poniedziałek, 31 października 2022

31.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 332 dni. 

WTOREK (25.10)
No i dzień po publikacji.
 
To przystąpmy do zaległości.
 
W niedzielę, 23.10, pojechałem do Rodzinnego Miasta, do Brata. Godzina czterdzieści minut spokojnej jazdy. Spokojnej według standardów... Żony i zgodnej z prognozą nawigacji.
Umówiliśmy się na 14.00, żeby Brat mógł po nocce trochę pospać.
W ostatnich latach, po śmierci Mamy, zawsze w drodze myślę, że dobrze jest, bo nadal mam do kogo jechać. Oczywiście są jeszcze koleżanki i koledzy z ogólniaka, ale to jednak inna bajka.
Brat na dzień dobry zakomunikował mi, że po pracy wcale się nie położył, tylko szykował obiad. Przy czym w takich przypadkach nie kłuje tym w oczy, zwłaszcza mnie, tylko informuje zadowolony, że tak może przyjąć starszego(!) brata. Co rusz podkreślał, że mój pomysł, żeby przyjechać z noclegiem był genialny.
- Nie będziesz nigdzie się spieszył, a wiem, że jesteś nerwowy, będzie można spokojnie pogadać i się napić.
Przy kawie kilka razy ciągnął mnie do kuchni, żeby któryś raz z rzędu zademonstrować mi, co przygotował. Za każdym razem szedłem bez szemrania. 
- Ile łyżeczek? - patrzył ze zgrozą, jak sam sobie sypię już trzecią, ale wstrzymał się z komentarzem. - A ile łyżeczek cukru? - i od razu brał się do sypania.
- Żadnej! - Piję bez cukru i tobie też radzę! - to była moja jedna z dwóch porad, których udzieliłem Bratu w trakcie mojego pobytu.
Przeszedł nad tym do porządku dziennego, jakby wcale nie słyszał mojej uwagi. To taka jego taktyka.
A gdy się zdarza, że go przyciskam, słyszę takie nieobecne Tak, tak!, bo przecież starszemu bratu trzeba rację przyznać.
- Tu już są gotowe płaty z kurczaka, a schabowy czeka, żeby go wrzucić na patelnię. - I zobacz, ziemniaki są już gotowe, tylko podpalić... - To dobrym jestem kucharzem?
- Oczywiście. - potwierdziłem.
Faktycznie, brat od dawna polubił pichcenie. 
- A zauważyłeś, że w kuchni gra radyjko? - Jak gotuję, lubię sobie posłuchać. - Reklam mało i tylko trzeba przeczekać wiadomości.
- Zauważyłem.
Niczego nie zbywałem milczeniem albo milczeniem z ciężkim wzdychaniem, nawet za jego piątym pytaniem na ten sam temat. Chciałem, żeby się cieszył.
- A mogę wybrać schabowego?
- Oczywiście... - A co będziesz chciał do niego? - Mogę ci zrobić kapustę zasmażaną, surówkę z pomidorów i cebuli albo marchewkę z groszkiem.
- Poproszę pomidory. 
Nie wspominałem o ziemniakach, których nie jem do mięsa. Po co Brat miałby się dziwić kolejny raz?
- O, a myślałem, że będziesz chciał marchewkę z groszkiem. - Ale nie szkodzi. - O, zobacz, w misce mam już gotowe pomidory z cebulą, bo to trzeba wcześniej...
Nie przerywałem wysłuchując, jak należy prawidłowo zrobić pomidory z cebulą.

W końcu wyjechaliśmy na cmentarz. Przygotowania do wyjścia trwały raptem 20 minut. Polegały na tym, że ja przezornie ubrałem tylko buty i czekałem, aż Brat będzie gotowy. Mógłby być nawet i za 5 minut, ale ponieważ jest drugim w kolejności "Ojcem" (Siostra pierwszą), musiało to trwać. Chodził tam i z powrotem do kuchni bez żadnego celu, o czymś "istotnym" musiał powiedzieć kolejny raz, a ja spokojnie stałem i potakiwałem.
- Bracie, a może byśmy już tak poszli? - Nie chciałbym ubierać polaru i w nim stać nie wiadomo ile, bo się spocę, a ledwo co wyszedłem z przeziębienia!... - to była jedna z dwóch moich uwag względem niego w czasie całego pobytu.
Wybuchnął śmiechem.
- Co, jestem jak Ojciec? - Pamiętasz, jak potrafił stać przed wyjściem przed lustrem przez dwie godziny? - A Mama dostawała szału.
Co miałem tego nie pamiętać?! Czytający pomyśli, że zmyślaliśmy. Ale tylko my we troje i Siostrzeniec, który musiał, zanim dołączył do matki, jako nastolatek mieszkać kilka lat z dziadkami, gdy Siostra uciekła przed Ojcem do Niemiec (wtedy RFN) i nikt już więcej na tym świecie, wiemy, że tak było i rozumiemy się bez słów.

Pojechaliśmy Inteligentnym Autem.
- Wiesz, dobrze że twoim, bo ja jednak po nocce jestem nieprzytomny.
- Ale Bracie, pozwolisz, że po mojemu wybiorę trasę dojazdu na cmentarz?...
Kiwnął po swojemu głową, co nie musiało nic oznaczać.
- Zaparkuję tam, gdzie zwykle. - odezwałem się, gdy dojeżdżaliśmy.
- Ja nic nie mówię! - zaakcentował i umilkł zupełnie mnie zaskakując.
Kupiliśmy znicze na grób rodziców.
- Na kwiaty jeszcze za wcześnie, bo ukradną. - oznajmił mi, gdy się przymierzałem do kupna.
Widać, że z niego stary wyga. Zaraz, gdy zmarła mama, latał na grób codziennie, teraz raz na tydzień. Tego nigdy nie komentowałem. Widocznie tak czuł i potrzebował. Ale jego manię utrzymania picu i glancu na grobie nie mogłem odpuścić i nie mogłem kategorycznie nie unieść się Ale Bracie, to naprawdę jest przesada!, gdy za każdym wspólnym pobytem słyszałem z jego ust Ale jest bałagan! W przyszłym tygodniu muszę...
- Ale jest bałagan! - znowu usłyszałem. - W czwartek i piątek zamieniłem się z kolegą, będę miał wolne, to posprzątam, ławkę naprawię...
- Ale co ty chcesz tutaj, do jasnej cholery, sprzątać?! - nie  wytrzymałem.
- To może umyję płytę, żeby 1. listopada nie było wstydu. - trochę się zmieszał zaskoczony moim atakiem.
- Ale płyta się cała świeci, jak, za przeproszeniem psu jaja, więc po co ją myć?!
Zamilkł.
- To ja myślałem - odezwał się za chwilę widocznie wszystko przetrawiwszy - że mój starszy brat, gdy przyjedzie, opierdoli mnie za ten bałagan, a on mnie  jeszcze chwali.
Ręce bezsłownie mi opadły.
 
To może zabrzmi dziwnie, ale długi czas na cmentarzu spędziliśmy bardzo sympatycznie i nostalgicznie. Tak, jak tego pragnąłem. Bez pospiechu, przy pięknej pogodzie. Obaj lubimy nekropolie, a Brat ma niezwykłą pamięć do różnych plotek i ploteczek, faktów, umie wyciągnąć ciekawostki, albo prawdziwe, albo zmyślone, ale to wszystko nie miało znaczenia. Ważne było, żeby powspominać, tym bardziej, że wiele faktów i historii pamiętał tylko on, a wiele tylko ja. Więc na moją prośbę poszliśmy razem "po grobach".
Do domu wróciliśmy, gdy się zmierzchało. Po drodze kupiliśmy piwo dla Brata, bo ja byłem wyposażony w Pilsnera Urquella.
- O, to jest piwo z wyższej półki. - skomentował widok wystawianych przeze mnie butelek. 
- To pij, ile chcesz. - zaproponowałem.
- Eee, nie, za gorzkie. - Wolę inne, ale też czeskie.
Przez cały wieczór nie tknął żadnego, tylko przypiął się do Stocka, którego zaserwował. On pił non stop tylko do wody mineralnej, ja kilka kieliszków do schabowego. A resztę wieczoru spędziłem przy dwóch Pilsnerach Urquellach.
Rozmawialiśmy. Było mi dziwnie na rękę, że Brat zajmował 90% całego dialogu i zupełnie mi nie przeszkadzał fakt, że o wielu sprawach mówił po pięć razy. Wódka z tym nie miała nic wspólnego, bo gdy jest całkowicie trzeźwy, ma tak samo. Przypomnę, że Ojciec potrafił powtarzać się i po 100 razy w danej sprawie, a nawet więcej, a w konkretnej sesji umiał dociągnąć do dwudziestu. Dlatego go słuchając zasypiałem. Siostra jest na drugim miejscu ze swoimi dziesięcioma powtarzaniami w danym momencie, Brat na trzecim, ja zaś na skromnym czwartym z dwoma, w porywach trzema. Mama zawsze była na szarym końcu praktycznie nie powtarzając niczego.
Podglądaliśmy również turniej siatkówki pań, który odbywał się na obrzeżach Pięknej Doliny, a na którym, jak się później okazało, była Bratanica. Czas więc płynął powoli i bezstresowo dopóki nie powiedziałem, że chciałbym zadzwonić do Siostry. Brat się strasznie spłoszył.
- Człowieku! - To nie jest dobry pomysł! - Jak Siostra do mnie dzwoni, to ciągle mnie opierdala! - Że nie dbam o koty, że źle gotuję, że nie sprzątam w mieszkaniu, czepia się wszystkiego! - Nie wiem, co w nią wstępuje, bo tak robi natychmiast, gdy tylko  przyjedzie do Rodzinnego Miasta i nocuje u mnie. - A przecież jest u mnie gościem! - I potem, jak wróci do Niemiec, to wydzwania i nadal mnie za wszystko opierdala! - A jak byłem u niej przez dwa tygodnie, człowieku, inna kobieta! - Do rany przyłóż! - Ja nie wiem, o co jej chodzi i co się z nią dzieje?!
- Spokojnie, ze mną tak nie będzie rozmawiać.
Dał się przekonać. Nie wiedzieć czemu, nie mogłem się połączyć ze swojego smartfona (istnieje jeszcze coś takiego, jak roaming?), więc Brat wysłał do Siostry sygnałkę, by ta oddzwoniła Bo ma darmowe. Gdy zabrzmiał dzwonek telefonu (piszę "telefonu" wyraźnie, bo Brat ma telefon taki sprzed ery dotykowych, ale jednocześnie  smartfona Tylko do Internetu!, w którym porusza się tak świetnie, że ja mógłbym mu tylko latać po piwo), natychmiast przekazał mi "słuchawkę?", jakby go parzyła.
Na Siostrze w żadnym względzie się nie zawiodłem. Wszystko działało na mnie... kojąco. Powtarzanie kwestii po dziesięć razy, specjalnie modulowany ton głosu, taki ugrzeczniony, w kierunku sztuczności, który zawsze stosuje w rozmowie ze mną, ale przede wszystkim, że zwyczajnie mogłem ją słyszeć, więc nastawiałem się na odbiór. Bo w układzie Ja - Brat lub Ja - Siostra jestem tą osobą, która słucha. Zapewne dziwne dla osób, które mnie znają.
Z istotnych informacji jedna była taka, że Siostrę relegowano spośród grona Świadków Jehowy, o czym wiedziałem od kilku miesięcy. Nie wchodząc w szczegóły pikanterii sprawie dodaje fakt, że jej syn, a mój Siostrzeniec, matkę zakablował, że w czasie, bodajże ostatniego Sylwestra, sama w domu piła alkohol. Nasłał na nią dwóch starszych zboru, którzy, niczym inkwizycja, załomotała do drzwi i, co prawda nie wydała wyroku skazującego swojej siostry na spalenie na stosie, nie przeprowadziła "próby wody" albo łamania kołem, obdzierania ze skóry, rozrywania członków końmi, itd., itp., ale jednak wyrok na miarę obecnych, "humanitarnych", czasów wydała. Siostrę to specjalnie nie obeszło, ale gdzie leży prawda, nie wiadomo. Wychowałem się w takiej rodzinie, gdzie wszyscy kłamali, nawet Ojciec czasami, i stosowali emocjonalny szantaż. A nawet wtedy, gdy wyczuwałem prawdę, nie wiedziałem, w którą stronę przesunięty jest jej środek ciężkości. W tamtych czasach nie wiedziałem, że według górali są trzy rodzaje prawdy (Świnto prawda, tys prawda i gówno prawda), ale nie wiem, czy ta wiedza pomogłaby mi wówczas odnaleźć się w meandrach rodzinnych kłamstw i szantażu. Nic dziwnego więc, że wyrobiłem w sobie obronny mechanizm nie przywiązywania się do tego, o czym do mnie często w dzieciństwie i późniejszych latach mówiono tonem wzniosłym i jedynie słusznym albo przy zalewaniu się łzami, wszystko robione sztucznie i teatralnie, co już wtedy oburzało moją inteligencję, wpuszczania jednym uchem, a wypuszczania drugim, nie traktowania "tragedii" poważnie, itd. Stąd zaraz po studiach wyrobiłem sobie markę nierodzinnego, takiego nieczułego chuja zadzierającego nosa. Ale nikt mi o tym, o dziwo, głośno nie mówił i nie kłuł mnie w oczy moją "niewrażliwością". Chyba się bali, bo inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Ślady, głupio mówię, głębokie koleiny, w mojej psychice zostały. Wdrukowały się na stałe na twardym dysku i są nie do usunięcia. Można by je zniszczyć, ale to by oznaczało ponowne narodzenie się, a to jest niemożliwe. I bardzo dobrze. Przez lata walczę sam ze sobą, zasypuję te koleiny, ale zdaję sobie sprawę, że życia nie starczy. Świadomość mojej ułomności powoduje tylko, że czasami mocno się ze sobą męczę, a jestem pewny, że tego nie mają Brat i Siostra. Nie potrafią zdefiniować swojego stanu i próbować coś zmienić. Może oni obrali lepszą drogę?
 
Wracając do Siostry. Zabroniła mi o tym rozmawiać z Siostrzeńcem, więc drugiej strony nie wysłucham. No chyba, że sam mi o wszystkim opowie, co jest mocno prawdopodobne. Ciekawe byłoby z punktu widzenia psychologii i socjologii skonfrontowanie ze sobą dwóch wersji. Bo że są, być może nawet diametralnie różne, to pewne.
Nawiasem mówiąc, żeby była jasność, bardzo dobrze jednak się stało, że Siostra nie jest siostrą Świadków Jehowy, a poza tym stanę zawsze za nią murem i będę traktował picie alkoholu w Sylwestra jako coś normalnego, zwłaszcza gdy spędza się go samotnie.
Ale o tym Siostrze powiedzieć nie mogłem. Za to za podpuszczeniem Brata, który stał nade mną w czasie rozmowy i w ostatniej jej fazie podpowiadał mi, co mam  mówić, wychwalałem go pod niebiosa, jak świetnie opiekuje się kotami, jak dobrze gotuje i jakim jest dobrym gospodarzem. Siostra zdawała się tego nie słyszeć. Przecież wiedziała swoje. Pojebane to wszystko, ale też mocno humorystyczne, jeśli ustawić się trochę z boku.
 
Wieczorem, gdy Bratanica zdążyła wrócić do domu, Brat połączył się z nią na Skypie. Tłumaczenia jej Ale tato, dopiero co wróciłam, jestem zmęczona, a jeszcze muszę... nic nie dawały, z czego ona z rezygnacją zdawała sobie sprawę. Bo nie dość, że ojciec podpity, to jeszcze ten charakter. Więc przynajmniej ja starałem się zachować z umiarem i ją zrozumieć.

Brat zaproponował mi spanie w mniejszym pokoju, niż zazwyczaj miało to miejsce, gdy u niego byłem.
- Nawet, jak zamkniesz drzwi, koty nie dadzą ci spać! - Będą drapać w drzwi i miauczeć, żebyś je wpuścił i otworzył im balkon.
Spałem więc w pokoju, w którym śpią różni jego goście, rodzina i znajomi, i mi to odpowiadało.
Brat zrobił z niego takie sanktuarium, muzeum i skansen. W szafach poumieszczał wszystko, co się dało z mieszkania po Matce i Ojcu, a co według niego miało jakąś sentymentalną wartość, a wszystkie ściany małego pokoju przyozdobił kilkoma landszaftami "po rodzicach" (jelenie, "słodkie", bawiące się niedźwiadki, wszystko w sporych rozmiarach, a co, oprawione w "piękne" rzeźbione plastiki imitujące drewniane ramy) i czterema monidłami, które chciał nie chciał, robiły na mnie wrażenie. Na jednym była para młoda - nasi rodzice. Mama w białej sukni i welonie, Ojciec w mundurze. Podziwiałem wszystko, a przede wszystkim młodość, której nie trzeba było podrasowywać. Na pozostałych trzech byliśmy my, dzieci. "Piękne"! Gapiłem się z podziwem i nieustającym komentarzem Brata.
Zasypiając czułem się dobrze, bezpiecznie, otoczony opieką przez młodszego brata. I uważałem za normalne, że stoi nad moim łóżkiem i gada o czymś, na pewno długo, ale przecież tak miałem do 18. roku życia, więc zasnąłem nie wiedząc kiedy.
 
W poniedziałek, 24.10, okazało się po całej nocce, że koty zamieniłem na sroki. Brat ma w mieszkaniu stare drewniane okna, chyba ze Stolbudu, w każdym znaczeniu nieszczelne - wizualnym, termicznym i akustycznym. A ponieważ to nowe osiedle jest już całkiem stare, ma z 30 lat, więc posadzone drzewa pięknie wyrosły dając naprawdę zhumanizowany obraz całego otoczenia. A ponieważ jednak jest to miasto, to wszędzie stały i działały(!) pomarańczowe, sodowe lampy. Sumarycznie raj dla ptaków, tu dla srok. Zlatywały się zewsząd i okupowały stadami sąsiednie drzewa drąc się niemiłosiernie i nie zwracając zupełnie uwagi na swoją ptasią, czyli kurzą, ślepotę. Gdy zasypiałem ponownie któryś raz, to chyba tylko dlatego, że wreszcie czułem się zmęczony taką półgodzinną sesją. A gdy już się "wyspałem", natychmiast byłem budzony przez paskudny skrzek. Użyłem, jak pies w studni, ale i tak byłem... zadowolony.
Gdy rano przyszedłem do pokoju Brata, siedział przy stole i pił Stocka do wody mineralnej.
- Bracie, czyś ty zwariował?! - Przecież ty dzisiaj na 16.00 jedziesz do pracy! - to była moja druga i ostatnia uwaga.
- Muszę, bo inaczej bym zwariował! - Jak pojedziesz, prześpię się i pójdę pieszo.
Nie odezwałem się słowem. Nie chciałem wysłuchiwać tłumaczeń, które znam z n-tych opowieści i z którymi po części się zgadzam. A to na pewno dawałoby mu mandat na kolejne takie numery.

Na śniadanie zrobił mi Śląską.
- Jest najlepsza!
Skoro tak. Nie dyskutowałem. Co chwilę wołał mnie do kuchni, żebym zobaczył każdy etap przygotowań - mycie kiełbasy, krojenie, nakłuwanie - z obfitym edukacyjnym tłumaczeniem. Potem przeszedł do etapu duszenia cebuli, znowu z detalami i wreszcie zamknął temat (20 minut i moje wielokrotne przychodzenie) referując sposób połączenia kiełbasy z cebulą, wolne i długie duszenie i od czasu do czasu zalewanie odrobinką wody Koniecznie przegotowaną!
Kiełbasa była pyszna. 
- Co ci do niej dać? - Bułkę czy chleba?
- Dziękuję, ale Bracie, ja nie jem w ogóle pieczywa i tobie to samo radzę. - Schudniesz, nawet nie będziesz wiedział, kiedy.
To była moja druga i ostatnia porada.
Popatrzył na mnie nawet nie zdziwiony, bo doskonale pamiętał, że pieczywa nie jem. Kiwał kulturalnie i potakująco głową potwierdzając, że słyszy o tym schudnięciu, ale dziecko by dostrzegło, że błyskawicznie był nieobecny rozmyślając Po co mi schudnięcie?! i Jak tak można?! Bez pieczywa?! Bez sensu! Ale trudno, co zrobić, to przecież brat, dziwo, ale jednak...
 
Przed wyjazdem  Brat zrobił mi niesamowitą niespodziankę. Dał mi do przeczytania list napisany przeze mnie do niego z datą 22. czerwca 1972 roku. Zalaminowany, zabezpieczony. 50 lat!
Czytałem z otwartą gębą. Brat, wtedy 17 lat, był wówczas na wschodzie Polski, u rodziny, a ja zostałem w Rodzinnym Mieście i zdawałem mu relację z różnych wydarzeń. Słowo daję, niczego nie pamiętałem, a mimo tego były niesamowicie wiarygodne. Śmialiśmy się przy każdym fragmencie i wspominaliśmy. I było mi wstyd, bo wyłapałem kilka błędów ortograficznych. Takich, że obecnie nie do pomyślenia.

W Wakacyjnej Wsi byłem jakoś zaraz po południu. Przegadaliśmy całą moją wizytę, a potem Żona zrobiła mi niespodziankę. Pokazała mi nową ofertę w Uzdrowisku i ponownie drugą, wcześniejszą. I od tego momentu zaczęło się inne myślenie dające wielką ulgę. Dość z pułapką, którą sami stworzyliśmy i sami w nią wpadliśmy. Dość wzlotów i upadków. Jeśli tak się stanie, że przyjdzie do nas inna, następna sytuacja, całkiem nowa, czyli gdy Szczecin i Uzdrowisko odpadną, przystąpimy  do sprawy nie przywiązując się do niej i nie tworząc nowych sideł, w które moglibyśmy znowu wpaść. Po prostu spokojnie będziemy się dopasowywać do aktualnej sytuacji. Pewnie, że tak można było od samego początku, czyli od roku, ale cóż, bez względu na wiek, doświadczenie, człowiek na każdym etapie życia płaci frycowe. My w sumie jednak stosunkowo małe, nawet z elementami (emelentami) humorystycznymi, jeśli spojrzy się na wszystko z dystansem.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Peaky Blinders.
 
Dzisiejsze, wtorkowe, 25.10, poranne czytanie, aby tekst dopicować, o dziwo, sprawiło mi przyjemność. A zdarza się to dość rzadko przy czytaniu samego siebie.
Po nocce u Brata wstałem dzisiaj o 08.00. Gdy się zwlokłem, zrobiła się 08.10, a pierwszy raz siadłem dokładnie po godzinie. Tyle czasu zajął mi poranny rozruch, przede wszystkim porządne czyszczenie kozy i kuchni. Gdy Żona wstała, szczapki dopiero zaczęły się tlić. Ale i tak była zachwycona mogąc magię ognia obserwować przez całą czystą panoramiczną szybę.
Po długim milczeniu i pławieniu się w domowym poranku wymieniliśmy się myślami.
- Nasz poranek "wrócił na tory" - stwierdziła Żona, 
- "Sytuacja została opanowana" - dodałem.
 
O 05.03 napisał Po Morzach Pływający.
U nas jeszcze jest. Ceny pomiędzy 250 - 300 z dowozem.
Drobnica zdecydowanie tańsza, ale i tak droższa niż pod koniec tamtego roku.
A może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać... Jak w tym dowcipie. Przytoczę jedną z wersji:
Na Uniwersytecie Warszawskim profesor egzaminuje studenta.
- Proszę mi powiedzieć, jaką formę ustrojową ma nasz kraj?
Student milczy, w końcu wzrusza ramionami, że nie wie.
- Mhm - mruknął pod nosem profesor.
- To proszę mi powiedzieć, kto obecnie jest prezydentem naszego kraju?
Student znowu milczy, by za chwilę ponownie wzruszyć ramionami.
Coraz bardziej skonsternowany profesor pyta dalej.
- To może powie mi pan, kto jest premierem?
To samo.
- A proszę mi powiedzieć, skąd pan pochodzi?
- Z Bieszczad.
Profesor przeprosił, wstał, podszedł do okna i się zamyślił.
- A może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać w Bieszczady?
 
I Po Morzach Pływający pisał dalej:
Za godzinę zaczynają załadunek. ARA porty niestety to mają do siebie, że upychają statki gdzie się da i ładują albo rozładowują w szalonym tempie. Wczoraj było 800t/h i dzisiaj zapowiada się podobnie.
Co prawda w Rotterdamie było 2500t/h, ale zaczęli o przyzwoitej porze czyli 1500, a nie o 0600.
Trochę nas to zmęczy, ale liczymy , że kolejna podróż będzie gdzieś na południe Europy.
Peaky Blinders dobry serial na początku, potem  rozmywa się wraz z kolejną serią.
Podobnie z serią o detektywie Harrym Boschu. Książki są znakomite / jak na kryminał /, ale serial to tylko dwa pierwsze sezony. Reszta to jakiś zlepek niewiadomo czego.
Na koniec dodam, że naszym faworytem czarnego diabła nadal jest hodowla w Szczecinku.
Trzymajcie się ciepło. Właśnie wypiłem kawę, żeby nie paść na .....
PMP
(pis. oryg.)

Na 13.00 przygotowaliśmy mieszkanie. Goście przyjeżdżali z Metropolii na trzy dni. Byli już u nas. Sympatyczni. Nasi.
Wyraźnie wróciłem do formy, bo potem skosiłem żyłką na 2 akumulatory trawę nad Rzeczką i wokół Stawu. Było widać rękę gospodarza.
Niespodziewanie Żona chciała pojechać do Powiatu kupić mleko, bo to od Sąsiadki Realistki już wyszło. Wyjazd planowałem jutro, ale Skoro Żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy...
Co więcej, zaprosiłem ją do Nowego Kulinarnego Miejsca. Żona od razu znalazła podkładkę - Żeby przypieczętować wczorajszy przełom!
Po raz pierwszy w tego typu sytuacjach od jakiegoś czasu wracaliśmy wreszcie w dobrych nastrojach.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.

ŚRODA (26.10)
No i o 05.34 napisał Po Morzach Pływający.
 
Kolejna partia węgla do Polski zaladowana. Holenderskie Zagłębie Węglowe w Amsterdamie pracuje pełną parą. Węgiel jest przeznaczony do ciepłowni w Gdańsku. Nie nadaje się do palenia w domowych piecach. Taki 0-50mm,ale generalnie miał. Załadunek 6.5 godziny, 1700 ton na godzinę. W Gdańsku również krótko, około 20 godzin.
Rząd mówi,że węgla wystarczy. Analizując ilości węgla który płynie do kraju jeszcze dużo go brakuje do zaspokojenia potrzeb. Holendrzy robią biznes życia za który my płacimy i to dużo płacimy.
Poza tym nie lubię polskich portów. To co się w nich wyprawia często przypomina portu afrykańskie.
Rozpadający się sprzęt, metody załadunku sprzed ery króla Ćwieczka i na koniec to szaleństwo pracowników portowych. Płacą im za rozładowany tonaż. Deszcz wprawia ich w ponury nastrój, słoneczna pogoda w euforię która ma niewiele wspólnego z rozsądkiem. Kolejny raz będziemy współpracować z firmą stevedorską SPEED. Trzeba przyznać, że nazwa adekwatna do prędkości rozładunku.
Wleczemy się TSS Treschelling w kierunku Elby i Kanału Kilońskiego. Kolejne nocne manewry, zapewne okraszone dozą ulewnych deszczy podczas manewrów.
PMP (pis. oryg.)
Trzeba przyznać, że notka ciekawa. Wiele daje do myślenia.
 
Rano rozmawiałem z Córcią. Zbliżają się trzecie urodziny Wnuczki (słyszałem w trakcie naszej rozmowy Mamo, dlaczego tak długo rozmawiasz przez telefon? Nie gadaj tyle!), a to jest 1. listopada, dzień szczególny i organizacyjnie trudny. Wstępnie umówiliśmy się na nasz przyjazd we troje w czwartek lub piątek po Wszystkich Świętych.
 
Zaraz po I Posiłku Żona zaskoczyła mnie kolejnym pomysłem, który rodził się od jakiegoś czasu i coś tam w międzyczasie do mnie docierało przez meandry skomplikowania. Z drugiej strony mnie nie zaskoczyła, bo wiadomo, kto jest od wymyślania. 
Sprawa dotyczyła Szczecinian i rozciągała się na najbliższe miesiące. Przypomnę, że oni sami pod koniec sierpnia zaproponowali nam, że chętnie "na stałe" wynajmą jedno z mieszkań, bo znają warunki, podoba im się wszystkim (między innymi z tego względu chcą kupić Wakacyjną Wieś), chłopcy rozpoczną naukę w Powiecie, czyli całość oczywista, mądra i logiczna. Wtedy jednak temat zdecydowanie zablokowaliśmy przy pełnym zrozumieniu Szczecinian. Do października włącznie mieliśmy rezerwacje gości turystycznych, a to jest rzecz święta i nie podlegająca dyskusji, a poza tym wtedy  mentalnie nie byliśmy przygotowani na najazd szczecińskich Hunów (lud koczowniczy, który ok. roku 370 najechał Europę i przyczynił się do upadku Cesarstwa zachodniorzymskiego) wiedząc, że to co prawda nie Wandale (grupa plemion wschodniogermańskich <...> W noc sylwestrową 406 roku wraz ze Swebami i Alanami przekroczyli zamarznięty Ren w pobliżu Moguncji, po czym przez trzy lata pustoszyli Galię. W trakcie dalszej wędrówki po Cesarstwie Zachodniorzymskim dotarli do Północnej Afryki, gdzie po zdobyciu Kartaginy założyli własne państwo (439 r.), które przetrwało wiek i zostało ostatecznie podbite przez Cesarstwo Bizantyńskie w latach 533–534) , ale przecież z historycznego punktu widzenia jeden pies.
Od 1. listopada sytuacja jednak się zmieni. Sezon właściwie się skończy i do końca marca nie ma co liczyć na ruch w interesie. W grudniu jest tylko jedna rezerwacja w Święta i jedna w Sylwestra. Potem pojedynczych, gdyby się nawet zdarzały, nie przyjmowalibyśmy i furtka dla Szczecinian mogłaby być otwarta. Idąc tym tokiem myślenia jeszcze wstępnie rozważyliśmy, na razie dość pobieżnie, różne za i przeciw, po czym Żona mailem wysłała propozycję. A Szczecinianie, po krótkich pertraktacjach finansowych, ją przyjęli. Maszyneria więc ruszyła.
A co mówiłem wcześniej? Będzie paczworkowo i pięknie.
Można by powiedzieć, że w sumie cały dzień został opanowany przez ten pomysł. Bo co jakiś czas do niego wracaliśmy modyfikując go, akcentując pewne elementy (emelenty) i dodając różne składowe, które akurat przychodziły nam do głowy, często przy wybuchach śmiechu. Ciekawe, czy będziemy wybuchać, na przykład, w marcu przyszłego roku. Bo posługując się cytowanymi fragmentami historii można by parafrazować Historia lubi się powtarzać, Mądry Polak po szkodzie, itp.
W obliczu jednak wielu plusów, z których finansowy jest najoczywistszym, a reszty, póki co, wymieniać nie będę, postanowiliśmy zaryzykować. A bo to kolejny raz w życiu?... Jedno jest pewne - nudzić się nadal nie będziemy, a to jest jedna z naczelnych zasad, która nam przyświeca w życiu, która daje nam energię  i która w dziwny sposób nie chce się od nas odczepić.

Naładowany energetycznie rzuciłem się na drewno (szczapy, układanie, rąbanie bierwion na mniejsze), a potem skosiłem trawę żyłką na jeden akumulator. Miło było czuć, że wracam do normy. To mnie przyjemnie zmęczyło, więc przed meczem Barcelona - Bayern w Lidze Mistrzów postanowiłem się zdrzemnąć. Gdy wstałem, zrobiłem sobie Blogową, po czym z tego powodu bardzo szybko szlag mnie trafił, bo podejrzałem wcześniejszy mecz z tej grupy, gdzie Inter Mediolan do przerwy prowadził już z Victorią Pilzno 2:0. "Mój"  mecz był więc meczem o pietruszkę, więc natychmiast wyłączyłem laptopa. I bardzo dobrze, bo ostatecznie Barcelona przegrała u siebie 0:3. Żenua!
Żonie trochę zamieszałem w głowie komunikując nagle, że meczu oglądać nie będę, ale przeszła nad tym spokojnie do wieczornego porządku i wspólnie obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
Myślałem, że po Blogowej i po drzemce będę miał problem z zasypianiem, stąd moje wkurzenie, ale nie, organizm działał, jak zwykle przez moje kilkadziesiąt lat. Nadal mogłem kłaść się spać i wstawać o dowolnej porze doby, w tym po wypitej kawie.

CZWARTEK (27.10)
No i dzisiaj był dzień bez pracy fizycznej.
 
Nie to, że jej unikałem, ale jakoś się tak złożyło. 
Żona po I Posiłku... wymyśliła wycieczkę. A żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy! A poza tym była tak piękna pogoda, przy której jesień mogła wstrząsnąć najbardziej zatwardziałym niewrażliwcem, że nie dało się nie jechać.
Część trasy była nam nawet kompletnie nieznana, o co już coraz trudniej, więc się gapiliśmy zauroczeni, bo Piękna Dolina  nadal była piękna. Na koniec ten wypad postanowiliśmy dodatkowo wzmocnić i go zaakcentować rozsiadając się przy książkach w Kawiarnio-Cukierni w Powiecie.
Wieczorem zamknęliśmy oglądanie pierwszego sezonu Peaky Blinders.

Dzisiaj rozpocząłem szósty rok pisania bloga. A mówiąc normalnie, właśnie minęło pięć lat od pierwszego wpisu. Co roku go cytuję, bo jest krótki (wtedy jeszcze, do końca 2017 roku, publikowałem codziennie i dopiero Żona wyzwoliła mnie z tego kieratu), i się wzruszam. Przypomnę.
 
27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz.  Za całe 10 zł.  Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.

Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację  "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.

Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
 
Te pięć lat pisania non stop przydaje się w różnych dziwnych, tu akurat błahych, okolicznościach. Ostatnio przejąłem, czytaj zaanektowałem, kolejną strefę i sferę, bo to jednak niuansowa różnica, kuchennego życia obracających się wokół zmywarki. Do tej pory była to domena Żony. W tym fizycznym miejscu, jakim jest zmywarka, ogniskowały się niektóre jej cechy, które oczywiście znałem, tolerowałem i już. Z obszaru tych kilku drobnych minusów, czasami irytujących, które wobec kilku olbrzymich plusów nie miały żadnego znaczenia i gdybym je wyolbrzymiał i uwypuklał, co na początku naszego wspólnego życia robiłem, zasługiwałbym słusznie na miano tępego małostkowego, co to paskudzi sobie i Żonie życie. 
W tym przypadku te minusy można by przedstawić ulubionym powiedzeniem Żony Robota kocha głupiego!  Bo po co, na przykład, od razu opróżniać całą zmywarkę, skoro nawet dziecko wie, że w danej chwili wszystko od razu nie będzie potrzebne? Może jakaś łyżeczka, miseczka lub talerzyk... Po co wykonywać dwa razy tę samą pracę, czyli wyjmować naczynia ze zmywarki i wkładać je do szafek i szuflad, by za chwilę je stamtąd ponownie wyciągać? Logiczne. Pomijając drobny fakt, że wszystko, co jest związane ze zmywarką jest przez Żonę znienawidzone i lokuje się pośród wielu codziennych czynności, do których podchodzi ona jak pies do jeża, czyli z ciężkim sercem. Ale wiadomo, każdy z nas ma pewną sferę prac lub codziennych czynności, których nie cierpi i je odkłada, często do nieprzyzwoitego stanu, i tylko nieliczni, ja(!), są w stanie się przemóc, zacisnąć zęby i oczywiście być posądzanym o brak ludzkich cech, czyli o cyborgowanie. 
Ponieważ natura nie znosi próżni w żadnym jej aspekcie, więc w tak zwanym międzyczasie pojawiające się brudne naczynia nie chciały się zdematerializować, i dobrze, bo poszlibyśmy z torbami, tylko gromadziły się z dnia na dzień na zmywarce i wokół niej zajmując sporo potrzebnej przestrzeni i kłując w oczy swoim wyschniętym wyglądem w oczekiwaniu na włożenie do jej bebechów. A to następowało dopiero wtedy, gdy ostatni czysty talerzyk, łyżeczka zostały z niej wyjęte. Bo znowu, nawet dziecko wie, że nie można wkładać brudnych naczyń, jeśli wewnątrz są czyste. Wiadomo, wszystko się pomiesza. Zresztą po dwóch  dniach tak się właśnie zaczynało dziać, zwłaszcza wtedy, gdy czegoś brakowało i naturalnym odruchem było wkładanie brudnych naczyń, żeby po zmywaniu otrzymać brakujące czyste.
Sprawę przeprowadziłem w sposób w miarę pokojowy, raczej w drodze ewolucji, na pewno łagodniej niż Hitler, który bez jednego wystrzału co prawda zajął Austrię i część Czechosłowacji (Anschluss), ale chyba mimo tego mniej pokojowo. Kilka dni temu rano, gdy Żona siedziała przy swoim 2K+2M, opróżniłem całą zmywarkę z naczyń, garów i sztućców umytych w nocy. Układanie do szafek zajęło mi może góra pięć minut i to tylko dlatego, że w trakcie tłumaczyłem Żonie, jaki teraz zapanuje system, a podzielnej uwagi nie mam. Zaznaczyłem jednocześnie, że wszelkie brudy natychmiast wkładamy do opróżnionej (!) zmywarki. Żona, co prawda, przypomniała mi, że ona chciała tak od dawna, ale ponoć ja się ociągałem, zaniedbałem i nigdy nie wkładałem swoich brudów, tylko je zostawiałem. A wiadomo, jak działa przykład.
Dzisiaj więc, gdy po kilku dniach, w których ciągle zmywarkę natychmiast opróżniałem, a brudy znikały w jej bebechach na bieżąco, gdy nauczyłem się pod okiem Żony ją uruchamiać, a wokół panował porządek i schludność, znowu do tematu wróciłem, niestety trzeci raz w przeciągu tego czasu.
Chciałem tylko zaakcentować, jak konsekwentnie działam.
- Ciekawe, jak długo to potrwa? - Żona raczej bez złośliwości rzeczywiście zastanawiała się zwyczajnie Jak długo to potrwa.
- Czy pięć lat temu, gdy założyłaś mi bloga, podejrzewałaś, że za pięć lat nadal,  systematycznie(!) będę go pisał. - odpowiedziałem i to zupełnie wystarczyło.
 
PIĄTEK (28.10)
No i dzisiaj starałem się nadrobić blogowe zaległości.
 
A szło to przy mojej panice słabiutko i ciekło, jak krew z nosa. Powoli się godziłem, że zaległości będą jeszcze większe niż poprzednio, zwłaszcza że w sobotę i niedzielę miałem być u Wnuków, a w poniedziałek i wtorek mieliśmy gościć Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego, których w poniedziałek miałem zabrać z Metropolii jadąc do Wakacyjnej Wsi.
Jednak najbardziej w pisaniu przeszkadzała mi świadomość, że w okolicach 15.00 przyjedzie Szczecinianka i przywiezie ich pierwsze manele. Byłem cały czas w blokach startowych, a to nie sprzyjało koncentracji. Poza tym musiałem na dwa dni przygotować Żonie wszystko tak, żeby mogła swobodnie palić w kuchni i w kozie, gdyby ją aż tak naszło przy tych upałach.

W końcu Szczecinianka przyjechała. We troje błyskawicznie rozpakowaliśmy wszystko i złożyliśmy w Małym Gospodarczym. Jego uprzątniecie kilka miesięcy temu teraz niezwykle się przydało. Oczywiście wtedy robiłem to w innym celu, ale cóż.
Po czym we troje zrobiliśmy sobie mini wycieczkę i pojechaliśmy autem Szczeciniaki do wsi (10 minut drogi), w której ostatnio mieszkała z synami i zabraliśmy pozostałe manele. Można było odsapnąć i porozmawiać. Plan działań na najbliższe dni był następujący:
- za chwilę Szczecinianka wracała z powrotem do Szczecina,
- we wtorek przyjadą całą rodziną z psem, chociaż sam na siebie jestem oburzony tym "z psem", bo powinienem był napisać tylko "całą rodziną", i mamy omówić główne założenia wzajemnej koegzystencji, które w następnym wpisie  skwapliwie opiszę,
- w tenżesz wtorek Szczecinianka będzie wracać do Szczecina, żeby w środę ostatecznie pozamykać swoje sprawy zawodowe,
- w środę lub we czwartek ostatecznie zjedzie do Wakacyjnej Wsi.
No, wprost cyrk na kółkach. A potem zacznie się cudowne paczworkowe życie....

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie drugiego sezonu Peaky Blinders.
 
SOBOTA (29.10)
No i wstałem o 06.00, jak za starych czasów.
 
Dawno mi się to nie zdarzyło.
A wszystko przez zgrozę, która mi towarzyszyła, spowodowana myślami o niedopuszczalnych zaległościach. Po kilku godzinach i tak musiałem się poddać, bo trzeba się było przygotować do wyjazdu do Wnuków.
Przyjechałem o 16.00 i od razu stałem się pomocnym dziadkiem. Syna nie było, Wnuk-II był u babci (Teściowej Syna), do której trzeba było zawieźć Wnuka-III. U Teściowej Syna spędziłem niezły kęs czasu przy herbacie, szarlotce i rozmowach. Stąd, gdy wróciłem, wieczór można było poświęcić wyłącznie na rozmowy z Synem i Synową, w których bardzo chętnie uczestniczyli Wnuk-I i IV, a tym chętniej, że już dawno powinni byli pójść spać. 

Spałem razem z chomikiem. W zasadzie mogę powiedzieć, że mi zupełnie od jakiegoś czasu nie przeszkadza. Co innego łóżko. Tego, że będzie za krótkie, oczywiście się spodziewałem, ale nie mogłem zrozumieć, że  nagle przy każdym moim ruchu trzeszczało. Nie dało się tego znieść. Poza tym konstrukcja pod materacem, ni z tego, ni z owego, zaczęła mnie uwierać, więc natychmiast byłem pewny, że rano wstanę połamany. Coś Syn z Synową musieli przemeblować, bo gdy się uważnie przyjrzałem, wydawało mi się, że to łóżko jest jakieś podejrzane.
Przerzuciłem wszystko na drugie, bo miałem komfort spania w oddzielnym pokoju. Było lepiej, ale ta długość, a raczej krótkość...
 
NIEDZIELA (30.10)
No i już po zmianie czasu.
 
Cykliczna paranoja!
Znowu zerwałem się o 06.00 i nawet udało mi się pisać aż do 09.00. 
Przy śniadaniu ustalaliśmy organizację wyjazdu na cmentarze. Ostatecznie zdecydowaną wolę jechania z dziadkiem wykazywał tylko Wnuk-IV. Byłem nawet zadowolony, bo układ 1:1 zbliża i kontakt się nie rozcieńcza, a poza tym w tak poważnych sprawach wszyscy pozostali Wnukowie brali już udział, a ten nie. Układ miał się okazać partnerski, co mnie bawiło skrycie z uwagi na zaangażowanie Wnuka-IV, jego teksty, tudzież rodzinne wymądrzanie się i komentowanie wszystkiego, na co bym nie wpadł, że komentować można oraz przez fakt, że ani razu nie zamarudził. Widać było chociażby z tego powodu, że jeszcze, jako ostatni z braci, nie jest nastolatkiem (9 lat). W różnych "niebezpiecznych"" sytuacjach (dziki tłum ludzi, rój samochodów i środków lokomocji miejskiej) bez problemów dawał się trzymać za rękę, co mnie rozśmieszało i wzruszało. Szkoda, że to już niedługo.

Najpierw pojechaliśmy na cmentarz, taki "główny", na który chodziłem "od zawsze", jeszcze w moim poprzednim układzie małżeńskim. A i później również. Najpierw to był grób Teścia-I i nieliczne rodzinne naszych znajomych z tamtych czasów. Potem grobów przybywało oczywiście, a od kilku lat nastąpiło swoiste status-quo. Trzeba poczekać, aż gremialnie zacznie wymierać moje pokolenie. Statystycznie rzecz biorąc "mój grobowy stan" od jakiegoś czasu zamknął się na licznie 10. Wyłącznie na tym cmentarzu, bo na innych poprzybywało, oj, poprzybywało.
Z Wnukiem-IV kupiliśmy czternaście zniczy. Trzynaście mieliśmy zapalić tutaj, a jeden na innym cmentarzu, największym w Metropolii. Wnuk-IV niósł swoją partię, ja swoją. Zaczęliśmy zapalanie zniczy od jego, bo w oczywisty sposób przekonał go drobny logiczny fakt, że dzięki temu za chwilę nie będzie musiał nosić "ciężarów". Tylko przy grobie swoich pradziadków tłumaczyłem, kto to dla niego był, przy pozostałych dałem sobie spokój. 
Rytuał i nasze współdziałanie bardzo szybko się skrystalizowały. Przy każdym grobie znicz zapalał wyłącznie Wnuk-IV (ani razu się nie poparzył, raz tylko zakomunikował, że było blisko Ale  mnie to wcale nie bolało! - przydało się harcerstwo), ja zaś odbierałem zużytą zapałkę, żeby nie śmiecić. Po czym sprzątaliśmy dany grób wymiatając liście. Mimo że nie byłem na tym cmentarzu dwa, na pewno, a może i trzy lata, wszystkie groby odnajdywałem bez problemu. Przy jednym tylko zmitrężyliśmy więcej czasu ponad pewien standard, a przy ostatnim miałem się już poddać, gdyby nie Wnuk-IV. Halsowaliśmy beznadziejnie i bez skutku po cmentarnym kwartale tam i z powrotem i już mieliśmy zrezygnowani go opuścić, ja ze smutkiem, gdy Wnuk-IV się wydarł Dziadek! Jest! Już wcześniej podawałem mu nazwiska "poszukiwanych", bo chłopak umie czytać, więc był mocno zaangażowany, a po znalezieniu ostatniego grobu, kiedy widział i słyszał, że trochę złorzeczę pod nosem Cholera! Nie po to przyszedłem za jasnego!..., chodził dumny niczym paw, o co przy naszych genach nietrudno.
Nie brakowało akcentów humorystycznych. Co dziwniejsze, podawane przeze mnie nazwisko, komentował, a niektóre go bawiły.  W końcu sam w trakcie poszukiwań zaczął zwracać uwagę na różne inne.
- A wiesz dziadek, ten pan nazywa(!) się Grzyb! - Śmiesznie! - Ale pasuje do niego, bo na imię ma Jerzy!

Lekko wymordowani w końcu wróciliśmy do Inteligentnego Auta. I pojechaliśmy do... Teściów Syna zakładając, że może któryś z Wnuków, a może obaj, dołączą, bo mieliśmy jechać jeszcze na kolejny cmentarz. Zastaliśmy tylko Teścia Syna.
- Babcia z chłopakami poszła do kościoła, a potem we troje mają jechać na cmentarz.
Trudno świetnie. Zostawiliśmy samochód przed domem, wzięliśmy ostatni znicz, malutkie szachy, na magnes, nie braliśmy ze sobą żadnych polarów, ani kurtek, tak było gorąco, i poszliśmy na pętlę autobusowo-tramwajową. Dla obu atrakcja. Okazało się, że jeden z autobusów jechał bezpośrednio  na nasz cmentarz. W trakcie jazdy udało się nam nawet rozegrać jedną partię warcabów (łepek dostał łupnia), ale potem daliśmy sobie spokój, bo za bardzo trzęsło. Mogliśmy za to podziwiać, jak w  miarę zbliżania się do końcowego przystanku ruch się zagęszczał, by ostatecznie obserwować, jak autobus przesuwa się po kilka metrów, bo to jednak nie tramwaj ze swoim oddzielnym torowiskiem. Ale czy to nam przeszkadzało?
Tłum był dziki, ruch był dziki, a wszystko starała się opanować policja. Była to kolejna atrakcja i poletko do komentowania, dziwienia się i naprawiania bezsensów rzeczywistości dla Wnuka-IV. Ale również podziwiania przez nas pracy mundurowych, którzy starali się pogodzić sprzeczne interesy kierowców, często debili proszących się o bejsbola zamiast lizaka i gwizdka, i pieszych.
Przy głównej kaplicy, drugi raz dzisiejszego dnia, przeprowadziłem instruktaż.
- Gdybyś się zgubił, spotykamy się natychmiast tutaj! - Masz od razu poprosić jakąś panią albo pana, żeby cię zaprowadzili przed kaplicę, bo się zgubiłeś i masz dodać, że tam na ciebie będzie czekał dziadek! - Powtórz!
Bez szemrania powtórzył, ale potem w dalszej drodze niespodziewanie zmieniał swoje położenie zachodząc mnie od tyłu i lokując się raz po mojej prawej, raz po lewej stronie doprowadzając mnie co rusz do palpitacji serca, gdy obejrzawszy się na dany bok stwierdzałem, że tam go nie ma. Zabroniłem mu robić takie numery i wygłupy.  Mimo że miejsce adekwatne, jednak miałem na uwadze licznych żywych, pogodnie usposobionych, którzy spokojnie i relaksacyjnie przyszli na groby i na pewno nie chcieliby w czasie rzeczywistym oglądać kolejnego klienta? I to późniejsze morze plotek i współczucia
Taka tragedia! I to w takim czasie! Na dodatek przy wnuku! Nie zniósłbym tego!
Odwiedziłem (to chyba głupie słowo w tych okolicznościach?) tylko jeden grób. Mojej pracownicy, starszej ode mnie o 20 lat, która zmarła w 1985 roku w wieku 55. lat. Jako jej szef i kierownik wydziału miałem mowę nad jej grobem, a to mnie kosztowało mnóstwo zdrowia i całkowicie nieprzespaną noc przed pogrzebem. Ale gdybym wtedy milczał, wiem, że nie darowałbym sobie do końca życia. Musiałem się z tym zmierzyć i ostatecznie dałem radę, a największą nagrodą dla mnie, gdy skończyłem, było spojrzenie wszystkich moich pracowników. A czasy były trudne, lata tuż po stanie wojennym, w pogrzebie uczestniczyli tylko sami solidarnościowcy, na pewno z lekką domieszką esbeków. Oficjalnej reprezentacji zakładu pracy nie było.
W tamtych latach wiele się działo, ale co ciekawe, najbardziej w pamięci zapadły mi dwa drobiazgi. Zapach i smak murzynka, który piekła moja pracownica i wysyłała go dla mnie do więzienia, oraz dźwięk i widok meczu rozgrywanego w pracy na korytarzu. Gdy przychodziłem czasami z Synem, już po wypuszczeniu z interny, wówczas sześcioletnim, czyli z Synkiem, wyciągała z szuflady zrobioną przez siebie z folii aluminiowej piłkę i grała z takim łepkiem przy wrzaskach i emocjach. Syn to pamięta do dzisiaj.
Ciekawe, że z biegiem lat takie drobiazgi stają się coraz ważniejsze.
 
Z cmentarza wyjechaliśmy, za przeproszeniem, tramwajem. Wybraliśmy taki, żeby dojechał jak najbliżej Rynku. Bo tam była kawiarnia, w której jak zawsze mogłem skomponować sobie lody waniliowe z  posypką z orzechów i bakalii, oblanych advocatem. To była kawiarnia, przez którą przewinęły się Wnuki, Q-Wnuki, Krajowe Grono Szyderców i Żona. I wszyscy byli zadowoleni.
Okolice Rynku i on sam kompletnie mnie zaskoczyły. Takich tłumów ogaconych tylko w koszulki z krótkim rękawem nie powstydziłby się maj lub czerwiec. Normalnie szczena mi opadła i byłem pod wrażeniem. Drugi raz mi opadła, gdy na drzwiach i oknach wymarzonej kawiarni ujrzałem chamskie płyty OSB. W centrum Metropolii! Nie mogłem zrozumieć, bo przecież ta kawiarnia niezmiennie cieszyła się powodzeniem i zawsze były tłumy.
Ruszyliśmy w drogę w poszukiwaniu czegoś, co by się nadawało dla mnie i dla Wnuka-IV. Po żmudnej selekcji wyszło mi, że najlepsza będzie restauracja... Ceska. Znowu  opadła mi szczena. Takich tłumów nie widziałem tam nigdy. Trzeba było czekać na wolny stolik i to na górze.
Ja perfidnie wybrałem Pilsnera Urquella z beczki z olbrzymią ilością piany, a dla Wnuka-IV uczciwie zamówiłem trzy butelki soku. Z jedzeniem się nie rozpędzałem. Poprosiłem o karkówkę na zimno w plastrach z ogórkiem kiszonym, papryką jalapeno, chrzanem i musztardą. Wnuk-IV nawet zjadł kilka plastrów, za to ogórki wszystkie. Ale podziwiałem go za to, że parę razy tknął chrzan.
W trakcie oczekiwania a potem jedzenia, ucięliśmy sobie partię warcabów. Jakaś para pięćdziesięciolatków siedząca obok wyraźnie interesowała się naszym widokiem, a pani ciągle się uśmiechała.
- Wiecie państwo - zagadałem - z takimi łepkami nie ma żartów! - Ani się człowiek obejrzy, gdy dostanie łupnia.
Pokiwali głowami ze zrozumieniem.

Wracaliśmy nadal tramwajami. Spod domu Teściów Syna zabraliśmy Inteligentne Auto i wróciliśmy do Sypialni Dzieci. Ledwo jako tako odpocząłem, a już trzeba było wracać w to samo miejsce, żeby odebrać Wnuka-II i III. Żeby nie było - zgłosiłem się sam na ochotnika, żeby zwielokrotnić różnorakie relacje miedzy mną a Wnukami. Całe niezgłębione morze.
Wieczorem z Wnukiem-III i IV grałem w kierki. Przeszli samych siebie - w trakcie grania wrzeszczeli, tłukli się i stroili fochy. Wszystko wytrzymałem. Gdy zadałem im pytanie, raczej stwierdzenie, że są wykończeni, skoro tak się zachowują, i powinni pójść spać, obśmiali się zdrowo i ... przyznali mi rację. Normalnie jak nie oni. Szok. Ale wytrwali do końca, który pokazał, że z dziadkiem nie ma co zadzierać i do niego startować.
 
PONIEDZIAŁEK (31.10)
No i znowu wstałem o 06.00. 

Ale ponieważ ten poniedziałek to jednak zwykły powszedni dzień pracy, więc Synowa była już na nogach od 05.30, by się ogarnąć i o 06.00 wystartować do komputerowej pracy trwającej codziennie do 15.00. I tak do piątku włącznie. Reszta domu spała łącznie z Furią.

Cały poniedziałek niestety przejdzie do następnego wpisu. Chyba wystarczającym argumentem tłumaczącym ten nieprofesjonalny występek jest fakt, że już do południa byłem u Trzeźwo Na Życie Patrzącej i u Konfliktów Unikającego, których zabierałem do Wakacyjnej Wsi. Czyli za godzinę stawali się naszymi gośćmi, a to tłumaczy wiele.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał najpierw troskliwego smsa, a potem Wychodzimy naprzeciw naszym Klientom. Normalnie wzruszyłem się.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy jednoszczekiem. Według Żony, bo proceder odbył się pod moją nieobecność.
Godzina publikacji 19.43.
 
I cytat tygodnia:
Jeśli nie wiesz dokąd zmierzasz, zaprowadzi Cię tam każda droga. - George Harrison (angielski muzyk i kompozytor muzyki rockowej. Członek zespołu muzycznego The Beatles.)

poniedziałek, 24 października 2022

24.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 325 dni. 

WTOREK (18.10)
No i dzień po publikacji.

Wczoraj wieczorem skończyliśmy film 21. Mógł się spodobać. Zwłaszcza zakończenie.
Po I Posiłku skończyłem grabienie liści  i zlikwidowałem kolejne kretowiska. I tak na okrągło.
Zabrałem się wreszcie za akcję "drewno". Za chwilę będziemy jechać na oparach, a w związku z naszym stanem zawieszenia i cenami drewna, żadnych poważnych, zimowych, zapasów nie robiliśmy.
Wszędzie ta sama śpiewka - albo drewno będę miał za dwa tygodnie i wtedy proszę dzwonić, albo mam jakieś resztki i to iglaste, albo mam Ale cena za buk 780 zł, za dąb 700. I nie wiadomo, co będzie dalej!
Pewną ulgę przyniosła nam rozmowa z Mądrym Leśnikiem. Może dlatego, że przede wszystkim jest mądry. Ma w sobie pewien luz, nie podkręca atmosfery, bo niby co to miałoby dać, ma poczucie humoru bliskie naszemu, że nie wspomnę o politycznych poglądach. Ale nawet wtedy, gdy są trącane, to robi to lekko, bez tragizowania i nadymania, na zasadzie "przecież wiadomo, o co chodzi, więc po co?..."
Uspokoił nas Bo na pewno tej zimy marznąć nie będziecie! a poza tym rzeczowo nam poradził, żeby brać nawet małe ilości to tu, to tam I się uzbiera!
- Odezwę się! - co nas kompletnie uspokoiło, bo wiedzieliśmy, że coś tam pokombinuje i nam doradzi. 

W tej sytuacji skoncentrowaliśmy się na dwóch dostawcach.
Sąsiad Od Drewna powiedział nam , że właśnie zaczyna dla nas szykować partię dębu po 400 zł, ale żebyśmy przyjechali zobaczyć. To się umówiliśmy na 16.00. Podobnie zachował się Pierdolło.
- Trzeba przyjechać, zobaczyć i się dogadać! - wyraźnie nie chciał rozmawiać przez telefon.
W ten sposób niespodziewanie zrobiła się nietypowa wycieczka.
U Sąsiada Od Drewna zamówiliśmy za 1600 zł całą przyczepę gałęziówki z dostawą w przyszłym tygodniu, a po Wszystkich Świętych 5 m3 pociętego i połupanego dębu.
U Pierdolło tradycyjnie trzeba było przejść przez cały ceremoniał rodem z arabskich i bliskowschodnich targów ze świadomością obu stron, że po to się spotkały, żeby dobić targu.
- O widzę, że ma pan od cholery drewna! - machnąłem ręką na plac zawalony różnym drewnem.
- Tego drewna nie ma! - Pan go nie widzi! - Już dawno zostało sprzedane, tylko jeszcze tu leży!... - Pierdolło był w swoim żywiole.
- To chodźmy zobaczyć, co pan ma... - zasugerowałem niezrażony faktem, że "drewna nie ma".
Brodziliśmy po w miarę wyschniętym błocie.
- O, ten dąb pocięty to mogę sprzedać po 500 zł. - odezwał się jak gdyby nic, mimo że drewno było "sprzedane".
Na twarzy nie drgnął mi jeden mięsień. A już dużym nietaktem byłoby się zdziwić i kompletnie nie na miejscu byłaby kretyńsko-wymądrzalska odzywka Ale przecież mówił pan, że to drewno... świadcząca o nieznajomości życia i ustawiająca mnie od razu w gorszej sytuacji. Zamiast tego się oburzyłem.
- 500?! - wybuchnąłem śmiechem. - Grubo za drogo! - 400 to góra!
Wybuch śmiechu przeszedł ze mnie na niego.
- A w życiu! - Drewna nie ma, w lesie tną ostatki!... - Za 400 to mogę sprzedać mieszankę.
Podeszliśmy do innej góry.
- A co  tu mamy? - zapytałem.
- Brzoza, dąb, może się trafić iglaste...
- To może weźmiemy po połowie. - Żona po raz pierwszy się wtrąciła.
- Na samochodzie mogę rozdzielić, po 2,5 metra. - Będzie widać!...
Przeszliśmy do ustalania terminu przywozu.
- Niech pan patrzy! - machnął mi przed oczyma zeszytem, w którym ręcznie zapisywał ile, do kogo i kiedy. - Na dwa tygodnie zajęte terminy!
- Wie pan, jutro wyjeżdżamy do Metropolii. - O 15.00 mamy spotkanie. - Jak by pan dał radę wykroić trochę czasu, to proszę przywieźć jutro do 12.00, bo potem nas nie będzie.
- Jak nie będzie padać, przywiozę. - Zadzwonię, jak będę ruszał.

Przypomnę - w styczniu tego roku najdroższe drewno kosztowało 200 zł za metr.

Wieczorem obejrzeliśmy amerykański film Szef z 2014 roku. Gdy zobaczyłem nazwiska autorów i twarze w zajawce, przypomniałem sobie, że oglądaliśmy. Obejrzeliśmy jeszcze raz, bo film był o gotowaniu. Przyjemnie oglądało się tę magię, ale nas, maluczkich, oczarowały kanapki przygotowywane w food trucku. Niby fast foody, ale maestria.
No i ta Mała Hawana w filmie...

ŚRODA (19.10)
No i już o 00.50 napisał Po Morzach Pływający.

Harlan Coben i jego główny bohater, były koszykarz / lubisz sport to polubisz Bolitara /.
Przeczytałem całą serię w obu językach. Poza tym jest trochę niestabilny. Potrafi napisać serię książek od których nie można się oderwać, a potem pisze jakiegoś gniota np Mistfikacja.
Chyba wcześniej wspomniałem, że ostatnio pochłaniam książki lokalnych autorów. Greta Drawska, kryminały oparte o rejon Czaplinka, Kuszewa,Sikor, Drawska Pomorskiego. Intrygi są niezwykłe.
Z drugiej  strony,  prywatnie bardzo fajna kobieta i sąsiadka z Kuszewa😃 Mam jej autograf który zdobyłem podczas wspólnej jogi i grilla na Łące Wonsów.
Leszek Herman ze Szczecina, architekt, fascynat historii Pomorza Zachodniego i nie tylko. I jestem pod wrażeniem trzykrotnego zacytowania moich listów / chyba poprawnie napisałem /
Tym razem piszę z Gandawy. Lubisz zagadki to spróbuj mnie zlokalizować.
A na koniec to na pewno będzie wszystko dobrze i niedługo osiądziecie w Uzdrowisku
PMP  (pis. oryg.)

O 10.00 Pierdolło przywiozł drewno.
- Wyjeżdżam! - zadzwonił pół godzinny wcześniej. 
- To jakby co, to się do pana zgłoszę. - zakomunikowałem, gdy wszystko wykiprował.
- Ale spieszyć się, bo w lesie tną ostatki. - W tym sezonie już więcej nie będzie.

Był czas na odgruzowanie się. A było co po ponad tygodniowym chorobowym kiszeniu się.
W Metropolii najpierw zajrzeliśmy do ... Szkoły. Najlepszą Sekretarkę w UE telefonicznie uprzedziłem o naszym  przyjeździe. Miałem ze sobą swoją imienną pieczątkę, więc mogłem uzupełnić indeks jednego z absolwentów, który po trzech latach od ukończenia Szkoły się ocknął, że by mu się przydał.
No i miałem pewną drobną zaległość względem Księgowej I, więc na ręce Najlepszej Sekretarki w UE złożyłem kopertę z odpowiednią zawartością i moim odręcznym listem.
O 15.00 byliśmy u notariusza. Trzeci raz w sprawie Uzdrowiska. Tym razem została podpisana umowa rezerwacyjna. Czyli telenoweli ciąg dalszy. Z tą jednak różnicą, że tym razem atmosfera była pogodna, ciepła i serdeczna, taka bardzo naturalna, jak przy umowie przedwstępnej. Może zaważył fakt, że właściciele Uzdrowiska już ponad 1,5 (półtora!) miesiąca mieszkają w Metropolii, najgorszą przeprowadzkę mają za sobą, zdążyli się w nowym miejscu urządzić i zaaklimatyzować oraz poznać nowych sąsiadów. Wszystkich było stać na żarty o sensownej odległości (3,2 km) między nimi a ich córką gwarantującej, że ot tak, niespodziewanie, rodzice nie wybiorą się w odwiedziny.

Po notariuszu pojechaliśmy do Wielkiej Galerii. Żeby za jednym zamachem załatwić kilka spraw.
Żona dzień wcześniej, mogę powiedzieć, doznała szoku, gdy się dowiedziała, że ja do tej pory nie założyłem segregatora UZDROWISKO. A wiedziała, że w zakładaniu wszelakich segregatorów jestem dobry Aby uporządkować dany temat i prowadzić go porządnie, w jednym miejscu! Stąd często, gdy nieopatrznie wypsnęło jej się czasami pytanie A mógłbyś poszukać?..., mogła spokojnie spodziewać się mojego oburzenia i odpowiedzi Zaraz przyniosę i nie idę wcale szuuukaaać! Co nie przeszkadzało Żonie mocno protestować, gdy, na przykład, chciałem w ramach porządku w sypialni ustawić regał z wszelkimi możliwymi segregatorami
- A co, może ja będę spać jak w jakimś pieprzonym biurze?! - Wiem, że to kochasz, ten widok dziesiątków segregatorów równiutko poustawianych, dobranych kolorami! ... - rozkręcała się coraz bardziej, aż trzeba było jej przerwać.
Tylko w Naszej Wsi w moim malutkim gabineciku mogłem paść oczy całą ścianą segregatorów. Wystarczyło tylko przymknąć drzwi, żeby widok ten przestał Żonę kłuć w oczy. Później już się nie zdarzyło, ale nie tracę nadziei, że, na przykład, w Uzdrowisku wszystkie moje segregatory wrócą do łask. Może nawet żoninych. A czego wśród nich nie ma i co przez te lata przybyło?... Cały Biszkopcik, potem przejściowe mieszkanie w Metropolii, potężny zestaw dotyczący Naszej Wsi, dalej Dzikość Serca, Nasze Miasteczko, Wakacyjna Wieś i Pół-Kamieniczka. I to wszystko tylko sprawy służbowe. A gdzie prywatne, które przez lata narastały i które skrzętnie gromadziłem w kolejnych? Jeśli do tego dodam całą kronikę Szkoły i blog (wypełnia się trzeci segregator), to robi się kilkadziesiąt sztuk. Kiedyś, na emeryturze, wszystkie je pięknie uporządkuję, opiszę i w wolnych chwilach, schodząc Żonie z oczu, będę się pasł i... wzruszał.

Ponieważ w czasie naszych ostatnich duchowych wzlotów i upadków staramy się zaklinać rzeczywistość, wytwarzać pozytywną energię, budować w sobie wiarę, więc trudno było się dziwić reakcji Żony na wieść o braku segregatora UZDROWISKO. A jak miałem go założyć, gdy przez rok właściwie nie było poważnych przesłanek, żebym w nowym tworze pięknie opisanym, z naniesioną jak zwykle na każdym grzbiecie moją rysunkową twórczością, mógł z lubością wpinać kolejny papierek świadczący o postępie sprawy i stający się w momencie wpięcia historią. Nie mogłem się przełamać, a nieliczne papierki dotyczące Uzdrowiska pałętały się w obcym dla niego obszarze, jakim była WAKACYJNA WIEŚ.
Żona jednak natychmiast postanowiła temu dać kres, więc dzisiaj w te pędy od razu pognaliśmy do EMPIK-u i sprawiliśmy sobie taki segregatorowy wypas, prawie za 30 zł. Teraz "tylko" będę musiał wzbudzić w sobie entuzjazm i skrzesać kilka iskier. Znając siebie, wiem, że potem będę miał z górki.
W ramach zaklinania rzeczywistości zrobiliśmy jeszcze dwie rzeczy. Pobyt u notariusza uczciliśmy, ja - kawą americano, lodami waniliowymi z posypką orzechowo-bakaliową i polewą z advocata, Żona - pojedynczym espresso oraz skisłym koktajlem jagodowym, który oddałem pani, a ta bez szemrania zwróciła mi, nomen omen, 15 zł oraz kupieniem dwóch kuponów lotto, po trzy zakłady na każdym, bo żal byłoby nie wygrać jakiejś kasy przy małej, bo małej, ale zawsze, kumulacji 2 000 000 zł. 
To wszystko razem plus dodatkowe, drobne spożywcze zakupy, spowodowały, że na powrót do Wakacyjnej Wsi wybraliśmy sobie najlepszą z możliwych pór dnia (godzina 17.00), która pięknie i długo uzmysławiała nam pośród morza aut, dlaczego nie chcemy mieszkać w mieście, nawet średnim mieście.
Za jakiś czas ruch się upłynnił na tyle, że już w Pięknej Dolinie, w Pięknym Miasteczku swobodnie odważyliśmy się odebrać z paczkomatu paczkę. Żona zrobiła mi niespodziankę. Kilka dni wcześniej podsunęła mi jako bezksiążkowemu jakąś książkę polskiego autora do czytania z komentarzem Ale ona chyba ci się nie spodoba... same uproszczenia, język prosty, bez finezji!... Bardzo szybko, po kwadransie, przyznałem jej rację. To byłaby tylko strata czasu. 
Więc dzisiaj dostałem Jak zawsze z 2017 roku Zygmunta Miłoszewskiego. Dotychczas przeczytałem trzy kryminały tego autora. Akcja działa się w Warszawie, Sandomierzu i Olsztynie, a wszystko spinała postać prokuratora Teodora Szackiego. Język, akcja, pomysł za każdym razem bez zarzutu.
- To nie jest kryminał, ale na pewno ci się spodoba. - Żona uprzedziła uśmiechając się.
A ja jej wierzyłem, zwłaszcza że przedstawiała własną opinię po wysłuchaniu tej książki na audiobooku.

Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem związany z muzyką jako elementem (emelentem) terapeutycznym. Produkcja brytyjska z 2022 roku, tytuł Kiedyś byłem sławny. Oglądało się przyjemnie.

CZWARTEK (20.10)
No i dzisiaj już o 09.00 gościliśmy Szczecinian. 

Jako naszych prywatnych gości. Tak się porobiło.
Ona odwoziła jego do Metropolii, by on stamtąd mógł pociągiem pojechać do domu. Sama zaś miała wrócić do "domu" w Pięknej Dolinie, bo przecież ich synowie byli tutaj w szkole i w przedszkolu. Pisałem już coś o paranoi? A, gdy dodam fakt, że zrobiłem dla nich Blogową, pyszną jajecznicę na smalcu, cebuli i pomidorach oraz na drogę dałem im pyszne gruszki traktując ich jak swoje dzieci, to ciekawe, jak można by ten fakt nazwać dodatkowo inaczej?

Zaraz po I Posiłku pojechaliśmy do Sąsiadów. Jak zwykle po prowiant. Wizyta specjalnie niczym ciekawym by się nie wyróżniła, gdyby nie fakt, że przypadkiem dowiedzieliśmy się, że likwidują gospodarstwo. To znaczy nie będą już zupełnie zajmować się uprawą ziemi, sprzedają sprzęt, a hektary już wydzierżawili sąsiadowi. Z jednej strony logiczny ciąg zdarzeń, a z drugiej?...Przyjęliśmy do wiadomości, a myśli zostawiliśmy sobie.
Pewnie, że nie można bez sensu harować do końca swoich dni, ale po pierwsze do końca ich dni jeszcze daleko, chociaż to nigdy nie wiadomo, a po drugie ciekawe, czym zastąpią swoją dotychczasową aktywność fizyczną. O jej zbawiennym wpływie na organizm nawet nie chce mi się wspominać. Sąsiadce Realistce od dwóch lat nie chce się wyhodować przysłowiowej pietruszki Bo się nie opłaca i szkoda zachodu! Dobrze, że zachowała jeszcze sobie krówkę i kury, ale przecież do końca nie wiadomo, co jej za chwilę strzeli do głowy. Sąsiad Filozof to już w ogóle nie będzie miał nic do roboty. To znaczy nadal miałby mnóstwo, ale ten nihilizm, tumiwisizm i minimalizm nie pozwalają mu nawet wykonać kawałka płotu lub zrobić jakie takie porządki na obejściu. Do tej  pory to wszystko wyglądało nawet urokliwie i romantycznie, ale zdaje się, że będziemy wchodzić w fazę smutnej schyłkowości. Ciekawe, co będą robić? Oglądać telewizję i Internet, w co już mocno weszli od jakiegoś czasu, czytać książki i spać "ze zmęczenia" w ciągu dnia? Nawet nie powinienem był użyć cudzysłowu, bo wiem, jak bezczynność zastępowana sztucznymi współczesnymi pozorami aktywności potrafi zmęczyć. 
Niczego nie komentowaliśmy, ale jednak postanowiłem przy następnym pobycie temat poruszyć i wsadzić kij w mrowisko. To postanowienie mogłoby się nawet nie urodzić, ale w którymś momencie szlag mnie jasny trafił, gdy Sąsiad Filozof wypalił ze swoim żartem.
- A ty lubisz orzechy i będziesz je jadł? - zapytałem, gdy Sąsiadka Realistka od razu zabrała się za rozłupywanie orzechów, których karton im przywieźliśmy, zresztą na ich wyraźne życzenie.
- Jak mi ktoś rozgniecie?...
Jeśli to miał być żart, to błagam, nie w porę.

Wyraźnie wizyta Szczecinian i nasza u Sąsiadów nie zrobiły nam dobrze. Zaczął dopadać nas marazm, sprawy nie uratował krótki, po drodze, wypad do lasu na grzyby, i wracaliśmy do domu w milczeniu.
U mnie sytuacja została uratowana przez układanie drewna, u Żony przez robienie potrawki, co być może nie zafrapowałoby jej wcale, ale była robiona według mojego pomysłu (zmieszanie karkówki ze schabem).
- To może być odkrycie roku!
A kulinaria potrafią być antidotum na jej różne smutki i eksperymenty w tej branży wyzwalają w niej  ukryte pokłady energii.
 
Bardzo wcześnie zaczęliśmy oglądać brytyjski thriller kryminalny z 2022 roku Przypadkowy przechodzień. Dało się obejrzeć bez żadnych zgrzytów, nawet z pewnymi emocjami.
O 20.30 już spaliśmy.

PIĄTEK (21.10)
No i dzisiaj rano po raz pierwszy w tym sezonie rozpaliłem w dwóch miejscach - w kozie i w kuchni. 

Dzień zapowiadał się na rozlazły i takim w rzeczywistości był. Nic nie było go w stanie uratować, a ja się nie siliłem na jego uratowanie. Czasami trzeba ponieść stratę, żeby później móc się wzmocnić.

W dwóch turach pracowałem przy kretach, trochę narąbałem drewna i szczap, trochę poukładałem i się zmęczyłem od tego nicnierobienia niczym Sąsiad Filozof. Musiałem się na 1,5 godziny położyć spać.
Jedynymi światełkami był mail od Po Morzach Pływającego, który o 13.03 napisał Już jestem w Ipswich, jutro w Amsterdamie, a w przyszły piątek w Gdańsku z węglem 😃 Trzymajcie się zdrowo i emocjonalnie. 
oraz rozmowa z Mądrym Leśnikiem. Ale i on potrafił mi poprawić humor tylko na chwilę.

Wieczorem zaczęliśmy oglądać brytyjski serial z 2013 roku Peaky Blinders. Po pierwszym odcinku postanowiliśmy dać mu szansę.
Dopiero potem wyszedłem z Pieskiem. Postanowiliśmy, że będę wychodził tuż przed moim położeniem się spać, co mi zupełnie nie powinno przeszkadzać, żeby to Bydlę w środku nocy nie wchodziło do sypialni, nie kręciło się tam i z powrotem wymuszając jego wypuszczenie. Nie można dopuścić, żeby do takiego systemu się przyzwyczaiło.

SOBOTA (22.10)
No i sobota zapowiadała się na równi skisłą jak wczorajszy piątek.
 
Ale po południu się odwróciło, mimo że po pięknym poranku zaczęło padać. 
Do południa zrobiłem sporo drobiazgów - odkurzyłem górę dla gości, byłem w Pięknym Miasteczku po paczkę i w DINO (pani, chyba jedna z bystrzejszych, nie prosiła o końcówkę) i znowu zagrałem w lotto, bo w poprzednich zakładach mieliśmy aż dwójkę, a kumulacja wzrosła do trzech baniek.
Po wszystkim nawet zdążyłem się zdrzemnąć przez pół godziny, zmęczony oczywiście!
Gdy zaczęło padać, wyszedłem nad Rzeczkę i chyba nastąpiła we mnie jakaś drobna przemiana. Stojąc nad leniwym, jesiennym nurtem ze spokojem przyjąłem do swojej świadomości fakt, że zimę spędzimy w Wakacyjnej Wsi. I ni z tego, ni z owego zrobiło mi się lepiej. Na tyle, że w deszczu, z pewną przyjemnością rąbałem drewno, szczapy i sporo bierwion poukładałem.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Peaky Blinders. Stwierdziliśmy, że będziemy oglądać.

PONIEDZIAŁEK (24.10)
No i niedziela oraz dzisiejszy poniedziałek upłynęły pod znakiem mojej wizyty w Rodzinnym Mieście. 

Z noclegiem u Brata.
Te dwa dni zasługują na oddzielne i porządne potraktowanie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, za to napisał jednego stanowczego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.06.

I cytat tygodnia:
Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być. - Charles Bukowski (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku).

poniedziałek, 17 października 2022

17.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 318 dni

WTOREK (11.10)
No i dzień po publikacji.

O tyle dla mnie ważnej, że pełnej. I że się nie poddałem. Na koniec okupionej krótszym snem, bo położyłem się o w pół do pierwszej, a wstałem o ósmej. Dodatkowo przesuniętym względem mojego rytmu biologicznego. Ale coś za coś.
Żona zeszła za jakiś czas, ale jakiejś specjalnej poprawy nie zauważyłem. Mimo tego wypiła jedną Blogową, a później łyżeczką wybrała ze słoika cały mus jabłkowy i to był jej cały posiłek. Dobre i to.
Do południa mieliśmy całą serię telefonicznych rozmów.
Najpierw zadzwoniła pani z Uzdrowiska w sprawie mieszkania.
- Bo my z mężem chcielibyśmy je sprzedać państwu. - I zdecydowaliśmy, że możemy poczekać do końca roku, zamiast do, przez nas wcześniej proponowanego, 15. listopada. - Ja mam wielki sentyment do tego mieszkania, bo to moje rodzinne. - A ostatnio zgłosił się pan chętny do kupna, który by to mieszkanie wynajął ukraińskim robotnikom. - Aż mi się zrobiło niedobrze na samą myśl!
Wiedzieliśmy, że wszystko to, co mówiła, to prawda, a nie żadne z jej strony zabiegi socjotechniczne.
Mieliśmy tak wiele razy jako sprzedający. Upatrzonym sprzedawaliśmy z największą przyjemnością wiedząc, że to będzie ich miejsce na ziemi i że o nie zadbają i zachowają cząstkę energii, którą tam włożyliśmy i zostawiliśmy. Czyli, jakby powiedział prezes Dyzma, Nie spartolą! Prostactwo z kasą zaś zniechęcaliśmy i dawaliśmy do zrozumienia, że to nie dla nich. Nie mogliśmy znieść ich debilnych uwag świadczących, że jeśli kupią, to właśnie wszystko spartolą! A przede wszystkim jednej, często powtarzającej się, wypowiadanej tonem światowego znawcy ekonomii i rynku nieruchomości, czyli "z niejednego pieca chleb jadłem", mianowicie To nie jest tyle warte! Ja za taką cenę oglądałem wypasiony dom pod Metropolią i to z jacuzzi!
Więc zawsze znajdowaliśmy klienta, który nie dość że płacił według wystawionej przez nas ceny, oczywiście po końcowych drobnych negocjacjach, to był tym klientem absolutnie naszym. Ale jak wiadomo, każda reguła ma wyjątek ją potwierdzający. U nas nazywał się Szwedem. Na początku wydawało się, że  jest to nasz kolejny klient. Specjalnie nie targował ceny, a wizje, które roztaczał w kilku naszych rozmowach, co tu dużo mówić, nas oczarowały. Przede wszystkim w każdym szczególe miał kontynuować nasz sposób prowadzenia gospodarstwa i przyjmowania gości. Ale już po swojemu miał wprowadzić:
- kilka sztuk bydła włochatego i rogatego, które by sobie łaziło po polach, nawet zimą, tworząc piękny sztafaż miejsca,
- hodowlę królików i kur,
- uprawę ziemniaków na jednej z łąk,
- pszczele ule na drugiej,
- i warzenie własnego piwa.
Ani jedna z tych rzeczy nie została zrealizowana. Za to zostały zrobione inne. Blisko 200 drzew różnej wielkości, w tym piętnastoletnie, zostało wyciętych w pień, wszelkie krzewy, bluszcze i winobluszcze również, różne miejsca, które miały swój klimat zostały rozjeżdżone ciężkim sprzętem i zagracone, a goście zorientowawszy się z kim mają do czynienia zaczęli się stopniowo wycofywać.
Można więc powiedzieć, że nie tyle spartolił, ile spierdolił! 
Żona się od tego nowego wizerunku odcina chcąc zostawić sobie obraz naszego niepowtarzalnego miejsca, a ja od czasu do czasu, gdy jesteśmy u Sąsiadów, masochistycznie się pasę nowym widokiem.

Rozmowa z panią od mieszkania trwała długo, bo mimo że byliśmy niejako po dwóch stronach sprzedająca - kupująca, to nadawaliśmy na tych samych falach. A więc wyrażaliśmy smutek, nadzieję, utwierdzaliśmy się dziesiątki razy w naszych zdecydowanych zamiarach, wykazywaliśmy zrozumienie, itd., itd. Obiecaliśmy sobie, że gdy tylko coś będziemy wiedzieć, natychmiast damy znać, a gdyby lawina ruszyła, od razu umawiamy się u notariusza. Chyba w swoim postępowaniu jesteśmy uczciwi i szczerzy, bo  druga strona to czuje. A nawet trzy drugie - Szczecin i dwa Uzdrowiska.

Potem zadzwoniłem do córki właścicieli Uzdrowiska i odwołałem nasz jutrzejszy przyjazd do Metropolii. Byliśmy umówieni na 15.00 u notariusza w celu podpisania kolejnego aneksu, tym razem nazwanego "umowa rezerwacyjna". Za bardzo nie znam się w tych meandrach prawno-notariuszowych, ale skoro tak ma być dobrze?... Córka się ucieszyła, że uprzedziliśmy Bo wiecie, państwo, za bardzo nie mam czasu, żeby chorować... Obiecała, że prześle projekt umowy i umówiliśmy się na za tydzień, 19.10. Takie jej stanowisko dodaje nam otuchy, bo to kolejna sprzedająca, która chce nam(!) sprzedać.

Później zadzwoniłem do Szczecinianki. Musiałem się upewnić, czy Żona jej odpisała i odmówiła jej prośbie, a miała odmówić z oczywistych względów. Otóż wczoraj mailowo Szczecinianka zadała nam bardzo sympatyczne i niewinne pytanie, czy przypadkiem dzisiaj o 17.00 w Powiecie nie chcielibyśmy być w Szkole Muzycznej na uroczystości pasowania na uczniów jej dwóch starszych synów, bo ona akurat dokładnie o tej godzinie ma dwa zebrania w szkole, jedno po drugim.
A co mówiłem?
Ja bym chętnie był, bo człowiek taki oderwany od życia społecznego... Ale przeziębienie i moje, i Żony nie pozwalało. Szczecinianka wykazała zrozumienie, coś sobie zdążyła przeorganizować, a nam dziękowała za dobre chęci.
 
Na koniec zadzwonił Justus Wspaniały. Od razu się przyznałem wiedząc, co będzie, że oboje jesteśmy przeziębieni.
- To może być Covid! - wjechał od razu na swojego ulubionego konika. Jednego z wielu zresztą. 
- No i co z tego? - Czy to ważne?
Wypytał mnie dokładnie o objawy i o moje samopoczucie. Dokumentnie i ze szczegółami mu je opisałem.
- To musi być Covid, tylko ta lżejsza wersja, która teraz grasuje. - był wyraźnie zadowolony ze swojej trafnej diagnozy.
- Covid nie Covid, mam to w dupie! - uciąłem.
Więc przeszedł do tematu zasadniczego.
- Bo byłem 40 minut na grzybach i uzbierałem całe wiadro! - ekscytował się. - Chcecie trochę rydzów?
- No pewnie! - też wszedłem w ekscytację.
Przypomniał mi, jak należy je przygotować.
- A maślaków?
- Oczywiście!
Umówiliśmy się, że zaraz będę u niego, bo miałem jechać do Pięknego Miasteczka. W kartonie przygotował mi ponad 10 pięknych rydzowych kapeluszy i trzy dorodne maślaki.
- Widzisz, ja tobie takie piękne grzyby, a ty tak nieładnie o mnie piszesz!...
Wyraźnie był po lekturze ostatniego wpisu. Ale mowa ciała była radosna. Widocznie jest wyznawcą zasady, podobnie jak ja, "czy dobrze, czy źle, byleby pisali!". Nie chciałem wdawać się z nim w dyskusję i analizować problem, którego nie było.

W Pięknym Miasteczku w aptece pokazałem pani na wzór listek po aspirynie i poprosiłem o dwa nowe.
Pani popatrzyła bez słowa, rozejrzała się i podała jedno pudełeczko.
- Ale chce pani dać mi inny rodzaj aspiryny, mimo że wyraźnie pokazałem, o którą proszę?
- Ale innej nie mam.
Podziękowałem. Od pani nie usłyszałem ani przepraszam, ani pocałujta  .... wójta. A to Polska cała!
Aspirynę dostałem w... DINO. Od razu po wejściu poczułem się swojsko. Jedna czynna kasa i długa kolejka. Zapakowałem 12 butelek wody i karnie ustawiłem się do ołtarza. Byłem siódmy, za mną pojawiły się trzy kolejne osoby. "Na kasie" siedziała młoda pani, inna niż ta, na którą poprzednio nakrzyczałem. Sympatyczna, miła i o takimż sposobie bycia. Nawet było jej do twarzy w tej pozycji "na kasie". Co trzecia osoba płaciła kartą, a pozostałe gotówką. Za każdym razem z ujmującym uśmiechem, że sam mógłbym się poddać i sobie zaprzeczyć, pani prosiła o końcówkę. Co rusz widziałem wysuszoną, pomarszczoną i lekko trzęsącą się dłoń tworzącą taką miseczkę, w której tkwiły drobniaki. Pani kasjerka z uśmiechem wybierała stosowną kwotę i było po problemie. Zresztą według tej pani i całej kolejki go nie było. Taki system działał od niepamiętnych czasów i stał się naszym specyficznym elementem (emelentem) kultury.
Przyszło do mnie.
- 63 zł 78 groszy.
- Co za piękna końcówka... - pomyślałem wręczając pani dwa banknoty pięćdziesięciozłotowe.
Pani nie mrugnąwszy okiem natychmiast wydała mi resztę. Podziękowałem starając się nie dać po sobie poznać szoku, który mnie opanowywał.
- Musiała mieć twoje zdjęcie pod kasą. - wydedukowała Żona, gdy zdałem jej relację. Wyraźnie żyła w czasach PRL-u i pasła się na filmach Barei.
Poszedłem z wnioskami trochę dalej idąc z duchem czasu.
- Moim zdaniem panie przechodzą instruktaż, może codziennie, i oglądają filmiki z monitoringu. - Na jednym z nich muszę być ja. - Na pewno głowę mam otoczoną czerwonym kółkiem albo wisi nad nią taka czerwona strzałka i towarzyszą mi cały czas bez względu jak i gdzie się poruszam. - W ten sposób panie łatwiej wbijają sobie w pamięć moją facjatę. - A reszta jest prosta - "Tej twarzy nie prosimy o końcówki!". I koniec instruktażu.

Dzisiejszy dzień był wybitnie chorobowo-emerycki.
Bardzo późno Żona zjadła "I Posiłek" - mus jabłkowy Bo to mi teraz tylko wchodzi. Ja jeszcze później - jajecznicę z trzech na jednym największym maślaku. Wykonaną osobiście po żoninym instruktażu. Wyszło pysznie. Porcja normalna, można by powiedzieć skromna, ale ciągle oczy jedzą więcej niż reszta organizmu i ledwo podołałem.
Cały dzień spędziłem na dole pisząc, Żona na górze leżąc. Widywaliśmy się w chwilach mojej opieki.
Na II Posiłek zrobiłem fasolkę. Do tej zerwanej kilka dni temu dorwałem jeszcze resztki kryjące się w chaszczach. Żona dostała z masełkiem i solą, ja podobnie, ale plus dwa jaja sadzone. Dla naszych zmaltretowanych organizmów był to strzał w dziesiątkę.
Gdy wreszcie wszystko wieczornie ogarnąłem, mogłem spokojnie i z przyjemnością zasiąść do ćwierćfinału z Serbkami. Przypomnę, że kilka dni temu dostaliśmy od nich łomot 3:0. Konfliktów Unikający ponownie tak obstawiał.  Ja zaś uważałem, że będzie...2:2. I zaznaczyłem:
- I jeśli dobrze wejdziemy w tie-break, to wygramy. Jeśli nie, przegramy.
Pierwszego seta rozgrywaliśmy znakomicie i go wygraliśmy. Drugiego i trzeciego słabiej i było 2:1 dla Serbek. Czwartego do połowy jeszcze słabiej. Powoli wokół laptopa zwijałem interes i szykowałem się do wysłania standardowego Dobranoc do Konfliktów Unikającego. Ale za chwilę sytuacja na parkiecie przeszła moje wszelkie wyobrażenia. Polki ni z tego, ni z owego zaczęły odrabiać poważne straty. W decydującym momencie ciągle jednak przegrywały - 19:23. I doprowadziły do stanu 24:24, by wygrać seta 26:24.
W tie-break Polki weszły dobrze, ale Serbki również. I gra toczyła się mniej więcej punkt za punkt i było widać, że Serbki są do ugryzienia. Przy stanie 14:14 zdobyły punkt, ale to ciągle nie musiało nic oznaczać. A jednak. Serwowana piłka meczowa, wydawałoby się bardzo łatwa, w dziwny sposób nagle zgasła na rękach naszej libero, Marii Stenzel, i spadła przy niej na parkiet. 16:14 i było po meczu.
Polki popłakiwały, ale nie był to szloch i rozpacz. Zdawały sobie sprawę, że w całym turnieju osiągnęły coś, o czym przed nim nikt nie marzył. Jedyną szlochającą i w rozpaczy była Maria. Żadna z naszych dziewczyn nie była w stanie jej pocieszyć. Zasrany sport!
 
ŚRODA (12.10)
No i już o 04.37 napisał Po Morzach Pływający
 
Cześć.
Z nowości jak zapewne jak wiesz pojawi się niedługo w Lesie czarny diabeł, zwany...... trudno jeszcze określić jak. Będzie rodzinna burza mózgów. Tak więc Banda Bydlaków się powiększy.
Pozdrawiam z TSS Finnisterre, wrota na Bay of Biscay albo Vizcaya jak piszą Baskowie.
PMP (pis. oryg.)
O 13.00 napisał ponownie po moich mailowych dociekaniach.
Pies. Musimy go wytrenować.
Tak, płyniemy w czymś co się nazywa TRAFFIC SEPARATION SCHEME czyli Strefa Rozgraniczenia Ruchu. Takie wirtualne rysunki na wodzie, żeby marynarzom bezpieczniej się pływało i żeby nie pomylili kierunków. Pasy zewnętrzne są przeznaczone dla statków przewożących ładunki niebezpieczne.
Cały system powstał po katastrofie tankowca  Prestige w 2002 roku który zanieczyścił wybrzeża Galicji.
Cały ruch statków został odsunięty od wybrzeża, a statki wchodzące w strefę muszą się meldować do Centrum koordynacyjnego. W Europie jest kilka takich miejsc o specjalnym statusie i obowiązu meldunkowym min Dover Strait + Griz Nes, Jobourg, Ushant.
PMP (pis. oryg.)

W międzyczasie zadzwonił Justus Wspaniały z pytaniem, czy żyjemy, jak się czujemy i czy czegoś nam nie potrzeba. A za jakiś czas zrobiła to samo Lekarka dzwoniąc do Żony. To miłe, że gdzieś tam w świecie są ludzie, którzy troszczą się, czy żyjemy.

Na I Posiłek zrobiłem sobie jajecznicę na cebuli i maślakach. Dwa jaja były w punkt. Nie przejadłem się. Żona nie jadła nic. Dopiero po sporym czasie "tradycyjnie" zaliczyła kolejny mus.

DZISIAJ O 12.16 SKOŃCZYŁEM CZYTAĆ KOPALIŃSKIEGO! Niech za cały komentarz wystarczy zacytowanie mojego tekstu, który pisałem blisko cztery lata na dwóch czystych stronach słownika:
Słownik otrzymałem od Żony 5. grudnia 2018, gdy po 12. dniach rozłąki wróciłem z Metropolii do Naszego Miasteczka na okoliczność moich 68. urodzin. Czyli na tą okoliczność i otrzymałem prezent, i wróciłem do Żony.
Postanowiłem codziennie przeczytać dwie strony - jedną kartkę. Jest 1500 stron tekstu, 750 kartek. czyli czytanie powinno mi zająć 750 dni, więc powinienem skończyć w 2020 roku, tuż przed moimi 70. urodzinami.
Czy stanę się wtedy mądrzejszy? Nie! Ale za to jaka gimnastyka umysłu.
1) Czytanie rozpocząłem 5.12.2018r.
2) 29.10.2021r. - jestem przy haśle NOC - str. 842. Nie wiedziałem, że była córką CHAOSU. Całkiem logiczne.
Kilka dni temu rozdarła się jedna strona grzbietu Kopalińskiego. Wpływ niewątpliwie miał jego ciężar. Muszę skleić taśmą. Aha! Dosłownie kilka dni temu wreszcie nauczyłem się na pamięć tytułu słownika - "Słownik mitów i tradycji kultury". Prawie przez 3 lata nie potrafiłem wbić sobie tego tytułu do głowy.
3) 16.03.2022r. - przekroczyłem tysięczną stronę.
4) 12.10.2022 - godz. 12.16. Na dworze piękna, ciepła i słoneczna jesień. SKOŃCZYŁEM! Strona 1500, hasło ŻYWY. Wydawałoby się, że nikt mu nie podskoczy - same litery z końca alfabetu. A jednak! Z Żoną znamy z dawnych czasów nazwisko naszej słuchaczki - ŻYŻY...... Tej to na pewno nikt nie podskoczył. Zawsze miała ostatnie miejsce w zestawieniach sterowanych alfabetem.
Czy, gdy zaczynałem czytać Kopalińskiego, byłem w stanie przewidzieć czas zakończenia i miejsce? Oczywiście nie! Rozpocząłem w Naszym Miasteczku, kończę w Wakacyjnej Wsi, być może w przededniu przeprowadzki do Uzdrowiska. A czas zakończenia? Wystarczy przeczytać początek wpisu... Pomijam drobny fakt, że w tych dniach staram się wyjść z choróbska.
Czy wrócę do czytania? Może sporadycznie, do pojedynczych haseł. Gdybym miał powtórzyć formę czytania z ostatnich, prawie czterech lat, niewątpliwie bym zwariował. 
Co tu dużo mówić?... Rozstaję się z Kopalińskim i na pewno będzie mi go brakować. Ale show must go on!
Żono, dziękuję Ci za tak świetny pomysł i za tak mądry prezent.
C'est moi, Ton mari!
Emeryt
(że zakończę po kopalińskiemu) 
(zmiany konieczne moje)

Dzisiaj odwaliłem drugą ratę zbierania orzechów dla Sąsiadki Realistki. Zrobił się z tego kopiasty pojemnik. Druga partia była mniejsza niż poprzednia, ale nazbieranie jej było trudniejsze. Orzech pięknie pożółkł, po czym nie czekając na nic gwałtownie zaczął zrzucać  liście przykrywając cwanie swoje owoce. I to właśnie odgarnianie i poszukiwanie znacznie utrudniło i wydłużyło pracę.
Miałem się nie przeforsować, a do domu wróciłem mokry. Musiałem dokładnie wytrzeć głowę i zmienić czapkę (już któryś dzień w domu łażę w czapce), bo ta pierwsza była tak mokra, że zabierała całe ciepło. I nawrót przeziębienia gotowy.

Po południu Szczecinianka wysłała smsa. Do mnie oszczędzając Żonę. Ciśnienie mi od razu mocno skoczyło, ale chyba tylko do jakichś 110, bo jestem niskociśnieniowcem. Żeby było wyższe potrzeba tie-breaku z Ruskimi w siatkówce (obojętnie panie czy panowie) na poziomie ćwierćfinał - finał jakiejś bardzo poważnej imprezy. Mam nadzieję, że długo do takiego incydentu nie dojdzie! Ruscy won! I  paszli w pizdu!
Teraz wystarczył news, że w najbliższy piątek przyjdzie bardzo zainteresowana pani z kasą oglądać mieszkanie Szczecinian. Że też człowiek chwyta się nawet najmniejszej nadziei...

Dopiero pod wieczór cyzelowałem poprzedni wpis! Przypomnę, mamy środę, wieczór. Żona mogła wreszcie czytać.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci raz polski film z 2015 roku Król Życia z Robertem Więckiewiczem w roli głównej. I możemy powiedzieć, że za trzecim razem podobało się nam najbardziej. Nie, żebyśmy wcześniej mieli jakieś uwagi, ale oglądaliśmy chyba tak w sposób mocno spłycony zwracając bardziej uwagę na elementy (emelenty) komediowe. I, jak się teraz okazało, wiele traciliśmy. Z ciepła filmu i jego mądrości nie rejestrując wielu, wydawałoby się mało istotnych, scen. Film zostawił w nas taką pogodę, spokój oraz niedosyt. Postanowiliśmy za rok obejrzeć ponownie.
 
CZWARTEK (13.10)
No i czwartek był pracowity.
 
Jutro przyjeżdża troje gości. Ściągnąłem zaległe pościele w dwóch mieszkaniach, wytrzepałem dywaniki, wyczyściłem kozy, odkurzyłem dół i wziąłem na klatę jedną żoniny pracę. Ubrałem w sypialni jeden zestaw pościelowy dla dwóch osób. Tej pracy nienawidzę! Mogę ściągać zużytą w dowolnych ilościach, zakładać nienawidzę. A jutro czeka mnie jeszcze przygotowanie zestawu dla osoby trzeciej.
Do domu wróciłem mokry. Znowu zmieniłem czapkę.

Dzisiaj Żonę zacząłem odzyskiwać. Z racji poprawiającego się jej samopoczucia, a chyba też dzięki Pieskowi. Wieczorem miał dostać ostatnią porcję suchej karmy, a następny wór miał przyjść jutro lub pojutrze. Trzeba było więc mu ugotować. A przy okazji to i ugotowało się na kuchni mężowi - kurczaka w marchewce i groszku. Takiej strawy nie miałem w ustach od ubiegłego piątku. Dobrze jest mieć Pieska.  

Wieczorem, od 20.30, miałem obejrzeć mecz Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng w ramach turnieju w San Diego (USA). Umierałem przed laptopem, a mecz się nie rozpoczynał. Padało. W końcu o 22.00 zrezygnowałem.
 
PIĄTEK (14.10)
No i wstałem o 08.00.
 
Dziesięć godzin snu, a jeszcze bym pospał.
Po porannym obrządku zajrzałem do Internetu. A tam mecz Igi od początku, w całości. Super. To sobie obejrzałem. Oczywiście ta sytuacja, zwłaszcza że mecz okazał się trzysetowym, trochę cały ranek wywróciła do góry nogami, ale specjalnie na niczym negatywnie to się nie odbiło.
Iga wygrała 2:1 i w dobrym nastroju można było zabrać się do roboty, czyli kończyć przygotowanie dolnego mieszkania dla gości, którzy mieli przyjechać 16.00 -17.00 (czytaj: 18.00 - 19.00).
 
Mogłem spokojnie porozmawiać z Synem. Dzisiaj obchodził urodziny. Czterdzieści pięć lat temu też był piątek. Z Żoną I mieszkaliśmy wówczas u jej rodziców, przez rok, dopóki nie zamieniliśmy naszego mieszkania, które otrzymałem jako stypendysta fundowany, na kliteczkę w Metropolii, w bloku na parterze. Całe 20,5 m2.
W okolicach chyba drugiej w nocy dzwoniący telefon (teściowie posiadali ten rarytas) postawił wszystkich na nogi. Mogła być tylko jedna wiadomość.
- Masz syna. - skwitował krótko Teść, który odebrał telefon ze szpitala. Stałem nieruchomo w drzwiach kuchni nie odzywając się słowem. Z tego momentu pamiętam każdy szczegół kuchni - umeblowanie, gdzie stał telefon, teść i teściowa. Wszyscy skołowani położyliśmy się z powrotem spać. 
Teraz to wszystko wygląda inaczej. Odarte z niespodzianki, pozbawione romantyzmu, zaplanowane. 
Gdy sprawdzałem tamten piątek, kalkulator czasowy podał mi, że Syn przeżył właśnie 16 436 dni, a inaczej 1 420 066 800 sekund (końcówka w zaokrągleniu oczywiście).
 
Żeby się trochę rozruszać i nadrobić krecie zaległości usunąłem z 10% wszystkich kretowisk. Człowiek chorował, a krety niezmordowanie robiły swoje. A potem dobiłem się robiąc drewno.
Jeszcze za dnia, ale już pod wieczór, zadzwoniła Lekarka. Przyjechała właśnie i od razu ich wywiało na "spacer". A tak jest im dziwnie pisane, że przypadkowo, biedni, zawsze trafiają na morze grzybów, tym razem na maślaki w pobliskim zagajniku.
- Bo Justus Wspaniały mówił, że ty lubisz maślaki...
Umówiliśmy się przy bramie. Dostałem dwie potężne podwójne garście.
- A gdybyś potrzebował więcej, to tam w tym zagajniku - Justus Wspaniały machnął ręką w kierunku małych świerków - są miiiliiiooony!

Około 18.00 przyjechała pani z córką. Matka trochę po trzydziestce, córka 8 i... pół, jak dodała, gdy trafiłem jej wiek.
- A miały być trzy osoby... - dociekałem.
- No właśnie, mąż dojedzie jutro...
Pani cały czas przyjmowała taką postawę osoby przestraszonej, co to nie chce najlepiej niczego ruszać, żeby nie popsuć, czyli takiej przy mężu. A ponieważ męża nie było, więc od razu powstał problem z zamykaniem bramy, większy z otwieraniem i zamykaniem drzwi wejściowych do mieszkania  i największy z paleniem w kozie, w której akurat tlił się przyjemny ogień a od kozy promieniowało miłe ciepło. Postanowiłem się nie przejmować. Będzie, jak będzie. Na razie było nie na moje siły, zwłaszcza gdy widziałem, jak trzęsła się nad swoją córeczką i ją blokowała w różnych sprawach, a biedne dziecko aż się rwało do trawy i drzew oraz "tajemniczych i czarodziejskich" zakamarków.
- Jedynaczka? - zapytałem bez ogródek nie starając się zupełnie kamuflować mojego niesmaku.
- A to widać?
- Tak!
 Stwierdziłem, że mam w dupie wszelkie poprawności. Zresztą Żony nie było...

Położyłem się spać o 19.30.
 
SOBOTA (15.10)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
 
Pierwszy raz o 02.30. Po 7. godzinach snu. Idealnie, bo akurat Iga Świątek i Coco Gauff (USA) rozgrywały pierwsze piłki ćwierćfinału w San Diego. Polka wygrała 2:0 po godzinie i pięciu minutach meczu.
Już o 04.00 byłem z powrotem w łóżku, a ponownie wstałem o 08.00.
 
O 05.54 napisał Po Morzach Pływający.
Czytam od czasu do czasu wiadomości i nie mogę uwierzyć w to co widzę.
Książkę o węglu można napisać, o głupocie Kowalskiego drugą, a Akademia PiS przebija wszystko zważywszy na wykładowców. Ludzie skrzykują się w małych miejscowościach i kupują wspólnie drewno, żeby przetrwać zimę. Kaczyński miesza węgiel droższy z tańszym, ale nie fizycznie. Sprzedaż węgla w Otwocku jest jak diament. Komuniści przewracają się w grobach widząc,że ktoś jest lepszy od nich.
Urny wyborcze mają stać przy kościołach, żeby wyborcom było bliżej. KK dostał kolejną kasę z budżetu. Co tutaj się dzieje? W 1980 roku ludzie wyszli na ulice z bardziej błachych powodów.
Staliśmy się stadem krów pędzonych na rzeź i mimo przewagi liczebnej godzimy się na dyktaturę jednego małego człowieczka! Dokąd zmierzamy jako naród? (pis. oryg.)
Odpisałem krótko nie chcąc komentować i się denerwować. Że jeszcze tylko 17 lat!...

Żona wstała o ...10.00. Ciągle nie może wyjść z choróbska, ale była wyraźnie lepsza. Inna mowa ciała.
Poranny rozruch był długi, trochę rozlazły, ale to nam nie przeszkadzało.
W końcu po I Posiłku pojechałem do Pięknego Miasteczka do DINO. Główny cel - pomarańcze dla Żony, bo ją naszło. Oczywiście czynna jedna kasa i kolejka. Przy warzywniaku dwie panie spokojnie sobie rozmawiały, bo odpocząć w pracy przecież trzeba. Położyłbym na stół wszystkie pieniądze, że rozmowa nie dotyczyła aspektu Co tu zrobić, żeby usprawnić obsługę klienta? Paniom nie zwróciłem uwagi na niewłaściwość sytuacji, że między innymi jest długa kolejka, a one tutaj sobie... Pieniaczem nie jestem. Cholerykiem owszem. A to zasadnicza różnica.
"Na kasie" siedziała pani, z którą w ostatnich zakupach nie miałem przyjemności.
- 30,48. - usłyszałem.
Podałem jej banknot stuzłotowy patrząc w oczy.
- Ma pan może 48 groszy? - usłyszałem znajome.
- Nie mam. - odparłem spokojnie nadal patrząc jej w oczy.
Pani wydała mi resztę. Sporo klepaków i dwa banknoty.
Odszedłem na bok, żeby nie blokować kolejki. Wrzuciłem klepaki do portmonetki i zabrałem się za banknoty - 10 zł i ... 100 zł. Fajnie jest w ten sposób robić zakupy - masz towar za darmo i jeszcze ci dają prawie dwadzieścia złotych.
- Pani mi wydała za dużo. - wróciłem do kasy.
Patrzyła nierozumiejącym wzrokiem.
- Dałem 100 zł i z powrotem dostałem 100. - Proszę 100 zł i proszę mi oddać 50.
- Tak mi się coś wydawało... - pani z wdzięcznością patrzyła na mnie. - Dziękuję panu.
Kiwnąłem głową i się pożegnałem.
Przy wyjściu natknąłem się na Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Opowiedziałem, co mi się przed chwilą zdarzyło. Ciekawe, że Lekarkę to bawiło, a Justus Wspaniały sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego i jego mowa ciała była Ale co w tym takiego śmiesznego? To jest o tyle ciekawe, że po pierwsze, facet ma poczucie humoru, ale czasami trudno rozszyfrowalne, a po drugie czyta bloga i zna kontekst w postaci ostatnich wydarzeń, jakie mi się w tym DINO przytrafiły.
 
W domu postanowiłem się zmobilizować i ostatecznie pozbyć się kretowisk. Z sześć taczek ziemi wysypywałem na górkę, tę gorszą, lepszą zaś do kompostowników. Ciekawe, jak to będzie wyglądać, gdy zostaniemy w Wakacyjnej Wsi, a ja będę miał, na przykład, lat 90? Krety, już nie wiadomo które pokolenie, dalej będą robiły swoją krecią robotę, a ja?...
Przed wieczorem narąbałem jeszcze drewna, dość późno zjadłem II Posiłek i na godzinę się położyłem. Żeby dotrwać do 23.00 do półfinałowego meczu Igi Świątek z Jessicą Pegulą (USA). Do tego czasu robiąc różne wieczorne drobiazgi zamykające dzień podglądałem finał Mistrzostw Świata w siatkówce pań Serbia - Brazylia. Wygrały Serbki 3:0. Muszę dodać, że w trakcie mistrzostw były najlepsze, wręcz świetne, nie przegrały żadnego meczu, a najtrudniejszą przeprawę miały z ... Polkami. Dodatkowo Serbki wytrzymały presję, jaka na nich ciążyła i obroniły tytuł zdobyty 4 lata temu.

Mecz Igi zaczął się punktualnie i wszystko działo się zgodnie z planem. Do stanu 4:2. Potem Pegula wygrała 4 kolejne gemy i całego seta. Dodatkowo zaczęło padać i przerwa w meczu była nieuchronna. Wszystko razem plus zmęczenie, które nagle zaczęło mnie opanowywać, spowodowało, że gwałtownie, żebym nie miał cienia wątpliwości, czy dobrze robię, laptopa wyłączyłem. 
Tuż po północy wylądowałem w łóżku. Żona się wybudziła i zaczęła zadawać przytomne pytania (zdrowieje), więc musiałem zdać szczerą relację z transmisji i jej przerwy, by usłyszeć Zasrany sport!

NIEDZIELA (16.10)
No i wstałem o 08.30 ze szczerą nadzieją, że transmisję będą gdzieś powtarzać.
 
Nie powtarzali.
Gdy Żona zeszła, zrobiła się afera, bo wczoraj, przed położeniem się spać, miałem wystawić na werandę, na nocny chłód, patelnię pełną kapustki, a do lodówki garnek z potrawką z kurczaka. 
Żona się załamała.
- A pamiętasz, gdy kiedyś się zatrułeś?!...
Coś tam pamiętałem. 
Afera dość szybko się skończyła, bo nie dość, że się kajałem, to zaraz strawę za poleceniem Żony przegotowałem i chyba zatrucia w najbliższej przyszłości uniknąłem. Tłumaczyłem Żonie, że wczoraj wieczorem byłem naprawdę dziwnie nieprzytomny sądząc chociażby po tym, jak się poprzebierałem do snu. Rano w łazience ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam na sobie melange strojów - połowę piżamy, a połowę tego, w czym chodziłem za dnia. Do cna zgłupiałem, bo to w czym spałem, zdejmowałem, żeby się przebrać, czyli z powrotem zakładać to, co zdjąłem. Zasrany sport!
- Nawet Pieskowi namieszałeś przez ten... - Żona odezwała się nagle w ciszy, gdy  zrobiło się po 11.00, a Piesek na górze nie wydawał z siebie charakterystycznych dźwięków świadczących o tym, że już by chętnie wyszedł na dwór.
- To może dlatego, że wczoraj ostatni raz byłem z nim o 22.00... - broniłem się.

W końcu mecz Igi pokazali, ale wynik już zdążyłem poznać wcześniej, bo w trakcie poszukiwań natknąłem się na planszę, że Iga jutro będzie grała w finale. A to musiało oznaczać, że w półfinale wygrała. Oglądałem więc po łebkach. Dla porządku - mecz zakończył się wynikiem 2:1 dl Igi.
W międzyczasie wyjechali goście. Taki pobyt bez historii. Nawet nie wiedziałem, czy mąż dojechał.
Gdy sprzątałem, zadzwonił Justus Wspaniały.
- Lekarka zabiera mnóstwo fasolki ze sobą, ale ciągle jest za dużo. - Chcecie?
Masz... fasolkę to my możemy w każdych ilościach. To idąc na spacer nam ją podrzucili.

Popołudnie zacząłem jakoś tak schyłkowo. Zacząłem się snuć, wzdychać i kwękać. Żona wszystko rozumiała bez słów. To cholerne zawieszenie. W końcu z książką położyłem się do łóżka. Nawet trochę poczytałem.
Na 16.15 nastawiałem się na  mecz Real Madryt - FC Barcelona. Dałem radę obejrzeć tylko I połowę, tak mnie gra Barcelony zniesmaczyła. Zresztą nigdy nie przepadałem za hiszpańską piłką. Dla mnie nudna. Real ostatecznie wygrał 3:1. 
W trakcie II połowy pozorowałem różne prace, które wykonywałem z ciężkim sercem. Żona wiedziała, że to nie te, na które czekam i mi współczuła. Na fali niemocy postanowiłem nie oglądać dzisiaj o 01.00 finału Igi Świątek (przeciwniczka nie jest jeszcze znana). Obejrzę jutro w powtórce. Żona się ucieszyła. Coś sobie obejrzymy i zrobimy sobie taki nasz normalny wieczór.

Obejrzeliśmy amerykański film 21 z 2008 roku oparty na faktach. A konkretnie jego pierwszą godzinę. Potem poczytałem książkę, a tę aurę Żona lubi najbardziej. Ma świadomość mego czuwania, może się zawinąć i posłuchać audiobooka i usnąć nie wiadomo kiedy.

PONIEDZIAŁEK (17.10)
No i dzisiaj spałem do 08.00.
 
Żona wstała godzinę później i oboje stwierdziliśmy, że od wielu dni po raz pierwszy czujemy się wyraźnie lepiej. Znaczy zdrowiejemy.  
O ok. 10.00 wreszcie puścili retransmisję meczu. Okazało się, że Iga Świątek grała w San Diego w finale z Chorwatką Donną Vekic. Nasza terminatorka wygrała 2:1.

Dzisiejsza pogoda przekroczyła samą siebie. Było tak ciepło, tak słonecznie i tak pięknie, że tego lata i tej jesieni takiego dnia nie pamiętałem. Może tak było wczesną wiosną, bo ciepło nie męczyło. Ale wiosną nie mogło być feerii barw.
Samych nas wypędziło do lasu. Pani pilnowała Pieska, a ja uzbierałem trochę grzybów. Zeszliśmy się i to mocno.
Na pogodowej fali postanowiłem trochę popracować przy grabieniu orzechowych liści. Łatwiej jest, gdy są suche, bo przy mokrych trzeba się namachać ze trzy razy więcej. Normalnie temat miałbym zamknięty za jednym razem, ale dzisiaj udało mi się pracę wykonać w 40%. Bardzo szybko spociłem się ponad miarę i musiałem odpuścić.
Ciekawe, że ten orzech przed tarasem pozbył się już prawie wszystkich liści, a ten za górką zaczął dopiero się żółcić.

Późne i ciemne popołudnie spędziłem na przeczytaniu kolejnej książki. Trzeciej w ostatnim czasie, autorstwa Harlana Cobena, amerykańskiego pisarza powieści kryminalnych. Działały na mnie relaksacyjnie. W naszej sytuacji dotyczącej ostatnich miesięcy dba o to Żona. Nic dziwnego, bo ciągle łażę i marudzę, że do żadnej pracy nie mam serca. Więc, żeby mi odciągnąć głupie myśli...
A dzisiaj mnie kompletnie zaskoczyła. 
- Wiesz, doszło do tego, że ja chciałabym się przeprowadzić przede wszystkim ze względu na ciebie... - zawiesiła głos. - Bo szczęśliwy mąż, to i szczęśliwa żona!... - oboje wybuchliśmy śmiechem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.01.

I cytat tygodnia:
Poprawisz Głupca a Cię znienawidzi. Poprawisz Mędrca a będzie Ci wdzięczny. – stare chińskie przysłowie.