu, całą czwórką pojechaliśmy na kąpielisko.
Po powrocie zmontowałem dzieciom basen. I napełniłem go wodą ze studni.
Znowu rozegraliśmy jeden mecz. 10:8 dla mnie
Wieczorem prysznice, oni bajki, a my dogorywanie. Taki podział.
 
CZWARTEK (21.07)
No i od rana pałowałem się z basenem.
 
Trzeba było wymienić brudną wodę ze studni na czystą z sieci.
Po I Posiłku pojechaliśmy we czworo do Sąsiadów. Po jajka, masło, mleko i sery.
W Powiecie znowu byliśmy w Kawiarnio-Cukierni. 
Po powrocie do domu dzieci same się zapędziły do basenu, bo woda zdążyła się nieźle nagrzać. Mieliśmy iluzoryczny spokój, bo jednak basen trzeba było mieć ciągle na oku. Zwłaszcza gdy panowała podejrzana cisza.
Po południu Q-Wnuk odpuścił nam mecz. Rozumiał nasz argument Czy chcesz wykończyć dziadka i babcię? jak dorosły chłopak.
Znowu podlałem ogródek i skrzynie. 
Wieczorem wykorzystałem czas na odgruzowanie się. Gdy Żona z Q-Wnukami przyszli na górę, na dole mogłem spokojnie przygotowywać się do meczu. Z Iranem w ćwierćfinale Ligi Narodów wygraliśmy 3:2.

PIĄTEK (22.07)
No i od rana przygotowywałem górne mieszkanie.
 
A po I Posiłku pojechałem tylko z Q-Wnukiem na kąpielisko, by po dwóch godzinach spotkać się w Kawiarnio-Cukierni z Żoną i Ofelią (przyjechały taksówką). 
Zdążyliśmy wrócić zanim przyjechali goście. Q-Wnuki znowu  zapędziły się do basenu i od tej pory towarzyszyły nam wrzaski i kwiki z nielicznymi chwilami ciszy, która powodowała  gwałtowny wzrost naszej czujności.
Wieczorem rozegraliśmy mecz. Mimo wcześniejszej rezygnacji Babci, dokończony.
W łóżku oni bajki, my książki.

SOBOTA (23.07)
No i o 13.00 przyjechało Krajowe Grono Szyderców. 

Zaraz potem oni we czworo pojechali rowerami do Powiatu, by w Kawiarnio-Cukierni spotkać się z nami (dojazd Inteligentnym Autem).
O 18.00 obejrzałem żenującą porażkę naszych z Amerykanami w półfinale Ligi Narodów (0:3).
Zrobił się więc czas, aby rozegrać aż trzy mecze. Wygrałem tylko raz.
Wieczorem prowadziliśmy rozmowy z dorosłymi aż do północy.

NIEDZIELA (24.07)
No i od rana był ciężki rozruch.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Rybnej Wsi, Krajowe Grono Szyderców rowerami, my Inteligentnym Autem, a po powrocie, w upale, na pożegnanie, rozegraliśmy trzy (!) mecze.
Po drobnym posiłku Krajowe Grono Szyderców wyjechało. Zaraz potem goście z góry. Mogłem więc spokojnie obejrzeć mecz o trzecie miejsce w Lidze Narodów Polska - Włochy, na ich terenie. Wygraliśmy 3:0.
Wieczorem podlałem ogródek i skrzynie.
W łóżku niczego nie oglądaliśmy, niczego nie czytaliśmy.

PONIEDZIAŁEK (25.07)
No i Żona twierdziła, że spała jak kamień.
 
Ja trochę lżej, ale i tak dobrze. Błogosławiony pobyt dzieci. 
Od rana przygotowywaliśmy górne mieszkanie dla nowych gości. O 15.30 przyjechała młoda sympatyczna para.
Po ich wprowadzeniu mogliśmy się zabrać za II Posiłek. Tym razem z grilla.
Po południu przygotowywałem niedorobiony wpis. Taką ofiarę pękniętego kondoma. (Nawiasem mówiąc, nomen omen, teraz, za kapitalizmu, chyba nie pękają w trakcie. No chyba że jakiś przedstawiciel Katolo-PIS-u nakłuje mając swoje podstępne możliwości).

Tak wpis mógłby wyglądać zawsze. W szkole podstawowej dostałbym na pewno piątkę, bo wyższych ocen wówczas nie było. No i nie było PIS-u, a komuna programowo zwalczała Kościół. W ogólniaku zaś byłaby to ocena co najmniej dobry. Teraz jednak mam trochę większe aspiracje i nie chciałbym się doprowadzać regularnie co tydzień do odruchów autowymiotnych produkując takie wypociny. Chcę więcej, chociaż sam nienawidzę wszelkich ogłupiających reklam stosujących różnorakie przymiotniki w stopniu wyższym, typu możesz <więcej, szybciej, lepiej, dłużej, mocniej>, itp. Jak widać, nawet w mojej postawie są wyjątki.
Taki wpis mógłby być świetną odpowiedzią i reakcją na uwagi czytających, które można by umieścić we wspólnym mianowniku Za dużo szczegółów!
Wreszcie taki wpis mógłby być reakcją na zdarzające się czasami zachowania Żony. Zwłaszcza w poniedziałki, na przykład dzisiejszy. Taka kropeleczka, a jednak. Ale ponieważ Żona jest najważniejsza, to ten wąteczek zasługuje na oddzielne i bardziej szczegółowe potraktowanie. Ale to już w następnym wpisie.
Ponieważ jestem profesjonalistą i wszelkie podejrzenia o strzelanie fochów lub obrażanie się mierzą(!) mnie z daleka, to informuję, że do tego wpisu wrócę w przyszłym tygodniu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego pomocowego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz.
Godzina publikacji 20.02.

I cytat tygodnia:
Jednym z objawów zbliżającego się załamania nerwowego jest przekonanie, że wykonujemy niezwykle ważną pracę. - Bertrand Russell, brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista.

poniedziałek, 18 lipca 2022

18.07.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 227 dni.

WTOREK (12.07)
No i mamy dzień po obfitej publikacji.
 
Upłynął pod znakiem przygotowań do wizyty Byłych Teściów Żony. 
Jeszcze przed I Posiłkiem na jeden akumulator skosiłem zielska w ogródku mając nadzieję, że później będę kontynuował, ale sprawy miały przybrać inny obrót.
Po drodze do Powiatu zahaczyliśmy o automatyczną myjnię w Pięknym Miasteczku uruchomioną stosunkowo niedawno na terenach Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Dopicowałem Inteligentne Auto i ten element (emelent) związany z wizytą mieliśmy z głowy.
W tym momencie zadzwonił Justus Wspaniały. 
- Przepraszam, zapomniałem, cukinię macie już w skrzyneczce. - I dziękuję za szczypior.
I skończył rozmowę szybciej niż zazwyczaj.
Wczorajsza umowa była taka, że po drodze do Powiatu w punkcie kontaktowym, czyli w owej skrzyneczce, dokonamy wymiany.
 
W Powiecie zrobiliśmy zakupy. Udało mi się, bo oferta nasion siłą rzeczy jest już bardzo skromna, kupić nasiona fasolki karłowatej - zielonej i żółtej. Pozazdrościłem Justusowi Wspaniałemu jego rozlicznych poletek i poszedłem za jego radą pytając, co jeszcze o tej porze można posiać i co ma szanse plonować.
- Do 15. lipca możesz spokojnie ją siać. - Ale ma być karłowata wczesna.
Była średniowczesna, ale pani mnie zapewniła, że mogę ją jeszcze siać.
- Moja mama tak robi i zbiera plony nawet do zimy. - podparła się autorytetem.
Po zakupach zaproponowałem chwilę luzu i krótką odsapkę w Kawiarnio-Cukierni.
- Nie chciałam proponować, bo zaraz byś powiedział, że nie mamy czasu, że czeka robota... - Żona teatralnie się nadymała, a raczej nadymywała.
- Chyba - przerwałem jej - zatrzymałaś się w ocenie mojej osoby na roku 2000 i przez te 22 lata nie zauważyłaś zmian...
Siedzieliśmy na zewnątrz, bo w środku było sporo ludzi, a przede wszystkim duży hałas. Powiatowstwo.
Zaskoczył nas telefon od Lekarki, a jeszcze bardziej jej głos. Dosyć pospieszny, suchy, lekko zirytowany. Jak nie u Lekarki.
- Jest może u was Justus Wspaniały? 
- Nie ma i być nie może, bo jesteśmy w Powiecie na zakupach. - mimo jej nieznanego dla nas stanu wszedłem od razu w żartobliwy ton.
- A bo nie odbiera telefonu...
- A ty jesteś u siebie, czy tutaj? - dalej rozmowę traktowałem lekko.
- Nie, tutaj! - irytacja była wyraźna. - To na razie. - natychmiast urwała.
- Na razie. - bezpiecznie się wycofałem.
Za jakiś czas zadzwoniła ponownie.
- Jesteście już w domu? - przeszła od razu do rzeczy.
- Nie, będziemy za pół godziny.
- Aha, to ja poczekam. - Wyprowadzę sobie samochód na drogę... - Chcę wam zostawić moje klucze od domu, bo Justusa Wspaniałego nie ma, a nie wiem, czy ma ze sobą swoje. 
To nas trochę zdeprymowało, zdezorientowało i zdenerwowało. Szybko zrobiliśmy zakupy w Biedrze i ruszyliśmy w drogę.
Samochód Lekarki stał przed domem na poboczu. Na miejscu pasażera ktoś siedział, ani chybi jej mama. Bo za wcześniejszym pobytem Lekarki i ona, i Justus Wspaniały informowali nas, że następnym razem właśnie Lekarka przyjedzie na ileś dni ze swoją mamą i że być może się poznamy. "Być może" wynikało z tego, że oboje się obawiali, że będę przy mamie chlapał jęzorem korzystając z bogatej wiedzy, którą uzyskałem od nich przez rok (właśnie mija, gdy się poznaliśmy).
Oboje z Żoną byliśmy zaskoczeni, bo zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że obie są na miejscu.
Lekarka pospiesznie wysiadła z samochodu, przywitała się z nami, niby normalnie, ale bez zwykłego w takim razie luzu. i wręczyła nam klucze do domu. Czuliśmy się nieswojo.
- Dać je Justusowi Wspaniałemu? - zapytałem.
- Tak... jeśli będzie chciał...
Te jakby niedopowiedzenia i zawieszanie głosu były zabójcze.
- A ty je odbierzesz? - chciałem się jakoś odnaleźć w tej sytuacji.
- Tak... - spojrzała na mnie, jakbyśmy mieli się widzieć ostatni raz. - Kiedyś, gdy przyjadę.
To "kiedyś" bardzo się nam nie spodobało. 
Pomachaliśmy starszej pani i tyle je widzieli.
Postanowiliśmy Justusowi Wspaniałemu dać odsapkę i nie nękać go telefonami i smsami.

W domu od razu zabrałem się za sprzątanie dołu. Ciągnęło mnie do koszenia, ale wiedziałem, że po tej przyjemności będzie mi jeszcze trudniej zabrać się za czynność, za którą nie przepadam. Byłbym bardziej zmęczony, a powstały deficyt czasu mógłby osłabić moje morale. Pocieszałem się, że po sprzątaniu jeszcze na jeden akumulator sobie pokoszę. Ale stan dołu bardzo szybko sprowadził mnie na ziemię. Poza tym sprzątałem w wersji gdzieś pomiędzy gośćmi a Teściową, więc zeszło do wieczora z przerwą na II Posiłek i na rozmowę z Synem.
Dawno po rozmowie z nim nie byłem tak szczęśliwy, jak dzisiaj. Bo sporo rozmawialiśmy o jego nowej pracy, z której jest bardzo zadowolony. Dodatkowo dostał dzisiaj pierwszą pensję, według mnie bardzo wysoką za 0,5 etatu, według niego sensowną. Ale najważniejsze był jego tembr głosu, optymizm i cała aura. Bo, gdy chłop pracuje i zarabia, w sporej części jego filozofii życia, czasami dominującej, jest spełniony. Dla mnie kamień z serca. Ale jeszcze nie do końca. Bo na razie jest to okres próbny, według Syna z dużym prawdopodobieństwem podpisania umowy na więcej niż 0,5 etatu i na czas nieokreślony.
Poza tym dopiero pewniej się poczuję, gdy porozmawiam z nim na temat tej pracy w cztery oczy z uwypukleniem faktu i przypomnieniem, że jeśli nawet według niego ojciec był głupi, nauczyciele również, to może wreszcie szef już nie i może firmę prowadzi dobrze, a nie fatalnie i Ja bym to poprowadził lepiej! I Jak tak można bez sensu?! Czy on tego nie widzi?! Zakładam jednak, że ta rozmowa może niespecjalnie się rozwinąć, a nawet zgasnąć w zarodku, bo Syn w ostatnich latach nieźle dostał w dupę, co było przedmiotem mojej zgryzoty, a życie zweryfikowało na tyle jego postawę, że gdzieś pojawiła się chyba pokora i trzeźwy, nawet powiedziałbym zbawczy, przyziemny osąd sytuacji.
Ale było widać w trakcie rozmowy, że w niego wstąpił optymizm, a we mnie na razie ostrożny optymizm.

Po całej harówie odgruzowałem się i zrobiło się na tyle późno, że o oglądaniu czegokolwiek mowy być nie mogło.
Dla faktograficznej rzetelności tylko dodam, że wczoraj wieczorem obejrzeliśmy amerykański film z 2022 roku Projekt Adam. Taki familijny pomieszany z fantasy i komiksem. Ni pies, ni wydra. Na podstawie opisu spodziewaliśmy  się czegoś innego. Początek był nawet zachęcający i tylko dlatego dotrwaliśmy do końca. Ale kudy mu tam do takiego Powrotu do przyszłości z 1985 roku (pierwszy z serii trzech) - pomysł, emocje i humor.

ŚRODA (13.07)
No i od rana goniłem czas. 

W stylu białego człowieka.
Bo białemu człowiekowi czas albo ucieka, albo go traci, albo go zabija. Mnie zawsze dopadają dwie pierwsze przypadłości, ostatnia nigdy.
Rano  przed I Posiłkiem dalej kosiłem trawę w sadzie, na jeden akumulator, żeby bardziej było widać rękę gospodarza. W domu zaś skończyliśmy jeszcze porządkowe drobiazgi i pojechaliśmy po Byłych Teściów Żony.
Pociąg był spóźniony 25 minut. Jakieś problemy z trakcją, cokolwiek by to znaczyło.
Jako kulturalno-oświatowy (kaowiec) miałem ambicję pokazać im zachodnią  część Pięknej Doliny.
Najpierw obejrzeliśmy zespół pałacowo-parkowy przynależny do Kolejowego Miasteczka. Piękne nasadzenia, kilkusetletnie drzewa i zakonserwowane ruiny dawnego pałacu, które Armia Czerwona puściła z dymem. Potem pojechaliśmy do wsi położonej  w centrum kompleksu stawów. Siedzieliśmy nad wodą, w cieniu,  na ławeczkach i gdy dałem sygnał do dalszej podróży, wszyscy zaprotestowali.
Pokazaliśmy im jeszcze kilka wiosek z domami, którymi na różny sposób i w różnych okresach byliśmy zainteresowani oraz klimatyczne miejsca, by w końcu przyjechać do domu i w chłodzie werandy napić się kawy.
A gdy odsapnęliśmy, poddaliśmy się ocenie starych wyjadaczy działkowych. Chodząc po terenie wysłuchiwaliśmy porad, konsultowaliśmy i dopytywaliśmy. Wypadliśmy w skali szkolnej na ocenę bardzo dobry.
Znowu trochę odsapnęliśmy. Ja spróbowałem nalewki z wiśni, którą dostaliśmy od Byłego Teścia Żony, a sam zrewanżowałem się naszą siedmioletnią nalewką z orzechów oraz niedużą porcją twarożku z solą pieprzem, oliwą i szczypiorkiem. Oboje byli na pewno głodni, ale jak to oni, nie pisnęli słówkiem. Porcję zdozowałem tak, żeby nie padli z głodu, a jednocześnie żeby go zachowali na obiad. A miał być to główny akcent ich pobytu.
W Nowym Kulinarnym Miejscu byliśmy z nimi pierwszy raz. Dotychczasowe dwa około imieninowe spotkania spędziliśmy w Rybnej Wsi. Były Teść Żony tyle naczytał się na blogu o sandaczu, którego zawsze zamawiam, że dla nich obojga wybór był oczywisty. Dla mnie tym bardziej. Tak więc sandacz razy trzy. A Żona mnie zaskoczyła i poprosiła o carpaccio z jelenia razy dwa.
- A bo muszę poczuć smak i wreszcie się nasycić!
Więc miała większy talerz z podwójną porcją, co dodatkowo działało na psychikę.
Co tu dużo mówić? Przy małych lokalnych piwach, winach, deserach i kawach zasiedzieliśmy się ponad miarę. Na tyle, że gdy się ocknęliśmy, do odjazdu pociągu mieliśmy 45 minut, a Kolejowe Miasteczko w tym momencie było oddalone o 42 km. W innych byłoby tak samo, skoro wybraliśmy się do Nowego Kulinarnego Miejsca, ale w takiej chwili quasi-filozoficzne rozważania nie były mi w głowie. Raczej zastanawiałem się nad czasoprzestrzenią i jak ją pokonać, żeby zdążyć. Wyjście było jedno - przyspieszyć.Więc pędziłem z pewnym dyskomfortem, bo dawno tak nie jechałem tymi drogami i wcale nie dawało mi to satysfakcji, oprócz jednej. Na miejsce dotarliśmy 10 minut przed odjazdem pociągu, więc był czas na dotarcie do peronu i nawet na kupienie biletów. Druga strona, czyli policja, też nie miała satysfakcji, bo na szczęście nie było jej po drodze. A używania mieliby, że ho,ho! 
No i trzeba byłoby czekać na kolejny pociąg Bóg wie ile i nie wiadomo gdzie, bo Kolejowe Miasteczko, to taka gastronomiczna dziura, zwłaszcza w dzień powszedni.
Do domu wracaliśmy spokojnie, zgodnie z przepisami, i muszę powiedzieć, że dobrze się z tym czułem.
- Widzisz, ile zawdzięczamy PiS-owi?... - zagadałem do Żony.
- O Matko! - na odzew nie musiałem czekać nawet ułamka sekundy. Natychmiast się jej wyrwało.

Wieczorem dzwoniliśmy dwa razy do Justusa Wspaniałego. Zaniepokojeni nie na żarty. Nie reagował, więc tym bardziej zaniepokoiliśmy się nie na żarty. W końcu za poradą Żony wysłałem smsa z propozycjami a to nakarmienia kotów, a to podlania roślin, bo za cholerę nie wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja.
Odpowiedział:
- Nic nie trzeba. Prosze o cisze w eterze. Przepraszam. (pis. oryg.)
Wystraszony odpowiedziałem tylko Ok.
Wystraszony, bo co prawda dał znak, że żyje, ale dwa słowa "proszę" i "przepraszam" nas, zwłaszcza Żonę, totalnie zaskoczyły. Nie żeby Justus Wspaniały ich nie używał, ale żeby jednocześnie dwóch i to na piśmie?!... To mogło świadczyć naprawdę o powadze sytuacji, co nas dodatkowo zmroziło.
Całe szczęście nowy odcinek Zadzwoń do Soula, który się pojawił (Netflix wprowadził nowy sposób dystrybucji - kapanie) był na tyle mocny, że pozwolił odciągnąć myśli. Zwłaszcza, że przez to kapanie coś nam się pomieszało i najpierw oglądaliśmy poprzedni, który jakiś czas temu widzieliśmy, ale gdy się zorientowaliśmy, zostaliśmy przy nim na zasadzie Niech będzie! Przypomnimy sobie akcję.
 
CZWARTEK (14.07)
No i dzisiaj od rana zachowywałem się profesjonalnie.
 
Bo co z tego, że wizyta Byłych Teściów Żony minęła. Utrzymanie posesji w dobrej kulturze nadal wymagało żelaznej ręki gospodarza. 
Jeszcze przed I Posiłkiem skosiłem trawę w Alejce Brzozowej, a po odpoczynku nad Stawem (z Kopalińskim) rozpocząłem podlewanie w wersji max, czyli wszystkiego, co przez dwa lata posadziłem, w tym z rozpędu dwa małe drzewka w sadzie i jeden krzaczek czarnej porzeczki nie mojego sadzenia, bo wyraźnie domagały się wody. Susza trwa. O ogrodzie i skrzyniach nie ma co wspominać.
Miałem dzisiaj, za namową i instrukcją Byłego Teścia Żony, opryskać roztworem drożdży pomidory i ogórki, ale na przeszkodzie stanęły przyczyny techniczne. Pięciolitrowy opryskiwacz, który w Naszej Wsi służył mi przede wszystkim do walki z komarami, bo dość często z powodu ich inwazji nie dało się żyć, odmówił współpracy. "Plastik się rozszedł temu opryskiwaczu". Im bardziej pompowałem, żeby w pojemniku wytworzyć duże ciśnienie, tym bardziej w plastikowej rączce sikało, zaś na metalowej końcówce przeznaczonej właśnie do sikania wcale.
Plus tych zabiegów jednak był. Bo jadąc do Pięknego Miasteczka po drożdże do DINO  zarejestrowałem jeden worek, chyba z segregowanym papierem, wystawiony przed dom, celem odbioru. A więc Justus Wspaniały żył. Wracając starałem się ujrzeć inne oznaki jego obecności. Wszystko jednak wróciło do normy z dwóch ostatnich dni - wszelkie drzwi pozamykane na głucho i śladów życia.
 
Dzień spędziłem na koszeniu (kosiarka plus trzy akumulatory na żyłkę) i na podlewaniu, podlewaniu, podlewaniu...
Wieczorem przymierzaliśmy się do obejrzenia jakiegoś filmu. Jeden po jakichś 15. minutach odrzuciliśmy, bo konwencja stawała się głupawa. Drugi, amerykański, Bez wahania, z 2022 roku, zaczęliśmy oglądać i znowu za jakiś czas byliśmy bliscy zrezygnowania, ale jakoś zrezygnowaliśmy ze zrezygnowania. Do końca jednak nie dotrwaliśmy, a konkretnie Żona. Kawałek zostawiliśmy na jutro.
 
PIĄTEK (15.07)
No i cały dzień, od rana, podlewałem.
 
Ze sporą przerwą na wyjazd do Powiatu. 
Porobiło się teraz tak, że, gdy przejeżdżamy koło domu Justusa Wspaniałego i Lekarki, jesteśmy w stresie. Bo nie wiemy, jak się zachować, żeby było "dobrze".
- Gdyby Justus Wspaniały był gdzieś na zewnątrz, to, broń Boże, się nie zatrzymuj. - Żona natychmiast uprzedziła, ledwo ruszyliśmy sprzed domu. - Pomachaj mu tylko ręką...
Nie wiadomo, jak się zachować. Tak nas urządzili. 

Zakupowy wyjazd tym razem był mocno zróżnicowany.
W Pięknym Miasteczku, w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, kupiłem opryskiwacz. Sześciolitrowy kosztował blisko 200 zł, więc zrezygnowałem. Po cholerę mi taki? Drogi i ciężki. Zdecydowałem się na trzylitrowy za jedyne 145 zł. Żona podtrzymywała mnie na duchu w kwestii drożyzny.
- No, ale wiesz... coś takiego w gospodarstwie musisz mieć.
W Powiecie od razu pojechaliśmy do lokalnego browaru. Nie wiedzieliśmy, w których godzinach jest otwarty dla klientów, a koniecznie chcieliśmy kupić Q-Zięciowi zestaw piw rzemieślniczych z okazji jego czerwcowych imienin. Bo przemysłowymi wynalazkami  gardzi, w tym ostentacyjnie Pilsnerem Urquellem. Zestaw sześciu butelek powinien go zadowolić.
Dalej w konwencji niestandardowej pojechaliśmy dwie wsie za Powiat, bo Żona wypatrzyła tam w Internecie wypożyczalnię elektrycznych rowerów. A wszystko przez to, że Krajowe Grono Szyderców zagroziło, zwłaszcza sadystycznie znęcający się nad nami Q-Zięć, że w przyszłą sobotę, gdy będą odbierać od nas dzieci przywiozą ze sobą rowery I zrobimy sobie miłą wycieczkę do Powiatu. A to od nas jest ścieżką rowerową13 km, a doliczając powrót 26. Może to wydawać się śmieszne, ale to dla nas, ludzi bez treningu, sporo. Ja się obawiam o tyłek i w drodze powrotnej chyba będę wracał stojąc na pedałach, a Żona to chyba o wszystko. Stąd pomysł na wspomaganie. 
Na miejscu wybrany rower przetestowaliśmy. Rwał jak szalony, co mi się nie spodobało, ale Żonie owszem. Właściciel, według zasady "nasz klient, nasz pan", wybrany rower przywiezie w sobotę, a potem odbierze. Kiedy, nie wiadomo, bo nie wiadomo, ile czasu u nas zabawi Krajowe Grono Szyderców i czy powtórnie nie zaprosi nas na miłą wycieczkę.
Zahaczyliśmy też o Zaprzyjaźniony Warsztat i z Panią Z Pierwszej Linii Frontu ustaliliśmy termin przeglądu Inteligentnego Auta. Należał mu się, jak psu zupa, chociaż od ostatniego przeglądu rok temu przejechaliśmy ledwo..... km. Gdzie te czasy, kiedy rocznie pokonywaliśmy dystans 15 - 20 tys. kilometrów. Miotaliśmy się wtedy sporo, ale te czasy chyba minęły bezpowrotnie. Chociaż, gdyby się wszystko ułożyło po naszej myśli, najprawdopodobniej do miotania się wrócilibyśmy.
Po standardowych zakupach pobyt w Powiecie uczciliśmy małymi kawami, soczkiem i deserami w Kawiarnio-Cukierni. Zrobiła się z tego taka malutka tradycja.
Wyluzowani i zaopatrzeni przez to w większą odwagę napisaliśmy do Lekarki.
- Lekarko, dojechałyście szczęśliwie? Żyjesz? Milczący Emeryt i martwiący się Żona i Emeryt. (zmiany moje)
Odpisała dosyć szybko.
- Hej. Tak, wszystko ok. Dziękuję za troskę. Ostatni.dzien urlopu wiec nadrabiam zaleglosci. Mam nadzieje ze u Was tez dobrze. Pozdrawiam serdecznie. (pis. oryg.)
Odpowiedziałem:
- U nas dobrze :) Mamy nadzieję, że dozo :)
Już nie odpowiedziała. Żona nas pocieszała.
- Może nie zrozumiała tego młodzieżowego slangu?
- Przy synu, który ma 18 lat?... - nie darowałem sobie.
Gdy wracaliśmy, u Justusa Wspaniałego nadal nie było widać śladów życia.

W domu, na werandzie, przy Pilsnerze Urquellu, solidnie przeczytałem, jak nie ja, instrukcję obsługi opryskiwacza, do baniaka wlałem czystej rozruchowej wody, napompowałem, żeby było ciśnienie i uruchomiłem lancę. Woda pięknie ciekła, ale nie na jej końcu, mgiełką, jak powinna, ale w środku na jej pęknięciu. Nowo kupiony bubel. 
Zdążyłem jeszcze pojechać do Zaprzyjaźnionej Hurtowni przed jej zamknięciem. Na zewnątrz, przy zebranych pracownikach, ku ich radości,  zademonstrowałem nowy sposób opryskiwania. Pan wziął lancę z innego opryskiwacza, wymienił i na miejscu sprawdziliśmy. Chodziła jak ta lala. Nówka nie śmigana.
Zdążyłem jeszcze opryskać roztworem drożdży (przepis Byłego Teścia Żony) pomidory i ogórki i od razu, jako ogrodnik, poczułem się lepiej. Równolegle chodziła pompa, bo podlewałem i podlewałem.
 
Wieczorem  skończyliśmy Bez wahania. Film klasy B. Że też od razu się nie poznaliśmy. A były przecież takie ładne, wypicowane buźki aktorów, proste dialogi i różne uproszczenia w scenariuszu. Czasami takie wpadki nam się zdarzają.


SOBOTA (16.07)
No i tuż po 11.00 byliśmy u Krajowego Grona Szyderców.
 
Było oczywiste, że rano robiliśmy wszystko w trybie lekko przyspieszonym.
Q-Wnuki były gotowe i gnębiły nas wyjazdem do Wakacyjnej Wsi, gdy siedzieliśmy sobie z ich rodzicami przy kawce i plotkowaliśmy na temat ich urlopu na Thassos, a zwłaszcza na temat pewnej polskiej turystki z ich grupy, jako żywo przypominającej Teściową. Z zachowania oczywiście. To niewątpliwie uatrakcyjniło ich wyjazd, pobyt, a nawet powrót.
W drodze powrotnej zajechaliśmy z dziećmi do mojego kolegi ze studiów, Doktora, i nauczyciela w Szkole, który szczycił się wieloma cechami, w tym najdłuższym stażem oraz powszechnym mirem wśród słuchaczy, jak również postrachem z racji wykładanego przedmiotu. Najlepiej niech o tym świadczy fakt, że któregoś razu przyszedł do mię słuchacz...
- Dzień dobry, panie dyrektorze... - Przychodzę w nietypowej sprawie... - nie wiedział, jak rozpocząć. - Bo ja nie będę w stanie zaliczyć przedmiotu u pana Doktora.
- Eee, tam - starałem się sprawę zbagatelizować i dodać otuchy. - Zda pan, przynajmniej na dopuszczający.
- Właśnie, że ja nie dam rady nawet na dopuszczający! - Panie dyrektorze, bo gdyby pan Doktor wystawił mi dopuszczający bez zdawania, to ja mógłbym wysprzątać całą szkołę, albo wykonać inne prace społeczne, co tylko pan wymyśli!... - Bylebym nie zdawał!
Musiałem zachować powagę i odesłałem słuchacza z kwitkiem. Ostatecznie jednak zdał na dopuszczający.
Z Doktorem nie widzieliśmy się z 4-5 lat. W międzyczasie zdążył zdziadzieć, stetryczeć i zgnuśnieć, co sam spokojnie przyznawał. Ku irytacji jego córki jedynaczki, czterdziestotrzylatki, którą znam od dziecka. Sposobem poruszania się, wysławiania, mentalności i podejścia do problemów i życia, a raczej śmierci, przypominał osiemdziesięciolatka nie obrażając osiemdziesięciolatków.
A przecież Doktor jest dokładnie w moim wieku. Może to wszystko zaczęło się w nim niepostrzeżenie gnieździć i powoli wyłazić po śmierci jego żony, niewiasty niezwykle energicznej, która zmarła po ciężkiej chorobie 9 lat temu. Przez ten czas nie był z żadną babą. A to jest taki typ, że baba jest mu potrzebna, żeby mu truła, naciskała, wymagała, itp., czyli żeby właśnie trzymała go przy normalnym życiu, kiedy wszystkiego się chce. Bo sam nie potrafi. Jak przyznał ze swoim poczuciem humoru i odrobiną dystansu do siebie, które tak lubimy, że teraz nie chce mu się niczego. Tylko oglądać ogłupiającą telewizję i siedzieć w Internecie. A przecież miałby tyle fajnego do zrobienia. Nawet mu się nie chciało przyjechać do nas (35 - 40 minut jazdy samochodem), a gdy mu podsunęliśmy pociąg i że go odbierzemy, nie wzbudziło to w nim krzty energii. Załamać się było można. Ale nie spasowaliśmy. Postanowiliśmy go wyrwać z tego marazmu. Z córką uknuliśmy, że ona ze swoim facetem po prostu ojca do nas przywiezie, czy będzie chciał, czy nie. Ale, gdy się żegnaliśmy, w tym z jego siostrą, która przyjechała go wspierać, sam z siebie obiecał, że przyjedzie.

W Domu Dziwie od razu zrobiła się inna atmosfera. Nazywa się to zawłaszczeniem przestrzeni i czasu przez wnuki. Ale udało się:
- zjeść II Posiłek, 
- rozegrać mecz w drużynach: ja kontra Q-Wnuk i Babcia. Prowadziłem 6:0, co Babcię mocno wkurzało, a przede wszystkim zniechęcało do dalszego grania. Ale gdy w końcu opadłem z sił, bo i wyrobiona Babcia, i Q-Wnuk osaczali mnie w każdym momencie ze wszystkich stron, zaczęli mnie doganiać i doprowadzili do wyniku 9:9. A to już się Babci bardzo podobało. Nadludzkim wysiłkiem, dając z siebie wszystko, to ja strzeliłem decydującego gola, by po dramatycznym meczu wygrać 10:9. O dziwo, wszystkim się to podobało,
- nawet kilka razy zagrać w solitera, czyli samotnika, a jak sama nazwa mówi, Q-Wnuki nade mną nie wisiały. Pierwszy raz w życiu doprowadziłem do sytuacji, że został mi jeden pionek, czyli doprowadziłem do maksimum. Jeszcze wiele razy próbowałem, ale wyniku nie powtórzyłem. A jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Będę musiał jeszcze popracować. Za swój sukces uznawałem sytuację, gdy zostawały mi dwa pionki.

Wieczorem Q-Wnuki oglądały bajki, a nam towarzyszyły książki - Żonie audiobook, mnie Kopaliński. Że też razem z nim w łóżku?...

NIEDZIELA (17.07)
No i dzisiaj był taki dzień rozrywkowo - edukacyjny.
 
Przy czym edukacja bezwzględnie musiała być połączona z rozrywką. Bo rozrywka sama z sobą dawała radę. 
Od rana Q-Wnuki wisiały nad nami, kiedy pojedziemy do Powiatu. Mimo tego udało się dla następnych  gości na dole zrobić pierwsze porządki i wykosić trawę.
Przed wyjazdem zadzwonił... Justus Wspaniały. I to do Żony. Odebrałem akurat ja. Nie mogłem czekać, aż Żona zejdzie z góry, bo nieodebranie połączenia (wyświetliło się, kto dzwoni) mogło być odebrane, nomen omen, opatrznie. Przy tym wszystkim lekko się skonsternowałem. Okazało się, że Justus Wspaniały przerobił do słoików mnóstwo cukinii i patisona, na różne sposoby, ale więcej już nie da rady A to cholerstwo ciągle owocuje i weźcie ode mnie, ile chcecie!
Umówiliśmy się, że w drodze powrotnej wpadniemy do niego. 
 
Głównym i jedynym celem wyjazdu do Powiatu była Kawiarnio-Cukiernia. Z racji gier interaktywnych.
- To jest mój najszczęśliwszy dzień... - rano poinformowała nas w związku z tym Ofelia z właściwą sobie teatralnością i emfazą, żeby przydać sobie znaczenia i powagi zwłaszcza wobec brata starszego od niej o trzy lata.
Dzieci grały, a my mieliśmy święty spokój przy kawach i deserze (ja!).
 
Rozmowa z Justusem Wspaniałym była normalna. Można powiedzieć, jak zwykle. Nie dotykaliśmy imienia Lekarki, ale raz musiałem.
- Chętnie dalibyśmy tobie klucze do domu, bo Lekarka powiedziała, że gdy będziesz chciał, to tak mamy zrobić. - Wolelibyśmy ich nie mieć, bo się głupio z tym czujemy.
-  To są klucze Lekarki i ja ich nie chcę. - skwitował krótko i stanowczo.
Będą więc musiały ciągle kłuć nas w oczy i ciągle przypominać tę dziwną i niewyjaśnioną sytuację.
Żona dała sobie wcisnąć pięć cukinii i dwa patisony. Znając ją i tak wymiękła, zwłaszcza że nasze cukinie zaczynają rosnąć jak dzikie.

W domu od razu zadzwoniłem do Kolegi Inżyniera(!). Dobrze trafiłem, bo były obie córki oraz rodzina z jego strony. A wszystko z okazji 12. urodzin Krawacika.pl. Złożyliśmy jej życzenia śmiejąc się w duchu, jak taka podfruwajka wyraźnie była zaskoczona, ale jednocześnie było jej miło. I znowu - jak to się stało, skoro niedawno?...

Późne popołudnie było wybitnie edukacyjne z dodatkiem rozrywki.
Na początku posialiśmy fasolkę. Q-Wnuk białą, czyli zieloną, pięć stanowisk oznaczonych kijkami, które w te pędy przynieśli zza Małego Gospodarczego. Ofelia zaś czarną, czyli żółtą, również pięć stanowisk. Fasolki trzeba było podlać Bo nie przeżyją! umiejętnie z węża. A to wiązało się z całym procesem podłączenia do niego pistoletu, włączenia kabla zasilającego pompę do gniazdka i włączenia pompy. Oraz z wytłumaczeniem, dlaczego trzeba zalać wodą pompę, i dlaczego woda z pistoletu leci dopiero po pewnym czasie. Wszystko to było robione małymi rączkami, by na końcu delikatnym deszczykiem z wielkim przejęciem każde podlewało swoją fasolkę.
Na koniec Dziadek niespodziewanie w pistolecie zmienił delikatny deszczyk na ostry, mocny strumień. Nie pomógł kwik i ostra ucieczka. 
Woda siekała po małych pleckach.
I siekałaby aż nazbyt długo.
Gdyby nie Żona ze słowną maczugą!
 
Trzeba było zjeść II Posiłek. Z grilla. I znowu była okazja do edukacji. Nagrodą było jedzenie.
Niestety potem dzieci zażyczyły sobie ponowne oblewanie wężem. Jakoś się zagapiłem i nie pomógł mój kwik i paniczna ucieczka, gdy Q-Wnuk sieknął mi przez plecy.
Na koniec weszliśmy w zjawiska fizyczne, dział optyka, i robiliśmy sobie tęcze, bo słońce było dostępne cały czas i paliło niemiłosiernie.
Na tym edukacja się nie skończyła. Opryskiwaliśmy pomidory i ogórki. Trzeba było tłumaczyć, dlaczego jest to woda z drożdżami i skąd się bierze ciśnienie w butli i pokazać, jak opryskiwać, żeby cała mgiełka nie szła bezproduktywnie w ziemię. I znowu małe rączki z przejęciem... 

Wieczór nie mógł obyć się bez meczu. Drużyna przeciwna - Q-Wnuk, Babcia i Ofelia - mocno się skonsolidowała, żeby dać Dziadkowi łupnia, Ale nie ze mną takie numery, Brunner! Wygrałem 10:6, ale wszystkim się podobało, bo każde strzeliło gole, nawet Ofelia jednego.
Po wszystkim musiał być prysznic, bo dzieci prezentowały stan szczęśliwości. Twarze umorusane, ciałka brudne, rączki i kolanka czarne.
W łóżku one oglądały bajki, a my to, co wczoraj - audiobook i Kopaliński. Długo to jednak nie potrwało.
 
PONIEDZIAŁEK (18.07)
No i dzisiaj trzeba było sprostać przygotowaniu mieszkania w kontekście wiszenia nam na karkach Q-Wnuków.
 
Taktyka była prosta i oczywista. 
Najpierw rano poszła Żona wykonać pierwszy etap swoich prac. Ja zostałem pilnując dzieci, żeby im coś głupiego nie strzeliło do głów. Gdy Żona wróciła, poszedłem ja. I tak na zmianę.
Goście, matka z córką i dwoma psami, miały przyjechać o 13.00, a przyjechały o 14.00. Opóźnienie, jeśli można to tak nazwać w przypadku gości przyjeżdżających na urlop, miało o tyle znaczenie, że zaraz po tym mieliśmy wyjechać do Sąsiedniego Powiatu i zrealizować kolejną atrakcję z serii zaplanowanych na pobyt Q-Wnuków. Ale w końcu się udało. Kawiarnia w Której Rodzą Się Pomysły i elektroniczny cymbergaj w zasadzie załatwiły temat. Brak fontanny w rynku, o której oboje pamiętali z poprzednich pobytów, trochę skisił nastrój. Na tyle, że Q-Wnuk dopytywał się, czy jeszcze pójdziemy na plac zabaw. A ponieważ powtarzał pytanie wielokrotnie uzyskując ciągle odpowiedź odmowną musiałem się wziąć na sposób.
- Dzisiaj już na żaden plac zabaw nie pójdziemy! - zakomunikowałem dobitnie. - Powtórz!
Powtórzył.
- No to teraz, gdy znowu zadasz to pytanie, sam sobie odpowiedz Dzisiaj już na żaden plac zabaw nie pójdziemy! - Zrozumiałeś?!
Kiwnął głową z uśmiechem, bo jest na tyle duży, że czuł pewien absurd mojej propozycji. Humor jemu i Ofelii zdecydowanie się poprawił, gdy musieliśmy pójść do Kauflandu na drobne zakupy, a tam Babcia nie mogła nie kupić im jakichś drobiazgów.
A ten nacisk Q-Wnuka i jego wiedza odnośnie naszych planów i możliwości wzięły się stąd, że słyszał od samego początku swojego pobytu, co by tu można. W końcu, żeby się nie pogubić, czegoś nie pominąć i jakoś atrakcje rozplanować, zdecydowałem się spisać wszystko na kartce. A Q-Wnuk umie już czytać.
- A będę mógł kartkę przeczytać? - czujnie zapytał.
A tam były, oprócz zrealizowanych już, takie rzeczy, jak: rzeczony plac zabaw w Rybnej Wsi, basen, pobyt w Naszej Wsi, którą on doskonale pamięta, u Sąsiadów, a w drodze powrotnej gry interaktywne w Kawiarnio-Cukierni, ciuchcia wąskotorowa w sąsiedniej gminie, kajaki i kozy oraz inne różne i dziwne zwierzęta we wsi, gdzie kupujemy od czasu do czasu sery.
Według niego najlepiej byłoby, gdybyśmy to wszystko zrealizowali jednego dnia, a jeszcze lepiej, gdybyśmy taki pełny zestaw powtarzali w następnych. Piękny wiek, gdy czas jest z gumy.
W drodze powrotnej niezrażony brakiem placu zabaw dopytywał, czy dzisiaj będziemy się oblewać i czy zagramy mecz.
- Dzisiaj już nic z wami nie będę robić! - Muszę skończyć pisać bloga.
- A co to jest blok?
Więc mu wytłumaczyłem, że blog(!), to jest taki pamiętnik. A to go na jakiś czas przytkało.
W domu jednak już do mnie nie startował. Bo Babcia się jednak nad nimi ulitowała i uruchomiła wąż.
- Ale  wszystko było do dupy... - zrelacjonowała mi później po kryjomu. - Najpierw im powiedziałam, żeby na mnie absolutnie wody nie lali. - To taka atrakcja odpadła. - To Q-Wnuk oblał Ofelię. - To ta się obraziła. - To dałam jej wąż, żeby polała brata. - To oblała się jeszcze bardziej. - To wyrwałam brutalnie wtyczkę z gniazda i powiedziałam Na dzisiaj koniec! Jutro dziadek będzie was oblewał! - Mając taką informację znieśli to bez problemu.

Wieczorem na dole Babcia nadal zajmowała się wnukami, a ja uciekłem na górę, zamknąłem się i pisałem. Żeby ten wpis jako tako wyglądał. Potem się zamieniliśmy. Oni poszli na górę, ja wróciłem na dół.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego analitycznego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.04.

I cytat tygodnia:
Jeśli przyjmiesz do siebie zabiedzonego psa i sprawisz, że zacznie mu się dobrze powodzić - nie ugryzie cię. Na tym polega zasadnicza różnica między psem a człowiekiem. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)

poniedziałek, 11 lipca 2022

11.07.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 220 dni.

WTOREK (05.07)
No i jest pięknie.

Dzień po "publikacji"...
A poza tym...cóż to jest opisać dwa tygodnie w jednym. Pestka i bułka z masłem jednocześnie.
Poza tym...rano odsuwając zasłony na drzwiach tarasowych ujrzałem cudowny widok - szare niebo i mokre kafelki na tarasie. Otworzyłem drzwi i sprawdziłem wysunąwszy rękę. Przyjaźnie siąpiło. Gdyby tak przez cały tydzień?... I dla roślinek ulga i dla mnie z podlewaniem. A przy takim siąpieniu to i z Pieskiem można wyjść, i poplewić, nie pchać się do durnowatych prac i nawet w dzień trochę pospać. Sama radość, panie kochany! (Kazimierz Górkowy)
Poza tym...wieczorem jest mecz męskiej reprezentacji w Lidze Narodów w Gdańsku, Polska - Iran, a tam, w jego trakcie, zawsze iskrzy. No wprost szyć, nie umierać, jak powiedział pewien krawiec.
 
Wtorek, 28.06, od razu rozpocząłem od dalszego podlewania orzecha. A gdy woda sobie leciała, szykowaliśmy się do wyjazdu do Córci.
Gości, twardych oglądaczy i tenisowych kibiców, uprzedziłem, żeby, gdy wrócimy, w żaden sposób, werbalnie lub mową ciała, nie dawali mi poznać, jaki był wynik meczu w I rundzie Igi Świątek z Chorwatką Janą Fett, który miałem nie oglądać na żywo. Nastawiłem się, że obejrzę powtórkę.
- A zresztą,  gdy wrócimy, będę państwa unikał. - zakomunikowałem.
 
U Córci byliśmy o 11.20 po godzinie i 50. minutach jazdy.
Po raz pierwszy zobaczyliśmy Wnuka-V. Taka 2,5 - miesięczna żaba. Z powodu mojej opryszczki, o której wiedziałem, że jest w stanie schyłkowym, Córcia nie pozwoliła mi wziąć jej na ręce. Zresztą w związku z tym sam bym tego nie zrobił. Ale i tak w pewnym momencie nie mogłem się powstrzymać i "z daleka" ucapiłem małe paluszki u małych stópek, bo prowokacyjnie wykonywały małpie chwytne ruchy zwłaszcza w momencie ssania cyca wyrażając w ten sposób swoje zadowolenie i pewien, charakterystyczny dla mężczyzn, błogostan. Zresztą swoje niezadowolenie z życia wyrażał tylko w dwóch momentach. Gdy go nachodziła ochota na cyc, a jego dopadnięcie niepotrzebnie się przedłużało i gdy wyraźnie dokuczało mu wczorajsze szczepienie. Zresztą ten drugi przypadek też świetnie załatwiał cyc. Bo już całkowite obszczanie się zupełnie mu nie przeszkadzało. Nie wiem, jak z kupą, bo w czasie naszego trzygodzinnego pobytu był uprzejmy jej nie urżnąć. Słowem swój chłop.

Od razu po przyjeździe zrobiliśmy obchód terenu, który kolejny raz zrobił na nas wielkie wrażenie. To ciekawe, bo przecież byliśmy tam już któryś raz. Może:
- dlatego, że cała roślinność była w apogeum swojego rozwoju, 
- przez fakt, że ilość upraw, w tym w skrzyniach, porażała nas swoją wielkością (skromnie 5 razy więcej niż uprawiam ja; ale Córcia wszystko przetwarza na zimę) i różnorodności roślin,
- funkcjonalnością wszystkiego (wyraźne funkcje poszczególnych części terenu) wynikającą z przemyśleń i konsekwentnej realizacji, dopasowaną do dzieci, psa i do wypoczynku,
- z faktu, że dokładnie pamiętaliśmy pierwszy nasz pobyt, kiedy budynek i teren przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, bardzo bliski naszym początkom w Naszej Wsi,
- wreszcie dlatego, że zdawaliśmy sobie sprawę bez specjalnego tłumaczenia i wyjaśniania z ogromu prac tam wykonanych przez te 6 lat i zdawaliśmy sobie sprawę z istnienia bezliku spraw i problemów, o których nie mieliśmy zielonego pojęcia.
A może przez wszystko naraz.
Całość nie miała w sobie grama nieprzemyślenia. Lasek poprowadzony został w stylu angielskim, jak i cała reszta również. Czuło się zaprojektowanie i konsekwentną realizację połączenia angielskiego stylu z wiejskością z elementami (emelentami) wymuskania. Mnie trochę brakowało dzikości i świadomej niedbałości.
Mieliśmy ją za to przy drugim domu, do którego zrobiliśmy sobie wycieczkę (3 minuty spacerkiem). Dom czeka na remont i na przyjęcie przyszłych gości. Gdy byliśmy na miejscu, w sercu grało mi aż miło. Dzikość serca! Taka niepowtarzalna aura - nieduże podwórko i rozpoczynające się zaraz przy nim dość strome wzniesienie z jeszcze innym klimatem, z niesamowitym starym i pokręconym kasztanowcem i ze specyficznym zapachem wydzielanym przez dom i budynek gospodarczy. I chociaż nasza Dzikość Serca wizualnie była inna, to obie miały wiele wspólnego. Przyszli goście powinni być zachwyceni.
W trakcie tych wszystkich spacerów i oglądań Córcia stwierdziła, że czuje, że teraz ma najlepszy okres w swoim życiu. Fajnie się tego słuchało, zwłaszcza mnie jako ojcu. Było to mocno budujące. 
 
Po obiedzie, przed 16.00, wyjechaliśmy. Taka była umowa. Córcia musiała być na pierwszym zebraniu rodziców w przedszkolu w sąsiedniej wsi. Wnuczka od września tego roku będzie tam chodzić. Jak zwykle, zleciało.
W trakcie naszego powrotu przyszedł sms:
Wykapana corka tatusia - jestem w radzie rodziców i robie za przewodniczaca. Geny robią swoje...(pis. oryg.)
Wybuchnąłem śmiechem, a Żona się załamała.
- Na pytanie, kto chciałby do  komitetu rodzicielskiego, natychmiast skwapliwie zaczęłabym szukać w torebce długopisu, o którym bym wiedziała, że go nie ma...
Z tej strony Żona zna mnie doskonale. Z innych zresztą też. Zawsze w szkołach, na wywiadówkach, pchałem się do pierwszej ławki i byłem w komitetach rodzicielskich upraszczając życie innym rodzicom, którzy, w momencie pytania wychowawcy/wychowawczyni Kto z państwa chciałby należeć do klasowej trójki?, gwałtownie zaczynali czegoś szukać w torebkach (panie - sposób wysublimowany) lub symulować szukanie czegoś pod ławką, pod którą zupełnie nic nie leżało (panowie - sposób prymitywny) lub wreszcie przybierać bezpostaciowy wyraz twarzy (panie i panowie) sugerujący, że zupełnie pytania nie usłyszeli zajęci swoimi myślami. O upraszczaniu życia wychowawcy/wychowawczyni nie wspomnę. Zawsze z wdzięcznością przyjmowali mój akces, a potem to już szło z górki, zwłaszcza że wspierałem wychowawstwo i upatrzone rodzicielskie ofiary namawiałem do udziału. Zachęcone moją postawą się zgadzały, ale spotykałem się też z oburzoną odmową połączoną nierzadko z nienawistnym spojrzeniem.
Na wywiadówki Pasierbicy chodziłem tylko ja. Żona, gdyby nawet z raz chciała, nie mogła ze mną, żebym nie robił jej obciachu. A gdy wspólnie z nią jeździliśmy na liczne konferencje, zawsze chciałem siedzieć z przodu, odwrotnie niż ona, i trzeba było znajdować konsensus (1. «porozumienie osiągnięte w wyniku dyskusji i kompromisu» · 2. «zgodne stanowisko w jakiejś sprawie»).

Do Wakacyjnej Wsi wróciliśmy przed 18.00.  
Na próżno szukałem meczu Igi Świątek z Chorwatką Janą Fett. Retransmisji nie było.
Zdążyłem przed wieczorem jeszcze podlać ogródek i skrzynie oraz wspólnie z Żoną naprostować Po Morzach Pływającego, któremu mylił się miesiąc jego przyjazdu, a poza tym nie chciał nam robić kłopotu i z odległości kilkuset kilometrów chciał usprawnić i ułatwić nam życie i kombinował z innymi połączeniami, których nie było. Co nas rozśmieszało wiedząc w jakich okolicach żyjemy i jakimi dziurami antykolejowymi i antyautobusowymi jesteśmy otoczeni, o czym on nie mógł wiedzieć. Czyli daliśmy odpór jego pomysłom stosując prostą zasadę Lepsze jest wrogiem dobrego.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek Undercover. Zakończenie było inteligentne, w jakimś sensie happy-endowe i absolutnie nie hollywoodzkie.  
 
W środę, 29.06, rano nadal bezskutecznie szukałem meczu. Ostatecznie się załamałem i poddałem. Przeczytałem wszystkie wiadomości sportowe.  Iga wygrała 2:0.
Po I Posiłku pojechałem do Sypialni Dzieci, aby odebrać Wnuka-III i IV. Wiozłem dla Syna cały zestaw podkaszarkowy, bo postanowił trochę ogarnąć ogród. A było co. Nie zauważyłem śladu mojej ostatniej pracy.
Syn miał rozpocząć koszenie od razu po moim przyjeździe, żebym mógł zabrać z powrotem cały sprzęt, ale na drodze jego ambicji i postanowień pojawiły się różne przeszkody i komplikacje, co mnie zupełnie nie zaskoczyło, zwłaszcza że podstawową okazała się być osoba jego szefa, z którym Syn akurat musiał być cały czas w internetowym kontakcie. Doskonale to rozumiałem. Spokojnie więc ustaliliśmy, że sprzęt zostaje, a Syn go przywiezie w sobotę, gdy będzie odbierał Wnuków.
Chłopaki nie były gotowe do wyjazdu, zwłaszcza Wnuk-IV, który na górze wył z tego powodu, że Synowa kazała mu przed wyjazdem poukładać w pary swoje skarpety.
Trwało to sporo, więc dla zabicia czasu grałem w warcaby oraz w wilka i owce z Wnukiem-III. W końcu udało się wyjechać.
W Pięknym Miasteczku zajrzeliśmy do DINO, żeby Wnukom kupić proste i podstawowe wiktuały śniadaniowe (ser żółty i tosty). Ustawiłem ich przed regałem z różnymi czekoladami i kazałem wybrać sobie po jednej rzeczy, nieważne jakiej wielkości, ale jednej.
Przyszli z największymi czekoladami, jakie tylko istniały na regale, smak oreo, obaj taki sam. Gdy spojrzałem na nich ze zgrozą, Wnuk-IV przedstawił prostą filozofię: 
- Jak jest okazja, trzeba brać największe!...
 
Po przyjeździe od razu zagoniłem ich do pracy, do podlewania. Ale ponieważ nie było to idiotyczne i jałowe kompletowanie skarpet, to wąż wyrywali sobie na wyścigi. 
Obiad (ich), II Posiłek (nasz) zjedliśmy na werandzie. I tamżesz zaraz po tym zagraliśmy w kierki w kompletnym, czteroosobowym zestawie. Wnuk-IV nie dość, że wygrał całość, to jeszcze loteryjkę, co było wartością samą w sobie. Układ był o tyle ciekawy, że na ostateczne zwycięstwo miały szanse trzy osoby z wyjątkiem...mnie. Smuciłem się i złorzeczyłem ku radości pozostałych graczy.
Już w łóżkach oni grali na moim smartfonie w jakąś grę (to działka Żony), a nam się udało obejrzeć I odcinek dokrętki, trzeciego sezonu duńskiego serialu Rząd.
Weszliśmy więc z Wnukami bez problemów w rytm naszej codzienności.

W czwartek, 30.06,  w nocy rozpętała się burza. Oczywiście obudziła wszystkich. Może i mógłbym spać dalej, ale w sąsiedniej klubowni chłopaki gadały szeptem, więc trudno było nie wytężać słuchu. A to stało w jawnej sprzeczności z moimi usiłowaniami, żeby spać dalej. Kazałem im się więc zamknąć A rano zostańcie jeszcze na górze i nie schodźcie od razu, gdy się obudzicie!
- Dajcie jeszcze pożyć!... - podsumowałem i uzyskałem potakujące skinienie głową Wnuka-III, który   celuje w przedwczesnym porannym nękaniu.
Mimo nocnej burzy, rano podlewałem zanim chłopaki rozkręciły się ze swoimi pomysłami i propozycjami. A propozycja była w zasadzie jedna. Zagrać w 3-5-8. Ale do niczego nie doszło. W trakcie śniadania/I Posiłku Wnuka-III użądliła pszczoła, więc wycie było niemiłosierne. Od razu poszło w ruch smarowanie plastrami świeżo przekrojonej cebuli, potem przykładanie antybólowo żyworódki i okłady z octu, antyspuchnieniowo. Ale i tak zgięcie w łokciu prawej ręki, od strony wewnętrznej, spuchło. Może byłoby lepiej, gdyby Wnuk-III od razu po użądleniu przyleciał do kuchni (akurat z Żoną na chwilę opuściliśmy werandę) z informacją, że ma żądło, zamiast bezproduktywnie wyć. Żądło wyjąłem, ale było cokolwiek za późno.
Wnuk-III cierpiał z drobną satysfakcją, że jest w centrum zainteresowania. Co ciekawe, natychmiast cudownie ozdrowiał, gdy w Sąsiednim Powiecie w Kawiarni W Której Rodzą się Pomysły wylądował przed nim na stole deser lodowy i soczek. Nawet opuchlizna zaczęła mu schodzić. A że było z nim coraz lepiej, można było poznać po tym, że wrócił do wymądrzania się, w czym w ostatnim okresie jest "najlepszy" wśród braci.
Po zakupach w Kauflandzie i Lidlu wróciliśmy do domu, by zaraz po wypakowaniu się, pojechać do Baru Żuraw. Po drodze z Justusem Wspaniałym zrobiliśmy "machniom". On nam sprezentował dwie cukinie, my jemu pęk szczypiorku.
Myślałem, że po deserach w kawiarni (Żona specjalnie przestawiła kolejność działań w Sąsiednim Powiecie - najpierw słodkie, potem zakupy) chłopaki nie będą głodne, ale nuggetsy i frytki zrobiły swoje. Wszystko zostało zjedzone.

Po południu oglądałem mecz Igi Świątek z Holenderką Lesley Pattinama Kerkhove. Obaj Wnukowie stali nade mną i kazali wytłumaczyć sobie zasady. Wnuk-III bardzo szybko się znudził, a Wnuk-IV dotrwał prawie do końca.
Iga wygrała 2:1, ale przeżywałem horror nie poznając jej. Grała jak nie ona. Gołym okiem było widać, że trawa jej nie leży. 

Dzisiaj Wnukowi-III udało się doprowadzić mnie do szewskiej pasji, a Żonę do irytacji i konsternacji.
Graliśmy na werandzie, a on ciągle się wymądrzał. I przebrał miarkę, bo kilka razy na logiczne tłumaczenie Żony i moje dotyczące poruszanych kwestii, których nie rozumiał lub nie chciał zrozumieć, odpowiadał No i co z tego? Robił to w pełni świadomie nie zdając sobie (chyba?!) do końca sprawy, jak bardzo jest to niegrzeczne. W końcu nie wytrzymałem.
- Jeszcze raz tak się zachowasz i tak odpowiesz, a nie ręczę za siebie!
Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale na jego wdechu gwałtownie mu przerwałem.
- Ani słowa więcej!
Widocznie coś ujrzał w moich oczach, bo spasował. Wnuk-IV też się przytkał, tak na wszelki wypadek.
Na fali tego mojego zdenerwowania wprowadziłem wieczorny rygor.
- Macie obaj wziąć prysznic i umyć zęby! - Każdy ma po 10 minut. - Po tym czasie macie być w piżamach! - Jak przekroczycie limit, czyli 20 minut, to na gry możecie sobie nadmuchać i nagwizdać! - Czas mierzę od tej chwili!
Chodzili jak w szwajcarskim zegarku.
Po wszystkim oni godzinę grali, a my obejrzeliśmy kolejny odcinek Rządu. Można? Można.

Dzisiaj zabraliśmy się za nalewkę z naszych orzechów. Czas był najwyższy, bo  za chwilę by stwardniały. Ja chciałem znowu zrobić 10 litrów według mojego przepisu, ale Żona się zaparła.
- Po pierwsze musi być bez cukru, a po drugie z tej twojej, którą zrobiłeś zdaje się 7 lat temu, zostały jeszcze ze dwa litry.
Zrobiłem więc... 3 litry według przepisu Żony. Chciała co prawda mniej, ale miałem przezornie nakrojonych tyle orzechów, że szkoda było wyrzucić, więc ostatecznie dała się przekonać. Za dwa tygodnie, gdy się zleje tę ciecz daną od Boga, wyjdzie trochę mniej, ale i tak starczy na lata, zwłaszcza że od dawna nie mam żadnych dolegliwości upoważniających mnie do tej pięknej i skutecznej kuracji.
Z rozrzewnieniem wspominam te cudowne czasy, kiedy regularnie, wiosną i jesienią, napieprzały mnie dolegliwości wrzodowe na dwunastnicy i kiedy w związku z tym byłem przymuszany przez Żonę do codziennego łykania kieliszka orzechówki i to na czczo, przez dwa tygodnie. Lekko się przed tym opierałem i krygowałem, żeby nie budzić żadnych podejrzeń, ale każdy kuracyjny dzień zaczynał się wspaniale. Zwłaszcza w drugim roku istnienia orzechówki, kiedy pięknie się przemacerowała, bo w jej pierwszym stanowiła rzadkie świństwo, trudne do przełknięcia.
To se ne vrati! (licentia poetica, bo podobno to oznacza po czesku, że coś się nie opłaca)
 
W piątek, 01.07, rozpoczęła się II połowa roku. 
A przecież przed chwilą cieszyliśmy się końcem stycznia. Że dzień jest "już" taki "długi".
W warunkach duchoty, spania obok Wnuków i psa, noc zaliczyłem na dobry+. Odreagowałem poprzednie. 
Po śniadaniu/I Posiłku rżnęliśmy na werandzie w 3-5-8. Ale ile można? Stąd desperacko w sakramencki upał postanowiłem z chłopakami pojechać do Rybnej Wsi. Żeby na fajnym placu zabaw spuścić im trochę energii. Sam zostałem w jakiejś edukacyjnej szopie. Pomysł, żeby zabierać Żonę, w ogóle nie wchodził w rachubę.
Wytrzymali 10 minut, a to o upale mówiło wszystko. Schroniliśmy się więc w restauracji, by w klimatyzacji, przy lodach i napojach dochodzić do siebie. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, uderzenie żaru było porażające.
Po powrocie graliśmy na werandzie w kierki i dodatkowo trzy razy w loteryjkę. A potem zrobiliśmy grilla, na którym Żona przygotowała zestaw dla wszystkich jadalny - kurczak i cukinia.

Mimo widocznych symptomów, że będzie burza, podlewałem. W dzisiejszych czasach to już nikomu, ani niczemu nie można wierzyć. Nawet przyrodzie. Ale burza jednak nadciągnęła, a wraz z nią zbawczy deszcz i chłód.

Wieczorem niespodziewanie wybuchła afera. Żona po raz drugi w historii zdublowała gości. Mówiąc prosto - mamy do wynajęcia dwa mieszkania, a w najbliższą niedzielę miały przyjechać dwa obce sobie gościowe podmioty, a zaraz potem, w poniedziałek, trzeci, obcy względem tamtych. Dom Dziwo jest mocno dziwny, ale nie na tyle dziwny, żeby podołać takiemu wyzwaniu.
Żona z tego powodu była w kiepskim stanie, ale szukała rozwiązania. Zaczęła od szukania dla tej pary, która miała przyjechać w poniedziałek, miejsc w agroturystyce w Rybnej Wsi. Ale szefowa była poza domem, nie przy kalendarzu i odpowiedzi mogła udzielić dopiero jutro. Potem wpadliśmy na pomysł, żeby tę parę przyjąć w naszej dolnej części mieszkalnej. Miałoby to taką dobrą stronę, że wtedy byłaby jeszcze lepsza okazja na przygotowanie dołu, niż w przypadku przyjazdu Teściowej. Zła zaś była taka, że na ten czas trzeba byłoby się wynieść. Nie Nasze Mieszkanie odpadało, bo za daleko. Gdyby coś się działo i trzeba byłoby na bieżąco reagować, nie bylibyśmy pod ręką. Wybór więc padł na Justusa Wspaniałego. Zadzwoniłem i zadałem niewinne pytanie:
- Czy od poniedziałku mógłbyś nas przyjąć do siebie razem z Bertą na cztery noce?
Początkowy powitalny śmiech dosłownie zgasł niczym zdmuchnięty płomień świecy. Po prostu go zatkało i zamurowało w jednym. A jego zatkać i zamurować w jednym jest praktycznie niemożliwe. Powoli dochodził do siebie, gdy mu wytłumaczyliśmy, jaka jest sytuacja.
- Dam wam odpowiedź jutro do 12.00, bo rzecz muszę skonsultować z Lekarką.
To zadzwoniłem do nowego właściciela Pół-Kamieniczki zadając podchwytliwe pytanie:
- Czy już pan wynajął komuś to mieszkanie?
- Nie... - zawiesił głos wyraźnie zaskoczony nie wiedząc czego się spodziewać.
Gdy mu wyjaśniłem, zgodził się bez problemu, tylko nie wiedział, jak się rozliczyć. Ale to była przecież sprawa trzeciorzędna. Umówiliśmy się, że jutro do 12.00 potwierdzę. Drugorzędną stawał się fakt, że Po Morzach Pływającego musielibyśmy przyjąć we wtorek właśnie tam, a nie w Domu Dziwie, a to stanowiłoby sporą różnicę. No, ale coś za coś.
W międzyczasie Żona cały czas była w kontakcie z facetem od tej niefortunnej pary pytając go i zapewniając Jakie są państwa oczekiwania, bo ja pod tym kątem na pewno państwu coś znajdę i proszę się nie niepokoić.
W końcu dopięła swego. Po długich poszukiwaniach znalazła fajną agroturystykę w bardzo ładnej wsi i urokliwej okolicy, a trzy te elementy (emelenty) znaliśmy, więc z czystym sumieniem mogła polecić.
Agroturystyka miała akurat wolne miejsca w tym terminie, więc pozostało tylko skontaktować ze sobą zainteresowanych i było po sprawie. W tym wszystkim pozytywnym dla nas akcencikiem był fakt, że Brat nie mógł jednak przyjechać do nas w najbliższą niedzielę z noclegiem na poniedziałek, co w całym zamieszaniu dawało trochę ulgi logistyczno-organizacyjnej.
Jak pisałem, podobna sytuacja zdarzyła się wiele lat temu, w Naszej Wsi. Na przestrzeni tamtego okresu Żona co jakiś czas rankami opowiadała powtarzający się senny horror, że zdublowała gości. W śnie patrzyła przez okno w kuchni i widziała obcy samochód jadący do nas. Nie mogli to być goście, bo trzy apartamenty były zajęte, ani też nasi znajomi, bo nikogo się nie spodziewała. Wtedy, we śnie, włączało się jej paraliżujące myślenie Zaraz, zaraz, czy ja o czymś nie zapomniałam?!
W końcu sennie wykrakała i stało się na jawie. Gdy któregoś dnia się zorientowała, że do jednego wolnego apartamentu lada moment przyjadą dwie obce sobie pary, do obu zadzwoniła. Żadna z nich nie przystała na propozycję Żony, że znajdzie im coś innego, tylko obie się zaparły, że chcą u nas i koniec.
Ostatecznie jedna z nich zgodziła się zamieszkać w naszej prywatnej części domu, a nam nie pozostało nic innego, jak się wynieść. Musieliśmy na tę okoliczność ją wyglancować i zrewolucjonizować. Goście mieli pełen wypas i korzystali z naszej kuchni oraz tarasu. A my, przed planowanym wyjazdem do Metropolii, musieliśmy się pomieścić kątem. W Chłodzie Zamku, przy schodach wiodących na antresolę, gdzie spała Q-Gospodyni, gwoździami przybiłem kawał szmaty, taką zasłonkę, żeby dawała iluzję intymności i za nią spaliśmy przez dwie noce. Być może nigdy z taką ulgą nie wyjeżdżaliśmy do Metropolii, chociaż wtedy jeszcze nie dysponowaliśmy Nie Naszym Mieszkaniem i się poniewieraliśmy w różnych miejscach, co stanowi oddzielną, barwną historię. Q-Gospodyni została z całym majdanem i wszystko później już było w porządku.
 
No, ale dzisiaj tak nie było. Po całym zamieszaniu można było normalnie kłaść się spać.
Chłopaki przez godzinę grały, a my obejrzeliśmy jeden odcinek Rządu.  
Ale zanim to nastąpiło, stało się ze mną coś strasznego. Nie wiem, czego to był efekt, ale gdy tylko zmieniłem pozycję z pionowej w poziomą, czyli gdy się położyłem, nagle w głowie pojawił się paskudny szum i ciemność. To wydawało się może dziwne, ale tak właśnie - szum i ciemność. Inaczej tego nie mogłem opisać. Do tego równolegle doszło mrowienie w mózgu. Było to absolutnie poza moją wolą, bez świadomości, a jej resztki rejestrowały, jak całym dziwnym ciężarem ciała zapadam się w  sobie i ... znikam. Trwało to może 3-4 sekundy, ale wrażenie pozostawiło niezwykłe. Jakbym ocierał się o śmierć, chociaż przecież nie wiem, jak to jest. Gdy mi przeszło, starałem się zmieniać pozycję z pionowej na poziomą i odwrotnie etapami, by uniknąć ponownych "niespodzianek". Oczywiście Żona od razu zabrała się za analizę potencjalnych przyczyn. Z tego wyszło, że mogła to być forma udaru słonecznego, bo w ostatnich dniach w ten skwar chodziłem po dworze bez czapki. To mi się akurat spodobało, bo było jasne i klarowne. I takie męskie. Spodobała mi się też potencjalna przyczyna w postaci przepracowania (też męskie) oraz zakłócenia gospodarki elektrolitów w organizmie, które mogło wynikać z dwóch poprzednich. Natomiast nie spodobała mi się uwaga o Pilsnerze Urquellu, zwłaszcza słowa Za dużo pijesz... Wielkie mi za dużo! Tylko dwie butelki dziennie, a to przecież bardzo rozważnie biorąc pod uwagę, że jest lato i pić się chce. Coś, jak w tym dowcipie Wielkie mi miasto! Pięć tysięcy mieszkańców...
Ponieważ ten fragment piszę ileś dni potem od tego zdarzenia (nadrabianie zaległości), to mogę dodać, co się ze mną działo przez kolejne dni. Otóż generalnie mam zawroty głowy, stosunkowo małe, ale dopadające mnie w dziwnych momentach. Na przykład, gdy w łóżku przewracam się z boku na bok, albo gdy podnoszę głowę, żeby ściąć jakieś gałęzie lub żeby coś wyciągnąć z górnych kuchennych szafek. Nigdy, gdy się schylam (gimnastyka, praca) i nigdy, a to bacznie obserwuję, gdy podnoszę głowę, by pobrać z butelki łyk Pilsnera Urquella. Według mnie mam coś z błędnikiem i trzeba wziąć na przeczekanie. Mało to rzeczy w życiu się pojawiało i przechodziło. Raban nie jest potrzebny.
Koniec końców zdążyłem się już przyzwyczaić i ogólnie rzecz biorąc zawroty głowy mam w dupie, co samo w sobie stanowi biologiczny i fizjologiczny cud.

W sobotę, 02.07, rano było mi żal Żony jeszcze bardziej niż wczoraj. Bo więcej przebiło mi się przez warstwy i więcej dotarło empatii. Mimo że Żona wyraźnie doszła do siebie, jeszcze długo jej współczułem.
Wnuk-III wiedząc, że dzisiaj wyjeżdża, od rana spisywał nazwy utworów i zespołów, których słuchał w Inteligentnym Aucie. Chciał, żeby później, w domu, tato pomógł je odszukać i żeby mógł się nimi pochwalić. Żona puszczała teledyski, a ja jeszcze mocniej czułem, co, biedna, wczoraj czuła.
 
Od rana musieliśmy odkręcać wczorajsze zamieszanie. 
Wcześnie zadzwonił Justus Wspaniały z pozytywną decyzją po wczorajszej późnonocnej konsultacji z Lekarką. 
- No, wiesz, trzeba im pomóc... - zacytował ją. - Ale wiesz, że będziesz musiał sam się z nimi męczyć?! - wybuchnął szczerym śmiechem.
A zadzwonił natychmiast po smsie Żony, że dziękujemy i odwołujemy.
Odwołaliśmy również agroturystykę w Rybnej Wsi i Pół-Kamieniczkę.
I w ten sposób zmobilizujemy się do sprzątnięcia dołu "tylko" w związku z przyjazdem Byłych Teściów Żony. Nie będzie to już taki pic jak dla gości i nawet nie taki, jak dla Teściowej, bo kluczowe jest tutaj słowo "Byli". Gdyby byli aktualni, to takiego błysku w związku z ich przyjazdem dół naszego domu chyba by nigdy nie doświadczył.
 
O 13.30 przyjechał Syn z Wnukiem-I. Na wejściu zrobiłem im jajecznicę, a Synowi dodatkowo Blogową. Potem łaziliśmy po terenie. Syn nie rozumiał, skąd jego siostra i jego ojciec biorą na to wszystko tyle siły. Specjalnie nie tłumaczyłem mu niuansów tkwiących w kilku aspektach. Bo, na przykład, fakt jest faktem, że w kwestii aktywności Córcia ma więcej genów po mnie, niż on. Jak to się mówi On wdał się bardziej w dziadka (mojego teścia). Inny aspekt to światopogląd, który ma przemożny wpływ na różne elementy (emelenty) życia. Bo z niego wprost wywodzi się styl życia - liczba dzieci i ... na tym mógłbym właściwie zakończyć. I znowu, jak to mówią, Coś za coś.
Potem rozsiedliśmy się na werandzie i Wnuk-I i III opowiadali mi na wyścigi różne historie z ich obozów harcerskich. A wszystko przez to, że za kilka dni Wnuk-I i II mają wyjechać na kolejny, na trzy tygodnie. 
 
Cała czwórka karnie wyjechała o 15.00. Tak, jak prosiłem. Chciałem do 16.00 mentalnie się przygotować do kolejnego meczu Igi. Ale w sumie nie było do czego. Iga gładko przegrała 0:2 z Francuzką Alize Cornet i odpadła z Wimbledonu. Nie była sobą. Praktycznie jej nie poznawałem. Ale nie miałem jej za złe żenującego stylu gry, bo wiedziałem, że jest wielka i że nie jest cyborgiem. Tylko w przyszłości musi poważnie podejść do tematu trawy, więcej na niej grać i się jej nauczyć. Wtedy będzie dobrze.
Nawet w ten sposób zyskałem trochę spokoju. Wimbledonu będę oglądał zdecydowanie mniej i zdecydowanie bez nerwów, a poza tym od razu pomyślałem Może wreszcie zabiorę się za demontaż mebli i ich pakowanie w Pół-Kamieniczce?
 
Wieczorem znowu zapadałem się w sobie w łóżku. Fajnie. Ale udało się obejrzeć jeden odcinek Rządu.

W niedzielę, 03.07, goście, elektrycy, wyjechali. Ani razu z własnej woli nie przyszli nad Staw.
Owszem w ostatnich dniach trochę się ochłodziło, ale chyba wizja gospodarza latającego nago po posesji zrobiła swoje.
Do 15.00 przygotowaliśmy dwa mieszkania.
Najpierw przyjechali goście z dziesięcioletnią córką, której, o dziwo, wszystko się podobało, oraz z 4-letnim labradorem wyraźnie posiadającym ADHD, o czym właściciele uprzedzili. (Attention Deficit Hiperactivity Disorder - Nadpobudliwość Psychoruchowa z Deficytem Uwagi)
Drudzy, para, przyjechali o 16.00. Z... Sąsiedniego Powiatu. Na ... dwa tygodnie. Takich więcej. Wszystko znali i wiedzieli. Dla gospodarzy laba przez dwa tygodnie. Na dodatek pani dokonała przelewu za całość pobytu nie uwzględniając zaliczki w wysokości 1000 zł, którą wpłaciła znacznie wcześniej. Żona natychmiast dokonała zwrotu nadpłaty, a ja poszedłem ją o tym fakcie poinformować.
- Och?! - zdziwiła się. - To miła wiadomość... - skomentowała dość lakonicznie bez specjalnych emocji.
Ludzie to mają kasę, a może w tym przypadku raczej luźny do niej stosunek.

Po południu poszedłem w relaks.
Najpierw podlałem... porzeczki, pierwszy raz w tym roku, bo krzaczki mogą nie dotrwać do przyszłego, i standardowo ogórki. Potem się odgruzowałem i skończyłem Douglasa Adamsa. Od jutra wracam do  domu, do Kopalińskiego.
Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Rządu.

W poniedziałek, 04.07, w dzień poprzedniej publikacji, z samego rana zadzwonił Po Morzach Pływający.
- Mam smutną wiadomość - zaczął i zawiesił głos. ... - Nie przyjadę.
Okazało się dzisiaj rano, że w wiatrołapie ich domu stała woda. Padał deszcz (ciekawe, bo u nas ciągle nie), a woda, jak to woda, tylko sobie znanymi ścieżkami się przedarła i zatruła wszystkim życie. Oczywiście takiego stanu rzeczy Po Morzach Pływający nie mógł zostawić ot tak sobie i wyjechać. Wstępnie zaczął poszukiwania wodnych ścieżek od wyrąbania futryny w drzwiach wejściowych. Oby nie stało się tak, jak zawsze w każdym z odcinków Sąsiadów (Pat & Mat).
Przypomnę, że gospodarze z powodu gości cieszą się dwa razy - gdy ci przyjeżdżają i gdy wyjeżdżają. Nas dotknął szczególny przypadek tego fenomenu - cieszyliśmy się, że przyjedzie i nie mogliśmy się cieszyć z faktu, że przyjechał,  ani tym bardziej z faktu, że wyjechał.
Ile to spraw w życiu rozwiązuje się bez naszego udziału. Wystarczy tylko spokojnie poczekać.

W południe przyszedł Justus Wspaniały po podkaszarkę. Dałem mu cały zestaw - kosę, zapas żyłki, dwa akumulatory, ładowarkę i maskę. Sami zaś wyjechaliśmy do Powiatu na zakupy.
 
Dzisiaj próbowałem pisać, ale sprawa była beznadziejna. Przez upał i konieczność podlewania od razu  się zorientowałem, że się nie wyrobię i że wpis będzie ułomny. Szybko się z tym pogodziłem.
Wieczorem, gdy za bramę wystawiałem na jutrzejszy odbiór worki ze szkłem i z plastikiem, zatrzymała mnie jakaś para rowerzystów. Szukała noclegu na jedną noc i Czy są wolne miejsca?
- Nie ma. - wskazałem na auta z obcymi rejestracjami. - Ale gdyby nawet były, to nie moglibyśmy państwa przyjąć. 
I starałem się jak mogłem, żeby asertywnie wytłumaczyć im naszą politykę przyjmowania gości i komunikowania się z nimi. 
- Ale pomożemy coś państwu znaleźć.
Gdy nadeszła Żona, było ponad miarę widać, że chcemy im pomóc. Jeden telefon do agroturystyki w Rybnej Wsi załatwił sprawę. Nawigacja pokazała, że do miejsca noclegu mają raptem 20 minut drogi.
- Nie możemy biednych rowerzystów zostawić ot tak w lesie - zagadałem do właścicielki. - To para, więc chyba jedno łóżko, zresztą nie wiem. - dopowiedziałem.
Rowerzyści nie za bardzo zareagowali, chyba nie wiedzieli jak. A wiadomo, że gadka jest srebrem a milczenie złotem.
- A skąd państwo się o nas dowiedzieliście, skoro nie ma żadnych szyldów, tablic?... - zapytałem na odjezdnym.
- Wklepaliśmy w googlach... - Mieliście państwo bardzo dobre opinie.

Dzisiaj, we wtorek, 05.07, cały dzień było pięknie. Nie sprawdziło się powiedzenie Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Przez to delikatne siąpienie na wszystko starczało czasu.
Nie było żadnych durnowatych prac, a tylko drobne i same przyjemne. Znowu prześwietliłem winogrona, podobnie pomidory i je podwiązałem, a krzaczkom ogórkowym zrobiłem ze sznurka coś na kształt rusztowania, około 10-15 cm nad ziemią, by po nim się płożyły (patent od Justusa Wspaniałego) a nie szorowały przyszłymi ogórkami po ziemi. A nawet gdy przestało siąpić, to i tak było rześko i przyjemnie i z dużą ulgą się oddychało. Wykonałem więc dla rozrywki pracę z kategorii finezyjno-ślusarskich. Zewnętrzna furtka wykonana ze stali w upały lekko zwiększała swoje parametry, w tym newralgiczny, szerokość, stwarzając problemy przy zamykaniu (mniej) i otwieraniu (więcej), gdyż z powodu tej swojej wielkości narzuconej przez wykonawcę wchodziła na styk w metalową listwę przy słupku i tarła. Wykonawca widocznie 30 lat temu nie przewidział takich długotrwałych upałów, a na pewno w szkole miał problemy z fizyką, a zwłaszcza z działem omawiającym rozszerzanie się i kurczenie metali pod wpływem zmian temperatury. Uzbrojony w fachowy sprzęt (gumówka i przedłużacze) oraz przestrzegając bhp (okulary ochronne i rękawice) szlifując zebrałem nadmiar metalu w newralgicznym miejscu. Gdy jeszcze naoliwiłem zamek, furtka chodziła, że mucha nie siadała. Dziecko by otworzyło.
- Dobrze, że to zrobiłeś. - podsumowała Żona. - Któraś gościa nie mogła otworzyć, a gość musiał się posilać kopem z buta narażając się na kontuzję. - Trochę obciach dla gospodarzy...

Miałem również czas na korespondencję z Pasierbicą i na sprawdzenie, gdzie są. Całą rodziną wylecieli na tygodniowy urlop na grecką wyspę Tassos. Pierwsze przysłane zdjęcia pokazywały, jak Q-Wnuki taplają się w przyhotelowym basenie.
- Czy widzieliście już relikwię w klasztorze Archanioła Michała, czy tylko siedzicie przy hotelowym basenie?... - zadałem proste pytanie wyczytawszy, że tą relikwią jest ponoć (wątpliwość moja) gwóźdź, którym została przybita do krzyża prawa dłoń Jezusa Chrystusa.
- ... Jutro jedziemy na wycieczkę objazdową po wyspie, a w sobotę statkiem dookoła. Z dziećmi to nie tak łatwo zwiedzać... - spokojnie zareagowała Pasierbica. W końcu ona też była na urlopie.

Miałem również czas na oglądanie w ciągu dnia zasranego sportu (podglądałem kilka spotkań na Wimbledonie) i na odrobinę pisania, ale to akurat szło mi najgorzej. Nie starczyło tylko na drobne spanie, ale z tym nie miałem specjalnego problemu.
Wieczorem obejrzałem mecz Iran : Polska z cyklu Ligi Narodów. Przegraliśmy 3:2, u nas, w Gdańsku, po słabej grze Polaków! Zasrany sport!

ŚRODA (06.07)
No i dzisiaj z samego rana odezwało się Krajowe (chwilowo Zagraniczne) Grono Szyderców.
 
U nich było godzinę później niż u nas, ale oczywiście od dawna byłem na nogach.
- Relikwia zobaczona :))) woda święcona kupiona... - zameldowała Pasierbica.
A Q-Zięć napisał po swojemu:
- Gwóźdź obejrzany, dzieci nawet wypiły świętąą wodę, ja łyka, a Pasierbica (zmiana moja) bała się, że spłonie:)))
- Ofelia (zmiana moja) miała krzywą minę.

Nie wiem dlaczego, ale po roku czasu zabrałem się za Terenowego. Nie żeby go uruchomić, bo uruchomić się go nie da, ale żeby chociaż wyglądał jak auto, a nie jak złom. Chyba to zrobiłem z racji sprzyjającej pogody, ale bezpośredni impuls wyszedł od gości. Najpierw w dopiero co wyczyszczonym i pustym kuble, który stoi zawsze koło Terenowego, zobaczyłem breję - jakaś ciecz, a w niej psie kupy, papiery i... reszty nie dociekałem. Zawsze przy oprowadzaniu gości mówię grzecznie i kulturalnie Proszę państwa, do tego kubła proszę nie wrzucać niczego luzem, wszystko w workach, psie kupy też. Ale latem najlepiej jest je wyrzucać na zarośniętych brzegach posesji, po których i tak nikt nie chodzi.
Wszyscy goście kiwają potakująco głowami i większość na twarzach ma zdziwienie, niektórzy oburzenie, że ośmielam się mówić dorosłym, odpowiedzialnym ludziom o takich oczywistościach.
Więc chyba będę musiał być mniej kulturalny i mówić Proszę państwa, do kurwy nędzy, do tego kubła proszę nie wrzucać niczego luzem, wszystko w workach, psie kupy też. Ale latem najlepiej jest je wyrzucać na zarośniętych brzegach posesji, po których i tak nikt nie chodzi. Czy to jest zrozumiałe?! Proszę, kurwa, powtórzyć!
Dla pewności siebie muszę ten pomysł skonsultować z Żoną.

Ten wzrost adrenaliny spowodował, że nagle innym okiem spojrzałem na Terenowego i natychmiast postanowiłem zrobić porządek. Zwłaszcza, że gości nie było, gdzieś wyjechali, a ja chciałem wytoczyć ciężkie buczące działo, czyli kompresor, i odkurzacz.
Najpierw napompowałem koła (w dwóch z nich ciśnienie było bliskie zeru), a potem zacząłem oczyszczać Terenowego sprężonym powietrzem ze wszystkiego, co mogło się na nim zgromadzić przez rok czasu, przede wszystkim z warstwy igliwia. Zapomniałem przy tym o gnieździe os za klapką od wlewu paliwa, które swego czasu wypatrzyłem. Ledwo ją tknąłem, a natychmiast wyskoczyły cztery zabójczynie z zamiarem rozprawienia się ze mną. W świecie żywych istot, zwierząt oczywiście, najpowszechniejszą formą obrony jest ucieczka. Reguła ta dotyczy każdego gatunku. Rzuciłem odkurzacz i w nogi. Nawet nie zdążyłem pomyśleć. Instynkt zrobił za mnie wszystko. Uciekając oganiałem się rękami, a i tak jedna franca mnie dziabnęła w środkowy palec lewej ręki. Zabolało, ale nie na tyle, jakby mogło, bo idealnie udało się zsynchronizować moment  dziabnięcia z moim strząśnięciem tej wredoty. Kilkukrotne smarowanie przekrojoną cebulą temat zamknęło.
Nadszedł czas zemsty. Żartów nie było, więc ubrałem się jak onegdaj, tak, że żadna firma dezynsekcyjno-deratyzacyjno-dezynfekcyjna by się mnie nie powstydziła. Specjalnie przysposobionym metalowym prętem z haczykiem na końcu otworzyłem klapkę. Ponieważ pręt miał ze dwa metry długości, osy się na mnie nie rzuciły. Oczom moim ukazały się dwa gniazda. Do pracy przystąpiłem metodycznie i z zimną krwią, jak przystało na pracownika wyżej wymienionej firmy. Wszystko zasysałem odkurzaczem na pełnym wyciągu rury. Osy mogły mi podskoczyć.
Gdy otwierałem klapę bagażnika, byłem czujny. Natychmiast odskoczyłem. I co? Były aż cztery gniazda. Znowu spokojnie zrobiłem swoje. Uczujniłem się jeszcze bardziej. Sprawdziłem wszystkie nadkola (pusto), a pokrywę silnika otwierałem z wielką ostrożnością. Gniazd nie było, bo kto by je robił w oparach oleju?
Terenowego oczyściłem, a ponieważ wydmuchiwanie i odkurzanie sporo trwało, więc moja czujność
spadła. Gdy otwierałem ostatnie drzwi, z ostatniego gniazda wyfrunęły osy. Odskoczyłem z krzykiem.
- Co mnie straszysz?! - usłyszałem głos Żony, gdy w panice odbiegałem znowu od Terenowego. Że też akurat musiała nadejść w tym momencie. Później wychodziła kontrolnie, żeby zobaczyć, czy żyję.
Wszystko zdążyłem zrobić przed powrotem gości. Natychmiast przeprowadziłem śledztwo w sprawie kubła, oddzielnie dla każdej pary, w ten sposób, że wiedziałem, kto jest winowajcą, ale udawałem, że nie wiem. Myślę, że widok syfu i smród bijący z kubła musiał mu wystarczyć.

Po II Posiłku pisałem, podglądałem Wimbledon i uprawiałem ryż, jak ostatnio mawia Żona. Po prostu na gołe pokretowe placki lałem wodę z węża, ile fabryka dawała. Tworzyły się kałuże i rozlewiska, a ja w ten sposób nadrabiałem tygodnie mojego zaniedbania w podlewaniu "zaniedbanej trawy".
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Rządu.

CZWARTEK (07.07)
No i rano od razu po I Posiłku zabrałem się za koszenie.
 
Kosiarką skosiłem Aleję Brzozową i teren przed tarasem. Sama przyjemność. Zużyłem raptem 0,5 akumulatora, bo trawa była w wielu miejscach na tyle mała, że wyłączałem gepardową. A ona z reguły pożera mnóstwo prądu. Dodatkowa korzyść była taka, że pchając kosiarkę bez żadnego wspomagania dalej dbałem o rzeźbę różnych partii mięśni.
W południe pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki zabrać rzeczy, które leżały tam od roku, a o których Żona uważała, że są nasze i nie do pozostawienia, jak drabina, odkurzacz, miotła, mopy i różne drobne akcesoria. Uniknęliśmy w ten sposób zbędnych dyskusji z nowym właścicielem, z którym umówiliśmy się na 17.00.
Gdy wróciliśmy, zabrałem się tajniacko za oczyszczanie szlaku spacerowego wokół Stawu. Tryfidy drzewne, chmielowe i winobluszczowe spowodowały, że trzeba było się poruszać ze zwiększoną uwagą, żeby się nie potknąć, nie walnąć w łeb o jakąś gałąź albo się nie podrapać. Od jakiegoś czasu trzeba było zacząć chodzić lekkim slalomem i z opuszczoną głową. A to nie sprzyjało kontemplacji przyrody.
Tajniacko, bo Żona natychmiast by zaprotestowała, bo Takie piękne i urokliwie zwisające gałęzie sosen i świerków, bo Chmiel pięknie oplatający siatkę ogrodzeniową i tworzący cudowną zieloną ścianę, bo Winobluszcz oplatający altanę i cudownie zwisający, bo... Wiedziałem, że tłumaczenie jej, że my też chcielibyśmy w tym środowisku żyć i z niego korzystać, nie ma sensu. I że później, gdy się zreflektuje Może by jednak..., będę miał znacznie więcej pracy na pograniczu zaharowania. 
Ta historia NIECH ROŚNIE! ciągnie się od Biszkopcika w Metropolii, przez Naszą Wieś, Dzikość Serca aż do teraz. Zawsze to samo. A wiedziałem z własnych doświadczeń, że gdy chabazie ukrócę po kryjomu, dam im odpór bez "konsultacji", ale mądrze dalej zachowując klimat Takich pięknych i urokliwych zwisających gałęzi sosen i świerków, Chmielu pięknie oplatającego siatkę ogrodzeniową i tworzącego cudowną zieloną ścianę i Winobluszczu oplatającego altanę i cudownie zwisającego, to Żona niczego nie zauważy. Nawet, gdy koło ogniska będzie leżeć ogromna sterta gałęzi i pnączy czekających na dokończenie swojego żywota w ogólnym cyklu przemiany materii. Nawet gdy po jednej stronie Stawu, wzdłuż iglaków nagle zniknęły szyszki w końcu przeze mnie zgrabione, żeby swobodnie mogła sobie chodzić boso, co uwielbia, dalej chodziła, jak gdyby nic, już bez kluczenia i labiryntowania między nimi (nadepnięcie nie należało do najprzyjemniejszych). Bo Żona ma taki zamyślony charakter, że wobec wielu spraw jest mimo. I w takich wypadkach nie należy jej z tych stanów wybijać. Wszystko potem niepotrzebnie się komplikuje.
Raz tylko, na samym początku, gdy powstał problem NIECH ROŚNIE! użyłem swojego koronnego dowodu, że nie potrzeba tropików, w których, na przykład Zielone pokryło na wiele wieków całą cywilizację Majów, a wystarczy nasz klimat umiarkowany (sam pękam ze śmiechu na to nieadekwatne określenie), żeby z nami stało się to samo. Ale dla Żony był to argument grubo przesadzony, więc już później nigdy go nie stosowałem. Daleko i dawno...

Do drugiego wyjazdu do Pół-Kamieniczki czas wykorzystałem na podlanie ogrodu i skrzyń oraz na podglądanie Wimbledonu.
O 17.00 ostatecznie rozstaliśmy się z Pół-Kamieniczką. Po ponad dwóch latach. Rozliczyliśmy się za pozostawione przez nas meble i sporządziliśmy protokół zdawczo-odbiorczy dotyczący liczników wody i energii elektrycznej. Byliśmy zachwyceni, że akurat nie trafiliśmy na te prostaczki z góry i że już z nimi nie będziemy mieli nic wspólnego.
Z całości sprawy potwierdziło się jedno powiedzenie: "Robota nie zając, nie ucieknie" i nie potwierdziło się, ulubione Żony, często kierowane podprogowo, a czasami wprost do mnie - "Robota kocha głupiego".
Od II połowy kwietnia, po ostatecznym akcie notarialnym, "pakowałem" nasze meble do zabrania. Ciągle coś mi "przeszkadzało", na różne sposoby sprawę odwlekałem, nawet byłem umówiony z transportem u Sąsiada Od Drewna, ale ogólnie nie miałem motywacji, bo za wszystkim krył się ogrom pracy. Dobrze o tym wiedziałem. I zwyczajnie mi się nie chciało.
Nowy właściciel delikatnie, trzeba przyznać, najpierw dopytywał się, kiedy nasze rzeczy zabierzemy. I kiedy ten problem wisiał mi nad głową prawie trzy miesiące, w ostatnich dniach zrobił woltę i stwierdził, że on byłby zainteresowany, abyśmy wszystko zostawili. Więc dogadaliśmy się co do ceny i było fertig. Po robocie. Jaka oszczędność czasu, mojej harówy i pieniędzy, bo za transport przecież trzeba byłoby zapłacić.
Dziwne były te dwa lata. Pomysł na Pół-Kamieniczkę wziął się stąd, że nieopodal w Pięknym Miasteczku mieliśmy zamieszkać i chcieliśmy, aby oba miejsca tworzyły spójną całość. Po wielu kontaktach z Panią Z Pięknego Miasteczka nic z tego nie wyszło (opisałem to w swoim czasie), a Pół-Kamieniczka została. Przez cały ten czas prostaczki z góry robiły wszystko, żeby nam popsuć życie, a potem doszedł jeszcze Hochsztapler. W sumie więc wzięliśmy sporo w dupę. 
Najpierw mieliśmy zamiar wynajmować Pół-Kamieniczkę turystom weekendowym i wakacyjnym, ale bardzo szybko ten pomysł wybiliśmy sobie z głowy. Myśl, że te prostaczki...
Potem założyliśmy wynajem długoterminowy, ale ostatecznie przestraszyliśmy się młodych małżeństw, zwłaszcza ukraińskich. Polskie kretyńskie prawo stawiało je w uprzywilejowanej pozycji względem właścicieli mieszkań, czy domów. Na podobnej fali zostało chyba stworzone prawo dotyczące bandyty i ofiary. Jeśli ofierze zaatakowanej nożem przez bandytę udałoby się w obronie własnej wyrwać nóż i bandytę zranić lub zabić, to kto miałby problem? Pierwszy zarzut, jaki ofiara, oczywiście po zamknięciu do aresztu tymczasowego, usłyszałaby, to Przekroczenie obrony koniecznej. Ten absurd niestety nie jest śmieszny. Napadnięty musiałby udowadniać, że w chwili ataku na niego nie był wielbłądem.
Na końcu nawet mieliśmy mieszkać w Pół-Kamieniczce, która już nie była nasza, przez 4 dni, kiedy Żona zdublowała rezerwacje dla gości.
- Nawet ani razu tam nie nocowaliśmy. - podsumowała. 
Wyczułem w tym leciutką nutę zawodu i jakiejś dziwnej nostalgii. Ja też się dziwnie czułem, bo włożyłem w to miejsce mnóstwo pracy. Może dlatego, że od początku byliśmy bardzo pozytywnie i przyjaźnie do niego nastawieni, ale potem życie weryfikowało, weryfikowało, aż zweryfikowało. Sumarycznie jednak z korzyścią dla nas.

Wieczorem, przed meczem, dokończyliśmy oglądanie ostatniego odcinka Rządu. I ten odcinek i cały serial skończył się mądrze.
Mecz Polska : Chiny zakończył się wynikiem 3:0. Ale wbrew pozorom nie było łatwo, a w pierwszym secie, w którymś momencie, tragicznie.

PIĄTEK (08.07)
No i dzisiaj był taki dzień półoficjalnych telefonów. 
 
Z samego rana zaprosiliśmy do nas Byłych Teściów Żony. Mają przyjechać w przyszłym tygodniu. To już będzie chyba trzeci raz, kiedy z okazji ich imienin spędzamy wspólny czas. Odbierzemy ich na dworcu Kolejowego Miasteczka, bo Były Teść Żony nie lubi już za bardzo prowadzić auto, zwłaszcza na dalsze odległości.
Potem z okazji urodzin zadzwoniliśmy do dwóch naszych byłych wykładowców Szkoły. Jeden z nich jest moim rówieśnikiem, kolegą ze studiów. W ostatnim okresie prawie nie rusza się z domu z powodu problemów zdrowotnych, a moim zdaniem przede wszystkim dlatego, że zdziadział. Stąd, żeby go wybić z tego zdziadzienia, w przyszłą sobotę z Q-Wnukami, które odbierzemy w Metropolii, go nawiedzimy. A nie widzieliśmy się dobrych kilka lat.
Drugi, mimo kilku telefonów, się nie odzywał. Co tu dużo mówić. Skończył właśnie 81 lat i się zaniepokoiliśmy.
 
Po I Posiłku (ja nad Stawem) pojechaliśmy prosto do Sąsiadów. Tym razem kupiliśmy "tylko" jajka, ser i mleko. Masła nie, bo z poprzedniej dostawy zostało aż pięć osełek. Żona w ostatnich dwóch tygodniach bez uprzedzenia zrobiła woltę, czyli przerwę w masłowym menu, a ostatnio w jajkowym. Przy czym numer jest taki, że gdy te jej wolty uwzględniam i kupuję woltowych produktów mniej, robi antywoltę i pod koniec dwóch tygodni zaczyna ich brakować. A najlepiej jest z serem. Najpierw u Sąsiadów wierci mi dziurę w brzuchu, że biorę zbyt dużą ilość, a potem w trakcie tych dwóch tygodni niespodziewanie z przyjemnością twarożek ze szczypiorkiem podjada i oczywiście potem go brakuje.

Po południu podglądałem półfinał Novak Djokovic (Serbia) - Cameron Norrie (Wielka Brytania). Wygrał Novak 3:1. Niedzielny finał Wimbledonu zapowiada się bardzo ciekawie. Bo drugim finalistą będzie kontrowersyjny, delikatnie mówiąc, Nick Kyrgios (Australia). Swojego półfinału nie rozegrał, bo Rafael Nadal (Hiszpania) wycofał się z powodu problemów zdrowotnych. W historii Wimbledonu (od 1877 roku - 145 lat) to taki pierwszy przypadek.

Ponieważ dzień był jeszcze długi (o 13 minut krótszy od najdłuższego w roku), dla rozruszania mięśni, skosiłem poletko nad Rzeczką i plaże, główną i wydeptaną przez Pieska, przy Stawie, bo, według Żony, Biedny Piesek nie miał jak się dostać i się napić. A woda ze Stawu mu szczególnie smakuje.
Wieczorem mieliśmy zamiar coś obejrzeć, ale skończyło się na ponad godzinnych poszukiwaniach. Próbowaliśmy rozpocząć oglądanie jakiegoś miniserialu i kilku filmów, ale po niewielu minutach okazywało się, że to nieporozumienie. W końcu udało się nam wybrać kilka propozycji, które być może obejrzymy, a które Żona odłożyła na specjalną listę. To jednak stanie się dopiero we wtorek, bo jutro i w niedzielę wieczorem będę oglądał zasrany sport, a poniedziałek jest uświęcony przez publikację.
 
SOBOTA (09.07)
No i sobota była sobotą.
 
Goście z góry wyjechali i od razu zrobił się luz. Jak z kozą. Ci z dołu będą do przyszłej  niedzieli, ponad dwa tygodnie, więc są przez nas traktowani niemal jak domownicy. Wszystko wiedzą, o nic nie pytają. Żeby takich więcej...
Przed i po I Posiłku (nad Stawem) nadrabiałem zaległości blogowe. Szło jak po grudzie. Jakoś dotrwałem w tym męczącym stanie do 13.30, by wtedy na godzinę uwalić się na hamaku. A on mnie  zrelaksował (zawsze to robi), mimo że piździło jak w Kieleckiem i musiałem się bronić przed chłodem podwójną grubą narzutą.

Przed finałem pań w Wimbledonie zrobiłem pierwsze ogarnięcie mieszkania po gościach, po czym zasiadłem do oglądania. Miałem dylemat komu kibicować, czy Ons Jabeur (Tunezja), czy Jelenie Rybakinie (Kazachstan). Ostatecznie zdecydowałem: niech wygra lepsza. Wimbledoński tytuł zdobyła Rybakina wygrywając 2:1.
Tegoroczna edycja Wimbledonu była wyjątkowa. Organizatorzy, czyli All England Lawn Tennis Club, po inwazji Kremla na Ukrainę wykluczyli z gry rosyjskich i białoruskich tenisistów z turnieju. W efekcie ATP i WTA postanowiły nie przyznawać punktów rankingowych. 
- W okolicznościach tak niezrozumiałej i bezprecedensowej agresji militarnej, nie do zaakceptowania byłoby czerpanie przez rosyjski reżim jakichkolwiek korzyści związanych z zaangażowaniem rosyjskich i białoruskich tenisistów w The Championships" - napisano w oficjalnym oświadczeniu.
Rybakina urodziła się w Moskwie, a do 2019 roku reprezentowała Rosję. Od tego momentu gra pod flagą Kazachstanu.
Najlepszy był komentarz Zbigniewa Bońka:
- Trochę to im nie wyszło. Niby wyeliminowali Rosjan, ale Rybakina to 100% Rosjanka, która mieszka w Moskwie… Bez komentarza.
 
Wieczorem podlałem ogródek, skrzynie i brzozy, tylko te walczące o przeżycie.
Mecz Polska : Holandia, czy Niderlandy, sam nie wiem, oglądałem w dobrym nastroju. Bo tak czy owak wygraliśmy 3:0, więc można było położyć się spać o sensownej porze.
 
NIEDZIELA (10.07)
No i od rana nadrabiałem zaległości dotyczące poprzedniego wpisu.
 
Musiałem się sprężać i mocno mobilizować, bo popołudnie i wieczór miały być zdominowane przez zasrany sport.
- A co dzisiaj będzie na II Posiłek? - rzuciłem znad laptopa do Żony siedzącej nad laptopem, kiedy zrobiło się zaawansowane popołudnie.
Zdecydowanie ją zaskoczyłem, bo przez jakiś czas się nie odzywała wyraźnie zbierając myśli i kombinując.
Jako kulturalna osoba nie mogła jednak pytania pozostawić bez odpowiedzi.
- No..., coś będzie... - usłyszałem, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem, gdy powiedziałem, że to muszę zacytować na blogu.

Od 15.00 oglądałem finał Wimbledonu. Novak Djokovic - Nick Kyrgios. Ten ostatni w pierwszym secie grał nieziemski tenis, ale później trzy kolejne wygrał Novak i zdobył czwarty z rzędu, a siódmy w ogóle wimbledoński championat.
O 20.00 oglądałem ostatni mecz fazy grupowej Ligi Narodów z trudnym dla nas przeciwnikiem, jakim zawsze była Słowenia. Wygraliśmy 3:1.
Teraz z zasranym sportem będzie spokój do 20. lipca, kiedy to w Bolonii przez 4 dni zostanie rozegrany finał Ligi Narodów, a w nim uczestniczyć będzie 8 drużyn. W pierwszym meczu gramy z... Iranem.
Potem to już Żona odetchnie dłużej. Bo dopiero 25. sierpnia rozpoczną się Mistrzostwa Świata w siatkówce mężczyzn, a 29. US Open w tenisie. Ale to może być dla nas tak trudny okres, że nie obejrzę niczego.

PONIEDZIAŁEK (11.07)
No i dzisiaj Zagraniczne Grono Szyderców stało się z powrotem Krajowym, bo wylądowało w Stolicy.

Przywitało ich pochmurne niebo, deszcz i zimno. Po Grecji szok.
U nas też nie było lepiej. Ciśnienie tak spadło przy zachmurzeniu i przelotnych opadach, że musiałem się położyć. Łeb mi opadał nad laptopem. Wyleżałem na dole raptem 20 minut zdążywszy się jednak zregenerować, bo na górze Żona się tłukła sprzątając sypialnię, klubownię i łazienkę. Obowiązywał bowiem w związku z przyjazdem Byłych Teściów Żony stan podwyższonej gotowości bojowej. Ja w ramach tego stanu na dwa akumulatory obrzępoliłem trawę wokół Stawu. A to miał być dopiero początek. Ale dałem radę jeszcze tylko odkurzyć i wypicować Inteligentne Auto. Po poprzednim sprzątaniu, orce, teraz to była sama przyjemność. Zaplanowana reszta musiała poczekać do jutra.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego troskliwo-fałszywego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, jednoszczekiem. Nawet trudno byłoby to określić szczekiem, ale z drugiej strony jak to określić, skoro to nie było warczenie, ani pisk. A działo się w nocy z wtorku na środę. Ostatnio napadło ją, żeby w nocy nas odwiedzać. Chyba sprawdza, czy jesteśmy i czy wszystko w porządku. Wchodzi do sypialni, żeby akurat tam się wytelepać wydając z siebie krótką serię niczym z kałasza, po czym wraca stwierdziwszy, że wszystko jest ok. Wtedy ja zaciskam zęby i na szczęście zaraz ponownie zasypiam przypominając sobie za każdym razem słowa Żony Ale ja lubię, gdy ona do nas przychodzi w nocy. No cóż, ja nie przepadam. Słysząc jej zbieranie się z legowiska natychmiast się budzę, czekam ze zgrozą na chrzęst jej pazurów o podłogę, który za chwilę następuje i zbliża się niczym nieuniknione, by z ulgą usłyszeć telepanie wiedząc, że za chwilę będzie po wszystkim i już danej nocy się nie powtórzy.
W opisywanej nocy jednak było trochę inaczej. Do wytelepania się włącznie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ale potem niespodziewanie zbliżyła się do łóżka od strony pana, by z rozkoszą, dokładnie i dokumentnie obwąchać jego stopę wystającą spod kołdry. Taki nocny rarytas. Łaskotała mnie, a jednocześnie rozśmieszała jej delikatność, bo jej nos musiał być precyzyjnie jakiś milimetr, dwa od stopy i czułem kilkukrotne zasysania i wyrzucania powietrza.
Dusiłem się w środku ze śmiechu, ale nie mogłem Bestii tego okazać, żeby nie odczytała mojej reakcji na opak, jako przyzwolenie na conocne tego typu fanaberie. Wtedy właśnie szczeknęła, ale bardzo cicho, na ćwierć psiego gwizdka.
- Mówię ci - Żona jak zwykle była zachwycona - ona tak cicho szczeknęła, żeby nas nie budzić, a musiała jakoś zwrócić twoją uwagę, bo nie reagowałeś. - Jest po prostu inteligentna.
Chyba rzeczywiście jest, bo natychmiast wyniosła się z sypialni, gdy po wszystkim warknąłem na nią, żeby wreszcie poszła sobie Do jasnej cholery!!!
Godzina publikacji 19.33.

I cytat tygodnia:
Po czterdziestce człowiek jest albo głupcem, albo własnym lekarzem. - Plutarch (jeden z największych pisarzy starożytnej Grecji, historyk, filozof-moralista oraz orator; I/II wiek n.e.) w traktacie "O zachowaniu zdrowia" przypisuje to powiedzenie cesarzowi rzymskiemu Tyberiuszowi ( I wiek p.n.e./I wiek n.e.).
Chyba ten cytat już wcześniej przytaczałem, ale nie szkodzi to zrobić jeszcze raz. Sobie samemu i innym, mądrym.