poniedziałek, 29 maja 2023

29.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 177 dni.
 
WTOREK (23.05)
No i w ramach obserwacji maja odnotowałem: rano pięknie, po południu zachmurzenie i lekki deszczyk, ale cały czas ciepło.
 
Przez Madziara weszła we mnie dodatkowa energia i postanowiłem ambitnie dotrzeć do jednego z kolegów z naszej "specjalistycznej" ósemki, który na zjeździe był bodajże raz i z którym nie widziałem się od 1990 roku, kiedy to na drugim końcu Polski nocowałem u niego i poznałem żonę oraz dwójkę dzieci. Od tego czasu się nie odzywał, a wszelkie namiary z naszego zjazdowego przewodnika okazały się nieaktualne. Kontakt przepadł.
Rano postanowiłem zatelefonować do jego byłego zakładu pracy. Sprawdziłem, czy istnieje. Istniał i miał się dobrze, a to dawało nadzieję, że ktoś stamtąd, powiedzmy z działu kadr, podpowie mi, czy jego adres pocztowy, adres zamieszkania jest aktualny, bo miałem zamiar napisać list (ręcznie, naślinić kopertę i ją zakleić, nakleić znaczek i wysłać takie coś pocztą - te szczegóły dla obecnych małolatów, bo mogą nie wiedzieć, o co mi chodzi z tym wysyłaniem) i w ten sposób nawiązać kontakt.
Gdyby się udało go namówić na przyjazd i gdyby przyjechał Madziar, byłaby nas siódemka. Ósemki już nigdy nie będzie, bo jeden z kolegów umarł wiele lat temu.
Z Poszukiwanym Kolegą przez trzy lata, zaraz po studiach, byłem blisko związany. W tym okresie pięcioro z nas (ja, Poszukiwany Kolega, Małżeństwo z Budapesztu oraz Kolega Nieżyjący) pracowaliśmy w jednym zakładzie związani umową z koniecznością odpracowania stypendium fundowanego, które otrzymywaliśmy z tego zakładu przez ostatnie dwa lata studiów. Była to pewna forma niewolnictwa, ale z drugiej strony przecież za coś brało się pieniądze, poza tym od razu dostawało się pracę, no i przede wszystkim mieszkanie.
Z Poszukiwanym Kolegą dzieliły nas tylko dwie klatki w dziesięciopiętrowym bloku, więc siłą rzeczy praktycznie widywaliśmy się codziennie. Po trzech latach on wrócił do swojego rodzinnego miasta, ja do Metropolii, a pozostała trójka została i ostatecznie zapuściła korzenie.
Poszukiwany Kolega był o tyle specyficzny (sposób bycia, cyniczne poczucie humoru, papierosy, piwko), że gdy go odwiedziłem, doznałem szoku widząc go w roli męża i ojca. Ani tu, ani tu nie pasował.  
 
W jego dawnym zakładzie pracy dopiero za trzecim razem trafiłem do właściwej pani, której wyłuszczyłem naszą zjazdową sprawę i która nie dość że Poszukiwanego Kolegę pamiętała, to  jeszcze mieszkała na tym samym osiedlu. Potwierdziła więc adres pocztowy.
- Ale ja panu więcej nie będę mogła pomóc, bo kolega ... nie żyje od wielu lat.
Zatkało mnie i długo trzymało po rozmowie. Musiałem zadzwonić do Małżeństwa z Budapesztu. A potem postanowiłem wysłać list do jego żony i, jeśli by się dało, porozmawiać z nią telefonicznie.
Tak więc została nas szóstka.

Gdzieś w południe Żona otrzymała maila od Uzdrowiskowej Córki. Wieści były na tyle pozytywne, że dostałem strasznego szwungu i natychmiast rzuciłem się do nieplanowanej roboty. Wysprzątałem cały podjazd do Małego Gospodarczego. Całość była zasypana igliwiem z pobliskich modrzewi i szyszkami, a pomiędzy płytami rosły sobie dziarsko chwasty. W takim stanie podjazdu Tematowi na Zdjęć nie mógłbym przekazać. Muszę powiedzieć, że podjazd za naszych czasów nigdy tak nie wyglądał.

Zanim pojechaliśmy do Restauracji Nad Stawem, wybraliśmy się do Sąsiedniego Powiatu na zakupy, bo to było w zasadzie po drodze. Nadłożyliśmy raptem 16 km w obie strony.
Rocznicowy obiad składał się z karpia w sosie porowym, frytek i dodatkowo u mnie z surówki z kiszonej kapusty. Do picia Żona zamówiła wino... czereśniowe, smakowe, ja jasnego Kozela z beczki. A na deser zjedliśmy po dwie gałki lodów(!) rzemieślniczych, a ja dodatkowo wypiłem czarną z ekspresu.
Dobrze, że w czasie naszego przesiadywania nad stawem, poruszyłem jeden temat, który z dnia na dzień w mojej głowie wyolbrzymiał się i wyolbrzymiał. Chodziło o to, gdzie w trakcie przeprowadzki ustawić od razu duże i ciężkie meble, żeby później z nimi nie latać po całym domu, czemu zresztą z Żoną byśmy nie podołali. Bo pojedynczym krzesłom, stołom, lampom, fotelom, itd. damy radę. I w trakcie półgodzinnej dyskusji ciężki sprzęt idealnie "poustawialiśmy" w docelowych miejscach. Ulżyło mi.
Gdy wróciliśmy, czekała nas wiadomość od Tematu na Zdjęć. Gdyby nie było późnawo i gdybym nie był w stroju piętnastorocznicowym, to gwałtem poszedłbym znowu coś sprzątać. A gdy się w końcu  uspokoiłem, bo mnie nieźle nosiło, odbyłem kolejną mailową sesję ze zjazdowcami. Końca nie ma.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek nowego amerykańskiego serialu z 2016 roku Tacy jesteśmy. Pierwszy obejrzeliśmy wczoraj wieczorem. Zapowiada się interesująco.
A potem zszedłem na dół na końcówkę meczu piłkarskiego w ramach U-17 Walia - Polska. Polacy wygrali swoje dwa pierwsze mecze, z Irlandią u siebie 5:1, a z Węgrami u nich 5:3. Z miejsca więc stali się bohaterami, tym bardziej, że prezentowali wspaniały football, niezwykle ofensywny, techniczny i mądry. Po tych meczach zakwalifikowali się do ćwierćfinału Mistrzostw Europy. Ten fakt, być może, oraz to, że trener po dwóch meczach wymienił aż dziewięciu zawodników, żeby dać odpocząć tzw. podstawowym, spowodował, że mecz przegraliśmy.
Gdy zacząłem oglądać, było jeszcze 0:0, ale w samej końcówce Walijczycy wbili nam trzy gole, zresztą po świetnych akcjach, a gole stadiony świata. To wszystko razem było dla mnie niezwykle zabawne, bo oprócz podziwiania niewątpliwego kunsztu piłkarskiego, nie mogłem się nie śmiać widząc, jak po boisku biega 22. Wnuków-I.

ŚRODA (24.05)
No i poranek przywitał nas pochmurnością i temperaturą 14 stopni. To w ramach obserwacji maja.
 
Ale i tak było pięknie, bo to maj. 
Po I Posiłku zabrałem się za II etap sprzątania gościnnych mieszkań. Do jednego przyjeżdżają goście jutro, do drugiego pojutrze. Potem pisałem, bo ambitnie postanowiłem nie doprowadzać do żadnych zaległości w obliczu niespodzianek, które w tym tygodniu mogą nas zaskoczyć. A wtedy wobec nich wszystko zejdzie na plan drugi i/lub trzeci.
Wczesnym popołudniem nas wzięło. Oboje wykonaliśmy dziesiątki robót i robótek dziwiąc się nam i zadając sobie nawzajem pytanie Co nam się stało?
- To był taki owocny dzień. - podsumowała Żona.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.
 
CZWARTEK (25.05)
No i w ramach obserwacji maja odnotowałem: poranek zachmurzony, chłodny.
 
W ciągu dnia trochę się rozchmurzyło, raz czy dwa pojawiło się słoneczko i wyraźnie się ociepliło. Na tyle, że z przyjemnością pracowałem na dworze w szeroko pojętej przeprowadzce. Z racji temperatury uciążliwe lub upierdliwe czynności, zazwyczaj potogenne, nie dokuczały. Bardziej już zmęczył III etap sprzątania górnego apartamentu, czyli ścieranie podłogi na mokro i pic. 
Tuż po 14.00 przyjechała pani gość, czyli gościna. Nie dość, że bez problemów sama trafiła pod naszą bramę, że się zmieściła w podawanych widełkach czasowych, to jeszcze miała duże poczucie humoru i "filing". Nasza gościna. Wszystko jej się podobało, z niczego nie robiła najmniejszego problemu, po prostu wiedziała gdzie i po co przyjechała. Lat 40-43.

Po moim dydaktycznym wprowadzeniu gościny w arkana pobytu, co za każdym razem przyjmowała śmiejąc się To przy wyjeździe będę musiała, rozumiem, zostać przepytana, jak dawałam sobie radę? 
rozpocząłem kolejne prace przeprowadzkowe. Były męczące i upierdliwe zarazem, bo dotyczyły dziesiątków drobiazgów. Żeby sobie urozmaicić, nie kisłem wyłącznie w Dużym Gospodarczym, żeby go sobie dokumentnie nie obrzydzić i dostać uczulenia, tylko naprzemiennie dobierałem się do Malarni, Małego Gospodarczego i różnych dziwnych rzeczy, które "odkrywałem" na świeżym powietrzu, a to ulokowanych pod zadaszeniem za Dużym Gospodarczym, a to w altanie. 
Z części zrobiłem wystawkę, oczywiście po konsultacjach z Żoną. Wiedziałem, że te i kolejne wystawione rzeczy znikną błyskawicznie i dostaną w ten sposób nie drugie życie, ale nawet trzecie i czwarte.
Duży Gospodarczy tkwił nadal jak bajzlowa opoka. Jakby go wcale nie tknęła moja sprzątająca ręka. Ale się nie załamałem. Zdawałem sobie sprawę, że step by step w końcu zrobi swoje i nagle puzzle wskoczą na swoje miejsce i zapanuje porządek. Kwestia czasu i mojej niewzruszonej determinacji.

Pod wieczór dla dywersyfikacji wysiłku i w pewnym stopniu dla relaksu porządkowałem wszelkie zjazdowe listy, a zrobiło ich się sporo. Uaktualniałem je. Jedną istotną wysłałem do Pani Menadżer, żeby móc jutro skonfrontować naszą wiedzę i ustalić wspólnie i jednoznacznie posiadane dane, drugą do Kolegi Plastyka, który pracuje nad szatą graficzną dyplomów z okazji 50 lat ukończenia studiów. 
Napisałem "w pewnym stopniu dla relaksu", bo znając swoje komputerowe umiejętności, cały czas się bałem, że nawywijam i w którymś momencie w trakcie nanoszonych poprawek daną listę bezpowrotnie skasuję. Stąd cały czas każdy niepewny krok konsultowałem z Żoną prosząc ją, czasami błagając, żeby podeszła do mnie i stała nade mną, aby pilnować, żebym nie zrobił czegoś głupiego. Twardo udzielała mi jednak porad tylko z daleka.
- A bo, zobacz, teraz mam tutaj takie fajne stanowisko do pracy... - z lubością omiotła wzrokiem przestrzeń wokół siebie wypełnioną laptopem na ikeowskiej podstawce, wieloma poduszkami, w tym kilkoma ułożonymi precyzyjnie pod plecami oraz ławą, na której zgrabnie, pod ręką, stały różne napoje. 
Tak więc w dużym stopniu byłem zdany na siebie. Ale udało się niczego nie nawywijać. Nawet po czasie zorientowałem się, że zastosowałem system "łapania lewego ucha prawą ręką" i byłem z tego dumny, to znaczy z faktu, że się zorientowałem, bo przez to wiele się nauczyłem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Tacy jesteśmy.
 
PIĄTEK (26.05)
No i rano w słoneczku zanotowałem 22 stopnie.
 
Zapowiadał się piękny majowy dzień.
Ledwo Żona zeszła na dół, a już ją dręczyłem i zbyt gwałtownie rozbudzałem.
- Dzisiaj jest ostatni powszedni dzień tygodnia... - złowieszczo szepnąłem jej do ucha wykorzystując sytuację. Bo gdy schodzi z góry półprzytomna niosąc laptopa (dzięki niemu oglądamy filmy lub seriale), rytuał jest taki, że gdy go odstawi i podłączy do ładowania, wpada w moje szpony. Polega to na tym, że ja jedną z moich nóg odstawiam do tyłu, żeby wytrzymać padnięcie Żony w moje ramiona. I wtedy dzieje się różnie. Albo ją czule obejmuję, albo miażdżę. Jak wyjdzie. Ale zawsze szepcę jej do ucha, przeważnie różne głupoty. I albo ją rozśmieszają, albo oburzają Ale tak z samego rana?!
Dzisiaj tylko ciężko westchnęła, bo tym komunikatem przecież nie odkryłem Ameryki. Każde dziecko wie, że Jako pierwsi tydzień siedmiodniowy stosowali prawdopodobnie Babilończycy i to już w drugim tysiącleciu p.n.e oraz że z tradycji judaistycznej wywodzi się 7 dni tygodnia, które wiążą się z biblijnym nakazem wstrzymania się od pracy i że Za twórcę nazw dni tygodnia w językach słowiańskich uznaje się św. Metodego.
Więc o co chodziło? Ano o to, że Temat na Zdjęć nie dawał znaków życia. Co prawda formalnie miał czas do środy, do 31. maja, ale żeby tak robić poważne rzeczy na ostatnią chwilę? Więc w myślach złorzeczyłem na Niemców, że to takie nieniemieckie.
Żona to świetnie rozumiała, ale nie chciała na ten temat rozmawiać, żeby nie podkręcać.
Po 2K+2M wyraźnie oprzytomniała, bo zaskoczyła mnie swoją spostrzegawczością.
- O, masz jednego Pilsnera Urquella? - dostrzegła w morzu pełnych i pustych butelek.
- Tak, to ten ostatni z Nie Naszego Mieszkania, - Ale czekam na specjalną okazję.
- Może, gdy Temat na Zdjęć poinformuje nas, że dostał pieniądze?... - popatrzyła znacząco.
Kiwnąłem głową, bo sposobność wydawała się godna jej uczczenia ostatnim Pilsnerem Urquellem.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem skończyłem III etap sprzątania dolnego mieszkania. A po nim odeszła mi wszelka ochota do sprzątania Dużego Gospodarczego z racji braku motywacji. To znaczy ona była, ale wynikała tylko z rozumu, który w tym momencie przegrał z sercem. A ono mi mówiło, żebym zaległ  na hamaku, pierwszy raz w tym roku. I godzinę spałem otoczony delikatnym wiatrem, szumem liści i śpiewaniem ptaków.
W końcu trzeba było się zwlec i, gdy oprzytomniałem, do głosu z powrotem doszedł rozum. Rozruch w Dużym Gospodarczym był trudny, ale późniejsze trzy godziny były owocne. 
- Znowu bardziej przejaśniało... - mówiła za każdym razem Żona, która co jakiś czas z ciekawości i chyba dla dodania mi ducha, przychodziła.
 
Po 17.00 przyjechała gościna do dolnego mieszkania. Pani mniej więcej w moim wieku. Całkowicie rozgarnięta i kumata. Przywiózł ją syn albo zięć. Starałem się dyskretnie dociec, kto to taki, ale po ich zdawkowych rozmowach, nie byłem w stanie. Nawet ich pożegnanie mi nie pomogło, bo było szybkie, gwałtowne i dosyć nieczułe, więc nie mogłem wysnuć stosownych wniosków, a pytać nie wypadało.
Okazało się, że pani przyjechała po naszych śladach. Była dwa razy w Naszej Wsi. Pierwszy raz z córką i wtedy zakochała się w tym miejscu. W tym czasie nas nie było, a wszystkim opiekowali się Szamanka i Ten Który Dba o Auto.
- Mieli wtedy małego dzidziusia. - uwiarygodniła się.
Drugi raz przyjechała sama, już za Szweda.
- I ostatni raz! - skrzywiła się. - Już nie ta atmosfera. - I jeżdżące quady... - skrzywiła się jeszcze bardziej.
Żonę te quady dobiły.
- I dlatego przyjechałam do państwa. - wyjaśniła pani.

Zostawiłem Żonę z gościną, a sam dalej poszedłem do pracy. Widząc wyraźne postępy, do akcji włączyło się również serce. I gdy akurat byłem nad Stawem, zobaczyłem Żonę, która szła śliczną Brzozową Aleją, trzymała w ręce smartfona, uśmiechała się i coś gadała, ale nie słyszałem. Wychodziła w tym anturażu trochę na nienormalną.
I gdy się zbliżyła na tyle, że mogłem słyszeć, dobiegło do  mnie powtarzające się Mam pieniędzy, mam pieniędzy, mam pieniędzy!...
Widząc moje niezrozumienie i chyba lekką obawę, z tym samym wyrazem twarzy i lekko głupawym uśmiechem, przeczytała smsa:
- Mam pieniedzy💓
Ciśnienie mi zdecydowanie skoczyło i musieliśmy oboje usiąść. Co ciekawe, odwlekałem moment, w którym Żona mogłaby mi przekazać szczegóły o Temacie na Zdjęć. Bo oczekiwanie to jedna rzecz, a zmierzenie się z twardymi faktami, nawet tymi oczekiwanymi i wytęsknionymi, to druga. Więc je podświadomie odpychałem opowiadając Żonie o kaczkach siedzących nad Stawem, a później po nim pływających, mimo że ciągle się tam pałętałem, o dużych rybach (chyba amurach), które przy brzegu wyrywały liście głośno przy tym pluskając i o wszelkich pitołkach, które niestrudzenie i non stop pitoliły. Ale w końcu fakty musiałem przyjąć.
- Temat na Zdjęć wysłał smsa, a minutę później zatelefonował. - Szczęśliwy jak diabli, że się udało o czasie. - Trzeba do niego zadzwonić, bo nie mogłam z nim rozmawiać ze względu na gościnę, ale od razu prosił, żebyśmy umówili notariusza.
 
Wróciliśmy do domu i musieliśmy się opanować i zmusić do II Posiłku, a nie zabierać się od razu do dzwonienia.
Najpierw próbowałem złapać DiscoPolowca, ale przecież zrobiła się już 18.00, a o tej porze w Powiecie wszelakie życie wymiera. Trzeba było sprawę odłożyć na poniedziałek. Potem spokojnie zadzwoniliśmy do Tematu na Zdjęć.
- Jestem szczęśliwy! - powtarzał to wielokrotnie rozśmieszając nas. - Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, żeby jeszcze czuć, że odpowiadam za innych.
Przedstawiliśmy mu scenariusz najbliższych dni. Z niego wynikało, że u notariusza, jeśli tak się da umówić, spotkamy się w środę, 31. maja, czyli ostatniego dnia naszej przedwstępnej umowy. Byłoby więc ok. A dlaczego nie we wtorek, 30. maja, gdyby ten termin dało się umówić? Ano dlatego, że natychmiast weszliśmy w ciąg zaplanowanych przez mnie już dwa tygodnie temu zdarzeń, o których Żona wtedy nie chciała słuchać, jako o sprawach "nierealnych". Bo we wtorek chcielibyśmy się spotkać w Uzdrowisku z rodzicami Uzdrowiskowej Córki. Akurat tego dnia przyjeżdżają z Metropolii i byłaby świetna okazja, żeby się zobaczyć i żeby oni nam przekazali różne uwagi i myki dotyczące domu i posesji. A w środę wrócilibyśmy do Wakacyjnej Wsi, zostawili Bertę i pognali do Powiatu do Discopolowca.
- Dopasuję się do godziny, - zapewnił nas Temat na Zdjęć.
 
Trzeba było dzwonić do Uzdrowiskowej Córki.
- Dzisiaj jest Dzień Matki, ale my nie w tej sprawie. - zacząłem.
- Ja myślę! - wybuchnęła śmiechem.
- Mamy dobre wiadomości! - i opisaliśmy jej wieści od Tematu na Zdjęć oraz zaproponowaliśmy scenariusz najbliższych dni łącznie ze spotkaniem u notariusza. Zaproponowaliśmy 5. czerwca. Ale ponieważ Uzdrowiskowa Córka była poza domem, to umówiliśmy się, że w niedzielę, kiedy wróci do Metropolii, sprawdzi swój kalendarz i możliwości. Smsem wysłałem jej cały potencjalny scenariusz najbliższych dni i ewentualne inne możliwe opcje, żeby było na piśmie.

Pod wieczór wiedzieliśmy, że te rozmowy się odbyły, ale do nas ten fakt za bardzo nie docierał.
- Trzeba się przespać... - podsumowała Żona.
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (27.05)
No i wiedziałem, że po wczorajszym to specjalnie nie pośpię.
 
Do 05.30 to były wszystkie pieniądze. Za to mogłem obserwować kolejny piękny majowy poranek.
O 10.00 byliśmy już u Pani od Serów. Stąd musieliśmy się rano mocno spinać. A dlatego tak wcześnie? Ano dlatego, że Pani od serów wyjeżdżała z mężem do Metropolii, aby stałym odbiorcom dostarczyć kozie wyroby - mleko, jogurty i różne sery.
Nie po to spędziłem 17 lat w Pięknej Dolinie, żeby się z niej niczego nie nauczyć. Wiedziałem, że pośpiech pośpiechem, ale przecież nie w Pięknej Dolinie.
- To może usiądźmy na chwilkę - zagadała, gdy już przyniosła nam mleko, dwa jogurty i cztery kawałki różnych serów i gdy się rozliczyliśmy.
Na gadkach zeszła godzina. W końcu sam musiałem dać sygnał do wyjścia, bo uwierała mnie myśl o czekających w Metropolii odbiorcach i dodatkowo chyba o kisnącym mleku, które miało być chyba dostarczone jako świeże. Po tym moim dyskomforcie, który od jakiegoś czasu mnie opanowywał na tych gadkach, było widać wyraźnie, że 17 lat mieszkania w Pięknej Dolinie to ciągle za mało, żeby wytrzebić we mnie pewne oznaki niemieckich cech.

W domu byliśmy z powrotem już w południe. Dziwnie się czuliśmy mając świadomość, że to dla nas zazwyczaj dopiero początek dnia, a już przecież byliśmy po spotkaniu, po zakupach w Powiecie i po załatwieniu różnych drobnych spraw.
Do 15.00 markowałem różne prace z pełną świadomością, że się oszukuję. A kwintesencją samooszukiwania się było godzinne byczenie się na hamaku. Nic innego nie mogłem zrobić ze sobą, skoro końcówka maja była tak piękna. Śliczna, jakby powiedział Temat na Zdjęć.
Gdy się zebrałem, z wielką przyjemnością obejrzałem ćwierćfinałowy mecz U-17 Polska - Serbia. Polskie Wnuki-I dwa razy obejmowały prowadzenie, ale Serbowie pod koniec meczu doprowadzili do stanu 2:2. I gdy wydawało się, że mecz rozstrzygną rzuty karne (dla tej kategorii wiekowej nie ma dogrywki) na kilka minut przed końcem jeden z polskich Wnuków-I strzelił z wolnego zwycięskiego gola z cyklu "stadiony świata". W półfinale zagramy z Niemcami, faworytami całego turnieju.

Potem, żeby dobrze się czuć, wziąłem prysznic, przebrałem się do ludzi i już mogliśmy przyjmować gości. Nowi w Pięknej Dolinie przyszli z Ziutkiem, jak zwykle punktualnie. Sprezentowali nam wino z naszej lokalnej winnicy, a sami opędzili całe spotkanie dwiema butelkami pszenicznego piwa..., bezalkoholowego.
- Ostatnio źle się czujemy po alkoholu... - wyjaśnili widząc moją niedowierzającą, a potem wstrząśniętą, minę. 
No cóż...
Zanim zasiedliśmy na pogaduszki, trzeba było najpierw skanalizować i zużyć energię dwóch psów, o czym mówię kurtuazyjnie, bo wiadomo przecież, że chodziło przede wszystkim o Ziutka. Kanalizacja i zużycie energii u Berty są dla niej w zasadzie pojęciem obcym. Więc chodząc po posesji obserwowaliśmy, mając niezły ubaw, wyczyny Ziutka i relacje między nim a Bertą. Co z tego, że widzieliśmy to wiele razy... Ale się opłaciło, bo w domu psy, raczej pies, były/był spokojny.
Tematy do rozmowy były dwa. Tylko przez chwilę pojawiły się remonty. U nich oczywiście.
Lekarka w czwartek była na dwóch rozmowach w sprawie swojej pracy od listopada tego roku. W Sąsiednim Płd Powiecie i w Powiecie. Sąsiedni Płd Powiat ujął ją wszystkim - budynkiem, bazą, a przede wszystkim ludźmi począwszy od pani prezes, poprzez lekarzy, a kończąc na pielęgniarkach.
Powiat nie ujął ją niczym, chociaż miałaby bliżej i przyjęto jej propozycję wynagrodzenia, wyższą względem tej z Sąsiedniego Płd Powiatu. Ale dwaj panowie lekarze-wspólnicy byli aroganccy, kulturalne zachowanie było im obce, a proponowane zasady pracy były na tyle śliskie, niekonkretne i grożące brakiem komfortu pracy, że Lekarka, która jest uczulona na niejasne układy i brak konkretów w zamian słysząc Dogadamy się!Tylko czasami trzeba będzie... lub Nie ma problemu od razu wiedziała, że się nie dogadamy, że trzeba będzie zapierdalać nie tylko czasami i że będą same problemy. Dlatego w poniedziałek miała zamiar zatelefonować do Sąsiedniego Płd Powiatu i potwierdzić chęć współpracy proponując tylko drobną modyfikację czasu pracy.
Drugi temat był oczywisty. Przedstawiliśmy im wszystkie niuanse i nasze plany oparte na informacji Mam pieniedzy. Głupio było mieć świadomość, że za chwilę wyjedziemy z Pięknej Doliny, a oni tutaj zostaną.
 
Później niż zwykle obejrzeliśmy szósty odcinek Tacy jesteśmy.
 
NIEDZIELA (28.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.30. A planowałem o 08.00.
 
I Posiłek jadłem nad Stawem, bo od rana znowu było ślicznie. A potem zaczęło się moje obijanie. Nic mi się nie chciało robić, więc pisałem i podglądałem jednocześnie mecze Hurkacza i Linette na Roland Garros. Hubert wygrał, Magda przegrała.
Niespodziewanie po południu zadzwonił Temat na Zdjęć z pytaniem, czy on będzie mógł zacumować kajak przy naszym brzegu i pokazać Wakacyjną Wieś synowi Polki i swojemu znajomemu. Wstrzelił się idealnie, bo było ślicznie. Nawet my tak uważaliśmy czując niuanse między "pięknie" a "ślicznie".
 
Pod wieczór zadzwoniliśmy do... Heli. Nie widzieliśmy się przez... rok. A skąd tak precyzyjnie wiedzieliśmy? Ano dokładnie rok temu (wtedy to była sobota) byliśmy na ślubie i weselu Heli i Paradoxa.
Gadaliśmy nieprzyzwoicie długo, ale przecież do obgadania był rok. I stwierdziliśmy, że może uda się im jeszcze wpaść do nas, do Wakacyjnej Wsi, zanim...
 
Wieczorem obejrzeliśmy siódmy odcinek Tacy jesteśmy.
 
PONIEDZIAŁEK (29.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. A planowałem o 07.00.
 
Ale kołowrót myśli nie pozwolił dalej spać. 
Zaraz po porannych kawach pojechaliśmy do Powiatu. "Przestawiać" notariusza ze środy na wtorek, czyli na jutro. Bo cały mój misterny plan dotyczący między innymi wyjazdu do Uzdrowiska spalił na panewce. Po pierwsze Uzdrowiskowy Ojciec miał planowany w tym czasie jakiś zabieg, a po drugie Uzdrowiskowi Rodzice stwierdzili, że chyba wszyscy by się dobrze czuli, gdyby obie trzy strony zrobiły wszystko po kolei. Więc nie było po co czekać z notariuszem na środę.
Zostaliśmy umówieni na 12.00. 

Po drobniutkich zakupach wróciliśmy do domu. Zrobiłem Żonie i sobie I Posiłek i poszliśmy nad Staw. A tam zawsze coś się dzieje - ptaki, żaby, ryby. Sama radość, panie kochany!  No i w tych okolicznościach przyrody fajnie się obgadywało "nową" strategię na najbliższe dni.

Dzisiaj wreszcie minęło mi lenistwo i sporo zrobiłem w kierunku sprzątania i wyprowadzki. Stworzyłem kilka pełnych przeprowadzkowych kartonów, a przede wszystkim przygotowałem już drugą wystawkę. Pierwsza "ozdabiała" teren przed bramą wszelakim złomem, zabawkami dziecięcymi, niekompletnym łóżkiem, moskitierą i różnymi dziwnymi rzeczami, takimi od Sasa do Lasa, i zniknęła w 100% za dwa dni, dzisiaj zaś wystawiłem potężną wykładzinę dywanową ("prezent" od Hochsztaplera), drugą PCV, jakieś dywaniki, plastikową spłuczkę, opryskiwacz do roślin i pięć foteli (po wymianie w Szkole jeździły z nami do Naszej Wsi, a teraz do Wakacyjnej). Wszystko tylko patrzeć, jak zniknie. Nie muszę mówić, jak ułatwia to naszą przeprowadzkę.
W Dużym i Małym Gospodarczym, jak również w Malarni, wyraźnie zaczęło się przejaśniać.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ósmy odcinek Tacy jesteśmy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 10 razy i wysłał jednego smsa "podając mi pomocną dłoń".
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 18.43.
 
I cytat tygodnia: 
Nikt nie jest bardziej szalony od człowieka, który przez cały czas pozostaje przy zdrowych zmysłach. - Alan Watts (brytyjski filozof, pisarz, mówca)

poniedziałek, 22 maja 2023

22.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 170 dni.

WTOREK (16.05)
No i do Metropolii wyjechaliśmy trochę wcześniej, niż początkowo zamierzaliśmy. 

Wszystko przez odłożony mecz Igi. Rano Żona sprawdziła, jaka jest sytuacja. Żeby nie musieć naciąć się na jakąś niespodziankę w postaci wyniku, bałem się otworzyć sportowe strony. Okazało się, że wczorajszy mecz został odwołany, a dzisiaj miał się rozpocząć nie wcześniej niż 13.30.
Plan więc był prosty. Po moim odgruzowaniu się i śmiesznym pakowaniu pojechaliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Ja zostałem, a Żona wybrała się do wielkiego miasta, do Wielkiej Galerii. Umówiliśmy się, że być może spotkamy się na tramwajowym przystanku, żeby stamtąd pojechać prosto na spotkanie z Uzdrowiskową Córką.
Mecz rozpoczął się prawie z godzinnym opóźnieniem, ale na szczęście się rozpoczął, bo akurat w Rzymie nie padało. W trakcie drugiego seta usłyszałem klucz w zamku.
- A co to się stało? - zdziwiłem się widząc Żonę w drzwiach.
- Miałam już dosyć. - Wypiłam soczek, trochę połaziłam, ale ile można? - Zresztą to bez sensu, więc wróciłam. - śmiała się ze zmian w jej nastawieniu do takich "atrakcji".
Mecz z Donną Vekić skończył się planowo i planowo Iga wygrała 2:0. Oglądałem go przy... Pilsnerze Urquellu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po wejściu do Nie Naszego Mieszkania ujrzałem w kuchni dwie zapomniane butelki. Piłem go po raz pierwszy od świąt.
 
Do czeskiej restauracji pojechaliśmy tramwajem. Ledwo zamówiliśmy na początek po kuflu Pilsnera Urquella - ja i ciemnego Kozela - Żona, przyszła Uzdrowiskowa Córka. Spotkanie opędziła jedną herbatą i nie dała się namówić na jakiś posiłek. My zaś musieliśmy coś zjeść, bo taki był plan - "nierozgrzebywanie kuchni" w Nie Naszym Mieszkaniu w trakcie i tak śmiesznie krótkiego pobytu w Metropolii. Żona zjadła polędwiczkę z warzywami podaną w gorącym kociołku, ja karkówkę z sosem i z knedliczkami. Zjadłem 2,5 sztuki tej "bułki" mimo zastrzeżeń Żony. Inaczej byłbym głodny. Poza tym taka okazja.
Rozmowa ruszała powoli, bo, po pierwsze, dawno się nie widzieliśmy, po drugie, obie strony były jednak trochę skrępowane tą roczną akcją, a po trzecie nie było jej męża. Ale potem się zaczęła rozkręcać, bo ponownie ze sobą się oswoiliśmy i ze spraw ogólno-prywatnych przeszliśmy do tej właściwej. A rozkręciła się na dobre, gdy przyszedł ... jej mąż. Udało mu się urwać z pracy. Z tego powodu musiałem zamówić drugi kufel Pilsnera Urquella.
Ze spotkania wyszły same pozytywy, bo to zupełnie co innego, niż kontakt telefoniczny lub zimny, mailowy. Znowu nawiązała się między nami nić porozumienia, taka rodzinna, jak to określił mąż. Co prawda tutaj Krajowe Grono Szyderców będzie miało żyzne poletko do szydzenia, bo kłuło nam oczy "takimi rodzinami" wielokrotnie, zwłaszcza wtedy, gdy nie wychodziliśmy na tym najlepiej. Mimo wszystko twierdziliśmy w trakcie spotkania i po nim, że ich, sprzedających i nas, kupujących, łączy dziwna więź, którą obie strony starały się zdefiniować. Najprościej byłoby powiedzieć, że oni chcieliby, abyśmy my czuli się w nowym miejscu dobrze i docenili, chociaż to nie jest najlepsze słowo, lepsze chyba uszanowali, połowę życia w tym miejscu rodziców Uzdrowiskowej Córki, a my wiedzieliśmy, że właśnie tak będzie. Przez cały ten rok bezwzględnie i ciągle byliśmy na I miejscu wśród kupujących (my) i potencjalnie kupujących (cała reszta), o co było przy naszym nastawieniu do sprawy stosunkowo łatwo, bo to, co opowiadała Uzdrowiskowa Córka o różnych oszołomach i idiotach zupełnie nas nie zaskoczyło, mieściło się w naszych wieloletnich  doświadczeniach, jeśli chodzi o takich oszołomów i idiotów, i wkurzyło nas niemożebnie.
Ustaliliśmy, że potencjalnych oszołomów i idiotów Uzdrowiskowa Córka będzie trzymać na lekki dystans do końca maja, czyli do czasu, w którym powinna się domknąć nasza sprawa z Tematem na Zdjęć.
 
Głupio mogę powiedzieć, że wyjazd do Metropolii się nam opłacił. W kontekście tak ważnej dla obu stron sprawy, byłoby z mojej strony sporym nadużyciem, gdybym przypomniał o niespodziewanej butelce Pilsnera Urquella w Nie Naszym Mieszkaniu oraz o drugim, równie niespodziewanym, kuflu tego boskiego trunku.
Wieczorem poszliśmy dość wcześnie spać, bo co robić w Nie Naszym Mieszkaniu?

ŚRODA (17.05)
No i rano, naiwnie oczywiście, chcieliśmy trochę pospać, ale się nie dało. 

Życie na dobre ruszyło od 06.00. Już opisywałem jego elementy (emelenty) i nic się w międzyczasie nie zmieniło. Próbowaliśmy twardo zalegać, ale było ciężko. Dotrwaliśmy do 07.30.
W międzyczasie, między innymi, podziwiałem sąsiadkę z góry, Tej Od Ablucji. Przed wyjściem do pracy jakieś 20 minut chodziła intensywnie w szpilkach, bo się przecież przygotowywała. 
Jako zwykły mężczyzna starałem się sobie wytłumaczyć i zrozumieć, po co w nich tyle czasu bezproduktywnie chodziła, bo przecież nikt tego nie widział. Męża w tym względzie od razu zaliczyłem do niewidzących, zresztą nie wiedziałem, czy już wcześniej nie wyszedł. A mogło to być mocno prawdopodobne, bo go wcześniej, w trakcie jego potencjalnych przygotowań, wcale nie było słychać.
Tłumaczyłem sobie, że przecież te szpilki można byłoby założyć na ostatnią chwilę, tuż przed wyjściem. I gdy się tak nad tym fenomenem zastawiałem, przyszło mi do głowy proste rozwiązanie.
Ta Od Ablucji ewidentnie musiała oglądać serial Homeland  i zapatrzyć się na główną bohaterkę Carrie. Ona zawsze i wszędzie chodziła w szpilkach, no może z wyjątkiem jakiejś akcji na pustyni w Afganistanie, a gdy ze zmęczenia uwalała się na łóżko, to widz mógł zarejestrować, że szpilki nadal tkwiły na jej stopach.
Po 20 minutach stukania po podłodze Ta Od Ablucji przeniosła stukanie na schody, a potem na chodnik pod " naszymi" oknami. A okna te są z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ze Stolbudu. Zawsze charakteryzowały się tym, że, ponieważ były wykonane z ledwo co podsuszonego drewna, to po roku od ich zamontowania dopasowanie skrzydeł do framug pozostawiało wiele do życzenia, mówiąc eufemistycznie, i trzeba było rozpocząć żmudny i na pół gwizdka efektywny proces uszczelniania, a niektórych lepiej było nie otwierać, bo można było już ich nie zamknąć. O niebezpiecznym procesie rozkręcania "zespolonego" skrzydła, żeby umyć szyby od wewnątrz, nawet nie ma co wspominać.
No cóż, za czasów PRL-u z braku wszystkiego nikomu nie przeszkadzało, że drewno z biegiem lat będzie schnąć, a więc pracować.
Wstając stwierdziłem, że dla swojego zdrowia psychicznego nie będę się starał dociekać i zrozumieć tych szpilek. 

Po wyjściu z Pieskiem na poranny spacer pojechaliśmy na głodniaka do Wielkiej Galerii. W jednej z dziesiątków kawiarni kawa i po dwa makaroniki postawiły nas na nogi. Pobyt się przedłużył, bo w szczegółach obgadywaliśmy wczorajsze spotkanie, a przy okazji trzeba było odpisać Tematowi na Zdjęć, jak ono przebiegło, bo się dopytywał.
Wielka Galeria jest jedyny raz w danym dniu w miarę przyjazna. W okolicach 09.00 - 10.00. Ludzi minimum, nigdzie nie ma kolejek, nie budzi się agresja i nie nadchodzi nieuchronne zmęczenie. 
Trzeba było tę sytuację wykorzystać i odwiedzić parę sklepów w poszukiwaniu dla mnie piżamy. Mam trzy, ale dwie za chwilę wylądują w kuble jako zeszmaciałe, powyciągane, z nietrzymającymi gumkami i zszarzałe. Jedna, ta kupiona rok temu przy okazji ślubu Heli i Paradoxa, jest ok, ale swoją pojedynczością sprawia pewien logistyczny kłopot z jej praniem i moją chęcią jednoczesnego w niej spania.
W kwestii piżam męskich mamy spore doświadczenie i doskonale wiedzieliśmy, co nas czeka w takich metropolialno-wielkogaleryjnych sklepach. Wszędzie było to samo - krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem. A mnie interesowało, żeby wszędzie były długości. Raz na taką jedną trafiliśmy, ale od razu była podejrzana. Dziwnie nabłyszczana, a nie była jedwabna, bo nie ta cena, i koszula miała guziki. A guziki w piżamie źle mi się kojarzą z racji obecności w szpitalu. Trzy razy w moim życiu. Raz, gdy spadłem z II piętra mając 4,5 roku i po tym nie mam żadnej traumy, chociaż wiele pamiętam, drugi raz jako dziesięciolatek, na reumatyzm, co pamiętam, bo nie wiem, kto go wymyślił, skoro do tej pory nic z tego typu dolegliwości mi nie dolega, i mam traumę, bo się nabawiłem kolejnych kompleksów będąc zwolnionym z w-fu z obszaru chodzenia na basen i nauki pływania i stałem się wykluczony w tej sferze z klasowego środowiska (nauczyłem się pływać dopiero w wieku 44 lat) i trzeci, gdy leżałem na rozwalone oko. Tu traumy nie miałem, bo przez 11 dni nic mnie nie obchodziło i na szpitalnym wikcie rewelacyjnie schudłem. Ale za każdym razem, nawet za tym pierwszym, otaczało mnie morze męskich pacjentów (to nie jest masło maślane) w jednakowym typie piżam. Zawsze chyba kojarzyły mi się ze starymi dziadami. To głupie oczywiście, ale psychika nie takie numery wyczynia z człowiekiem.
Guziki kojarzą mi się też źle z racji Ojca, który gustował w takich (może wtedy innych nie było). Ale to już zupełnie oddzielna i traumatyczna sprawa.
Gwóźdź do trumny tej błyszczącej wbiła Żona.
- Bo jakoś tak wygląda korporacyjnie...
To wystarczyło. Żeby mi dawali za darmo, nie wziąłbym. Wstyd byłoby się pokazać gdziekolwiek, a zwłaszcza w naszej sypialni!
Stwierdziliśmy, że w Powiecie, i to w tym samym miejscu, w którym kupowaliśmy poprzednio, na pewno coś się dla mnie znajdzie. I to sporo taniej. 

W ramach opłacalności wyjazdu do Metropolii pojechaliśmy na zakupy do Kauflandu, a zaraz potem wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi. Już w południe byliśmy w domu.
Zabrałem się za drewno. Ostatnio mało schodziło, bo nie paliliśmy w kuchni, a w kozie tylko rano i niekiedy wieczorem, ale jednak zapasy się wyczerpały. 
Po tej pracy i po nocy w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem godzinę pospać. A było to istotne o tyle, że wieczorem czekał mnie ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Eleną Rybakiną (Ruska/Kazaszka), co do którego z góry założyłem, że będzie opóźniony.
Tuż przed planowanym rozpoczęciem skończyliśmy oglądać trzeci odcinek Białego lotosu.
Mecz był... opóźniony, ale dotrwałem. Przy stanie 1:1 w setach i 2:2 w trzecim Iga poddała mecz z powodu kontuzji. I Rzym przepadł. A za chwilę Roland Garros. Może się okazać, że Iga niedługo straci fotel lidera w światowym rankingu. Zasrany sport!

CZWARTEK (18.05)
No i dzisiaj poszedłem spać o 01.00.
 
A wstałem o 07.25. Nie mogłem spać. Wiadomo - zasrany sport!
Po I Posiłku nad Stawem musiałem... położyć się spać z racji organicznego wykończenia. Zasrany sport! Jedna godzina zrobiła mi jedna...k dobrze.
Po południu pojechaliśmy z Justusem Wspaniałym do Mądrego Leśnika po pomidory. W dwa auta, bo Justus po drodze miał mnóstwo spraw do załatwienia, a poza tym chciał ze sobą zabrać Ziutka.
Mądry Leśnik ma w tym roku tylko 1500 sadzonek, a miał nie mieć wcale, bo stara się rozkręcić inny biznes, ale zagroził, że w następnym roku sadzonek nie będzie mieć wcale albo będzie miał... 4 000.
Myśmy brali jakieś śmieszne ilości. Justus Wspaniały chyba z osiem, ja piętnaście. Ale Mądry Leśnik do oddzielnej skrzyneczki odłożył dla mnie jeszcze 20 Bo jeśli się uda przeprowadzić, to jeszcze w tym roku zasadzę je w szklarni.
- To będę dla ciebie na nie chuchał i dmuchał, podlewał i dokarmiał. - zapewnił mnie. - A odbierzesz je, kiedy będziesz mógł.
Po wszystkim Justus Wspaniały pojechał do Powiatu, a my zostaliśmy na jakąś godzinkę na mądro-leśniczych kompotach, nalewkach i przetworach. Były pyszne.

W domu od razu posadziłem 15 krzaczków do jednej skrzyni i przy każdym wbiłem bambusowy kijek, żeby w przyszłości było do czego przywiązywać wiotkie łodygi obciążone ciężkimi owocami. A potem całość fachowo podlałem. Będą już służyć Tematowi na Zdjęć i Polce.
Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Białego lotosu
Wczoraj, gdy wieczorem czekałem na mocno spóźniony mecz Igi, nagle mnie wzięło i napisałem wiersz. Dla Żony. Po jej drobnych korektach  wygląda tak:
 
I gdy dni kilka wnet minie,
Sen pryśnie o naszej Dolinie.
Tej, w której żyliśmy.
 
Lasy, pola, ptaki stawy
Staną się mirażem małym.
Tym, w którym tkwiliśmy.
 
Nowe całkiem życie czeka,
Bedzie obok bystra rzeka,
Którą pokochamy.
 
Wrócą pola, ptaki, lasy,
Znów nadejdą dobre czasy,
Bo tak się staramy. 

PIĄTEK (19.05)
No i dzisiejszy dzień był podzielony wyraźnie na dwie części.
 
Pierwsza była standardowa, taka nasza, powiatowska.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Sąsiadów. Zaopatrzyliśmy się w jaja, a w drodze powrotnej zrobiliśmy spożywcze zakupy. I oczywiście na Powiecie się nie zawiedliśmy. W jedynym sklepie, ale po co więcej,
kupiłem dla siebie piżamę. Taką, jaką chciałem. Idealną. Za 99 zł. Poprzednią, służącą mi do tej pory, też kupiłem tam rok temu.

Druga część w zasadzie poświęcona była zjazdowi.
Zaczęło się od tego, że zadzwoniła koleżanka ze studiów. Jedna z naszej ósemki i jedyna dziewczyna na naszej niedużej chemicznej specjalizacji. Wróciła właśnie z Budapesztu, gdzie była na krótkim urlopie ze swoim mężem, nawiasem mówiąc, a raczej bez nawiasu, też z tej samej specjalizacji (jedno z naszych około dwudziestu małżeństw chemicznych). Przed wyjazdem na Węgry pytała mnie o namiary do Madziara.
- Ty masz jakieś namiary na Madziara, bo gdy będziemy na miejscu, chcielibyśmy się z nim skontaktować.
Madziar był jednym z naszej ósemki. Rodowity Węgier, który w trakcie studiów "chodził" z Polką, naszą wspólną koleżanką z roku, a rozpad ich związku, chyba na ostatnim, piątym roku, był jedną z większych sensacji i wszyscy to przeżywali.
- Na moje telefony nie reaguje, na maile też nie. - odpowiedziałem. - Może mam nieaktualne. - Zadzwońcie do Profesora Belwederskiego II, może on wam pomoże. - Szkoda, bo fajnie byłoby, gdyby Madziar pojawił się na zjeździe.
Okazało się, że owszem dostali dwa nowe numery telefonów, ale w trakcie ich pobytu Madziar w ogóle nie reagował. Dopiero odezwał się smsem z deklaracją, że chętnie się z nimi spotka, gdy wrócili już do Polski i właśnie jechali do domu taksówką z lotniska. A wszystko przez to, że jej mąż coś popieprzył z numerami, tylko nie wiadomo którymi. Chyba własnymi. Na jego usprawiedliwienie trzeba wyjaśnić, że dwa lata temu miał udar (wtedy nie byli na zjeździe) i takie lub podobne numery, nomen omen, robi co chwilę.
Dostałem więc nowe numery telefonów z przykazaniem, żebym do Madziara zadzwonił i przymusił do do obecności na zjeździe. Reszta rozmowy zeszła na szczegóły zjazdowe, a koleżanka strasznie je przeżywała i co chwilę wznosiła ochy i achy.
 
Wieczorem dzwoniłem do Madziara. Głucha cisza. Miałem zrezygnować, gdy wreszcie się odezwał.
- Madziar? - zapytałem i błyskawicznie się przedstawiłem bojąc się, że "ten ktoś" odpowie po węgiersku, ja niczego nie zrozumiem, bo jakżesz inaczej, i "ten ktoś", na pewno "mój" Madziar, się rozłączy. I dupa blada.
Rozmowa była niesamowita, bo gadaliśmy, jakby te 50 lat nie istniało. On świetnie po polsku z superanckim węgierskim akcentem. Ja z kolei z polskim. A w tym czasie widzieliśmy się raz, nie pamiętam, czy na zjeździe w 1993, 1998 czy 2003 roku. Skąd taki rozrzut? 
Po ukończeniu studiów Madziar wrócił na Węgry i ślad wszelki po nim zaginął. Bardzo późno i nie wiem, jakimi drogami, dowiedzieliśmy się, chyba już po ustrojowej zmianie, że Madziara do Polski i na tę konkretną specjalizację w 1967 roku wysłał rząd węgierski z zamiarem późniejszego korzystania z jego wiedzy i zatrudnienia go w służbach specjalnych. Rok, jak wszyscy obcokrajowcy, uczył się polskiego w Łodzi, a potem trafił do nas. W służbach dochrapał się bardzo wysokiego stopnia oficerskiego i wysokiego stanowiska w węgierskim rządzie. A za komuny wszystko było tajne, nawet to, o czym wszyscy wiedzieli. Stąd jego nieobecność i mgła tajemnicy.
Musiał widocznie przejść na wcześniejszą emeryturę, żelazna kurtyna zniknęła, więc dlatego mógł wreszcie przyjechać. Gdybym wiedział, w jakim wieku mężczyźni na Węgrzech pracujący w tzw. resortach siłowych mogą odejść na emeryturę, to bym sobie obliczył, w którym roku pojawił się z powrotem wśród nas. Wtedy jego przyjazd był prawdziwą sensacją. Ale później, już nigdy, gad, nie przyjeżdżał.
- Wiem, że jestem świnia - zaczął od razu sprawnie i poprawnie - bo dostawałem wszystkie twoje maile, ale nie odpisywałem. I zaczął się usprawiedliwiać. 
Ustaliliśmy, że on na ten zjazd bardzo chciałby przyjechać, ale obecnie szanse na to określił 50:50.
- Ze względów rodzinnych. - Ale decyzję podejmę do końca czerwca i dam ci znać.
- Madziar! - Możesz nawet do końca lipca! - Miejsce dla ciebie zawsze się znajdzie. - Wiesz, że wszyscy na ciebie czekają.
Potem rozmowa zeszła na sprawy prywatne. Mieszka w Budapeszcie z żoną Polką, farmaceutką, której pod koniec studiów nie zdążyłem poznać, chociaż mocno wtedy obracałem się w środowisku farmaceutycznym. Syn, lat 48, mieszka od 18 lat w Warszawie i tam pracuje, córka, lat 44, została w Budapeszcie. Oboje świetnie znają węgierski i polski. Byłem ciekaw, kim się czują, ale to i morze innych ciekawostek zostawiłem sobie na zjazd. Bo wierzę, że gad przyjedzie.
 
Relację z rozmowy zdałem szeroko koleżance i koledze, którym w Budapeszcie nie udało się spotkać z Madziarem. 

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Pretekstem były 47. urodziny Żony Dyrektora. U nich nic nowego, dają sobie bardzo dobrze radę bez "wsparcia" państwa. Poplotkowaliśmy na różne tematy i nie omieszkaliśmy ich zaprosić na lipiec do... Uzdrowiska, a potem tamżesz na sylwestra. Były oczywiście ochy i achy. Trzeba zaklinać rzeczywistość i wierzyć, wierzyć...

Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Białego Lotosu.

SOBOTA (20.05)
No i obserwując maj stwierdzam, że tegoroczny jest piękny oczywiście, ale chłodny i zachmurzony, nomen omen.
 
Temperatury 12-14 stopni. Co nikomu nie przeszkadza, ale trochę słoneczka by się przydało. 
Od kilku tygodni wyraźnie czuję i widzę, że chodzę niewyspany, przez to tkwi we mnie takie irytujące wrażenie zmęczenia nawet wtedy, gdy nie mam kontaktu z drewnem albo z żyłką. Schemat jest cały czas ten sam. Pierwszą część nocy śpię jak zabity, a gdy się obudzę, dajmy na to o 03.00 - 04.00, druga jest fatalna. Przewalam się, zasypiam, budzę się, znowu zasypiam i tak się w sumie męczę, dopóki nie wstanę. Wartość snu kiepska.
Przez to po I Posiłku znowu mnie sieknęło. Musiałem się zdrzemnąć niecałą godzinkę. Gdy wstałem, cały mój stan i moje przemyślenia zrelacjonowałem Żonie.
- Może ja mam cukrzycę? 
- Ty, cukrzycę?! - Żona parsknęła śmiechem, co spowodowało, że poczułem trochę ulgi. I poczęła problem ważyć i dzielić. Więc po 10 minutach zacząłem trochę żałować, że go ruszyłem, ale moja uwaga o przydługiej analizie spowodowała, że Żona przedsięwzięła pierwsze kroki i wyłuszczyła mi, co zmieni w moim systemie odżywiania się. Na wszystko, nie wchodząc w szczegóły, natychmiast przystałem. 

Szybko się odgruzowałem, co nieco przekąsiliśmy i poszliśmy na 16.00 do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Wcześniej planowane spotkanie miało mieć miejsce u nas i, oprócz Lekarki i Justusa Wspaniałego, po raz pierwszy mieliśmy gościć Sąsiada Muzyka i jego żonę. Ale oni postanowili wyjechać z całą rodziną na dwa tygodnie do Włoch, więc naprawdę nie wiem, czy zdążymy ich jeszcze do nas zaprosić. Może wyjść głupio, bo minęły właśnie trzy lata naszego życia w Wakacyjnej Wsi.
Poranna umowa z Lekarką była taka, że jeśli pogoda nie dopisze, to oni przychodzą do nas, jeśli będzie ładnie, to posiedzimy u nich na tarasie. A wszystko przez bajzel, jaki im zafundowali fachowcy przystępując do kolejnego remontowego etapu, czyli do malowania.
Rano było szaro i kropiło, od południa zaczęło się wypogadzać, a o 16.00 słońce zmusiło mnie, żebym u nich na tarasie siedział w cieniu.
Ciekawe, że zawsze na naszych spotkaniach gadki obracają się przeważnie wokół tych samych tematów posiadających co prawda swoje odnogi, meandry, pobocza, nurty, ale jednak mają określony obszar. Są to - ich dom (remonty) i posesja, którą urządzają z prawdziwą pasją, nasz dom (ewentualnie, bo w nim teraz nic się przecież nie dzieje), Piękna Dolina z wszelkimi niuansami - spacery z Ziutkiem i jego ucieczki, grzyby, lasy, stawy i ulubione miejsca kulinarne, przetwory, w tym pyszne nalewki, nasze nomadzkie plany, bieżące i ewentualne, matka Lekarki i matka Żony, praca Lekarki i jej do niej nastawienie i nastawienie Justusa Wspaniałego do pracy Lekarki, a ostatnio praca Lekarki, gdy się na amen przeniesie od listopada do Pięknej Doliny, delikatne trącanie polityki, delikatne trącanie kościoła i wiar wszelakich (a dziecko nawet wie, że jeśli istnieje, to musi być tylko jeden Bóg), podróże, wspominki z własnego życia a propos czegoś i dzieci. A temat dzieci jest o tyle ciekawy, że każde z naszej dorosłej czwórki ma swoje, oddzielne i żadnych wspólnych. Więc jest to morze do rozpatrywań, opisów charakterów i sytuacji.
I nigdy się to nam nie nudzi.
Dzisiaj było o tyle inaczej, że my w którymś momencie wybiegaliśmy myślami i planami w przyszłość, aż do najbliższego Sylwestra, na który kazaliśmy się im szykować w Uzdrowisku, a oni nas zaskoczyli przedstawiając wizję swojej przyszłości, ale takiej w głębokiej emeryturze, czyli za lat 10-15. Wtedy by chyba wracali na stare śmieci, żeby, upraszczając, czuć się bezpiecznie. Ale wiadomo, że los bywa przewrotny. Gdyby jednak tak się stało, to zakomunikowałem im, że my ich tam będziemy odwiedzać, na co Justus Wspaniały zareagował w swoim stylu - ciężko westchnął.
Dodatkowo było inaczej, bo Lekarka niespodziewanie odrzuciła wszelkie myśli o podróżach zagranicznych, które kochają, i w związku z którymi oblecieli kawał świata.
- Bo jak sobie pomyślę, że Ziutek musiałby lecieć w luku bagażowym, albo że trzeba byłoby go oddać na ten czas do jakiegoś hotelu... - na twarzy Lekarki malowała się zgroza.
Ale na pożegnanie było tak samo, jak ostatnimi razy.
- Ja wiem, że napiłam się wina, ale muszę to powiedzieć... - To wielka szkoda, że się wyprowadzacie.
Trudno było jej nie zrozumieć.
 
Wieczorem obejrzeliśmy szósty odcinek Białego Lotosu.

Dzisiaj o 06.23 napisał... Po Morzach Pływający. Szok. Długie milczenie tłumaczył swoim lenistwem, ale zapewnił, że blog czyta.
Z treści wynikało, że jest w domu, chociaż później sobie przypomniałem, że Żona mówiła mi przecież, że jest na morzu, gdzieś w okolicach  Belgii. Zmylił mnie opisując różne remonty w domu w taki sposób, jakby tam był. A w drugim mailu, gdy mu na pierwszego odpowiedziałem wychodząc widocznie na osobę czytającą bez zrozumienia, napisał: Z treści wynika, że jestem na morzu :))) Oczywiście uściskam Czarną Palącą. PMP (zmiany moje)

NIEDZIELA (21.05)
No i niedziela była dziwna.
 
Bo pomimo różnych prac - kilka prań, koszenie na trzy(!) akumulatory, spora korespondencja mailowa i telefoniczna ze zjazdowcami - była wyraźnie niedzielą. Może przez fakt, że od rana było pięknie, słonecznie i cicho. Przez cały dzień temperatura w cieniu trwała na 26. stopniach.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni, siódmy, odcinek sezonu drugiego Białego Lotosu. Serial zrobił na nas na tyle duże wrażenie, że gdzieś w przyszłości z prawdziwą przyjemnością obejrzymy sezon trzeci, bo zdaje się, że takowy kręcą.

PONIEDZIAŁEK (22.05)
No i od razu, gdy rano zeszła na dół Żona, coś mnie tknęło.
 
Nie wiedzieć dlaczego i skąd.
- Słuchaj - natychmiast odezwałem się do niej - bo mnie się wydaje, że gdzieś w tych majowych dniach braliśmy ślub. - To może być już jakaś okrągła rocznica, na przykład dziesiąta?...
Patrzyła na mnie pytająco wyraźnie zorientowana w sposób podobny do mojego.
- Bo gdyby to była dziesiąta, to należałoby ten fakt uczcić jakimś wyjściem do knajpy. - Ale chyba tym razem do Restauracji Nad Stawem, bo dawno nie byliśmy.
Oczy Żony natychmiast się roześmiały.
- A mógłbyś pójść na górę, pogrzebać w segregatorach i znaleźć akt ślubu.
Wszystkie segregatory dokładnie przegrzebałem. Ni śladu, ni popiołu.
- Musi być w którymś z segregatorów Naszej Wsi, ale w życiu nie pójdę do Małego Gospodarczego przerzucać paczki, które nie dość, że od trzech lat nie były ruszane, to na dodatek idealnie są przygotowane do następnej przeprowadzki.
Żona się zgodziła.
- To może ustalmy datę naszego ślubu w trybie roboczym, na potrzeby wyjścia do knajpy, na 23. maja, a potem, gdy odzyskamy akt ślubu, to się ją ewentualnie zweryfikuje.
Żona zgodziła się ponownie.
Ale znowu coś mnie tknęło. Poszedłem z powrotem na górę. Na segregatorach leżały dwa książkowe kalendarze - jeden rocznik 2019, drugi 2021. Nie pamiętałem, dlaczego akurat te, bo mam cały komplet od 1994 roku, kiedy to założyłem Szkołę. Część z nich magazynuję w Nie Naszym Mieszkaniu, a część została w Szkole. Bo umowa z Nowym Dyrektorem była taka, że gdy tylko się urządzę w Wakacyjnej Wsi, to je zabiorę, jak również szereg innych moich osobistych rzeczy. Minęły trzy lata i jeszcze trochę minie, bo zdaje się, będziemy się urządzać w nowym miejscu.
W kalendarzu 2019, na jego początku, w jego skróconej formie, pod datą 23. maja stał na czerwono zapis: XI Rocznica. Trzeba było czegoś więcej? Sprawdziłem 2021. Zapisu XIII Rocznica nie było. Nawet wiedziałem, dlaczego. Bo ten ostatni był zaznaczony kolorem czerwonym. A ja przepisuję z roku na rok do kolejnego kalendarza wszystkie istotne informacje, ale tylko te, które są zapisane kolorem niebieskim. Nic więc dziwnego, że stosownej adnotacji XIV Rocznica w kalendarzu 2022 i tym bardziej XV Rocznica w 2023 nie było. Bo nie było skąd przepisać. Natychmiast w bieżącym kalendarzu pod datą 23. maja wpisałem niebieskim tuszem XV Rocznica. I w przyszłym roku takich jaj z rocznicą ślubu już nie będzie.
Oboje z Żoną podziwialiśmy tę energię, która akurat dzisiaj w dziwny sposób mnie dotknęła. Idealnie w przeddzień XV(!) rocznicy. Żona co prawda do tematu podchodziła trochę inaczej mówiąc, że według niej jest to już XXIII.
Tak, czy owak, w te pędy zaczęła rezerwować na jutro stolik w Restauracji Nad Stawem.

Z I Posiłkiem poszedłem nad Staw, na ławeczkę. Było pięknie. Jadłem sobie niespiesznie i czytałem Ale do czasu. Bo w pewnym momencie zaczął rechotać samiec żaby, a nad tym komicznym dźwiękiem, dodatkowo modulowanym na różne sposoby, nie da się przejść słuchowo obojętnie. Za chwilę odezwała się żaba samica i rozpoczął się prawdziwy koncert. Takich różnorodnych żabich dźwięków nie słyszałem nigdy i co chwila parskałem śmiechem. W końcu żaba samiec porzucił swoje godowe stanowisko i, zapewne w niecnych zamiarach, zaczął płynąć w kierunku chaszczy, z których żaba samica go wyraźnie przywoływała. Za jakąś chwilę wszystko ucichło. Musiał ją skrupulatnie bzykać. A potem również akustycznie nic się nie działo, bo żaby były chyba wyczerpane. I tak to...

Dzisiaj, żeby spędzić więcej czasu na dworze, ale produktywnie, znowu kosiłem na trzy akumulatory. Ale po raz pierwszy za radami Żony, jej prośbami, wskazówkami i żalami zostawiłem wiele połaci, aby mogły na nich samoistnie powstawać kwietne łąki. Jedna już taka, imponująca, jest na górce i wokół niej. Faktycznie wygląda pięknie. Więc zapuściłem kilka kolejnych miejsc. Po co je kosić, tak po niemiecku na eins, zwei, drei? Gdyby to jeszcze były jakieś szlaki komunikacyjne dla nas lub dla Pieska, ale nie. Więc bez przesady i kto to widział!
To tylko jeszcze  w tej kwestii zacytuję Żonę:
- I będą sobie mogły tam latać motylki i pszczółki... 
Trudno się nie zgodzić i trudno nie pękać w takiej chwili ze śmiechu. Bo mówiąc to jej twarz przybiera specyficzny wyraz przedstawiający melanż uczuć. Są tam wtedy i radość, i wdzięczność, i cielęctwo i głęboka empatia wobec przyrody. Dodatkowo całość dopełnia mowa ciała zmieniająca Żonę w taką małą naiwną dziewczynkę, dla której każda roślinka, muszka, każdy pajączek czy robaczek chcą przecież żyć na tym bożym świecie.

Wieczorem nadganiałem bieżący wpis.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 19.21.

I cytat tygodnia:
Jedyny sposób, by zrozumieć zmianę to zanurzyć się w niej, poruszać jak ona i dołączyć do tańca. - Alan Watts (brytyjski filozof, pisarz, mówca)

poniedziałek, 15 maja 2023

15.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 163 dni. 
 
WTOREK (09.05)
No i postanowiłem nadrobić zaległości, zanim wyjadę do Wnuków.

W piątek, 05.05, poszedłem spać o 01.00, a wstałem o 08.00 cały połamany. Po gimnastyce się jednak rozruszałem. I od razu zabrałem się za walkę z mleczami. Nie trzeba było długo czekać, żeby Żona wyskoczyła z kuchni robiąc raban i broniąc kilku żółtych mleczowych łebków. Ale reszta poszła pod żyłkę. Przy okazji co się nasłuchałem...
Potem zabrałem się za porządki w dwóch mieszkaniach i znowu za żyłkę. Wycinałem mlecze nad Stawem, a to było daleko i komfort pracy miałem zdecydowanie większy.
Jednocześnie co jakiś czas śledziłem kolejne deklaracje koleżanek i kolegów - sponsorów. Mega budujące. Zapowiadało się dodatkowo w ten sposób wiele zjazdowych atrakcji.

Po 18.00 przyjechali rowerami Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Korzystając z pięknej pogody i z faktu, że dorwali się do rowerów, zrobili prawie dwukrotnie większą pętlę niż przewidywała droga na trasie Powiat - Wakacyjna Wieś.
- Szkoda było nie wykorzystać. - zgodnie poinformowali na dzień dobry. 
Ponieważ byli u nas już któryś raz, więc urządzanie się przebiegło szybko i sprawnie. Zresztą, co tu było urządzać, skoro każde z nich miało po jednym niedużym plecaku. Z tego wszystkiego najwięcej czasu zajęło oglądanie i analiza kartonu z zamówieniem Konfliktów Unikającego. Zawartość zrobiła wrażenie i w pełni usatysfakcjonowała zamawiającego.
Siedzieliśmy przy kozie do 22.00.

W sobotę, 06.05, od rana padało. Na tyle, że Berta zdecydowała się zejść na dół o 11.00. A to o czymś świadczyło i nie trzeba było zaglądać do mądrych smartfonów, żeby zobaczyć prognozy pogody.
Z powodu tej pogody wszystko zrobiło się niespieszne. Siedzieliśmy w kuchni przy kawach i gadkach długo, a potem długo przy jajecznicy, którą zrobiłem na boczku, cebuli i papryce.
Jako kulturalno-oświatowy nakreśliłem plan dnia, co trochę, z powodu natychmiastowych obaw Żony i Konfliktów Unikającego, zakłóciło poranną atmosferę. Ale gdy w końcu udało mi się nakreślić plan, wszystkim się spodobało, a Żona przyoblekła charakterystyczną minę, którą można by opisać jednym słowem Naprawdę?!
Otóż zaraz po I Posiłku gospodarze mieli się udać na dalsze sprzątanie mieszkań, a goście mieli mieć czas wolny. Zdecydowali o spacerze do lasu, mimo że wiało i od czasu do czasu siąpiło. Wstrząsnął mną widok 56-letniego faceta, który, chociaż był trochę podziębiony, wybrał się do lasu bez czapki. Ale co miałem zrobić? Wsadzić mu na łeb siłą?! Ograniczyłem się tylko do kulturalnego i zdawkowego No, podziwiam, że bez czapki...
Zaś na 16.00 zaprosiłem wszystkich z okazji otrzymania 13-tej emerytury do Nowego Kulinarnego Miejsca. Żona więc w te pędy zarezerwowała stolik. Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający nigdy tam nie byli.
My zamówiliśmy standardowo. Żona podwójne carpaccio z jelenia, ja sandacza. Trzeźwo na Życie Patrząca pstrąga, a Konfliktów Unikający rosół z gęsi i gulasz z jelenia. Wymieniając się smakami i grubymi, pysznymi frytkami podołaliśmy, mimo że do tego doszły małe lokalne piwa, kawa i desery.
Najsłabiej miałem ja, bo sandacz okazał się być najgorszy z dotychczasowych, które tam jadłem. Jakiś taki płaski, mikry i  przesuszony. Trudno świetnie.
Wszystko było tak zaplanowane i przedstawione przeze mnie rano, żeby spokojnie zdążyć wrócić na finał meczu w Madrycie Iga Świątek - Aryna Sabalenka. Zrobiliśmy sobie oglądalny wypas, bo znieśliśmy z góry telewizor i mogliśmy swobodnie oglądać mecz we czworo. Nawet Żonie się spodobał ten pomysł z zasranym sportem!
Iga przegrała finał 1:2, a Aryna, jako jedna z nielicznych, pokonała ją na mączce. Mecz był świetny, emocjonujący, godny finału oraz występu światowej jedynki i dwójki. Żona, która tak samo kierowała się emocjami jak wszyscy, bardzo dobrze go przeanalizowała i podsumowała, chociaż nie pamiętam, aby kiedykolwiek obejrzała cały jakikolwiek tenisowy mecz. 
- Przez cały mecz było widać, że Sabalenka atakowała, wywierała presję, a Iga była w defensywie nie mogąc grać na własnych warunkach, czyli atakować. - Było widać, że Sabalenka była po prostu lepsza.
Wszyscy się z tym zgodziliśmy.
Ten wynik zapowiada dalszą ciekawą rywalizację tych dwóch zawodniczek i grozi, że Iga już niedługo może zostać zrzucona z pierwszego miejsca w światowym rankingu.

Do 23.00 siedzieliśmy przy kozie i rozmawialiśmy. Między innymi o Koledze Inżynierze(!).
 
W niedzielę, 07.05, wstaliśmy o 09.00. Rozruch był znowu niespieszny. Zapanował jednak inny rytm. A to z racji uruchomienia grilla. Więc Konfliktów Unikający szalał na nim, bo to jego żywioł, a my z Żoną poszliśmy do gościnnych mieszkań robić ostateczny pic.
Karkówkę z grilla wspartą u Konfliktów Unikającego i u mnie trzema pepysami jedliśmy w nietypowej porze, bo już w południe. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Pepysy również.
Już o 15.30 Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający wyjechali rowerami do Powiatu. Ze sporym zapasem czasu do odjazdu pociągu, ale według nich był przeciwny wiatr, mieli więc jechać "pod prąd", poza tym brali sporą poprawkę na niespodziewane sytuacje, bo, wiadomo, pociąg nie poczeka.
Zaraz po tym, o 15.40 przyjechali goście turystyczni. Dwie pary dwoma autami. Wyposażone w rowery. Nasi goście. Do nas przyjechali pierwszy raz, ale w Pięknej Dolinie byli wielokrotnie. Niczego więc nie trzeba było im wyjaśniać i tłumaczyć. Poza tym emerytowani budowlańcy - rozpalać w kozie potrafili i nie trzęśli się z powodu wyimaginowanego zimna.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie nowego amerykańskiego serialu z 2021 roku Biały Lotos. Ma dobre opinie, ale jak na razie dla nas pierwszy odcinek był trochę głupawy.

W poniedziałek, 08.05, od rana dominowała niespieszność, przez co poniedziałek wydawał się być niedzielą.
I Posiłek zjadłem nad Stawem, gdzie byłem świadkiem   normalnego, ale jednak rzadko spotykanego zjawiska. Na moich oczach nadbrzeżne drzewo z wielkim hukiem pękło u nasady pnia i z takim samym hukiem przewaliło się w poprzek Rzeczki. Poszedłem obejrzeć z bliska - kajakarze będą mieli co robić z przenoską.
Wracając przypadkowo wpadłem na nową metodę likwidacji mleczy. Można by ją zatytułować "Z buta". Jest świetna, ale wymaga chińskiej cierpliwości i konsekwentnego postępowania, które akurat posiadam. Każde kolejne gniazdo z kwiatkiem lub kwiatkami oraz z ukrytymi kulkami leżącymi tuż przy ziemi i niewidocznymi w trawie, które za chwilę miały stać się pięknymi kwiatami, a potem dmuchawcami, ścierałem podeszwami uzbrojonymi w traktor, bo to czeskie obuwie robocze.
Zajęło mi to sporo czasu, na tyle, że moją ponadwymiarową nieobecnością zainteresowała się Żona.
- Szybko przestałam patrzeć, co ty wyprawiasz! - Nie dało się!...
Korzyści z tej metody jest wiele - efektywność, cisza pracy, małe zmęczenie przy "zmianie nóg" i oszczędność na prądzie, bo nie trzeba ładować akumulatorów.
Ale żeby nie było. Całe połacie mleczy zostawiłem poza Brzozową Aleją i poza trawnikiem przed tarasem licząc się z tym, że za chwilę rozsieją się wszędzie. Żona nie będzie mogła mi jednak zarzucić, że nie ma gdzie paść oczu tą piękną żółcią. 

Starałem się dzisiaj pisać, ale szło mi jakoś niemrawo. Do tego stopnia, że gdzieś w okolicach 14.00 zaległem na godzinną drzemkę. Wstałem bardziej rześki, ale ciągle nie miałem ochoty na cokolwiek.
Stąd chętnie przerzuciłem się na obecną cywilizacyjną formę spędzania czasu, za którą, nota bene, nie przepadam, bo wolę kontakt osobisty. A więc rozmawiałem przez telefon.
Najpierw z Córcią. Ma roboty w bród, bo dzieci, ogród i kurs. Oprócz tego już poszukuje pracy od września w charakterze nauczycielki języka angielskiego. Więc jeśli psychicznie znajdziemy czas, to raczej my wybierzemy się do niej.
Potem z Dzidkiem. Zapraszał nas w ten weekend do swojej przyczepy nad jeziorem. Chętnie byśmy pojechali, ale w obliczu różnych naszych niepewności nie mamy w sobie luzu i wolnych psychicznych mocy. A sprawa naszego weekendowego wyjazdu do nich, "na przyczepę" ciągnie się bodajże czy nie dwa lata. A był taki okres, że Dzidek i Tańcząca z Kulami, myśleli o przeprowadzce na wieś. Inspirowali się Naszą Wsią i nami. Zjeździliśmy z nimi wiele i obejrzeliśmy kilka nieruchomości, ale ostatecznie stanęło na ich przyczepie, z czego, zdaje się, są szczęśliwi. Jeżdżą tam bardzo często, zwłaszcza Dzidek, stosunkowo mało przy tym roboty, no i nakłady finansowe niewspółmierne. Umówiliśmy się, że jak tylko nam się odblokuje psychika, damy natychmiast znać i chętnie przyjedziemy.
Na końcu rozmawiałem z Synem i umówiliśmy się na mój przyjazd w najbliższą środę, czwartek i piątek.

Po południu było mnie jeszcze stać na to, aby naszym gościom podrzucić cztery pepysy, bo w zestawie kuchennym kieliszków akurat brak, a oni budowlańcy. Opisałem na dołączonej kartce historię nazwy i wszystko w kartoniku podrzuciłem im cichcem, gdy byli na rowerowej wycieczce. Nie chciałem ryzykować gwałtownego wciągnięcia gospodarza do środka, bo z budowlańcami nie miałbym szans. Nawet z emerytowanymi.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Białego lotosu. Nadal głupawy, ale zaczął intrygować. Postanowiliśmy więc obejrzeć odcinek trzeci.

Dzisiaj, we wtorek, 09.05, Żona rano czytała aktualny wpis, ale okazało się, że fragmenty o mleczach opuszczała nie chcąc się denerwować.
- Jeszcze bardziej bym cierpiała!... - wyjaśniła.
Tedy na mleczach rzeczywistych i w ich opisach będę mógł sobie poużywać.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Trzeba było uzupełnić zapasy zwłaszcza w kontekście mojego wyjazdu.
Po powrocie stać mnie było na dwa akumulatory żyłkowe (teren przy drodze i część sadu) oraz na podlanie skrzyń. I to wszystko. Bardzo szybko zaczęliśmy oglądać Biały Lotos, aż dwa odcinki. Nadal jest specyficzny, ale się rozkręca.
Dopiero potem spokojnie wyszedłem z Bertą na wieczorny spacer.
 
ŚRODA (10.05)
No i poranek, mimo że było sporo czasu, podporządkowany był cały mojemu wyjazdowi. 
 
Ale dałem radę dokończyć jednym akumulatorem sad, zetrzeć na proch kolejne mlecze, ściągnąć flagę, odgruzować się i spakować.
Do Wnuków wyjechałem o 16.00. Syn spał. Pomijając fakt przemęczenia dziećmi i ogólnie rzeczywistością nie jest to zdrowy objaw. Jak się zdążyłem zorientować w czasie ostatniego roku, gdy pracował, czyli, gdy psychika była w lepszym stanie, tak często w ciągu dnia nie podsypiał.
Wnuk III i IV na dzień dobry dali mi tylko chwilę, żebym mógł jako tako się rozpakować i ogarnąć, po czym zaczęliśmy grać w kierki. Drugą połowę odłożyliśmy na wieczór, bo Wnuk IV miał o 18.30 piłkarski trening. Zawiozłem go, bo chciałem zobaczyć, jak się piłkarsko zmienił. Zmienił się wyraźnie na plus, ale filozofowanie zostało.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy razem do sklepu. Nakupowałem kilka różnych serów i wino dla dorosłych, żeby wszystkim chociaż trochę rozszerzyć kulinarne horyzonty. Ale to praca na ugorze, o czym od początku wiedziałem i nie liczyłem na jakieś ochy i achy. Synowa zupełnie tym się nie zainteresowała, chociaż proponowałem, Wnuk- I i II także, trochę sera spróbowali Wnuk-III i IV oraz Syn. O lampce wina nie było mowy, więc sam przy serze delektowałem się czerwonym wytrawnym. Chociaż wyjątek był. Bo Wnuk-III z prawdziwym zainteresowaniem odnosił się do wszystkiego i uczciwie komentował, co mu smakuje, a co nie. Nawet poprosił o łyk wina i ze znawstwem wypowiedział się, że za kwaśne. Ostatnio tak się porobiło, że tak naprawdę, to jemu najbardziej się chce biorąc pod uwagę wszelkie aspekty ich życia. A to na mnie działa bardzo pozytywnie w morzu ich  trudu, niemożliwości i szkodzeniu swojemu zdrowiu.
Skończyliśmy grać w kierki mimo napominań Synowej, że trzeba iść do łóżka. Dotyczyło to zwłaszcza Wnuka-IV, który bronił się przed pójściem spać jak każde normalne dziecko. Przy czym, gdy u niego ten czas przesunie się o godzinę, dwie, to potem ze zmęczenia już nic mu nie pasuje i łatwo wpada w histerię. A dzisiaj przesunęło się sporo. Wygrał Wnuk-III, drugi był Wnuk-IV, a Dziad Stary na końcu.
Na szczęście, gdy dorośli zasiedli do rozmów, Wnuk-IV ograniczył się tylko do kilkukrotnego zejścia na dół, żeby za każdym razem kablować na braci Bo Wnuk-I powiedział..., A Wnuk-III zrobił..., A Wnuk-II nie chce..., Ale to jest niesprawiedliwe..., itd. i obyło się bez jego wycia i wrzasków. 

Dorośli poszli spać grubo po 01.00, co mogłem raz na jakiś czas wytrzymać, zwłaszcza że zahartował mnie zasrany sport. Rozmawialiśmy na nasz temat (sprzedaż Wakacyjnej Wsi), ale przede wszystkim o ich problemach. Pomijając brak pracy u Syna i stałe zaharowywanie się Synowej wyodrębniły się dwa nurty - Wnuk-I (przypomnę - za chwilę 17 lat) i zdrowie. Oba bardzo poważne i martwiące.
Wnuk-I posiada wszelkie cechy uzależnienia od smartfona, komputera i gier. A rodzice nie za bardzo potrafią sobie z tym poradzić, a nawet nie mogą biorąc pod uwagę ich tryb życia i tryb życia Wnuka-I, który dojeżdża do szkoły do Metropolii. Żeby to nie stało się karkołomne i wyczerpujące, to kilka razy w tygodniu nocuje u babci, Teściowej Syna, a tam obowiązuje "hulaj dusza, piekła nie ma" i sytuacja wymyka się spod kontroli.
To wszystko odbija się na nauce. Wnuk-I przedstawia rzeczywiste lub wyimaginowane problemy z niektórymi nauczycielami i przedmiotami, często jest nieprzygotowany do zajęć, więc ze stresu "choruje" i danego dnia w ogóle nie idzie do szkoły, co pogarsza sytuację i pętla się zaciska. Między nim a rodzicami dochodzi do dyskusji, kłótni i karczemnych awantur z jednoczesnym takim postępowaniem Wnuka-I, że włosy dęba stają. A o propozycji powrotu do nauczania domowego nie chce słyszeć Bo tam mam kolegów! i trudno się temu dziwić. Powrotu z wolności, którą  zyskał wraz z samodzielnym jeżdżeniem do Metropolii i nocowaniem poza domem, do domowej niewoli, do użerania się z rodzicami i braćmi, nie będzie.
Drugi temat - sposób żywienia się całej rodziny - był dla mnie równie przerażający i dodatkowo przerażający, bo wiedziałem, że wszelkie moje tłumaczenia, propozycje, sugestie, podsuwanie rozwiązań, mogę sobie wsadzić...
Pierwszy raz przy Synowej odważyłem się powiedzieć, że całe to ich jedzenie jest jałowe (w zasadzie brak jakichkolwiek przypraw, no może z wyjątkiem NaCl, czyli tzw. soli, wypranej z mikroelementów, z zawartością antyzbrylaczy), bez smaku, przygotowywane z zafoliowanych półgotowców, z "szybkimi" makaronami lub ryżem i z brakiem jakiegokolwiek urozmaicenia. Tak prostej rzeczy, jak jajecznicy, uświadczysz u nich rzadko, a sadzonych nie widziałem nigdy. A jeśli jajka, to gotowane na twardo, z dużym zapasem, żeby było można wyciągnąć z lodówki jutro lub pojutrze i zjeść je, bez smaku oczywiście. Śniadania i kolacje (od jakiegoś czasu każdy robi sobie sam) wyglądają ubogo i nie chodzi tu o to, żeby wydawać pieniądze na nie wiadomo co, i są "przygotowywane" w pośpiechu i połykane.
Synowa się nie odzywała, Syn przyznał mi rację Ale co z tego?!
- Tato, Synowa nie cierpi gotować i nie ma na to czasu. - Ja kiedyś próbowałem przez dwa tygodnie i pod koniec byłem bliski zwariowania, gdy starałem się danego dnia wymyślić, co zrobić na kolejny obiad. 
Czyli nic się z tym nie da zrobić. Lepiej rujnować sobie zdrowie, potem poświęcać czas na wizyty u różnych lekarzy (oczywiście tych z Metropolii) zlecających mnogość badań (znowu czas), wydawać na to pieniądze, potem kupować medykamenty (wydawać pieniądze), żeby to zdrowie sobie "poprawić". Ale za to będzie można ponarzekać w gronie sobie podobnych, wymienić się doświadczeniami, opluć polską służbę zdrowia i skandaliczne ceny leków niczym te stare dziady przesiadujące na ławkach i o niczym innym niegadające. 
Z tego wszystkiego i Syn, i Synowa zdają sobie sprawę. I co? I nic!
- Tato, przez ten rok pracy i siedzenia przed komputerem, przytyłem 20 kg! - I nie chce mi się nawet wyjść na spacer, nie mówiąc o rowerowej wycieczce lub wypadzie w góry tak jak dawniej. - Jestem zmęczony.
Nie chciałem mu wspominać o choćby codziennej 15-20 minutowej gimnastyce, bo przecież był zmęczony. Synowej nie podsuwałem takiego pomysłu, bo nie pamiętam, żeby zażywała jakiejkolwiek aktywności ruchowej. Przykro to mówić, ale powoli staje się matroną, a przecież raptem ma 45 lat. Chryste!
Do tego wszystkiego dochodzą słodycze. Nawet nie dochodzą, bo są ważnym elementem (emelentem) codziennej "diety". Nie mówię tutaj o wszechobecnym cukrze we wszystkich potrawach, które jedzą, ale o kwintesencji słodyczy, czyli o słodyczach.
- Tak, wiem, jestem od nich uzależniony i nic z tym nie potrafię zrobić. - Pamiętam, że gdy przez dwa tygodnie ich nie jadłem i ograniczyłem pieczywo, mocno schudłem i dobrze się czułem. - Ale dalej nie dałem rady...
Zaczęło mnie ogarniać poczucie bezradności. A potem przerażenie. Syn pokazał mi zmiany skórne na łydkach, pod kolanami, na przedramionach. Takie potężne placki przebarwień.
- Swędzą jak cholera ... - na potwierdzenie słów zaczął się drapać. - To może być uczulenie, ale też początki cukrzycy. - Pierwsza lekarka, u której byłem, jednak to wykluczyła.
No, co za świadomość i wiedza!
- Jutro na 15.00 mam umówioną wizytę u lekarza w Metropolii. - Czeka mnie szereg badań... - dodał od razu zły na durnych lekarzy i służbę zdrowia. - A u Synowej pojawiły się jakieś zmiany w stawach i to też mogą być początki cukrzycy. - A ona może prowadzić do ślepoty, do tworzenia się ran...
No, co za świadomość i wiedza!
Synowa nie odzywała się wcale. Słowem.
- Tato, a pożyczysz mi jutro samochód, żebym pojechał do lekarza?
I rozmowa zeszła z szeregiem zawijasów, retrospekcji, nawrotów na temat, dlaczego auta mu nie pożyczę. W sumie stała się, tzw. kwadratową z wiadomym efektem, że w wielu naszych rodzinnych kwestiach nie zrozumiemy się nigdy i Niech tak zostanie!
- Tu już nic się nie zmieni, za mało czasu, żyjemy trochę w innych światach i wykopanych rowów nie da się już zasypać.
I Syn, i Synowa z tym się nie zgadzali, ale ja swoje wiedziałem.
- Tato, ale  po co masz mnie wieźć, a potem tam kwitnąć czekając na mnie?
- Nie szkodzi, chętnie sobie pokwitnę, wezmę książkę...
Syn w końcu odpuścił.
I jak tu się nie martwić?! Pozwoliłem sobie wyrzucić to wszystko z siebie z nadzieją jednocześnie, że Syn może przeczyta. A słowo pisane ma, zdaje się, większą moc niż mówione. Bo stosownych zdjęć, które mówią czasem więcej niż tysiąc słów, nie posiadam. Jeszcze nie dotarliśmy do takiego etapu i nigdy nie dotrzemy, żeby na opakowaniach wszelkich słodyczy, jak na paczkach papierosów, umieszczać stosowne zdjęcia przedstawiające zdrowotne efekty cukrzycy, otyłości, itp.
 
CZWARTEK (11.05)
No i Synową jednak ukłuła wczorajsza rozmowa.
 
Gdy o 09.00 zszedłem na dół,  w popłochu robiła sobie kawę i "szła" do pracy.
- Będę siedzieć przed komputerem do 19.00 z godzinną przerwą, potem godzinne szkolenie i ... kiedy tu gotować? - patrzyła na mnie zaczepnie i z wyrzutem.
- Ale musicie coś z tym zrobić! - nie wiedziałem, co powiedzieć.
- To zmniejsz inflację! - i podała mi kwotę ich stałych miesięcznych wydatków zwalającą z nóg. - Bez wyżywienia! - dobiła mnie.
Nie chciałem jej mówić, że, na przykład, 10 lat temu mieli znacznie lepszą sytuację pod każdym względem, a sposób żywienia był taki sobie, czyli pozostawiał wiele do życzenia. Mówiąc eufemistycznie. Odpuściłem, chociaż ciężko, bo to przecież moje dzieci i wnuki.

Zrobiłem sobie moje wakacyjno-wsiowe śniadanie. W tym celu do Wnuków przywiozłem twaróg, oliwę z oliwek, sól himalajską, młynek do mielenia pieprzu z zawartością, czosnek, szczypior i cebulę.
Jedna część domowników miała to w dupie, co robiłem, a druga patrzyła podejrzliwie. Jedynie Wnuk-III chciał spróbować, po czym poprosił, żebym mu też zrobił. Specjalnie kazałem mu stać nade mną i samemu zdecydować, ile chce twarogu. Resztę dozowałem sam tak, żeby cebula i pieprz nie wypaliły mu bebechów, no i przede wszystkim, żeby się nie zraził i załapał. W trakcie kolejnego grania w kierki zmłócił wszystko bez problemów, bez słowa "skargi" lub sugestii czy też krytyki. A przecież jest znawcą. Budujące.
Reszta chłopaków jadła chleb z masłem. Bo łatwiej i szybciej sobie przygotować, no i smakowo neutralne.
Mógłbym nie robić z tego specjalnej tragedii, bo sam się wychowałem na chlebie z masłem i mleku na śniadanie (tak wystarczało mniej więcej do połowy miesiąca, ale w domu nigdy nie było margaryny), ale, po pierwsze i masło, i chleb, i mleko były inne, bo były masłem, chlebem i mlekiem, a po drugie nasz prosty sposób jedzenia - smalec, kiełbasa zwyczajna, zupy na wołowinie z kością, warzywa, w tym głównie surowa cebula tania jak barszcz i pyszne buraczki robione przez Mamę, był nieporównywalnie bardziej "wartościowy", niż to, co widzę u Synowej i Syna. I co ważniejsze - jedliśmy słodyczy z 30 razy mniej niż Wnuki i Syn. Łatwo to obliczyć - oni codziennie, my raz w miesiącu, jak dobrze poszło.
Panował wtedy zbawienny dobrobyt niedostatku.

W kierki tym razem zagraliśmy we czterech - Syn, który wreszcie chciał, Wnuk-III i IV, no i ja. Wygrał Wnuk-III, a równie dobrze mógł IV. Zadecydował jego jeden ruch, a miał do wyboru dwa. Szansa 50:50. Postawił na drugi i przegrał. Wszystko jak w życiu.
- A wiesz tato, ja już chciałem z nimi zagrać od dawna. - Ale oni nie chcieli bez ciebie i w ogóle nie grają w karty, chociaż do wszystkich gier mamy pełne składy. - Chcą tylko z tobą.
Synowi się podobało. Zapowiedział rewanż wieczorem Bo już wiem, o co chodzi i dam wam łupnia!
 
Gdy przyszło do wyjazdu do lekarza, niespodziewanie swoje towarzystwo zgłosił Wnuk-II, którego nie widziałem bodajże od samego rana. Syna zostawiliśmy w jakimś medycznym przybytku, a sami poszliśmy do pobliskiej galerii, jednej z wielu w Metropolii. Gdy udało się przebrnąć przez trudny moment, w którym Wnuk-II miał wybrać sobie coś do  picia i jakiś deser i na każdą moją lub pani propozycję konsekwentnie odpowiadał Nie wiem, i po tym, gdy brutalnie rozciąłem ten gordyjski węzeł i postawiłem go sokowo i deserowo wobec faktu dokonanego ku wyraźnej jego uldze, mogliśmy siąść przy stoliku i oddać się dyskusji. A z nim dyskusje są zawsze ciekawe. Tym razem dotyczyły spraw języka, języków w szczególności, jego japońskiego i durnowatości języka polskiego. Podsuwałem mu również smaczki z niemieckiego, francuskiego, czeskiego i rosyjskiego, więc ubaw mieliśmy niezły.
A ponieważ obaj należymy do płci męskiej, która nie potrafi siedzieć przez godzinę nad jednym głupim sokiem kub małą kawą, więc znaleźliśmy jeszcze czas, aby na piechotę wybrać się do pobliskiej Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii i odwiedzić EMPiK, bo w tej naszej jedyna księgarnia właśnie splajtowała, co w obecnych czasach jest oczywiste.
Pretekstem były niedawne 14-te urodziny Wnuka-II, więc zaproponowałem mu prezent w postaci książki. Wiedziałem, że to mu się spodoba. Moment wyboru deseru i soku przed chwilą w kawiarni bardzo szybko zaczął mi się jawić jako całkiem sympatyczny, bo do wyboru były tylko trzy desery i cztery soki.
- To jaką chciałbyś książkę? - Wybierz sam.
Gdy po moich dziesięciominutowych naciskaniach usłyszałem protest wypowiedziany szeptem Ale, dziadek, to nie jest takie proste!, dałem sobie spokój, bo tylko pogarszałem sytuację. W ostatniej chwili zdecydował się na Sherlocka Holmesa, ale i tak Syn czekał już na nas od pięciu minut naburmuszony.
- Bo jestem zmęczony i będę musiał zrobić "pięćset" badań.
Wracaliśmy w całkowitej ciszy, bo Wnuk-II przypomniał sobie, że o 16.20 ma właśnie japoński on line. Więc Syn pożyczył mu smartfona i tak w towarzystwie japońskiego jechaliśmy przez zatłoczoną Metropolię w godzinach szczytu. Cała droga od galerii do galerii i z powrotem oraz poruszanie się autem bardzo źle zrobiła mojej psychice. Bo wszystko takie nieludzkie. Tylko ten japoński pozwolił bez specjalnego uszczerbku na mojej psychice dotrzeć po Wnuka-I, którego odbieraliśmy od Teściowej Syna, i dalej jechać do Sypialni Dzieci.

Po jałowym obiedzie, którego Synowi nawet nie chciało się odgrzać, zagraliśmy znowu w kierki. W porannym składzie. Miażdżąco wygrał ... Syn. To niestety nie spodobało się Wnukowi-IV, który gwałtownie zaprotestował przeciw ostatecznemu wynikowi i zaczął wyć.
- Bo to wszystko przez tatę! - wrzeszczał. - Gdy zaczął grać, to od razu wygrał. - A przedtem było fajniej!
No cóż, nasze miny i uśmieszki tylko go podkręcały.

Wieczorem udało mi się porozmawiać z Wnukiem-I na temat jego szkoły. O dziwo, był nad wyraz elokwentny. Problem przedstawiony przez niego zasadzał się na tym, że jego nauczyciel z hiszpańskiego uwziął się na niego.
- Nie cierpię takich nauczycieli, którzy uczą dwóch przedmiotów jednocześnie. - On uczy jeszcze WOS-u, którego ja nie cierpię i moją postawę wobec tego przedmiotu przerzuca w swojej ocenie na hiszpański. - Bo jak jestem leserem z WOS-u to i z hiszpańskiego oczywiście też! - grzmiał oburzony.
Trudno było odmówić logiki w tym rozumowaniu. Więc najpierw opowiedziałem mu, jak z własnej winy w ogólniaku z polskiego wyrobiłem sobie negatywną opinię, która za mną ciągnęła się 4 lata i nawet największe moje starania i najlepsze wypracowania w późniejszych klasach, obiektywnie na bardzo dobry, nigdy nie osiągnęły oceny lepszej niż dobry. Więc odradziłem mu walkę z wiatrakami, kopanie się z koniem i zarzynaniem się, żeby otrzymać ocenę wysoką, której i tak ten nauczyciel Wnukowi-IV nie postawi, a sugerowałem skupić się, żeby z hiszpańskiego uzyskiwać przyzwoite oceny i żeby nie mieć leserowskich wpadek i potem nie dołować.
- A WOS olej w tym sensie, że zalicz na dopuszczający, bo widać po zeszytach i po tym co mówisz, że nie ocenia cię sprawiedliwie względem innych uczniów. - Zalicz po prostu, bo jeszcze miesiąc i przedmiot będziesz miał z głowy.
 
Wieczorem z Synem obejrzeliśmy na zaimprowizowanym kinie domowym włoski film z 2016 roku Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. W ciekawy sposób była pokazana eskalacja problemu, który można by zatytułować A teraz nie mamy przed sobą żadnych tajemnic, upubliczniamy przychodzące smsy i rozmawiamy przy wszystkich telefonicznie dając na głośność BO PRZECIEŻ JESTEŚMY PRZYJACIÓŁMI I NIE MAMY PRZED SOBĄ ŻADNYCH TAJEMNIC. To się dobrze nie mogło skończyć. Film dawał oczywiście wiele do myślenia, chociaż z założenia był komediodramatem. Ale to może tak jak z życiem - generalnie jest ono jednym wielkim komediodramatem, a daje do myślenia.
Spać poszliśmy sporo po północy.
 
PIĄTEK (12.05)
No i w nocy bardzo źle spałem.
 
Półprzytomny wstałem przed wszystkimi i ratowałem się kawą.
Myślałem, że jestem pierwszy, dopóki nie zobaczyłem Synowej w pełnym rynsztunku, która pracowała już od godziny. Paranoja.
Znowu zjadłem twarożek, którym już z nikim się nie podzieliłem. Po pierwsze zostało mało, a po drugie wszyscy spali. Syn, na przykład, wstał dopiero o 11.00. Przepraszam, jednak pierwszy wstał przecież Wnuk-I, który na 08.00 musiał być już w szkole. A o koszmarnych dojazdach wspominałem.
 
O 12.30 byłem już w Wakacyjnej Wsi. Tak cyrklowałem, żeby spokojnie zdążyć na kolejny mecz Igi. Tym razem z Ruską Anastazją Pawluczenkową. Iga ją zdemolowała wsadzając ją na tzw. tenisowy rowerek. Wynik 2:0 (6:0, 6:0).
Po meczu musiałem nadrobić swoją nieobecność, więc pokosiłem kosiarką i żyłką na jeden akumulator. Spokojnie, bez rozpędu. No i podlałem skrzynie, bo wiedziałem, że jest sucho.
 
Wieczorem obejrzeliśmy szósty odcinek sezonu pierwszego Białego Lotosu. Wątki się podomykały, można by powiedzieć, że w sposób oczywisty, z wyjątkiem dwóch postaci. Dla jednej historia skończyła się bardzo nieprzyjemnie, dla drugiej przyjemnie i optymistycznie. Co nas akurat zaskoczyło. Tedy do sezonu drugiego.
 
SOBOTA (13.05)
No i dzisiaj rozpętała się afera mleczowa.
 
Która ostatecznie okazała się być nie mleczową, tylko mniszkowo-lekarską.
Dzień rozpocząłem od spraw poważnych. Kosiłem kosiarką i żyłką na dwa akumulatory. A w trakcie mlecze traktowałem z buta. Z zimną krwią i konsekwentnie. I gdy byłem pod koniec Brzozowej Alejki, przy starym ognisku, nagle pojawiła się Żona. A to niczego dobrego nie wróżyło.
- Nie mogłam patrzeć, jak z zimną krwią tymi obrzydliwymi buciorami - przyoblekła obrzydliwy wyraz twarzy z dodatkiem wściekłości - niszczysz te biedne, piękne kwiatki! - Co one ci zawiniły?!
Starałem się wytłumaczyć, że mnie to nic, ale trawie i owszem. Na nic to się zdało. I rozpoczęła się kwadratowa rozmowa. Ostatecznie zaprzestałem niecnego procederu, ale też straciłem ochotę na koszenie i dbanie o trawnik w Brzozowej Alei i przed tarasem.
W takim stanie poprzez zarośla na granicy działek dopadł mnie Sąsiad Muzyk. Akurat skończyłem koszenie. Rozmawialiśmy w ogóle się nie widząc.
- Widzę, że ja w szabas przyjeżdżać nie będę - zagadał w swoim prowokacyjnym stylu - bo co przyjadę, w sobotę jest koszenie.
- Ale ja jestem ateistą z całym szacunkiem dla wszystkich sąsiadów.
- Można być ateistą i antysemitą równocześnie.
- A pan to kosi w niedzielę i dobrze?! - wszedłem w jego styl.
- No dobra, tośmy sobie porozmawiali. - Ale ja z czym innym. - Bo pan ma taką kosiarkę na akumulator i taką samą moja żona... 
- Pożyczyć?! - wszedłem mu w słowo.
- Nie! - zaprotestował. - Chciałem się tylko dowiedzieć co i jak, żeby jej kupić.
- Co i jak to się nie da samym gadaniem. - Podrzucę, to będzie mogła sama wypróbować... - Właśnie skończyłem koszenie.
- Tak? - To zapraszam na piwo.
Nam dwa razy nie trzeba było powtarzać. Bo dawno w tak pełny i towarzyski sposób się nie kontaktowaliśmy, a poza tym, mimo że upłynęły trzy lata, jego żonę poznaliśmy tyle, co przez płot. Paranoja.
Przedstawiliśmy się jej oficjalnie, po czym ona koniecznie musiała nas oprowadzić po swoich rozlicznych uprawach tłumacząc, że jest zarobiona i że z nami przy stole siedzieć nie będzie mogła.
- Przykro mi, ale w niedzielę wyjeżdżam, a roboty huk. - A on tego przecież nie zrobi. - spojrzała na Sąsiada Muzyka, który spokojnie czekał na ławce od czasu do czasu tylko jej dogadując, żeby tyle nie marudziła, bo piwo czeka.
Żona wiedziona jakimś zmysłem i/lub rozumem wzięła ze sobą całą dużą butelkę cydru. I to był strzał w dziesiątkę. Bo gospodyni zdecydowanie więcej czasu siedziała przy stole niż przy grządkach, żeby nie powiedzieć przez cały czas. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy, a zleciały dwie godziny. Panom przy piwie, paniom przy cydrze.
- Ale ja naprawdę muszę iść do upraw... - mitygowała się gospodyni.
- A ja do robienia kotletów schabowych... - uśmiał się Sąsiad Muzyk.
I tak spotkanie się skończyło. A ile ciekawych motywów i historii pojawiło się w naszej rozmowie. Wszystkie lekkie i z humorem. No i na "wniosek" gospodarzy przeszliśmy na "ty".
- A my się wyprowadzamy... - gadaliśmy do siebie co jakiś czas po spotkaniu.

Spotkanie skończyło się o tyle w dobrym dla nas momencie, że mieliśmy zaplanowaną wycieczkę rowerową do Baru Żuraw. A pora była najwyższa, żeby coś zjeść.
Jadąc ujrzeliśmy z daleka na przedogródku Lekarkę, która zapamiętale pieliła nie zważając na mój rowerowy dzwonek Bo mało tu rowerzystów jeździ?... To się wylewnie przywitaliśmy. A za chwilę nadszedł zaspany Justus Wspaniały, który musiał się zregenerować choć troszeczkę i zrobiliśmy sobie wycieczkę po ich dokonaniach sadowniczo-warzywno-ogródkowych. A mieliśmy dzisiaj nie zobaczyć się wcale, bo jak rano Lekarka powiedziała przez telefon Mamy huk roboty!
- A my się wyprowadzamy... - zaczęliśmy ruszając dalej do baru.
Gdy czekaliśmy, ja na sandacza, Żona na pstrąga, rowerami przyjechali nasi goście. Trudno było sympatycznie nie porozmawiać i nie polecić potraw.
- A my się wyprowadzamy... - zaczęliśmy ruszając z powrotem do domu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Białego Lotosu. Sytuacja była o tyle dziwna, że jeden z nich to był odcinek piąty sezonu pierwszego, który przecież oglądać wczoraj skończyliśmy na odcinku szóstym, a drugi to odcinek pierwszy sezonu drugiego, który to właśnie planowaliśmy obejrzeć.
- Bo coś mi nie grało przez ten twój wyjazd... - Żona zaczęła wyjaśniać. - Brakowało mi w odcinku szóstym pewnych elementów (emelentów) akcji, pewnej ciągłości i logiczności przyczynowo - skutkowej.
I okazało się, że rzeczywiście. W ogóle nie obejrzeliśmy odcinka piątego, a sezon spokojnie zamknęliśmy. Powstaje pytanie - co by to miało świadczyć o nas, zwłaszcza o mnie, który w życiu by nie wpadł na tę lukę i/lub o serialu, skoro spokojnie odwróciliśmy kolejność oglądania odcinków bez żadnego uszczerbku dla nas i dla fabuły serialu? Ciekawe doświadczenie.
 
NIEDZIELA (14.05)
No i wiedziałem, że mój wczorajszy numer z wypiciem czterech piw (jedno w domu, dwa u Sąsiada Muzyka i jedno w barze) spokojnie nie przejdzie i nie rozejdzie się po kościach.
 
Więc gdy siedziałem sobie nad Stawem z I Posiłkiem relaksując się nad książką, nadeszła Żona. Minę miała pokojową, zwłaszcza że przestałem buciorami niszczyć mniszki lekarskie, ale taką półcwaniacką, więc wiedziałem, że coś się święci i nawet wiedziałem, co.
Zaczęła od zagadywania o naszym wspólnym życiu wtrącając mocno pierwiastki filozoficzne koncentrujące się zwłaszcza na moim życiu przy niej. Spokojnie podjąłem temat. Dotknęliśmy rysu historycznego i powspominaliśmy. Ale cały czas czekałem na ten właściwy moment nawet wiedząc, że to nie będzie cios, nawet delikatny, tylko spokojne przeanalizowanie sytuacji, wyważenie jej (Waga!) i przemówienie mi do resztek rozumu.
Żona zaproponowała mi pewien moduł i sposób, można powiedzieć, picia piwa, a ja się z nią zgodziłem. Bo Żona zadowolona, to i mąż zadowolony. Pozdrawiam! Na razie nie będę pisał o szczegółach, bo trudno chwalić dzień przed zachodem słońca. Samo przyjdzie.
Ale muszę Żonie oddać, że do rozmowy przystąpiła na trzeźwo, nomen omen. Nie zaczęła więc tematu na gorąco, tu i teraz, bo wiadomo jaka jest rozmowa z pijakiem, tylko spokojnie odczekała pół doby, żeby mnie na trzeźwo dopaść.

Gdy goście wyjechali, zrobiłem pierwsze sprzątanie i mogłem spokojnie obejrzeć kolejny mecz Igi Świątek z rzymskiego turnieju. Iga wygrała 2:0 z Ukrainką Lesią Tsurenko.
Po meczu stać mnie jeszcze było na wystawienie kubła ze zmieszanymi śmieciami, na podlanie skrzyń, a przede wszystkim na przygotowanie pełnej listy uczestników zjazdu z podwójnymi nazwiskami naszych koleżanek, żeby nasz kolega, wieloletni "plastyk", mógł  przygotować szatę graficzną dyplomów z okazji pięćdziesiątej rocznicy ukończenia studiów. Mają zostać nam wręczone na części oficjalnej zjazdu dnia 12. września w kultowej, chemicznej sali naszej Alma Mater. 

Przed pójściem na górę zadzwoniłem do Syna w sprawie przyjazdu do Wakacyjnej Wsi Wnuków-III i IV.  Długo nie mogłem się dodzwonić. W końcu odebrał Wnuk-III, który poinformował mnie, że tato śpi (!). I gdy zacząłem się umawiać z Wnukiem, do rozmowy czujnie włączyła się Synowa.
- Ale tato, takie sprawy trzeba omawiać ze mną! - oburzyła się. - Przecież oni w zbliżającym się tygodniu i w następnym mają egzaminy.
Uszy położyłem po sobie, a Wnuk-III zaczął coś dukać, po czym natychmiast z umawiania się wycofał.
Lepiej mi poszło z Uzdrowiskową Córką. Umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii w najbliższy wtorek. Zaznamy więc światowego życia, zwłaszcza Żona, bo ja ostatnio pokosztowałem i trochę mnie zbrzydziło.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi (jednak będę zapisywał konkretny numer) odcinek Białego Lotosu.

PONIEDZIAŁEK (15.05)
No i dzisiejszy poniedziałek wydawał się być niedzielą. 

Rano, gdy wstałem o 06.00, przywitał mnie przyjemny zachmurzony poranek i majowy deszczyk. Było pięknie. Wszystko opłukane i umyte, takie świeżutkie. Przez tarasowe drzwi mogłem podziwiać niezwykłą gamę zieloności. Dzień zapowiadał się pięknie - żadne prace nie mogły mnie wygonić na zewnątrz. Więc z Pieskiem wyszedłem na spacer z niezwykłą przyjemnością, żeby doświadczać maja. Łaziłem długo i mimo deszczu i 13 stopni nic mi nie przeszkadzało i nie wyganiało z powrotem do domu. A przecież w listopadzie też bywa 13 stopni i deszcz.
Piesek wcześniej dawał sygnały co rusz się głośno otrzepując, że chętnie by wrócił do domu. To go wpuściłem, a sam zostałem na zewnątrz czując jak powoli i czapka, i kurtka stają się cięższe nasiąkając wodą. Do domu kazała mi wrócić tylko rozwaga.
Cały dzień pisałem robiąc sobie tylko drobne przerwy na kilkuminutowe czynności. Około 14.00 zaczęło się niebezpiecznie wypogadzać, wyszło słoneczko, ale za chwilę na szczęście mocno lunęło i z powrotem się zachmurzyło. Mówiłem, że maj jest najpiękniejszym miesiącem w roku?

Dzisiaj lista zjazdowców powiększyła się niespodziewanie o trzy osoby, które "nagle" dowiedziały się o zjeździe. Jako stary wyga-organizator byłem na takie numery przygotowany. Fajnie, że tak się stało.
Myślę, że takich ockniętych może być więcej. I na to też jestem przygotowany.

Wieczorem nie obejrzałem meczu 1/8 turnieju, w którym Iga Świątek miała grać z Chorwatką Donną Vekić. Opóźniał się niemiłosiernie z powodu opadów w Rzymie. Transmisję przesuwali co godzinę o kolejną i dałem sobie spokój. Bo za kolejną kolejną mogło się okazać, że mecz został odwołany i przesunięty na inny termin. I zostałbym z tym zasranym sportem jak Himilsbach...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 21.41.

I cytat tygodnia (sceptyczno-optymistyczny):
Wypijesz piwo i pójdziesz spać.
Żeby od nowa do życia wstać. - Żona (rocznik 1967; Waga, więc, jak na nią przystało, wszystko waży - patrz dzielenie włosa; dawniej anarchistka, obecnie antysystemowa; maksymalnie unikająca głupoty we wszelkich jej postaciach i objawach; ostrożna i wybiórcza w relacjach międzyludzkich; nomadka)