poniedziałek, 26 września 2022

26.09.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 297 dni.

WTOREK (20.09)
No i kolejny dzień po publikacji.
 
Było ciężko.
Rano strawiłem sporo czasu na wszelkie poprawki. I natychmiast zabrałem się za zaległości.

W sobotę, 17.09, wstałem o 06.00. Pierwszy raz od kilku miesięcy przed wschodem słońca. Gdy tylko doszedłem do jakiej takiej przytomności, nie mogłem nie myśleć o Ruskich i o tym co nam zrobili 83 lata temu.
Ranek, po zwyczajowym rozruchu, spędziłem na przygotowaniach do wyjazdu do Wnuków. Specjalnie przygotowywać nie trzeba było wiele, bo czekała mnie u nich tylko jedna nocka, ale już porządnie się odgruzować, owszem.
Na miejsce dotarłem około 16.30. Syna oraz Wnuków-II i III nie było. Wyjechali, żeby w Miasteczku U Stóp Góry (50 km w jedną stronę) montować dwa biurka(?). Taka pomoc dla kolegi, który prowadzi jakąś firmę prawniczą, ma dwie lewe ręce, a może brakuje mu czasu i woli dać zarobić Synowi. A Syn wychodzi z założenia, że lepiej tak, niż siedzieć i jękolić. Dodatkowo jaka wszechstronna edukacja dla Wnuków.
Syn od jakichś trzech miesięcy jest innym facetem. Emanuje energią, czy to w bezpośrednich kontaktach, czy telefonicznych, pewien luz, niezmienna dawka poczucia humoru i pewność siebie. Cała aura jest inna, mowa ciała, tembr głosu. Nic dziwnego, skoro zaczął poważnie zarabiać. Bo w ostatnich latach było z tym różnie. A w nowej firmie się odnalazł. Nie ten człowiek. Po okresie próbnym go doceniono proponując mu równolegle drugie eksponowane prestiżowo i finansowo stanowisko. Ale ponieważ weekendy ma wolne, dom i rodzinę na głowie, a pecunia non olet, to i przy montażu biurek można coś dorobić. Poza tym w ten sposób nie gnuśnieje się biurowo i komputerowo.

W domu Wnuków zastałem glanc. Okazałem Synowej mocne zdziwienie.
- Co tu taki błysk?
- Jak to co? - Jutro bierzmowanie Wnuka-I, będą goście...
- Jacy goście?! - Syn mówił mi przez telefon, że żadnej imprezy nie będzie.
- Jak może nie być w takiej sytuacji?! - Synowa nawet się nie dziwiła. - Będzie 14 osób.
- Matko! - Skąd 14 osób?!
Synowa podchodzi do spraw i pytań rzeczowo. Jest pytanie, jest konkretna odpowiedź.
- Ty i my, to siedem. - Chrzestni z trójką dzieci, to dwanaście. - Mój tato i teściowa, to czternaście.
Tu najlepiej było widać charakter Synowej. Mogła przecież przekornie zapytać:
- Ty i my, to ile?...- Chrzestni z trójką dzieci, to?... - Mój tato i teściowa?...
Ale ona w takie rzeczy się nie wdaje. Szkoda czasu. 
- A twoja mama? - zapytałem całkowicie przekonany.
- Jest trzy tygodnie w szpitalu na rehabilitacji po zabiegu. - Nudzi się setnie, bo w ciągu dnia ma tylko dwie godziny ćwiczeń. - Musi je wykonywać sama przy drabinkach. - Trochę bez sensu.
- Ale wiesz, że gdyby była w domu, to nie ćwiczyłaby ani minuty?...
- Ale mogliby ją chociaż puścić na ten weekend do domu w sytuacji bierzmowania wnuka... - Zrobili nawet odwrotnie. - Zaostrzyli reżim, po tym jak jedna z pielęgniarek z okna ujrzała, że jakaś pacjentka gwałtownie wsiada do auta, a ono z piskiem opon odjeżdża.
- Gdybym wiedział, że będzie impreza - zacząłem marudzić - to bym się inaczej ubrał.
Synowa nic nie odpowiedziała, bo co niby to miałoby zmienić?

Myślałem, że to już koniec błysku, ale nie. Wnuk-I jeździł odkurzaczem, który z racji zużycia zamienił swoją oczywistą funkcję na wydzielanie okropnego hałasu, po całej kuchni, salonie, schodach i gdzie się tylko dało. W tej sytuacji usiłowałem czytać książkę, a Synowa miotała się po kuchni coś gotując. Jednocześnie była w stanie odpowiadać na moje pytania. A zacząłem od niewinnego.
- Powiedz mi, co ty tak naprawdę robisz, pracując w domu i siedząc 8 godzin przed komputerem?
Zeszło mniej więcej do 22.00. 
Wszystko, co opowiadała Synowa było niezmiernie ciekawe i dotykało sfer, o których  nie miałem zielonego pojęcia i nadal mieć nie będę. Z tego, co mi opowiadała, jak nakręcona, mogę powtórzyć ze zrozumieniem i zmieścić to w 10 sekundach, że jest testerką programów obsługujących cło, VAT, akcyzę i jeszcze jakieś inne rozliczenia. Koniec kropka. Natomiast dość dobrze się czułem, gdy opowiadała o różnych relacjach miedzy firmami, o znanych mi doskonale relacjach usługodawca - usługobiorca i o międzyludzkich, znanych mi jeszcze lepiej, które na szczęście ciągle istnieją, mimo zamknięcia się w domach i przyspawania do komputerów.
Wszystko to Synowa opowiadała mi z taką pasją i taką koncentracją, że parę razy musiałem przywoływać ją do rzeczywistości zadając nagle proste pytania typu Ale wiesz, co tam wsypujesz?! widząc, jak stoi nad garem i bezwiednie do niego właśnie coś ze słoika wsypuje, albo To czasami ci się nie przypala?!
Zawsze wiedziała i nic się jej nie przypalało, co mnie uspokajało na dalszą część opowieści.
Gdy się kładłem w okolicach 22.00, łeb mi pękał, ale widocznie mój mechanizm obronny wynikający z totalnego niezrozumienia o czym Synowa mówi, nie doprowadził do niemocy. Nawet jeszcze trochę byłem w stanie poczytać książkę.
Syn z Wnukami przyjechał ponoć dopiero po 23.00.
 
W niedzielę, 18.09, rano, gdy obudził mnie smartfon, doszedłem do wniosku, że całkiem nieźle spałem. Może to była reakcja organizmu na nadmiar programowo-komputerowych informacji. Bo wczorajsza dawka była bliska tej  dosis letalis. Specjalnie nie przeszkadzało mi za krótkie łóżko, a chomika to chyba nie słyszałem wcale.
Od rana na dole panowała bierzmowalna gorączka. W tej sytuacji, jako osoba niezwiązana z tym faktem zbyt emocjonalnie i traktująca to całe wydarzenie, jako coś, czemu należy podołać organizacyjnie i jako niemający niczego do roboty (nawet przebierać się nie musiałem, bo nie miałem w co), zaofiarowałem pomoc i zgłosiłem chęć przywiezienia z odległej pętli autobusowej jednej z babć (Żona I), a potem z jeszcze odleglejszej ojca Synowej.
Operacja przebiegła wojskowo. 
Zbliżała się 11.00. A uroczystość miała się rozpocząć w kościele o 11.30.
- Radzę wam - Synowa skierowała się do siedemdziesięciolatków - jeśli chcecie siedzieć, wyjść już teraz.
Zaprotestowaliśmy, bo do kościoła było raptem 3 minuty drogi i wyraźnie całej trójce nie uśmiechało się tam tyle czekać na początek uroczystości.
Synowa nie ustępowała.
- Kościół jest mały, przyjedzie wiele osób, bo rodziny, chrzestni... - Chyba nie chcecie stać na zewnątrz w deszczu?...
Nie chcieliśmy.
Z Żoną I udało się nam zająć bardzo strategiczne miejsce - w ostatniej ławce, z brzegu. Gdyby coś się działo nie tak, przesadnie się przedłużało (Wnuk-I oceniał uroczystość na 1,5 (półtorej!) godziny, ponad nasze siły psychiczne i fizyczne, łatwo można byłoby prysnąć. Mając na uwadze taką możliwość nawet wzięliśmy zapasowe klucze do domu.
Ale nie prysnęliśmy, mimo że wszystko trwało dwie godziny.
Sama uroczystość oddziaływała na mnie w różnoraki sposób. W zależności od jej momentu. 
Celebracja była podniosła, układy między księżmi a biskupem, mimo że bardzo ugładzone, miłe i sympatyczne, mafijne, ale o tym wiadomo od zawsze. Nie mogłem się połapać w melodyce różnych pieśni, których słowa były wyświetlane wiernym na ekranie, bo według mnie wszystko było na jedno kopyto. Coś jak w discopolo, nie obrażając nikogo, gdzie słuchając kolejnego "utworu" ma się wrażenie, że przed chwilą już się go słuchało. Miałem w sobie też podziw nad całą zbiorowością  wiernych i nad tym, że tyle osób może tak trwać w tym specyficznym duchowym stanie. Rozśmieszały mnie różne naiwności, schematy i prawdy objawione.
Sam biskup stanął na wysokości zadania i pomijam tu oczywisty fakt, że młodym wiernym udzielił sakramentu bierzmowania. Mówił ciekawie, wiele razy, logicznie, kierowany logiką kościoła i swojej funkcji. Oczywiście z charakterystycznym dla duchownych katolickich tembrem głosu, spokojnym, słodkawym, trochę nudnym, wszystko jak by brakowało sił, takim kaznodziejskim. Słuchałem jednak z ciekawością.
W pewnym momencie mnie zaskoczył, ale wyraźnie wszystkich również.
- Słuchajcie - zwrócił się do zebranych - niech podniesie rękę ten/ta, u którego/-ej w rodzinie jest niewierzący.
Użycie słów "niewierzący" lub "nawrócił/-a się" jest niezwykłym zabiegiem socjotechnicznym. Powiedziałbym perfidnym, bo nawet nie sugerującym, ale oznajmiającym podprogowo jako jedyną prawdę objawioną, że "niewierzący" to ten, który nie jest katolikiem, a "nawrócić" się można tylko na wiarę katolicką. Używają tego zupełnie bezrefleksyjnie wszyscy katolicy, Syn i Synowa, ich dzieci i znajomi i za każdym razem zwracam im uwagę na bezczelność tych sformułowań i na kolejne zawłaszczenia przez kościół katolicki. Kiwają głowami, a swoje wiedzą.

Natychmiast wyostrzyłem wzrok na mojej rodzinie jednocześnie ostro szturchając kolanem Żonę I, która ręki nie podnosiła. Na jej twarzy natychmiast pojawiło się oburzenie z wyraźnym przesłaniem Odczep się! i widziałem wyraźnie, że gdyby nie miejsce, dałaby mi na odlew. A przecież mogłaby podnieść, bo nie dość, że mieliśmy za sobą 26 lat małżeństwa, to przecież wspólne dzieci i wnuki. Jednocześnie dało się u niej zauważyć za chwilę lekkie rozbawienie moją bezczelnością i pewnym absurdem sytuacji.
W całym kościele, bo natychmiast uważnie omiotłem wzrokiem całą przestrzeń, rękę podniósł Wnuk-I, Syn i, o dziwo, Wnuk-III. Tak więc byłem jedyny! Byłem dumny z siebie i z moich bliskich, którzy rękę podnieśli.
Biskup nie skomentował tego wcale, a na koniec zwrócił się do wszystkich świeżo bierzmowanych.
- Moi drodzy, gdy wrócicie do domów, proszę was, porozmawiajcie z rodzicami na temat dzisiejszego bierzmowania, tego co przeżyliście, ale tak z 7 minut. - Dobrze?
To mnie oczywiście ubawiło. Wiadomo przecież, że nastolatkowie, zwłaszcza chłopcy są szczególnie rozmowni. Na głupie, według nich pytania dorosłych, Jak tam w szkole? słyszy się Dobrze albo Fajnie i trzeba włożyć mnóstwo wysiłku, żeby od takiego cokolwiek wyciągnąć. I dotyczy to wszystkich sfer życia, no chyba że naraz cała czwórka mnie osacza, po moim przyjeździe, żeby jeden przez drugiego opowiadać dziadkowi dowcipy. 

Stało się jednak inaczej Bo niezbadane są ścieżki Pana! 
Po powrocie z kościoła wszyscy przeżywali uroczystość i ją omawiali na różne sposoby, zwłaszcza Synowa i chrzestna matka Wnuka-I. Bawiło mnie, jak można było tyle gadać o bzdurach i bzdurkach i je autentycznie przeżywać (według mnie), a z drugiej strony skoro się w nich tkwiło po uszy?! (to taka niemiła z mojej strony złośliwa tendencyjność). Na początku pozwoliłem sobie na jedną uwagę, a mianowicie, że biskup zadał niewłaściwie pytanie, bo powinno ono brzmieć ... niech podniesie rękę ten/-ta, u którego/-ej w domu jest ateista. I dodałem Ale przecież to słowo biskupowi nie przeszłoby przez gardło. I było jak zwykle. Milczenie i patrzenie na mnie, nie wiem, może jak na jakieś dziwo, które się uchowało? No, ale trudno, skoro jest w rodzinie. Pozostaje się tylko za niego modlić.
Po ogólnym zamieszaniu zasiedliśmy do stołów. Dorośli przy jednym, dzieci przy drugim. Atmosfera się wyciszyła, bo co prawda był rosół, a nie ... chołodziec litewski milczkiem żwawo jedli, ale jednak. Po drugim daniu dzieci zmyły się na górę. A my zaczęliśmy dysputy religijne. Było o tyle ciekawie, że w gronie obecnych jedynym ateistą byłem ja, ale, co mnie zaskoczyło, ojciec chrzestny Wnuka-I i przyjaciel Syna deklarował się jako "wątpiący". Stąd wywiązała się bardzo ciekawa, długa i... kulturalna rozmowa. 
Wnuk-I siedział w rogu salonu, uszy miał jak kapcie i chłonął każde słowo. Widząc to dorośli zaprosili go do stołu, a za chwilę doszlusował nieproszony, ale i niewyganiany Wnuk-II, który uwielbia dyskusje na argumenty, czym często doprowadza do szału rodziców w sytuacjach, kiedy jest jego kolej opróżnienia zmywarki albo nastawienia prania lub jakiegoś sprzątania. 
Wszyscy argumentowali przeciwko mnie, oczywiście Wnuki też, z wyjątkiem przyjaciela Syna, który po prostu rozważał różne argumenty i opcje. Byłem z tego bardzo zadowolony, bo wreszcie skończył się ten etap, kiedy nie omawiano "dziwnych" zachowań dziadka (nieuczestniczenie we wspólnej modlitwie, niechodzenie do kościoła, obrazoburcze wysławianie się), a jeśli to robiono, to po kryjomu tłumacząc zapewne debilnie i robiąc z tego jakąś aferową tajemnicę. Na tyle, że Wnuki nigdy same z siebie się nie odważyły zapytać dziadka, dlaczego tak postępuje. A od dzisiaj? Będzie można normalnie porozmawiać.
Wnuk-I, gdyby widział się z biskupem, mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że nie tylko rozmawiał o bierzmowaniu, że nie tylko z rodzicami, że nie tylko 7 minut, ale znacznie, znacznie dłużej i że nawet stał w obronie wiary w opozycji do swojego dziadka.
Na koniec fajne było to, że wszyscy pożegnaliśmy się ze sobą ciepło i serdecznie.

Do Wakacyjnej Wsi wracałem w dobrym nastroju, trochę melancholijnym. Zawsze tak mam, gdy "przechodzę z jednego świata w drugi" zdając sobie sprawę, że jedynym łącznikiem między nimi jestem ja. Na analizę takich moich odczuć jest jeszcze trochę za wcześnie.
W domu opowiedziałem Żonie, bo zawsze jest ciekawa, jak wyglądał mój dwudniowy pobyt.
Meczu o trzecie miejsce z Niemcami, przegranego zresztą, nie podglądałem. Nie było kiedy.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy serial After life,  angielski z 2016 roku. Nakręcono trzy sezony. Mocno specyficzny. Sezony krótkie, po 6 odcinków każdy, odcinki krótkie, półgodzinne, humor angielski, ale nawet jak na nich, wręcz przesadny, ze sporą dawką wulgaryzmów, no i przede wszystkim aktorzy. Takiego nagromadzenia twarzowców i postaci, i w sensie fizycznym, i psychicznym, nie widzieliśmy nigdzie w żadnym filmie lub serialu. Twórcy ewidentnie musieli robić casting, którego podstawowym założeniem musiała być dziwność i inność postaci. Nawet nie chodziło chyba o nieopatrzenie danych aktorów. Ale ich gra była bez zarzutu.
Było nam łatwo podjąć decyzję, czy po tych dwóch odcinkach będziemy oglądać dalej, bo oglądanie było krótkie, niemęczące.

Dzisiaj, we wtorek, 20.09, po głodowym I Posiłku (jajecznica z ostatnich trzech jajek na spółkę), bo w lodówce gwizdał wiatr, pojechaliśmy tym bardziej zmotywowani do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa robiąc po drodze zakupy w Powiecie.

Z Sąsiadami nie widzieliśmy się trzy tygodnie, stąd to poważne zakłócenie w oprowiantowaniu. Nabraliśmy z lekką przesadą, na zapas. Klasyczny efekt wahadła.
Po powrocie do domu nie miałem serca do żadnych prac. Każda oczekująca mnie mierziła. Ale ponieważ natura nie znosi próżni, poza tym słucham swojego organizmu, to zacząłem pisać do... koleżanek i kolegów ze studiów. Miał to być w miarę krótki mail, ale w miarę pisania zaczął się rozrastać. Żona doradziła mi, żebym w tej sytuacji pisał w Wordzie, a potem wyślę cały tekst jako załącznik. Dzięki temu wypłynąłem na szerokie wody. Po sporym czasie skończyłem wstęp.

Wieczór spędziliśmy na żarciu orzechów nie mogąc się od nich odczepić i przestać. Gdy kończyła się kolejna, ostatnia(!) partia, szedłem po następną. Spady (mnóstwo) zostawiałem wiewiórkom (mnóstwo), sam zaś zrywałem z drzewa, te z już pękniętymi zielonymi skorupkami Bo są bardziej soczyste.
Żona jest ekspertem w tej dziedzinie. W takim czasie potrafiła w Biszkopciku godzinami siedzieć przy stole i jeść orzechy. Na posesji mieliśmy dwa drzewa, które niesamowicie owocowały co roku i oba dawały pyszne orzechy. Zwłaszcza jedno. Skorupka była na tyle cienka, że potrafiłem ją rozgnieść w rękach ściskając o siebie dwie kulki, żółta cienka osłonka schodziła z łatwością odsłaniając to, czym Żona maniacko się zażerała. Nigdy, ani wcześniej, ani później nie udało się nam trafić na taki okaz.

Ponieważ wczoraj obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki After life, żeby się zanęcić, to, zanęceni, dzisiaj obejrzeliśmy znowu dwa kończąc w ten sposób sezon pierwszy.

ŚRODA (21.09)
No i dzisiaj w okolicach 01.30 się obudziłem i "pisałem" na przemian bloga i list do koleżanek i kolegów z roku.

Mogło to trwać z godzinę. Paranoja. Stąd o 06.30 wstawało się ciężko.
Po trudnym starcie i tkwiącym we mnie marazmie w drugiej połowie dnia opanował mnie niespodziewanie nastrój wręcz wiosenny. Wszystko przez pogodę. Słonecznie, z urokliwymi chmurkami, ciepławo. Aż chciało się robić "wiosenne" porządki, a przyroda wypędzała z domu.
Może ten stan zaczął powstawać ciut wcześniej, gdy Żonie i sobie na I Posiłek zrobiłem wiosenny twarożek - z cebulką, naszym szczypiorem i naszymi pomidorami. 
Tak czy owak, zacząłem kosić trawę, czego dawno nie robiłem, a co w oczywisty sposób kojarzy się z wiosną i latem. Kosiarką, na trzy akumulatory, skosiłem teren u nas i u gości. Trawa była mokrawa, co chwilę trzeba było zdrapywać ubity i mokry trawiasty glut, ale się dało.
A potem już poszło.
Nagle zachciało mi się narąbać drewna, sprzątnąć piwniczkę z resztek zgniłych zeszłorocznych jabłek, z cebuli zalegającej nie wiadomo od kiedy, która biedna wypuściła pędy, ale żółte, bo nie miała światła i z resztek kiszonej kapusty, która konsekwentnie dalej się kisiła też nie wiadomo od kiedy i zrobiła to tak mocno, że tylko nadawała się do wyrzucenia na kompost. O dziwo ocalały ziemniaki, które "wróciły" do domu z przeznaczeniem na zapiekankę. Bo skoro codziennie palimy w kuchni...
Szedłem za wiosennym ciosem i zebrałem jeszcze zgnilaki spod jabłoni oraz zrobiłem drobne porządki w Małym Gospodarczym.
I tak zeszło do II Posiłku, na który Żona przygotowała niespodziankę - geeniaalneee(!) lub reeweelaaacja(!), jak by powiedział Justus Wspaniały, ossobuco (popularna mięsna potrawa kuchni włoskiej z giczy cielęcej, wywodząca się z Lombardii. Najbardziej znanym wariantem potrawy jest ossobuco alla milanese, przyrządzane z pociętej giczy, którą następnie obsmaża się na maśle, a potem dusi w białym winie po dodaniu pomidorów, czosnku i cebuli). Żona nie mogła zrobić wszystkiego według przepisu, chociaż niezbędne składniki miała, bo by nie była Żoną. Więc zamiast pomidorów włożyła do gara paprykę i całość polała jakimś zestawem dwóch win. Reszta się zgadzała. Wyszła reeweelaaacja(!)
 
Dzień zakończyliśmy błyskawicznie - Żona o 18.00, ja 40 minut później. Ale starczyło nam jeszcze sił, żeby obejrzeć kolejne dwa odcinki After life, już sezonu drugiego. Anglicy przeszli samych siebie, zwłaszcza w odcinku ostatnim. Pojechali ostro po bandzie i kalaniu wszelkich świętości nie było końca. Królowa oczywiście została oszczędzona.

Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Pretekstem stał się mój sms namawiający ich, żeby w drodze do domu ze Stolicy (o tym dowiedziałem się od Syna) wpadli do nas. Nic z tego nie wyszło, bo po pierwsze od niedzieli byli w domu, a po drugie wszyscy chorzy.
- Teraz to nawet normalnie nie można zachorować, bo od razu każą ci robić testy - zirytowana  Córcia relacjonowała rano z samochodu jadąc razem z Wnukiem-V na kolejowy dworzec po matkę. - Oczywiście nie zrobiliśmy, bo ile można?! 
- A gdzie Wnuczka?
- No tato, jak to gdzie?! - W przedszkolu!
Wnuczka uwielbia chodzić do przedszkola. Po tygodniu chodzenia przez kolejny codziennie wyła, nie mogąc zrozumieć, dlaczego teraz nie może. Oczywiście prawie natychmiast zachorowała i musiała przejść przez przedszkolną kwarantannę. Normalka, ale nie dla niej.
- Panie są zachwycone tą grupą, dwudziestu jeden trzylatków. - Same jedzą, wszystkie wygadane, sprzątają po sobie i potrafią pójść normalnie do toalety. - To zasługa rodziców! - Ile my w takiej sytuacji możemy ciekawego zrobić! - Córcia cytowała dwie opiekunki.
- A jak apetyt? - Je?
- Je, to mało powiedziane! - Wczoraj, na przykład, był gulasz mięsny z kaszą. - Wszystko wyjadła posiłkując się paluszkami, po czym poprosiła o dokładkę. - Ale zupę krem spróbowała tylko jedną łyżeczkę i podziękowała.
Nie dziwiłem się. Ja takie nienaturalne wynalazki, bardziej dla bezzębnych starców lub ludzi po urazach szczęki, zacząłem próbować dopiero w mocno zaawansowanym dorosłym wieku i nadal specjalnie za nimi nie przepadam. Co gryzione, to gryzione. Bez cywilizacyjnych wymysłów.
W zdrowym podejściu Wnuczki do tych spraw niewątpliwie jest zasługa jej matki. Córcia po pierwszym niemowlęcym okresie Wnuczki nigdy nie gotowała oddzielnie i ona, a za chwilę Wnuk-V, jadła to, co  dorośli. A więc mięsko, różne warzywne surowizny i, na przykład, kiszonki, w tym ogórki oczywiście. Po prostu wszystko.
 
CZWARTEK (22.09)
No i znowu wstawało się ciężko.
 
Co z tego, że spaliśmy już przed 21.00, skoro przed czwartą Piesek przydefilował do sypialni i najpierw w ciszy swoją masą, a potem, gdy to nie dawało rezultatu, piskiem, dał do zrozumienia, że chciałby wyjść na dwór. Żona się poświęciła, ale do 06.00 miałem rwany sen przeplatany durnymi myślami i jeszcze bardziej durnowatymi, męczącymi snami. 

Po pobycie u Sąsiadów wróciliśmy na tory, jeśli chodzi o I Posiłek. Ja jajka na miękko i twarożek, Żona twarożek. A w nim standardowo sól, pieprz świeżo zmielony, oliwa, szczypior i pomidory. Dodatkowo na tory wróciłem ja, bo poszedłem z Kopalińskim nad Staw i delektowałem się pogodą i przyrodą.
Potem oboje zabraliśmy się za pierwsze przygotowania górnego mieszkania. Na weekend przyjeżdżają goście.
Ze względu na Pieska, który wyraźnie pchał się na dwór, poszliśmy na spacer do lasu. Wszystko dookoła prosiło, żeby tak zrobić. Spacer miał się odbyć pod wymyślonym przez Żonę hasłem Spróbujmy poszukać grzybów. Więc od razu snułem się noga za nogą, bo grzybów nie było. Ale gdy nagle znalazłem jednego, dużego, zdrowego, który sam z siebie zapewniał jutro pyszny posiłek, dostałem werwy. Z biegiem czasu uzbierałem aż(!) pięć, Żona... ani jednego. Od razu do głowy uderzyła mi grzybowa sodówka. Takiego przypadku u nas nigdy nie było. Ale wiedziałem, dlaczego tak się stało. Chodziliśmy po chaszczach, więc Żona wzięła Pieska na smycz i w ten sposób miała na niego oko. A to nie sprzyjało grzybowej koncentracji i zbieraniu. Bo Piesek jest nawet ponad grzybami.

Po odsapce kończyliśmy sprzątanie mieszkania. Żona mi zapowiedziała, że goście mogą przyjechać późno Bo najpierw zrobimy sobie wycieczkę po Metropolii. Trochę zacząłem drżeć z przechodzeniem w irytację, bo dzisiaj o 21.00 chciałem obejrzeć od początku(!) i w sposób nieprzerywany(!) mecz Polska - Holandia z cyklu Ligi Narodów.
Jak się okazało, niepotrzebnie drżałem i zaczynałem się irytować, bo goście przyjechali o 19.30. Zdążyłem więc ich spokojnie wprowadzić. 
Przegraliśmy po kiepściutkiej grze 0:2. Syn jeszcze w trakcie meczu napisał Dobranoc. Jak zwykle korespondowałem z Konfliktów Unikającym. W krótkich naszych komentarzach nadziei nie było. Pod koniec korespondencja wyglądała tak:  
- Niestety muszę stwierdzić z przykrością, że na mundialu nie wyjdziemy z grupy. W naszej reprezentacji nie ma błysku. - to ja.
- Jest bałagan. - I jak zwykle obrona...ehhh
- Od dawna twierdzę, że Krychowiak nie powinien już grać w reprezentacji. Dobranoc. - to ja.
- Dobranoc.
U nas też nie było błysku. Zasrany sport!
 
PIĄTEK (23.09)
No i dzisiaj rano nawet nie przeprowadziłem klasycznego w takich razach pomeczowego onanu.
 
Z premedytacją omijałem wszelkie i liczne informacje pomeczowe - analizy, komentarze, głosy ze świata, sądząc po tytułach krytyczne i prześmiewcze. Trudno było się dziwić. 
 
Od jakiegoś czasu, może od miesiąca, dwóch, zauważyłem w sobie małą odporność na wysiłek fizyczny. Znowu zacząłem siebie analizować. I co z tego wyszło?
Ano po pierwsze objawiła się prawda stara jak świat, że organ nieużywany, zanika, za przeproszeniem. Czyli, że jeśli nie pracuję w miarę systematycznie, to potem, kiedy jednak jestem zmuszony, wysiłek weń włożony odczuwam zdecydowanie mocniej. Najczęściej już wieczorem lub następnego dnia.
A dlaczego nie pracuję systematycznie, skoro pracy jest w bród? To proste. Nie ma iskry, motywacji. Przymuszam się na zasadzie rozumowej - trzeba to lub tamto, bo szkoda byłoby mojego wysiłku wcześniej włożonego w to lub tamto. Daje to jakąś satysfakcję, ale taką okrojoną. 
Mógłby do takiego stanu dokładać się jeszcze jeden element (emelent) - czająca się starość. Ale tę ewentualność odrzucam ze śmiechem. Jaka starość, skoro jestem w sile wieku? Starość to może się zacznie po osiemdziesiątce piątce, zapewne po dziewięćdziesiątce, że skromnie wyjaśnię. A i tu należałoby się zastanowić i zdefiniować Co to jest starość? Dla każdego przecież oznacza coś innego.
Dla mnie niedołężność fizyczną. Jej stopnia na razie nie jestem w stanie określić. Ale od dawna budzi we mnie niechęć, bo do przerażenia i paniki jeszcze daleko. Pisałem już chyba, że zupełnie obojętna mi będzie demencja w różnych jej przejawach i skali. Najlepiej, żeby była taka, żebym nie musiał sobie z niej zdawać sprawy. Wiem, że jest to stanowisko mocno egoistyczne, bo całe otoczenie, jakie by nie było, będzie miało przerąbane. 
Ostatnio taką wizję, raczej wizyjkę przybliżyła mi Żona. Gdy nocowaliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu, jak zwykle wychodziłem rano na spacer z Pieskiem. Było ciepło, więc narzuciłem na siebie byle co, dosyć nieskładnie kompozycyjnie, jak na Metropolię, ale dawno przestałem się już tym przejmować. Zwłaszcza spacerem z psem po Naszym Osiedlu w Metropolii.
- Weź ubierz tenisówki! - Żona zareagowała, gdy ujrzała na moich stopach domowe kapcie.
Już dawno w Nie Naszym Mieszkaniu ograniczyliśmy do niezbędnego minimum zestaw ciuchów i obuwia. Przerzuciliśmy do Wakacyjnej Wsi, bo tylko zajmowały przestrzeń zawalając szafę i różne miejsca na podłodze, w tym pod łóżkiem. W opisanej sytuacji jedynym zewnętrznym obuwiem były właśnie te tenisówki. A po nie, żeby założyć, trzeba się schylać, łyżki do zakładania nie ma, bo aż trzy znajdują się w Wakacyjnej Wsi, a gdy już się przez to przebrnie, trzeba jeszcze zasznurować, czyli znowu się schylać. Jaki sens, skoro stopy można swobodnie wsunąć w kapcie, co więcej, nie trzeba ich nawet wsuwać, bo są tam natychmiast od momentu porannego wystawienia nóg za łóżko?
- To weź przynajmniej ze sobą telefon... - Żona nie próbowała pokonywać mojego oporu. - Będziesz mógł w razie czego do mnie zadzwonić i prosić o pomoc. - No, gdyby jacyś przechodnie, skrzyknięci na poczekaniu i zdjęci litością oraz poczuciem obowiązku cię obezwładnili sądząc, że taki starszy pan, sądząc po różnych objawach, zwłaszcza po stroju, a zwłaszcza po kapciach, zapewne z alzheimerem, błąka się po osiedlu i to jeszcze z biednym psem... - dodała widząc mój pytający wzrok.
- Ja wiem, że nie jesteś stary... - widocznie coś musiała w nim jeszcze dojrzeć oprócz pytania - no, ale wiesz, siwe włosy i w ogóle...
Nie dociekałem, co miało oznaczać to "w ogóle". Byłem ponad to.

Dzisiaj wreszcie jabłonie i jabłka wyprowadziły mnie trochę z równowagi. Dotarła do mnie prosta analiza moich poczynań odpowiadająca na pytanie Jaki jest sens pracować przy jabłoniach, żmudnie je prześwietlać, smarować każdą uciętą gałązkę, żeby późnym latem zbierać spod nich spady, najczęściej już nadgniłe?! Odpowiedź była wkurzająca. Żaden! 
Jabłek jemy mało, przetworów z nich nie robimy wcale, zresztą też żadnych, bo to  nie czasy Naszej Wsi. Poza tym jaki byłby sens przeprowadzać dziesiątki słoików? W nowym miejscu, to zupełnie co innego. Mamy szerokie plany przetworzeniowe, ale tam zakładamy stabilizację, a w związku z tym zupełnie inną motywację.
Dokończyłem sprzątanie piwniczki, na paletach ułożyłem kartony, a na nich piękne jabłuszka, prosto z drzewa. Może przez cały okres zimowy będą nam służyć, a może... Bo zabierać ich ze sobą nie zamierzamy. Te podpadające, ze śladami nadgryzień przez ptaszki albo z dziurką zaświadczającą, że w środku jest robaczek, odkładałem oddzielnie. Uzbierały się dwie skrzynki.
Żonie zakomunikowałem, że z nich musimy zrobić mus jabłkowy i żeby się rozejrzała w przepisach. Zupełnie nie protestowała. Znalazła jeden i na jego podstawie podzieliliśmy się robotą. Ja miałem obrać wszystkie jabłka ze skórki, poćwiartować je, wyrzucić pestki i robaczki, a Żona w wielkim garze gotować, żeby się zrobiła taka pulpa i potem wkładać ją do słoików. Według tego przepisu pasteryzacja nie była potrzebna. 
Od początku wiedziałem, dlaczego  Żona tak łatwo się zgodziła. Po pierwsze miałem odwalić całą chińszczyznę, a po drugie Żona z wielką satysfakcją zakomunikowała, że to będzie mus bez śladu dodawanego cukru. Wiem, że gdyby natrafiła na przepisy, które kategorycznie by kazały cukier dodać, na mus mógłbym sobie nagwizdać.
W tym planowaniu musieliśmy uwzględnić drobny szczegół - słoiki. Nie mieliśmy żadnego, zwłaszcza małych, bo tylko w takich Żona zgodziła się na współpracę. Kiedyś mieliśmy mnóstwo wszelakich, ale czy nam się opłacało je przeprowadzać z Naszego Miasteczka do Naszej Wsi, a potem tę olbrzymią sumę do Wakacyjnej Wsi? Postanowiliśmy kupić same malutkie i to z umiarem.
Gdy o 18.00 wreszcie poczułem luz i zamykałem prace na obejściu, podeszła do mnie Żona z dość specyficzną miną, a to mogło oznaczać wszystko. 
- Goście ze Stolicy zadzwonili, że chętnie i spontanicznie przyjechaliby do nas jeszcze dzisiaj. Ale będziemy mogli być u państwa dopiero gdzieś około północy, ale proszę się nie przejmować, bo wszystko wiemy. - Niedawno u państwa byliśmy. - cytowała panią. 
Więc niechętnie i niespontanicznie, chociaż pecunia non olet, trochę już "połamany" po dotychczasowych pracach, z oddalającą się błyskawicznie wizją wieczornego odpoczynku przy Pilsnerze Urquellu, złorzecząc pod nosem, wziąłem się do sprzątania oraz do rozpalania w kozie, a to oznaczało zdecydowanie więcej roboty. No, ale skoro powiedziało się A... Żona zabrała się za swoje. Robiliśmy to naprzemiennie, żeby nie wchodzić sobie w paradę. O 20.00 byliśmy gotowi.

Kończąc natknęliśmy się na gości z góry. Sympatycznie porozmawialiśmy. Oni właśnie wrócili ze spotkania biznesowego, bo przyjazdem do nas połączyli przyjemność z pożytecznym.
- I właśnie w związku z tym chcieliśmy zameldować, że w apartamencie niestety zrobiliśmy szkody w państwa mieniu. - Ale wszystko pokryjemy. - dodała pani mocno przejęta.
Widać było, że jest jej głupio.
- Bojlery na wodę całe? - Szyby w oknach niewybite?... - starałem się rozluźnić atmosferę. 
- Wylałam zmywacz do paznokci na stole w kuchni. - I zrobiła się spora plama na blacie. - Możecie państwo teraz pójść z nami na gorę, żeby omówić problem? - Najwyżej stół zabierzemy, a państwu oddamy pieniądze.
- To może zróbmy tak, że pójdzie Żona, bo po co ja tam jestem potrzebny?...
- Rozumiem, że pan jest zbyt nerwowy?... - pani zaczęła się śmiać. 
Ja też.
- Wiecie państwo, ja jestem cholerykiem, a Żona spokojnie i rzeczowo sprawę obgada.
- A możemy umówić się na jutro rano? - Żona wyraźnie na dzisiaj miała dość.
I na tym stanęło.
- Wiesz - zagadałem do niej, gdy kładliśmy się do łóżka - może powiem głupio, ale założę się, że gdyby ten pan tak uparcie nie negocjował z tobą ceny za pobyt i nie utargował 50. zł Bo żona jest w ciąży, to nic takiego by się im nie przytrafiło. - Bo gdyby tak normalnie zapłacił, jak człowiek...
Wybuchnęliśmy śmiechem. 
- Żebyś wiedział, że coś jest na rzeczy. - Mało znamy takich przypadków, w Szkole, w Naszej Wsi, w życiu prywatnym, że jak tylko poszliśmy komuś na rękę, odbijało się to później większą lub mniejszą czkawką.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki After life.
 
SOBOTA (24.09)
No i z samego  rana napisał Po Morzach Pływający. 

"Już" o 06.18.
Cześć z rana. 
Moje prochy mają być rozrzucone na morzu, lub w pod naszym świerkiem w zależności od sytuacji. Obecnie mamy 4 koty czyli szukamy miejsca na spotkanie gdzieś pomiędzy, a najlepiej w połowie drogi do Was lub do nas w zależności gdzie się osiedlicie.
Zaczyna świtać, podchodzimy do kanału Kilońskiego,  a potem kierunek  na południe Europy.
Z nowości to W Swoim Świecie Żyjąca dostała się na UAM w Poznaniu. 
PMP (pis. oryg; zmiany moje)
Od razu wysłałem gratulacje dla W Swoim Świecie Żyjącej. Może smsa odbierze o 13.00, może jutro, może pojutrze?...
Niewiele się pomyliłem. Odpowiedziała dziękując o 12.37.
 
Rano Żona poszła do górnego mieszkania oceniać szkody. Pani z miejsca przejęła inicjatywę i wymyślała rozwiązania.
- A możemy to rozwiązać po mojemu? - Żona w taki sposób potrafiła zapytać, że pani z miejsca się wycofała i nie było w niej widać cienia obrazy. To się bodajże nazywa "asertywne zachowanie". No cóż, dla mnie ciągle duża sztuka. W kontraście przypomnę moje ostatnie zachowanie w Uzdrowisku (Piesek, smycz i pani). To przypomnienie nazywa się bodajże samobiczowaniem.
Ten mój występek z dużą satysfakcją smsowo odnotował Konfliktów Unikający. On bloga nie czyta, a różne smaczki przekazuje mu Trzeźwo Na Życie Patrząca.

W okolicach 13.00 pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Na zakupy, ale przede wszystkim do Meksykańskiej. Zaprosiłem Żonę z okazji 11. dni przed jej urodzinami. Z taką moją uwagą, że gdyby wszystko jakimś cudem ułożyło się po naszej myśli, to ją ponownie zaproszę dokładnie w dniu jej urodzin, czyli 5. października. Waga. Mało znam osób, które tak idealnie pasują do swojego znaku zodiaku. Żona waży. Każdy problem, od błahego po najważniejsze, oczywiście. Czasami robi to tak skrupulatnie, że potrafi człowieka doprowadzić do hamowanych nerw!
Dodałem też, że gdyby było chwilę po, po wszystko jakimś cudem ułożyło się po naszej myśli, to z okazji jej urodzin zaproszę ją trzeci raz. Koniecznie w Uzdrowisku.
W Meksykańskiej było fajnie, a nawet fajniej niż zwykle. Ale już w drodze powrotnej w Inteligentnym Aucie panowała przygnębiająca cisza, a w domu ogarnęły nas minorowe nastroje. Kolejny dzień się zamykał, a tu ciągle nic.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa ostatnie odcinki sezonu drugiego After Life.
 
NIEDZIELA (25.09)
No i niedziela nie była niedzielą.
 
Odbieraliśmy ją jako poniedziałek. Może to przez wczorajszy wypad do Sąsiedniego Powiatu. Przez to sobota stała się niedzielą.
Od rana walczyłem z przyrodą. A wiadomo, że jest to walka beznadziejna.
Najpierw, dla rozruchu, zebrałem z kretowisk taczkę ziemi i wysypałem ją na górkę. A po I Posiłku, nad Stawem, bo pogoda była piękna, słonecznie i ciepło, zabrałem się za osy. Walczyłem z nimi już trzeci dzień. Nawet Żona, która za pierwszym podejściem protestowała, widocznie zdążyła się przyzwyczaić, bo już tak ostro nie panikowała i mnie od nich nie odpędzała. Ale nie chciała żadnych sprawozdań z postępu prac.
- Łącznie z dzisiejszym odkurzaniem połknąłem około 2500 os (słownie: dwa tysiące pięćset).
- Nie chcę o tym słyszeć! - A możesz ten odkurzacz zabrać z klubowni i wystawić na noc na zewnątrz?! - prosiła tonem kategoryczno-przerażonym. 
Nie próbowałem nawet jej tłumaczyć, że w tym odkurzaczu to dawno je szlag jasny trafił (...SZLAG to bardzo stary germanizm, zapożyczony jeszcze przed XV w., pochodzący od średniowiecznoniemieckiego slac, slages, późniejsze niem. Schlag, dosłownie ‘cios, uderzenie’. Określano tak również udar mózgu, czyli apopleksję. Słowo stało się najpierw składnikiem złorzeczenia zwróconego przeciw drugiej osobie: Niech cię szlag trafi! <czyli ‘oby cię nagła śmierć spotkała’ – śmierć, do której nie można się było należycie przygotować: rachunkiem sumienia, modlitwą, zwróceniem się ku Bogu, była czymś najgorszym, co mogło człowieka spotkać>. Potem przekleństwo się sfrazeologizowało, jego zakres się rozszerzył, straciło na wydatności i zaczęło odnosić się także do rzeczy, zjawisk i działań (niech to szlag trafi; szlag by to trafił; coś szlag trafił ‘coś się skończyło, zepsuło, zginęło, przepadło’), a w końcu skróciło się do pojedynczego słowa, używanego w charakterze emotywnego wykrzyknika.)  i że poza tym wylot ssącej rury zatkałem ciężką roboczą rękawicą.
Widocznie została jej trauma z Naszej Wsi. Co roku w różnych miejscach osy i szerszenie zakładały gniazda i to stało się pewną normą. Ściągaliśmy wtedy gościa z Powiatu, który dawał nam rabat, bo trudno żebyśmy płacili, na przykład, za jego przyjazd 1200 zł (8 gniazd x 150 zł). Kończyło się na trzech stówach. Ale, gdy szerszenie wyraźnie przymierzały się do zrobienia gniazda w warsztacie, czyli tuż pod naszym nosem, musiałem wziąć sprawę w swoje ręce, czyli złapać za odkurzacz. Żona patrzyła z prawdziwą zgrozą, jak kolejny wpada do rury, tłucze się w niej, by za chwilę wpaść do worka i z poprzednikami nadal się tam tłuc. Robiło wrażenie, bo jednak szerszeń nie osa.
- A jak one przegryzą rurę i będą się mścić?! - Żonie to nie dawało spokoju.
Nie przegryzły, ale trauma została.

Dwa pierwsze dni zasysałem osy z poziomu okna w klubowni. Polar, na głowie gruba czapka i na rękach grube robocze rękawice. Bez maski. Nie była potrzebna, bo gdy osy orientowały się, że coś jest nie teges (tak mówił Hel), wściekle atakowały końcówkę rury (miałem maksymalny wyciąg) lub jedno zamknięte skrzydło okna. A ponieważ zachowywałem zimną krew i spokój, to bardzo rzadko się zdarzało, żeby nad moją głową latała jakaś furiatka. Z nudów i z wielką satysfakcją liczyłem, ile os wpada do pułapki. Jednocześnie obserwowałem ich zachowanie. Te, które histerycznie leciały jak kamikadze, żeby wejść do otworu prowadzącego do gniazda, natychmiast wpadały do rury i dalej w głąb odkurzacza z charakterystycznym stukotem. Te zaś spokojniejsze omijały pułapkę, by za chwilę wracać z jednym jajeczkiem i stawać się moim łupem. Wyraźnie ewakuowały gniazdo. 
Ale się zorientowałem, że to może trwać wieki, więc dzisiaj postanowiłem dwie dziury zatkać szmatami. Mógłbym od razu pianką, ale to już byłoby zbyt ryzykowne. Nie mógłbym być oddalony o długość rury, a poza tym musiałbym stać na drabinie i to dość wysoko. Bo osy "wymyśliły" sobie gniazdo przy obróbce dekarskiej na dachu werandy. Więc dzisiaj działałem już na zewnątrz uzbrojony tym razem dodatkowo w maskę. Wkładając w otwory szmaty musiałem opanować naturalne odruchy ucieczki, gdy wokół głowy latało z trzydzieści wściekłych os, które co jakiś czas odbijały się od maski z wyraźnym zamiarem dziabnięcia mnie w twarz. A gdy to zrobiłem, wyluzowany stałem sobie z rurą i z satysfakcją patrzyłem. Gdy w końcu osy się zorientują, że to miejsce muszą sobie odpuścić, otwory opiankuję, żeby im do głów nie przyszedł pomysł na powroty.
Dlaczego tak się rozpisuję o osach? Bo ich nienawidzę. Na mojej liście "robali" do odstrzału są na trzecim miejscu ex aequo z szerszeniami, tuż za kleszczami i komarami. Każdy ma jakieś fobie. 

Robiąc sobie przerwy w osach zabrałem się za porządki w sadzie i w ogrodzie. Z dwóch jabłonek zerwałem wszystkie pozostałe jabłka, więc już spadów nie będzie, bo nie będzie miało co spadać. Te niepodejrzane przerzuciłem do piwniczki, a podejrzane do skrzyni z przeznaczeniem na pulpę.
Jedną skrzynię ogołociłem do czystej ziemi. Tą z pomidorami. Zerwałem resztę zielonych i położyłem je na parapecie w domu. Może dojrzą. Same zaś zielska, wysokie na metr albo i więcej, dalej debilnie i wytrwale kwitnące, odwiązałem od palików i na chama wyrwałem z ziemi. Wszystko wrzuciłem do taczki, a na wierzch dołożyłem wyrwane dwie rozłożyste cukinie, które w ostatnim tchnieniu zdążyły jeszcze wydać dwa nieduże owoce. 
Z taką górą zielska wparadowałem na taras. Żona mnie zza szyb zauważyła, ale widziałem po jej minie, że nie za bardzo wie, co wiozę i o co mi chodzi. Więc wyszła.
- Tak wygląda przemijanie... - zakomunikowałem, zrobiłem z taczką w tył zwrot i wszystko wykiprowałem koło ogniska. 
Obliczyłem. Pomidorki i cukinie cieszyły nasze oczy, a potem żołądki przez blisko cztery miesiące.

Żeby się nazywało, że dzisiaj sporo zrobiłem, po wyjechaniu z dołu spontanicznych gości, zrobiłem tam i na górze wstępne sprzątanie - wyłączenie różnych prądożerców, ściągnięcie pościeli i uprzątnięcie ręczników.
Wszystko z dnia razem dosyć mnie zmęczyło, ale godzinna drzemka przed meczem Walia - Polska zrobiła swoje. Z Konfliktów Unikającym mieliśmy identyczne zdanie świadczące o naszym profesjonalizmie i znawstwie - nie zasługujemy niczym, aby w Lidze Narodów być w najwyższej dywizji, czyli A. Powinniśmy z niej spaść do B, bo tak byłoby adekwatniej do poziomu naszej reprezentacji. Z drugiej strony, skoro spadli...  Anglicy i grozi to mistrzom świata Francuzom?... 
Jednocześnie życzyliśmy naszym zwycięstwa, co oczywiste. Dylemat polegał na tym, że nawet remis pozwalał nam pozostać na najwyższym szczeblu Ligi Narodów.
Wygraliśmy 1:0 po kapitalnej akcji Kiwior, Lewandowski i Świderski. Trzy magiczne dotknięcia piłki i gol. Na dobranoc rzecz spointowaliśmy następująco: Trudno świetnie!
 
PONIEDZIAŁEK (26.09)
No i można byłoby w dzisiejszym dniu wyróżnić trzy istotne elementy (emelenty).

Osy, pisanie i obieranie.
 
Po I Posiłku zatkałem osom kolejne dziury, które odnajdywały i zassałem do odkurzacza kolejne 500 sztuk. Zrobiły się z tego 3000. Ale zacząłem się nudzić. Bo ile można obserwować kretyńskie, owcze wpadanie os w otchłań odkurzacza. Poza tym zawsze może się znaleźć zawzięta sztuka, która mnie dziabnie. Postanowiłem, że jeśli nadal będą takie uparte, to jutro rurę umocuję do drabiny i sobie pójdę. Jak chcą, niech wpadają. Nawet bez mojego liczenia.
 
Pisanie było poniedziałkową oczywistością, ale ten moment postanowiłem wykorzystać, aby pozdrowić Po Puszczy Chodzącą i Prawnika Gitarzystę. Żyją sobie w centrum Polski i kontakt z nimi mamy minimalny, zwłaszcza ja. Raz nocowaliśmy u nich, raz oni u nas w Naszej Wsi jako goście turystyczni i w zasadzie tyle. Ale jednak co nieco o sobie wiemy dzięki Facebookowi. Przy czym oni o nas prawie wszystko, bo... czytają bloga.  I tym faktem jestem mocno uhonorowany. Nawet do swojego języka wprowadzili moje, trochę zmodyfikowane powiedzenie " Bal Nieokrzesanych Murzynów", które nam się bardzo podoba.
Ale jest jeden problem. Chyba mają taki sowi tryb życia, bo wpisy czytają w poniedziałki, jeszcze przed północą lub tuż po. A wpis jest jeszcze wtedy ułomny, niedopieszczony, z mnóstwem wszelakich błędów. Cyzeluję go dopiero we wtorki rano. Ale oczywiście niczego nie sugeruję i do niczego nie namawiam. Może ta pierwsza chropowata wersja ma w sobie coś?...

Na obieraniu zaś spędziłem dzisiaj trzy godziny. Udało się obrać połowę z partii jabłek przeznaczonych do przerobu. Ilość była osłabiająca, ale dla Żony, nie dla mnie. Każde jabłko, step by step, kroiłem na ćwiartki, wybierałem środki i ewentualne zrobaczenia, obierałem ze skórki i kroiłem na jeszcze mniejsze kawałki. Wyszły z tego trzy miski, jeden duży gar. Żona dodała do tego trochę wody i octu jabłkowego (prezent od Justusa Wspaniałego) i całość sobie niespiesznie pyrkała na kuchni. Na koniec tworząca się pulpa została przez Żonę zmiksowana, doprawiona cynamonem, ponownie doprowadzona do pyrkania i można było wlewać do zgrabniutkich słoików kupionych dzisiaj w Pięknym Miasteczku. Szło taśmowo. Żona wlewała, ja zakręcałem i stawiałem na stole pokrywką do dołu. Na koniec dokumentnie wylizaliśmy kubek, blender i gar. Było pyszne!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta zaszczekała w piątek raz jednoszczekiem domagając się od Żony, żeby wpuściła ją do domu. A w niedzielę, według relacji Żony, która poszła po orzechy, Berta zachowała się dziwnie, bo szczeknęła dwa razy jednoszczekiem i jednym czteroszczekiem(!), jak nie ona, na coś, co musiało być za płotem nad Rzeczką. Gdy Żona tam podeszła, oczywiście niczego, ani nikogo nie było, a Piesek zajmował się innymi sprawami, przede wszystkim wąchactwem.
Godzina publikacji 19.52.
 
I cytat tygodnia:
Na tym polega problem z piciem. Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo. – Charles Bukowski (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku).

poniedziałek, 19 września 2022

19.09.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 290 dni.
 
WTOREK (13.09)
No i dzień po ułomnej publikacji.

Nic jej nie sprzyjało - nadmiar spraw i wynikający z tego brak czasu i komfortu. Trzeba się będzie zmierzyć z zaległościami, a czuję, że może to być trudne.

W środę, 07.09, poranek był z takich, które lubię. Piękna pogoda, cicho, Żona na górze. Nic nie trzeba. Goście przyjęci, nigdzie nie trzeba jechać, coś załatwiać. Cały dzień przede mną.
O 05.00 napisał Po Morzach Pływający
Cześć.
Powoli zbliżamy się do portu przeznaczenia. Ciekawe określenie.
Wszystko co jest zawarte w historii naszej PMH pochodzi z GB. Mundury, zwyczaje ,tradycje, nazewnictwo tylko trochę spolszczone.
PMP
PMH - POLSKA MARYNARKA HANDLOWA
GB- GREAT BRITAIN
 
Rano Żona wykorzystała tego potężnego prawdziwka wczoraj znalezionego na spacerze w lesie.
I Posiłek był pierwszym takim w tym roku - jajecznica z chrupiącymi kawałkami grzyba.

Przed czekającym nas dłuższym i mocno skomplikowanym wyjazdem musiałem wykonać sporo prac, żeby po przyjeździe, kiedy duszą moglibyśmy być w innym świecie, dodatkowo nie dostać po łbie wyglądem posesji.
Zacząłem od podlewania wszystkiego, czyli zestawu roślin, które bez mojego wsparcia do tej pory by nie przetrwały. Równolegle robiłem porządki w ogródku. 
Przyszedł czas na pożegnanie się z ogórkami. Od jakiegoś czasu na ziemi leżała powłoka z żółtych lub brunatnych liści z przebijającymi gdzieniegdzie zdefasonowanymi ogórkami, które nie zdążyły urosnąć i tylko w ostatniej agonii przybrały żółty, kulisty kształt. Cały ten ogórkowy pokurcz wraz z liśćmi wyrwałem, usunąłem paliki i całą sznurkową konstrukcję, która swego czasu im służyła.
Podobnie zrobiłem z dynią. Co z tego, że pięknie rosła i miała mnóstwo kwiatów, skoro żaden z nich nie został zapylony i nie było w tym roku nawet najmniejszej dyńki. Przerzedziłem również dwie cukinie z liści, żeby dać małym cukiniowym zalążkom jakie takie szanse na dorośnięcie oraz wyrwałem resztki czosnku. Bulwy były znacznie większe niż z poprzedniej partii, więc te wzorcowe ząbki zachowałem sobie na przyszłość na sadzenie. Nie mogłem oprzeć się myśli Ale gdzie to będzie?
Najgorszą pracą było czyszczenie basenu. Gdybym to zrobił od razu po wyjechaniu Q-Wnuków, nawet bym tej pracy nie poczuł. Gdybym... Wszystkie ścianki były pokryte cienką i śliską warstwą glonów i trzeba było się tego pozbyć. Dzisiaj nie dałem rady skończyć.  
 
Jedyną przerwą w tych pracach był krótki wypad do Justusa Wspaniałego, który, wypad oczywiście, stał się długim. Umówiliśmy się tak, że gdy w pożyczonej podkaszarce skończy się żyłka, ma mnie zawołać, to mu nawinę nową. Zgodził się bez szemrania. Ale nawijanie najpierw zaczęliśmy od kawy i rozmów na różne tematy,  by przejść do Uzdrowiska. Justus Wspaniały ustawił nam w nim wszystko. Rodzaj koniecznych remontów i ich rozmiar, sposób ogrzewania i korzystania z wody i inne wykazując przy tym bezsens naszych planów i zamiarów. Tak ma. 
Rozmowy zeszły też na sprawy odżywiania się i medycyny. Lubię z nim na ten temat rozmawiać, bo mi to poprawia humor. Więc odżywiam się źle I kto ci tak powiedział? - Żona. - odpowiedziałem, co spowodowało u niego wybuch sarkastycznego śmiechu. A może to była ironia, czyli taki lekki sarkazm?
- A ile czasu się tak odżywiasz? - patrzył na mnie kpiąco.
- Nie pamiętam, może ze trzy lata...
- To zobaczymy za siedem...
Miło było z jego strony, że dawał mi tyle czasu, zanim mój organizm się wyniszczy, a ja najprawdopodobniej z tego powodu umrę. Będę wówczas w okolicach osiemdziesiątki.
Tak więc trochę u Justusa Wspaniałego zeszło.

II Posiłek zaliczyliśmy w Nowym Kulinarnym Miejscu. Jakoś tak sobie wymyśliliśmy. W drodze powrotnej musieliśmy wpaść do automatycznej myjni usytuowanej na terenie Zaprzyjaźnionej Hurtowni w Pięknym Miasteczku. Wygląd Inteligentnego Auta był taki, że wstydziłem się nim jechać do Metropolii. W czasie ostatniego mojego pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu ustawiłem auto na noc na osiedlowym parkingu pod drzewami. Rano cała karoseria była dokładnie obsrana. Ciekawe, że taka ptasia przypadłość nigdy nie spotkała mnie w żadnej wsi, a w mieście i owszem. W drodze do Wakacyjnej Wsi potężne białe placki na bordowej karoserii i na szybach mi nie przeszkadzały, ale teraz?...

Wieczorem dopięliśmy nasz wyjazd:
- jutro, w czwartek, 08.09, mieliśmy wyjechać do Metropolii tak, żebym ze sporym czasowym zapasem mógł zdążyć na mecz Polska - USA,
- w piątek, 09.09, miałem być o godzinie 09.00 na pogrzebie kolegi ze studiów (głupio wygląda w takim zestawieniu), a o 17.00 mieliśmy odwiedzić Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego,
- na sobotę, 10.09, umówiliśmy się z wizytą u Krajowego Grona Szyderców,
- w niedzielę, 11.09, zaplanowaliśmy wyjechać do Uzdrowiska, w którym w poniedziałek mieliśmy oglądać dwa mieszkania w ramach planu B, a może C, by we wtorek, 13.09, wrócić do Wakacyjnej Wsi.
To wszystko wymyśliła Żona, z wyjątkiem pogrzebu oczywiście. I z wyjątkiem konieczności zdążenia na mecz, oczywiście.
 
Przed wieczornym meczem zrobiłem sobie małą drzemkę. 
W fazie grupowej Ligi Mistrzów Barcelona wygrała z Victorią Pilzno 5:1. Lewy zaliczył hat-tricka.
Bardzo się cieszyłem, że tak świetnie wystartował w Barcelonie, bo powiedzieć tylko, że w nowym klubie, to za mało. Smutno było mi o tyle, że przecież w Pilźnie od 1842 roku warzą...
Żeby dotrwać do Igi, po wtorkowych i środowych meczach Ligi Mistrzów obejrzałem wszystkie skróty i cały dziennikarski onan. 

W czwartek, 08.09, ćwierćfinał US Open Iga Świątek - Jessica Pegula (Amerykanka) rozpoczął się o 01.15. Iga wygrała 2:0.
Położyłem się spać o 03.30. Powiało zgrozą, bo tego dnia o 21.00 miałem oglądać mecz Polska - USA, za jakieś 4-5 godzin później półfinałowy mecz Igi z Aryną Sabalenko (Białorusinka), a po nim za jakieś 3-4 godziny miał się odbyć pogrzeb kolegi. Liczyłem, że nie dwa... Drugi w moim trybie biernym.
Wstałem o 10.00 i nawet dobrze mi to zrobiło - nie czułem specjalnej nieprzytomności.
 
Rano przyszedł Justus Wspaniały i oddał wypicowaną podkaszarkę. Wyczyścił ją dramatycznie przesadnie, bo poprzednio mu zarzuciłem, że po koszeniu nie wyczyścił jej wcale. Tak ma. Zagroziłem mu, że następnym razem, gdy odda mi taki glanc, podkaszarki mu już nie pożyczę.
Do wyjazdu sprężałem się z pracami. Nadal podlewałem, mimo że wszyscy twierdzili, że będzie padać. Nasłuchałem się takich prognoz przez wiele miesięcy i gdybym brał je poważnie, wszystkie istotne dla nas rośliny by już dawno padły.
Z Żoną skończyliśmy wredny basen. Po wyszorowaniu i opłukaniu przetransportowaliśmy go do malarni, żeby sechł przed zapakowaniem do kartonu. Grubo wcześniej wystawiłem też kubeł ze zmieszanymi (odbiór w pn) oraz plastik i szkło (odbiór we wt). To tylko pokazywało, jak musieliśmy wszystko przewidzieć. Do tego przecież dochodziło 5 dni nieobecności, dwie różne miejscowości, różne warunki pogodowe i ... Berta jako oddzielna jednostka organizacyjna.
Późnym popołudniem przyszła... burza. Rozpadało się zdrowo i oczywiście musiało wtedy, gdy trzeba było się pakować. Po jakimś czasie deszcz jednak na tyle zelżał, że udało się wsadzić do Inteligentnego Auta w miarę suche bagaże, legowisko i samego Pieska.
W Nie Naszym Mieszaniu czekało nas wypakowanie wszystkiego. Nie dało się niczego zostawić w aucie na dalszą podróż. 
Dość wyczerpany starałem się chociaż trochę przed meczem zregenerować w czasie 50. minutowej drzemki.
Polacy grając w ćwierćfinale z Amerykanami zafundowali nam kolejny horror. Prowadzili 2:0, ale przeciwnicy doprowadzili do wyrównania. Tie-break był nasz. W półfinale zagramy z Brazylią i powinno być łatwiej. Gdzieżbym tak pisał, powiedzmy, 10 lat temu.

Znowu położyłem się spać nastawiając na 02.30.

Bardzo szybko zrobił się piątek, 09.09. O 01.00 śpiąca Żona nagle mnie obudziła.
- Jest pierwsza. - Nie powinieneś wstawać?
Uspokoiłem ją... Złotko, nie kobieta.
Mecz Igi Świątek z Aryną Sabalenko zakończył się wynikiem 2:1. Tak więc w sobotę finał z udziałem Igi. I jak tu nie mówić o prawie serii. Najpierw wygrali Polacy, teraz Iga.
Znowu nastawiłem budzenie na 07.30 i udało mi się wstać nie będąc budzonym wcześniej przez Żonę.
Od razu zrobiłem sobie I Posiłek i kawę z zaparzarki. Żona jednak długo nie wytrzymała w łóżku i przyszła do kuchni, żeby zobaczyć, co wyprawiam. Wszystko zaakceptowała i z ciekawością pozierała, jak daję sobie radę, a potem, po drobnym doradztwie, spróbowała gotowe i usłyszałem, że smaczne. A rzecz była niebywale prosta. Stopiłem skwarki, na to wrzuciłem pokrojonego naszego pomidora, odparowałem i wbiłem 4 jaja. Uzyskałem coś a la móżdżek, ale o tym dowiedziałem się od Żony. Posoliłem i popieprzyłem do smaku oraz posypałem szczypiorkiem. Musiało smakować.
 
Na cmentarz pojechałem Inteligentnym Autem. Pierwotnie zakładałem tramwaj. Ale musiałoby się to odbyć kosztem "snu".
Zawsze, gdy nie jestem uczestnikiem pogrzebu, pytam Jak udał się pogrzeb?  Pytanego przeważnie to bulwersuje, ale też bardzo często wtedy walczy ze sobą, żeby na jego twarzy nikt nie zobaczył cienia uśmiechu z powodu tak idiotycznego i kontrowersyjnego pytania, rzuconego ot tak, w sytuacji smutnej i przykrej okoliczności, żeby nikt nie zobaczył, że wypadł z roli narzuconej kulturą i/lub religią, co najczęściej się ze sobą łączy.  
Ja je za takie nie uznaję. Skoro można normalnie pytać, jak się udał ślub i wesele, wieczór kawalerski/panieński, osiemnastka, komunia, to przecież w ten sam sposób można pytać o pogrzeb. To przecież jeden z wielu elementów (emelentów) naszego życia. Oczywiście nigdy nie zadałbym takiego pytania najbliższej rodzinie zmarłego, jego bliskim, bo granice są. Nawet u mnie. W tego typu sytuacjach staram się pomocniczymi pytaniami, takimi neutralnymi, na które bliscy zmarłego mogą swobodnie odpowiedzieć, dotrzeć do sedna, czyli Jak udał się pogrzeb?
 
Bo przecież z tym może być różnie. 
Sam tego doświadczyłem w roku 1989, gdy w marcu umarł ojciec koleżanki z mojego poprzedniego życia, nomen omen. Schyłek komuny, więc takie czasy, że był deficyt wszystkiego, nawet grabarzy.
Na pogrzebie pojawiło się dwóch, więc dla mnie i dla kolegi, takich dwóch wyrywnych, stało się jasne, że musimy wziąć sprawę w swoje ręce i wzmocnić grabarskie siły. Trudno bowiem było oczekiwać, że dwóch grabarzy bez żadnych szokujących i/lub koszmarnych afer da radę włożyć trumnę do grobu. A były to też takie czasy, że spopielenie zwłok było rzadkością. Teraz wiemy, gdy nastała "nowa moda", że dwóch grabarzy w takim przypadku to liczba optymalna.
Nie myśleliśmy wtedy, w obliczu wyzwania, że jest tylko dwóch i dlaczego tylko dwóch i o tym, czy koleżanka może nie miała na opłacenie kolejnych, tylko zakasaliśmy rękawy i przejęci oraz zdenerwowani zabraliśmy się do roboty. 
Teraz mogę powiedzieć uczestnicząc w coraz większej liczbie pogrzebów, że obecnie jest pełen wypas. Jeśli jest chowana do grobu trumna, to zawsze jest czterech grabarzy, odpowiednio ubranych, stosownie się zachowujących, z taktem i wyczuciem, o twarzach nieogorzałych i nosach nieopitych. Samo wstawienie trumny do grobu odbywa się na guzik. Za jego naciśnięciem trumna cicho i bezszelestnie opuszcza się w otchłań otoczoną zielonymi sztucznymi chodnikami, że nie ujrzysz grudki ziemi. Najbliżsi mogą ją sobie pobrać szufeleczką ze specjalnej miski ustawionej na wysokim trójnogu tak, że panie, nawet nie potrzeba się schylać. Elegancko, czysto, i sterylnie. Jak najdalej od śmierci z jej wszelkimi objawami i skutkami.
A wtedy?
Trumna stała nad pustym, mrocznym i przygnębiającym otworem otoczonym zwałami ziemi. Leżała na dwóch dość długich i grubych sosnowych okrąglakach. Nawet idiota wpadłby na to, że, żeby ją opuścić do grobu, trzeba będzie te okrąglaki spod niej usunąć. A dwaj grabarze takich ekwilibrystycznych zdolności nie posiadali, żeby to zrobić, kiedy jednocześnie trochę unosili trumnę na linach, każdy ze swojej strony. Ta odpowiedzialna czynność przypadła nam. Piszę "odpowiedzialna", a z drugiej strony przecież dość prosta. Co z tego, skoro atmosfera miejsca i fakt, że robiliśmy to po raz pierwszy, spowodował, że natychmiast z nerwów byliśmy mokrzy i o niczym innym nie myśleliśmy, tylko o tym, żeby jak najszybciej te cholerne drągi wyciągnąć i się ich pozbyć. Nie mogliśmy więc zachowując resztki przytomności myśleć o ich długości i wymachiwaliśmy nimi niczym potężnymi maczugami.
- Patrzyłam ze zgrozą, jak ci stojący najbliżej z wielkim refleksem kucali, kiedy dany drąg akurat świstał im nad głową, i unikali, zachowując angielski spokój, uderzenia w głowę, albo w najlepszym razie strącenia u pań kapelusza. - po pogrzebie, gdy się spotkaliśmy, jedna z koleżanek relacjonowała nam wszystkim ten smaczek, o którym my dwaj nie mieliśmy zielonego pojęcia. Trudno było zachować powagę.
Gdy przyszło do spuszczania trumny też musieliśmy pomóc. Z jednej strony trzymaliśmy linę my, z drugiej panowie grabarze. To już był horror. Z braku naszego doświadczenia, z braku koordynacji między nami i braku koordynacji między dwójkami na obu końcach trumny co rusz odchylała się ona na różne strony nie trzymając poziomu. Ponadto niebezpiecznie się gibała. Przed oczyma miałem najgorsze. A to, że nie damy rady utrzymać trumnę i w pewnym momencie z łomotem gruchnie ona o dno grobu, co byłoby może niezbyt eleganckie, ale z tego wszystkiego najnormalniejsze, a to, że trumna wpadnie bokiem i wypadnie z niej nieboszczyk (nie myślałem wtedy racjonalnie, że wieko jest przecież mocno przykręcone), a to że wpadnie sztorcem i przyjmie idiotyczną pionową pozycję z nieboszczykiem, być może, do góry nogami, i wreszcie, że ktoś z naszej czwórki pośliźnie się na takim mokrym, pochyłym pagórku usypanym  z ziemi i wpadnie do grobu, i jak będzie miał szczęście, zrobi to dopiero, gdy trumna znajdzie się tam pierwsza, a według tej wizji tą osobą miałem być ja.
Głuchy i spokojny odgłos uderzenia trumny o dno grobu skończył naszą gehennę.
Ciekawe, że ten pogrzeb wspominam sympatycznie.
Było więc ciężko, ale się udało. Mógłbym więc, zapytany, odpowiedzieć Pogrzeb się udał, ale było ciężko. I chętnie opowiedziałbym dlaczego.
 
Tu post scriptum: Zaznaczam, że kiedyś, w nieznanej przyszłości, chcę być pochowany w trumnie! Że tak powiem - w całości. Żadnego spopielania moich zwłok! Zawsze mi to pachnie jakimś szwindlem. Mam nadzieję, że wyraziłem się na tyle jasno, że dla żadnego prawnika, albo grupy prawników nie stanę się pożywką, nomen omen, na polu pokrętnej interpretacji mojej woli, gdyby ktoś z moich bliskich (nikogo o to nie podejrzewam) usiłował przy niej majsterkować dla sobie tylko wiadomych celów. 
Co jeszcze? Poproszę o pogrzeb o ceremoniale bezwzględnie cywilnym w obecności cygańskiej kapeli prezentującej dobry muzyczny poziom! I tak, jak u nich, na miejscu wódkę można będzie pić i się weselić. Z wielu powodów. Najważniejszy, bo życie jest krótkie i skoro jeszcze pijemy, to żyjemy i niemniej ważny, że już zniknę i wielu, którym zalazłem za skórę (swoje za uszami mam) odetchną z ulgą. Nie będę im miał tego za złe. Bez żadnych moich umizgów jako jeszcze ciągle żyjącego. 
(nie chciałem wytłuszczać na czarno, bo wypadłoby zbyt trumiennie, na czerwono też nie, żeby nikogo nie alarmować albo odwrotnie, ucieszyć stanem mojego zdrowia <jest on bardzo dobry>, więc wybrałem kolor zielony - nadziei 💀)
 
Pogrzeb kolegi był nad wyraz udany.
Z wielu względów.
Żegnało go wiele osób, a to jest zawsze miłe dla rodziny i bliskich. Naszych było 15 osób.
Ceremonia miała charakter świecki, ale mistrz ceremonii potrafił w sposób niekolizyjny i nieirytujący wpleść w nią motywy katolickie. Był wiekowy, ubrany bardzo szykownie, adekwatnie do chwili. Swoim sposobem przemawiania, spokojem, wyważeniem i tembrem głosu nadawał ceremonii szczególny charakter. A kupił mnie zupełnie, gdy przedstawiając już nad grobem życiorys kolegi i jego dokonania wymówił słowo "matematyka" akcentując je na trzeciej sylabie od końca, a nie, jak te  jełopy z PiS-u, na drugiej.
O koledze dowiedzieliśmy się mnóstwo ciekawych rzeczy, o których nie mogliśmy mieć pojęcia, bo dotyczyły jego życia przed studiami i przede wszystkim jego życia osobistego i zawodowego po studiach. Wszyscy zebrani uszanowali wolę rodziny, żeby nie składać kondolencji, ale i tak nie dało się tego uniknąć, bo żona zmarłego, również nasza koleżanka ze studiów, sama do nas podeszła i było widać, jak bardzo ważna dla niej była nasza obecność i krótka z nami rozmowa.
 
Jak to na pogrzebie - nie obyło się bez humorystycznych akcentów. 
Wśród rodziny zmarłego kolegi była jego szwagierka, czyli siostra żony. Bliźniaczki. Dopiero pod koniec pięcioletnich studiów co niektórym dawało się wychwycić między nimi drobniutkie różnice, ale ogólnie były nie do rozróżnienia. Potem z biegiem lat zacząłem je odróżniać, zwłaszcza że z jedną z nich, obecnie wdową, miałem dość częsty kontakt z racji oświatowego poletka, na którym działaliśmy. 
Teraz znowu stały się prawie identyczne - ten sam wzrost i figura, twarz oraz fryzura, jej kształt i kolor. Chyba dla zmyłki. Oczywiście prawie 55 lat znajomości pozwalają już na dostrzeżenie pewnych niuansowych różnic, ale tacy, na przykład, niektórzy uczestnicy ceremonii bezwiednie dawali się nabrać. 
- Wiesz - szeptem zakomunikowała mi Bliźniaczka-Szwagierka, gdy się spotkaliśmy przed kaplicą jeszcze przed ceremonią - niektórzy z przybyłych składali mi kondolencje w związku ze śmiercią męża. - Mój jest żywy, cieszy się zdrowiem, na dodatek stał obok, więc było mi głupio i tłumaczyłam pomyłkę.
- A po jaką cholerę?! - Trzeba było przyjąć i po krzyku. - A tak wpędzałaś ich w zakłopotanie, a niektórych być może w trudne do zrozumienia dla nich samych zdziwienie, bo przecież mogli nie wiedzieć, że będą mieli do czynienia z bliźniaczkami. - Teraz będą się bali podejść do tej właściwej, twojej siostry, żeby już całkiem się nie wygłupić. - A bo to wiadomo, na kogo trafią. - tłumaczyłem jej po fakcie.
 
Po pogrzebie dziesiątka z naszych spotkała się w kawiarni. No i co tu dużo mówić - była fajnie. 
Skorzystaliśmy z okazji i wymyślaliśmy.
Najpierw Wielki Woźny wymyślił, że następny z nas, który/-a umrze ma wcześniej zadbać o sfinansowanie, czyli ufundowanie takiego spotkania swoim koleżankom i kolegom I wtedy jemu/jej odechce się umierania. Potem jedna z koleżanek, która była jakiś czas temu z wizytą u Naczelnika, poddała myśl, aby go tłumnie nawiedzić i może w ten sposób przymusić, aby się w sobie przełamał i zdecydował na przyjazd na przyszłoroczny zjazd.
Głównym jednak tematem było nasze spotkanie w 2023 roku. Ponieważ przyszłość w obecnych czasach niesie ze sobą wiele niewiadomych, które należałoby uwzględnić, jakoś przewidzieć i się do nich dopasować i ponieważ mieliśmy do czynienia,  raz, z chemikami, dwa, z chemikami już w poważnym wieku, a tacy wiedzą lepiej, to postanowiliśmy się spotkać w październiku w Wakacyjnej Wsi, żeby zwizytować jeszcze raz Rybną Wieś i ponegocjować. Mieliby do nas przyjechać Mineralog z żoną, Wielki Woźny i Profesor Noblista, który aktualnie przebywa w Australii, i być może jeszcze jedno "nasze" małżeństwo, z którego koleżanka była tą pierwszą, która wieki temu rzuciła pomysł, żeby się spotykać na zjazdach. Propozycje przyjąłem jak najbardziej, bo już dawno w nieformalnych rozmowach powstała i z Żoną ją zaakceptowaliśmy. Ale uczciwie uprzedziłem, że w październiku to nas już w Wakacyjnej Wsi może nie być. Nikogo to nie zraziło, bo dorzuciłem Nie wiadomo...
W końcu musieliśmy się rozstać. Odwiozłem do domów dwie koleżanki i Woźnego i później z Wielkiej Galerii odebrałem Żonę. 
Ten etap dnia mieliśmy za sobą. Przed drugim musiałem się trochę zregenerować krótką drzemką.

Do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego pojechaliśmy tramwajem. Same plusy.
Menu i nasz wkład własny został wcześniej przedyskutowany. Tradycyjnie miały być steki Ale, gdyby emeryt nie podołał gryzieniu, znajdzie się coś bardziej miękkiego.
O dziwo, podołałem i mi smakowało. Chyba krwistość i twardość, a raczej miękkość oraz minimum żylastości były dla mnie optymalne.
Pierwszy i to całkiem spory kęs czasu poświęciliśmy Koledze Inżynierowi(!), szczególnie głębokiej analizie, kim może być Modliszka. Żonie i Konfliktów Unikającemu przy niespodziewanym dla mnie współudziale Trzeźwo Na Życie Patrzącej wyszło, że mogłaby to być jakaś Kasia lub Ania. Nic mi to nie mówiło, ale zobaczymy. Gorzej stałoby się, gdyby okazało się to być prawdą, bo w jakimś sensie na blogu zdradziłbym prawdziwe imię. Ale cóż, Kolega Inżynier(!) sam sobie jest winien, zwłaszcza że w ogóle się nie odzywa. Staram się go korespondencyjnie przywoływać do porządku, jak na razie bez rezultatów.
Wobec jałowości dociekań i zabrnięcia w ślepą uliczkę w końcu temat zarzuciliśmy i resztę czasu poświęciliśmy na bicie piany I co dalej? dotyczącej naszej sytuacji, dorastającym córkom Trzeźwo Na Życie Patrzącej, które konsekwentnie pokazują swoje dojrzewające charakterki, każda oczywiście na swój indywidualny sposób, pracy i różnym pierdołom. Czyli było fajnie i sympatycznie.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy tramwajem. Udało się nawet położyć spać o przyzwoitej porze, jak na Metropolię, bo o 23.00. W Wakacyjnej Wsi nie do pomyślenia.

W sobotę, 10.09, rano, niespiesznie, testowałem nową patelnię. Wczoraj w Wielkiej Galerii kupiliśmy dwie stalowe. Mniejszą do Nie Naszego Mieszkania Bo ta obecna jest tak zużyta i podrapana, że nie wiemy co jemy, a raczej wiemy, że to jakieś świństwo! (słowa i inicjatywa Żony), większą do Wakacyjnej Wsi.
"Móżdżek" przygotowywałem pod nadzorem i przy konsultacji z Żoną Bo nowa patelnia.
Zaraz po I Posiłku Żona wymyśliła rozstanie. Ja miałem zostać w Nie Naszym Mieszkaniu i pisać, ona zaś relaksować się w Wielkiej Galerii. Do pomysłu nie miałem żadnych zastrzeżeń dopóki, dopóty po nią nie pojechałem. Ledwo przejechałem przez światła i znalazłem się na początku olbrzymiego parkingu, już bez możliwości natychmiastowego zawrócenia, gdy utknąłem w potężnym korku. Cały parking był zablokowany - wszędzie paraliż, klincz na wielu rondach, paranoja. A potem, już z Żoną, nie mogliśmy wyjechać. 
- I kto tu mówi o kryzysie?! - Żona zaczęła, gdy staliśmy. - Po czym go poznać?! - Chyba nie po tych tłumach wewnątrz i wszechobecnych kolejkach!
Poza parkingiem ruch był płynny, ale i tak spóźniliśmy się do Krajowego Grona Szyderców.

Gospodarze znieśli nasze spóźnienie spokojnie. Pasierbica zaserwowała obiad, a w takcie przygotowań mogliśmy spokojnie przegadać ich ostatni pobyt w Niemczech. Po już się nie dało, bo Q-Wnuk namówił mnie na strzelanie bramek w ogródku. Mimo kontuzjowanego prawego kolana polazłem. Umówiliśmy się, że ja stoję wyłącznie na bramce, kopię tylko lewą nogą a on mi strzela. Oczywiście w ferworze, przy jego i moim zacietrzewieniu, zapomniałem się i raz odbiłem piłkę prawą nogą. Gwałtowne strzyknięcie w kolanie natychmiast przywołało mnie do porządku. Rękami, a więc precyzyjnie, rzucałem mu piłki na główkę, a on starał mi się strzelić gola. Na 50 prób udało mu się to dwa razy, ale to go w pełni satysfakcjonowało zwłaszcza, że raz założył mi siatę.
Nie ukrywam, lubię z tym łebkiem grać.

Wyszliśmy tak, żeby spokojnie zdążyć na półfinał Polska - Brazylia. Lekko nie było, bo wygraliśmy po tie-breaku. Po horrorze awansowaliśmy do finału Mistrzostw Świata.
Żona zasugerowała mi, żebym w czasie meczu Igi Świątek zrobił sobie Taki mały Nieokrzesany Bal Murzynów. No, wprost słów brakuje - złotko, nie kobieta!
Bazę miałem i to solidną. Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam w prezencie z Niemiec paczuszkę śledzia z Morza Północnego, pysznego, mięciutkiego jak masełko, którym zawsze się zajadaliśmy, z Wakacyjnej Wsi zabrałem kozi ser, a w Nie Naszym Mieszkaniu od wielu, wielu miesięcy stała butelka z resztką Luksusowej jeszcze z tamtych, w 100.% ziemniaczanych czasów, na tyle pokaźną, że zostały spełnione prawie wszelkie warunki Nieokrzesanego Balu Murzynów. Piszę "prawie", bo w pełni może być on zrealizowany, gdy w danym miejscu jestem sam. Żona o tym wie, dlatego zaproponowała "Taki mały".
Ten bal i prawo serii musiały zadziałać. Iga wygrała tegoroczny finał US Open 2:0 pokonując, skądinąd sympatyczną, Tunezyjkę Ons Jabeur.  
Przypomnę, w internetowym pytaniu, czy Iga wygra ten finał, około 55% głosujących stawiało, że nie, 45%, że tak. Byłem w tej mniejszości.
 
W niedzielę, 11.09, od rana panował sportowy onan. Musiałem wszystko, co się tylko dało, przeczytać o wczorajszym meczu Polska - Brazylia i dzisiejszym finale Polska - Włochy oraz oczywiście o Idze Świątek. Zeszło jakieś 1,5 godziny. Półtora godziny, jakby zapewne powiedziała ta pani otaczająca się aurą niechęci.
Nie mogłem też ominąć 21. rocznicy zamachów z "11 września". Trochę poczytałem różnych wspomnień o sześciorgu Polakach, którzy wtedy zginęli. Ojciec jednego z nich zmarł stosunkowo niedawno i spoczywa na cmentarzu blisko swojej rodzinnej wsi w Pięknej Dolinie. Pisałem, że kiedyś ten grób odwiedziliśmy. Wyryta w granicie sylwetka dwóch wież i stosowna informacja zrobiły na nas niezwykłe wrażenie.
 
Do Uzdrowiska wyjechaliśmy o 12.30. Bezpośrednio tam nie dotarliśmy, bo Żona chciała najpierw zobaczyć sąsiednią miejscowość.
- Nic z niej nie pamiętam i chciałabym mieć jakieś wyobrażenie. - wyjaśniła.
Zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu co zwykle. Wszystko było ok. Drobna niedogodność, przy braku windy, polegała na tym, że "nasz" pokój na I piętrze był zajęty i dostaliśmy analogiczny, ale na piętrze drugim. Dawaliśmy sobie bez problemów radę z bagażami i codziennym wchodzeniem i schodzeniem, za to Piesek tak sobie dokładnie wdrukował do głowy "nasz" pokój z poprzednich pobytów, że za każdym razem swoją podróż na górę, łapa za łapą, kończył na piętrze pierwszym i natychmiast usiłował się do tego "naszego" kierować. Tak było przez cały pobyt i za każdym razem ciężko mu było wytłumaczyć, że tym razem mieszkamy piętro wyżej. Jego opór swoją nieruchliwą masą względem konieczności  pokonania jeszcze jednego piętra za każdym razem budził naszą wesołość.
Niezwłocznie po rozpakowaniu poszliśmy na rekonesans. Z zewnątrz obejrzeliśmy domy z mieszkaniami, na oglądanie których byliśmy umówieni jutro. Trzeba było spokojnie zapoznać się z okolicą i zaznać aury miejsca. Każde było inne, ale na swój sposób ciekawe. A później, no cóż, nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie zrobić sobie spaceru do "naszego" domu. Stał pusty i piękny. Nawet, gdybyśmy nie wiedzieli, że właściciele już przenieśli się do Metropolii, odczuwalibyśmy w nim już brak życia. Panowała taka dziwna aura opuszczenia. A może nam się tak tylko zdawało. W końcu  wszystkie nasze zmysły były ukierunkowane na niego, a to na pewno tworzyło pewne przekłamania i nieuświadamianą nadinterpretację. Podziwialiśmy długo z pewną domieszką smutku. Bo przecież...

Moglibyśmy wracać w minorowych nastrojach, ale stało się inaczej.
W oddali na "naszej" uliczce dostrzegliśmy rudego kota. Poruszał się bardzo niezgrabnie i  ze sporym trudem wlokąc coś dużego.
- To może szczur albo kret, ale kret byłby za mały!... - naprędce wymienialiśmy się domysłami.
Dosyć szybko się zbliżyliśmy na tyle, żeby dostrzec, że ten gnój wlecze po chodniku za szyję młodą kaczkę! Całkowicie bezwolną. Mieliśmy doświadczenia z Naszej Wsi. Wiedzieliśmy, że kaczka może żyć. Bessa, gdy kilka razy w przeciągu tych lat łapała ptaszki, nigdy je od razu nie mordowała i kilka razy udało mi się ptaszka uratować. Dopadałem ją, a ponieważ warczała groźnie i było widać, że po dobroci go nie wypuści, łapałem ją za kark i mocno ściskałem starając się go nie zmiażdżyć. Wtedy automatycznie otwierała pyszczek, raczej wredny pysk, i ptaszek odfruwał, jak gdyby nigdy nic.
Dobiegłem do rudzielca pierwszy psykając, a ponieważ zupełnie nie reagował, chciałem potraktować go z buta. Zrobił unik i ani myślał puścić zdobycz. Ponowiłem próbę mając mord w oczach i się udało. Kaczka żyła. Była w szoku i nie wiedziała za bardzo, co robić. Ryży gnój nie odpuszczał mimo mojej obecności. Dopadł ją ponownie usiłując złapać za skrzydło. Zamachnąłem się ponownie. Nie trafiłem oczywiście, ale zyskałem dużo. Rudzielec odskoczył na tyle daleko, że Żona, która zdążyła nadejść, blokowała gnoja w wystarczająco sporej odległości, żebym mógł spokojnie spróbować kaczkę złapać.
W międzyczasie napatoczyła się pani, która usiłowała ją złapać. Robiła to nieporadnie, zbyt delikatnie i kaczka, mimo że nie umiała jeszcze fruwać, a może nie potrafiła będąc w szoku, jeszcze bardziej nieporadnie, po kaczemu kwacząc uciekała i to z dobrym skutkiem.
Kazałem pani się odsunąć i dość bezceremonialnie, żeby nie powiedzieć "na chama", kaczkę złapałem i trzymałem w żelaznym uścisku. Dupskiem do mnie. Inaczej bym jej nie utrzymał, tak się wyrywała i z taką siłą. Nie mogliśmy ją od razu wpuścić do rzeki, bo po pierwsze ten gnój na pewno czatował, a po drugie musielibyśmy ją zwyczajnie wrzucić z wysokiego okamieniowanego brzegu robiąc jej niechcący krzywdę. Odpadało. Znaliśmy miejsce, przy mostku, gdzie do rzeki było zejście po schodach, gdzie była przed bystrym nurtem spora sucha płaszczyzna, gdzie w zakolu rzeki była spokojna zatoczka i gdzie wreszcie kaczki się gromadziły.
Szliśmy z 400 m, zgrzani i zemocjonowani co chwilę słysząc O, zobacz, kaczka! Kaczka co jakiś czas starała się wyrwać jednocześnie kwacząc swoim płaskim dziobem, przypominającym dwie małe szufle, co mnie nieźle rozśmieszało, bo w życiu nie przypuszczałem, że będę ten komiczny i karykaturalny dźwięk słyszał tak blisko i to od "własnej" kaczki. Jednocześnie zachowywałem czujność uważając, żeby mnie nie obsrała. Wiadomo, co ptaki potrafią. Ale chyba ze stresu nic takiego nie miało miejsca. Podejrzewam, że gdyby nawet, nie miałbym o to do niej pretensji.
Przejęci postawiliśmy ją na płaskim. Natychmiast się otrzepała układając sobie po swojemu piórka zmierzwione przez rudzielca i przeze mnie, po czym jeszcze szybciej, po kaczemu, pokolebała się do wody, rzuciła się w jej bystry nurt i walcząc z nim przepłynęła na drugą stronę. Desperacko, z wdziękiem godnym lotnej furmanki, wspięła się na brzeg, w chaszcze, i tyle ją widzieli. Ani "dziękuję", ani pocałuj mnie w dupę.
- Chyba musi odsapnąć i zregenerować siły... - tłumaczyliśmy sobie trochę zmartwieni, że od razu nie popłynęła do kaczego stada, żebyśmy mogli być całkowicie spokojni. 

Też musieliśmy odsapnąć i zregenerować siły. W naszej ulubionej restauracji odbywało się to przy beczkowym Pilsnerze Urquellu (ja) i przy ciemnym Kozelu (Żona). Pokrzepiliśmy się też pysznymi Posiłkami II. Przeglądając menu natrafiłem na zestaw "Kluski śląskie nadziewane...kaczką". Jakoś mnie to nie bawiło i czym prędzej przerzuciłem kartki. A przy okazji Żona mi wyznała, że od tej pory nienawidzi kotów.
Wracając do hotelu lekko nadłożyliśmy drogi, żeby wrócić na mostek. W stadzie kaczek były trzy młode, przy czym dwie z nich miały po dwa kolorowe piórka wskazujące, że mogą to być kaczory, a ta jedna była taka klasyczna, bura, taka szara mysz, którą niosłem i nawet wtedy, w amoku, dałem radę zarejestrować, że żadnych kolorowych piór nie miała. Jednogłośnie sobie powiedzieliśmy, że to na pewno nasza i w dobrych nastrojach wróciliśmy do hotelu.

Przed meczem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Chcieliśmy ich dźgnąć informacją, że jesteśmy w Uzdrowisku, żeby mogli natychmiast pozytywnie się wzbudzić (cały czas nam kibicują) i żeby za chwilę wyjawić brutalną prawdę. To w niczym nie przeszkodziło, bo z nimi zawsze fajnie się rozmawia. 
Rozpoczęli nowy rok szkolny i z różnych względów, i zależnych  od nich, i w większości niezależnych, czyli to co zwykle, mają ciężko. A kto, jak nie my świetnie rozumieliśmy problem, a kto, jak nie oni świetnie rozumieli, że my świetnie rozumiemy?
Na kanwie tej rozmowy kolejny raz dotarliśmy do wniosku, że uciekliśmy spod topora. Na bazie obecnych ich informacji, dotarło do nas, jak dwa lata temu nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, spod jak dużego. Zabiłby nas, nomen omen, ani chybi.
 
Finał Mistrzostw Świata w siatkówkę Polska - Włochy zacząłem oglądać na dole, żeby Żona w sypialni miała spokój i komfort.
Nie dość, że w hotelowej stołówce musiałem zadzierać głowę do góry, bo telewizor wisiał pod ... sufitem, to jeszcze obraz był w formacie "wyszczuplonych i wydłużonych" postaci, obcinał dół (brak wyświetlanego wyniku) i górę, i był za ciemny na tyle, że musiałem stać blisko, a więc zadzierać głowę jeszcze bardziej aż do cierpnięcia karku. 
Nie mogłem tego zdzierżyć. Zadzwoniłem do Żony z pytaniem Czy po pierwszym secie mógłbym wrócić na górę, bo tu się nie da oglądać i czy mogłabyś nastawić sypialniany telewizor na właściwy program? Nie było problemu. Złotko nie kobieta. Gdy wpadłem do pokoju pokonując schody z chorym kolanem po dwa stopnie, wszystko było przygotowane pod igiełkę.
Żona owinęła się szczelnie kołdrą, założyła słuchawki na uszy i się do tego całego majdanu odwróciła tyłem, żeby jej telewizorska (od telewizora) poświata nie przeszkadzała. Siedząc wygodnie w fotelu przy świetnym obrazie i Pilsnerze Urquellu mogłem komfortowo oglądać. Nawet z różnorakim złorzeczeniem kontrolując siłę swojego głosu.
To wszystko na niewiele się zdało. Włosi grali kosmiczną siatkówkę, a my, no cóż, odbijaliśmy się od ściany. Przegraliśmy 1:3. Ale i tak jestem dumny z naszych chłopaków. Czy muszę pytać, ile reprezentacji na świecie tak by chciało?
Kładąc się spać byłem spokojny. Żona przez cały mecz mocno spała i nawet nie zareagowała, gdy się kładłem. A byłem pewien, że przytomnie, jak zwykle, zapyta Kto wygrał?
 
PONIEDZIAŁEK (12.09)
No i I Posiłek, tu trzeba go nazwać śniadaniem, zjedliśmy jednak w innym miejscu, niż wcześniej planowaliśmy.

Z inicjatywy Żony, która chciała mieć większy wybór i możliwości. Mnie to było obojętne, a Żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy! Pozdrawiam!
O 11.30 obejrzeliśmy pierwsze mieszkanie. Obecnie wynajmowane przez właścicielkę, bardzo sympatyczną panią, turystom. Nie powiem, o coś takiego nam chodziło.
Samo mieszkanie na III piętrze (drobna wada) z malutką łazienką (drobna wada) i z dużą kuchnią pełniącą również rolę jadalni oraz z dwiema dużymi sypialniami było bardzo klimatyczne. Na tyle, że je natychmiast zaakceptowaliśmy, a gdybym przesadzał, można by powiedzieć, że się w nim zakochaliśmy. 
O 13.00 oglądaliśmy drugie. Miało swoje zalety, ale podstawowym minusem był fakt, że wymagało sporo kasy, żeby skończyć... remont i przygotować je do wynajmowania, żeby zaczęło na siebie zarabiać. A my musimy tym razem zarabiać natychmiast. W tej sytuacji niewiedza, jacy są sąsiedzi, schodziła na plan dalszy. 
Przy Pilsnerze Urquellu i kawie omawialiśmy dwie oferty. I zaraz potem zadzwoniliśmy do obu pań. Tej drugiej podziękowaliśmy, że jednak nie jesteśmy zainteresowani, a ona, gdy tylko usłyszała naszą decyzję, natychmiast chciała negocjować i spuszczać cenę, natomiast tej pierwszej, od klimatycznego, powiedzieliśmy, że jesteśmy zainteresowani. Zaskoczyliśmy ją tak błyskawiczną decyzją po jednym oglądaniu. Ale lata naszych doświadczeń i nos nie wymagają niczego więcej. Żona wyjaśniła jej naszą sytuację i że jeśli ona się niedługo wyjaśni, natychmiast kupujemy Więc jeśli pani może uwzględnić to, o czym mówiłam i być skłonna poczekać na nas?...
Pani była skłonna i na tym etapie stanęło plus zwyczajowe Będziemy w kontakcie i natychmiast jak... 
 
Po południu, dla wzmocnienia apetytu przed II Posiłkiem, poszliśmy z Bertą na spacer. Przy okazji oglądania drugiego mieszkania odkryliśmy spory trawiasty plac z drzewami i krzakami, idealny dla piesków, dla naszego szczególnie. Zaraz, gdy się zaczynał, po drugiej stronie nieruchliwej i ślepej drogi stał sobie urokliwy mały domeczek z małym zadbanym ogródkiem, wszystko jak z bajki, a za nim ten  nieduży budynek, w którym znajdowało się odrzucone przez nas mieszkanie. I nic więcej. Wprost sielanka.
Szliśmy sobie we troje wyluzowani i zrelaksowani, Żona z Pieskiem z przodu, ja trochę z tyłu. Wokół żywego ducha, tylko przed nami szła jakaś pani, na oko 40-45 lat, która wyraźnie zmierzała do tego domku z bajki.
- Ale to jest skandal, żeby tak puszczać wolno psa, nie na smyczy! - nagle nas zauważyła odwracając się. - Wokół ludzie, dzieci! - Proszę wziąć psa na smycz! - zachowywała się w tych emocjach kulturalnie.
Nie wiem, co mnie dźgnęło. Może głupie, że według mnie moja(!) Berta to nie żaden pies i wypraszam sobie takie traktowanie, tylko misiopiesek, taka nieszkodliwa pierdoła. A może fakt, że wokół nie było żywego ducha, a pani tak z grubej armaty strzelała ludźmi i dziećmi, może w tej chwili ni z tego, ni z owego miałem niespodziewaną awersję do kobiet, może zirytował mnie jej tembr głosu, może ten Pilsner Urquell, a może wszystko razem, dość że szczeknąłem:
- Żebym ja zaraz panią nie wziął na smycz!...
Pani nie traciła rezonu i przytomnie natychmiast znalazła się po drugiej stronie furtki dokładnie ją zamykając.
- Ja zaraz wezwę policję!
- To proszę, niech pani dzwoni na policję! - rzuciłem lekceważąco.
Pani skryła się w domu. Dogoniłem Żonę.
- Ja nie wiem naprawdę, jak to się stało, jak to możliwe, że mój mąż(!) jest takim burakiem! - gdybym opisał stan Żony jej oburzeniem i wściekłością, to jakbym nic nie opisał. Po prostu kipiała.
- I jeszcze tak ciągle szermujesz tymi 70.% polskiej hołoty, a sam!... - kipiała dalej.
 
Nie wiem, co mi się stało. Jakieś złe we mnie wstąpiło. Nagle trzeźwo spojrzałem na siebie i stwierdziłem, że owszem, w jednej chwili znalazłem się w tej grupie polskich chamów i buraków. A to nie było miłe.
- Uważam, że powinieneś tą panią przeprosić. - Żona była nadal wściekła, ale już nie kipiała. Widocznie dostrzegła wzbierającą we mnie pokorę.
Też tak uważałem.
Podszedłem do furtki, za którą schowała się ta pani i zadzwoniłem. Wyszła jakaś starsza pani, chyba matka tamtej. 
- Dzień dobry, przepraszam, czy mogłaby na chwilę wyjść ta pani, która tutaj przed chwilą weszła?
- Ale o co panu chodzi? - nie podchodziła, tylko trzymała się w bezpiecznej odległości. I wyraźnie nie chciała zawołać.
- Chciałbym tą panią przeprosić.
- Proszę poczekać... - niechętnie wróciła do domu
Za chwilę znowu pojawiła się sama.
- Córka nie chce do pana wyjść...
- Ale ja chciałbym przeprosić i wyjaśnić... - nie ustępowałem zdaje się w ten sposób budując konsekwentnie obraz świra.
- Już jej pan wystarczająco nagadał...
- To bardzo proszę jej przekazać, że ja przepraszam i że miała rację.
Pani kiwnęła głową i wróciła do domu.
Żonie zdałem relację, gdy ją dogoniłem, bo była z Bertą daleko. Nie chciała mieć niczego wspólnego z tą żenującą sytuacją. Doskonale to rozumiałem.
- Ja na jej miejscu też bym tak zrobiła! - W życiu bym nie chciała się zadawać z takim chamem i prostakiem!
Wszystko brałem na klatę, bo zupełnie się z tym zgadzałem. Nic dodać, nic ująć.
 
Naprawdę, nie wiem, co mi się stało. Gdybym był wierzącym, wytłumaczyłbym sobie, że wstąpił we mnie szatan, którego ostatecznie udało mi się wypędzić, ale jestem ateistą, więc tłumaczyłem, że musiały wyjść ze  mnie najgorsze instynkty poparte i ugruntowane podprogowo przez te 70% polskiego społeczeństwa.
W hotelu przeprosiłem Żonę nie zwykłym "przepraszam", tylko temat uczciwie przeanalizowałem.
- Może gdzieś ją spotkamy, bo bym chciał jednak ją osobiście nadal przeprosić.
Żona kiwnęła potakująco głową z dużą ulgą.
- Może przypadkowo gdzieś się na nią natknę, może przed domem, a może w sklepie?... - Uzdrowisko to nawet nie Powiat. - Mam dobrą pamięć wzrokową...
- Tylko żebyś nie wyszedł na psychola - Żona mi przerwała - który ją prześladuje! 

Po całym incydencie miałem różne przemyślenia różnej natury. 
Pierwsze z obszaru statystyki. Wyszło mi, że po naszym wprowadzeniu się do Uzdrowiska, liczba chamów, buraków i prostaków wzrośnie o jeden. Bo, że już ich jakaś grupa jest, przemawia za tym taż sama statystyka.
Drugie dotyczyły natury kobiecej i niemożliwości jej zgłębienia, co nie powinno mnie było zaskoczyć. A jednak. Bo cóż się ostatecznie stało? Patrząc nawet nieprzewrotnie i nietendencyjnie na incydent stałem się ofiarą. Gdybym był katolikiem, mógłbym uważać, że nie zostałem dopuszczony przez tą panią do czyśćca, do możliwości odkupienia swojej winy i musiałem wracać do Wakacyjnej Wsi w piekle, które mnie dopadło. A przecież podstawą tej religii jest miłosierdzie, wybaczanie, nastawianie drugiego policzka, itd. Ale powiedzmy, że ta pani jest ateistką tak jak ja. Wtedy przecież mogłaby zachować się po prostu humanitarnie, z empatią i ze zrozumieniem wiedząc, że skoro nie przyjmie moich przeprosin, to jeśli to chciałem zrobić szczerze, będę się z tym męczył. Mogła mieć to oczywiście w nosie, bo może, na przykład, była ciężko w swoim życiu doświadczona przez mężczyzn, a może po prostu zadziałał instynkt samozachowawczy i dlatego nie chciała wyjść do furtki, za którą stał męski psychol.
Czas pokaże, gdy będziemy mieszkać w Uzdrowisku, czy coś w tych kwestiach będzie można zmienić.

Żeby zdjąć odium wiszące nad tym spacerem, postanowiliśmy jeszcze raz, tym razem z Pieskiem, odwiedzić "nasz" dom, czyli przedłużyć spacer, żeby po nim zostały tylko miłe wspomnienia. I tak się stało. Wtedy, już w dobrych nastrojach, poszliśmy do naszej drugiej ulubionej knajpy, od której zresztą rozpoczęliśmy naszą uzdrowiskowo-knajpianą przygodę. I zamówiliśmy sobie po... pizzy. Razem z dodatkami własnoręcznie przez nas wkomponowanymi oraz z domowym czerwonym wytrawnym winem smakowały znakomicie.
Po czymś takim nastroje musiały całkowicie wrócić do uzdrowiskowej normy.
 
Wieczorem odezwał się... Kolega Inżynier(!). Nie zorientowałem się z jakiej paki, bo zaczął od wysłania smsa do Żony. Okazało się, że było jakieś dziwne zatkanie kanałów smsowych i on na moje smsy reagował wysyłając odpowiedzi, które, nie wiedzieć czemu, nie docierały. A do Żony owszem.
Poprosiłem o powtórkę, czyli o przesłanie zaległości hurtem. I wszystko się wyjaśniło.
W pierwszym zaległym smsie dziękował za zaproszenie do Wakacyjnej Wsi razem z Modliszką, ale miał ją dopiero widzieć na początku października. Poza tym na ten termin mieli już zaplanowane krótkie wakacje w Dubrowniku. Cóż tam Wakacyjna Wieś?...Chłodno, pochmurno, deszczowo. Trudno nie zrozumieć. W takiej sytuacji może się zdarzyć, że Modliszka nie zdąży jej obejrzeć.
W drugim byłem posądzany o demencję, czyli że niby ja się czepiałem braku jego odpowiedzi, mimo że on smsy wysłał i imputował mi, że ze względu na mój wiek, o nich zwyczajnie zapomniałem. Śmieszne. Może mi coś takiego się przytrafi za lat 20, ale teraz? Śmieszne, powtórzę. Ponadto informował mnie, że ...memów o Kaczyńskim co do zasady nie komentuję. I dalej przeprowadził dość złożony i złośliwy wywód, z którym mógłbym się zgodzić, a któremu nadałbym tytuł A może tak zamiast memów jakiś program?! A na  koniec tego smsa brzydko się wyraził.
Dodatkowo sprostował mój jeden błąd w opisie mema. "Kozakiewicz"  na nim nie był "Kozakiewiczem" tylko "Janem Tomaszewskim" w charakterystycznym geście zwycięstwa po zwycięskim remisie na Wembley w 1973 roku. Czyli jak w tym dowcipie o pytaniach do radia Erewań Czy to prawda, że?...
Prawda, prawda. Ale nie w Moskwie, tylko w Londynie, nie Kozakiewicz, a Tomaszewski i nie "wał" Kozakiewicza, tylko gest triumfu Tomaszewskiego.  
Kolega Inżynier(!) w trzecim smsie, już absolutnie bieżącym, domagał się sprostowań wszelkich zaległości, które mogłyby ukazać go w złym świetle. Więc niniejszym to uczyniłem czyniąc zadość.
 
Dzisiaj, we wtorek, 13.09, śniadanie jedliśmy w tym samym miejscu, co wczoraj.
Wyjeżdżając z Uzdrowiska obejrzeliśmy jeszcze kilka miejsc, a przede wszystkim piękny dom, który swego czasu dwukrotnie pokazywał nam Laparoskopowy i w którym natknęliśmy się na Szczwaną Lisicę. Dom marnieje w oczach, ale dla nas jest to już przeszłość. Może i dobrze patrząc na psychiczną właścicielkę, która sprzedawała wtedy interesujący nas dół i na Szczwaną Lisicę. Ta chyba nieźle dałaby nam do wiwatu.
Połowę trasy powrotnej zajął nam objazd z tej racji, że planowana droga została zablokowana przez leżący w rowie TIR. Ale nie żałowaliśmy. Jechaliśmy pięknymi terenami, w których albo oboje nie byliśmy nigdy, albo nie była Żona, ja zaś bardzo dawno.
Do Wakacyjnej Wsi dojechaliśmy przed 16.00. Wyglądem posesji po łbie nie dostałem. Nawet bezlik kretowisk mną nie wstrząsnął. Za to Żona po pobycie, było nie było w mieście, była zszokowana panującą ciszą. Dopiero, gdy zwróciła na to uwagę, cisza dotarła i do mnie.
Po tak długiej i skomplikowanej nieobecności od razu musieliśmy robić 10 rzeczy naraz. I każda była pilniejsza od drugiej, ale ta druga, trzecia i kolejna były równie pilne co ta pierwsza. Dopiero za jakąś godzinę opanowaliśmy sytuację. Kluczowe, z racji nagrzania i gotowania było rozpalenie w kuchni.
Dla całkowitego wprowadzenia siebie w wakacyjno-wsiowość dałem radę jeszcze uprzątnąć kretowiska, a potem mogłem już spokojnie oglądać wieczorny grupowy mecz Ligi Mistrzów Bayern - Barcelona. Nie będę wchodził w różne smaczki związane z tym spotkaniem, bo kto się interesuje, to wie, a kto nie wie, to się nie interesuje. Więc głowy zawracać nie będę.
Wygrał Bayern 2:0.
 
ŚRODA (14.09)
No i trudno po tym wszystkim wejść w buty codzienności.

Odbywa się to drogą cierpienia.
Niby poranek normalny, na własnych śmieciach, ale jakiś taki... Żeby trochę aurę ocieplić, dosłownie i w przenośni, rozpaliłem w kozie. Żona mogła wpatrywać się w ogień przy Blogowej i oddawać się swojemu 2K+2M. Przypomnę: KOSZULA, KAWA + MILCZENIE, MYŚLENIE. Trochę obawiałem się o to ostatnie.
Na I Posiłek zrobiłem jajecznicę na smalcu, kiełbasie, cebuli i pomidorach. Wyżera normalnie.
Ale zaraz potem zaobserwowaliśmy u siebie schyłkowość. Żona snuła się bez energii, ja zaś w kuchni zasypiałem przy stole nad książką przy oczywistej, znanej czytającym, walce, gdy organizm po raz n-ty stara się przebrnąć bezskutecznie przez ostatnie pół strony rozdziału.
Postanowiliśmy się położyć. A było jeszcze przed południem. Stąd sami poszliśmy pożegnać się wcześniej z gośćmi, żeby mogli spokojnie się pakować i wyjechać nie wyrywając nas za chwilę ze schyłkowości. Przede wszystkim zaś chcieliśmy podziękować za "gospodarzenie" pod naszą nieobecność, do której to roli się poczuwali i z której wywiązali się świetnie. No, ale oni byli z Metropolii.
Postanowiłem na górze spać do 14.00. Już o 13.00 się obudziłem i byłem bliski wstawania, ale jakoś udało mi się, przy biciu się z własnymi myślami, przeleżeć do 13.45. Trochę się zregenerowałem. Gdy zszedłem na dół. Żona leżała na kanapie wyraźnie przebudzona. A jej drzemkę w biały dzień mógłbym  policzyć na palcach jednej ręki. Nawet jej organizm wiedział, co jej potrzeba, a ona na szczęście mu się poddała.
Rozruch zacząłem od wstępnego sprzątnięcia po gościach i od pisania w towarzystwie ostatniego Pilsnera Urquella z datą ważności 13.04.2021. Gdy się uporałem z zawartością, wypiłem Litovela, żeby była kontra dla poprzedniego smaku, takiego bez goryczki, niepilsnerowego, bez wyrazu.
- Wypiłem ostatnią butelkę przeterminowanego Pilsnera Urquella! - nagle ogłosiłem Żonie.
- Mam zadąć w  trąby, czy co?!...
- Ale  wiesz - brnąłem dalej niezrażony - był taki dziwny, bez wyrazu, bez goryczki... - Jednak nie byłem w stanie go wylać.
Żona pochyliła głowę, ale w ostatniej chwili zauważyłem, jak oczy ekwilibrystycznie wznosi do nieba.
 
Żeby się nazywało, że coś zrobiłem, posprzątałem kolejne, nowe kretowiska. O dziwo, nie mogę tego nazwać syzyfową pracą, bo jednak jakiś efekt uporządkowania po moich działaniach zostaje. I porąbałem pierwszy raz w nowym sezonie drewno, bo Żona dzisiaj znowu gotowała na kuchni.
W łóżku wylądowaliśmy bardzo wcześnie, gdzieś o 18.30. Daliśmy radę obejrzeć drugi odcinek Watahy. Ostatni raz wspólnie.
- Ja jednak nie będę oglądała dalej... - usłyszałem, gdy telewizor został wyłączony. - Mroczny, ciemne scenerie, często muszę zasłaniać oczy, żeby nie patrzeć. - Bez sensu. - Ale serial jest dobry. - Będziesz mi mógł co nieco poopowiadać, jakieś rozstrzygnięcia?...
- Chętnie ci opowiem.
Do nowego czegoś nawet się nie przymierzaliśmy.
 
Tak więc dzisiejszy dzień, jak to określiła Żona, był takim na straty.
- Ale był potrzebny, był takim buforem... - podsumowałem.
- Taką śluzą... - uzupełniła Żona.
 
Dzisiaj o 03.58 napisał Po Morzach Pływający.
Nie może być bez tradycji. Szybkie wejście, szybkie wyjście. Wieziemy WĘGIEL DO POLSKI                 z Rotterdamu.
Węgiel jest przeznaczony do kotłowni. Gdyby ktoś chciał kupić to z tych 8000 t może wybrałby ze 300t.
Jeżeli każdy dostarczony do kraju węgiel tak wygląda to co niektórym będzie zimno.
Odezwę się w sobotę.
PMP
(pis. oryg.)
Zapytałem o port docelowy.
 
CZWARTEK (15.09)
No i po chorobie. 

Wczorajszy dzień był ewidentnie tym, który został poświęcony na straty. Potrzebnym, takim, w którym mogła dość swobodnie  przebiegać pewna forma żałoby z powodu potencjalnej straty. Mimo że jeszcze nic nie wiadomo, nasza psychika powoli się przygotowywała. Patrząc z tego punktu widzenia wyjazd do Uzdrowiska tylko wzmocnił w nas pewien rodzaj smutku i rozbił naszą psychikę. Mieliśmy świadomość psychicznego masochizmu i rozjątrzenia umysłów.
Z drugiej strony sprawdził się klasyczny banał, chociaż w tym przypadku mam wątpliwości co do takiego określenia. Mianowicie chodzi mi o przecież mądre powiedzenie Podróże kształcą. I ta, do Uzdrowiska, taką była. Teraz wiemy z perspektywy raptem dwóch dni, że na pewne rzeczy pozwoliła nam inaczej patrzeć, przyjąć, że wszystko może być nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy i zaplanowaliśmy mając ku temu sensowne podstawy, czyli bez oszołomstwa. Krótko mówiąc w poważny sposób nas na tę inność przygotowała na tyle, że w dużym stopniu ją zaakceptowaliśmy. Przyjdzie czas, gdy nastaną konkrety, to objaśnić.
Po co jeszcze był potrzebny nasz wyjazd? Ano po to, żeby uratować życie młodej kaczce. Bo niezbadane są zamiary Pana!
Choroba więc już za nami. Jesteśmy rekonwalescentami. Znowu poczuliśmy się silni przede wszystkim dlatego, że nasz stan wczoraj obgadaliśmy, zdefiniowaliśmy, nie staraliśmy się go w milczeniu i cierpieniu omijać i nie dotykać, każde w swoim odosobnieniu, tylko klasycznie wzięliśmy byka za rogi.
 
Rano zawitał do nas Justus Wspaniały z wiadrem pełnym kani. Kilka sobie zostawiliśmy i od razu na jednej z nich Żona zrobiła jajecznicę. Nie pchałem się do tego, bo to dla mnie wyższy stopień wtajemniczenia.
Po I Posiłku postanowiłem obejrzeć skróty ćwierćfinałowego meczu na Mistrzostwach Europy w koszykówce Polska - Słowenia. Polacy byli z góry skazani na pożarcie, a jednak sensacyjnie wygrali i weszli do półfinału, by po 53. latach bić się o medale. 
Koszykówka jest tym sportem, który prawie wcale nie wzbudza we mnie emocji. To dziwne, bo ma przecież swoją ciekawą dramaturgię i o tym wiem. Mógłbym to sobie tłumaczyć faktem, że w szkole średniej będąc początkowo najniższym w klasie na wuefie przeżywałem prawdziwą gehennę, gdy dana lekcja była poświęcona właśnie koszowi. Chyba została jakaś trauma. Bo przecież wcale nie grałem w siatkówkę, w ręczną, czy w tenisa i nie uprawiałem lekkoatletyki, a przecież te dyscypliny są w bezwzględnym kręgu moich zainteresowań. Może tak się stało właśnie z powodu, że ich nie uprawiałem.
W piłkę nożną grałem, ale tu nie ma o czym mówić, bo to jest oddzielny byt. Byt ponad byty.
Gdybym miał ustalić hierarchię moich zainteresowań, wyglądałaby tak:
1. Piłka nożna
2. Siatkówka
3. Ręczna
4. Tenis
5. Lekkoatletyka.
Potem może żużel, może wioślarstwo.
Mimo takiego stosunku do kosza postanowiłem jutro obejrzeć półfinał z Francuzami.

Żeby wejść w codzienność, ale też przymuszeni, pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. I zaliczyliśmy krótki pobyt w Kawiarnio-Cukierni, żeby się nazywało.
Po powrocie dokonałem pierwszego i chyba ostatniego zbioru  fasolki. Po prostu zerwałem wszystko, co było. Była pysznym dodatkiem w II Posiłku.
Rozum nakazał mi, a ja się temu z dużymi oporami poddałem, abym później znowu sprzątnął kretowiska, narąbał drewna i sprzątnął zgniłe spady spod jabłoni. Wszystko zrobiłem porządnie, dokładnie, ale iskry w tym nie było.

Wieczorem obejrzeliśmy, a raczej oglądaliśmy amerykański  film z 2016 roku z Ben Affleckiem i Anną Kendrick Księgowy - 128 minut. Ponieważ, jak dla nas, było późno, od razu zdecydowaliśmy, że obejrzymy w dwóch ratach. Ale akcja na tyle mnie wciągnęła, że absolutnie postanowiłem obejrzeć za jednym zamachem. Żona też.
- Śpisz?! - zareagowałem w połowie widząc u niej charakterystyczne objawy.
- Tak. - I co teraz będzie?... 
Tak mówi zawsze i zawsze mnie to rozśmiesza. Było więc jak zawsze. Natychmiast brutalnie zapaliłem światło i złapałem za pilota. Drugą połowę obejrzymy jutro.
 
Dzisiaj Po Morzach Pływający odpisał niczym mieszkaniec starożytnej Lakonii: Gdańsk.

PIĄTEK (16.09)
No i dzisiaj większość dnia spędziłem na pisaniu.

W tym celu uciekłem na górę, bo ciągle, gdy byłem na dole, coś mnie odciągało, a prawdę powiedziawszy szukałem tego czegoś, żeby mnie odciągało. Mówiłem, że przy takich zaległościach nie będzie łatwo.
Żona na I Posiłek przygotowała usmażoną kanię uprzednio obtoczoną w jajku. Niby smaczna, niby się najadłem... Ale tak jak z koszykówką - mogłaby nie istnieć. Nie budziła we mnie żadnych emocji. 

Półfinałowy mecz Polska - Francja bardzo szybko zacząłem podglądać, gdy się zorientowałem, że walki nie będzie i że jest różnica klas. Francuzi wygrali 95:54. Pogrom. Ale skoro nie było we mnie emocji, to i też nie miałem żalu i pretensji do naszych chłopaków. Bo przecież nawet ja wiedziałem, że zrobili bardzo dużo. 
W niedzielę odbędzie się mecz o brąz. Zagramy z Hiszpanią lub Niemcami. Ale już dzisiaj wiem, że będę wyłącznie podglądał.

Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę Księgowego. Była jednak trochę słabsza niż pierwsza, ale nadal oglądało się z przyjemnością.
 
PONIEDZIAŁEK (19.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ale w łóżku przewalałem się już od 05.00. Presja publikacji. 
Cały dzień pisałem i pisałem robiąc tylko krótkie przerwy zdrowotne, żeby nie stracić wzroku przed laptopem i wstać od niego z wyprostowanym kręgosłupem.
Ponieważ serdecznie miałem dość, sobotę i niedzielę postanowiłem przerzucić do następnego wpisu. Ale i tak byłem z siebie zadowolony.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa miłe smsy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy, jednoszczekiem, raz po razie. W ten sposób w piątek, w którymś momencie, wywierała na Pani nacisk, żeby ta otworzyła jej tarasowe drzwi i wpuściła ją do domu. Pani była zachwycona, że ma takiego mądrego Pieska, który tak rozumnie potrafi się komunikować.
Godzina publikacji 19.37.

I cytat tygodnia:
I kiedy nikt nie budzi cię rano, i kiedy nikt nie czeka na ciebie w nocy, i kiedy możesz robić co chcesz -   jak to nazwiesz, wolnością czy samotnością? - Charles Bukowski (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku).