poniedziałek, 27 marca 2023

27.03.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 114 dni.
 
WTOREK (21.03)
No i dopiero dzisiaj oboje czuliśmy się wypoczęci.
 
Myśleliśmy, że będzie tak zaraz po pierwszej nocy, czyli wczoraj, po weekendowych, towarzyskich ekscesach. Bo przecież organizmy zmęczone, wybite z biologicznego rytmu, więc, wydawałoby się, że aż się prosiły o pierwszą spokojną i normalną noc.
Nic z tych rzeczy. Wczoraj wcale nie czuliśmy się wypoczęci. Organizmy postępowały według własnych, tajemniczych reguł. 

Po miesiącu nieobecności pojechaliśmy do Sąsiadów. Już miałem wczoraj do Sąsiadki Realistki standardowo dzwonić, żeby zebrać zakupowe zamówienie, kiedy, zaniepokojona, wyprzedziła mnie o 2-3 minuty.
- Jesteście zdrowi, bo zaczęliśmy się niepokoić?! - Zawsze dzwonisz...
Uspokoiłem ją i przyjąłem zamówienie. Ona zaś obiecała 100 jaj.
Byliśmy u nich krótko, bo ich najmłodszy syn był chory. A już raz zdarzyło się po naszym pobycie u nich, gdy Sąsiedzi wychodzili z długiego choróbska, że przeszło ono na Żonę. Co prawda wtedy zwalczyła je dość szybko, ale jednak.
W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. Bo Żona znalazła kolejną ofertę we wsi, w której mieści się Nowe Kulinarne Miejsce. A skoro tak, to zaczęliśmy od miejsca, w którym poprzednio dziesiąt lat Nowe Kulinarne Miejsce działało, wtedy oczywiście jako Stare. Nawet, gdy mieszkając w Naszej Wsi wiedzieliśmy jak tam dojechać po wielokrotnym przecież pobycie, to za każdym razem mieliśmy wrażenie, że zabłądziliśmy. Bo piękny, duży i ceglany dom, własność nadleśnictwa, stał (i stoi) pośrodku lasu i żeby do niego dotrzeć, trzeba było pokonać kilka kilometrów drogą szutrową z różnymi zawijasami z towarzyszącą myślą, że to chyba nie jest możliwe, abyśmy dobrze jechali.
Nagroda jednak była, bo życie w środku lasu nagle, gdy pokonało się ostatni pagórek, zaskakiwało. Parkujące auta, goście, świetna kuchnia i konie.
Więc co zastaliśmy dzisiaj? Pustkę, kompletną ciszę i pewną schyłkowość, chociaż dom nadal był w świetnym stanie. Trudno było się dziwić, bo dzierżawcy, obecni właściciele Nowego Kulinarnego Miejsca, starali się o niego dbać i inwestowali. Ale ile można w nie swoje?!  Przez wiele lat chcieli ten dom wykupić. Bezskutecznie.
Wróciły wspomnienia. Byliśmy tam wiele razy z naszymi znajomymi, a raz nawet nocowaliśmy, na początku 2006 roku, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę - radości i udręki z Naszą Wsią.
Wtedy pierwszy raz zajechaliśmy po nocy i przez całą drogę było " zabawnie".
Żal serce ściskał, gdy patrzyło się na ten brak życia. To takie polskie - Nawet niech popadnie w ruinę, a nie dam! Jeszcze by się na tym dorobił!
Nieruchomość "znaleziona" przez Żonę, jak i cała wioska, była wielkim nieporozumieniem. Kompletnie nie nasze klimaty.

Przed jutrzejszą wizytą prywatnych gości planowałem wysprzątać chociaż dół, ale gdy wróciliśmy, sobie odpuściłem. Bardziej istotne było, aby przygotować szczapy i drewno, a potem zabrać  się za papiery, które blisko dwa tygodnie bezładnie zalegały stół-biurko(?), a ja przez ten czas, gdy zaglądałem do sypialni, starałem się go wzrokiem nie omiatywać (? - omieściwać, omieszczać?).
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Ostatni sezonu piątego. "Jeszcze tylko" trzy sezony.

ŚRODA (22.03)
No i ranek był podporządkowany przyjazdowi gości. 

Czyli były  poranne rytuały, ale trochę przyspieszone. Robiliśmy, co mogliśmy naprędce. O 10.00 byliśmy po I Posiłku i staliśmy na baczność. To znaczy ja, bo Żona tym się brzydzi.
O 10.30 przyjechali Mineralog i Wielki Woźny. I od razu każdy z nich wniósł swoje cechy charakteru tworzące miłe zamieszanie. Od razu też dowiedzieliśmy się, że dosłownie dzień, dwa temu Naczelnik doznał kolejnego udaru. Więc szanse, aby przyjechał na zjazd spadły do zera. Smutne.
 
Ze śniadaniem dla nich byłem mocno gotowy, bo już wcześniej miałem pokrojoną cebulę i paprykę, a ponieważ w sprawach krojenia nie jestem takim, którego pokazują często w różnych programach kulinarnych lub reklamach i który sporą cebulę kroi w sekund trzy, więc ze względów organizacyjnych zrobiłem to spokojnie wcześniej. Potem całą porcję podzieliłem na dwie części, żeby mieć dla Koleżanki i Kolegi (nasze małżeństwo chemiczne, nomen omen, jedno z dwudziestu z naszego cyklu studiów, liczącego na pierwszym roku 150 osób, więc było w czym wybierać), którzy mieli przyjechać za pół godziny, a którym cała podróż do Wakacyjnej Wsi miała zająć cztery godziny.
Mineralogowi zaserwowałem kawę kawę (!), czarną (uprzedziłem wcześniej wszystkich smsami, że u nas w domu nie ma pieczywa, cukru oraz śmietanki lub mleczka do kawy I nie będzie!), a Wielki Woźny poprosił o herbatę z racji dokuczającego mu od kilku lat migotania serca (Jak mnie dopada, to trzyma dwa dni!). Po czym spokojnie zjedli jajecznicę.
Koleżance i Koledze cała podróż zajęła kwadrans dłużej względem planowanego czasu. Bo gdy zjechali z eski, zatrzymała ich policja. Kolega miał na liczniku bodajże 63 km, a obowiązywało 60. Znam ten syndrom, kiedy zjedzie się z autostrady albo z eski i noga jest ciągle za ciężka. Przy gwałtownym spadku prędkości wydaje się, że auto się wlecze.  Nawet Żona za każdym razem ma takie wrażenie.
Policjant się bardzo krygował chwaląc Kolegę za prawie prawidłową jazdę i przepraszał, że musi mu wypisać mandat 100 zł i "przyznać" 2 pkt karne.
- A ile gość miał lat? - zapytała Żona.
- Jakieś trzydzieści...
- A to mu już niedługo przepraszanie i empatia przejdą. - skomentowała.

Natychmiast zrobiłem im kawę i jajecznicę. I mogliśmy przystąpić do dyskusji na temat wszelakich zjazdowych niuansów.
Przy okazji organizacji zjazdu mam okazję poznać charaktery koleżanek i kolegów. Ta różnorodność, a odkrywam tutaj ponownie Amerykę, jest niesamowita. Wychodzi ona przy wszelkiego rodzaju kontaktach, od esemesowych począwszy, poprzez mailowe i telefoniczne, a na osobistych skończywszy. Nawet sposób formułowania zdań pisemnych, czy też rozmowa telefoniczna, nie mówiąc o "bezpośrednim" sposobie bycia, mówią o człowieku niesamowicie dużo. I tak było w trakcie naszego domowego spotkania, a później oficjalnego w Rybnej Wsi.
Wielki Woźny, akademicko przygotowany, przedstawiał kolejne aspekty organizacyjne wietrząc przy każdym problem, często na siłę wydumany, nawet tam, gdzie go w oczywisty sposób nie było i oglądał go z każdej strony. I na zwracane mu uwagi przez Koleżankę, przeze mnie i rzadko przez Żonę i na stawiane mu zarzuty Przesadzasz!  odpowiadał cały czas z tym samym spokojem Ale ja nie jestem pesymistą, tylko realistą. I niczym niezrażony, gdy uważał, że dana sprawa została dogłębnie przegadana, przechodził do następnej, przy której cały rytuał się powtarzał.
Mineralog co rusz wtrącał komentarze "z czapy", ni przypiął, ni przyłatał, takie dla jaj, co z jednej strony rozładowywało nadętą, poważną, akademicką atmosferę kultywowaną przez Wielkiego  Woźnego, a z drugiej strony rozładowywało sens różnych wypowiedzi i czasami przez to trudno było się połapać Ale o co chodzi?!
Koleżanka i ja staliśmy na stanowisku lekkiego despotyzmu i drobnej tyranii uważając, że wszelkie rzeczy są proste, tylko wymagają rozłożenia prac na poszczególne osoby I trzeba po prostu się za to zabrać! 
Żona bardzo rzadko zabierała głos, ale zawsze konstruktywnie i w sposób wyważony. Mówię wykluczając moją wazelinę. Tak ma. Rzadkość wynikała tylko z tego, że mimo że od dawna jest pełnoprawnym zjazdowiczem, to jednak miejsce w szeregu znała.
Po obu spotkaniach, na zasadzie oplotkowywania, stwierdziliśmy razem, że jedyną normalną osobą z tego mojego rocznikowego  towarzystwa, które przyjechało, łącznie ze mną, był Kolega, mąż Koleżanki. Po prostu się nie odzywał. W trakcie obu nasiadówek zrobił to może raz. To taka cenna cecha, która mocno ogranicza silniowość spotkań, a które z racji tego, że każdy uważa i się poczuwa do zabrania głosu, zawsze wielokrotnie, potrafią wydłużać się niemiłosiernie.

Spotkanie w Rybnej Wsi przebiegło w przyjacielskiej i owocnej atmosferze. Ze strony hotelu były obecne Pani Menadżer i  Pani Dyrektor. Obie były życzliwe, niekorporacyjne i w normalny, często humorystyczny sposób szukały rozwiązań. Humorystyczny zwłaszcza wtedy, kiedy Mineralog nadal i konsekwentnie podsuwał pomysły ni z gruszki, ni z pietruszki.
Najważniejsze było to, że Najwyższa Komisja zaakceptowała warunki lokalowe i miejsca na dwa wieczory oraz okolicę. Ufff!
Więc w dobrych nastrojach zatrzymaliśmy się w restauracji na rybkę. 
Oni, jako przyjezdni jedli rybkę, my... frytki. Żona z batatów, ja z ziemniaków. Dlaczego tak dziwnie?
Bo po pierwsze, ryba nie zając, nam nie ucieknie, a im i owszem, chociaż nadal nie zając, po drugie o tak wczesnej porze nie byliśmy w stanie wcisnąć w siebie II Posiłek.
Aura była już zupełnie inna, chociażby dlatego, że gadało się o dupie Maryni i nie obowiązywała uciążliwa matematyczna funkcja silnia. Więc nawet Kolega, mąż Koleżanki, odezwał się kilkukrotnie.
("Gadać, rozmawiać, opowiadać itd. o dupie Maryny / Maryni / Marynie" to mówić o sprawach nieistotnych, "a chuj (w) bombki strzelił, choinki nie będzie" to fraza używana po to, by dać do zrozumienia, że jakieś zamierzenia, projekty się nie powiodą, oczekiwania się nie spełnią).
Myśleliśmy, że Koleżanka i Kolega pojadą do Metropolii, żeby odwiedzić dzieci i wnuki. Ale oni ruszyli w czterogodzinną drogę powrotną. Stara szkoła - nie istnieje niemożliwe i nie istnieje problem siedzenia w samochodzie ośmiu godzin. Za przeproszeniem, ciągle im się chce.
Mineralog zaś i Wielki Woźny ruszyli w drogę powrotną do Metropolii.
Nam też, i też za przeproszeniem, się chciało. Pojechaliśmy do sąsiedniej wsi (1,9 km od bramy do bramy) do otwartej rok temu agroturystyki. Zbadaliśmy warunki noclegowe (bardzo dobre) i zarezerwowaliśmy na zjazd dodatkowe sześć miejsc. Cholera wie, co jeszcze koleżanki i koledzy wymyślą.

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu szóstego Homeland.

CZWARTEK (23.03)
No i z samego rana przeczytałem, że Iga Świątek odpuszcza dwa najbliższe turnieje.
 
Nadwyrężyła sobie żebra (chyba mięśnie wokół nich) przez... ciągłe wydmuchiwanie nosa. Katar jej dokuczał przez wiele ostatnich tygodni.
Tedy przez brak zasranego sportu otworzyły się przede mną niezmierzone możliwości czasowe. Bo dwa najbliższe mecze, eliminacje do Mistrzostw Europy w piłce nożnej, czekające naszą reprezentację niczego zakłócić nie mogą. Po pierwsze dlatego, że to piłka nożna(!), a po drugie, że oba będą rozegrane o uczciwych europejskich porach, czyli o 20.45.

Ranek zajęło mi drewno - rąbanie i noszenie do "górnych gości". Żeby było już na przyszły czwartek. A potem skończyłem stare ognisko. Dół po nim zasypałem ziemią i trawą uzyskaną z niwelacji i poziomowania terenu wokół. I całość ubiłem ubijakiem.
Na to przyszedł Justus Wspaniały, który przywiózł mi glebogryzarkę. Gdy się dowiedziałem, że takową ma, od razu zapałałem miłością w kontekście czekającego mnie przekopania szpadlem całego ogródka. Nie wiem, czy nie zabierałem się za to od jesieni. Sam z siebie pamiętał i widocznie nie mógł znieść sytuacji, że jej ciągle nie odbierałem, mimo mojej deklaracji i jego zgody.

Wczesnym popołudniem pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy, ale przede wszystkim żeby poleconym wysłać pewne pilne pismo.
Gry wróciliśmy, nie mogłem się pozbyć ciężkiego uczucia, że ubijak mnie ubił. Organizm dokuczał mi organicznie, a ból pleców i ramion był tak dogłębny, że nie dawało się go nijak pozbyć. Nic dziwnego, skoro piętnastokilogramowy ciężar uwikłany w siły grawitacji podnosiłem do góry pokonując po drodze energię potencjalną grawitacji. I zaraz potem dodawałem do tych sił siłę swoich mięśni, żeby nadać ubijakowi jeszcze większe przyspieszenie niż ziemskie, żeby zdrowo przypieprzyć w kawałek ziemi o rozmiarach 15x20 cm (wielkość podstawy ubijaka). I tak kilkaset razy, bo płaszczyzna poogniskowa była spora, poza tym dokładała się niwelacja i poziomowanie, a więc dosypywanie i kolejne ubijanie.
Nie wiem, czy czegoś z tą fizyką nie popieprzyłem, ale dostałem wyraźnego fioła na jej tle. Czytam bowiem świetną książkę Andrzeja Dragana Kwantechizm (tę, którą przez jakiś czas czytałem równolegle, ale w końcu zwyciężyła "prymitywna" sensacja), która w "bardzo" przystępny sposób przybliża teorię względności oraz mechanikę kwantową. A przecież wystarczy tylko jedna z nich, żeby zbzikować.
Ale gdybym nawet popieprzył, to jestem spokojny. Wtedy na pewno odezwie się Kolega Inżynier(!), żeby mi skwapliwie wytknąć mój zawodowy tytuł.
 
Godzinnym spaniem musiałem zregenerować siły. Na tyle się udało, że wykonałem pierwszy etap sprzątania w dolnym gościnnym i przygotowałem w obu kozy do kolejnego palenia.
Pod wieczór odezwałem się telefonicznie do jednego kolegi zjazdowca. I to był jedyny wyłom w próbach posprzątania lekkiego bałaganu rezerwacyjnego, którego specjalnie nie powiększałem czekając aż będę miał dane od wszystkich.
Tu sytuacja była o tyle inna, że kolega ten zamierzał dzielić kwaterę z tym, który w tamtym roku doznał udaru, a który twardo przyjeżdża. Miałem na szczęście jeden pokój z łazienką bez barier, więc jako kolega i jako organizator byłem mocno usatysfakcjonowany.
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek Homeland. Bardzo szybko usłyszałem charakterystyczny dźwięk.
- Śpisz! - brutalnie odezwałem się do Żony.
- Nie. - odruchowo zaprzeczyła.
- To co widziałaś przed chwilą? - podszedłem ją detektywistycznie.
Zamilkła intensywnie się zastanawiając.
- No właśnie, poprzednio był inny aktor, a teraz jest inny nie wiadomo skąd.
Doszliśmy do wniosku, że oboje jesteśmy wykończeni dzisiejszym dniem. Ja fizycznie, Żona psychicznie. Tak bywa.
 
PIĄTEK (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.40. 

Skoro wczoraj usnęliśmy o... 20.15.
Jeszcze przed I Posiłkiem całkowicie skończyłem sprzątanie dołu, a potem w terenie zrobiłem drobne porządki pod kątem bardziej oglądacza, który miał przyjechać jutro o 11.00, niż moich oczekiwań i wiosennej wizji.
Pozostało czekać na Córcię. Przyjechała o umówionej porze, co u niej jest standardem. I przywiozła ze sobą Wnuka-V, olbrzymią "słodyczę" kończącą 10(!). kwietnia roczek, bo inaczej oczywiście się nie dało. Ciągle jest przy cycu.
Gdy jako tako się ogarnęliśmy, poszliśmy we troje na długi spacer do lasu, a Żona została gotując strawę. Chciałem wziąć Bertę, ale usłyszałem Nie zgadzam się, bo nie będziesz na nią uważał, zwłaszcza w takiej sytuacji. Dyskusja, że przecież uważam, nie miała sensu.
Po II Posiłku siedzieliśmy w salonie dyskutując nad wieloma aspektami życia. Córcia jest już w takim wieku i w takim stanie rodzinno-zawodowym, że może.

Wieczorem grzecznie się rozstaliśmy. Córcia z Wnukiem-V została na dole, my zaś poszliśmy na górę, przy czym Żona do sypialni, a ja do klubowni, w której urządziłem sobie wygodne stanowisko oglądalne. Pełen komfort.
Konfliktów Unikający stawiał 0:0 w meczu Czechy : Polska z cyklu eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Europy, a ja 2:0 dla naszych.
- Miałeś rację... - napisał, gdy po trzech minutach meczu Czesi prowadzili 2:0.
Gdy po przerwie strzelili trzeciego gola, wyłączyłem laptopa. Nie dlatego, że na kogokolwiek się obraziłem. Normalnie nie zrobiłbym tego, ale wolałem zachować siły na pobyt Córci, a zwłaszcza Wnuka-V.
Konfliktów Unikający na moje dobranoc odpisał dobranoc. Bo co tu można było więcej powiedzieć?
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 3:1. Wiedziałem jedno - że tak grać, jak nasza reprezentacja, to po prostu wstyd.

SOBOTA (25.03)
No i poranek był podporządkowany przyjazdowi oglądacza.
 
Rano Córcia zapytała, czy mogłaby zostać jeszcze jedną noc. To została, oczywiście.
Do 11.00 zrobiliśmy wszystko, co zrobić było można. Córcia wyszła z Wnukiem-V na spacer do lasu, a my na kutasa czekaliśmy, który ostatecznie kutasem się nie okazał. Przyjechał o 12.00 bez słowa przepraszam i bez wcześniejszych smsowych wyjaśnień. Chyba był trochę odjechany, taki spowolniony buddysta.
- A to ten pan - zagadałem złośliwie do Żony, gdy razem z nim zbliżali się do mnie - który miał przyjechać o jedenastej? W tym momencie rąbałem szczapy, bo ile miałem stać na baczność.
- Tak. - spokojnie potwierdził, że to on, czyli ten, który miał przyjechać o jedenastej, wcale nie odczytując mojej złośliwości.
Chciał po prostu rozwiać moje wątpliwości, bo przecież mógł myśleć, że dzisiaj jest jeszcze jakiś inny oglądający.
Ale dość szybko, mimo jego spowolnienia, okazał się sympatyczny, inteligentny i kumaty.
- A widziałeś u niego dwie bransoletki, jedną taką z kolorowych koralików, a drugą a la skórzany rzemyk?
Nie widziałem. Może to i dobrze. Bo według Żony mogło to oznaczać właśnie buddyjsko-medytacyjno-jogowe konotacje (nie wiem, czy to nie masło maślane; nie znam się). Niech jej będzie.
 
Oglądanie trwało 2 godziny. Na tyle przyzwoicie, że zdążyliśmy przed 15.00, kiedy to przyjechała gościna (jednak to z punktu j. polskiego brzmi debilnie). Pani, którą przywiózł mąż, z pieskiem, również przywiezionym przez męża pani, miała zatrzymać się u nas drugi raz, jak poprzednio przez tydzień.
- Gdyby pan nie słyszał jakichkolwiek oznak życia z mojej strony, to proszę się nie niepokoić. - Ja tutaj przyjechałam, jak za pierwszym razem, spędzić tak właśnie czas. - W kompletnej ciszy.
Zareagowałem adekwatnie śmiechem. No dobra, ale poprzednim razem o tym nie wiedziałem. Więc po pierwszym dniu jej obecności, kiedy w żaden sposób nie dało się wyczuć oznak jej życia, byłem w miarę spokojny, drugiego już zdecydowanie się denerwowałem, a trzeciego brutalnie zapukałem do jej drzwi. Mocno się zdziwiła moim nieuzasadnionym niepokojem Bo przecież ja takiego miejsca właśnie szukałam.
Nie nadaję się do takich gości, których nie słychać i którzy niczego nie potrzebują i o nic w trakcie swojego pobytu nie pytają, nie proszą, czyli kompletnie nie zawracają głowy. Zwłaszcza, gdy są kobietami. Nie na moje nerwy. 

Po wszystkim mogliśmy pójść na spacer do lasu. Tym razem w komplecie, bo skoro szła Pani to i Piesek też mógł.
Spacerem, który był długi, nieźle się wykończyłem. Żona i Córcia wcale. Zrozumienie miałem tylko  w Piesku, który w drodze powrotnej dogorywał i szedł ze zwieszonym łbem łapa za łapą. W końcu Pani musiała go wziąć na smycz, bo inaczej do domu by nie doszedł. A imperatyw smyczowy i odruch Pawłowa zadziałały. Jak zwykle.
Piesek nawet specjalnie się nie wzbudził na widok innego pieska, który ze swoim panem wychodził z lasu inną drogą. Panem był Justus Wspaniały, a pieskiem jego (tak mówił, a nie "nasz", to znaczy jego i Lekarki) nowy nabytek, gończy słowacki, zwany Ziutkiem. 
Ziutek ma dwa lata i jest sprowadzony ze schroniska z Sąsiedniego Powiatu. Ale jak to zwykle z psami, nie wiadomo jak i skąd natychmiast wiedział, że Lekarka i Justus Wspaniały są jego stadem, a dom jest wspólnym domem.
Cały proces adopcyjny nie wiem, czy nie był ostrzejszy niż proces adopcji dziecka. Oboje musieli zadeklarować, w jaki sposób, Bóg mi świadkiem, nie wiem, że kochają zwierzęta, a zwłaszcza psy, a o takim Ziutku to marzyli przez całe życie, że mają odpowiednie dochody i miejsce - dom z wszelkimi legowiskami i teren, które by zapewniały Ziutkowi godne życie. Musieli wypełnić ileś papierów, nie wiem, czy nie podać numerów butów, a potem dostali ostrzeżenie, że zostaną zwizytowani i na miejscu ocenieni i zweryfikowani, czy zasługują, aby Ziutka mieć. Więc oboje, zwłaszcza Lekarka, z tego tytułu znosili jajo. Lekarka szczególnie i trudno było jej się dziwić, skoro śledziła ostatnie dni z odległości ponad 250 km.
Przyjechały dwie panie, wszystko im się podobało, ale jedną rzecz obśmiały.
- Taki płot to Ziutek przeskoczy z przysiadu, bez rozpędu. - To jest pies myśliwski! 
Justusowi Wspaniałemu nie trzeba było tłumaczyć jak krowie na rowie, zwłaszcza że był nieźle podkręcany na odległość przez Lekarkę. Więc wypuszczanie go na posesji luzem odpadało, a wychodzenie na spacery do lasu luz wykluczało zupełnie. Ale według relacji Justusa Wspaniałego i naszych pierwszych obserwacji Ziutek specjalnie nic sobie nie robił z tej specyficznej formy niewoli i było widać, że do smyczy jest przyzwyczajony.
Według umowy ze schroniskiem Ziutek miał być odebrany dzisiaj. A przedwczoraj Justusowi Wspaniałemu w jego aucie padł alternator. I sytuacja się skomplikowała. Jakimś cudem Justus Wspaniały znalazł elektromechanika samochodowego w ... Wakacyjnej Wsi, o którym ani on, ani ja nie mieliśmy zielonego pojęcia. Facet bez żadnego problemu podjął się naprawy. Tylko nie było wiadomo, czy do dzisiaj zdąży. Dlatego umówiłem się z Justusem Wspaniałym, że w razie czego po Ziutka pojedziemy Inteligentnym Autem wcześnie rano, żeby zdążyć na naszego oglądacza. Ale facet zdążył i Justus Wspaniały pojechał sam.
 
Gdy się przed bramą rozstaliśmy, Córcia bezbłędnie rozszyfrowała Justusa Wspaniałego. 
- Dosyć gadatliwy. - podsumowała z kulturalnym umiarem.
W domu, w naturalny sposób natychmiast staliśmy się głodni jak wilki, a to niezbyt dobrze zagrało z serwowaną przez Żonę potrawą. Nie dość, że zrobiła rewelacyjną chińszczyznę (Córcia dopytywała o dokładny przepis), to przez fakt tej rewelacji natychmiast cuchnęło malizną, a poza tym cuchnęło malizną, bo porcja była przygotowana na dwie osoby. Córcia zadeklarowała swój dalszy pobyt przecież dopiero dzisiaj rano, kiedy główne składniki potrawy były już dawno gotowe. Żona więc musiała zadziałać na zasadzie gość w dom, woda w zupę. Smaku to zupełnie nie popsuło, ale malizny w żadnym razie nie usunęło. Trzeba było się dopchać serem kozim i winem.

Wieczorem, o dziwo, wszyscy padliśmy jednocześnie i dość wcześnie. Nawet Wnuk-V. Na górze daliśmy radę obejrzeć kolejny odcinek Homeland. To znaczy daliśmy radę prawie, a jak wiemy Prawie czyni różnicę. Osiem minut przed końcem... zasnąłem. Więc okazało się, że mój stopień padnięcia był najwyższy, tuż zaraz po Wnuku-V. Dobrze mówią, że na starość dorośli dziecinnieją. To, co prawda,  chyba chodziło o psychikę, ale szkodzi nic.
 
NIEDZIELA (26.03)
No i dzisiaj wstałem o 08.00 nowego czasu, czyli biologicznie o 07.00.
 
Łepek dał pospać. 
I tu moja refleksja. W trakcie tego pobytu Córci pierwszy raz poczułem, że mam Wnuka-V. 10(!). kwietnia będzie kończył roczek. A więc jest kontakt. A to w relacjach jest najważniejsze. Zaczęły funkcjonować różne obustronne zaczepki, prowokacje, śmiechy i poczucie humoru. Nie sposób się oprzeć, na przykład, zwykłemu bezzębnemu szczeremu uśmiechowi, małym łapkom, "klacie" i "potężnym nogom", wszech obecnemu tłuszczykowi, okrągłej pyzatej buzi, wytrzeszczonym oczom i zapachowi, oczywiście. Jeszcze pół roku i wejdziemy w dym. A dzieci to kochają.
Czy chciałbym zostać teraz z nim sam na sam, na przykład, przez trzy godziny. W życiu! Nigdy! Co prawda waży tylko 8 kg, ale wolę trzygodzinny kontakt z 15-kilogramowym ubijakiem. Tam przynajmniej jest szansa na przeżycie.

Córcia wyjechała o 11.00. Zawsze w takich razach mam podobne, ambiwalentne odczucia. Bo wyjeżdża kobieta, matka, a przecież widzę w niej moją małą córcię. Przerąbane.
O 12. 00 przyjechali kolejni oglądacze. Tym razem z Metropolii. On 43, ona 33 plus dwoje dzieci 5 i 3. Sympatyczni, inteligentni i rozważni. Oglądanie trwało 1,5 godziny. Trzeba przyznać, że pewnymi poglądami i podejściem do życia mi zaimponowali.
Zaraz po nich przyszedł Justus Wspaniały z Ziutkiem w ramach socjalizacji tego ostatniego, chociaż...
Ziutek socjalizację miał w dupie, bo w zasadzie 98 % czasu zajęło mu wąchactwo. Tak w domu jak i w terenie. Taki typ. Pozostałe 2 % poświęcił na podstawianie głowy pod głaskanie, na chętne pobieranie smaczków i krótki kontakt z Bertą. Ona, niegłupia, widząc względem siebie uwłaczający stosunek Ziutka, też miała socjalizację w dupie i zniknęła na górze uwalając się na legowisku.
Według relacji Justusa Wspaniałego liczba telefonów Lekarki od samego rana bardzo szybko wyczerpała tygodniowy średni limit, a dzisiaj stanowiła dziesięciokrotną wartość normalnych dziennych połączeń.
- Zobaczycie, że ona teraz będzie przyjeżdżać co tydzień. - A przedtem potrafiły jej wyskakiwać różne sprawy. - Teraz nie będą. 
 
Późnym popołudniem zapanowała błoga cisza. Można było wrócić do codzienności. Ja zanurzyłem się w onanie sportowym, Żona siedziała nad laptopem i niwelowała korespondencyjne zaległości.
A potem nagle zachciało mi się koszenia suchych traw. Całe szczęście, że mam sprzęt akumulatorowy. Dwa akumulatory się wyczerpały i musiałem przestać. A organizm wysyłał wyraźne sygnały, żebym to zrobił już wcześniej. Planowałem jeszcze, jak jakiś głupi, wycinać nad Stawem.
 
Dzisiaj czujnie napisałem do Kolegi Inżyniera(!). W związku ze zbliżającymi się świętami i niedzielą handlową ani chybi będą promocje, w tym, mam nadzieję Pilsnera Urquella. Zaapelowałem więc, żeby dał znać, jeśli będzie coś wiedział.
- I jeśli można prosić - nie o 20.00, tylko kapkę wcześniej.
- Będę czujniejszy, obiecuję. - odpowiedział.
To mnie uspokoiło.

Wieczorem dokończyliśmy te wczorajsze 8 minut i bez problemów obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
PONIEDZIAŁEK (27.03)
No i wstałem dzisiaj o 06.30. 
 
Organizm nawet nie protestował, chociaż dobrze wiedział, że to "dopiero" 05.30. Ale też wiedział, że jest po dziewięciu godzinach snu.
Cały dzień poświęciłem pisaniu z przerwami na drewno i na skoszenie suchych traw wokół Stawu. W ten sposób temat suchych traw na posesji zamknąłem. 
Mimo że był to represyjny poniedziałek, a represja wynikała z konieczności publikacji przy świadomości zaległości, żadnej represji nie czułem. Tak mocny był efekt kozy po tych ostatnich kilku dniach. 

Wieczorem obejrzeliśmy na górze część kolejnego odcinka Homeland, a potem ja na dole kolejny mecz eliminacyjny Polska - Albania. Wygraliśmy 1:0, ale nadal nasza gra nie mogła zachwycić. Była tylko trochę lepsza niż w meczu sprzed kilku dni.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jednego uprzejmego smsa.
W tym tygodniu Berta szczeknęła kilka razy jednoszczekiem chcąc dostać się do domu. Godne podziwu, że na to wpadła po trzech latach i że jej się to wreszcie utrwaliło.
Godzina publikacji 23.22.

I cytat tygodnia:
Strach jest głównym źródłem przesądów i jednym z głównych źródeł okrucieństwa. Pokonanie strachu jest początkiem mądrości. - Bertrand Russell (Bertrand Arthur William Russell, 3. hrabia Russell – brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista).

poniedziałek, 20 marca 2023

20.03.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 107 dni.
 
WTOREK (14.03)
No i rano, po alarmie smartfona, wstałem... pół godziny później.
 
O 07.00. Niewytłumaczalne.
Od razu polowałem na retransmisję dzisiejszego meczu Igi (normalnie miał się rozpocząć ok. 02.00 naszego czasu), ale musiałem obejść się smakiem. Tedy rozpocząłem dzień i blogowy tydzień spokojnie. Dość szybko miałem docyzelowany ostatni wpis.
Ale już o 10.00 natknąłem się na retransmisję. Iga wygrała z Kanadyjką Biancą Andreescu 2:0, ale łatwo nie było, a sam mecz trwał ponad dwie godziny.
O 13.00 zabrałem się za prace fizyczne. Trochę drewna i przede wszystkim skończyłem ognisko. Zajęło mi to trzy godziny, ale temat jest zamknięty. Teraz "tylko" będę musiał zlikwidować stare i przeprowadzić rekultywację tego miejsca.
Byłem zmęczony, ale nie na tyle, żeby nie zrobić onanu sportowego (wcześniej się bałem, bo bym z całą pewnością natknął się na wynik meczu) i żeby nie sprawdzić tabelek zrobionych przez Żonę.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. To znaczy obejrzeliśmy prawie, a prawie czyni różnicę. Pod sam koniec usłyszałem charakterystyczny dźwięk.
- Ale to tylko jeszcze 5 minut. - broniła się Żona, gdy brutalnie i głośno zakomunikowałem, że na dzisiaj koniec oglądania. Nie dałem się nabrać na "tylko".
Miałem podobny przypadek z "tylko", ale nie w takiej skali, bo ten mój zagrażał mojemu zdrowiu lub życiu. A dotyczył zasypiania za kółkiem.
Po rozwiezieniu paczek wracałem do Metropolii około pierwszej w nocy. Mijała 20.(!) godzina mojej pracy i siedzenia za kierownicą. I miałem tylko(!) 30 km do domu, gdy zacząłem zasypiać z otwartymi oczami. I gdy się obudziłem po sekundzie takiego stanu, na wprost, na łuku drogi, którego nie zdążyłem zarejestrować, bo w czasie "snu" trzymałem kierunek ten przed zaśnięciem, nagle ujrzałem wysepkę i słupek ze znakiem nakazującym ją ominąć z prawej strony. Odruchowo odbiłem kierownicę w prawo słysząc, jak słupek ścina mi lewe boczne lusterko, a za chwilę trze niemiłosiernie po lewym tylnym nadkolu. Zatrzymałem się i wysiadłem szacując straty. I od razu pojechałem dalej. Zastrzyk adrenaliny pozwolił mi przejechać te 30 km bez żadnego problemu.
Ale to zdarzenie zapadło mi mocno w pamięć. Dlatego, gdy w późniejszych latach udawało mi się rejestrować pierwsze oznaki zasypiania, zjeżdżałem z trasy a to na bezpieczne pobocze, a to w teren zabudowany jakiejś mijanej miejscowości i odchylając fotel zasypiałem na jakieś pół godziny. Po czym zregenerowany mogłem jechać dalej. I robiłem tak nawet, gdy "tylko" do celu miałem 10 km.
 
ŚRODA (15.03)
No i dzisiaj wstałem o... 04.30. 

Na mecz Igi z Brytyjką Emmą Raducanu. 
Pora była już sensowna. Być może nie zrobiłbym tego i polowałbym na retransmisję, ale układ dnia na to nie pozwalał. Żona oczywiście cierpiała na skutek swojego specyficznego czuwania. Bo budziła się kilka razy, żeby zapobiec mojemu zaśnięciu i przegapieniu meczu, chociaż doskonale wiedziała, że to jest niemożliwe. Ale co z tego. Znajdowała się w specyficznej pułapce psychologiczno-czasowej, bo nie wiedząc, która może być godzina, jednocześnie nie chciała mnie budzić, żeby nie robić tego bez sensu za wcześnie i chciała to robić.
Mecz rozpoczął się przed piątą, więc był czas, aby rozpalić i się przygotować.
Iga wygrała 2:0, a w drugim secie zajechała Brytyjkę kondycyjnie.
Gdy Żona wstała, byłem już po wszystkim. Nawet po onanie sportowym. Tym bardziej więc mogłem się poświęcić żoninemu 2K+2M.

Po I Posiłku pojechaliśmy na zakupy do Powiatu i Sąsiedniego Powiatu. Były one o tyle istotniejsze niż zwykle, bo w piątek po południu (no chyba że w sobotę do południa) mają przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, a w sobotę mamy również gościć Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Bo, jak to mówią, plany sobie, a życie sobie. Lekarka miała przyjechać dopiero w następny weekend, a zrobiło się w ten.
- Ale w tej sytuacji to zapraszamy do nas, bo do was przyjść nie będziemy mogli. - poinformowałem Justusa Wspanniałego o naszych gościach z Metropolii.
- I tak byśmy do was przyszli. - Nadal domu nie sprzątnąłem i w życiu nie zaproszę, żebyście oglądali ten bajzel.
Nam by to nie przeszkadzało, ale rozumiem, że gospodarzom to i owszem, a nawet mocno.

W Sąsiednim Powiecie zajrzeliśmy do Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Dawno nie byliśmy. Ale pani i tak wyrecytowała bezbłędnie, co chciałbym zamówić i co jej ustami zamówiłem.
Tym razem nic się nie urodziło, ale sobie uporządkowaliśmy sprawy i zwizualizowaliśmy nasze zainteresowania. Wymyśliłem, że Metropolia jest takim naszym Słońcem wokół którego toczy się nasze życie. Piękna Dolina to Merkury, Uzdrowisko to Wenus, Zamkowe Miasteczko to Ziemia, a... Pucuś to Mars. Co prawda nie dzieli go od nas 54,6 mln km (odległość Ziemi do Księżyca trochę powyżej 384 tys. km), a i podróż nie trwałaby około 270 dni w jedną stronę (przy średniej prędkości 8.400 km/godz.), ale jest jednak na peryferiach naszego układu nieruchomościowego.
Z tego porównania by wynikało, że optymalne warunki do życia istniałyby w Zamkowym Miasteczku. Daje do myślenia.

O 15.00 oglądaliśmy kolejną nieruchomość w Pięknej Dolinie. Można powiedzieć, że nas pokarało i po oglądaniu byliśmy wstrząśnięci. Bo chyba czegoś takiego w naszym bogatym życiu nie widzieliśmy.
Wieś ładna, blisko Powiatu. I to wszystko z plusów. Reszta same minusy i to wielkie. Dom olbrzymi - źle. Bo żeby zacząć go remontować, najpierw należałoby ze wszystkich mieszkań i piwnic (swego czasu mieszkało wiele rodzin) wyrzucić absolutnie wszystko. A to oznaczałoby z kilka kursów TIR-ów (!). A potem zostałaby tylko wymiana instalacji wod-kan, elektrycznej (kilometry rur i kabli), zrobienie dachu i wszelkie przeróbki wewnętrzne łącznie z oknami, które co prawda zostały wymienione na plastik, ale w taki sposób, że chyba tylko pogorszyły sytuację oraz ze schodami. Do tego doszedłby system ogrzewania, bo z tym obecnym, od dawna nieużywanym, nie wiadomo, co należałoby robić. Wyciąć, odtworzyć, powiększyć?
Poza kwotą zakupu, pozornie niską, nie wiem, czy na cały remont i adaptację starczyłoby 3 mln zł.
Ale powiedzmy, że znajdzie się taki szaleniec. I co będzie miał po dwóch, trzech latach demolki. Fatalne sąsiedztwo.  Ściśle przylegający budynek przemysłowy, dawny magazyn zboża, kubaturowo jeszcze większy niż dom "właściwy", goły teren wokół z "pokręconą" działką należącą do domu, sąsiedztwo pól uprawnych i ciężkiego sprzętu rolniczego rozjeżdżającego wszystko, co rozjechać się da. A właścicielem tego całego drugiego syfu jest były mąż tej pani, według niej "cichy alkoholik", który aktualnie u niej pomieszkuje i wykorzystuje sytuację do maksimum zdając sobie sprawę, że w tym skomplikowanym układzie dom się nie sprzeda..
Zrobiło mi się żal tej pani. Na jej twarzy wypisane było 20 lat życia spędzone tutaj, na potężnej gospodarce. Razem z mężem obrabiali 80 ha ziemi, hodowali tysiąc kur, tysiąc gęsi, dziesiątki świń, ileś krów i koni.
- To pani przez te lata nigdzie nie mogła się ruszyć! - ciężko westchnąłem.
- Tak! - patrzyła na mnie z udręką spowodowaną przywołaniem wspomnień. - Byłam uwiązana. - W życiu nie chciałabym tutaj wrócić.
Dom jest niezamieszkany od dziewięciu lat. Tragedia.

Gdy wsiedliśmy do Inteligentnego Auta, przywołałem Żonie kilka pojęć z fizyki, więc natychmiast się zdezorientowała nie widząc żadnych skojarzeń.
- Jak pamiętasz, jest ruch  jednostajny. - I również ruch jednostajnie przyspieszony. - Więc spierdalajmy stąd ruchem gwałtownie przyspieszonym omijając dodatkowo to miejsce szerokim łukiem!
- O, jak dobrze! - westchnęła z ulgą. - A już myślałam, że coś ci się tutaj spodobało, bo tak ciągle i z zainteresowaniem wypytywałeś panią.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
CZWARTEK (16.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00. 
 
Poranek biegł sobie zwykłym, niczym nie zmąconym, trybem, gdy tuż przed południem zadzwoniono z Zaprzyjaźnionej Hurtowni. 
- Żona już nie śpi?... - Bo moglibyśmy przywieźć grys?
Auto kursowało dwa razy za każdym razem kiprując 2 tony.
W stosunku do poprzedniego razu, tego sprzed dwóch lat, zachowałem czujność i mądrość. Wtedy, blisko pięć ton, "ulokowałem" na podjeździe do Małego Gospodarczego i potem wysypując grys wokół południowej części domu, tej opanowanej przez gości, pałowałem się z dziesiątkami taczek żmudnie kursując tam i z powrotem. W ostatniej fazie pomógł mi Q-Zięć, ale upieprzyć się trzeba było. Na dodatek resztka grysu była ładowana z niedużą, co prawda, ilością ziemi, ale to zupełnie wystarczyło, żeby w tym miejscu grysowo-ziemnym natychmiast wyrastały chwasty, które przez dwa lata co jakiś czas musiałem wyrywać.
Tym razem pan wykiprował pierwszą część tuż przy tarasie, prosto w opaskę, więc natychmiast miałem zaoszczędzone mnóstwo pracy. Poza tym przerzucanie grysu do dalszych jej części było śmiesznie łatwe. Szufla sama się ślizgała po tarasowych kafelkach.
Drugiej partii nie mogłem wykiprować w to samo miejsce, bo powtórzyłbym numer z jazdą dziesiątkami taczek i z mieszanką ziemno-grysową. Wymyśliłem więc, że grys zostanie złożony na plandece, jak najbliżej opaski z zachodniej strony domu. Padło na kawałek zieleniny, na której rosły piękne przebiśniegi. No, ale coś za coś. Przebiśniegi zostały brutalnie przywalone dwiema tonami i skazane w tym roku na zagładę. Zadowolony, że wszystko tak pięknie się udało, miałem opaskę porzucić na parę dni.
- Ale mnie bardzo zależy, żebyś to zrobił jak najszybciej i żeby te biedne kwiatki może jeszcze uratować!...
Nie chciałem Żony dręczyć mówiąc Święty Boże nie pomoże, bo przecież dwie tony, to  dwie tony!, tylko ciężko westchnąłem i natychmiast zabrałem się do roboty. Kosztowało mnie to bite cztery godziny harówy. Ale sam się nie spodziewałem, że dzisiaj dam radę. Idealnie starczyło na zachodnią część opaski i z tej strony Dom Dziwo od razu zyskał.
- Może te przebiśniegi się podniosą?... - Żona stała nad nimi pełna nadziei i każdego  starała się ręcznie ustawić do pionu, ale sflaczałe, dalej się pokładały. - Jutro ma być ciepło. - Może same wstaną?... - patrzyła na mnie z nadzieją.
Nic nie mówiłem. Bo dwie tony, to dwie tony!

Doszedłszy do siebie po japońsku, czyli jako tako, wysłałem do koleżanek i kolegów listę pokoi. Z duszą na ramieniu wiedząc i czując, co się zacznie.
Wieczór był podporządkowany meczowi Igi  Świątek z Rumunką Soraną Cirsteą. Najpierw miał się rozpocząć o 19.00, potem o 20.30 - 21.00, by wreszcie wystartować dobrze po 22.00. Iga wygrała 2:0.
Tedy spać tuż przed północą.
 
PIĄTEK (17.03)
No i wstałem o 06.20 mimo budzika nastawionego w smartfonie na 07.30. 
 
Oczywiście niewyspany, ale przez ten zasrany sport spać nie mogłem. Wybiłem się z mojego biologicznego rytmu.
Od rana panował rezerwacyjny dym - maile, telefony. I pojawiły się pierwsze nietypowości, czytaj komplikacje, które wymagały konsultacji z Panią Menadżer.
Po jakim takim opanowaniu sytuacji zabrałem się za drugie dwie tony grysu. Wczoraj Żonie powiedziałem nieskromnie, że zrobiłem 70% całej opaskowej roboty, co się okazało całkowitą bzdurą.
Wszystko przez kamienie, które postanowiłem układać w grysie robiąc z nich przejścia przez opaskę w tych miejscach, w których się ją zwyczajowo przekracza, żeby w nich za każdym razem nie chrzęściło nieprzyjemnie. 
Limit kamieni miałem mocno ograniczony na tyle, że musiałem wygrzebywać te z gościnnej opaski traktując je tam jako zbędne, na zasadzie Niech chrzęści gościom! Z tego tytułu zadałem sobie dodatkowego trudu, a i tak kamieni nie "stykło". To znaczy miałem sporo, ale ich rozmiary znacznie przekraczały głębokość opaski, i gdybym je ułożył, to tylko po to, żeby się zabić, bo tak by wystawały ponad poziom.
Bardzo niechętnie uruchomiłem Makitę z założonym przecinakiem. Ryłem w betonowym podłożu opaski pogłębiając ją. A to była kolejna ciężka praca. Potem zostawało już tylko poziomowanie kamieni, a ponieważ nie były one zwykłą betonową kostką, tylko nierównym granitem, więc proces trwał i trwał, żeby całość wypoziomować.
Zeszło znowu 4 godziny ciężkiej pracy, której... nie skończyłem. Ale efekt był super. 
 
Stać mnie jeszcze było na kilka odpowiedzi koleżankom i kolegom, króciutką drzemkę, prysznic i już  jechaliśmy do Powiatu, aby z pociągu odebrać Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego.
Wracając robiliśmy drobne zakupy. Ograniczę się tylko do jednej ciekawostki. Konfliktów Unikający kupował Stumbrasa i piwo, w tym dla Trzeźwo (nomen omen) Na Życie Patrzącej, która ostatnio zaczęła je próbować (nareszcie!, bo w końcu, jakby na to nie patrzeć, swoje lata ma), Żona piwo dla siebie (nareszcie z powrotem!), a ja skromnie, skrzynkę... Socjalnej.
Wieczorem siedzieliśmy prawie do północy na rozmowach o starych Polakach i karabinach maszynowych. Czyli o tym i o owym.
 
SOBOTA (18.03)
No i dzisiaj wstaliśmy o 08.00.
 
Zawsze, gdy są goście, staramy się nie być natrętnymi i dawać im szansę na poranną chwilę zaciszności i kameralności. A gdy zeszliśmy, wszyscy nadal mogli się poddać powolnemu rozruchowi. 
Dosyć szybko odnalazłem retransmisję nocnego półfinałowego meczu Igi Świątek z Jeleną Rybakiną (Ruska/Kazachstan). Wczoraj umówiłem się z Konfliktów Unikającym, że jeśli będzie znał wynik, niczym nie da po sobie poznać, jak mecz się zakończył.
- Chciałbym cię uspokoić - zaczął z rana, że nigdzie nie zaglądałem, więc wyniku nie znam i niczym w tej sytuacji zdradzić się nie mogę.
Za to ja "zdradziłem" go. Wypsnęło mi się. Bo od razu na monitorze ujrzałem, że retransmisja trwa 1 godzinę 20 minut, a to by oznaczało tylko dwusetówkę. Co z kolei oznaczałoby, że ta, która wygra pierwszego seta, wygra cały mecz. Konfliktów Unikający miał do mnie uzasadnione pretensje.
Pierwszego seta wygrała Rybakina i było "po meczu", bo oczywiście wygrała również drugiego.
Iga grała fatalnie, słabiutko. Ma wyraźny kompleks tej przeciwniczki.
Żona w międzyczasie zaserwowała I Posiłek.

Zaraz po tym zabrałem się za kolejne maile rezerwacyjne i po raz pierwszy wkradł się we mnie niepokój i pojawił się stres. Chciałem dobrze i dałem koleżankom i kolegom możliwość wyboru pokoju i towarzystwa, a przez to, zdaje się, wykopałem sobie grób. Bo możliwości noclegowe są, jakie są, a wektory ich oczekiwań zaczęły się znosić. Niedobrze.

Pogoda była taka, że wszelkie żywe stworzenia aż nosiło. Nas i Bertę też. Najpierw Konfliktów Unikający łaził po terenie i chłonął, potem dołączyliśmy my, a potem zabraliśmy się za pracę, która już wcześniej była umówiona z naszymi gośćmi. Wszystko razem trwało 4 godziny. Od 12.20 do 16.20.
Uprzątnęliśmy wszystkie świerki ścięte przez Sąsiada Od Drewna. Ale ten największy i kubaturowo równy ośmiu pozostałym musiał zostać. Jednego dnia nie podołalibyśmy wszystkim. 
Konfliktów Unikający dużym sekatorem ścinał gałęzie, ja, większe, piłą łańcuchową, a potem konary na klocki. We dwóch robota szła razy 2,5. Drobnicę wrzucaliśmy do nowego, natychmiast rozprawiczonego ogniska, gdzie czezła w ogniu piekielnym, grubsze gałęzie gromadziliśmy przy wiacie na przyszłe towarzyskie ogniska, jeszcze grubsze i pniaki zostawały do mojego przyszłego układania, żeby było czym palić w kuchni i kozie. Trzeźwo Na Życie Patrząca zaś grabiła tworzący się natychmiast podsyf, który powstawał przy ciągnięciu drzew i gałęzi. Stąd robota poszła razy 3, mimo że nie stanowiła przecież klasycznej pełnej robotniczej jednostki. Było to najlepiej widać, gdy fotografował ją Konfliktów Unikający. Pozowała wtedy stojąc przybrana w metropolialny strój trzymając w rekach grabie i uśmiechając się do obiektywu. Taki pic do przyszłego pokazywania. Ja fotografowanie miałem w dupie. Ale, co tu dużo mówić. Zaoszczędziła mi mnóstwo czasu, bo inaczej przecież sam musiałbym kiedyś ten podsyf grabić. I na pewno trwałoby to i trwało, bo ani chybi miałbym inne priorytety.
Posesja przejrzała.
- A co miała, kurwa, nie przejrzeć! - że zacytuję Edka z Pięknego Miasteczka.
Żona co jakiś czas przychodziła paść oczy piękniejącą posesją, po czym wracała, bo trzeba było dopilnować gotowania kilku potraw naraz.

Po wszystkim zdążyliśmy jeszcze zjeść zupę ogonową (ogony wołowe) i zaraz po tym, gdy ledwo wziąłem prysznic, punktualnie przyszli Lekarka i Justus Wspaniały. Tak mają.
Siedzieliśmy prawie do północy. Raczej nie było rozmów o starych Polakach i karabinach maszynowych, ale towarzysko toczyło się równie ciekawie.
 
NIEDZIELA (19.03)
No i wstaliśmy trochę po ósmej.
 
Wszystkich ogarnęła taka niedzielna niespieszność. Przy kawach toczyły się gadki. 
Musiałem się nieźle zmobilizować, żeby przygotować I Posiłek. Żona wybłagała jajecznicę na smalcu, cebuli i papryce. Zgodziłem się otrzymując w rewanżu drobne ustępstwa w innych sprawach. Tak jej zależało. 
Zanim jajecznica powstała, Konfliktów Unikający doczytał i oddał mi II tom Pepysa. Tedy wreszcie oba mam u siebie z powrotem. 
 
Gości odwieźliśmy do Powiatu do pociągu, a sami zrobiliśmy sobie niedużą, ale ciekawą wycieczkę.
Drugi raz w ostatnim czasie i w trakcie 17 lat naszego życia w Pięknej Dolinie odwiedziliśmy dwie wsie. Obie zadbane. Jedną z nich, tą ładniejszą, szpeciła rudera, która wpadła nam w oko. Bardziej tak dla sportu i żeby nie wyjść z wprawy.
Gdy wróciliśmy do domu, Żona zarejestrowała, że te przytłoczone przebiśniegi żyją, tylko że rosną i kwitną poziomo.
 
Zacząłem odpowiadać na kolejne maile rezerwacyjne. I bardzo szybko przestałem. Temat musiałem zawiesić, bo wpadłem w nieprzyjemną pułapkę. Będę musiał podejść do sprawy bardziej rygorystycznie, a tego się boję.
Wieczorem zrobiłem onan sportowy, bo mi go brakowało, a potem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

PONIEDZIAŁEK (20.03)
No i dzisiaj mamy I dzień astronomicznej wiosny.
 
I od razu się spisała.
Cały dzień było ciepło i zaskoczyła nas pierwszą burzą z poważnymi grzmotami i ciepłym deszczem. Pięknie.
Na dodatek, wiosennie, skończyłem opaskę. Temat został zamknięty. Niewiarygodne było to, że z pośród czterech ton grysu ani jeden kamyczek nie był nadmiarowy i ani jednego kamyczka mi nie zabrakło. Nie będę musiał dokupować lub magazynować jakiegoś nadmiaru. Pięknie. 
Wiosennie Żona  przez przypadek(?) znalazła ogłoszenie o sprzedaży tej rudery, którą wczoraj zarejestrowaliśmy. Musiało się ukazać dzisiaj. Jakaś dla nas wskazówka?!
I w tym wszystkim udało mi się nie zrobić blogowych zaległości. Pięknie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Pięknie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie domagając się wejścia do domu.
Godzina publikacji 19.08.

I cytat tygodnia:
Wydaje mi się, że znacznie ciekawiej jest żyć nie wiedząc, niż znać odpowiedzi, które mogą być błędne. - Richard Phyllips Feynman (amerykański fizyk teoretyk; uznany w 1999 roku za jednego z dziesięciu najwybitniejszych fizyków wszech czasów. Jeden z głównych twórców elektrodynamiki kwantowej, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1965 za niezależne stworzenie relatywistycznej elektrodynamiki kwantowej.)
 


poniedziałek, 13 marca 2023

13.03.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 100 dni. Niczym 100 pierwszych dni premiera i jego rządu...
 
WTOREK (07.03)
No i dzisiaj chciałem wstać o 07.00.
 
Naprawdę, mówię uczciwie. Ale co miałem poradzić na to, że dokumentnie obudziłem się już o 06.30, pół godziny przed smartfonowym alarmem. Dla picu poleżałem jeszcze w łóżku 15 minut, ale świetlistość przebijająca przez zasłony natrętnie mnie wzywała. Tedy wstałem.
Po porannym rozruchu zabrałem się za cyzelowanie koszmarnie długiego wpisu. Sam się go przestraszyłem. Znowu mówię uczciwie.
Poprawiłem mnóstwo literówek, jeden błąd gramatyczny, jeden ortograficzny, kilka stylistycznych, jeden faktograficzny oraz dopisałem jeszcze kilka zdań rozjaśniających treść. A i tak Żona w trakcie bardzo długiego czytania (ponad 1,5 godziny), w czasie którego skończyłem czyścić opaskę wokół domu i posunąłem się dalej w sprawach ogniska, znalazła jeszcze kilka literówek i jeden błąd gramatyczny.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem długo rozmawiałem z Wielkim Woźnym w sprawie zjazdu. Impulsem była wysłana wczoraj długa lista potencjalnych uczestników. Ustaliliśmy, że:
- tak naprawdę na dopięcie wszystkich spraw mamy cztery miesiące, bo w trakcie wakacji to możemy sobie ustalać..., 
- on i Profesor Belwederski pilnie zajmą się organizacją części oficjalnej - spotkanie z rektorem i dziekanem,
- on, Profesor Belwederski oraz para z naszego roku, która zęby zjadła na organizacji wcześniejszych zjazdów, przyjadą do nas pod koniec marca z krótką wizytą oraz wizytacją dwóch zjazdowych ośrodków.
Przy okazji pozwoliliśmy sobie z wielką sympatią obgadać niektóre koleżanki i kolegów z naszego roku.
Zaraz potem porozmawiałem z koleżanką-organizatorką, żeby wcześniej ustalić ich termin przyjazdu i umówić spotkania w Rybnej Wsi, bo będą jechać przez pół Polski. A potem natychmiast zadzwoniłem do pani menadżer i termin mieliśmy dopięty. Spotkanie na szczycie odbędzie się 22. marca, w środę, o godzinie 13.00.

Przez to wszystko dosyć późno wyjechaliśmy do Powiatu na zakupy. Głównym jednak celem wyjazdu było oddanie żoninego laptopa, jej podstawowego narzędzia pracy, do serwisu, bo od kilku dni nie reagował na nic.
- Czułam się, jakbym zostawiała jakieś zwierzątko. - smutna Żona się zwierzyła, gdy odpalałem auto. - Nie mogłam patrzeć, jak pani z nim znikała na zapleczu.
Dobrze ją rozumiałem.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Grysu nie było.
- Nic nie wiem... - jeden z pracowników patrzył na mnie wzrokiem "ja nic nie wiem". - Jak kierownik zamówił - wyjaśnił po mojej uwadze, że w tej sprawie rozmawiałem z kierownikiem - to będzie.
- A kiedy?
- Nie wiem... - Jak przywiozą, to będzie.
Trudno było mu odmówić logiki.
Po powrocie do domu z przyjemnością popracowałem 1,5 godziny przy drewnie i przy ognisku.

Pod wieczór rozmawiałem z Puczystą. Główny temat, poruszany przez ostatnie miesiące przez niego, będzie ze cztery razy, to obecność kapeli na naszym zjeździe, która miałaby go uświetnić. Ale tym razem temat poruszyłem ja i przejąłem inicjatywę, a kolega okazał pierwsze oznaki podporządkowania się. Ustaliliśmy, że prześle mi mailem koszty, a ja zabiorę się za poszukiwanie sponsorów spośród naszych koleżanek i kolegów, czyli podejmę trud żebraniny.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

ŚRODA (08.03)
No i dzisiaj też chciałem wstać o 07.00.

Ale historia się powtórzyła. Obudziłem się o 06.30. Tylko pic trwał krócej, bo 5  minut.
Aha, dzisiaj jest tzw. Dzień Kobiet. Na dodatek Międzynarodowy. Piszę o tym natychmiast od rana, żeby nie zapomnieć.
Nie wiem, jak jest teraz, ale dawniej, w PRL-u, był to świetny moment dla panów, żeby wypić zdrowie pań. Również w pracy, a może przede wszystkim. Ale teraz wiem jedno - media i handel mają używanie.

Już o 11.00 byliśmy oglądać nieruchomość. Facet w końcu oddzwonił. Z rozmowy wynikało, że dzisiaj będzie ją oglądać jeszcze kilku zainteresowanych.
- Przepraszam - zapytałem - a pan chce zrobić taki spęd, żeby wszyscy naraz łazili, oglądali i zadawali pytania oraz patrzyli na siebie nawzajem bykiem?!
- Nie, nie... - naturalnie zareagował - nie robię takich rzeczy. - Każdy zainteresowany może spokojnie obejrzeć sam i ma swój czas.
A i tak, gdy podjeżdżaliśmy, z daleka ujrzeliśmy jakąś parę, która właśnie wsiadała do samochodu. Wyraźnie wcześniejsi oglądający. Mogłem więc bykiem popatrzeć tylko na ich auto na metropolialnych numerach.
Pan okazał się naturalny, nie korporacyjno-pośrednikowy i sympatyczny. Więc nie było ze  mną problemu. Bo przed wyjazdem przedstawiłem Żonie swoje stanowisko, to znaczy opowiedziałem jej, o co chcę pana na dzień dobry poprosić.
- Proszę pana, mam do  pana taką prośbę. - My mamy w kwestiach nieruchomości spore doświadczenie, na dodatek wyobraźnię. - Więc prosimy, żeby nie mówił nam pan o tym, co widać i co można z tym wspaniałym miejscem zrobić. - Że, na przykład, dom spokojnej starości, albo agroturystykę, albo wszelakie warsztaty, że wokoło jest las, a dom stoi jako ostatni w zabudowie, tuż przy lesie i że asfaltowa droga kończy się ślepo przechodząc w leśny dukt, że okolica jest bardzo spokojna... - I nie przedstawiał nam innych, bardziej lub mniej nietrafionych akurat pomysłów. - Czy możemy się umówić, że bardzo chętnie o różne rzeczy będziemy pytać, a pan nam zgodnie ze swoją wiedzą odpowie?! - Prosimy nas zrozumieć! - Mieliśmy w naszym życiu do czynienia z wieloma pośrednikami, ostatnio również, i trudno jest nam znosić ich nadęcie, próby manipulacji i wciskania niedorzeczności oraz mówienia "Zainteresowanie jest bardzo duże, więc..."
Żona stwierdziła, że ogólnie rzecz biorąc zgadza się z moim podejściem i mnie rozumie.
- Ale poczekajmy i zobaczmy, jak ten pan będzie postępował i adekwatnie się zachowamy. - Nie musisz od razu zachowywać się, jak ten facet z sekatorem...
Więc się nie zachowałem, bo pan nie wciskał kitu i nie opowiadał bzdur traktując oglądających, tu nas, jak przygłupów, do tego nie mających wyobraźni. Ale paru błędów, niegroźnych, się nie ustrzegł.

Dom od wewnątrz Żona chciała obejrzeć od zawsze, czyli od czterech lat. 
- Chciałam, żeby się przekonać, że w środku jest syf i wszystko bez sensu, po czym mogłabym ze spokojnym sumieniem wyjść i raz na zawsze dać sobie z nim spokój.
Ale, jak wiadomo, życie bywa przewrotne. Bo domek zapadł Żonie w serce. Na parterze po lewej od wejścia spora kuchnia z kuchnią kaflową zawierającą podkowę, za kuchnią duża spiżarnia, a pod nią piwniczka. Na wprost oddzielnie toaleta i łazienka, po prawej nieduży salonik z kominkiem.
Na I piętrze pokój nad kuchnią, na wprost kolejny klopik i łazienka, po prawej pokój nad salonikiem.
- Zawsze marzyłam o takim niedużym (120 m2) domku, zgrabnym, kompaktowym... - Żona wyraźnie była pod wrażeniem.
Całość do remontu, żeby zrobić po swojemu. Mniej w klimacie, bo on był już stworzony, bardziej, aby większość rzeczy wymienić, ocieplić i nadać mu świeżego sznytu.
Budynek gospodarczy miał 180 m2. Idealny, aby zrobić dla gości trzy komfortowe mieszkania. Ale trudno nawet mówić o remoncie. Tam należałoby wszystko stworzyć z wyjątkiem dachu, który był w dobrym stanie. Remont w stylu Naszej Wsi. Kto wie, ten wie.
Do tego wszystkiego działka, 1.200 m2, foremna, zgrabna i urokliwa. Po prostu w sam raz. A obok teren nadleśnictwa, spora działka, 3.000 m2, cała obsadzona starymi winoroślami. Część z nich pod folią, której od dawna nie ma (być może biała winorośl), a na terenie odkrytym chyba czerwona. Małżeństwo, poprzedni właściciele (nie obecni, sprzedający), je hołubili i produkowali wino. Żal serce ściskał, gdy patrzyłem na ten obraz nędzy i rozpaczy i wyobrażałem siebie, jak całą winnicę przywracam z powrotem do świetności. Też bym ją hołubił.

Zrobiliśmy małą wycieczkę po terenie. Żona milczała. Widziałem kątem oka jej twarz, wzrok nieobecny, zapatrzony gdzieś w dal, a w niej ten domek, który przed chwilą oglądała.
- Widzę, że zapadł ci w serce?...
Kiwnęła tylko głową, trochę smutnawo. Więc, żeby wybić ją z tego stanu, zacząłem liczyć, ile pieniędzy należałoby przeznaczyć na remont, ile pieniędzy byśmy skonsumowali przez dwa lata remontu nie mając wtedy dochodu i ile później na tym moglibyśmy zarabiać.
- W jakimś sensie wrócilibyśmy do Naszej Wsi. - skomentowała.
Wiedziałem, o czym mówi. Ale nie wiedziałem, czy to by nas uwierało, czy też nie, bo jednak miejsce inne, mniejsze i urokliwe. Skala remontu i przyszły styl życia byłyby podobne. Ale różnica, istotna, byłaby taka, że w czasie te dwa miejsca dzieliłoby 17-19 lat. Drobnostka.

Zahaczyliśmy o Kolejowe Miasteczko (może naszą przyszłą gminę) i pojechaliśmy do Rybnej Wsi, do gospodarstwa agroturystycznego, które częściowo będzie gościć nasz zjazd. Z właścicielką jeszcze raz obgadaliśmy poszczególne pokoje, wszystko sobie zapisałem i umówiliśmy się na jutro na oglądanie, bo dzisiaj ze względów logistycznych nie było to możliwe.
W czasie tego spotkania zadzwoniła do Żony pani z serwisu komputerowego.
- Komputer działa i jest do odbioru. - Jeśli dzisiaj, to do 17.00.
Widząc stan Żony, jej wielką ulgę, zdecydowałem jechać natychmiast. 
- Komputer się kompletnie zawiesił, w takim specyficznym stopniu, że normalnymi działaniami nie dawało się go wzbudzić. - Musieliśmy dostać się do środka i go wyprowadzić z tego stanu. - Tak czasami się zdarza.
To "zdarzenie" głupiego bydlaka kosztowało nas 120 zł. Ale Żona wracała szczęśliwa mając u boku swoje zwierzątko.

Po południu było mnie stać tylko na drobne 5 minut z drewnem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Jednak super się oglądało na dużym ekranie. Ponieważ scenarzyści wykonali kolejną woltę, to przestaliśmy dociekać i domniemywać, jak mogą się potoczyć dalsze losy i dlaczego oraz kto jest kto. Tylko opierając się na serialowej logice stwierdziliśmy, że dwoje głównych bohaterów musi żyć do końca ostatniego odcinka, ale o tym, co w nim może być, dyskutować sensu nie ma. Nawet, gdyby w tym była jakaś logika. Bo co będzie, jeśli producenci stwierdzą, że w związku z bardzo dobrym odbiorem widzów, szkoda byłoby ich uśmiercać . Niech sobie jeszcze pożyją w kolejnym dokręconym sezonie.
 
Dzisiaj o  08.22 napisał Po Morzach Pływający.
Jestem pod wrażeniem. Tyle pisania. I ta historyjka o sekatorze. Co za zbieg okoliczności.
Parę dni temu kupiłem Czarnej Palącej sekator Fiskarsa, ale taki i przedłużką do 1.6m żeby nie musiała używać drabiny. Jeżeli się sprawdzi to kupię trochę większy 2.4m, ale to już dla siebie.
Ogrodzenie zamówione, furtki będą pod koniec marca czyli jak do tej pory plan A jest realizowany.
PMP
PS
Nie pamiętam czy widziałeś naszego " grillownika. Prześlę zdjęcia na Messengera.
(pis. oryg.; zmiany moje)

CZWARTEK (09.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A chętnie bym jeszcze pospał. Durnowaty organizm.
O 11.00 odwiedził nas Justus Wspaniały. Zaprosiliśmy go kilka dni temu. Spotkanie przebiegło w przyjaznej i owocnej atmosferze. Przy kawce mogliśmy porozmawiać o różnych sprawach i zdaje się, że Justus Wspaniały tak naprawdę po raz pierwszy nas "poznał" i zrozumiał. A wszystko przez fakt, że opowiedzieliśmy mu o naszym wczorajszym oglądaniu nieruchomości i szerokich, i dość szczegółowych "planach" z nią związanych. Patrzył na nas niedowierzająco i nagle go olśniło.
- Przecież wy normalnie jesteście nienormalni! - złapał się za głowę pękając ze śmiechu.
- Bo musisz zrozumieć - zaczęła wyjaśniać mu Żona - że w ten sposób, zdajesz sobie sprawę, w ilu my miejscach "mieszkamy"? - Każde analizujemy, remontujemy, urządzamy, wyciągamy plusy i minusy i dogłębnie przeżywamy. - Bo droga jest celem.
Za dwa tygodnie przyjedzie Lekarka i ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy zaproszeni do nich. Bo mieli być u nas.
- Niedługo kończę palić w kominku, uruchomię pompę ciepła i całą chałupę wysprzątam. - Bo już mam serdecznie dosyć tego bałaganu!
Ponieważ w trakcie spotkania przewijał się sympatyczny temat nalewek, to ustaliliśmy, że za dwa tygodnie zrobimy kolejną degustację Zwłaszcza, że tych zrobionych z cytrusów i z pigwowca mam nadmiar!
- Wczoraj był Dzień Kobiet, to chętnie jedną butelkę z mandarynki lub z cytryny bym przyjęła...
Justus Wspaniały zamilkł, bo on nie z tych, żeby od razu leciał. Ale może dojrzeje, zwłaszcza że czyta bloga. Żona jednak stwierdziła, że jestem bezczelny, bo go w tej sprawie za chwilę trochę maglowałem.

Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu do Rybnej Wsi, zadzwonił Profesor Belwederski II i drugi kolega, ci dwaj, co to się spotykają i "się nudzą". Troszkę przeszkadzał im nasz pośpiech przed wyjściem, ale kilkoma żarcikami sypnęli. Przede wszystkim zadzwonili jednak w sprawie naszego innego kolegi, a sprawa przez nich poruszana była poważna i będę musiał, jako organizator, ją uwzględnić.
O 13.30 byliśmy w gospodarstwie agroturystycznym i mogliśmy obejrzeć pokoje i zanotować różne uwagi. A o 14.00 to samo zrobiliśmy w hotelu. Pani menadżer nas skrupulatnie oprowadziła, wszystko się nam podobało i stwierdziliśmy, że pod względem noclegowym, ale również imprezowym powinno  być ok.
Tedy uspokojeni w gospodzie zjedliśmy wczesny Posiłek II. Ja karpia, Żona tołpygę. Bo skoro już tam byliśmy...

Po południu paskudnie czymś padało, więc tym bardziej nie było mi w głowie cokolwiek robić na dworze. Tylko niezbędne drewno.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

PIĄTEK (10.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
A smartfona miałem nastawionego na 06.20. Dlaczego tak "dziwnie"? Bo to dawało mi 9 godzin snu.
W Kalendarzu Świąt wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Mężczyzn. Pomijając głupotę tego "święta" wymyślonego chyba stosunkowo niedawno dla dziwnie przedsięwziętej równowagi względem 8. marca gołym okiem widać, jak mężczyźni od dłuższego czasu są dyskryminowani. W nazwie brakuje słowa "Międzynarodowy". Z tego należałoby wnioskować, że jest to wymysł polski i chyba trzeba będzie długo czekać, aby dostał się na międzynarodową arenę. Jeśli w ogóle. Nie mamy takiej siły przebicia. Co innego, gdyby to przyszło z Ameryki. Och, to media i handel natychmiast by się tego uchwyciły.
Sam od dziecka jestem skażony tą Ameryką. Pamiętam, gdy rzadko, bo rzadko, ale jednak, przychodził list z AMERYKI, od jakiejś ciotki Mamy, a w nim 10 dolarów. Raj normalnie. Otwieraliśmy i oglądaliśmy z nabożną czcią. Na dodatek ten znaczek i stempel pocztowy. 
Teraz to nawet się nie dziwuję tej "oszałamiającej" kwocie, tylko faktowi, że pieniądze w ogóle docierały. W czasach ubecji, cenzury i standardowym otwieraniu listów, zwłaszcza tych przychodzących ze zgniłego imperialistycznego Zachodu, faktu, że ten banknot do nas docierał, nie dawało się wytłumaczyć niskim w końcu jego nominałem, tylko należało to rozpatrywać w kategoriach cudu.  I tak właśnie cała rodzina do sprawy podchodziła.
A potem przyszła komedia Sylwestra Chęcińskiego Sami swoi i zdanie Pawlaka, które weszło do potocznego języka polskiego A taki był ładny, amerykaaański. Do tej pory i na wszystko, co jest dobre, albo co mi się udało dobrze zrobić, mówię, że jest amerykańskie. 
Na przykład ostatnio, gdy były Q-Wnuki. Gdy w końcu rano różnymi metodami, od łagodnych i ciepło-zachęcających prób do wrzasku, prosiłem Bertę, żeby łaskawie zeszła na dół i poszła ze mną na spacer, w końcu udawało mi się ją ściągnąć na spocznik, za którym miała już tylko do pokonania trzy stopnie, co zawsze staje się problemem, zwłaszcza że Piesek wyczuwa irytację pana i ma wyraźne obawy, żeby koło niego przejść. 
Na spoczniku odbywa się pewien powtarzalny rytuał. Pan wyciera Pieskowi zakaprawione oczka, zakłada obrożę, daje smaczka dla złagodzenia wrażenia, jakie musiało tkwić w Piesku po wrzasku pana i wygłasza tę samą, krótką mowę:
- Pieskowi trzeba oczka po nocy wytrzeć, bo inaczej Piesek wychodzi na spacer i się męczy starając się łapą pozbyć tych wstrętnych glutów.
Po czym bierze paszczę w obie ręce, przybliża do swojej twarzy na milimetry, i wpatrując się intensywnie w oczy Pieska mówi:
- O, teraz oczka są śliczne, takie amerykańskie. - Mają czystą, strasznie groźną głębię!
A gdy założy już obrożę, bierze jeszcze raz paszczę w dłonie tak, żeby fafle spoczywały równo po dwóch stronach i znowu mówi:
- O, fafelki są idealnie rozłożone, takie amerykańskie.
Między jedną a drugą brutalną ingerencją pana Piesek zachęcająco i delikatnie macha ogonem sygnalizując, że już chętnie by tego smaczka przyjął. Po czym w końcu pan daje go w nagrodę za to, że Piesek czekał cierpliwie i przeszedł te psie męczarnie.
Żona przed tym cyrkiem natychmiast rzuca wszystko i siada w fotelu w kuchni, żeby sobie popatrzeć. Ciekawe, że ani jej, ani mnie to się nie nudzi. 
I właśnie ostatnio ten cyrk obserwowała Ofelia. I za każdym razem wybuchała śmiechem na słowo "amerykańskie". Ciekawe, dlaczego?
- Bertusia ma takie oczka amerykańskie i paszczę amerykańską... - powtarzała.

- Dzisiaj jest Dzień Mężczyzn! - oznajmiłem rano Żonie, prowokacyjno-sztuczno-radośnie, gdy już zdążyła się umościć w fotelu przed kozą.
- O, Matko! - wstrząsnęło nią. - To mam ci kupić tulipana?!...
Ubawiłem się, ale wyobrażony natychmiast widok, gdy Żona wręcza mi takiego chabazia, przeraził mnie. Miałem za swoje z powodu zakłócania żoninego porannego 2K+2M.

Po I Posiłku przygotowałem Żonie mnóstwo wszelakiego drewna. Na dworze + 13 st., więc nieźle się zgrzałem w ramach wypacania toksyn z organizmu. A potem zasiadłem do comiesięcznych papierów i się szykowałem do wyjazdu.
W Metropolii miałem odebrać o 18.00 Wnuka-II, który był na pierwszych zajęciach z origami w Fundacji Polsko-Japońskiej, dzięki też której od trzech lat uczy się japońskiego. Przewidując piątkowe metropolialne korki wystartowałem z zapasem czasu i się... "naciąłem". Doznałem szoku, bo podróż trwała 50 minut - od bramy do bramy. A siedziba fundacji mieściła się po drugiej stronie Metropolii. Na żadnym z dziesiątków świetlnych skrzyżowań nie stałem dłużej niż jeden cykl, a często miałem zieloną falę. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Może to jakaś nowa polityka PIS-u z obszaru Dobrej Nowiny, tfu, co ja mówię, Dobrej Zmiany, o której z Żoną nie mieliśmy pojęcia, bo nie śledzimy?!
Byłem 25 minut przed czasem. To sobie pochodziłem po dzielnicy, w której może mogłem być z raz w życiu i to bardzo dawno, i podziwiałem albo miałem ubaw z poszczególnych domostw i pomysłów ich właścicieli.
W międzyczasie zadzwonił Wnuk-I i upewniał się, czy dzisiaj do nich przyjadę. A upewniony wyraził się oszczędnymi słowy i zasugerował, że byłoby sympatycznie, gdybym po drodze odebrał go od babci (Teściowa Syna).
- Dziadek, ale jeśli ci nie pasuje, to mogę gdzieś dojechać... - był pełen dobrej woli. 
To podałem mu kilka bardzo charakterystycznych miejsc Metropolii, ale za każdym razem dziwił się ze śmiechem mówiąc, że nie wie, gdzie to jest.
- To dajmy sobie spokój. - Mniej będzie problemów i komplikacji oraz szybciej wrócimy do was do domu, jeśli ja przyjadę do babci.
Gdy już była 18.00 i się zmierzchało, a przed fundacją nie było śladów życia, Synowa wysłała dwa smsy. W pierwszym kazała kupić Wnukowi-II coś do picia, a w drugim wcisnąć mu je, gdyby się wzbraniał. Później od niej, dopiero w domu, a za 20 kolejnych minut czekania (kwitłem w sumie 45 minut) od Wnuka-II dowiedziałem się, że wczoraj miał rezonans magnetyczny, a duże ilości  płynów są potrzebne, żeby z organizmu maksymalnie wydalić wredny kontrast. 
Tym wszystkim się zmartwiłem. Bo o ile w wakacje na lewej górnej powiece pojawiła mu się taka drobniutka, jak ziarnko piasku, krostka, tak teraz ujrzałem narośl wielkości ziarna grochu.
- A to cię boli? -zapytałem.
- Nie.
Ale nie ma opcji, żeby mu to nie przeszkadzało. A nie pytałem, na ile się przejmuje i na ile wpływa to na jego psychikę. Po cholerę podgrzewać atmosferę.
Wnuk-II, pomijając poważne badanie rezonansem, w wieku 14. lat miał równie poważny, jeśli nie poważniejszy kontakt z państwową służbą zdrowia. I już w tym wieku widział bezsens i nie mógł zrozumieć jej organizacji.
- Dziadek, na rezonans mieliśmy z mamą przyjechać rano i po dwóch godzinach miałem go mieć. - Kazali być na czczo. - Badanie zrobili po... 11 godzinach. Czekaliśmy o głodzie. - usta przybrały kpiący wyraz, a w oczach panoszyła się pogarda, komentarze wzmocnione przez jego nastoletniość. 
Wnuka-I odebraliśmy od babci i nadal płynnie, bez korków, dotarliśmy do Sypialni Dzieci. Rodzice... spali. Dwaj młodsi natychmiast zagospodarowali dziadka grą w kierki. Chcieliśmy grać we czterech, ale starsi się wypięli. Po jakimś czasie rodzice zeszli widocznie obudzeni naszymi wrzaskami, które zawsze towarzyszą emocjom, zwłaszcza wtedy, gdy komuś podrzuca się króla kier w charakterze poważnej, ujemnej punktowej świni.
 
Wieczorem trójka dorosłych, po aferach związanych z kładzeniem się spać, w których pierwszoplanową rolę zawsze odgrywa Wnuk-IV, mogła długo i sympatycznie porozmawiać przy kominku.
W którymś momencie zebrałem się na odwagę i wyjaśniłem dzieciom, że je uprzedzam, ale ja już nie będę mógł brać udziału w kościelnej części wszelakich, w tym rodzinnych, uroczystości.
- Bardzo źle zniosłem ostatnią, pogrzeb mojego kolegi z klasy, Tego Trzeciego... - I postanowiłem sam siebie nie katować i być ze sobą w zgodzie. - Wystarczy mi, jeśli to będzie, na przykład, pogrzeb, że już nad samym grobem będę musiał znosić ciąg dalszy kościelnej ceremonii. - Tu już jednak nie będę miał wyboru.
Syn i Synowa uwagę przyjęli ze spokojem i zrozumieniem.
- Tato, to jest twoja sprawa i twoja decyzja. - krótko podsumował Syn.
- Nawet na ślubie?... - spróbowała Synowa.
- Nawet. - Ale na weselu chętnie będę, jeśli zostanę zaproszony.
 
Spałem z  chomikiem. W nocy parę razy mnie budził. Względem ostatnich moich pobytów bydlę się wyraźnie ożywiło.

SOBOTA (11.03)
No i rano wstałem o 08.00. 

Na dole czekał już na mnie Wnuk-III i od razu musiałem z nim zagrać w atomica, w której to, specyficznej odmianie szachów, ponoć jest najlepszy. I rzeczywiście był, przynajmniej lepszy ode mnie. Za chwilę Wnuk-IV złoił mi skórę w antyszachach. I już mogłem ich obu odwieźć na 09.30 na harcerską zbiórkę.
Gdy wróciłem, najpierw przypiął się Wnuk-II i się ciężko zdziwił, gdy go pokonałem w antyszachach. Z jeszcze większą pewnością siebie wystartował Wnuk-I i... poległ.
- Chłopaki, zobaczycie, jak wasz ojciec będzie bronił honoru domu!... - zakomunikował Syn, oczywiście z największą pewnością siebie. Przegrał.
- Synuś, skoro idziesz na górę, to powiedz chłopakom, jak broniłeś honoru domu. 
Gdy przywiozłem obu młodszych, też do mnie ponownie wystartowali i obaj w antyszachach dostali baty. Analiza moich sukcesów przeprowadzona przez Syna chyba była trafna.
- Bo  u ciebie chyba procentuje fakt, że jesteś dobry w warcabach, a tam i tutaj bicia są przymusowe.
Potem Wnuk-I odważył się zagrać ze mną w warcaby i ... przegrał, z kolei ja nie miałem szans z Synem w Racing Kings. Zwariować można było, bo co chwilę obowiązywały inne zasady.
- Tato, wyczytałem, że tych odmian szachów, w których obowiązuje ta sama plansza, te same bierki i sposób ich poruszania się, jest pięćset.

Tych emocji było tyle, że w końcu tak mnie rozbolała głowa, że musiałem się napić... wody z solami, a potem... Pilsnera Urquella.
- Tato, a czy... - Syn stanął nade mną, gdy dochodziłem do siebie.
- Możecie! - wszedłem mu w słowo. - Zostanę z chłopakami. - Kiedy wrócicie?
- O 18.00. 
- W porządku.
- Tylko tato, niech starsi chłopcy na obiad naobierają ziemniaki i je ugotują lub ryż albo kaszę i do tego niech zrobią jajecznicę. - Synowa trzymała rękę na pulsie.
 
Nagle zapanowała cisza. Miałem trochę czasu dla siebie. Ale potem musiałem wrócić do rzeczywistości. Starsi zeszli na dół i włożyli poważny wysiłek w przygotowanie obiadu wyciągając z zamrażarki aż dwa woreczki fasolki szparagowej, po czym zaczęli się kłócić, jak ją należy gotować. Starszy uważał, że w wodzie, młodszy, że na parze. W końcu młodszego pogoniłem na górę, a starszy został tylko dlatego, że bez oporów zaczął ze mną obierać ziemniaki. Czas nam zszedł na fajnej rozmowie.
Postanowiłem resztę zrobić sam, bo szybciej i przy mniejszych nerwach. Stwierdziłem, że podam specialite de la maison, czyli moją potrawę, ale do tego potrzebowałem spory kawałek żółtego sera w kostce, żebym mógł go zetrzeć. Więc Wnuk-I wyciągnął taką z zamrażarki. Nie dość, że nie dała się trzeć, to swoją -25. stopniowością bardzo szybko sprawiła, że prawą rękę miałem zgrabiałą.
- Masz tu kasę i idź do sklepu. - Kup kostkę sera mniej więcej tej wielkości.
Wnuk-I się zaparł, że nie pójdzie. Znam gada z tej strony. Jest tak skrępowany koniecznością zrobienia zakupów i wchodzenia w jakiekolwiek interakcje ze sprzedającymi, że za diabła nie daje się namówić. Pal diabli jeszcze zakupy gotowców, ale zmuszałem go, aby odezwał się do sprzedawczyni i określił wielkość kostki, a to bezwzględnie odpadało. Odwrotnie niż u Wnuka-III. Zadeklarował, że chętnie pójdzie, a ponieważ to wyszło od niego bez moich jakichkolwiek nacisków, pytań i sugestii, to kazałem mu w nagrodę kupić sobie jakąś czekoladę.
Gdy wrócił, wszyscy zaszyli się na górze, więc miałem święty spokój. Wnukowi-II i III zgodziłem się, aby do 16.00 grali na komputerach, a potem przez pół godziny Wnukowi-IV i była harmonia, zwłaszcza że Wnuk-I nie wchodził z nimi w żadne konflikty słuchając sobie w innym pokoju na słuchawkach muzyki.
 
I na to pojawili się rodzice. Dwie godziny przed czasem! Ciszę i święty spokój szlag jasny trafił przede wszystkim za sprawą Synowej.
- Dziadek - zdążył mi szepnąć Wnuk-I - no i po co rodzice wrócili przed czasem?  - Nie mogli jeszcze sobie pójść gdzieś na kawę?... 
Zdążyłem tylko kiwnąć głową przyznając mu rację.
- A co to za granie na komputerach?! - Synowa wpadła na górę.
Spokojnie wyjaśniłem, że to za moją zgodą i opisałem, jak to miało wyglądać.
Spasowała nie chcąc podkopywać autorytetu dziadka. 
- To obiad jeszcze nie jest gotowy? - zeszła na dół i zasiadła przed laptopem.
Zaczęła się dyskusja sprowokowana przeze mnie.
- Ale posłuchaj, lepiej będziesz się czuła, gdy odejdziesz od standardowych nazw - śniadanie, obiad, kolacja, bo one narzucają określone pory dnia i wiążą. - A gdy je ponumerujesz, Posiłek-I, Posiłek-II, itd., to nie będą przemycać ani pory, ani rodzaju posiłku. - Poza tym, gdyby za obiad zabrali się chłopcy, to by dzisiaj nie był gotowy wcale. - A tak Posiłek-II będzie o 18.30 i nic się nie stanie.
- Ale tato, czy ty nie rozumiesz, że to są młode organizmy, decyduje biologia, hormony...
- Wydaje mi się, że wchodzisz w zbędną akademickość. - zarzuciłem jej i na tym stanęło.

Dobrnąłem do szczęśliwego końca. Fasolkę ugotowałem na wodzie, ziemniaki na... wodzie, a na patelnię wbiłem 16 jaj i przysypałem je tartym serem. I tak to wszystko zsynchronizowałem, że każda z części była gotowa o tej samej porze.
Chłopaki co chwilę podnosili pokrywkę patelni i dopytywali.
- O, jak apetycznie pachnie! - skomplementował mnie Wnuk-IV.
Wszystkim smakowało. Synowa nie jadła, nie dlatego że się obraziła, ale okazało się, że coś tam zjedli "na mieście". Syn jednak spróbował i chwalił.
- I ty się dziwisz dziadek, że ja chcę być u babci. - usłyszałem Wnuka-I po wszystkim.
- Nie dziwię się, ale musisz to robić w sposób wyważony.
 
Atmosfera na tyle się wyluzowała, że w czwórkę zagraliśmy w kierki. Wnuk-I nie mógł się już wymigać, bo wczoraj obiecał, że zagra, więc mu to od razu przypomniałem.
- Zobaczymy, jaki jesteś słowny. - podpuściłem go, a w jego wieku o to nietrudno.
Znowu były emocje i wrzaski. W takiej sytuacji nie mogłem natychmiast zareagować na smsa Kolegi Inżyniera(!), zresztą chyba go nawet nie słyszałem. Kolega więc bardzo się zdenerwował i poruszył niebo i ziemię, czyli Żonę, która w istocie jest dla mnie tymi dwoma światami. 
Żona bezceremonialnie do mnie zadzwoniła. Okazało się, że tylko dzisiaj w Biedronce jest promocja Pilsnera Urquella 15+15. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia! I Żonie, i Koledze Inżynierowi(!) wyjaśniłem, że po pierwsze mam jeszcze zapas i aż takim dewiacyjnym oszołomem to nie jestem, a po drugie wypiłem już dwie butelki i nigdzie jechać nie będę. Obojgu jednak podziękowałem i poleciłem się stałej pamięci Kolegi Inżyniera(!).
 
Wieczorem wszyscy uparli się pokazać mi kontakt ze sztuczną inteligencją, która ponoć od dwóch lat rozwija się w tempie wykładniczym. Więc wszyscy na wyścigi zadawali jej jakieś pytania lub stawiali problem, a ona się do tego w mgnieniu oka ustosunkowywała i odnosiła. Przerażające! Zgodziliśmy się, że ludzkość kopie sobie kolejny grób.
Gdy wszyscy szykowali się iść do łóżek, zakomunikowałem, że ja zostaję, bo o 21.30 powinien rozpocząć się mecz Igi Świątek z Amerykanką Claire Liu. Syn się ugiął i pozwolił chłopakom oglądać do 22.30.
Mecz rozpoczął się o... 22.25, więc Syn się ponownie ugiął i pozwolił na kolejne 15 minut, potem na kolejne, by się wreszcie poddać i uciec na górę ze słowami To niech oglądają do końca. Synowa zrobiła to grubo wcześniej widocznie nie chcąc być przeze mnie posądzoną kolejny raz o akademickie podejście, tym razem do kwestii spania swoich dzieci.
Chłopaki się fajnie wykruszały. Wnuka-I mecz wcale nie interesował, Wnuk-II znudził się jako pierwszy, po nim padł Wnuk-III, a do samego końca bez najmniejszych problemów dotrwał Wnuk-IV.
Nawet chciał oglądać z zainteresowaniem wywiad z Igą, która wygrała 2:0.
- Bo dziadek, ja się zawsze interesowałem tenisem! - zakomunikował z pełnym przekonaniem.
I nie przeszkadzał mu wcale fakt, że na początku meczu pytał o wszystko wykazując się kompletnym dyletanctwem oraz że użył komicznego w jego wieku "zawsze". Już chyba po dwóch pierwszych gemach we wszystkim się orientował i komentował, jak stary wytrawny kibic tenisa. A potem to już nawet tego nie robił. Za cały wspólny komentarz wystarczyło nasze, takie samo, znaczące spojrzenie, ironiczny uśmiech, czy grymas twarzy.
Wnuk-IV jest tym, który jeszcze ciągle "przykleja się" do dziadka. Ciekawe, ile to potrwa? Bo już od jakiegoś czasu pojawiają się u niego zdrowe oznaki, kiedy to, na razie naprzemiennie, komputer potrafi wygrać z dziadkiem.
 
NIEDZIELA (12.03)
No i poranek był wybitnie niedzielny. 
 
Niespieszny.
Synowa od dawna siedziała przy zastawionym śniadaniowo stole i bez słowa coś robiła w laptopie spokojnie czekając, aż wszyscy wreszcie zasiądą. A wszyscy albo łazili gdzieś po domu, albo grali z dziadkiem. Szachy, antyszachy, atomic szachy i warcaby. Tylko Wnuk-II nie brał w tym udziału gdzieś na górze zaszyty w swoim świecie.
Przy śniadaniu też było rozwlekle - długie gadki, dowcipy i opowiastki.

Wyjechałem tuż po południu, a już o 13.00 byłem w Wakacyjnej Wsi. Siła małego niedzielnego ruchu i nowej obwodnicy.
I znowu niespiesznie przekazaliśmy sobie z Żoną różne ciekawostki z tych dwóch dni. A potem urządzałem się w domowych pieleszach - rozpakowanie się, przebranie, drewno i przejmowanie od Żony moich standardowych domowych funkcji, które siłą rzeczy w tym krótkim okresie ona pełniła.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
PONIEDZIAŁEK (13.03)
No i wstałem zupełnie standardowo.
 
O 06.30.
I zupełnie standardowo spędziłem ten poniedziałek. Jak każdy poniedziałek. Pisałem robiąc sobie od czasu do czasu przerwy, żeby nie zapaść na zdrowiu.
Żona zaś spędziła czas całkiem niestandardowo, bo robiła tabelki z wykazem pokoi i ich opisem. Zostaną one wysłane do koleżanek i kolegów, żeby mogli sobie wybrać. Ta praca i tak nie ustrzeże mnie przed uwagami, pytaniami, zdziwieniami, zastrzeżeniami i drobnymi fochami. Ale widziały gały, co brały!
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy. Rzeczowe.
W tym tygodniu Berta szczekała kilka razy, żeby ją wpuścić do domu. I tęskniła za panem, gdy wyjechał. Albo popiskiwała "nie wiedzieć czemu", albo leżała na środku pokoju z paszczą zwróconą w stronę stołu pana, czego normalnie nie robi, albo porwała sobie na legowisko fajną skarpetkę pana. Oczywiście taką przed jej praniem.
Godzina publikacji 19.15.

I cytat tygodnia:
Przez całe życie owce bały się wilka, a zjadł je pasterz. - przysłowie gruzińskie.
Doskonale wiem, jaki jest wydźwięk tego przysłowia Ale nic na to nie poradzę, obywatelu sierżancie, że mi się wszystko z dupą kojarzy. 
W dawnych peerelowskich czasach żołnierze Ludowego Wojska Polskiego przechodzili przez psychologiczne testy. Nie wiem, może jest tak i teraz.
Sierżant pokazał badanemu szeregowemu obrazek zawierający mnóstwo różnej wielkości kwadratów.
- No i z czym wam, szeregowy, kojarzy się ten obrazek.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant spokojnie podsunął kolejny z różnymi cyframi.
- A ten?
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant się zdziwił i podsunął kolejny z ładnym pejzażem.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant wyraźnie się zirytował, ale pokazał kolejny z różnego rodzaju narzędziami.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
- Czy wyście, kurwa, szeregowy całkiem zgłupieli?!
- Obywatelu sierżancie, ja nic na to nie mogę poradzić, że mi się wszystko z dupą kojarzy.

Ze mną jest podobnie, tylko analogicznie odwrotnie. W przysłowiu słowo "pasterz" jednoznacznie mnie ukierunkowało. Wszyscy znają często używane w pewnych religijnych  kręgach określenie (formułę?, powiedzenie?, cytat?), jak to pasterz pasie swoje owieczki chroniąc je przed wilkiem-szatanem. Oczywiście dla dobra tychże. A sumarycznie rzecz biorąc wychodzi na to, że albo ta ochrona jest nieskuteczna, albo owieczki dostają nieźle w kość od pasterza przez całe swoje życie.
Idąc dalej, może już trochę zbyt zaciekle i chorobliwie, przypomniał mi się amerykański film z 1960 roku Wehikuł czasu. W scenach z przyszłości główny bohater widzi, jak na pewien sygnał pasterzy- -hodowców ludzkie owieczki, jak stado baranów, idą na rzeź. W filmie akurat dosłownie.