poniedziałek, 29 sierpnia 2022

29.08.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 269 dni.
 
WTOREK (23.08)
No i dzisiaj zerwałem się o 06.00, chociaż potencjalnie mogłem spać  dłużej.
 
Wszystko przez stres związany z wyjazdem do Metropolii. 
Żona półprzytomna zrobiła jajecznicę, którą zjadłem bez szkód dla spodni, koszuli czy marynarki, a u mnie o to łatwo.
- O widzę, że ten sam zestaw. - Czy na wesele, czy na pogrzeb... - dała radę jednak zauważyć.
 
Na Dworzec Główny w Metropolii dotarłem na tyle wcześnie, żeby, korzystając z własnych doświadczeń, jadących - Koleżankę Przewodniczącą, Kolegę Kapitana i Kanadyjczyka I - uprzedzić, żeby siusiu zrobili w pociągu, bo na dworcu jest za 3.50 i trzeba mieć drobne, żeby bramka przepuściła.
Zanim się zobaczyliśmy kolej zrobiła kolejny sprytny numer, tym razem dla oczekujących li tylko na przyjazd. Na głównym wyświetlaczu informacyjnym stało jak byk, że pociąg przyjedzie na peron piąty. Więc czekałem na nim spokojnie. W międzyczasie słyszałem wielokrotnie powtarzane komunikaty o przyjazdach i odjazdach poszczególnych pociągów oraz o konieczności zgłaszania pozostawionych podejrzanych bagaży oraz Przypominamy, że na terenie całego dworca obowiązuje zakaz palenia wyrobów tytoniowych oraz używania papierosów elektronicznych, a o "moim" pociągu ani słowa. Nawet minutę przed jego planowanym przyjazdem. Idealnie w godzinę przyjazdu usłyszałem:
- Pociąg relacji (...), planowany przyjazd (...), wyjątkowo wjedzie na tor czwarty przy peronie...drugim. Rzuciłem się na schody mimo mojego kontuzjowanego kolana nie chcąc robić obciachu i korzystać z windy. Zresztą zanim bym do niej dotarł, zanim by wjechała i zjechała, minęłyby wieki. Poza tym z niejednego windowego pieca chleb jadłem i co by, na przykład, było, gdyby akurat ze mną w środku zabrakło jej prądu?! Z tego samego powodu nie korzystałem z tej przy peronie drugim.
Jadłem też z niejednego kolejowego pieca i przewidując nieprzewidywalne nakazałem Koledze Kapitanowi, że, jeśli wysiądą z pociągu, a mnie by nie było, to mają na nim stać i nigdzie się nie pętać Bo nigdy się nie odnajdziemy!
- Tak jest! - zameldował. - Będziemy stać, jak zabetonowani!
Widać, że wojskowy i łatwo się z nim dogadać.
Gdy wszedłem na peron, stali "jak zabetonowani".
 
Kuśtykając z peronu piątego na drugi po drodze analizowałem logikę postępowania kolei, chociaż po tylu latach doświadczeń wiedziałem, że logiki w jej działaniu rozpatrywać nie należy. Doszedłem jednak do wniosku, że stawia ona przede wszystkim na bezpieczeństwo. Stąd, na przykład, opuszczanie szlabanów na przejazdach kolejowych czasami i 10-15 minut przed przejazdem pociągu mimo współczesnych środków komunikacji i wielkich możliwości logistycznych. A wystarczyłyby, na przykład, dwie minuty, no niech będzie pięć. W końcu kolej precyzyjnie monitoruje przejazd danego pociągu na całej jego trasie, więc o co chodzi? Może o to, że słabo płaci i takim, na przykład dróżnikom, wynagrodzenie uzupełnia  ekwiwalentem w postaci dostarczania sporej dawki humoru, gdy znudzeni siedzą w swoich budkach. Wtedy bowiem, mając władzę i zamykając przedwcześnie szlabany, mogą sobie poobserwować zachowania kierowców, rowerzystów i pieszych uprzednio zabarykadowawszy się w swojej budce, żeby zabezpieczyć się przed ewentualnymi odwiedzinami co bardziej krewkich oczekujących lub grupie, której przyszedłby do głowy "z nudów" taki pomysł. Bo nie jest to na nerwy Polaków. Co innego Niemcy.
Młody kolega z pracy, gdy razem pracowaliśmy w spółdzielni fotograficznej, opowiedział mi kiedyś, jak był na jakimś stażu w NRD (Niemiecka Republika Ludowa - Honecker i jego słynny pocałunek z Breżniewem; polecam zdjęcie, ale radzę, zwłaszcza panom, w trakcie oglądania być jak najbliżej toalety). Do pracy miał niedaleko, więc chodził na piechotę. Pewnego poranka na swojej drodze natknął się na zamknięty szlaban. Przy nim stał mały tłumek pieszych, rowerzystów i spory ogonek samochodów. Więc stał i czekał. Żaden pociąg nie przejeżdżał. Gdy minęło z 15 minut nagle usłyszał:
- Pierdolę! - Idę! 
I z tłumku oderwał się jeden mężczyzna, przelazł pod jednym szlabanem, potem pod drugim i był na wolności. Kolega, motywowany tak mądrym przykładem, zrobił natychmiast to samo. Reszta tłumku stała nadal, jak zabetonowana, patrząc ze zgrozą na wyczyny dwóch pieszych. Nikt więcej nie przechodził. Widocznie limit Polaków się wyczerpał.
Idąc drogą dedukcji stwierdziłem, że to wszystko trzyma się, za przeproszeniem, kupy. Bo zmiana peronu, na który pociąg przyjeżdża, nie zagraża nikomu niebezpieczeństwem, więc można o niej informować, w ostatniej chwili.
 
Oczywiście, jeśli chodzi o siusiu, koleżanka i koledzy nie posłuchali. Musiałem ich więc zaprowadzić do toalet, z których przed chwilą wyszedłem. 
Cała operacja, patrząc z boku, z jednej strony, dla mnie była humorystyczna, a z drugiej zupełnie naturalna i oczywista, skoro byłem z tej samej klasy i miałem tyle samo lat, co oni. Ale drobne różnice  między nami były. Koleżanka Przewodnicząca płacąc za wstęp kartą (okazało się, że można), zniecierpliwiona, że bramka, taki wredny metalowy trzpień, nie ustępuje pod naporem jej ciała, dotknęła kartą do czytnika drugi raz, a chyba nawet i trzeci, zapłaciła więc dodatkowo za dwie osoby sikające, ale trzpień był niewzruszony i przepuścił tylko jedną, czyli ją. Zapłaciła więc za bezdurno, a wystarczyło tylko w odpowiednim momencie przeczytać na wyświetlaczu komunikat Przechodź! i wtedy dopiero napierać na bezduszny trzpień. Zdałem sobie sprawę, że komunikat ten pojawiał się perfidnie ze sporą zwłoką czyhając na takich, jak my, przepłacających 72. - latków.
Z kolei Kanadyjczyk I zapłacił gotówką i w związku z tym było mu łatwiej. Ale gdy się spotkaliśmy w środku (złamałem się i też za gotówkę poszedłem drugi raz, bo na cmentarzu z sikaniem żartów nie ma), ujrzawszy mnie zakomunikował Przez ten chujowy przerost prostaty nie wycisnąłem ani kropelki i zapłaciłem za darmo. A ponieważ ma donośny głos i się nie szczypie, to słyszeli wszyscy. Nawet w pobliskiej w końcu damskiej toalecie (Koleżanka Przewodnicząca potwierdziła po wyjściu). Nie chciałem dolewać oliwy do ognia i specjalnie uzmysławiać Kanadyjczykowi I, że na pewno system nie przewidział sytuacji niewyciśnięcia ani kropelki i że na pewno nie dostanie zwrotu 3,50.
Ja i Kolega Kapitan daliśmy radę szczęśliwi przed pogrzebem, nomen omen, że nie mieliśmy chujowego przerostu prostaty i całkiem nieźle z siebie wycisnęliśmy.
Przez to wszystko na mszę św. spóźniliśmy się 2 minuty. Czekał już na nas Profesor Belwederski, tak więc w pięcioro reprezentowaliśmy naszą klasę.
Przekonałem się nie po raz pierwszy, że w kościele lub w cmentarnej kaplicy fajnie jest mieć obok siebie w trakcie uroczystości Kolegę Kapitana. Bo w trakcie mszy robi dokładnie to, co ja, czyli ja to, co on.
Wspólnie złożyliśmy kondolencje rodzinie Andrzeja. Żona wyraźnie się rozruszała, gdy dowiedziała się "kto my są". Siostra również. Syn zaś, który przyleciał z Anglii i, zdaje się, zdążył się jeszcze zobaczyć z ojcem, dziękował za przybycie. Twarz ojca, sposób poruszania się również, tylko zdecydowanie wyższy. Dziwnie było na niego patrzeć i kolejny raz podziwiać cechy, które przechodzą z pokolenia na pokolenie.
 
Po pogrzebie umówiliśmy się na kawę lub herbatę w jednej z galerii. Profesor Belwederski, metropolianin, jadąc oddzielnie nie miał problemów z dotarciem, my też nie, bo całą trójką się zająłem.
Siłą rzeczy w Metropolii nie byli dawno, więc po drodze zrobiłem im małą wycieczkę szpanując znawstwem ciekawych budynków, nazw ulic i placów (obecnych i z czasów komuny) i łatwym poruszaniem się w gąszczu aut, który mnie zaskoczył. Bo przecież ciągle wakacje i nietypowa, antykorkowa pora dnia. A oni podziwiali Metropolię, bo co tu dużo mówić, podziwiać było co. Ja dodatkowo dzięki patrzeniu ich oczami.
W kawiarni byłem gospodarzem, cała czwórka gośćmi. Zadbałem o stolik, serwis i rachunek. Miałem przez cały czas taki wewnętrzny imperatyw. Mieszaninę przyjemności, obowiązku a przede wszystkim niewytłumaczonej wewnętrznej potrzeby, która bez mojej woli mnie opanowała, a ja się chętnie jej poddałem.
Żona złośliwie by uzupełniła: 
- Musiałeś nad wszystkim panować i mieć kontrolę...
Ale tak nie było. Miałem jakiś taki dziwny, trochę wzruszający mnie, ojcowski stosunek do koleżanki i kolegów. Dbałem nadal, może przesadnie, ale było to humorystyczne, żeby przed podróżą znowu zrobili siku, w galerii, tym razem za darmo (Kanadyjczyk I znowu nic nie wycisnął, co mnie, przyznam się, przeraziło), na dworcu, przy kasach, pomogłem im w zakupie biletów i wsadziłem ich do sporo zatłoczonego pociągu znajdując im trzy wolne miejsca. Wszystkiemu bez szemrania się poddawali z pełnym zaufaniem, co jeszcze bardziej mnie wzruszało. A najbardziej, gdy Kanadyjczyk I, potężne chłopisko, przy pożegnaniu nieporadnie objął mnie mocno, poklepywał po plecach i trzymał długo w swoich ramionach, czego nie był zwykły robić.
Na końcu czekałem na peronie, dopóki nie odjechali. Czułem się spełniony.
Rozstawaliśmy się na kilka dni, bo w najbliższą sobotę znowu się zobaczymy w Rodzinnym Mieście na kolejnym klasowym spotkaniu. Nie będzie na nim Kanadyjczyka I, który wcześniej wykupił wycieczkę do Pragi. Szkoda.
 
Do Wakacyjnej Wsi wróciłem o 15.00. Przed bramą dorwała mnie Córcia. Niestety w najbliższy poniedziałek nie będzie mogła przyjechać z dziećmi, bo z ich drugim samochodem zrobiła się poważniejsza sprawa. Trzeba będzie czekać na następny dogodny dla nas wszystkich moment.
Popołudnie w zasadzie spędziłem na werand znajdując siebie w skisłym nastroju. Ciągle wzdychałem, co nawet mnie samego doprowadzało do irytacji, i nic więcej dzisiaj nie byłem w stanie z siebie wycisnąć. Z wyjątkiem moczu, więc dobre i to. Musiałem uzbroić się w cierpliwość i czekać na zbawczą codzienność, która na pewno wypełni pustkę, jaka mnie opanowała.

Zapytałem Żonę o Q-Wnuka. Ciągle jest na obozie piłkarskim, mimo że wczoraj miał poważny kryzys. Według relacji Pasierbicy, która z nim rozmawiała telefonicznie, bolał go brzuch i wymiotował.
- Mama, a zabierzesz mnie do domu?
Trudno było się dziwić jego postawie, skoro ani mama, ani tata nie mogli go przytulić, współczuć i pocieszyć, wszystko oczywiście najlepiej w domu. W związku z niedomaganiami siedział sam w pokoju, gdy koledzy grali na boisku, a gier żadnych przecież nie miał. Do dupy.
Pasierbica spokojnie starała mu się wytłumaczyć, że nie ma takiej możliwości, aby po niego przyjechać i sprytno-mądrze oddała telefon mężowi, czyli ojcu. Q-Zięć znając syna zaproponował mu, że przez 40 minut, czyli do czasu, aż wrócą koledzy, zagra z nim na odległość w jakąś grę. Doskonale wiedział, że wystarczy tylko Q-Wnukowi odciągnąć głupie myśli i go czymś zająć, żeby o wszystkim zapomniał.
Na szczęście koledzy wrócili wcześniej. A wiadomo, jak działa presja grupy. Krajowe Grono Szyderców zdążyło jeszcze tylko usłyszeć głosy kolegów Ale co ty rozmawiasz przez telefon, chodź z nami zagrać!, by ich syn o rodzicach i niedomaganiach natychmiast zapomniał.
Dzisiaj już wszystko było w porządku, dobrze się czuł, trenował z kolegami i obóz był super.
Pierwszy, i wszyscy mamy nadzieję, ostatni kryzys został mądrze zażegnany 

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu The Newsroom (emisja HBO 2012 - 2014). Rzecz dzieje się w świecie dziennikarzy telewizji kablowej. A więc, kto pierwszy, kto szybciej, żeby zwiększyć oglądalność, kto ma misję zbawienia świata, a kto jest tym złym, krótko mówiąc nie nadążałem. Miałem ochotę przerwać oglądanie zaraz po tym, jak po pierwszej fajnej scenie kolejne zasadzały się na błyskawicznych dialogach, często niezrozumiałych merytorycznie i samych w sobie, ale postanowiłem wytrwać i nie psuć Żonie nastroju. Gdy się skończyło, była tego samego zdania. Znowu nie zdanżaliśmy.

ŚRODA (24.08)
No i dzisiaj, gdy o 06.30 odsłoniłem zasłony tarasowych drzwi, ujrzałem Jesień. 

Nie zmyliła mnie bujna przecież jeszcze zieleń orzecha, brzóz, drzew w sadzie, żywopłotu i trawy. Było szaro, wilgotno i pojawiła się pierwsza poważna mgła. Opatulała wszystko i ograniczała widoczność. Było po prostu jesiennie. Zresztą ptaki wiedzą to najlepiej, bo wczoraj z werand widzieliśmy kilka kluczy gęsi, a nie widzieliśmy ich dawno. Ptactwo powoli zaczęło się zmawiać.
 
Dzisiaj o 05.28 napisał Po Morzach Pływający.
Staram się nie jeździć na pogrzeby. Wolę żywych ludzi. Mam zazwyczaj dobrą wymówkę.
Jestem na morzu.
PMP
(zmiana moja)
Odpisałem niezwłocznie.
Cześć Po Morzach Pływający,
O dziwo swoim mailem poprawiłeś mi od rana nastrój, bo od wczoraj mam skisły. Wiesz, w tym roku, w ciągu kilku miesięcy odeszło trzech moich kolegów z klasy, i patrzeć, gdy się kurczymy, nomen omen, nastroju poprawić nie może. Ale niedługo dopadnie mnie codzienność i wyjdę na prostą. Do następnego razu. A może go już nie będzie, bo smucącymi się będą inni... Kto to może wiedzieć?
To trzymaj się zdrowo i napisz, gdzie jesteś. :)
Emeryt
(konieczne zmiany moje)
O 07.07 odpisał:
Ceuta. Na kotwicy (pis. oryg.; Ceuta przy Cieśninie Gibraltarskiej - wyjaśnienie i trud moje)
O ile wiem, mieszkańcy starożytnej Lakonii nie byli żeglarzami. Nawet kropki nie postawił.
 
Dzisiaj zabrałem się za Mały Gospodarczy. Nazwaliśmy to I etapem przygotowań do przeprowadzki.
Postanowiłem, że wszystko, co zabierzemy, będę układał po prawej stronie, to co zostawimy po lewej.
Z połowa toreb i kartonów w ogóle nie była ruszana po przeprowadzce z Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, więc je tylko przenosiłem i układałem. Pozostałe, które zostały w czasie naszego mieszkania w Wakacyjnej Wsi pootwierane i napoczęte, uzupełniałem o walające się luźno różne akcesoria i ponownie zaklejałem. Gdy przyszło do ciuchów i artykułów spożywczych potrzebna była pomoc Żony. Od razu stwierdziła, że w Małym Gospodarczym widać różnicę. Z niepotrzebnych ciuchów zrobił się jeden pokaźny worek, a ze spożywczych nie zrobiło się nic, bo wszystko nadawało się albo do wyrzucenia albo spalenia z racji oczywistego upływu terminów do spożycia lub z powodu myszy. Wśród maneli stał duży telewizor, spadek po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Duży, ciężki, jak cholera, chociaż już płaski, ale widocznie z początków technologii płaskości. Służył nam przez dwa lata, bo choć technologicznie przestarzały, się sprawdzał. Kupowanie wówczas kolejnego nowego nie miało sensu, skoro posiadaliśmy już dwa rozrzucone po świecie (Nasza Wieś i Nie Nasze Mieszkanie). Teraz, całkowicie zbędny, stał w rogu, idealnie zapakowany, opisany Telewizor. Ekran z tej strony. i zabezpieczony trzy lata temu (dokładnie sierpień 2019). Postanowiłem go wystawić na zewnątrz, przed bramę, dokładając do tego worek z ciuchami.
System ten zawsze się sprawdzał. A to chyba (nigdy nie widzieliśmy ich w akcji, chociaż wszystko wystawione błyskawicznie znikało) za sprawą sąsiadów, którzy mieszkali od nas 100 m, po drugiej stronie drogi. Ale jakieś pół roku temu ona zmarła w domu z przepicia, a on, zdaje się, zrobił to samo, tylko w szpitalu. Dom, zaniedbany to mało powiedzieć, teraz dodatkowo straszy pustką i brakiem życia. Nawet szczekającego pieska przywiązanego łańcuchem do budy nie ma, bo z oczywistych względów tutejsi dobrzy ludzie musieli oddać go do schroniska. Ogólnie więc do dupy, bo życia nie ma i nie wiadomo, czy na nasz towar znajdzie się chętny. A to może stworzyć jakiś problemik.
Ogólnie postęp prac oceniłem na 10%  biorąc za 100 wszystko, co dotyczy Małego i Dużego Gospodarczego. Więc nieźle.

Żeby odetchnąć od niewdzięcznej pracy postanowiłem pokosić, a to zawsze dla mnie jest pewną formą relaksu, zwłaszcza przy Gepardowej. Kosiłem, aż na trzy akumulatory - Brzozową Alejkę i teren wokół Stawu. Teraz kosić można dopiero grubo po południu, zanim z traw zejdzie wilgoć. Nie dość, że nagle, jesiennie, po nocach, zaczęła się gromadzić, to jeszcze słońce wisząc niżej nad horyzontem się nie wyrabia.
Prawie kończyłem, gdy pojawiła się Żona z dziwnym uśmieszkiem. Musiał być jakiś powód, że w tak nietypowej sytuacji i taki kawał chciało się jej iść.
- Zadzwoniła właśnie do mnie ta pani z dołu...
- Chyba do państwa przyjechał kurier i na zewnątrz, przy drodze, zostawił przesyłkę. - Było napisane na opakowaniu "Telewizor. Ekran z tej strony". - To wzięliśmy z mężem i postawiliśmy państwu w podcieniach.
Żona musiała hamować gwałtowny wybuch śmiechu tłumacząc pani, że to właśnie mąż specjalnie...
Za to pani się obśmiała deklarując, że za chwilę odniosą na miejsce, tam gdzie stał.
- Ale nie trzeba, mąż zaraz przyjedzie z taczką...
Gdy przypędziłem w turkocie koła, telewizora nie było. Stał idealnie w tym samym miejscu przy drodze.
No, cóż, wiadomo nie od dzisiaj, że ludzie są rozmaici. Ci, z dołu, oboje osiemdziesięcioletni aż przesadnie uczynni i pomocni. Ale oni nie byli ze Stolicy.

Wieczorem obejrzeliśmy francusko-belgijski film fabularny z 2020 roku - Małe szczęścia. Specjalnego szczęścia nie mieliśmy, bo film się okazał filmem klasy B. Ale mimo tego się zrelaksowaliśmy. Może na zasadzie odskoczni od amerykańskich. I oczywiście zdanżaliśmy!

Dzisiaj, gdyby Ojciec żył, kończyłby 99 lat.

CZWARTEK (25.08)
No i dzisiaj mamy 25. sierpnia.
 
Rzeczywiście wielkie odkrycie! 
No, ale dzisiaj Szczecinowi upływa termin dopięcia wielkiej transakcji. I co? Ano nic. Obie panie, Żona i Szczecinianka, są w kontakcie, wspierają się duchowo i monitorują sytuację. Staram się ze względu na moje zdrowie psychiczne być od tego z daleka, a z drugiej strony ze względu na moje zdrowie psychiczne potrzebuję wszelakich informacji, jak kania dżdżu.
Jesteśmy więc na Wielkim Rozdrożu i/lub w Wielkim Stanie Zawieszenia oraz w Ogłupieniu i Nadziei.
Bo agentka nieruchomości ciągle informuje Szczecinian, że ich nieruchomość sprzeda do końca sierpnia, sama Szczecinianka chce na miesiąc wynająć jakieś lokum w Powiecie, bo ona sama i mąż, a przede wszystkim dwaj starsi synowie chcą rozpocząć rok szkolny w nowej szkole, a najmłodszy w wymarzonym nowym przedszkolu (na weekendy zjeżdżaliby do Szczecina, do męża i ojca), zaś Uzdrowisko przedłuży notarialnie (środa, 31. sierpnia) naszą umowę o miesiąc.

Rano Żona wymyśliła, żeby do Sąsiedniego Powiatu jechać na zakupy dzisiaj, zamiast jutro, zwłaszcza że po facecie, który miał dzisiaj (kolejny termin na 100%) przywieźć pierwszą partię drewna, ani widu, ani słychu. Nie reagował na moje telefony.
Wyjeżdżając z przyjemnością zarejestrowaliśmy, że telewizor zniknął i worek z ciuchami też. Czyli że dalszy obrót towarem w Naszej Wsi istnieje, a to w świetle przeprowadzki(?) dodało nam ducha, bo diabli wiedzą, czego się jeszcze będziemy pozbywać.
Po sprawnych zakupach wylądowaliśmy w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem pomysł się urodził, a w zasadzie dwa. Autorem obu byłem ja, a dotyczyły oczywiście Szczecina i siłą rzeczy nas. W jakiś sensie zebrałem różne luźne uwagi rzucane przez Żonę w ostatnim czasie, dodałem trochę swojego i stworzyłem z tego zgrabną całość. 
- Można by zrobić tak... - zacząłem. - Szczecinianka nie musiałaby niczego w Powiecie wynajmować... - Żona się zainteresowała. - Mogłaby nam przekazać trzech synów, którzy mieszkaliby z nami. - Codziennie rano podwoziłbym ich do szkoły i do przedszkola. - Ty byś nie musiała tak wcześnie się zrywać. - zastrzegłem. - A odbierałbym ich sam, albo we dwoje, zależałoby. - Rodzice daliby nam odpowiednie uprawnienia, żeby nie było formalnych problemów. - Oczywiście podstawową sprawą byłyby finanse. - Musieliby pokryć koszty jedzenia, jakichś ułamków prądu i wody oraz koszty dowozu i przywozu dzieci, oczywiście według amortyzacji Inteligentnego Auta. Dodatkowo... - tu byłem szczególnie z siebie dumny - mógłbym otrzymywać od nich jakieś pieniądze za korepetycje i czas poświęcony dzieciom, żeby się nie zaniedbały w nauce. - Poza tym mielibyśmy stały miesięczny dochód, bo rodzice co tydzień by zjeżdżali płacąc po cenach rynkowych za wynajem mieszkania. - To wszystko oczywiście do czasu, aż nie dopięliby transakcji.
Sam, gdy to czytam, podziwiam, że takie zgrabne.
Żona dość szybko załapała pomysł, bo w oczach jej ujrzałem kpinę.
- To dlaczego nie pójść dalej?... - usłyszałem. - Niech jeszcze zostawią nam swego psa! - Będzie znacznie ciekawiej.
Czując ironię, niezrażony, wymyśliłem inaczej.
- To mam inny pomysł. - My wyjedziemy całkowicie do Nie Naszego Mieszkania, a oni sprowadzą się całkowicie do Wakacyjnej Wsi i spokojnie będą dopinać transakcje. - Do tego czasu nawet nie będziemy musieli jakoś specjalnie przerzucać naszych maneli.
Tu Żona się oburzyła.
- To oni będą mieszkać w komforcie, a ja się będę gnieździła?!...
Oczywiście ja bym się nie gnieździł. Skoro wymyśliłem...
I za chwilę mnie dobiła precyzyjną, bezpardonową logiką:
- A z czego będziemy żyć?
Na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć.
Pomysł więc został zakwalifikowany do grupy debilnych. W obu wersjach. Ale Kawiarnia w Której Rodzą Się Pomysły tak czy owak się sprawdziła.

Po powrocie po długim okresie zaniedbania opryskałem pomidory. Po ostatnich, krótkich przecież, deszczach od razu pojawiła się zaraza. Kilka sztuk musiałem zerwać i wyrzucić z nadzieją, że pozostałe zdążą dojrzeć.
Potem skończyłem prace w Małym Gospodarczym i oceniłem przeprowadzkowy stan dotyczący obu pomieszczeń na 20%. I na koniec, dla relaksu, skosiłem żyłką trawę na  jeden akumulator.
Wieczorem obejrzeliśmy 13. odcinek Zadzwoń do Soula. Ewidentnie ostatni. Coś mi się pomieszało przy dwunastym, bo myślałem, że ten był ostatnim. Serial zakończył się tak, jak powinien. Bez amerykańskiej łopatologii, a jednocześnie czytelnie i jednoznacznie. I chociaż widz wiedział, że nieuchronne musi nadejść, to po jego nadejściu czuł gorycz. Bo polubił parę głównych bohaterów i żałował Bo przecież ich losy mogły potoczyć się inaczej, gdyby...

PIĄTEK (26.08)
No i od rana dało o sobie znać Powiatowstwo. 

Facet z drewnem miał być o 09.00. Był przed ósmą. Miał zadzwonić, gdy będzie wyjeżdżał od siebie. Zadzwonił Stoję pod bramą. Przywiózł trzy metry drewna. Umówiłem się, że kolejne trzy przywiezie jutro O tej samej porze, a resztę w poniedziałek.
Na dzisiaj szykowała się niezła dywersyfikacja prac. Ich zakres był tak różnorodny i szeroki, że postanowiłem zrobić maksimum i się zajebać, a po wszystkim wziąć prysznic i wieczorem z dużą satysfakcją siąść przed laptopem i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku oglądać mecz. Prawie wszystko się udało.
Zacząłem od lekkiej rozgrzewki. Facetowi pomogłem w ręcznym rozładunku drewna, a potem, na tym etapie życia w Wakacyjnej Wsi już mocno zrezygnowany, ale ciągle jeszcze buntujący się, zlikwidowałem kilkanaście kretowisk.
Kontynuując rozgrzewkę spod wszystkich jabłoni zebrałem taczkę jabłek segregując zgnilaki od dobrych. Zgnilaki poszły do kompostu, dobre przygotowałem dla Lekarki. Poza tym musiałem oczyścić teren, bo przy koszeniu trawy cięcie żyłką po jabłkach, zwłaszcza zgnilakach, nie należy do przyjemniejszych, nawet gdy ma się na twarzy maskę.
 
Dzisiaj wyjeżdżali goście. Ci z góry, ze Stolicy, okazali się sympatyczni i nie sprawili praktycznie żadnych problemów. Praktycznie, bo pani zapłaciła za pobyt 4 dni po terminie, ale według Żony, która nie dopuściła mnie do sprawy, problemu nie było.
Tym z dołu podziękowałem za noszenie telewizora tam i z powrotem.
- Bo wie pan, tego dnia pytał się pan rano mojego męża, czy przypadkiem nie widział kuriera. - Mąż to tak mocno zapamiętał i się przejął, że gdy wychodząc na spacer zobaczyliśmy telewizor, sprawa była dla nas jasna. - No patrz - mówię do niego - co za bezczelny typ z tego kuriera! - Żeby tak zostawić telewizor na zewnątrz przy drodze i nikogo nie powiadomić!...
Znowu się uśmialiśmy. 
Zrobiłem porządki po gościach - etap I sprzątania. Wszystko razem w tym upale tak mnie zmęczyło, że na 40 minut zaległem na hamaku. A, jak pisałem, hamak mnie regeneruje, więc zaraz potem zacząłem układać drewno. Zaskoczyłem samego siebie, bo nie zakładałem, że dzisiaj ułożę wszystko. To dało mi tyle werwy, że jeszcze bez problemów na jeden akumulator żyłką skosiłem trawę.
Zabrać się do Dużego Gospodarczego już nie dałem rady. Zajebałem się i bez niego.
Sam prysznic nie wystarczył. Przed meczem musiałem się położyć, żeby "wyprostować" kręgosłup.
Polacy rozpoczęli Mistrzostwa Świata w siatkówce (gospodarze to Słowenia i Polska po zabraniu Rosji organizacji tej imprezy) meczem z Bułgarią. Wygraliśmy 3:0.
Przypomnę, że są oni na ósmym miejscu drużyn, którym trzeba dać wpierdol (nr 1 - trzeba dać najbardziej, itd.)
1. Rosja
2. Brazylia
3. Włochy
4. Iran
5. Serbia
6. Słowenia
7. USA
8. Bułgaria
Z pozostałymi z całego świata trzeba zwyczajnie wygrać.
 
SOBOTA (27.08)
No i od rana znowu dało o sobie znać Powiatowstwo. 

W swojej gorszej wersji.
Facet miał przyjechać z drewnem. Nie przyjechał i się nie odezwał.
Po 10.00 wpadli do nas na kawę Lekarka i Justus Wspaniały. Zaprosiliśmy ich, żeby zabrali sobie od nas jabłka "ile fabryka daje", bo oni nie mają jabłoni, a nasze cztery obrodziły w tym roku tak, że  gałęzie wiszą pod ciężarem owoców do samej ziemi, mimo że jesienią je zdrowo przyciąłem i drzewa po tym zabiegu miały chorować i z owocowaniem wystartować dopiero w przyszłym.
Justus Wspaniały przyniósł nam ocet jabłkowy własnej roboty, a Lekarka chciała dostarczyć nam buraki, ale Żona się wybroniła pytając ją, czy  może chce od nas.
Długo nie gościli, bo w południe wyjeżdżałem do Rodzinnego Miasta na kolejne klasowe spotkanie. 
 
Było nas trzynaścioro, siedem koleżanek i sześciu kolegów. Przy sprawdzaniu przez Koleżankę Przewodniczącą w dzienniku listy obecności musieliśmy na chwilę zatrzymać się przy trzech nazwiskach kolegów, którzy w tym roku odeszli.
-  Zauważyłeś - zagadałem do Kolegi Kapitana - że ten stół, przy którym co roku siedzimy z prostokątnego nieuchronnie robi się coraz bardziej kwadratowy?...
Sumarycznie rzecz biorąc frekwencyjnie jednak nie było źle. 54 lata po ukończeniu szkoły?! A mogłoby być bardzo dobrze, gdyby pojawiło się na spotkaniu jeszcze pięć osób (koleżanka i czterech kolegów), bo po pierwsze spełniony jest podstawowy warunek - żyją, a po drugie na spotkaniach bywali i to  często, ale akurat dzisiaj termin im z różnych względów nie pasował.
Mogłoby być rewelacyjnie, gdyby trzy koleżanki, które na spotkaniach bywały, nagle, od jakiegoś czasu, przestały, co więcej, zerwały w sposób dla nas niezrozumiały wszelkie kontakty i nie reagują na nasze próby ponownego ich nawiązania. Z kolei mamy kontakt z dwiema koleżankami i jednym kolegą, ale oni nigdy na spotkaniach nie byli i nie zanosi się, żeby byli. Ale zawsze spotkanie klasowe pozdrawiają.
Atmosfera jak zwykle była super - wesoło, z humorem. Po to się spotykamy. Kanadyjczyk II, który pod koniec września wraca do Kanady, tym razem sam, bo pierwsza miłość jego życia zostaje w domu, w Polsce, zaprosił nas wszystkich na przyszły rok, na czerwiec do zamku niedaleko ich wsi.
- Wszystko będzie na mój koszt - nocleg, wyżera. - Zapraszam.
Zapowiada się więc atrakcyjnie. Byleby dożyć.

Do Wakacyjnej Wsi wróciłem na tyle wcześnie, żeby przy Pilsnerze Urquellu posiedzieć z Żoną i zdać jej relację (z tego grona zna sporo osób, bo dwa spotkania klasowe odbyły się w Naszej Wsi). A potem obejrzeliśmy pierwszy odcinek polskiego serialu z 2014 roku (pierwszy sezon) - Wataha. Przymierzaliśmy się do niego, konkretnie ja, wielokrotnie, zwłaszcza że słyszałem o nim wiele dobrego, ale Żona stale oponowała Bo nie lubię takich klimatów. Dzisiaj jednak musiała się poddać, bo pomimo jej poszukiwań nic "nie nadawało" się do oglądania.
- Chyba ci się podobał? - zapytałem po ostatniej scenie.
- Nooo, może trooochę... - Ale taki mroczny...
 
NIEDZIELA (28.08)
No i czas do południa stał pod znakiem przyjazdu Szamanki i Tego Który Dba O Auto, oczywiście z dwójką ich dzieci.
 
Nie widzieliśmy się trzy lata. 
Byliśmy bardzo ich ciekawi, no i oczywiście dzieci. Synek, gdy się rozstawaliśmy, miał roczek. Duża głowa nieproporcjonalna do reszty ciała, łysa, była takim jednym wielkim uśmiechniętym, pogodnym księżycem, który przy pierwszym kontakcie rozbrajał każdego. Teraz ujrzeliśmy czterolatka, który zachowywał się w sposób typowy dla tego wieku z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę. A jak mogła wyglądać dwuletnia dziewczynka? Gęste włosy spięte w dwa kucyki, wszystko małe, okrągła buźka i niesamowite gęste i ciemne brwi, jak u dorosłego. Zachowywała się typowo dla swojego wieku z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę.
Oboje mieli ciemne oczy, a ich fizjonomia zdawała się być zaprojektowana przez jakiegoś rysownika do rysunkowego filmu, w którym takie dzieci poprzez swoje dziwne i niewytłumaczalne cechy, w jakimś sensie nienaturalne, bo specjalnie uwypuklone, stawały się nieszablonowe - jednocześnie słodkie bobasy, a z drugiej jakby dorosłe. Przez cały pobyt nie mogłem się napatrzeć.
Wyjątkowość ich zachowania polegała na tym, że żarły owoce wszelakiego rodzaju. Co z tego, że rodzice nas o tym uprzedzali. Wyobrażać sobie a widzieć, to dwa różne wrażenia.
Zaczęli od jabłek. Natychmiast po wejściu do domu zażądali po jednym widząc cały stos, który zebrałem rano. Tak wyposażeni poszli z dorosłymi oglądać mieszkania dla gości. Było to zajęcie nudne, jabłka się skończyły, więc synek mimo protestu rodziców sam wrócił do nas i przyniósł sobie kolejne, jakieś takie zielone, nie wiem, czy dojrzałe, i zakomunikował Twarde! zatapiając ząbki i niechętnie dzieląc się z siostrą, która też się domagała. Trwało to tak przez cały czas pobytu. Gdy rodzice protestowali, Ten Który Dba O Auto Dosyć! Wystarczy!, Szamanka Bo dostaniecie sraczki! i stosowali mechaniczną blokadę usuwając miskę z jabłkami, dzieci szły pod jabłonie, zbierały jabłka i pożerały.
Ale to nie wszystko. W ruch, ledwo gdy tylko pojawiły się na stole na werandzie, poszły arbuz i banany, w które się zaopatrzyliśmy na okoliczność. W końcu Szamanka poprosiła, abyśmy resztę schowali Bo inaczej nie damy rady! A w pewnej chwili, zatopiony w rozmowie, usłyszałem nad uchem głos czterolatka Mogę pomidora? Więc oboje wziąłem za rączki i zaprowadziłem do skrzyń. Zrywałem im koktajlowe, które małymi łapkami w całości pchały sobie do dziobów bardzo sumiennie i z przejęciem je żując. Do winorośli już nie odważyłem się ich zabrać na okoliczność wzmiankowanej sraczki. W końcu dorośli chcieli sobie porozmawiać.
Ale to nadal jeszcze nie wszystko. Mimo pożeranych owoców Szamance udało się wcisnąć trochę zupki, którą ze sobą przywiozła, a potem dzieci zjadły jeszcze leczo przygotowane przez Żonę.
I to nadal nie wszystko. Na stole postawiłem talerz z plastrami koziego sera do wina. Schodził, jak ciepłe bułeczki. Co chwilę czterolatek wracał z salonu i brał kolejny plaster, a talerz pustoszał w zastraszającym tempie. W końcu Ten Który Dba O Auto zaproponował A może byś ten serek położył sobie na kawałku bułeczki? i przeszło. Niczemu się już nie dziwiłem, ale zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe.
Poza tym dzieci były zupełnie normalne. Wyciągały, co tylko wyciągnąć się dało, rozwlekały, a straciwszy zainteresowanie porzucały. Grzebały moją łopatką i grabiami w piasku, darły się, jeździły samochodzikami w salonie, biegały i się chowały lub zapadały w podejrzaną ciszę, która wymagała kontroli rodziców.

Szamanka i Ten Który Dba O Auto w zasadzie przez te trzy lata się nie zmienili. Może o tyle, że wydawali się bardziej dojrzali. Chyba z powodu tego, że nigdy ich tak naprawdę dotychczas nie widzieliśmy w roli rodziców.
Po przyjeździe pokazaliśmy im mieszkania gości i cały teren, żeby potem było wiadomo, o czym rozmawiamy i żebyśmy mogli odnosić się do Naszej Wsi, którą przecież doskonale znali. Pięć godzin z sześciu ich pobytu przesiedzieliśmy na werandzie i przegadaliśmy. Tematów, które obie strony doskonale czuły, było bez liku. Nasza Wieś, Sąsiedzi, Wakacyjna Wieś i nasza obecna sytuacja, Szkoła, ich praca, budowa (kupili działkę i stawiają dom inspirowani w wielu kwestiach tym, czego doświadczyli w Naszej Wsi) oraz dzieci i oczywiście bieżące sprawy. Zrobiło się ciemno, za jakieś 15 minut miał się rozpocząć mecz, a my nie przegadaliśmy wielu spraw, w tym Szweda, i nawet nie zdążyliśmy wpisać sobie nawzajem do albumów dedykacji. 
Za to zdążyliśmy przejść na Ty. Kto by to, panie, pomyślał sześć, siedem lat temu i wcześniej, kiedy przyjeżdżali do nas wielokrotnie, do Naszej Wsi jako goście, zawsze z trzema psami. Jak od tego czasu i ich, i nasze życie się zmieniło...
Żona otworzyła im i zamknęła bramę, a ja w ostatniej chwili zdążyłem stanąć na baczność przed laptopem i wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego.
Wygraliśmy z Meksykiem 3:0.
 
Dzisiaj, gdyby Mama żyła, kończyłaby 95 lat.
 
PONIEDZIAŁEK (29.08)
No i dzisiaj od rana dopadła nas naprawdę straszliwa chandra, depresja, beznadzieja i nieznośny stan zawieszenia.
 
Gdy wstałem, jeszcze tego wszystkiego w sobie nie miałem. Było jak zawsze rano, czyli fajnie. Ja sam, laptop, kawa, Żona na górze. Ale, gdy zeszła, od razu było widać, że jest i będzie przerąbane.
Od razu siedziała na kanapie jak kupka nieszczęścia, taka bida, że aż kroiło się moje serce. Nie pomogły serwowane przeze mnie wody i kawy. Nic. W końcu dowiedziałem się Jestem w okropnym stanie z powodu zawieszenia, nadal nic nie wiadomo, trudno to wytrzymać!
Co prawda jestem gruboskórny, ale jednak ta aura, która przecież też mnie dotyczyła, zaczęła się powoli, bo powoli, ale jednak przebijać.
Oboje, w swoich myślach, przyjęliśmy odrębne, indywidualne taktyki obrony własnych organizmów. Ja postanowiłem zajebać się pracą. Koszenie żyłką na cztery akumulatory, kosiarką na dwa i od razu głupie myśli przejdą. Miałem tylko po raz pierwszy za złe temu kutasowi od drewna, że kolejny raz mnie zwiódł, nie dotrzymał słowa i drewna nie przywiózł i że przez to nie mogłem się dobić. A na żaden destresujący mecz dzisiaj nie mogłem liczyć.
Żona przyjęła taktykę delikatną, kobiecą. W pewnym momencie siedząc jak siedem nieszczęść, że aż parę razy przychodziłem i ją przytulałem, odezwała się:
- A może byśmy zrobili sobie wycieczkę?
Zaprotestowałem wewnętrznie i zewnętrznie. Wewnętrznie, bo ujrzałem nagle, ile dzisiaj mogę nie zrobić (koszenie i wpis), a zewnętrznie wyrzuceniem z siebie mojej frustracji.
- Ale gdzie możemy pojechać, skoro całą Piękną Dolinę znamy i wszędzie byliśmy?! - A poza tym, jak ja mogę po niej jeździć, skoro nie mam serca?!
Żona jednak nadal siedziała bezgłośnie jak siedem nieszczęść.
- No, dobra pojedziemy, tylko wymyśl gdzie? - Ja w tym czasie skoszę trawę chociaż na jeden akumulator. - starałem się zachować twarz sam przed sobą.
No i Żona wymyśliła, bo w wymyślaniu jest dobra. Miało to być miejsce mocno odległe od Wakacyjnej Wsi, miejsce, w którym o mało się nie zakotwiczyliśmy i w którym rzeczywiście dawno nie byliśmy.
Trafiliśmy na nie jeszcze przed Naszą Wsią, gdy szukaliśmy nowego miejsca na Ziemi. 40 km od Metropolii, sensowna cena, 10 hektarów ziemi i lasu. Mankamentem był domek położony przy ruchliwej drodze. To jednak nam nie przeszkadzało, aby je dokładnie sprawdzić. Byliśmy więc raz z przedstawicielem właścicielki, raz sami, a kolejne razy z Budowlańcem, potem z Pasierbicą i z Przyjaciółką Pasierbicy, tą od przyszłego Nie Naszego Mieszkania i wreszcie nawet z Tańczącą z Kulami i jej mężem, Dzidkiem. 
Żona wtedy biła się z myślami, ale do czasu. Gwoździem do trumny tego miejsca był sen. Którejś nocy przyśniło się jej, że ta droga to taka wielopasmowa arteria, po której śmigają tramwaje, autobusy, TIR-y i samochody. To wystarczyło. Szukaliśmy dalej, aż w końcu znaleźliśmy Naszą Wieś. A to miejsce, z "arterią", kupił facet, który zrobił z niego wielki campus obsługujący wycieczki szkolne przyjeżdżające naraz czterema autokarami i oczywiście turystów indywidualnych. Park linowy, quady, kort tenisowy, itp. Inna oferta niż nasza i inna skala. Ale z gościem się poznaliśmy i darzyliśmy się sympatią. Nawet był u nas i bardzo mu się podobało. W końcu działaliśmy razem na rzecz Pięknej Doliny.
Dzisiaj jego nie było, ale za to jego partnerka i pracownik podjęli nas pyszną kawą. Ona i rozmowa pozwoliły mi natychmiast odepchnąć od siebie poprzedni nastrój. A gdy później zajechaliśmy w tereny, w których byliśmy pierwszy(!) raz, było tylko lepiej. Kolejne wsie i miejsca, które już znaliśmy, ale nie byliśmy wiele lat, tylko poprawiały nam humor. Wracały wspomnienia.
Wypuściliśmy się tak daleko, że zataczając koło mogliśmy z zaskoczenia wpaść do Naszej Wsi. Sąsiadka Realistka stanęła na wysokości zadania i uzupełniła nam wiktuałowe zapasy.
 
Z wycieczki więc wróciliśmy oboje z tarczą. Humoru nie zdołał nam zmienić w sumie nieszkodliwy mail od Szczecinianki. Informowała nas, że w najbliższą środę lub w czwartek zjeżdża wraz z trzema synami do Pięknej Doliny w związku z rozpoczynającym się nowym rokiem szkolnym. Zatrzyma się w Rybnej Wsi, w agroturystyce, do połowy września, z opcją powrotów na weekendy do domu, do męża i psa. Pytała, czy w drugiej połowie września mogłaby zamieszkać z chłopakami w jednym z naszych mieszkań przeznaczonych dla gości. Oczywiście odpłatnie, ale po cenie agroturystycznej z Rybnej Wsi.
Sprawę przedyskutowaliśmy i wyszło nam, że nie możemy się zgodzić z wielu względów, których tu przytaczać nie będę. Ale jednym z nich było niewątpliwie Daj palec, a... Poza tym niechybnie uczestnicząc wtedy w problemach Szczecinianki, mając na głowie własne, zwariowalibyśmy.
Żona bardzo ciepło i serdecznie odmówiła.
Więc w dobrym nastroju pod wieczór pokosiłem sobie na jeden akumulator, a potem pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa z sympatycznym doradztwem.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.47.

I cytat tygodnia:
Łatwiej jest oszukać ludzi, niż przekonać ich, że zostali oszukani. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)
To bardziej (ale przecież nie tylko) a propos naszego klasowego spotkania. W pewnym momencie ktoś zawołał głosem, w którym była mieszanka ciekawości i radości:
- A kto już przyjął czwartą dawkę szczepienia?!
Radośnie uniosło się kilka rąk. Pozostali wydawali się zawstydzeni. Byli dopiero po trzeciej.
- To ja zapytam inaczej! - rzuciłem prowokacyjnie. - Kto w ogóle(!) się nie szczepił?!
Uniosła się jedna ręka, koleżanki ze Stolicy. Przybiliśmy piątkę, też radośnie, ku zakłopotaniu, zgrozie lub zniesmaczeniu pozostałych (w zależności od osobnika) Że też w naszym gronie są tacy!... Ale cóż, są nasi. Trudno!

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

22.08.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 262 dni.
 
WTOREK (16.08) 
No i trochę ogłupiały przystępuję do nadrabiania zaległości.
 
W niedzielę, (14.08), do południa starałem się pisać, bo wiedziałem, że u Wnuków nie będzie szans. A zależało mi, żeby zaległości były tylko dwudniowe (niedziela, poniedziałek). Jednocześnie sprzątałem górne mieszkanie.
Gdy wyjeżdżałem i gdy Żona otwierała mi bramę, napatoczyli się Lekarka i Justus Wspaniały. Szli na spacer do lasu. Teraz to już tak nie ma, że jedno, albo drugie, albo oboje informują nas Lekarka przyjedzie za dwa tygodnie... albo Przyjadę za dwa tygodnie... Wszystko dzieje się w strukturach głęboko utajnionych. Żona by skomentowała: Zasłużyłeś sobie na to! chociaż ja do niczego się nie poczuwam i nawet noszę w sobie znamiona skrzywdzenia. Mojej osoby oczywiście.
Oboje jednak byli energiczni i radośni, co dawało nadzieję. Może wróci poprzednia, roczna, aura?...

Do Wnuków całą drogę jechałem praktycznie w deszczu. Ale co to był za deszcz, który padał przez godzinę, gdy ziemia łaknie co najmniej tygodniowych opadów non stop. Ja też.
Całe popołudnie i wieczór praktycznie z Wnukami nie miałem kontaktu. Oprócz zwyczajowego powitania i przekazania różnych, przeważnie poobozowych informacji, nic więcej nie mieliśmy ze sobą wspólnego. Pozaszywali się gdzieś po kątach albo z książkami, albo z grami i tyle ich widzieli. Pisałem wcześniej, że dziadek, nawet już nie powoli, przestaje być atrakcją dnia. Jak zwykle i wszędzie obowiązują priorytety.
Za to, jak dawno, albo nigdy, do późnego wieczora rozmawiałem z Synem i Synową. A to za sprawą Córci, która przy jakiejś okazji wychlapała o Uzdrowisku. Więc nie było co dłużej się kryć. Bo do tej pory robiłem to względem Syna i Synowej, żeby uniknąć ich pukania się po głowie na różne, mniej wyraźne, stonowane, i wyraźniejsze sposoby. Poza tym temat jest w toku i nie wiadomo do końca, co będzie. Synowa ograniczyła się tylko do kulturalnego złapania się za głowę ze słowami Ale wy przecież tam mieszkacie dopiero dwa lata!, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie i określało ogólne, w tym nasze, interwały i trendy przeprowadzkowe. Syn zaś wzniósł się na wyżyny naukowych definicji twierdząc Wy macie przeprowadzkowe ADHD i określił w ten sposób chorobową jednostkę. Nie przeczyłem, bo fajnie jest, jeśli już chorować, to na coś takiego. Potem już poszło z górki.
Po wszystkim tłumaczyłem Synowej, jak może trochę podreperować siły i nadrobić braki w spaniu. Po pierwsze Możesz zrezygnować z robienia do pierwszej w nocy sernika, bo chyba istotą wszelakich obchodów, świąt, itp., jest, aby się spotkać i przede wszystkim cieszyć się swoim towarzystwem, więc poczęstuj towarzystwo herbatą, kawą, wodą i będzie pięknie (nie chciałem prowokacyjnie przypominać, że mnie ma z głowy, bo sobie przywiozłem Pilsnera Urquella), a po drugie Że zadam proste pytanie: Kto jest ważniejszy dla rodziny? Ty czy Furia?! Ciekawe, jak to wszystko będzie wyglądać, gdy ty pierwsza zejdziesz z wycieńczenia, a Furia zostanie?!
Problem jest taki, że w nocy, co dwie godziny, Synowa monitoruje poziom cukru u Furii i adekwatnie reaguje. A w związku z tym musi się budzić z poprzedniego zasypiania, które w miarę postępowania nocy przychodzi z coraz większym trudem, by w końcu nie musieć się budzić z czegokolwiek. Paranoja! W związku z tym chodziła jak cień, Synowa oczywiście, bo Furia ma się świetnie.
Patrzyła na mnie, Synowa oczywiście, jakbym plótł bzdury i nie wiedział kompletnie, o czym bredzę.
Ale sumienie mam czyste.
Późnym wieczorem zasypiałem w pokoju, chyba Wnuka-I i jeszcze któregoś, ale trudno się w tym połapać, bo jestem opóźniony w fazie, i gdy wreszcie się połapię, to już jest inaczej, na dole jego, ich (?) przykrótkiego łóżka mając w pokoju do towarzystwa chomika.
 
Dzisiaj skontaktowałem się z Szamanką. Siedziała w Stolicy u swojej przyjaciółki i Dniami oglądamy filmy z Netflixa. Piękna sprawa. Bo Ten Który Dba O Auto z dwójką dzieci pojechał do swoich rodziców, do... Uzdrowiska. Umówiliśmy się na ich przyjazd do Wakacyjnej Wsi w najbliższą niedzielę, na 14.00. Po trzech latach od ich wyjazdu z Naszej Wsi. Mają ze sobą przywieźć album z pięknymi zdjęciami z czterech pór roku Naszej Wsi zawierający również elementy (emelenty) naszego i ich, dwuletniego życia, przygotowanego przez Tego Który Dba O Auto. Obiecaliśmy sobie wpisanie stosownych dedykacji, które miały zaistnieć na dwóch egzemplarzach dwa, trzy miesiące po ich powrocie do Metropolii, na zasadzie To się umówimy, gdy tylko się ogarniemy... W międzyczasie i u nich, i u nas zdążyło się nadziać. Choćby ich syn, poczęty w komfortowych i bezstresowych warunkach Naszej Wsi, doczekał czterech lat, a córka poczęta już bez pomocy Naszej Wsi, tylko normalnie, dwóch. Wobec takich faktów, o nas nie wypada nawet wspominać.

Pod wieczór zadzwonił ze Stanów kolega ze studiów. Taki zawsze energetyczny. Był kilka razy na zjazdach i w skype'owym kontakcie w trakcie niektórych zjazdów. Ponoć kilka razy usiłował się ze mną skontaktować telefonicznie (nie odbieram nieznanych numerów telefonów), aż w końcu mnie dopadł. Odebrałem po jego smsie. Chciał bliżej porozmawiać o Zjeździe 2023. Być może jestem niesprawiedliwy, niewyrozumiały  i nieuczynny, ale na tego typu propozycję się zjeżam. Mam prawo oczekiwać, jako jeden z dwóch organizatorów, że mój trud zostanie poważnie potraktowany, że zainteresowani zapoznają się ze szczegółową ofertą, która jest podana na tacy. Ale niektórzy nie czytają, gdzieś podziali, przeoczyli, zapomnieli lub wrzucili do spamu. I potem oczekują indywidualnej obsługi. Ja bym to może nawet i chętnie robił, ale zwyczajnie nie mam czasu. Poza tym te czekające mnie wtedy świetne pomysły i porady z dobrego serca, negowanie pewnych ustaleń i  możliwości, nieorientowanie się w sprawie, wektorowe wzajemne znoszenie się przeciwstawnych sobie pomysłów są po prostu dla organizatorów udręką. A wypadałoby się z sympatią zająć koleżanką, czy kolegą, zwłaszcza, że się ich lubi. Do takich właśnie należy ów kolega.
Męczył mnie nie słuchając co mówię i powtarzał kwestie po pięć razy. Że nie odbieram jego telefonu, że dostał mój numer od naszego kolegi, też ze Stanów, i żebym zaakceptował jego zaproszenie na mobilnego Skype'a To będziesz mógł dzwonić po całym świecie dużo taniej z telefonu, a za darmo z laptopa. Nie pomagały moje tłumaczenia, że teraz niespecjalnie mogę rozmawiać, bo jestem u Wnuków, że zadzwonię w sobotę, a przede wszystkim, że nie wiem, o czym on mówi i że do przybliżenia mi jego propozycji potrzebna jest Żona. Nie tłumaczyłem mu szczegółów mojej ignorancji i szczególnego, to znaczy wrogiego, nastawienia do komputerów i innych obecnych wynalazków. Że smartfona ledwo akceptuję z jego telefoniczną funkcją, że owszem laptopa mam, ale żeby z niego dzwonić, to jest to już gruba przesada i że mobilny Skype mnie przeraża. Instynkt mi podpowiadał, że  gdybym mu zaczął tłumaczyć, byłoby znacznie gorzej.
Ale jakoś udało się rozmowę zakończyć. Przewiduję jednak inwazyjne trudności, bo po zaakceptowaniu zaproszenia nie będę znał dnia ani godziny, Mail w tej sytuacji jawi mi się jako cudowne nieinwazyjne narzędzie do komunikacji. Lepsze nawet niż sms.
 
Według wieczornej relacji Żony znowu przyjechali goście ze... Stolicy. Jacy by nie byli, na szczęście ich nie przyjmowałem. Żona twierdziła, że sympatyczni, ale nauczeni poprzednim, świeżym, przykładem nie chwalimy dnia przed zachodem słońca.

W poniedziałek (15.08) rano musiałem sprawiedliwie stwierdzić, że ze spaniem nie było źle. W nocy stopy umiejętnie umieszczałem miedzy szczeblami, chomik, taki kulturalny, obudził tylko raz. Wstałem o 09.00.
Spotkałem się od razu ze zrozumieniem domowników i mogłem skończyć skrócony wpis i bardzo wcześnie go opublikować. Potem nie byłoby szans.
Dzisiaj w Polsce obchodzono dwa święta - cywilne i kościelne kościoła katolickiego. Dzień Wojska Polskiego (dzień wolny od pracy) oraz Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Oraz Matki Boskiej Zielnej i Matki Boskiej Zwycięskiej.
A na świecie:
Grecja – święto Zaśnięcia Bogurodzicy (szczyt urlopowy przypada na ten właśnie dzień),
Hiszpania – ogólnokrajowe święto religijne, różne nazwy w zależności od miejsca, dzień wolny,
Indie, Kongo – Dzień Niepodległości, Kongo - Matki Boskiej Znakomitej,
Korea Południowa, Korea Północna – Dzień Wyzwolenia,
Kostaryka – Dzień Matki,
Liechtenstein – Wigilia urodzin ks. Franciszka Józefa II, święto państwowe,
Włochy – Ferragosto (łac. Fériæ Augústi, Wakacje Augusta, było świętem pogańskim obchodzonym na zakończenie zbiorów, początkowo we wrześniu, a przez cesarza Augusta przeniesione na sierpień, który nosi jego imię),
Czechy - Matki Boskiej Korzennej.
Na świecie, jak widać, dzieje się tego dnia. A taki ateista, jak ja, i taki nieuk, jak ja, musi mieć problem w ogarnięciu tych wszystkich Matek. Co innego normalny katolik, tzn. taki, który deklaruje Wierzę, ale nie praktykuję, co nie przeszkadza mu rzucać okolicznościowo na tacę, płacić daninę w postaci opłat za chrzest dziecka (lepiej ochrzcić, na wszelki wypadek), komunię (skoro było chrzczone?...), bierzmowanie (nie wiem, czy w tym momencie się płaci), ślub (co by powiedziała rodzina, zwłaszcza babcia/babcie?) oraz  pogrzeb (co by powiedziała babcia, gdyby żyła?) i za "po kolędzie" nie wspominając o mszach odprawianych na różne okolicznościowe sytuacje, nawet najgłupsze, ten zapewne orientuje się w tych wszystkich Matkach, skoro w opłatach też.
Matek jest znacznie więcej, to oczywiste, ale wymienianie pozostałych (na pewno którąś bym pominął) przekroczyłyby łamy tego wpisu i nawet, a może przede wszystkim, normalnego katolika musiałyby doprowadzić do nudy.

Od rana namawiałem Synową, żeby Wnuków wysłała do kościoła samych A ty w tym czasie mogłabyś się przespać i zregenerować trochę siły.  Nie przeszło. Przy okazji stwierdziłem pewien postęp w naszych relacjach, bo nawet w tym momencie spróbowała się teściowi odgryźć, co do tej pory było niemożliwe.
Syn został w domu, ale nie dociekałem, dlaczego nie poszedł do kościoła. Może w związku z pilnowaniem Furii?

Na uroczystości 20-tej rocznicy ślubu Syna i Synowej byli obecni rodzice obojga oraz siostra Teściowej Syna z młodszym synem. Było bardzo sympatycznie ze stałymi wybuchami śmiechu, zwłaszcza gdy opowiadałem o moim składaniu PIT-ów w Urzędzie Skarbowym i o żądaniu od ZUS-u zwrotu nadpłaconego podatku w wysokości 3 300 zł (siostra Teściowej Syna jest bardzo dobrą księgową) oraz, miedzy innymi, gdy w którymś momencie zapytałem, gdy wszyscy z przejęciem zaczęli dyskutować, Co to jest Obajtek? Myślałem, że to coś związanego z komputerami. Przy okazji dowiedziałem się, gdzie leży Pcim.
A gdy siłą rzeczy zeszło na Orlen, to musiałem wypytać o różne rzeczy syna siostry Teściowej Syna, który pracuje na jednej ze stacji tego koncernu. I opowiedziałem mu, jak robię zakupy paliwa nie pozwalając obsłudze składania mi jakichkolwiek propozycji i zadawania pytań. On zaś mi opowiedział, co o takich jak ja mówią i opowiadają sobie na zapleczu.
Chciałem skorzystać z okazji i poprosiłem go o podsunięcie mi jeszcze kilku pomysłów, żebym mógł zabraniać w trakcie mojego rutynowego zabraniania. Ale okazało się, że wyczerpałem wszystkie możliwości.
- No chyba że wspomnisz jeszcze o karcie flotowej Orlenu?
Patrzyłem pytająco.
- Opłata za przejazd autostradą. - Orlen ma wyłączność. 
I opowiedział dykteryjkę ze swojego zawodowego życia:
Raz przyszedł facet, starszy. 
- Poproszę opłatę na A4 na trasie Wrocław - Zgorzelec.
- A po co panu opłata na taką trasę, skoro jest ona bezpłatna?
- A od kiedy?
- Od 1945???...
- Z takimi debilami mamy do czynienia. - syn siostry Teściowej Syna podsumował. I dyskretnie spojrzał na mnie.

Dzisiaj o 18.57 napisał Po Morzach Pływający.
Cześć.  
Tym razem późne popołudnie gdzieś w okolicach Aveiro.
Tak . Masz rację. Nareszcie na statku. Marynarz zawsze cieszy się dwa razy. Kiedy wraca ze statku i kiedy na niego wraca. Różnica polega tylko na tym, że jak wraca do domu to jest mu obojętne którędy i jak długo. Jak jedzie na statek to jak najszybciej i jak najkrócej.
Musisz trochę poprawić " czasy". Tydzień czasu? To tak dla odmiany.
U nas zakwitły ogórki. Zastanawiamy się czy będą jakiekolwiek zbiory. W przyszłym roku na pewno wysiejemy je w połowie czerwca.
PMP (pis. oryg., zmiana moja)
Wszystko oczywiście przez w Swoim Świecie Żyjącą. W domu tyranizuje rodziców i ich poprawia, a potem to się zaraźliwie rozchodzi. Ale nad "czasami" popracuję. Żona też czasami zwraca mi uwagę.
 
Dzisiaj, we wtorek, 16.08, nawet nie czułem klasycznej ulgi po publikacji. Tak wszystko czasowo i organizacyjnie było namotane, że nawet o niej nie myślałem i po prostu zapomniałem.
W trakcie pobytu u Wnuków dowiedziałem się od Syna co nieco o Córci, więc postanowiłem do niej zadzwonić i popukać się telefonicznie w głowę. Ale rano mnie ubiegła i wszystkie plotki, przekłamania i tendencyjne, bratowskie, interpretacje zdementowała. Co i tak nie zmniejszyło mojego oburzenia.
- Ale tato! - protestowała. - To jest, jak w zabawie w głuchy telefon. - Coś powiedziałam, a on dołożył lub przeinaczył.
Więc nie będę wchodził w szczegóły i przeinaczał, ale i tak dałem wyraz swojemu oburzeniu na fakt, że Córcia będąc w zaawansowanej ciąży z Wnukiem-V gdzieś niefrasobliwie wlazła i się przewróciła.
- Tylko na takiej skarpie straciłam równowagę i się przewróciłam. - bagatelizowała.
Ale i tak ją opieprzyłem za bezsensowne włażenie na skarpę. Zrobiło mi się lżej. Co z tego, że było już po ptokach?

Rano Syn i Synowa zaczęli się szykować do 9-dniowego urlopu i może przez to coś mi się pomieszało z godziną wyjazdu od Wnuków. Miałem być w Wakacyjnej Wsi o 11.00, a byłem o 12.00.
Żona spóźnieniem nie była zachwycona, bo trzeba było przygotować dolne mieszkanie dla gości, ale ostatecznie przecież daliśmy radę. Każde z nas albo sprzątało, albo zajmowało się Q-Wnukami. Krajowe Grono Szyderców podrzuciło je w poniedziałek. Wieczorem tego dnia Żona mi przesłała relację, że właśnie we troje, słodko, szykują się do spania w naszej sypialni, wszyscy na naszym łóżku. Zapowiadało się, gdy wrócę, ciekawie. I miałem się nie mylić.
Trochę po 15.00 przyjechało starsze, sympatyczne małżeństwo z Metropolii. Od dawna zachwyceni Piękną Doliną zawitali do nas po raz czwarty. Tych poprzednich trzech nie pamiętaliśmy. Może dlatego, że byli w Naszej Wsi, a to było wieki temu.
Zaraz potem poznałem nowych gości ze Stolicy, z którymi rozminąłem się w niedzielę. Fajni, normalni, sympatyczni. Ale nie chwaliliśmy dnia przed zachodem słońca.
 
Popołudnie mieliśmy wolne, więc Żona wzięła mnie do galopu. Co z tego, że byłem u Wnuków, a to zawsze jest duży wysiłek, co z tego, że prawe kolano mi niedomagało?... Wymyśliła kąpielisko podjudzona, podejrzewam, przez Q-Wnuka. Przy czym tak sprytnie wszystko ułożyła, że sama z Ofelią udała się do pobliskiej restauracji Na frytki i planszowe gry, a ja poszedłem z Q-Wnukiem się taplać. To się dwie tury taplaliśmy strzelając sobie bramki, a w trzeciej zjeżdżaliśmy. Bułka z masłem.
Potem doszlusowaliśmy do Żony i Ofelii, żeby Q-Wnuk też miał frytki.
Pobyt w Powiecie zakończyliśmy w Kawiarnio-Cukierni.
- Firma w ten długi weekend nie pracowała... - odpowiedziała pani na moje pytanie o tak skromną i wyczyszczoną ofertę.
Ale problemu nie było. Cały pobyt opędziliśmy soczkami.
Wieczorem meczu nie było. I Żona, i Q-Wnuk byli wyrozumiali dla mojego stanu. Ponadto zrobiło się późno, a ja musiałem podlać ogród i skrzynie. W te upały podlewanie co  dwa dni to konieczność.
 
Dzisiaj ujawniło się klasyczne prawo serii.
Najpierw Lekarka i Justus Wspaniały zaprosili nas na sobotę. Fajnie, że zaczyna normalnieć.
Potem na czwartek, wstępnie w okolicach południa, umówiliśmy się z naszym byłym pracownikiem, Jasiem (niech tak zostanie, bo przez lata wspólnej pracy wszyscy tak do niego mówili, chociaż wówczas chłop ważył 140 kg i wzrost miał adekwatny), a o 18.00 z Kolegą Inżynierem(!). Wszystko to w związku z jutrzejszym wyjazdem do Metropolii. Q-Wnuki odwieziemy na trening Q-Wnuka na 18.00, tam odbiorą ich rodzice, a potem to już same atrakcje towarzyskie przez cały tydzień, do niedzieli włącznie. No wprost nic, tylko  szykować przeprowadzkę - pakować się, robić selekcję, itd.
Chyba weszliśmy na wyższy poziom nomadztwa. Nie ma w nas żadnej paniki. Doszliśmy do takiej perfekcji, że zaczniemy się pakować bezstresowo, wtedy i wyłącznie wtedy, gdy będzie wiadomo na 100% dokąd i kiedy się przeprowadzamy, czyli nic na zapas, żeby nie zostać z tym pakowaniem się jak Himilsbach z angielskim. Trzeźwo, rozsądnie i na luzie. A ponieważ, póki co, ciągle nic nie wiadomo,  trzeba używać życia.
Prawo serii domknął Konfliktów Unikający smsowym przypomnieniem, że jutro w ramach wycieczki i w ramach wspólnych ustaleń przyjadą do nas z Kolejowego Miasteczka rowerami, gdzieś koło południa, żeby  po odpoczynku  wracać z powrotem. Natychmiast oddzwoniłem, żeby na odpoczynek za bardzo się nie nastawiali, bo gdy Q-Wnuk usłyszał, że przyjedzie męski jeleń, od razu zapytał A on zagra mecza?
 
Półtorej godziny wieczoru miałem dla siebie. Żona z Q-Wnukami oglądała animowany film A bo wczoraj z nimi obejrzałam pierwszą część, to się wkręciłam... Fajny, a ja mogłem niczym niekrępowany zasiąść przed laptopem. Nie mogłem się jednak pozbyć myśli o czekającej nocy. Nie wiem, kto to wymyślił (podejrzewam Żonę), ale dzieci z hurra okrzykiem pomysłowi przyklasnęły. Żona będzie spała z Q-Wnukiem, w sypialni, ja w klubowni z Ofelią. Ona z prawej strony, a z lewej Berta, przypomnę, przezywana przeze mnie Grubą. 
Zapowiada się upojnie. Z prawej dźganie wszelkimi możliwymi kantami, z lewej chrapanie, ewentualnie wstawanie z przeciąganiem się i z wydawaniem z głębi trzewi westchnienia ulgi oraz zaraz, natychmiast potem, karabinowe strzały przy otrzepywaniu uszy i uwalanie się z łomotem cielska z powrotem na legowisko koniecznie z wydawaniem z głębi trzewi westchnienia ulgi. Ta powtarzalność ma swoją zaletę o tyle, że precyzyjnie wiadomo, kiedy jest koniec tych psich ablucji i kiedy można spokojnie na dwie, trzy godziny zasnąć. Chyba żeby... Bo tak sobie pomyślałem, że fajnie byłoby, gdyby Ofelia z wbijaniem kantów zsynchronizowała się z Bertą, żeby obie były w zgodnej fazie. Bo nie chcę nawet myśleć, co będzie, gdy się rozminą.
 
ŚRODA (17.08)
No i na nocy się nie zawiodłem.
 
Bo dodatkowo było coś oczywistego, o czym zapomniałem. Mlaskanie Pieska przy lizaniu łapy (10 minut przy każdej serii) oraz picie wody z siłą wodospadu
Zaraz, gdy tylko się położyłem, wywaliłem wszelkie pluszaki, które Ofelia ułożyła między sobą i mną, i natychmiast usnęła tyłem do nich i do mnie. Te małe wypieprzyłem natychmiast, bo jeszcze przed uśnięciem mnie uwierały, a jeden duży, jednorożec, też wypieprzyłem, bo był za duży. Ale gdy w środku nocy Ofelia zaczęła mnie kłuć, natychmiast się z nim przeprosiłem i ustawiłem go między nią a sobą, jako naturalną przeszkodę. Niestety okazał się za mały. Ofelia potrafiła się na niego przetoczyć i z bliska umiejętnie mnie kłuć nogami i rękami zostawiając za sobą ogromną połać przestrzeni. Nie mogłem się na nią z kolei ja przetoczyć, bo ryzykowałem. Mogła bowiem z umiejętnym przetaczaniem się wracać do mnie, ale mogła również utrzymać kierunek i spaść z narożnika, co raz zrobiła będąc u nas. Nie chciałem więc w takim przypadku ryzykować budzeniem Żony i zadawaniem przez nią idiotycznych pytań w środku nocy Co się stało?!, budzeniem Q-Wnuka i powrotem do aktywności Pieska. Ograniczałem się tylko co jakiś czas do brutalnego wypychania kanciastego ciałka od siebie.
Ale gdy nastała jasność, nie mogłem się oprzeć i to małe ciałko na różne sposoby miażdżyłem. A to plecyki, a to rączki, a to stópki, a to karczek, a to pupę. Bo wszystko słodkie. Nic sobie z tego nie robiła. Jako przyszła kobieta już przystosowana do życia w rodzinie (ile to ciekawych tematów i jak mocno można byłoby uatrakcyjnić uczniom ten przedmiot. Ale Kościół czuwa, żeby było nudno i po bożemu).
W końcu się obudziła, bez pretensji i atrakcją poranka stało się oglądanie różnych map Pięknej Doliny.
Była bardzo zaangażowana i znała się na wszystkim.

Ranek był niezwykle rozmamłany, bez posiłków, długo w piżamach. Gdy przyjechali Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, zabieraliśmy się do jedzenia i to tylko dlatego, że Ofelia, jako jedyna, nagle i niespodziewanie się odezwała:
- Babcia! - Ja jestem głodna. 
Q-Wnuk wyrozumiale dał nam chwilę czasu, żebyśmy mogli zebrać plony dla nas do Metropolii i dla Krajowego Grona Szyderców, a potem trzeba było rozegrać mecz. Trzeba było mimo upału i mojego prawego kolana, które po poprzednich meczach trochę mi dokuczało.
Q-Wnuk zarządził sprytne zestawienia drużyn - on z Konfliktów Unikającym, ja z babami - z Żoną i z Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Do tego dołączył do swojej drużyny Ofelię, bo wiedział, że ta plącze się dziadkowi pod nogami i zabiera mu siły.
To przyniosło efekt. Dosyć szybko wygrywali 9:1, ale Niemcy zawsze grają do końca! i powoli doprowadziliśmy do stanu 9:8. Sensacja wisiała w powietrzu. Na końcu jednak przez plątanie się Ofelii opadłem z sił i w ostatniej akcji meczu nie zdołałem przeszkodzić Konfliktów Unikającemu, który zdobył zwycięskiego gola.
- Następnym razem przyjedźcie tak, żebyście nocowali. - zarządził Q-Wnuk zwracając się do Konfliktów Unikającego. - Będziemy mogli zagrać więcej meczów.
Pomysł był o tyle wyrazisty, że po przejechaniu w upale 25. km i po meczu, rowerzyści ze zgrozą myśleli o powrocie. Takiej kumulacji wysiłku nie brali pod uwagę.

Żona wymyśliła wszystkim wypad do Baru Żuraw. Załatwiało to regenerację sił rowerzystom, a nam w całym przedwyjazdowym zamieszaniu zaoszczędziło czas na wymyślanie, co by tu zjeść i na przygotowanie posiłków. Zresztą i tak nie "wymyślilibyśmy" frytek, a one idealnie temat zamknęły. Q-Wnukom, bo my tradycyjnie zamówiliśmy sandacza i pstrąga.
Gdy rowerzyści pojechali pocieszając się Ale po kilku kilometrach się rozruszamy, Żona na fali wymyślania, a w tym, wiadomo, jest świetna, zaproponowała, abym jeszcze z Q-Wnukiem pojechał na kąpielisko. Trudno było nie protestować i nie pukać się po czole. Zaczyna, jak jej wnuk - dzień i czas są z gumy. Jakoś nie brała pod uwagę faktu, że czekało nas trudne przygotowanie się do wyjazdu. Q-Wnuki z ich fotelikami i sporymi manelami, nasz bagaż na dwa dni pobytu w Metropolii i Piesek. To wszystko trzeba było upchać do Inteligentnego Auta, a ono, tak jak czas, też nie jest z gumy.
Do bagażnika musiałem wstawić Pieskowi walizkę Ofelii tłumacząc mu, że to tylko na godzinę, a w kabinie każdy kawałek miejsca, wokół fotelików, pod siedzeniami i pod nogami pasażerów był wypełniony różnym bagażem. Ale daliśmy radę.

Przy szkolnym boisku wszystko z wyjątkiem Pieska przerzuciliśmy do auta Pasierbicy. Poczułem dużą ulgę i ... zmęczenie. Nic więc dziwnego, że Nie Nasze Mieszkanie jawiło mi się jako specyficzny raj. Zresztą nie pierwszy raz.
- Ja tu czuję się jak na urlopie. - Żona czytała w moich myślach. - To coś ci pokażę.
Wcześniej wspominała o tej pani ze Stolicy, naszej gościnie, która ostatnio doprowadziła mnie do roztrzęsienia, ale cymesik postanowiła zostawić sobie i mnie na Nie Nasze Mieszkanie, żeby można było się w nim spokojnie pławić.
Oczom moim ukazało się zdjęcie, a na nim w pełnej krasie (bladolicość, blond włosy, twarz cierpiętnicza, bez uśmiechu, okulary) moja Obergruppenführer. Natychmiast zaczęło mną trząść. Mówiła do mikrofonu. Pod zdjęciem widniało zdanie:
- Kiedy przeprowadzamy rekrutację do szkoły podstawowej, to przyjmujemy rodzinę, a nie tylko dziecko - wyjaśnia (....), nauczycielka (...) w Szkole Przymierza Rodzin.
I dalej tekst:
Dziękczynna Eucharystia, przełamanie się opłatkiem oraz słowa wdzięczności i bukiet kwiatów dla założycielki stowarzyszenia (...) (jest nią kto inny - wyjaśnienie  moje) złożyły się na obchody (...) lat istnienia Przymierza Rodzin, które świętowano w parafii św. (...).
- Jubileusz jest dla nas okazją do dziękczynienia, ale także sposobnością do przyjrzenia się sobie i wyznaczenia nowych kierunków. Przymierze Rodzin ma swoje korzenie w Klubie Inteligencji Katolickiej. Działa przez terenowe ośrodki w parafiach, szkoły i świetlice, które są odczytaniem charyzmatu bł. Edmunda Bojanowskiego. Chcemy, by osoby zaangażowane w tych trzech odrębnych dziełach pomagały sobie i jednocześnie identyfikowały się z całością – tłumaczyła (...), (moja Bladolica, wyjaśnienie moje) (...) (tu podana funkcja - wyjaśnienie moje)  Stowarzyszenia Przymierze Rodzin.
W dziękczynnej Mszę św. uczestniczyli nauczyciele i wychowankowie z rodzinami z placówek Przymierza Rodzin. W homilii (...) (wymieniony dostojnik kościelny - wyjaśnienie moje) przypomniał, że dzieci są darem Boga, zostały powierzone rodzicom, a w ich wychowaniu zgodnie z zamysłem Boskim pomagają szkoły Przymierza Rodzin.
(...) (pis. oryg.)
Wiele podobało mi się z tego tekstu, ale najbardziej fragmencik, który pasuje do sytuacji związanej z tą panią, mimo że jest wyrwany z kontekstu:
...sposobnością do przyjrzenia się sobie...
Uczciwie zdaję sobie sprawę, że ten fragmencik pasuje do każdego, również do mnie.  
Żona się mniej certoliła i skomentowała ludowym powiedzeniem: Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą.
 
Od 22.00 do północy oglądałem pierwszy mecz Igi Świątek w turnieju WTA w Cincinnati. Wygrała 2:0 z Amerykanką Sloane Stephens. Ale ciągle to nie ta Iga sprzed trzech i wcześniejszych miesięcy.
 
CZWARTEK (18.08)
No i spałem do... 10.00.
 
Oczywiście na skutek porannego życia w bloku to nie było już takie prawdziwe spanie, ale wstać nie potrafiłem. Pierwszy raz się zdziwiłem, gdy zerknąłem na smartfona, a tam 07.20. Potem nie słyszałem, gdy wstała Żona. No i ta dziesiąta.
- Bo my tu przyjeżdżamy w pewnym sensie jak na urlop. - podsumowała śmiejąc się, gdy przyszła mnie budzić.
Organizm odreagowywał - obowiązki, Wnuki, Q-Wnuki, upały, zmiany otoczenia, mecz w upale z kontuzją prawego kolana i późne, jak na mnie, położenie się spać. Jeszcze na spacerze z Bertą byłem półprzytomny.

O 13.00 mieliśmy spotkanie z Jasiem. Żona wyszła wcześniej.
- Pojadę do galerii!... - Jak jakaś miastowa! - O, Boże, jak ja dawno nie byłam!...
Wychodziła, a oczka się jej świeciły.
Później długo się wyjaśniało, że to ja coś pokręciłem i że nie pojechała, tylko poszła do Wielkiej Galerii, która jest pod nosem.
- Wiesz, bardzo szybko miałam jej dosyć.
Z Jasiem spotkaliśmy się w czeskiej, która niezmiennie kojarzy się nam z Helą i Helem. I tak chyba zostanie. Nawet, gdy poszedłem do toalety, miałem wrażenie, że za chwilę wrócę do stolika, przy którym zastanę ich z Żoną.
Oczywiście z Jasiem nie mogła to być rozmowa jak dawniej z charakterystycznie wymienianym przez obie strony sarkazmem, ironią i cynizmem. Ma problemy z pozbieraniem myśli, a jeszcze większe, żeby je zwerbalizować, więc w większości mówiliśmy my, a on tylko wtrącał lub odpowiadał na pytania. Też krótko, ale ze swoim charakterystycznym błyskiem w oku i półuśmiechem.
Jasiu, po udarze, ma ponadto problemy ze wzrokiem, słuchem (słyszy na jedno ucho, to po stronie niesparaliżowanej) i przede wszystkim z poruszaniem się. Prawa ręka i noga są w niedowładzie, więc musi się poruszać powoli o lasce.
- Jasiu - wziąłem w pewnym momencie w ręce kufel - myślę, że czas najwyższy, abyśmy przeszli na Ty...
Milczał i milczał.
- A możemy za rok? - znowu umilkł. - Bo jestem zaskoczony. - Zawsze mówiłem... - nie dokończył.
Zawsze zwracał się do mnie per Szefie i nigdy inaczej. Więc jak mógłby teraz, ot tak, mówić mi na Ty.
Zgodziliśmy się, że za rok, z zastrzeżeniem, że może wcześniej, gdybyśmy się spotkali.
Przez całe spotkanie spożyłem dwa kufle Pilsnera Urquella z beczki (trudno było sobie odmówić), oni ciemnego Kozela. 

Wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Żona zrobiła II Posiłek, ja zamawiałem taksówkę. Bardzo szybko przerwałem połączenie, gdy kobiecy automat zaczął od informacji, że terminowe zamówienie kosztuje dodatkowe 10 zł.
Zadzwoniłem drugi raz przed planowanym wyjazdem. Po ponownym przebrnięciu przez "terminowe zamówienie" ten sam kobiecy głos zapytał mnie W czym mogę ci pomóc? Poprzednim razem odpowiedziałem Kup mi bułkę!, czym doprowadziłem wówczas Żonę do łez. Tym razem się opanowałem i poprosiłem o ...taksówkę.
- Czas oczekiwania do 40. minut. - Czy potwierdzasz?
- Tak! - wydarłem się.
Był jeszcze czas na prysznic. Cholera wiedziała, co tam mogło mnie spotkać u Kolegi Inżyniera(!). Zrobił się w czasie tych Włoch i po nich taki tajemniczy.
Taksówka przyjechała za 15 minut, ale wcześniej uprzedziliśmy gospodarza, że może być obsuwa.
 
- No to opowiadaj! - zagadałem do Kolegi Inżyniera(!), gdy we troje(!) zasiedliśmy na tarasie, miejscu, trzeba powiedzieć, urokliwym. Ja przy Pilsnerze Urquellu przywiezionym przez siebie (taka była umowa), Żona z winem czereśniowym i wodą przywiezionymi przez nią (taka była umowa) z dodatkiem kostek lodu zaserwowanym poza umową przez Kolegę Inżyniera(!), on zaś sam przy soku zrobionym przez jego mamę rozcieńczonym wodą. Ponadto gospodarz zaserwował owoce, ser, oliwki i orzeszki, bo umowa była ponadto taka i przede wszystkim, że przyjedziemy po II posiłku, żeby porozmawiać, a nie tracić czasu.
- Ale co?! - wyraźnie rżnął głupa uśmiechając się przy tym delikatnie i irytująco-idiotycznie.
Nie dałem się wyprowadzić z równowagi.
- No, jak było we Włoszech i z kim byłeś, bo Konfliktów Unikający twierdził, że musiałeś, skoro cię zna, być ze swoim kuzynem, a nie z żadną babą, bo musisz odreagować.
- Tak powiedział? - Kolega Inżynier(!) wydawał się być zaskoczony.
- Tak! - No więc?
- Co no więc? - zaczynał grać mi na nerwach.
- Z kuzynem czy z jakąś kobietą?
- Z kobietą.
- No! - odetchnąłem z ulgą. - To może ja będę ci zadawał pomocnicze pytania, a ty tylko odpowiadaj "tak" lub "nie", ewentualnie jednym słowem.
Robił to już od samego początku, więc starałem się dopasować. Z mety mnie jednak usadził.
- Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie. - Bo ja tę sprawę traktuję bardzo poważnie.
- Ale Polka, czy Włoszka?!
- Polka.
- Wiek, szczupła, czy gruba, wysoka, czy niska? - kułem żelazo ledwo zaczęło się czerwienić.
- Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie...
- Kolor włosów? - nie odpuszczałem.
- Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie...
- A imię?
- Modliszka, oczywiście na blogu! - odpowiedział bardzo szybko. Skubani, musieli oboje przygotować się do tego pytania. - Bo czyta... - wyjaśnił. - Oczywiście nie wszystko...
Gdzieżbym śmiał myśleć, żeby tak od razu czytała wszystko. Trzeba mieć w sobie pokorę i założyć, że do "wszystkiego" może nigdy nie dojść.
Na słowo "modliszka" oboje z żoną wydaliśmy z siebie niejednoznaczny okrzyk. Bo kojarzy się jednoznacznie, a z drugiej strony, jeśli chce się tak nazywać oficjalnie na blogu, to by mogło sugerować ciekawy charakter bez mamałygi, rozlazłości, mimozowatości i zwiewnej bladości lub bladej zwiewności (taka Danusia z Krzyżaków), czyli Jagienkę. Zresztą Kolega Inżynier(!) dwa razy mniej więcej w duchu Jagienki skomplementował swoją "włoską" partnerkę(!), ale tych komplementów złośliwie nie przytoczę, bo jak oni, a zwłaszcza on, ze mną tak pogrywają nie dając mi pożywki, to ja im też pokażę.
- Pije alkohol?
- Nie.
Tu się zasmuciłem, ale trudno świetnie. Od dawna się pogodziłem z faktem, że w Święta Bożego Narodzenia i w Wielkanocne nie mam się z kim napić wódki.
- Rozwiedziona, z dzieckiem, panna z dzieckiem? - Ile ma lat?
- Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie. - Bo ja tę sprawę traktuję bardzo poważnie. - żachnął się nie na żarty.
- To chociaż powiedz, gdzie pracuje, co robi, gdzie mieszka?
- Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie. - Bo liczę, że nas zaprosicie do Wakacyjnej Wsi.
My byśmy nie zaprosili?! Zwłaszcza w takiej sytuacji!
- Wie, jak mieszkasz? - Była tu?
- Tak.
- Nocowała?
- Tak.
Trochę odetchnąłem z ulgą. Ale więcej nie dało się za Chiny wyciągnąć. Cały czas zasłaniał się tarczą Przyjdzie czas, wszystkiego się dowiecie, czasami z najeżonym dodatkiem Bo ja tę sprawę traktuję bardzo poważnie. Raz tylko wspomniał Żonie, że być może bardzo dawno temu miała ona okazję Modliszkę zobaczyć. Ale co, jak, kiedy?... Ni cholery.
Normalna rozmowa zaczęła się dopiero wtedy, gdy omawialiśmy nasze sprawy. Ale to było beznadziejnie nudne.
Gdy miałem zamawiać taksówkę, Kolega Inżynier(!) zaproponował, że nas odwiezie.
- To tak, rozumiem, przy okazji, żeby wpaść do niej?
Zmierzył mnie wzrokiem modliszki, nomen omen.
- Muszę cię rozczarować. - Jadę do klienta, żeby sprawdzić, czy cały układ klimatyzacyjny działa, bo szwankował.
 
W nocy sprawdziłem wynik drugiego meczu w Cincinnati. Iga przegrała 0:2 z Amerykanką Madison Keys i odpadła z turnieju. A co mówię od kilku tygodni?
O samym meczu nie wspominałem Żonie ani przed jego rozpoczęciem, ani w trakcie wizyty. Chciałem, żeby nie miała żadnej presji i żeby mogła miło spędzić czas. Ponadto ryzykowałbym, zwłaszcza po takim wyniku, usłyszeniem Zasrany sport!
 
PIĄTEK (19.08)
No i rano spałem do 09.00.
 
Musiałem rzeczywiście być na urlopie. 
A spałbym dłużej, ale przyszła Żona z delikatnym pytaniem Bo może byśmy się zbierali i jechali do domu? Więc spokojnie się pakowaliśmy z pewną lekkością wiedząc, ile w tę stronę mamy wolnego bagażowego miejsca. Wyjechaliśmy po I Posiłku na tyle późno, że byliśmy w Wakacyjnej Wsi dopiero o 14.00.
Po południu zadzwoniła Pasierbica z pierwszą relacją o piłkarskim obozie Q-Wnuka. Cały klub, w którym Q-Wnuk trenuje, z trenerami oczywiście, wyjechał pociągiem z Metropolii na tygodniowy obóz (4 godziny jazdy). Będą mieszkać w lesie w fajnych domkach, do dyspozycji oddany im zostanie zespół boisk, kąpielisko i cała infrastruktura. Żyć nie umierać. Ale żeby wszystko mogło się udać, rodzice dostali taki regulamin i informacje:
 
Plan dnia zgrupowania: 
07.00 – 08.00 – pobudka, toaleta poranna 
08.00 – 08.30 - śniadanie 
08.30 – 09.30 – porządki w pokojach 
09.30 – 10.00 – przygotowanie do treningu
10.00 – 10.30 – wyjście na trening
10.30 – 12.00 – trening na boisku naturalnym
12.00 – 13.00 – toaleta po treningu
13.00 – 13.30 - obiad
13.30 – 14.30 - sjesta poobiednia/telefonowanie do rodziców/wyjście na plażę(jedna z grup)
14.30 – 15.30 – zajęcia w grupach
15.30 – 16.00 – przygotowanie do treningu
16.00 – 17.30 – trening na Orliku
17.30 – 18.00 – toaleta po treningu
18.00 – 18.30 - kolacja
18.30 – 21.30 – zajęcia w grupach/kino/tenis stołowy/liga obozowa
21.30 – 22.00 – toaleta wieczorna
22.00 – cisza nocna

Pozostałe, ważne sprawy:

- Rozmowy telefoniczne każdego dnia będą możliwe w godzinach ustalonych przez trenerów prowadzących (w pozostałym czasie telefony wszystkich zawodników ze względu bezpieczeństwa będą przechowywane u trenera-opiekuna). W przypadku, kiedy zawodnik nie weźmie telefonu na obóz, prosimy o dzwonienie na telefon trenera - opiekuna.
- Zakaz spożywania chipsów, napojów gazowanych przez zawodników podczas obozu.
- Zakaz posiadania konsol, gier komputerowych przez zawodników podczas obozu.
- Na obóz maksymalnie zawodnik może zabrać 150 zł "kieszonkowego" (prosimy, aby pieniądze były umieszczone w podpisanej kopercie (imieniem i nazwiskiem zawodnika) i przekazane podczas zbiórki trenerowi- opiekunowi. Prosimy aby w kopercie były banknoty 10 zł.
 
Bozie, jak ja bym chciał być na takim obozie! 
A kto może go spieprzyć tym chłopakom? Kochający rodzice, a zwłaszcza durnowate mamuśki dzwoniące codziennie i zadające łamiącym się głosem biednemu dziecku, jeszcze przecież ledwo oderwanemu od cycka, dziecku, które w mig wyczuwa nastrój matki, pytania w typie A nie tęsknisz za mamusią?, A nic cię nie boli?, A koledzy ci nie dokuczają?, A pamiętasz, żeby codziennie rano i wieczorem myć ząbki? (jakby już, skoro musi dzwonić, nie mogła powiedzieć "zęby", skoro mleczaki u ukochanego synusia już dawno powypadały), A jakby ci było źle, gdyby, na przykład, jednak koledzy ci dokuczali (mocno prawdopodobne przy posiadaniu takiej mamusi), to mamusia natychmiast przyjedzie i cię zabierze! (na czterdzieści lat albo i do końca życia mamusi -  dopisek mój).
Czy to z punktu widzenia psychologii nie nazywa się stygmatyzacją? Nie jestem psychologiem, nie znam się.
Matką też nie jestem, nie byłem i nie będę, więc siłą rzeczy takiego postępowania nie rozumiem.
Na szczęście Krajowe Grono Szyderców takie głupie nie jest, a Pasierbica wyłamuje się z przeważającej grupy tego typu mamuś. Jest mądra, chociaż przecież serce jej krwawi, gdy ukochany synuś...
Dzisiaj Q-Wnuk dzwonił do rodziców i obie strony były normalne.
Całe popołudnie i wieczór podlewałem część brzóz, skrzynie i ogródek. Borówki i maliny zastałem w stanie opłakanym, bez zdechnięty (zdechły?), mała hortensja też. Ciągle upał. Pompa ledwo ciągnęła wodę ze studni.
 
Wieczorem obejrzałem mecz Polska - Argentyna w ramach corocznego Memoriału Huberta Wagnera. Wygraliśmy 3:0, a wczoraj w takim samym stosunku z Iranem 3:0. Oglądało się przyjemnie, nic w organizmie nie bolało i nie uwierało.
 
SOBOTA (20.08)
No i dziś od rana nadal twardo podlewałem, chociaż twierdzono, że będzie padać.
 
Zbytnio w to nie wierzyłem.
W okolicach południa pojechaliśmy do Sąsiadów. Tym razem byliśmy króciutko. Zaopatrzyliśmy się tylko w mleko, masło, twaróg i jajka i wróciliśmy do Powiatu. A wszystko za sprawą ich dzieci, które u rodziców zrobiły sobie gwiaździsty zlot. Były wszystkie trzy córki, jedna z mężem, i ich dzieci oraz młodszy syn z partnerką. To zupełnie wystarczyło, żebyśmy od razu mieli ochotę uciekać. 
W Powiecie zrobiliśmy standardowe zakupy powiększone o owoce dla dzieci Szamanki i Tego Który Dba O Auto. Sprawę wcześniej smsowo skonsultowaliśmy.
Zapytałem:
Dzieci coś preferują, co by je ucieszyło, a nie zirytowało skrycie rodziców?
Szamanka odpisała:
... a dzieci wcinają wszelkie owoce, nawet cytrynę w plastrach :)
a Ten Który Dba O Auto:
Dzieci preferują owoce, mogłyby tylko jeść owoce :)
Stąd zaopatrzyliśmy się w arbuza i banany bio, a z naszego ogródka postanowiliśmy zaserwować jabłka, winogrona (tak, tak!) i cierpką aronię oraz ewentualnie warzywa - pomidory, ogórki, buraki i cukinię. Wstydu nie będzie.

Do wyjścia do Lekarki i Justusa Wspaniałego nadal podlewałem nie bacząc na chmury. Ale parasol do nich wzięliśmy.
Całe cztery godziny naszego pobytu spędziliśmy na dworze, na tarasie, nawet wtedy, gdy kilka kropel wody udawało deszcz. Ale było przyjemnie, bo ochłodziło się na tyle, że było czym oddychać, a ja nawet poprosiłem Justusa Wspaniałego o jakieś wierzchnie okrycie. Przewrócił oczami, ale dał. Okutany byłem tylko ja. Wszyscy siedzieli na letniaka, nawet Żona.
Było sympatycznie i wesoło jak za "dawnych lat". Tym razem dominowała Lekarka, ale w tym względzie mamy dla niej 100% wyrozumiałości, bo zdajemy sobie sprawę, że przyjeżdża tutaj po ciężkiej pracy i po swoich różnorakich problemach i musi odreagować. A nie odreaguje li tylko sprzątając, plewiąc i porządkując. Chociaż to też oczywiście pomaga. Potrzebna jest jej rozmowa i tutaj, w Wakacyjnej Wsi (my) lub w Pięknym Miasteczku (oni), nasze towarzystwo.
Najmniej odzywałem się ja, ale tego, zdaje się, nikt nie zauważył. A jeśli nawet, to nie odnotował.
Poruszanych, czasami mocno dogłębnie, było wiele kwestii, ale o żadnej z nich nie napiszę. Sam sobie ten fakt wytłumaczyłem, a wytłumaczenie mnie zaskoczyło. Po prostu idealnie nie wiem, na co mógłbym sobie pozwolić, więc nie pozwalam sobie na nic. To się chyba nazywa autocenzura.
Wcale mnie ona nie bawi, a na pewno nie jej skala, i nie jest mi z nią dobrze. Bo wtedy taką oautocenzurowaną relację, opis, nazywam mamucim wypierdkiem.
Może uda się coś z tym zrobić, ale może być ciężko, bo do tanga trzeba dwojga.

Do domu wróciliśmy suchą stopą.

NIEDZIELA (21.08)
No i dzisiaj w nocy cały czas delikatnie padało.

A gdy wstaliśmy, lało. Gdzieś do 15.00. O tyle do dupy, że musieliśmy odwołać przyjazd Szamanki i Tego Który Dba O Auto. Gnieżdżenie się w salonie z dziećmi (4 i 2 lata) w taką pogodę nie miało sensu. Umówiliśmy się na następną niedzielę. Złożyło się o tyle dobrze, że wtedy akurat nie będzie gości i będzie można pokazać mieszkania.
Korzystając z tak wygospodarowanego czasu ucięliśmy sobie długą rozmowę, ponad wszelką przyzwoitość. Ale z Szamanką zawsze fajnie się rozmawiało, bo czuje w różnych sprawach blusa i w rozmowie jest filing. Poza tym od zawsze pękam ze śmiechu, gdy uda mi się wyłowić naukowo-uniwersyteckie słownictwo i określenia, które w potocznym języku nie funkcjonują i są dziwne oraz zabawne. Zastrzegam, dla mnie, bo Żona traktuje je jako coś oczywistego.

Cały dzień pisałem w dużym komforcie, bo lało. Ale gdy tylko przestało, wróciły standardowe demony. Rośliny, Staw, Rzeczka wołały do mnie niemo wskazując moje zaniedbania i przeszkadzając w pisaniu. W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem chociaż rzucić okiem, czy wszystko w porządku. Od razu się uspokoiłem. Ale...
Ale ujrzałem, niespodziewanie dla samego siebie, pierwsze oznaki jesieni. Zawsze wtedy zaczyna robić mi się smutno i nie są pociechą słowa Żony, że to najpiękniejsza pora roku. Na drzewach pojawiły się pojedyncze żółte liście, na trawie też leżało kilka, ta zieleń jakaś taka niezielona i cała aura dziwna, jakby gdzieś zaczęły się czaić mgły. A może to wszystko łączyło się w jeden wielki zapach początku jesieni.
Położyłem się do łóżka i spałem twardo bite dwie godziny. Z powodu niżu, smutku, jesieni? Wszystkiego razem? Nie wiedziałem. Jednak na tyle się zregenerowałem, że byłem gotów na rozmowę z córką właścicieli Uzdrowiska. Ustaliliśmy, że spotkamy się u notariusza 31. sierpnia, w środę, w Metropolii, żeby naszą umowę przedłużyć o miesiąc, do końca września. Tak więc, oddaliśmy się ostatecznie w ręce Opatrzności. Niech czuwa nad nami, a czasu ma na to mało.

Wieczorem obejrzeliśmy po długiej przerwie 4. odcinek serialu Billions. Gdy się skończył, oboje zgodnie ustaliliśmy, że dalej oglądać nie będziemy. Decyzję z mojej strony wyjaśniłem następująco:
Trudno mieć przyjemność z oglądania, skoro wysiłek wkładany w rozumienie i nadążanie za akcją całkowicie ją zabija.
Żona się zgodziła i dodała tylko, że nie może ścierpieć tych nienaturalnych dialogów zmuszających do analizowania, o co bohaterom chodzi, a gdy już ten fakt rozszyfrowywała, zdążało minąć kilka następnych. Krótko mówiąc nie zdanżaliśmy. Ale i tak mieliśmy dobrze...

PONIEDZIAŁEK (22.08)
No i znowu zdrowo padało całą noc i rano znowu nic nie trzeba było robić.
 
Jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie zwariować.
W czasie ostatniego, krótkiego pobytu Q-Wnuków, Q-Wnuk idealnie mnie rozszyfrował i wypunktował. Gdy siedzieliśmy na werand i coś zaczęło mnie irytować, usłyszałem:
- I zaraz zwariujesz!
A pamiętam, jak... 
Dzisiaj cały dzień pisałem i pisałem. A w miarę jego upływu narastał we mnie stres związany z jutrzejszym wyjazdem do Metropolii i pogrzebem kolegi z naszej ogólniakowej klasy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jednego życzliwego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.04.

I cytat tygodnia:
Najpierw urządźcie tak wszystko, by każdy człowiek był potrzebny, a dopiero potem go płódźcie. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)