poniedziałek, 31 lipca 2023

31.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 240 dni.
 
WTOREK (25.07)
No i w zasadzie dopiero dzisiaj dochodziliśmy do siebie po tygodniowym "wypoczynku" z Q-Wnukami. 

Nie można było tego powiedzieć o wczorajszym dniu, bowiem trwaliśmy jeszcze w nim w pewnym szoku, w gwałtownym spadku adrenaliny, w pewnego rodzaju ogłupieniu i dezorientacji powodowanej ciszą i brakiem konieczności "relaksowania się" z nimi na ich modłę (na jedno kopyto, pod jeden strychulec).
Leciutkim buforem między tym, co było przez ostatni tydzień, a tym "normalnym", czekającym nas teraz, było wczorajsze wieczorne oglądanie drugiego odcinka sezonu trzeciego Tacy jesteśmy
Czy więc narzekam? Nie. Czy czuję ulgę? Tak. Czy mi ich brakuje? Tak. Taki absurdalny mechanizm.

Ciekawe, że przez cały czas pobytu Q-Wnuków nie byliśmy z nimi w City. To najlepiej świadczy o Uzdrowisku, skoro przez tydzień potrafiło spełnić różnorodne oczekiwania wymagających dzieci. Nawiasem mówiąc to też całkiem nieźle świadczy o dziadkach, o każdym, że tak powiem w swojej kategorii, że potrafili pogodzić i wspólne zainteresowania dzieci, i siłą rzeczy ich różnorodne, w taki sposób, że nie  było mowy o nudzie.
Więc dzisiaj po I Posiłku pojechaliśmy do City. W Starostwie odebraliśmy nowy dowód rejestracyjny Inteligentnego Auta, a ponieważ City to nie Metropolia, to przed nim spotkaliśmy Laparoskopowego.
Porozmawialiśmy oczywiście o tej nieruchomości, do której się przymierzaliśmy i którą pokazywał nam dwa razy, i o Szczwanej Lisicy, czyli o sąsiadce in spe, na szczęście nie!
Nauczeni doświadczeniem zostawiliśmy auto na cudem zdobytym parkingowym miejscu, na które czyhał inny ziomal, przez którego zostaliśmy straszliwie strąbieni, bo wydawało mu się, że czyhał pierwszy, co nie było prawdą, o czym burak nie zajarzył, ale za to miał mocną rękę na klaksonie, i pieszo udaliśmy się do Tauronu. Nieumówieni!
I cóż się okazało? Ta sama sympatyczna i normalna pani, co poprzednio, kiedy byliśmy w tym oddziale po raz pierwszy, po ludzku, niekorporacyjnie, przedstawiła nam trzy możliwości. Albo wrócimy za godzinę, półtorej, bo teraz czekają już umówieni I może kolejni umówieni się nie pojawią..., albo się umówimy i spotkamy się za... miesiąc, albo wreszcie plik wypełnionych przy jej pomocy dokumentów wyślemy na podany tauronowski adres pocztą, poleconym.
Proszę typować, jeśli czytający nas znają, którą wersję wybraliśmy. Przepytam, nawet za rok, gdy i jeśli się spotkamy.
Tak, czy owak z Tauronu wychodziliśmy z tarczą, tym bardziej, że poznaliśmy dwóch braci, wiek plus minus 55 lat, jeden ze Stanów, drugi z Uzdrowiska, którzy właśnie kupili znany nam wcześniej (oglądaliśmy go z zewnątrz) ciekawy dom, poza naszymi nie tyle możliwościami zakupowymi, ale poza możliwościami finansowymi związanymi z jego remontem i adaptacją, co bracia potwierdzili przedstawiając swoje plany. A  chcą tam założyć fotowoltaikę i pompę ciepła, stąd ich wizyta w Tauronie (od razu mi się przypomniał Justus Wspaniały, ale o nim później) i poza tym wymienić wszystkie okna i cały dach (600 m2!) oraz dom ocieplić. Widząc ten dom, oszacowałem koszt tych prac na bańkę. A co ze środkiem?! Ale to nie nasz problem, choć nam niezwykle bliski.
Resztę pobytu w City spędziliśmy na zakupach. Trzeba było odtworzyć zapasy.
 
Po powrocie specjalnie nie kalałem się pracą, a nawet jeśli, to wybiórczo. Wyczyściłem wewnątrz szklarni nadmiarowe gałęzie winorośli, które niczego nie wnosiły, oprócz zacieniania miejsc, w których wisiały dorodne już kiście winogron. A ponieważ wszystko było tak poplątane, to z rozpędu wyciąłem również dwie, na których wisiały dwa piękne grona. Nawet usiłowałem je próbować, ale owoce były jeszcze za twarde i za kwaśne. Cierpiałem niesamowicie wrzucając je do worka na odpady bio.
Reszty prac się nie podejmowałem, bo przypomniałem sobie o meczu Igi Świątek z Uzbeczką Niginą Abduraimovą w pierwszej rundzie w ramach turnieju rangi WTA 250 BNP Paribas Warsaw Open. 
Obejrzałem cały drugi set bez specjalnych emocji, chociaż Iga wcale nie miała łatwo. Ale wygrała 2:0.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.
 
No i Justus Wspaniały nie wytrzymał po moim ostatnim wpisie i wysłał długiego smsa z zaznaczeniem, że "sprostowanie mam umieścić!" To umieszczam.
Uprzejmie donoszę oraz informuję, że nie mam pierdolca ani tak ani inaczej a tylko nie posiadając urządzenia głośno ryczącego w samochodzie, prowadząc ww. telefonu nie odbieram. Za podobne insynuacje grożą konsekwencje z obiciem mordy włącznie lub zerwaniem wszelkich kontaktów poprzedzonym najazdem na Uzdrowisko. Do wyboru! 
Zgodnie z prawem prasowym żądam sprostowania poprzez umieszczenie niniejszej wiadomości bez zbędnych zmian w "gastronomiczno-ogrodniczo-sportowym pożal się Boże blogu" (pis.oryg.)
 
Dzisiaj rozmawiałem z Bratem i z Synem.
I wspólnie zmodyfikowaliśmy plan mojego wyjazdu do Rodzinnego Miasta i przyjazdu Wnuków-III i IV do Uzdrowiska. W niedzielę wyjadę do Brata i Siostry i tam przenocuję, co wcześniej nie było planowane. Pobyt u nich będzie więc niespieszny. 
Rano w poniedziałek, po śniadaniu, wyjadę do Metropolii, a nawet kawałek za nią, do Sypialni Dzieci. I zabiorę ze sobą Wnuka-III i IV. A jak będzie chciał jechać Syn, to i jego. Może nawet znajdzie się miejsce dla Wnuka-I (Wnuk-II jest "na szczęście" na obozie). I już po wizycie w Uzdrowisku odwiózłbym tych dwóch do City na pociąg.
 
ŚRODA (26.07)
No i dzisiejszy poranek był niewypałem.
 
A wszystko przez deszcz i moje gadulstwo. 
Deszcz padał w nocy mocno zahaczając o początek dnia. I zdradliwie uderzał o dach wytwarzając miły i kojący szum. Stąd, gdy smartfon zatrąbił o 06.00, zdławiwszy go natychmiast usnąłem. Zawsze w takim momencie jest to sen-dosypianie, takie w sumie senne czuwanie. U mnie trwa zazwyczaj od 2 do 5 minut max, po czym bez problemów wstaję. Bardzo rzadko zdarza się inaczej.
Dzisiaj się zdarzyło. Ocknąłem się o 06.22 w ewidentnej panice i chyba na tyle głośno, że wybudziłem Żonę. I od razu zacząłem niepotrzebnie chlapać jęzorem o tym, co mi się przytrafiło.
- To może pośpij sobie jeszcze, przecież do niczego nie musimy się spieszyć. - Po co się zrywać, deszcz tak przyjemnie szumi... - rozmiękczała mnie.
I rozmiękczyła. Nastawiłem smartfon na 08.00. Organizm jednak nie chciał się dać do końca oszukać, bo wstał sam z siebie o 07.40. Ale i tak wszystko było pomieszane i nie po kolei. Bo Żona wstała zaraz za mną i poranne procedury, a przede wszystkim ich kolejność, trafił jasny szlag. Z niczym nie mogłem zdążyć.
- A nie mógłbyś założyć słuchawek na uszy, bo ten dźwięk mi przeszkadza i mnie dekoncentruje?! - Żona przy swoim 2K+2M wysłała mi z drugiego końca salonu mały gwóźdź do trumny wiedząc, że nie cierpię oglądać i słuchać porannego onanu sportowego na słuchawkach.
Najpierw onan ściszyłem do maksimum, ale nic to nie dało, bo usłyszałem Proooszę cię! Założyłem złorzecząc pod nosem, co jednak Żona odczytała bezbłędnie.
- Wszystko przez to, że tak późno wstałeś! - usłyszałem. 
Mimo mojego gadulstwa nie wypsnęło mi się jedno słowa komentarza. Ale takiego porannego numeru nie powtórzę.

Sporo dzisiaj pracowałem. Z różnych miejsc wycinałem zielska (zebrało się aż 6 worów), a potem zabrałem się za wejście na posesję przez furtkę. Do dwóch taczek zebrałem mieszaninę ziemi, wyciętych korzeni, tłucznia i kawałów betonu, pozostałości po pracach brukarzy i kilkudziesięcioletniej działalności roślin. Było tego tyle, że ledwo taczkami wjechałem do klubowni. I nie wiem, co z tym zrobić, bo to nie Wakacyjna Wieś. Tam gruz, ziemię, piasek mogłem swobodnie wyrzucić na górkę powiększając ją. Chyba że tu zrobię podobną, oczywiście 1000 razy mniejszą niż tamta, ale zdaje się, że nawet na coś tak małego nie znajdzie się miejsce.
Pracą, która nie była pracą, było podlewanie pomidorów. Zrobiłem wodny roztwór drożdży, aby one mogły korzystnie zadziałać na dojrzewanie owoców. Zostały więc wykorzystane nie tylko w wiadomym, zbożnym, celu. Nie chwaliłem się, ale cztery dni temu zaróżowił się pierwszy pomidor. Łatwo to było wyłapać na tle pomidorowej zieleni. Teraz jest już w pełni czerwony i szykuję się na niego, a kolejne cztery idą w jego ślady.
 
Dzień pracy przeplątany został trzema rozmowami telefonicznymi i listem ze świata.
Córcia mi zakomunikowała, że z racji braku samochodu będzie mogła przyjechać do nas dopiero po 15. sierpnia. Trochę to do dupy, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Zdecydowaną część  rozmowy zajęły nam sprawy ogrodowe i miałem drobniutką satysfakcję, gdy okazało się, że jej pomidory do tej pory ani myślą się czerwienić.
Lekarka przypomniała nam, kiedy bierze dwa tygodnie urlopu i wstępnie ustaliliśmy, że przyjadą do nas po pobycie Córci, żeby nie było kolizji. No i potwierdziliśmy wcześniejszy nasz przyjazd do nich.
Zaprzyjaźniona Szkoła z kolei wybiła nam pomysł, do którego ja starałem się ich namówić, aby przyjechali do nas w połowie września, jeszcze przed rozpoczęciem w ich szkole nowego roku szkolnego. Mąż Dyrektorki się rekonwalescentuje i są postępy, ale nie takie przecież, żeby być pewnym, że we wrześniu wsiądzie do auta i chorą nogą będzie naciskał pedały. 
- Za dwa tygodnie mniej więcej wsiądę do auta i zobaczę, jak mi idzie. -  I wtedy pogadamy. - Mąż Dyrektorki nie zamykał furtki.

Dzisiaj ze skrzynki wyjąłem pierwszy list zaadresowany do mnie na nowy adres. Dziwne uczucie. 
List był z ZUS-u i był konsekwencją mojej (naszej) wizyty w citizańskim oddziale, kiedy to wypełniłem stosowny druk dotyczący zmiany miejsca zamieszkania.
Korespondencja mnie ubawiła ubawiła(!), a potem ubawiła gorzko. Gdy skończyłem czytać jedno pismo, zacząłem drugie i od razu się zdziwiłem, bo wydawało mi się, że jest dokładnie takie samo, jak pierwsze, więc po co dwa egzemplarze? Postanowiłem się wysilić, odrzucić niechętną pobieżność i wczytać się, czyli zastosować się do debilnego polecenia stosowanego w naszej oświacie na każdym jej szczeblu Przeczytaj ze zrozumieniem! Lepsze, według mnie, byłoby polecenie Wczytaj się! albo Czytaj niepobieżnie!, chociaż wszystkie trzy byłyby równie siebie warte, bo egzaminowany nie ma chyba innego wyjścia, że, żeby zdać, to musi spełnić te polecenia nawet nie zdając sobie sprawy, że istnieją lub że mogłyby zaistnieć.
Żebym ja sam sobie unaocznił w jednym miejscu ich niewielką treść, pozwolę sobie na cytat.
Pismo  pierwsze lub drugie:
Szanowny Panie, w związku ze zmianą miejsca zamieszkania od sierpnia 2023r. świadczenie oraz wszelka korespondencja będzie przekazywana na adres zamieszkania podany wyżej.
Pismo drugie lub pierwsze: 
Zakład Ubezpieczeń Społecznych Inspektorat w Sąsiednim Płd. Powiecie uprzejmie zawiadamia, że w związku ze zmianą przez Pana miejsca zamieszkania akta dotyczące Pana świadczenia zostały przekazane - wg właściwości - do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych Inspektorat w City. (oczywiste zmiany moje)
Pisma zostały wysłane z jednego miejsca, z metropolialnego oddziału, podpisane przez te samą osobę.
Po przeczytaniu i zrozumieniu zachodziłem w głowę, dlaczego nie można było wszystkiego umieścić na jednej kartce, co więcej, na jednej stronie, skoro dolna połowa każdego pisma świeciła pustkami. O odwrotach kartek nawet  nie wspominam.
Jedna rzecz mi się jednak spodobała. Oba pisma podpisała ta sama pani, ale na pieczątce stało STARSZY APROBANT. Nie, zgodnie z aktualnym trendem językowym, modą i naciskiem feministek, STARSZA APROBANTKA. 
Przy okazji musiałem stwierdzić, kto zacz, czyli z kim miałem do czynienia.
Więc aprobant jest odpowiedzialny za weryfikację pod względem formalnym, merytorycznym i księgowym przedłożonych projektów decyzji oraz zaświadczeń.
Nie dokopałem się, za co odpowiada STARSZY.

Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Tacy jesteśmy.
 
CZWARTEK (27.07)
No i ostatnio Piesek niedomaga. 
 
Być może apogeum nastąpiło dziś w nocy. Bo we wczorajszej Piesek się "tylko" wyrzygał na wykładzinę na dole, w przedpokoju. Żona wstała i sprzątnęła. Ale już dzisiaj Żona wstawała kilka razy, pierwszy raz ze mną, i wypuszczała Pieska do ogrodu. Przez całą noc Piesek zdążył mieć chyba ze dwie sraczki i rzyganka, chyba też dwa.
Rano Żona siedziała przy Blogowej osowiała.
- Martwisz się Pieskiem? - zapytałem raczej retorycznie, a bardziej dlatego, żeby wiedziała, że z problemem nie jest sama.
Ja martwię się mniej. Po pierwsze dlatego, że jestem mężczyzną i nie mam tak rozbudowanej empatii, a po drugie codzienne życie toczy się, a różne chorobowe przypadłości są jego częścią i gdyby zatrzymało się z racji podobnej skali zmartwienia tkwiącej w nas obojgu, nastąpiłaby poważna dezorganizacja, która by nie służyła nikomu, więc i Pieskowi też.
- To może dać mu węgiel? - mądrze i racjonalnie podszedłem do problemu. Na chłodno.
- Ale ja mam tylko w proszku, więc jak jej to dać? - Żonie dołożyłem nieopatrznie kolejne zmartwienie.
- Poza tym chciałabym, żeby, jeśli to robi, robiła to dalej, żeby usunęła toksyny. - Żona starała się pocieszyć.
Granice usuwania jednak są. Nawet ja to wiem.
- To może, gdy dzisiaj pójdziemy do Uzdrowiska Uzdrowiska, kupimy w aptece węgiel w pigułkach?
Żona milcząco zaakceptowała. Ale widocznie sprawa nie dawała jej spokoju, bo w końcu gdzieś znalazła trzy piguły.
- To dasz jej?
- Oczywiście. - starałem się ją uspokoić.
- A jak to zrobisz?
- No jak?! - Jak zwykle! - Wepchnę w gardziel i po krzyku.
- Tak, jak kotom? - Żona wolała się upewnić.
Pokiwałem twierdząco głową. W Wakacyjnej Wsi to ja byłem tym od czarnej, nomen omen, roboty, bo to ja zawsze podawałem czarnym kotom, Bessie i Lalusiowi, różne piguły. Sprawa była trudna, bo trzeba było danego kota, zwłaszcza Bessę, dokładnie owinąć ręcznikiem, gdyż była gotowa pazurami rozorać brzuch mój albo Żony. Basior, czyli Laluś, taki nie był i krzywdy by nam nie zrobił, tylko zawsze w takich razach darł się wniebogłosy utwierdzając nas tylko w tym, że nadaliśmy mu adekwatną ksywę.
O Piesku, chociaż miałem mu po raz pierwszy brutalnie zaaplikować trzy tabletki, wiedziałem, że przy pieskowym charakterze będzie to tylko bułka z masłem.
- Ale on to źle skojarzy z Tobą, a ja bym nie chciała, żeby miał taki stosunek do ciebie... - Żona zaczęła dzielić włos.
- Nie przejmuj się! - uśmiałem się. - I tak już u niego od dawna mam zszarganą opinię, więc kolejny krok niczego nie zmieni.
Żona się uśmiechnęła trochę uspokojona.
Zrobiliśmy to w ogrodzie. Żona, jako ta dobra, stała przy piesku i głosem oraz głaskaniem starała się Pieska uspokoić. Psu na budę to się zdało, bo Piesek wiedział swoje, skoro Pan klęczał mu przed paszczą. Bo to nigdy nie kończyło się dobrze. Choćby takie usuwanie kleszczy, albo profilaktyczne sprawdzanie przez Pana na głowie, faflach i na klacie, czy są. Albo wycieranie kaprawych oczków po nocnym spaniu. Wszystko to stresujące sytuacje dla Pieska unaoczniane Państwu częstym nerwowym przełykaniem śliny.
Trzy razy brutalnie Pieskowi otwierałem paszczę, zaglądałem w potężną gardziel i wpychałem tabletkę tak, żeby już Piesek nie mógł jej z powrotem wykrztusić. W trakcie tego wpychania Piesek nie przełykał śliny, bo nie miał jak, tylko po wszystkim wytrzepał się dokumentnie, a to najlepiej świadczyło o jego stosunku do Pana i do tego, co zrobił. Dokładnie tak samo się zawsze wytrzepuje, gdy, po jeździe samochodem, której nie cierpi, otwieramy bagażnik i go wypuszczamy. 
 
W okolicach południa pojawił się u nas Prominent. Wreszcie. Jego wczorajsze badania, jak również jego żony, były na tyle uciążliwe i inwazyjne, że musieli się zatrzymać na noc u swoich przyjaciół. 
Do wizyty przygotowałem się wcześniej spisując na dwóch kartkach moje pytania. A wszystkie, bez wyjątku, dotyczyły dziesiątków elektrycznych gniazdek w całym domu, od piwnic, które są piwnicami, po strych, który de facto strychem nie jest, umieszczonych w dziwnych miejscach, często dublowanych, włączników oświetlenia, niektórych tajemniczych, różnych kabli przedłużaczowych wpuszczonych za przypodłogowe listwy Bo nie chciałem niszczyć wcześniej położonej tapety, kabli antenowych, telefonicznych i internetowych (tych akurat nie zrozumiałem), zgromadzonych naraz dla komfortu oglądania telewizji, prowadzenia rozmów telefonicznych i korzystania z Internetu nawet w czterech pokojach oraz dodatkowo dziwnych kabelków Ale niektóre z nich może pan sobie wyciąć!
Wizyta była efektywna, sporo tajemniczych lub dziwnych rzeczy mi się wyjaśniło, a jednej, absurdalnej, bez niej chyba nigdy bym nie rozwikłał. Jeden włącznik, usytuowany wewnątrz domu, nie włączał niczego, a był, więc wkurzał. I dopiero Prominent wyjaśnił, że włącza on oświetlenie w zasadzie zewnętrzne, bo jedną lampę w holu i trzy na zewnątrz budynku, wszystkie zapalane na czujnik ruchu. Nigdy bym na to nie wpadł. System był nie do rozwiązania w obecnej porze, kiedy jest długo jasno. Ale już niedługo się przyda.
 
Postanowiłem się dzisiaj opieprzać. Więc dla rozrywki pozałatwiałem tylko kilka drobiazgów w ramach poznawania Uzdrowiska. Najpierw dowiedziałem się od Fachowca, gdzie w Uzdrowisku można kupić... piasek. I, o dziwo, bez umawiania się, przy zakupie czterech worków, w ... składzie opału się z nim spotkałem. A piasek jest mi potrzebny, abym mógł go zmieszać z cementem i na takiej suchej zaprawie ułożyć z powrotem brukowe kostki.
W drodze powrotnej usiłowałem zaparkować w miarę w pobliżu poczty i Biedry, ale za friko się nie dało. A 4 zł za godzinę postoju nie zamierzałem płacić. Wróciłem więc do domu, zostawiłem auto i z powrotem poszedłem do centrum piechotą. Czas na wysłanie do Tauronu protokołu zdawczo-odbiorczego oraz na drobne zakupy spędziłem bardzo  przyjemnie, bo obcowałem na różne sposoby z Uzdrowiskiem.
Gdy wracałem, zadzwonił Po Morzach Pływający. Akurat w swoich przepastnych lasach zbierał kurki. Nawet się zdziwiłem, że są grzyby, ale u nich tylko czerwiec był upalny, teraz zaś jest ciepło i codziennie pada.
Zakomunikował mi, że w najbliższym czasie nie przyjadą, bo czyta bloga i widzi, jak jesteśmy zajęci. Oprotestowałem ich decyzję, ale nic z tego nie będzie, bo już 8. sierpnia Po Morzach Pływający wypływa, a do domu wróci  dopiero w połowie... stycznia. Więc na ten czas zaplanowaliśmy wstępnie ich przyjazd.
U nich specjalnie nic nowego oprócz wybudowania dużej wiaty na drewno i na narzędzia ogrodnicze oraz na różnego rodzaju klamoty. Chociaż zmianę koloru włosów Czarnej Palącej można uznać za wydarzenie. Przestała je farbować na czarno i uzyskała piękny kolor (według męża, zaznaczam), swój własny, czyli sól-pieprz. W takiej sytuacji może się zrobić problem z jej indiańskim imieniem. Bo co prawda pali dalej, ale pierwszy człon trzeba będzie chyba zmienić. 
I tu napotkałem na kilka przeszkód. Bo SoląPieprzą Palącą brzmi głupio ze względu na drugi człon pierwszej części imienia, SoląPieprzną Palącą nie wiem, czy nie gorzej, a SoloPieprzną chyba nawet najgorzej. To pozostanę przy starej nazwie. Tym bardziej, że jest wielce prawdopodobne, że Czarnej Palącej, jako kobiecie, za chwilę odbije i znowu włosy sobie przefarbuje na czarno. A ja z nową, głupią nazwą zostanę niczym Himilsbach z angielskim.
 
Opieprzałem się dalej, ale nie mogłem się oprzeć drobnemu obcinaniu czarnej winorośli, która wlazła na magnolię i leszczynę (od kokornaka już ją odciąłem) i je dusiła.
A apogeum opieprzania się uzyskałem oglądając cały mecz Igi Świątek z Amerykanką Claire Liu. Wygrała Iga 2:0.
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Tacy jesteśmy.
 
PIĄTEK (28.07)
No i nad ranem padał deszcz.
 
A, gdy wstałem o 06.00, rozpadał się jeszcze bardziej, więc dzień zapowiadał się pięknie. Od razu założyłem, że kawy nic nie dadzą i że po I Posiłku z przyjemnością zalegnę w łóżku.
Ale już od 09.00 zaczęło się fatalnie przejaśniać i zdawałem sobie sprawę, że bez wsparcia deszczowego nie będę w stanie pójść do łóżka w biały dzień. Pójść nie na krótką drzemkę i regenerację sił, tylko na demoralizujące leżenie w łóżku z książką zakończone, na przykład, dwugodzinnym snem. 
Korzystając z pogody dosyć długo telefonicznie załatwiałem sprawę koleżanki ze studiów. Okazało się, że sanatorium będzie miała w drugiej połowie września, więc na zjazd chętnie przyjedzie. No i trzeba było poukładać te klocki. Trwało to długo, bo koleżanka ma swój wiek, no i jest emerytowaną chemicą.
Przy okazji zjazdu ciągle nie mogę się nadziwić, że jakiś kolega lub koleżanka mają jakiś tam termin sanatorium. Dla mnie do sanatorium jeździ Teściowa, zresztą nie wiedzieć po co. Tu akurat nie muszę spuszczać z tonu, bo co prawda Uzdrowisko jest pełne charakterystycznych pogrubionych pensjonariuszy, ale mam nadzieję, że do nas tacy przyjeżdżać nie będą.
 
W południe nie było już złudzeń. Jeszcze I Posiłek zjadłem w salonie, przy książce, ale, gdy tylko skończyłem, przyroda jakby uparła się na mnie i zrobił się lazur nieba. A jak lazur, to był czas najwyższy zabrać się za układanie betonowej kostki brukowej przy furtce. Zdjąłem ją przy okazji odtwarzania funkcji jej przypisanej. Nawet nie mogę powiedzieć, że zdobywałem kolejną harcerską sprawność, bo kamieniarstwem i brukowaniem zajmowałem się już w Biszkopciku, w Naszej Wsi nie, bo nie było po co, a ostatnio w Wakacyjnej Wsi.
Piasek kupiony wczoraj mieszałem na sucho z cementem i mozolnie, na kolanach (nakładki w spadku po Prominencie; moje gdzieś są w jakimś kartonie), układałem kostkę po kostce. A jak już złapałem system, robota posuwała się do przodu dość wyraźnie. Mogłaby nawet szybciej, gdyby nie moje pigularstwo.
I stała się rzecz dziwna. Po ułożeniu wszystkich dostępnych kostek, pozostała kłująca w oczy wyrwa. Obliczyłem mniej więcej, że na jej zlikwidowanie potrzebuję jeszcze z 60 kostek. To w jaki sposób i czym był poprzednio wybrukowany teren wokół furtki? 
Tę sytuację przypomina inna, tylko że analogicznie odwrotnie. Często mi się zdarzało, że rozebrawszy na czynniki pierwsze jakieś urządzenie elektro-mechaniczne i po jego naprawie i po złożeniu, zostawał, ku mojemu zaskoczeniu, jeden lub dwa elementy (emelenty), ni przypiął, ni przyłatał, bo urządzenie świetnie działało. Tu zostawało, tam zabrakło.
 
Znowu u Fachowca dowiedziałem się, że kostki w Uzdrowisku nie dostanę, bez przesady przecież, i że będę musiał się za nią wybrać  do City. To natychmiast zadzwoniliśmy do Leroy Merlin, ale mieli tylko kolor brązowy, a potem do Castoramy. Mieli różne kolory, a co najważniejsze, sprzedawali w detalu, najmniej 1 m2. Wychodziło 100 kostek, ale trudno świetnie. Postanowiliśmy jutro jechać i jutro temat zakończyć, bo potem długo nie będzie kiedy. 
Gdy po robocie wróciłem do domu skonany i połamany, Żona wyszła na zewnątrz "odebrać" dzieło.
- Nooo... wygląda całkiem profesjonalnie... - A bałam się, że wyjdzie tak sobie.
Nie czepiałem się słowa "całkiem", bo wiedziałem, że niczego nie muszę udowadniać, skoro gołym okiem widać, że profesjonalnie. Ale pozwoliłem sobie na zdziwienie.
- Jesteśmy 23 lata ze sobą i powinnaś wiedzieć, że sroce spod ogona nie wyskoczyłem.
Żona się uśmiechnęła. Robi tak zawsze, gdy wspominam o tej sroce.
 
Bez prysznica nie byłbym w stanie funkcjonować. Dzięki niemu na tyle się zregenerowałem, że bez przeszkód wieczorem obejrzeliśmy szósty odcinek Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (29.07)
No i Piesek zdaje się dochodzić do siebie.
 
W nocy pazurkami szurał po podłodze, więc Żona wyszła z nim do ogrodu. Wysikał się, co prawda, ale za jakiś czas znowu szurał. Żona wpuściła go więc na górę do pieskowego pokoju i sama z pościelą się tam przeniosła, żebym mógł spać. 
Resztę fragmentów nocy znam z jej relacji. Piesek się dalej kręcił i było oczywiste, że jest głodny. Dostał garstkę chrupków, którą pożarł w swoim stylu, czyli błyskawicznie, co przez ostatnie dni było nie do pomyślenia, skoro nie dotykał nawet takich smakołyków jak żółtko jajka, czy kefirek.
Widocznie było za mało, bo Piesek dalej się kręcił, więc dostał drugą garstkę. To go na tyle zadowoliło, że kręcił się już tylko, żeby wyjść na sraczkę. Jeśli ona wreszcie zniknie, będzie dobrze. 
 
Rano przyszedł mail z upalnego Teksasu, jak donosiła koleżanka ze studiów. Okazało się, że we wrześniu będzie jednak w Polsce i bardzo by chciała przyjechać na zjazd. Dam radę nawet wobec faktu, że la donna e mobile. Odpowiedziałem jej obiecująco-uspokajająco.
 
I rano porozmawialiśmy z Przyjaciółką Pasierbicy. Wczoraj wieczorem napisała w smsie, że chciałaby porozmawiać w sprawie Nie Naszego Mieszkania. Od razu się domyśliliśmy, że ta niesłychana era siedmiu lat dobiega końca. I to dokładniutko w lipcu. Przez ten czas w Nie Naszym Mieszkaniu przeżyliśmy wiele i łączy nas z tym miejscem mnóstwo wspomnień. Przy rzadkim jednak przebywaniu dziwnie dużo się działo - spotkania towarzyskie, rodzinne, święta, choroby, praca, powitania i pożegnania.
Nie Nasze Mieszkanie dawało nam niesamowity komfort, gdy trzeba było zatrzymać się w Metropolii, a nawet wtedy, gdy byliśmy przejazdem. Ostatnio zaglądaliśmy rzadko, raz na trzy, cztery miesiące i widać było, że od czasu braku Szkoły jest nam już niepotrzebne. Zawdzięczamy mu wiele i trudno nie być sentymentalnym. 
Słowa Przyjaciółki potwierdziły nasze domysły. Przy luźnym i trudnym związku ze swoim partnerem postanowiła porzucić poprzednie mieszkanie i zamieszkać z ich córeczką (3,5 roku) w Nie Naszym Mieszkaniu. Umówiliśmy się na piątek na spotkanie, kiedy to wyjedziemy na tournee - Uzdrowisko - Sypialnia Dzieci - Metropolia - Piękne Miasteczko - zahaczenie o Wakacyjną Wieś - Rybna Wieś - Uzdrowisko.
Noc z piątku na sobotę w Nie Naszym Mieszkaniu będzie chyba pożegnalną. Piszę chyba, bo na spotkaniu ostatecznie umówimy się, kiedy trzeba będzie zabrać nasze rzeczy. Nie jest tego wiele, ale może się okazać, że logistyka będzie wymagała jeszcze jednego noclegu.
Zabrać się ze wszystkim będzie łatwo - dwa łóżka (spadek po Naszej Wsi) chcemy zostawić, a zabierzemy nasze ciuchy oczywiście, telewizor, dwa krzesła, garnki, talerze i sztućce oraz różne moje dokumenty, pozostałość ze szkolnych czasów. Niby jeden załadunek i kurs, ale zbyt wiele razy się przeprowadziliśmy, żeby nie podchodzić z szacunkiem do tak małej nawet przeprowadzki. Bo one, małe czy duże, kierują się swoimi prawami i, jak uczy nas doświadczenie, zawsze może coś wyskoczyć.
Przyjaciółka Pasierbicy na wejściu przeprowadzi częściowy remont, bo w takich nienaszomieszkaniowych warunkach na stałe nie da się mieszkać, zwłaszcza z małym dzieckiem. Na pierwszy ogień pójdzie wymiana okien i drzwi (poprawa, to mało powiedziane, akustyki i przede wszystkim warunków termicznych) pamiętających czasy PRL-u, jak wszystko zresztą, remont łazienki i ubikacji oraz instalacji elektrycznej. Po takiej demolce nie wydaje mi się, aby Przyjaciółka Pasierbicy była w stanie się zatrzymać, skoro w przedpokoju, sypialni i w zasadzie też w kuchni podłogę stanowi goły beton, a ściany wszędzie są w sznytach od szpachelki, pozostałości po próbach przygotowania ich przez jej brata do malowania. 

Na I Posiłek został wykorzystany, nomen omen, nasz pierwszy pomidor. Czerwoniutki i miękkawy w dotyku, pyszny, chociaż Żona twierdziła, że jeszcze z dzień, dwa powinien był zostać na krzaku.
Podzieliliśmy się po połowie. Twarożek smakował jeszcze lepiej niż zwykle.
Do City pojechałem sam, bo Żona nie chciała nawet na krótko zostawić samego niepewnego Pieska.
I w Castoramie okazało się, że wczorajszą telefoniczną rozmowę to mogę sobie wsadzić w buty, bo owszem kostka była, ale nie tej grubości. A ta właściwa może będzie za dwa tygodnie, a może...
Nawet się ucieszyłem, bo po pierwsze stwierdziłem, że podejście przy furtce zrobię w tej sytuacji mniejszym kosztem zrywając potrzebną ilość kostki z przejścia w szklarni, a po drugie, po małych zakupach w Biedrze, cieszyłem się, że zdążę na ćwierćfinał Igi Świątek, ten, który miał być rozegrany wczoraj, ale nie mógł z powodu deszczu, z Czeszką Lindą Noskovą. Wygrała Iga 2:0.
Kostki w szklarni zerwałem sporo, na tyle że przejście zostało prawie w połowie satysfakcjonująco zdemolowane (będzie co robić przy odtwarzaniu) i sporo ułożyłem, ale podejścia nie skończyłem, bo przeszkodziła mi burza, a potem półfinał (Iga jednego dnia grała dwa mecze w krótkim odstępie czasu) z Belgijką Yaniną Wickmayer.
Do końca nie skończyłbym i tak, i tak, bo teraz pozostało mi jeszcze ciąć kostki specjalną tarczą i otrzymane trójkąty oraz trapezy powkładać w miejsca, które takimi pustymi kształtami kłują oczy. Bardziej żonine, która znowu miała drobne wątpliwości, czy dam radę.

Żona po ostatniej nocy padła bardzo szybko, na tyle, że już jej nie było na dole, gdy rozpoczynał się półfinał. Iga wygrała pierwszego seta 6:1, w drugim prowadziła 5:3 i miała dwie piłki meczowe, by ostatecznie mnie załatwić. Bo dała pograć Belgijce, która doprowadziła do stanu 5:5, przy którym mecz został przerwany z powodu zapadającego zmierzchu (stadion Legii nie dorobił się sztucznego oświetlenia). Zostanie dokończony jutro akurat w okolicach, gdy będę jechał do Rodzinnego Miasta, więc będę musiał się obejść smakiem. A przesunięty w tej sytuacji finał, w którym zagra Iga (nie dopuszczam innej możliwości), odbędzie się akurat w tym czasie, gdy z Siostrą i Bratem będziemy na cmentarzu na grobie Rodziców, bo tak zaplanowaliśmy początek naszego spotkania.

Gdy zamykałem laptopa, akurat przyszedł mail od koleżanki ze studiów, tej z Texasu (specjalnie nie piszę Teksasu), czyli od Texanki. Cieszyła się, że będzie mogła przyjechać i zaskoczyła mnie prośbą, żebym dał jej adres mojego bloga, bo wie od ostatniego naszego zjazdu, że piszę. To oczywiście jej dam, a ona sama zweryfikuje, czy da się go czytać, czy nie.

Żona spała, a ja postanowiłem dążyć do tego, żeby noc była spokojna. Więc wyszedłem z Pieskiem do ogrodu. Piesek albo chodził za mną, albo stał i patrzył na mnie, albo patrzył na mnie zupełnie nierozumiejącym wzrokiem, kiedy siadłem na krześle postanowiwszy do upadłego czekać, aż Piesek w końcu zrobi siku i wymarzoną przez Państwa kupę. Piesek moje zabiegi miał w dupie i tylko kombinował, jak tu wrócić do domu, ale przy kolejnej próbie ciągle odbijał się od zamkniętych drzwi tarasowych, które w międzyczasie nie chciały się w cudowny sposób otworzyć. Za każdym razem wracał na dół i ... patrzył na mnie.
Wygrał.
Wziąłem go na smycz i wyszedłem na zewnątrz na długi spacer. I Piesek zrobił dwa razy siku i kupę zbadaną wzrokowo przez Pana, całkiem już sensowną w kontekście jej twardości, a przede wszystkim nie żarł trawy. A ta informacja była najistotniejsza dla Żony, która, gdy przyszedłem do sypialni, oczywiście natychmiast się wybudziła i musiałem jej zdać szczegółową relację z wszelakich zachowań Pieska.
Mogłem spokojnie zasypiać. 
 
NIEDZIELA (30.07)
No i noc była spokojna.
 
Żadnego popiskiwania a przede wszystkim kręcenia się i charakterystycznego podrapywania pazurami o podłogę. Piesek spał kamiennym snem, a my razem z nim.
Już od 06.00 pisałem, żeby było na bieżąco, bo przyszły tydzień blogowo będzie trudny i zakładam, że powstaną zaległości.
Przed wyjazdem gruntownie się odgruzowałem i już parę minut po dziesiątej ruszyłem w drogę. Miałem zamiar zrobić takie pretournee - Uzdrowisko - Rodzinne Miasto - Sypialnia Dzieci - Uzdrowisko.
 
PONIEDZIAŁEK (31.07)
No i o 16.10 zamknąłem moje pretournee i przywiozłem Wnuka-III i IV do Uzdrowiska.
 
Te dwa dni były ciężkie pod każdym względem, ale ich nie żałuję i mojego wysiłku też nie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał smsa z informacją, że "rozważa...". Podobał mi się ten subtelny język polski.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Co innego miała do roboty.
Godzina publikacji 20.16.
 
I cytat tygodnia: 
Potrzeba dwóch lat, aby nauczyć się mówić; pięćdziesięciu, aby nauczyć się milczeć. - Ernest Hemingway (amerykański pisarz i dziennikarz)

poniedziałek, 24 lipca 2023

24.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 233 dni.

WTOREK (18.07)
No i desperacko będę próbował nadrobić zaległości i pisać dalej.
 
W sobotę, 15.07, chciałem wstać o 07.00. 
Ale niestety wstałem przed szóstą. A Żona, dla równowagi, przed siódmą. 
Zaraz rano przyszedł troskliwy alert RCB ostrzegający przed upałem i tłumaczący czego nie nalezy robić i co robić w razie czego. W ramach stałego i ciąglego odmóżdżania społeczeństwa. 
Być może nim sprowokowany w pełnym słońcu na tarasie obcinałem winorośl, tę czarną, przerobową. Powłaziła wszędzie dusząc leszczynę, magnolię i nawet kokornaka odbierając mu palmę pierwszeństwa w duszeniu. Napadło mnie nieźle, ale nie na tyle, żeby  zmysłami nie rejestrować rzeczywistości. Więc po pewnym czasie ubrałem czapkę, a po robocie wypiłem... wodę, a zaraz potem uzupełniłem elektrolity pijąc wodę z solami - NaCl, KCl i MgCl2.

W oczekiwaniu na Krajowe Grono Szyderców całkowicie się odgruzowałem i odświeżony mogłem ich przyjmować.
Przyjechali ostatecznie... samochodem. Zaznaczam ten najzwyklejszy fakt dlatego, że od początku i oni, i dzieci przede wszystkim chciały jechać pociągiem. Nawet targając ze sobą dwa samochodowe foteliki. A tu taka niespodzianka - na żaden pociąg nie było już biletów. Takie obłożenie, które polskim kolejom powinno dać do myślenia, aby zastanowiły się nad reaktywacją kolejnych połączeń. Zarzuconych na fali zachłyśnięcia się 30 lat temu wkraczającym kapitalizmem. Bo samochodem od tamtego czasu to teraz każdy głupi może jechać. I pomyśleć, że jeszcze 40-50 lat temu...
Q-Zięć był mocno skwaszony faktem, że znowu musiał jechać autem, zwłaszcza że miał za sobą wczorajszy powrót z Pucka i możliwość wielokrotnego, wspólnego przebywania na drogach, często niebezpiecznego, z kierowcami idiotami. Nikt się jednak jego stanem nie przejął, zwłaszcza dzieci, które błyskawicznie i z prawdziwą frajdą w trakcie oprowadzania po Tajemniczym Domu i Tajemniczym Ogrodzie odkryły trzy różne tajemne przejścia umożliwiające obejście domu i prowadzące przez mroczne piwnice lub dziwną klubownię. Natychmiast zaanektowały przestrzeń i czuły się już u siebie, jak ryby w wodzie.

Gdy Krajowe Grono Szyderców jako tako okrzepło w nowym miejscu, wybraliśmy się do Uzdrowiska-Uzdrowiska. Upał był taki, że nie dało się wiele pochodzić. Więc przed powrotem do domu fakt pierwszej naszej wspólnej obecności w Uzdrowisku uczciliśmy deserami w uzdrowiskowej kawiarni.
W domu był kompletny luz i rozleniwienie. Na tyle, że posiłek, który miał być przygotowany na grillu, oddalał się i oddalał. Bo najpierw, gdy zacząłem podlewać ogródek, cały teren został opanowany przez deszcz z deszczownicy i dzieci, które w nieskończoność i z kwikiem wpadały na różne sposoby pod strumienie wody, a potem dziadek z wężem czaił się za tarasem i kto tylko nie wyszedł z domu, pędem i z wrzaskiem wpadał doń z powrotem. Nawet interwencja Żony, a potem Q-Zięcia nie pomogły. Silny i dobrze skierowany strumień wody miał bardzo dużą siłę perswazji.
Gdy jednak festiwal wodny się zakończył, dzieci zaległy w słońcu na ręcznikach, a rodzice poszli na piechotę, jak w porządnym cywilizowanym miasteczku, do Intermarche po ziemniaki i kiełbasę na grilla.
- Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie ten sklep. - zakomunikowała Pasierbica po ich powrocie. - Tyle różnego i ciekawego towaru.
Zaczęła w ten sposób odkrywać uroki Uzdrowiska.

Grill w końcu ruszył. Delektowaliśmy się posiłkiem i atmosferą ogrodu dyskutując o dalszym ciągu wieczoru. W końcu zdecydowaliśmy się pójść z Pieskiem na wieczorny spacer do Uzdrowiska-Uzdrowiska.
Była sobota, więc natknęliśmy się na tłumy, ale przede wszystkim na wakacyjno-weekendowo-uzdrowiskowe atrakcje, miedzy  innymi na koncert rockowego zespołu. A taki poziom decybeli Pieskowi nie mógł się podobać. Więc odstawiłem go z powrotem do domu.
Późny wieczór, gdy zapanował zmrok, był magiczny, zwłaszcza dla dzieci. Dwudziesta pierwsza, potem druga i  trzecia, a tu ciągle nie trzeba było iść spać. Muszę powiedzieć, że ta magia udzieliła się i mnie, takiemu staremu koniowi.
Większość czasu spędziliśmy w Parku Szachowym i siedząc wśród innych ludzi, w przykawiarnianym ogródku, odkryliśmy po raz pierwszy klimat tej drugiej uzdrowiskowej części, inny niż wszystko to, co poznaliśmy i czego dotykaliśmy dotychczas w Uzdrowisku. Nie muszę chyba wspominać, że w sposób istotny do tego klimatu dokładał się Pilsner Urquell i szachy.
Grali Q-Zięć kontra Q-Wnuk przy moim skromnym wsparciu tego młodszego. Wygrał, chyba dwa razy, młodszy. Z kilku powodów. Zauważyłem zdecydowany postęp w grze Q-Wnuka względem tej sprzed roku. Ale, co najważniejsze, załapał bakcyla i pcha się do gry. Po drugie, parkowa szachownica, takoż pionki i figury, były duże i trzeba było naprawdę się przyzwyczaić, żeby ogarnąć całe pole i dostrzec różne niuanse, w tym niebezpieczeństwa. A to zdecydowanie lepiej robił Q-Wnuk. Chociaż niższy, a więc patrzący z niższej perspektywy, jakoś dziwnie lepiej patrzył i dostrzegał. O swoim skromnym wsparciu już wspomniałem.
O 22.00 rozpoczął się pokaz woda, światło, dźwięk w głównym parku zdrojowym, więc po grze zdążyliśmy się jeszcze załapać na drugą połowę. Aranżacja była bez zarzutu i tylko należało się cieszyć, że Uzdrowisko posiada tyle różnorodnych ofert. Wszystkim się podobało. Na koniec twórcy i prowadzący otrzymali brawa.
W domu byliśmy o  23.00.
Próbowałem jeszcze oglądać mecz Polska - Chiny w Lidze Narodów kobiet, ale po pierwszym secie przegranym przez Polki padłem. Wykrzesałem jeszcze z siebie resztkę sił, żeby w gronie dorosłych porozmawiać przede wszystkim o dwutygodniowym urlopie Krajowego Grona Szyderców spędzonym w Pucku razem ze Słowianami i ich dwoma synami. Ale moją schyłkowość było widać gołym okiem - to bierne uczestnictwo, symulacja sztucznych pytań i sztuczne zainteresowanie oraz kolebanie głową przy zasypianiu... Więc nagłe stwierdzenie Żony Idziemy spać, bo jestem padnięta! przyjąłem z prawdziwą ulgą. W łóżku byłem najpierwszy.

Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Auto, którym jeździ nadal jest w warsztacie i nie wiadomo, kiedy z niego wyjedzie. A to jest dosyć przygnębiające. Zięć wyjechał na jakiś obóz, więc Córcia dysponuje drugim autem, ale i tak nie może przyjechać do Uzdrowiska. Bo Rhodesian miał usuniętą narośl i ma oczywiste przeciwwskazania do podróży. Nie ukrywam, że ewentualna jego obecność znacznie zwiększyłaby chaos i byłoby naprawdę trudno nad wszystkim zapanować. Nie wiadomo też, jak to wszystko zniosłaby Berta. Trzeba więc poczekać.
Ja tęsknię za Córcią, a ona bardzo chciałaby już do nas przyjechać. Oczywiście z dziećmi.

W niedzielę, 16.07, Żona wstała przede mną. Przed ósmą.
Myślałem, że zaraz wróci do łóżka, ale nie, na dobre zadomowiła się, nomen omen, na dole. Za jakiś czas też się zwlokłem i po prysznicu mogliśmy sobie posiedzieć przy kawkach. Reszta spała.
Dorośli wstali sporo po dziewiątej, a dzieci spały nadal. To było piękne, że po tak zróżnicowanych i licznych emocjach ich organizmy same wiedziały, co trzeba robić.
 
Na śniadanie (tradycyjna nazwa posiłku) zrobiłem wszystkim jajecznicę na słoninie, cebuli i papryce. Z siedemnastu jaj, a smażenie takiej ilości nie jest łatwe. Wszyscy zjedli, a Ofelia tknęła.
Specjalnie porannie nie zwlekając wybraliśmy się na długi spacer, na drugi koniec Uzdrowiska. Punktem docelowym była Panoramiczna, żeby wszyscy przy napojach mogli podziwiać panoramę Uzdrowiska, a przede wszystkim, żeby judzić dzieciaki widokiem letniego toru saneczkowego, po którym różni ojcowie śmigali ze swoimi dziećmi, a matki, również ze swoimi dziećmi, tragicznie się wlokły blokując całkowicie przejazd tym niefortunnym zjazdowcom, którzy jechali za nimi.
Judzenie powiodło się całkowicie, zwłaszcza u Q-Wnuka. Stał cały czas oparty o balustradę i komentował każdy przejazd i wszystko inne, co działo się na torze i wokół nie dając spokojnie się zrelaksować. Ale przecież to mieliśmy wkalkulowane.
W końcu we czworo zeszliśmy na dół, a Żona i Pasierbica zostały, żeby nam machać.
W pierwszym przejeździe ja jechałem z Q-Wnukiem, a Q-Zięć z Ofelią. Cała nasza czwórka czaiła się, żeby nie ustawić się w kolejce za jakąś, na pewno trochę przerażoną mamusią z malutką słodką córeczką, raczej nieprzerażoną, bo jadąc za takim zestawem cały przejazd mielibyśmy w plecy.
W trakcie drugiego zjazdu, gdy  miałem przed sobą małe ofeliowe ciałko, usłyszałem z niego:
- Tutaj tata nie hamował! 
I czułem, że nie był to przytyk, tylko stwierdzenie faktu.
Obciachu, zdaje się nie było. Dzieci, brutalne i bezwzględne w swych opiniach, nie ganiły dziadka i się z niego nie nabijały, a nawet Żona i Pasierbica, gdy zeszły na dół, stwierdziły Nie było źle!
Ja jednak wiedziałem, że jechałem trochę wolniej od Q-Zięcia, ale to "trochę" dało mi satysfakcję.

Wróciliśmy do centrum, do Parku Szachowego. I od razu napatoczyło się małżeństwo ze Śląska z dwójką dzieci, dziewczynką i chłopakiem, oboje idealnie w wieku Ofelii i Q-Wnuka. Dziewczyny natychmiast zajęły się sobą, a nowy kolega zaproponował Q-Wnukowi partię szachów. Więc przy PU mogłem kibicować.
Bardzo szybko Q-Wnuk się zagapił i stracił hetmana. Więc jeszcze szybciej jego przeciwnik się wyluzował, popełniał błąd za błędem, by ostatecznie ponieść sromotną klęskę. Podziwiałem Q-Wnuka, że się początkową wpadką nie załamał i ostatecznie doprowadził do zwycięstwa. A my to wszystko z tatą przegranego komentowaliśmy mając radochę. 
Partia trwała długo na tyle, że w danym momencie nie sposób było przewidzieć czasu jej zakończenia, więc  Krajowe Grono Szyderców postanowiło wracać do Metropolii. Żona i Ofelia poszły razem z nimi do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem. Podejrzewałem, że to był pomysł Ofelii, która chciała zaimponować koleżance tak olbrzymim psem, którego ona swobodnie wprowadziła do parku na smyczy. Efekt był piorunujący na tyle, że potem nie sposób było oderwać dziewczynki od Berty. Więc obie, na zmianę prowadziły biednego, cierpliwego do bólu Pieska, po całym terenie, pod nadzorem zszokowanej mamusi dziewczynki To tak można?!
Umówiliśmy się na kolejne spotkanie w nadchodzącym tygodniu, na szachy i na Pieska.

Idąc na obiad do Lokalu z Pilsnerem I co rusz byliśmy zatrzymywani przez różnych turystów, których dzieci chciały pogłaskać tak olbrzymią ciapowatą bestię. Na poczekaniu wymyśliliśmy z Żoną, że powinniśmy pobierać opłatę, na przykład 10 zł za dziesięciominutowe głaskanie. A ponieważ Piesek jest duży, to w prosty sposób można by zwiększyć efektywność przedsięwzięcia i, na przykład za głaskanie po głowie cena wynosiłaby wymienione 10 zł, ale za jednoczesne głaskanie przez drugie dziecko po grzbiecie już tylko osiem, a przez trzecie, ale tylko po dupsku, sześć. Cała trójka spokojnie by się zmieściła jednocześnie przy Piesku, co dawałoby dodatkowy efekt terapeutyczny, bo dzieci w naturalny sposób wzajemnie dodawałyby sobie odwagi. Za to prowadzenie Pieska na smyczy kosztowałoby już 20 zł za dziesięć minut.
Taka idylla mogłaby trwać dopóty, dopóki nie napatoczyłby się jakiś przedstawiciel fiskusa lub rozhisteryzowana mamusia. I nie byłoby wiadomo, co gorsze. 
 
W Lokalu z Pilsnerem I Piesek ma szczególne względy okazywane mu zwłaszcza przez panią kelnerkę, z którą od bodajże roku się zaprzyjaźniliśmy, gdy okazało się najpierw, że ma doga, a potem, gdy się okazało, że dog zmarł, jak mówiła. Więc Piesek od razu dostaje wodę i jest wygłaskany.
Dzieci nawet zjadły zamówione przez siebie potrawy, co mnie budowało. A rozśmieszył mnie moment składania przez nich zamówienia. Tak mam zawsze, nawet gdy tylko proszą o głupie lody. Te interakcje między nimi a dorosłymi. Czują się w nich swobodnie, zwłaszcza Q-Wnuk.

Po południu obejrzałem finał Wimbledonu panów. Wygrał w nim po raz pierwszy Hiszpan Carlos Alcaraz (20 lat). Suchy wynik 3:2 mówi oczywiście o długości i zaciętości spotkania, ale nie jest w stanie oddać kunsztu obu zawodników i piękna tenisa. Novak Djokowić musiał się pogodzić z faktem, że nie udało mu się w liczbie zwycięstw na Wimbledonie wyrównać rekordu Rogera Federera.
Po meczu rozmawiałem telefonicznie z Gruzinem. Chciałem się dowiedzieć, co u nich słychać, co słychać w Wakacyjnej Wsi i u Tematu Na Zdjęć. Nie dowiedziałem się niczego, bo Gruzin akurat wrócił od rodziny ze Lwowa. Ale miło było go słyszeć. Taki głos z poprzedniego świata.

Wieczorem obejrzeliśmy szesnasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
Dzisiaj rozpoczęliśmy drugi miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. 

W poniedziałek, 17.07, wszystko, pod każdym względem, od rana było wywrócone do góry nogami.
Do 10.14 trzeba było odebrać paczkę w paczkomacie. I z pozoru taki zwyczajny incydent zdeterminował cały dzień.
Zaraz po porannej kawie i mleczku dla dzieci pojechaliśmy po paczkę i na zakupy do Biedry. A ponieważ byliśmy już w centrum, to szkoda było z niego wychodzić. Zostawiliśmy samochód z zakupami i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można by było zjeść śniadanie. Większość lokali oferowała swoje usługi od godziny 11.00, ale o jednym wiedzieliśmy, że zaprasza na śniadania od 09.00. Stosowna tablica z informacją potwierdzającą naszą wiedzę kłuła w oczy, a jeszcze bardziej je kłuła kłódka na drzwiach. Żywego ducha, a sąsiedztwo nic nie wiedziało. Nie spodziewaliśmy się, że nawet w Uzdrowisku dopadnie nas Powiatowstwo.
No cóż, w pobliskiej, otwartej już kawiarni, dzieci zjadły po olbrzymiej eklerce, Żona kawałek tortu bezowego popijając espresso, a ja sernik na gorąco uzupełniając "śniadanie" americano. 
Q-Wnuk poprawił nam trochę humory, zmniejszył w nas poczucie winy i pozwolił nam sprytnie wyjść z niezręcznej i mocno niepedagogicznej sytuacji, bo gdy usłyszał nasze rozterki, stwierdził, że to przecież było drugie śniadanie. A skoro drugie śniadanie, to od razu spojrzeliśmy na to innym okiem.

Po "drugim" śniadaniu poszliśmy do Parku Szachowego. Na wejściu dałem łupnia Q-Wnukowi, a potem on zagrał z jakimś facetem, na oko 35 lat, z którym przegrał. Mógł spokojnie wygrać, bo facet był słaby, ale młodziak chyba nie wytrzymał psychicznie.
Od czasu, gdy z Q-Wnukiem opanowaliśmy tę dużą parkową szachownicę, prowokujemy, a raczej ja prowokuję biednych turystów-spacerowiczów przechodzących obok i ledwo zerkających na szachownicę pytając ich, czy by nie zagrali. Panie reagują spokojnie odmawiając z uśmiechem, większość panów robi to nerwowo wymawiając się a to z lekkim oburzeniem, a to z lekceważeniem.
Ale raz na jakiś czas ktoś się trafi.
Z kolejnym graczem było łatwo, bo do gry namówili swojego syna rodzice. Chłopak miał 11 lat. Tatuś widząc od razu, że syn jest słabszy podpowiadał mu kolejne posunięcia, więc miałem moralne prawo, żeby te Q-Wnuka z nim konsultować. Podkreślam "konsultować", a nie na chama podpowiadać. Bo dany ruch lub sekwencje kolejnych analizowaliśmy wspólnie. Często ja czegoś nie zauważałem, często Q-Wnuk i wtedy ruch był oczywisty, ale przy wariantach równorzędnych zawsze decydował Q-Wnuk. Zresztą wziął on sobie do serca moją analizę jego wcześniejszej partii, tej przegranej z 35-latkiem, i teraz przeciwnika po prostu rozniósł.
 
Żona i Ofelia miały dość tego szachowego maratonu i poszły do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem i z kawałkiem kurczaka (pozostałość po sobotnim grillu) i z ogórkami. Miałem więc trzecie śniadanie, a może to był brunch, chociaż godzina pasowała bardziej do lunchu. Pal licho z nazwą! (Licho wykazuje oczywisty związek z przymiotnikiem lichy 'będący w złym stanie, mały'. Pozostałości po wierzeniach w tę istotę widoczne są również w utartych językowych frazach: pal licho! do licha! licho nie śpi, tam do licha!) Najważniejsze, że mogłem zakąsić ten drugośniadaniowy sernik, bo zaczęło mnie mulić.
Gdy już wszyscy mieli dosyć szachów, my zasiedliśmy w Amfiteatralnej przy stałym zestawie, a dzieci jeździły przy amfiteatrze. Ofelia na żyrafie, Q-Wnuk na zebrze. Dziesięć minut spokoju.
I żeby sobie ten spokój w miarę przedłużyć, Żona wymyśliła obiad w Lokalu z Pilsnerem II. Droga do niego prowadziła, o dziwo, przez Park Szachowy, ale tym razem nie graliśmy. Za to napatoczyliśmy się na rodzinę, dwoje dziadków, ich córkę mieszkającą w Mediolanie i wnuka, czternastolatka, niezwykle rezolutnego, bezbłędnie mówiącego po polsku, a jak się później okazało, również po włosku i angielsku. A zaczęło się od tego, że młodzieniec obsługiwał półprofesjonalnego drona i gdy my wykazaliśmy zainteresowanie tym tematem, nie mogliśmy się od niego odczepić. Przy okazji dowiedziałem się od dziadka i od córki, jak to się stało, że wyszła za Włocha, jak to jest mieszkać we Włoszech, a konkretnie w Mediolanie i komu wszyscy kibicują. Wyszło na to, że wyłącznie Milanowi i że w domu nie wolno używać słowa Inter.
- To my już pójdziemy! - Żona gwałtownie mi zakomunikowała - bo jesteśmy bardzo głodne! - znacząco spojrzała na mnie.
Ja z Q-Wnukiem się nie przejęliśmy i jeszcze trochę zostaliśmy. Byliśmy na miejscu raptem parę minut po dziewczynach.
Efekt tego spotkania był również wymierny. Chłopak nakręcił z drona mały filmik, a my wystąpiliśmy w rolach głównych. Wyszło super, a na dodatek łepek natychmiast wysłał go na żoniną skrzynkę. W ten niespodziewany sposób z pobytu Q-Wnuków w Uzdrowisku mamy świetną pamiątkę, oczywiście poza dziesiątkami zdjęć.
To teraz retoryczne pytanie - czy mielibyśmy ją, gdybym ich nie zaczepił? I drugie - czy wypadało tak od razu, po jego nakręceniu, porzucić towarzystwo wykręcając się głodem? 

W Lokalu z Pilsnerem II obowiązywały uświęcone standardy, to znaczy pizze, zawsze te same dla każdego. 
Pobyt miałem urozmaicony, bo gdy zacząłem się delektować gorącymi i pikantnymi kawałkami, usłyszeliśmy z ust Ofelii Siku! W popłochu rzuciłem więc wszystko, gwałtownie przełykając i poświęcając się, żeby Żona mogła spokojnie zjeść i z zadowoloną Ofelią pognałem do damskiej toalety narażając na poważną dezorientację i stres gości płci żeńskiej usiłujące doń wejść. A gdy wyszliśmy z Lokalu i przeszliśmy spory kawałek z ust Q-Wnuka usłyszeliśmy równie oszczędny, co u siostry, ale jednak bardziej rozbudowany w słowa komunikat Chcę kupę! Więc pędem zawróciłem z nim do Lokalu, tym razem do męskiej. 
W drodze do domu Ofelia, niczym nie prowokowana, przeprowadziła głęboką, mądrą i porównawczą analizę.
- Ten dom tutaj, ten tajemniczy, bardziej mi się podoba niż w Wakacyjnej Wsi, ale tam był fajny większy teren i można było biegać.
Nie dało się ukryć, że miała 100 % racji.

Wieczorem kleciłem bloga, bo to przecież poniedziałek.

Dzisiaj, we wtorek, 18.07, od rana grałem w Q-Wnukiem, w ramach podnoszenia jego umiejętności, w szachy, potem w warcaby i uczyłem go porządnie grać w wilka i owce, w której to grze wilk z definicji skazany jest na przegraną.
Po I Posiłku poświęciliśmy się, my, dorośli, i poszliśmy, bo to blisko, po drugiej stronie Bystrej Rzeki, do FunParku. Nie wiem, czy pisać "tak zwanego".  Jest to spory teren wypełniony dziesiątkami nadmuchanych konstrukcji, mocno nieestetycznych i straszących swoim wyglądem, ale chyba tylko mnie i Żonę, z płytkim basenem, z pontonową zjeżdżalnią, z częścią gastronomiczną, żeby było gdzie wydawać pieniądze i z zasłoniętym przed słońcem tarasem, gdzie dorośli mogli, przy wtórze wrzasku i pisków milusińskich, co normalne, i przy wrzasku mamuś-idiotek tudzież babć, zapasionych, którym z tej racji nie chciało się wstawać do swojego popisującego się wnuczusia, tylko, ile fabryka dała w płucach, wydzierały swoje pochwały, "wypoczywać".
Ja starałem się izolować czytając nową zdobycz kupioną w Uzdrowisku w trakcie spaceru z Krajowym Gronem Szyderców sprowokowany wówczas tytułem książki, który brzmiał Księga Szyderców. Z  autorem Zbigniewem Niedźwieckim Raviczem była okazja wtedy porozmawiać i otrzymać autograf. 
Żona zaś starała się czujnie relaksować obserwując, co porabiają Milusińscy. A Milusińscy zachowywali się normalnie, jak dzieci. Różnica była jednak taka, że stosunkowo mało się darli, a gdy chcieli, aby ich podziwiać, podchodzili blisko do miejsca "wypoczynku" dorosłych i dopiero wtedy wołali. Babcia szła podziwiać, ale to nie mogło wystarczyć, bo gdy wracała, zawsze słyszałem ten sam komunikat Teraz ty idź, bo dzieci chciały ci też pokazać... A ponieważ, jak wspomniałem, były dziesiątki miejsc do pokazywania, byliśmy w stałym ruchu. Widać więc było różnicę w zachowaniu Q-Wnuków i nas samych względem reszty. Przypisałbym to sensownemu wychowaniu od małego Q-Wnuka i Ofelii oraz nas, dorosłych, nie posiadaniu ciasnych umysłów, za to posiadaniu wyobraźni, no i nie posiadaniu zwałów tłuszczu. 

Po trzech godzinach nerwy mieliśmy zszargane. Jeśli ktoś mógłby nie rozumieć naszego stanu, niech ten ktoś podejmie się pewnego wysiłku i niech kiedyś wybierze się do szkoły podstawowej, i niech wyceluje w przerwę. Pięć minut wystarczy.
Wróciliśmy do domu na posiłek. A ja dodatkowo musiałem położyć się na pół godziny.
Jako tako zregenerowani wróciliśmy do FunParku (bilety całodzienne). Było łatwiej, bo tym razem siedzieliśmy tylko dwie godziny.
Aby przedłużyć dzieciom relaks i przede wszystkim, aby mieć względny święty spokój, po powrocie do domu wspólnie z dziećmi zamontowałem hamak. I było z głowy. Ich wrzaski, co prawda, były zdecydowanie większe, ale po pierwsze, to były nasze wrzaski, po drugie na naszym terenie, a po trzecie, ja całkowicie relaksacyjnie zamknąłem się w szklarni mając na nie oko i wycinałem zbędne gałęzie winorośli.
 
Wieczorem, po  bajkach dla dzieci, obejrzeliśmy siedemnasty odcinek Tacy jesteśmy
 
ŚRODA (19.07)
No i dzisiaj rano wstałem o 06.00, Żona o 07.00, a dzieci o 08.00.
 
Czy można narzekać?
Zaraz po otrzeźwieniu Q-Wnuka rozegraliśmy partie szachów w ramach Abyś po powrocie dał ojcu łupnia! Wygrałem i zacząłem kombinować, w jaki sposób dać mu następnym razem wygrać, żeby się nie zorientował, że się podłożyłem. Bo musi czerpać z czegoś motywację i się nie zniechęcać.
O 11.00 wpadł na krótko Prominent, przede wszystkim po to, żeby podpisać dla Tauronu protokół zdawczo-odbiorczy. Wraz z żoną przyjechali z Metropolii do Uzdrowiska na jakieś badania i okazało się, że jego zostały odwołane. Obiecał więc, że za tydzień przyjadą ponownie i po swoim badaniu nas odwiedzą.

Po I Posiłku ruszyliśmy w Uzdrowisko w poszukiwaniu galaretki. To znaczy nie szukaliśmy jej, tylko od razu poszliśmy do jedynej, według naszej wieloletniej wiedzy, kawiarni, w której zawsze były do  dyspozycji, ale okazało się, że przed nami przyszła jakaś ekipa i wyżarła cały zapas. Szukanie więc zaczęło się dopiero potem.
Żona bardziej, dzieci mniej, a ja najmniej, bardziej ze względu na nich, byliśmy zawiedzeni. Bez wiary poszliśmy dalej szukać wiedząc, że sprawa jest przegrana. Żona była tak pewna, że galaretki są w Uzdrowisku tylko w tym jednym miejscu, że odradzała mi wchodzenia do kolejnych kawiarni Bo to bez sensu! A jednak! W kolejnej były. Więc całej trójce oczy się zaświeciły, Żonie na równi z jej wnukami.
Mogli się delektować wspierając się dodatkowo gałkami lodów, ja zaś skromnie towarzyszyłem przy americano i kawałku ciasta. "Niespodziewana" poranna rozpusta, którą potem kontynuowaliśmy, bo przy dzieciach nie da się inaczej. Zasiedliśmy więc w Amfiteatralnej przy PU i tmavym Kozelu, a dzieci "skakały", Q-Wnuk na zebrze, Ofelia na żyrafie.
Po rozpuście zaniosło nas do Parku Szachowego. W jedynym meczu Q-Wnuk rozwalił jakiegoś jedenastolatka. Piszę "jedynym", bo przez wiele ostatnich dni nie widziałem, żeby ktokolwiek grał. A jeśli, to zawsze brali w tym udział Q-Zięć, jego syn i ja. Przeważnie pole szachowe i bierki są atrakcją dla dwu-trzy-czterolatków, którzy, niczego nieświadomi, włażą w trakcie gry i dymią przestawiając wszystko, co przestawić się da. Moja sztucznie miła uwaga, żeby danych bierek nie dotykali, a bawili się tymi, które są poza planszą, prawie zawsze budziła u czujnych babć lub mamuś nieskrywaną obrazę Jak śmiałem zwrócić maleństwu uwagę!Jak śmiałem zająć całą planszę i nie podzielić się nią z milusińskimi. A wyjaśnienie Przepraszam, ale my tu gramy! dolewało tylko oliwy do ognia i przeważnie dało się słyszeć wypowiedziane z oburzeniem Nie ruszaj i chodź! Bo paaanowie tutaj grają!!!  Takie polskie. I takie pisowsko-polskie.

W drodze powrotnej do domu odebraliśmy z paczkomatu trzy paczki. W końcu po zachowaniu stricte turystycznym trzeba było się zachować, jak lokalsi. 
Gwałtem, w pozycji horyzontalnej, regenerowałem w domu siły, bo pobyt w Uzdrowisku trochę mnie wyczerpał, a czekało mnie nieuchronne. Musiałem zebrać siły. Udało się przez 15 minut.
Wszyscy, łącznie z Pieskiem, poszliśmy na boisko (Orlik) otwarte codziennie przez 7 dni w tygodniu dla turystów i mieszkańców w godzinach 16.00 - 20.00. Q-Wnuk już tego przypilnował. 
Nie było nikogo, więc przez pierwszych 5 minut strzelaliśmy sobie gole tylko we dwóch, ale zaraz potem szczęśliwie napatoczył się jedenastolatek z babcią i z młodszą od siebie siostrą. 
A granie we trzech natychmiast otworzyło wiele atrakcyjnych możliwości. Były więc mecze - oni kontra ja, potem, zachowawszy resztki swojego rozsądku, zaproponowałem wersję oni przeciwko sobie, a ja na bramce, i wreszcie wszelakie konkursy rzutów karnych.
Jedenastolatek nie miał żadnych szans z Q-Wnukiem, bo ten przewyższał starszego kolegę pod każdym względem - celnością i siłą strzałów, techniką, szybkością i kondycją. 
I gdy już wszyscy mieli dosyć, to znaczy ja, Żona, Ofelia, babcia i siostra jedenastolatka, on sam, no i oczywiście Piesek, postanowiliśmy na dzisiaj skończyć i umówiliśmy się na jutro, bo wyraźnie chłopaki przypadli sobie nawzajem do gustu.
Przy pożegnaniach był tylko jeden zgrzyt.
- A dlaczego już(!) idziemy, skoro boisko jest otwarte do dwudziestej?! - zapytał Q-Wnuk, a w jego głosie dało się słyszeć mieszaninę niezrozumienia i protestu.
Wszystko przez cholerną edukację, bo już dość dobrze czyta i z tablicy stojącej przed boiskiem sam sobie wyczytał najważniejsze informacje. I nie można było już wcisnąć mu kitu. 
 
Wieczorem, po bajkach dzieci, obejrzeliśmy osiemnasty odcinek Tacy jesteśmy

CZWARTEK (20.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00, mimo że smartfona nastawiłem wczoraj na 06.00.
 
Wyraźnie w trakcie snu musiał mnie dźgać blog, więc wstałem, żeby nadrabiać. 
W trakcie poranka, sam z siebie przyjechał... Ślusarz. Miło z jego strony, że mogłem mu wreszcie zapłacić za furtkę. Przy okazji zabrał europaletę, która dodatkowo szpeciła rozkopany teren wokół niej. To znaczy wokół furtki i wokół europalety również.
Przed I Posiłkiem założyłem na głównych schodach prowadzących do sypialni specjalne nakładki na każdy stopień, sztuk dziesięć. A zaczęło się od tego, że Piesek od jakiegoś czasu upodobał sobie jeden pokój na górze, bo wyczaił, że w ten sposób będzie jak najdalej od nieprzewidywalnej i podejrzanej energii wytwarzanej przez Pana. I wszystko było dobrze dopóki, dopóty, gdy któregoś razu schodził na dół, nie pośliznął się na jednym stopniu, gdzieś w połowie drogi. A Pieskowi wystarczy jeden raz takiego przykrego wydarzenia. Natychmiast wyciągnął z tego wnioski, ale tylko w jedną stronę. Bo nie wymyślił, że jak pójdzie na górę, co nadal robił ochoczo, to potem trzeba będzie zejść na dół. I nie można było żadną miarą go na ten dół ściągnąć, tak sobie zapamiętał. Mogła to zrobić z wielkim trudem tylko Żona używając debilnego, pieszczotliwego cienkiego głosiku, i to wielokrotnie, jednocześnie szczując Pieska smaczkiem lub kefirkiem. 
Nie można było tej gehenny ciągnąć w nieskończoność, stąd jej pomysł na kupno podkładek i moja realizacja. Jednak nie do końca moja, bo Q-Wnuki mocno się udzielały a to podając kolejną podkładkę, a to odrywając część ochronną od taśmy dwustronnej przyklejonej przeze mnie, a to wreszcie trzymając podkładkę w momencie, gdy przyklejałem ją do danego stopnia, żeby franca nie przykleiła się krzywo.
Pół godziny roboty i po I Posiłku można było ruszyć w Uzdrowisko.
 
Pobyt był dla dzieci szczególnie rozrywkowy. A jeśli dla nich, to i dla nas też. 
Najpierw zaliczyliśmy zjazdy na letnim torze saneczkowym. Uważałem, że już jeżdżę szybciej niż Q-Wnuk, ale on się z tym zupełnie nie zgadzał.
W drodze do Lokalu z Pilsnerem II dopadł nas deszcz, ale na szczęście padał krótko. Zmokliśmy na tyle, że wystarczyło zdjąć wierzchnie okrycia i można było spożywać. Tym razem Q-Wnuk się wyłamał z pizzowego reżimu i jako jedyny zamówił makaron z czymś tam. Porcja była dla dorosłego człowieka, więc oczywiście nie podołał. Ciekawe, że za jakieś 10 minut już podołał lodom włoskim.
Zaniosło nas takim kołem do Parku Szachowego. I tam Q-Wnuk rozniósł pana, lat około pięćdziesiąt.
- Już niedługo nikt z nim nie będzie chciał grać jako z szachowym postrachem Uzdrowiska... - Żona się śmiała.
Obok parku jest stacja początkowa i końcowa dwuwagonowej ciuchci, więc postanowiliśmy wreszcie się nią przejechać. Jazda oczywiście stanowiła atrakcję samą w sobie, ale w końcu dzieci by znudziła, gdyby nie dziadek. Od razu w trakcie jazdy zacząłem machać do mijanych ludzi (prędkość ciuchci max. 10 km na godzinę), co dzieciom natychmiast się spodobało, a spodobało im się jeszcze bardziej, gdy dziadek zaczął do nich się wydzierać "Dzień dobry!" i/lub "Pozdrawiamy!". No i nie było mijanego człowieka, któremu by dzieci nie machały i do niego się nie wydzierały. A paliwo miały stąd, że zdecydowana większość "napastowanych" się uśmiechała i machała rękami.
- Ja bym chciała jeszcze raz pojechać... - zamarudziła Ofelia na początkowej/końcowej stacji, ale tak nienatarczywie.

Musieliśmy spieszyć do domu, żeby coś zjeść, bo już o 17.00 na Orliku czekali babcia, jej wnuczka i nowy kolega Q-Wnuka. Tym razem wszystkie panie, wliczając w to Bertę, się zmyły, a ja zostałem sam z chłopakami, żeby powtórzyć wczorajszy scenariusz.
Tym razem po graniu marudzenia ze strony Q-Wnuka nie było, bo zdawał sobie sprawę, że w parku spotkamy się z Babcią, Ofelią i Bertą, a krótka tradycja mówiła, że to może skończyć się lodami. I tak się skończyło. Bo dzieci są pojętne i bardzo szybko ugruntowują w sobie ciekawe tradycje.
Limit naszego wałęsania się wyznaczał wieczorny mecz o 20.00. Ćwierćfinał Ligi Narodów mężczyzn Polska - Brazylia. Wygraliśmy 3:0 po emocjonującym spotkaniu. Takich czasów doczekałem, że lejemy Brazylię regularnie.

PIĄTEK (21.07)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.

Najpierw o 04.11, kiedy Robaczki przyszły do nas i zakomunikowały teatralnym szeptem Babcia, nie możemy spać. Ten kierunek informacji precyzyjnie oddaje ich orientację w wielu tematach. Z czym do Babci, a z czym do Dziadka. I nigdy kierunków nie mieszają. A jeśli jest jakiś nowy problem, sprawa, po pierwszym moim lub Żony Z tym do Babci albo Z tym do dziadka już nigdy potem się nie mylą.
Godzinę, czy dwie wcześniej Ofelia pochlipywała Ja chcę do rodziców!, ale po wizycie Żony się uspokoiła i zasnęła, zwłaszcza gdy w środku nocy obudzony przez nią brat poczytał jej bajkę.
Jak się okazało, pomogło, ale nie na długo.
- To chodźcie tutaj, koło Babci, a ja już wstanę. - zaproponowałem półprzytomny.
- Może idź się połóż i trochę pośpij u dzieci. - Żona była wyraźnie przytomniejsza ode mnie.
Gdy odrzuciłem z dziesięć przytulanek, przy czym robiłem to na raty, bo, gdy już się jako tako umościłem, to odkrywałem coś kolejnego uwierającego mnie w kolejny bok, zaległem na czymś nieludzkim, czyli twardym i śliskim śliskością sztucznej skóry, spadkiem po poprzednich właścicielach.
A za "chwilę", zaraz po tym, gdy udało mi się usnąć, ujrzałem trzy postacie, jedna duża, dwie małe, stojące nade mną i usłyszałem zmaltretowany głos Żony.
- Niech one jednak tutaj śpią, bo ja muszę chociaż trochę pospać! - Inaczej będę nie do życia!
Zwlokłem się. Była 05.40.
- Powiem krótko... - zakomunikowałem dwóm małym postaciom. - Jeśli Babcia będzie nieprzytomna i nie do życia, to dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. - zagroziłem.
Poskutkowało. Bez słowa zalegli w swoim łóżku. I grzecznie usnęli.
Moja półprzytomna sielanka na dole nie trwała jednak długo. Żona zeszła na dół o 07.00, a już o 07.40 usłyszeliśmy na górze słodkie głosiki.
 
Rano, gdy Q-Wnuk oprzytomniał, "tradycyjnie" zagraliśmy w szachy, a potem piechotą, żeby przetrzeć szlak, poszedłem do Biedry. Jedenaście minut przyjemnego porannego spaceru i tyle samo z powrotem.
Po I Posiłku zapakowaliśmy chętne dzieci i niechętnego Pieska do Inteligentnego Auta i pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka, bo tam swego czasu odkryliśmy specjalnie ogrodzony teren dla piesków. Pomysł się zrealizował w połowie, bo był tylko jeden pan z małym pieskiem, który się Berty bał, więc interakcji nie było. Żona stwierdziła, że trzeba będzie się specjalnie umawiać z psiarzami, na przykład na FB. Ale dzieci miały radochę, bo ganiały i skakały po pieskowych przeszkodach.
Po powrocie Pieska odstawiliśmy do domu, żeby wypoczął po "przyjemnościach", a sami wybraliśmy się do uzdrowiskowego parku, a konkretnie do Parku Szachowego. Najpierw Q-Wnuk wygrał  z trzynastolatkiem, a za chwilę dwa razy z tym samym piętnastolatkiem. Postrach Uzdrowiska.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Amfiteatralnej, aby dzieci mogły spróbować ohydnej waty cukrowej i poskakać na zebrze i żyrafie. Wata, niebieska i różowa, była na tyle ohydna, że dzieci jej nie zmogły. Za to my bez żadnych problemów daliśmy radę Pilsnerowi Urquellowi i Kozelowi tmavemu.

W domu, ledwo zjedliśmy II Posiłek, a już trzeba było gnać na Orlika. O 17.00 cała trójka już na nas czekała. Znowu zostałem sam z chłopakami. Trzeba mieć końskie zdrowie. I po wszystkim ponownie dołączyliśmy do naszych pań, żeby delektować się włoskimi lodami.
Na koniec dnia czekała nas niespodzianka, którą, już w domu, wszyscy, nawet Ofelia, odbierali jako przygodę. W drodze powrotnej złapał nas rzęsisty deszcz. Co prawda do domu mieliśmy tylko pięć minut drogi, ale to wystarczyło. Nikt nie narzekał, a Ofelia mi zaimponowała. Nie zamarudziła i nie poskarżyła się najdrobniejszym słowem, tylko mocno skoncentrowana i zdeterminowana szła bardzo szybko starając się małymi rączkami owinąć bluzę wokół małego ciałka.
W domu natychmiast wszystko z siebie zrzuciliśmy, powycieraliśmy się i poprzebierani w suche ciuchy zgodnie stwierdziliśmy, że było fajnie.

Wieczorem, po bajkach dzieci, obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu trzeciego Tacy jesteśmy
 
SOBOTA (22.07)
No i dzisiaj w nocy dzieci dały pożyć, czyli pospać. 
 
Dzisiaj praktycznie był ostatni dzień pobytu Q-Wnuków.
Po I Posiłku poszliśmy do Parku Szachowego, gdzie Q-Wnuk rozwalił jakiegoś dwunastolatka. 
Po drodze udało się króciutko porozmawiać z Lekarką. Dłużej się nie dało, bo po pierwsze akurat z Justusem Wspaniałym i mamą Lekarki była w schronisku dla zwierząt, można powiedzieć tradycyjnie, a po drugie Lekarka była w kiepskim nastroju, totalnie przygaszona, bo z Ziutkiem przyjechali do Bruna, żeby razem wyjść na spacer, bo między psami wreszcie pozytywnie zaiskrzyło, a tu jakieś żłoby przyjechawszy wcześniej upatrzyli sobie akurat jej(!) Bruna i poszli z nim na spacer. W ostatnich chwilach szarpanej rozmowy okazało się, że żłoby akurat wróciły ze spaceru i że Bruno jest już ich. Tym bardziej nie dało się porozmawiać. Z taką Lekarką, która z głębokiego doła nagle weszła na szczyty swojej radości. Prawie słyszałem Brunuś, Brunuś, patrz Brunuś, kto do ciebie przyjechał?! Toż to Ziutuś!
Oczywiście najpierw dzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Aby pogadać. Ale ten wcale nie odbierał. Będąc w schronisku, o czym dzwoniąc przecież nie wiedziałem, widocznie miał takiego samego pierdolca jak Lekarka, ale inaczej.

Po Parku poszliśmy wszyscy na tor saneczkowy. Tak pożegnalnie.
Kupiwszy bilety i mając już doświadczenie staraliśmy się unikać takich sytuacji, żeby przed nami nie było mamuś z małymi dziećmi albo dojrzałych pań, takich z wałeczkami, bo inaczej groziło nam straszliwe wleczenie się za nimi i brak jakiejkolwiek przyjemności ze zjeżdżania.
Najpierw wszyscy zjeżdżający natknęli się na taką mamusię, więc obsługa zatrzymała cały ruch na wyciągu, żeby mamusia zjechała, a robiła to z prędkością 1km/godz., więc wszyscy z dołu obserwowali to "widowisko" zgrzytając zębami i/lub wypowiadając niewybredne komentarze.
Niestety przez to całe zamieszanie Q-Wnuk jechał za takimi dwiema paniami z wałkami, które zasiadły na jednych sankach i od początku nie wiedziały, o co w tym wszystkim chodzi. Stąd biedny Q-Wnuk musiał za nimi ciągle hamować, a gdy w którymś momencie nierozważnie się zatrzymały, nawet doprowadził do lekkiego zderzenia, żeby się opamiętały. Nie na wiele to się zdało, ale jako dziewięciolatek, co prawda przyszły mężczyzna, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć.
Drugi przejazd był już fajny. I z niego kupiliśmy dwa zdjęcia na pamiątkę. Na jednym był rozanielony i wyluzowany Q-Wnuk, na drugim Ofelia szczerząca się do kamery Bo tu jest napisane, że za 20 m trzeba się uśmiechnąć i ja, skupiony i ze zgrozą na twarzy.

Wróciliśmy do Parku Szachowego. Po raz pierwszy Q-Wnuk dostał łupnia. Od siedemnastolatka. 
Przy okazji zawarliśmy kolejną znajomość w Uzdrowisku. Pan, mniej więcej w moim wieku, mieszkaniec Uzdrowiska przyszedł ze swoim siedmioipółletnim wnukiem mówiącym po angielsku i po francusku, a to z tej racji, że ze swoją mamą, Polką, i z tatą, Kanadyjczykiem, mieszkają w Montrealu.
Dziadkowi zależało, żeby wnuk, który rozumie po polsku, nawiązywał kontakty z rówieśnikami, Polakami. Nie chciałem nowo poznanemu Uzdrowiczanowi tłumaczyć, że raczej w trakcie gry w szachy to oni nie pogadają. Co więcej, nie pogadają w żadnym języku. Ale umówiliśmy się na jutro, na 10.00, na mecz wnuków Bo mój to strasznie lubi!
 
Do domu wracaliśmy dość pospiesznie, bo o 17.00 chciałem oglądać półfinał Ligi Narodów Japonia - Polska. Stąd po II Posiłku zostałem sam w domu, a Żona odprowadziła Q-Wnuka na stadion, oddała go pod opiekę babci kolegi, a sama z Ofelią i z Bertą poszły do zdrojowego parku.
Wygraliśmy 3:1 i jutro zagramy w finale. W pierwszym secie Japońce nas rozłożyli, ale w korespondencji z Konfliktow Unikającym napisałem, że najpierw oni muszą się wystrzelać, a potem my ich  sprowadzimy do parteru. I tak było.
Mecz skończył się na tyle wcześnie, że jeszcze poszedłem do parku po Żonę, Q-Wnuki i Bertę. Pożegnalnie zjedliśmy lody włoskie albo gałkowe. Jak kto chciał.
Wieczorem przygotowałem dzieciom wannę. Nie wypadało wypuścić ich w takim stanie (czarne kolana i stopy, i ogólne szczęśliwe zapuszczenie). Dzieci dymiły w wannie pod moim nadzorem. Siedziałem w kącie i czytałem książkę mając baczenie na ich durnowate pomysły.
Na więcej nie było mnie stać. Żona puściła dzieciom bajki i nawet im poczytała, a ja po prostu padłem.

NIEDZIELA (23.07)
No i poranek był raczej taki w trybie wojskowym.
 
Wszystko musiało być przyspieszone w związku z umówionym meczem. A dodatkowo trzeba było zmieścić pakowanie przed wyjazdem do Metropolii. 
W Parku Szachowym stawiliśmy się punktualnie i zaraz potem młodzi zaczęli grać, a dziadkowie rozmawiali miedzy sobą i wymienili się numerami telefonów. 
Wygrał Kanadyjczyk. Starałem się z tego nie robić tragedii, bo według Żony, Q-Wnuk od razu  wyczułby aurę promieniującą ode mnie, ale jego porażki przeboleć nie mogłem. Obaj rozegraną partię przeanalizowaliśmy ustalając, że przecież nic się nie stało.
Na ostateczne pożegnanie poszliśmy na lody i dzieci ostatni raz poskakały na zwierzakach.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod bramy, ciekawie działo się w naszych psychikach. Ja wyjeżdżałem z domu do Metropolii i wracałem do domu, a Żona wyjeżdżała z jakiegoś, bliżej niesprecyzowanego urlopu, do nie wiadomo dokąd. I w ogóle nie czuła swojego powrotu.
U Krajowego Grona Szyderców byliśmy po godzinie i czterdziestu minutach męczącej jazdy. Trzech idiotów, jeden jadący wyłącznie osiemdziesiątką, drugi siedemdziesiątką, a trzeci między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką, skutecznie tworzyło łańcuch jadących za nimi samochodów. Nie było mowy, aby wyprzedzić ich przy zakrętach i ciągłych zakazach oraz przy intensywnym ruchu w każdą stronę. Z rozrzewnieniem wspominałem czterdziestominutową jazdę do nich z Wakacyjnej Wsi. Proste drogi i mały ruch.
U Krajowego Grona Szyderców siedzieliśmy raptem trzy godziny. Byli zadowoleni, że dzieci wróciły, między innymi dlatego, że jeszcze kilka dni bez nich spowodowałoby, że mogliby się wykończyć. Działał bowiem syndrom zerwania się z łańcucha. Czas bez dzieci wykorzystywali do maksimum na życie towarzyskie. A wiadomo, że do tego, jak i do wielu innych spraw, trzeba mieć zdrowie. Nawet wtedy, gdy jest się młodym.
Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną. Ja do domu, a Żona nie wiedzieć dokąd. Tym razem jechało się zdecydowanie lepiej, bo pół Polski wyjeżdżało z Uzdrowiska i z okolic, a do niego jechali praktycznie ziomale, czyli tacy jak my. Przepraszam, tacy jak ja.
Zaparkowaliśmy auto na podjeździe i nie skalaliśmy się żadnym wypakowywaniem. Wyciągnęliśmy tylko Pieska i poszliśmy nie do parku zdrojowego, tylko prosto do Amfiteatralnej. Co prawda, leży ona w sercu parku, ale wyraźnie zaznaczam - tym razem poszliśmy wyłącznie do niej.
W skupieniu przerywanym zasysaniem cudownych  trunków i przy oszczędności słów przeżywaliśmy efekt kozy. 
W drodze powrotnej nawiązaliśmy kolejną uzdrowiskową znajomość. Oczywiście dzięki psom. Pani mieszkająca tuż obok, a wcześniej z mężem na Pięknej Uliczce, prowadziła bigla. I się zaczęło. Pieski swoje, my swoje. Doszło do tego, że Żona wymieniła się z panią numerami telefonów, a potem, już w domu, korespondowała z nią smsowo. I umówiła się, że gdy tylko mąż tej pani wróci z podróży służbowej, to my zapraszamy do nas na kawę. A mąż jest... Kameruńczykiem I świetnie mówi po polsku.
Szykują się kolejne jaja.
 
O 20.00 świętowałem. To znaczy jakieś trzy godziny później. W finale Ligi Narodów pokonaliśmy Amerykanów 3:1. Graliśmy świetnie, ale nawet nie o to chodziło. Pokazaliśmy po prostu moc! 

Dzisiaj wreszcie odezwał się do mnie Syn. Przysłał mi zdjęcie Wnuka-III leżącego w łóżku, jak się okazało, szpitalnym. Dopadło go zapalenie wyrostka. Wyrostek wycięto bez żadnych komplikacji i wszystko wskazuje na to, że jego przyjazd z bratem, Wnukiem-IV, 1. sierpnia, jest niezagrożony.
Zadzwoniłem do Syna i sympatycznie sobie porozmawialiśmy.
 
PONIEDZIAŁEK (24.07)
No i dzisiaj się zaparłem i większość dnia pisałem, żeby zlikwidować zaległości.

Pozwoliłem sobie tylko na telefon do Wnuka-III, żeby obgadać sprawy, i na wycięcie różnych chabazi znad szklarni, które tak się rozrosły, że pozasłaniały jedno okno w salonie i powłaziły w dachową podbitkę i w rynnę.
- Tak wyciąłeś, że teraz widzę ohydny talerz satelitarny sąsiadki. - A tak było pięknie... - Żona niczym mnie nie zaskoczyła.
Ale ją uspokoiłem tłumacząc, że najpierw muszę zielsko wyciąć prawie do żywego, by w następnym roku tak je prowadzić, żeby miała pięknie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego cyborgowego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 18.37.

I cytat tygodnia:
Poza zdrową dyscypliną bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata w nie mniejszym stopniu niż drzewa czy gwiazdy. Masz prawo tu być. - Max Ehrmann (amerykański prawnik, ekonomista i pisarz z Terre Haute w stanie Indiana. Autor Dezyderatów).

poniedziałek, 17 lipca 2023

17.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 226 dni.
 
WTOREK (11.07)
No i dzisiaj Inteligentne Auto stało się pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego w powiecie citizańskim. 

Kosztowało to 160 zł. Moglibyśmy nie ponosić tego kosztu, ale jeżdżenie na powiatowych numerach w nowej rzeczywistości ciągle nas uwierało. Tak bardzo chcieliśmy być w każdym elemencie (emelencie) tubylcami, lokalsami, jak mówi Żona, że ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości. Za tę kwotę otrzymaliśmy tymczasowe prawo jazdy (stałe za jakieś trzy tygodnie) i piękne nowe tablice rejestracyjne o numerach bardzo łatwych do zapamiętania. Założyłem je wspólnie z Żoną przed budynkiem starostwa i w ten sposób dokonaliśmy pewnego rodzaju obrządku przyjęcia Inteligentnego Auta do tutejszej autowej wspólnoty.
- Szkoda, że nie widzimy tych numerów, gdy jedziemy... - westchnęła Żona, gdy już, jako lokalsi, zaczęliśmy się włączać do ruchu.

Więc pojechaliśmy do Głównej Galerii Handlowej, z przytupem, bo na tutejszych numerach.
W Leroy Merlin kupiliśmy Żonie sekator Fiskarsa w bardzo przystępnej cenie, model, który się sprawdzi przy picowaniu ogrodu. Bo do brutalnych prac dysponuję innym Fiskarsem oraz dużym teleskopowym sekatorem pamiętającym czasy Naszej Wsi.
Ponieważ oferta taczkowa była dziadowska, pojechaliśmy do Castoramy. A tam okazało się, że głęboka taczka ogrodowa, a taką byłem zainteresowany, po zapłaceniu za jej trzy elementy (emelenty) do samodzielnego montażu, będzie kosztować więcej niż budowlana I poza tym ona panu bardzo szybko się rozleci, jeśli będzie pan nią woził gruz i inne ciężary. Decyzja była więc prosta, tym bardziej, że już "dawno" się zorientowałem, że w zakamarkach ogrodu jest sporo różnych dziwnych kamieni, płyt, bloczków, które trzeba będzie spacyfikować.
Z Castoramy wyjeżdżałem więc nie na taczce, a z taczką, a to czyniło istotną różnicę.
Jeszcze tylko w Biedrze i w Aldi zrobiliśmy drobne zakupy i zmęczeni wróciliśmy do domu. I dopiero w nim zdaliśmy sobie sprawę ze skali zmęczenia. A wszystko przez upał - 30 st. w cieniu.

O 14.30 w komforcie czasowym obejrzałem ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Ukrainką Eliną Svitoliną. Obie są ze sobą zaprzyjaźnione, między innymi przez fakt jawnego i konkretnego stanowiska Igi potępiającej agresję Rosji i Białorusi na Ukrainę.
W meczu sentymentów żadnych oczywiście nie było. Wygrała... Svitolina 2:1. Chyba jednak bardziej dzięki katastrofalnym i licznym ponad miarę błędom Igi. Ale muszę dodać sprawiedliwie, że Ukrainka zagrała bardzo dobrze i ją podziwiałem, zwłaszcza w ostatnim secie, kiedy się wydawało, że kondycyjnie pęknie. Nie pękła i, co więcej, wyraźnie wygrała 6:2.
Mecz ten potwierdził we mnie pewną, irytującą mnie, bo przecież widzę dane sytuacje w meczu,  ułomność Igi, którą obserwuję od kilku miesięcy. I Igę, i jej ułomność. Nie wiem, czy się boi, czy nie czuje się pewna, bo w sytuacjach oczywistych, kiedy aż się prosi zagrać po prostej czy to backhandem, czy forehandem, gra crossa, najczęściej tam, gdzie jest przeciwniczka. I często przez to traci punkt/-y.
Tak było w dzisiejszym meczu. No i ten pierwszy serwis!... Ale czy ja jestem Wiktorowskim, żeby się wymądrzać?
Przez to wszystko, przez dzisiejszą przegraną, jeśli Aryna Sabalenka zagra w finale, Biało-Ruska zasiądzie na fotelu lidera rankingu bez względu na to, czy finał wygra, czy przegra. Wkurzające! Nadzieja jest taka, że może któraś z zawodniczek w ćwierćfinale lub w półfinale z nią wygra.
 
Dzisiaj Ślusarz wykazał inicjatywę. Zadzwonił rano, że chętnie by przyjechał o 12.00 zakończyć temat furtki. No, ale my w tym czasie chętnie wyjeżdżaliśmy do City, a po powrocie ja chętnie oglądałem mecz, więc się "umówiliśmy" na jutro, na 10.00. W obu nas nie było nawet cienia irytacji czy złośliwości. Panował wersal, czyli "ą" i "ę".

Pod wieczór Żona zaczęła ciąć. Była zachwycona swoim osobistym(!) sekatorem.
- Ale nie będziesz mi go podbierał?... - patrzyła badawczo. 
Potwierdziłem, że nie. A kto wymyślił sposób, żeby Żona miała pod każdym względem przyjemność z własnego cięcia? A względy to, po pierwsze, nie wtrącanie się męża, po drugie miłe, nie pokryte krytyką i wymądrzaniem się tegoż To tego jeszcze nie wiesz?! i po trzecie, własny sekator Z którym będę mogła robić, co chcę, kłaść go, gdzie chcę i zastanawiać się, gdzie go położyłam i szukać go bez twoich naigrywań!
To cięliśmy na cztery ręce. Żona na tarasie, a ja powoli zacząłem wybierać to wszystko za szklarnią, które rozpocząłem wycinać w niedzielę, czwartego dnia NOWEGO ETAPU NASZEGO ŻYCIA.
Po okolicy rozlegał się szczęk i trzask dwóch sekatorów.
Pracowaliśmy z umiarem, bo jakąś godzinkę. A potem poszliśmy na nietypowy spacer z Pieskiem. W zasadzie po Uzdrowisku-Wsi, ale zahaczyliśmy o Uzdrowisko-Miasto, gdzie w tej jego części mieści się dworzec autobusowy (jedna z nielicznych w Uzdrowisku pozostałości po PRL-u biorąc pod uwagę design peronów, czyli nawierzchnię, zadaszenie i drobną infrastrukturę), stacja paliwowa ORLEN-u i paczkomat. A on był naszym pretekstem dla tego typu spaceru. Trzy nieduże paczki pozwalały na dalszy spacer już po Uzdrowisku-Wsi i na odkrywanie nowych miejsc. 
Wracaliśmy wypoczęci.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwunasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
ŚRODA (12.07)
No i dzisiaj od rana umacnialiśmy się w Uzdrowiskowej społeczności. 

Na 09.00 stawiłem się w warsztacie, aby dokonać rocznego przeglądu Inteligentnego Auta. Nowy Mechanik odwiózł mnie z powrotem do domu, bo jego praca plus odgrzybienie w sąsiednim warsztacie układu klimatyzującego miały trwać co najmniej trzy godziny.
Ledwo wróciłem i zasiadłem przed laptopem, gdy przez okno ujrzałem w okolicach bramy jakiś ruch. Przyjechał Ślusarz z pomocnikiem i od razu zabrali się za furtkę. Dobrze kombinowali z trudnym układem spowodowanym pochyłością jednego ze słupków (wieloletnia praca korzeni), a stojąc nad nimi nauczyłem się wielu prostych myków. W końcu zamek furtki musieli zabrać na warsztat, żeby go ślusarsko przerobić.
- Będziemy za pół godziny, do czterdziestu minut. - oznajmił Ślusarz.
Wrócili za dwie. Akurat gdy Inteligentnym Autem przyjechał Nowy Mechanik. Odwiozłem go oczywiście, to znaczy on odwiózł sam siebie, bo prowadził, i przy okazji pokazał mi kilka drogowych myków, skrótów, którymi można dojechać w ciekawe miejsca nie nadkładając drogi.
Gdy wróciłem, furtka była gotowa. Względem dwóch słupków, jednego stojącego w pionie i drugiego, tego pochylonego, siłą rzeczy nie dało się uzyskać cudów.
- Teraz, ktokolwiek do nas przyjdzie, będzie nas informował i odkrywał Amerykę O, macie krzywą furtkę! - A tak było fajnie. - Furtka była zarośnięta, wychodziło się i wchodziło otwierając bramę na pilota... - narzekała Żona.
Czyli będzie, jak w tym dowcipie.
W czasach środkowego PRL-u facet miał Syrenkę. Oprócz wielu sympatycznych wad przypisanych wszystkim egzemplarzom, tej akurat telepał się błotnik.
- Błotnik się panu telepie. - wrzeszczał kolejny kierowca mijając Syrenkę.
- Nic nie słyszę, bo mi się błotnik telepie! - odwrzeszczywał za każdym razem właściciel. 
 
Wreszcie mogłem się zabrać za codzienność. Czyli kupić dwie skrzynki Socjalnej i w Biedrze zgrzewkę mleka bio.
Z Biedrą w Uzdrowisku jest ten problem, że nie dość że jest jedna, a "powinny!" być dwie(!), to na dodatek jest usytuowana w fatalnym miejscu ze względu na parking. Jest malutki, ma karkołomny dojazd i dojście i samochodowo często na nim dochodzi do klinczu. Samochody stoją i żaden nie może wjechać lub wyjechać, bo tak jest ciasno. A tuż obok, prowokacyjnie, usytuowany jest duży parking. Płatny. Cztery złote za godzinę. Gdy wjechałem widząc mnóstwo miejsc, błyskawicznie wyjechałem. Nie będę do zwykłych zakupów dokładał 4 zł. 53 % butelkowego PU bez promocji. Niech to robią turyści, ale my, zwykli mieszkańcy?! Wystarczy chyba przecież, że dokładamy się do budżetu Uzdrowiska wałęsając się po knajpach.
Do Biedry można byłoby oczywiście chodzić piechotą, ale jest ona tak perfidnie usytuowana względem Tajemniczego Domu, że pokonanie takiej trasy będąc obładowanym zakupami odpada. Z kolei odległość jest na tyle mała, że żal uruchamiać samochód, pomijając nawet problemy z parkowaniem, ze świadomością niszczenia drogiego katalizatora.
 Żona znalazła wyjście do zrealizowania w najbliższej  przyszłości.
- Kupimy taki wózek zakupowy na kółkach i będzie można chodzić na zakupy piechotą.
Pomysł jest logiczny i bardzo dobry, ale na samą myśl zrobiło mi się słabo. Bo oczami wyobraźni ujrzałem siebie ciągnącego taki pusty wózek, w jedną stronę, i obładowany, w drugą. Ujrzałem takiego starego dziada wpisującego się w zestaw takich samych starych dziadów z podobnymi wózkami. Koszmar.
Coś z tym trzeba będzie zrobić. Na poczekaniu wymyśliłem od razu pierwszy sposób, najprostszy i sam się narzucający, a mianowicie unikanie tej Biedronki. Dodatkowo zmotywowany wizją siebie przyklejonego do wózka wstąpię na wyżyny organizacji za każdym razem, gdy będziemy robić zakupy, zwłaszcza w City. Bo tam Biedronki są z dużymi bezproblemowymi miejscami parkingowymi.  
Drugim, zdecydowanie gorszym wyjściem, byłoby puszczanie Żony na zakupy z wózkiem bez mojego udziału, czyli obecności. Trochę byłoby mi jednak głupio.
Najgorszym byłaby jednak moja obecność. Do Biedry wózek ciągnęłaby ewentualnie Żona, ale z powrotem psychicznie nie wytrzymałbym, gdyby robiła to ona ponownie. Byłoby mi znowu głupio ze względu na nią. A na pewno nie zniósłbym myśli mijających nas ludzi Taki perfidny dziad! - Kobieta ciągnie ciężki wózek, a on lezie obok. jak gdyby nigdy nic! Albo jeszcze gorszych: No tak, musi być mocno schorowany i niedołężny, skoro kobieta ciągnie wózek!
To się nazywa w psychologii projekcja, bodajże, ale nic na nią w sobie nie poradzę. Niczego, ani ja, ani nikt, w tym Żona, nie będzie mi w stanie wytłumaczyć i przekonać do głupiego wózka.
 
Zaraz po 16.00 przyjechał fachowiec, który z mety uzyskał u mnie na blogu ksywę Tubalny. Gdzieś w połowie jego pobytu zaczęła boleć mnie głowa. Poza tym był jak najbardziej w porządku. Żona go wynalazła w Internecie, gdzie posiadał mnóstwo pozytywnych opinii. Facet z City, lat około 40.
Pojawił się dlatego, bo ciągle nie wiemy, czy Ślusarz podejmie się zrobienia zewnętrznych schodów, a Fachowiec czy w okolicach października rozpocznie prace budowlane. Bo, gdyby w ostatniej chwili, przed nowym rokiem, zrezygnowali lub nie mogli się podjąć, to z wynajmem dwóch apartamentów obudzilibyśmy z ręką w nocniku.
Tubalny zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Przypomnę, z wyjątkiem tubalności.
- Ale ja się nawet szybko przyzwyczaiłam... - wyjaśniła Żona, gdy już z Tubalnym się rozstaliśmy.
Mnie na ból głowy pomógł PU.
Facet wykazał się dużą wiedzą i kompetencjami przy omawianiu kolejnych planowanych prac, co nawet my, jako nie laicy budowlani, doceniliśmy. Podsuwał wiele pomysłów i rozwiązań, które ukazywały się nam, jako oczywiste po jego podsunięciu. Podstawowe sprawy pomierzył i zapisał.  Całość prac podzieliliśmy na sześć etapów, bodajże, według ich pilności i/lub hierarchii:
1) Uruchomienie dolnego mieszkania, żeby było można go jak najszybciej  wynajmować.
W łazience należałoby zrobić prace kosmetyczne, w małym pokoiku wyburzyć ścianę działową, a raczej ściankę, i powiększyć go o "biuro", do którego teraz jest wejście z naszego przedpokoju, który w zasadzie przedpokojem nie jest, bo to jest Tajemniczy Dom, zamurować wejście do obecnego "biura" i pomalować stworzony w ten sposób większy pokój. I fertig. Tubalny ocenił czas wykonania na jedną sobotę Muszę to zrobić z doskoku przy sześciu pracownikach. Ale za chwilę się zreflektował przy naszej pomocy Bo chyba oni w takiej ilości będą sobie raczej przeszkadzać?!
2) Wykonanie zewnętrznych schodów.
Elementy (emelenty) zamówiłby na wymiar w firmie je produkującej, a montowałby sam. To dałoby możliwość wchodzenia na górę i prowadzenia prac adaptacyjnych bez konieczności łażenia przez naszą część domu. W ten sposób dewastacja by go ominęła.
3) Adaptacja góry, aby przygotować do wynajmu drugi apartament.
To będzie się wiązało ze zrobieniem od nowa łazienki z obecnego pokoju nad łazienką dolną. A więc cała armatura sanitarna, bez wanny oczywiście, i kafle. A to z kolei pociągnie za sobą lekką demolkę dolnej łazienki, bo trzeba się będzie dostać do przyłączy wodno-kanalizacyjnych. Reszta będzie pikusiem. Zamiast witryny w drugim obecnym pokoju, w przyszłości salonem, Tubalny wstawi drzwi wejściowe, no i zamuruje wejście do tego zestawu pokoi, czyli odetnie od niego naszą część.
A skoro ekipa będzie się miotać na górze, to po "drodze" w pralni zamontuje umywalkę (takowa u poprzednich właścicieli była) i wprowadzi novum, czyli zainstaluje sedes. Przyda się.
4) Wykonanie od zera naszej przyszłej sypialni.
Będzie ona usytuowana nad obecnym salonem. Jego wysokość przypomina tę z Naszej Wsi. A to oznacza, że ciepło ma i miało gdzie uciekać. Trzeba będzie zamontować belki nośne stropu i na tym ułożyć podłogę, która z dołu będzie dodatkowo wyłożona warstwą wygłuszającą. Ponadto trzeba będzie wykuć otwór w ścianie nośnej, żeby zrobić drzwi do sypialni. Więc szykuje się demolka głównej części domu, czyli salonu.
Ta demolka może spaść w hierarchii na ostatnie miejsce, jeśli się okaże, że zabraknie kasy. Trzeba będzie ją zarobić.
5) Wymiana płytek na tarasie. Stare tego bezwzględnie wymagają.
6) Powiększenie dolnej łazienki. W tej chwili jest w niej tylko umywalka i sedes. Kosztem zbędnej szafy (zabudowa) i małej wnęki łazienkę się powiększy i wstawi do niej kabinę prysznicową.

No to podsumowanie. Z wyliczanki wydaje się, że jest to ogrom prac adaptacyjno-remontowych. W skali bezwzględnej i względnej zapewne tak jest. Ale w stosunku do skali remontu Wakacyjnej Wsi wymienione prace będą stanowić raptem 25% tamtych.  Z kolei zakres prac remontowych Wakacyjnej Wsi wobec prac w Naszej Wsi stanowił też mniej więcej 25%. Wynika z tego, że zakres prac w Uzdrowisku będzie stanowić 1/16 (6,25%) tego, co się działo w Naszej Wsi.
Widać, że rozsądnie spuszczamy z tonu.

Tubalny swoim tubalnym głosem przekazał nam również kilka lokalnych ciekawostek, na co jesteśmy łasi. Będąc mieszkańcem City w miarę wyjaśnił nam przyczynę jego zapyziałości i marazmu, ale przede wszystkim opowiadał o Uzdrowisku. Że jest najpiękniejsze w Polsce (zawsze byliśmy tego samego zdania) i że jest nazywane Białym Miastem, bo zimą jest odśnieżane, ale nie posypywane ani solą, ani piaskiem. Bardzo się to nam spodobało.
- Oczywiście blacharze i lakiernicy mają więcej roboty. - roześmiał się tubalnością do kwadratu.
I wyjaśnił nam, czym jest ta dziwna budowa w sąsiedniej wsi, nad którą zawsze się zastanawiamy jeżdżąc do City i z powrotem. Otóż tam powstaje zbiornik retencyjny, który w razie czego będzie w stanie przyjąć całą nadmiarową wodę z Bystrej Rzeki. Bo ona w okresie opadów już nie raz nawywijała. A wygląda niewinnie, gdy się na nią patrzy z naszego brzegu. Ładnie szumi, jest płyciutka na tyle, że przybrzeżni mieszkańcy urządzają sobie po niej... spacery.

Wieczorem, przed spacerem, miałem przyjemność poznać kolejną Uzdrowiczankę. Bliską znajomą Prominenta i jego żony. Akurat w tych dniach przyszła korespondencja do Prominenta, więc w tej sprawie zadzwonił do mnie. A wcześniej Żona dowiedziała się od Uzdrowiskowej Córki, że za tydzień, w środę, Prominent przyjedzie do Uzdrowiska na jakiś zabieg.
- Czy mógłby pan przekazać korespondencję naszej znajomej, która mieszka w Uzdrowisku? - Wyślę panu smsem jej nazwisko i numer telefonu.
- Oczywiście, ale nie rozumiem, po co mam to robić, skoro pan za tydzień przyjeżdża i się zobaczymy. - Nie byłoby prościej, gdyby...
Przerwał mi w pół zdania.
- Nie musi pan rozumieć... - zaśmiał się swym stonowanym głosem.
Natychmiast się wycofałem, bo przy prawie takich samych naszych charakterach Wiem albo Wiem lepiej to on jest starszy o 8 lat. A poza tym, kto dłużej mieszkał w Uzdrowisku? Przestałem fikać.
- Jej syn często jeździ do Metropolii, więc nam przekaże korespondencję. - Bo żonie zależy zwłaszcza na tym biuletynie lekarskim, który nadal prenumeruje. - jednak wyjaśnił. 
 
Zadzwoniłem i się z panią zobaczyłem. Spieszyła się na tyle, że nie chciała wejść do środka, ale nie na tyle, żeby przed furtką nie porozmawiać.
- A pani jest może też z branży lekarskiej?
- A broń Boże! - żachnęła się mocno. - Jestem księgową.
To jej podałem, że to mógłby być jeden z czterech moich zawodów, gdybym wiedząc to co wiem, zaczynał życie od początku. I wymieniłem - chemik, ogrodnik, stolarz w drewnie i tenżesz księgowy.
Oboje się zgodziliśmy, że to już nie ta księgowość, co drzewiej (pani ma 76 lat) Bo teraz nie sposób nadążyć za ciągle zmieniającymi się przepisami, które często są ze sobą w sprzeczności.
- Powiedziałam synowi, który ma firmę w Niemczech, że absolutnie nie będę mu prowadziła księgowości. - Tylko wystawiam mu faktury i robię przelewy.
- A jak pomidory i wywalił pan te olbrzymie stoły? - zmieniła temat.
O pomidorach musiała wiedzieć od Prominenta. Więc opowiedziałem całą epopeję z nimi związaną.
- A stoły wywaliłem! - Przecież bez sensu zajmowały połowę szklarni i zabierały mi ziemię pod uprawę.
Zgodziła się ze mną kiwając głową.
- A tyle razy im mówiłam!...
- A Pani jest rodowitą Uzdrowiczanką? - z kolei ja zmieniłem temat.
Okazało się, że nie, że przyjechała tutaj z drugiego końca Polski za mężem mając wówczas 25 lat.
- I tak zostało. - zaśmiała się.
- I jak się pani mieszka? - byłem ciekaw wiedząc, ale chcąc potwierdzenia lokalsa, chyba raczej lokalsini.
- Bardzo dobrze! - Jest spokojnie, czysto, porządnie, piękny park zdrojowy i w ogóle piękne tereny, nie tylko tu, w Uzdrowisku. - A ten dom... - Znam go, przeżyłam tutaj z moimi przyjaciółmi wiele pięknych  chwil... - zadumała się. - Na pewno będzie się tu państwu dobrze mieszkać.
Czyli przekazała nam wszystko to, czego my codziennie i podświadomie, i świadomie doświadczamy. 
Zaprosiłem ją przy następnej okazji, gdy będzie miała więcej czasu.
Spotkanie było bardzo sympatyczne, ale w jednym momencie delikatnie, gdzieś w głębi mojego ciała, rozległy się alarmowe dzwonki. Bo z pewnej jej wypowiedzi, a bardziej ze sposobu, w jaki to zrobiła emanując przekonaniem i wsparciem realizowanego przez rząd pomysłu, wychodziło mi, że może być propisowska. Może jestem przeczulony, ale na przyszłość postanowiłem być czujny.
 
Spacer odbył się naszą ulubioną trasą z etapem wypoczynkowym. W Amfiteatralnej delektowaliśmy się atmosferą wspartą Pilsnerem Urquellem i małym Kozelem tmavym.
Wieczorem obejrzeliśmy trzynasty odcinek Tacy jesteśmy
 
CZWARTEK (13.07)
No i dzisiejszy dzień był piękny.
 
Od rana było pochmurno i ciemnawo. Ale to nie pierwszy taki poranek, który mógł wpuścić w maliny. Bo zazwyczaj ostatnio zaraz potem się rozjaśniało, by w dalszej części dnia dawać swoim upałem w kość, nomen omen. I gdzieś w okolicach 08.00 rzeczywiście zaczęło się rozjaśniać, ale na szczęście na krótko, bo bardzo szybko tak się zachmurzyło, że w domu było zwyczajnie ciemno. Przy "biurowym" stole musiałem zapalić lampkę. A Żona odsłoniwszy sobie firanki i łapiąc drobiny światła z tarasu relaksacyjnie czytała sobie na narożniku książkę. Było pięknie.
Szkoda było takiej chwili na durnowate rozmowy, więc przeprowadziliśmy oszczędny dialog, żeby wiedzieć, czy druga strona czuje to samo.
- I będzie można się przespać w ciągu dnia. - zagadałem przeciągając się.
- I nic nie trzeba robić. - temat zamknęła Żona.
 
Leniwie zadzwoniliśmy do Męża Dyrektorki. Jako rekonwalescent siedział w domu, żona zaś w pracy
Nadal emanował pogodą ducha.
- Idąc o dwóch kulach jestem już w stanie otworzyć sobie drzwi balkonowe i wyjść na balkon i posiedzieć. - Ale nie daję rady  jednocześnie wziąć ze sobą coś do picia. - Przydałaby się trzecia ręka.
Przypadek braku trzeciej ręki jest doskonale znany nam wszystkim.

W południe perfidnie się rozjaśniło i trzeba było iść do roboty. Ja do sąsiadki na godzinę, a potem w pełnym słońcu (po pół godzinie dotarło do mnie, że powinienem założyć czapkę) przy płocie tarasu wycinałem gałęzie rozbujałych ponad miarę i bez sensu winorośli. Zebrało się wszystkiego trzy worki.
Żona zaś, ale z racji upału oszczędnie, kontynuowała pic na tarasie.
 
Po południu obejrzałem tylko końcowe piłki półfinałowego meczu Eliny Svitoliny (Ukraina; ta, która wyrzuciła za burtę Wimbledonu Igę Świątek), z Czeszką, Marketą Vondrousovą. Wygrała Czeszka.
Za to drugi półfinał obejrzałem cały. A po nim byłem najszczęśliwszy na świecie. Moja ulubiona Tunezyjka, druga zaraz po Idze, Ons Jabeur, wygrała z Białoruską, Aryną Sabalenką. To już w zupełności wystarczało do szczęścia, ale wisienką na torcie był fakt, że w ten sposób Iga nadal pozostała numerem 1 światowego rankingu.
 
Po emocjach wybraliśmy się na kojący spacer do Uzdrowiska-Wsi.
A wieczorem obejrzeliśmy czternasty odcinek Tacy jesteśmy
 
PIĄTEK (14.07) 
No i wstaliśmy rano w ostatnio powstałych standardach.
 
Ja - 06.00, Żona - 07.00.
Zaraz po kawach zabrałem się za pomidory. Haczką wyplewiłem wszelkie trawsko, a nową przesianą ziemią z sypiącej się skrzyni permakulturowej zarzuciłem przy krzakach pocący się wąż, aby pomidory zasilić w odżywcze składniki, no i żeby efektywność  kropelkowego podlewania była większa. A potem zabrałem się za same krzaki prześwietlając je.
Na I Posiłek usiłowałem zrobić jajka na miękko. Kiedyś trzeba było się zmierzyć w tej delikatnej materii z indukcyjną kuchenką. Jaja wyszły tak sobie, zdecydowanie za miękko. Białko było wodniste, a tego Żona nie lubi w nich najbardziej. Pierwsze koty za płoty.
W kontekście jutrzejszego przyjazdu Krajowego Grona Szyderców pojechaliśmy do City na zakupy.
Przez cholerny upał w każdym sklepie i pomiędzy nimi coś mi się nie podobało - a to arogancka pani sprzedawczyni, a to ser pakowany specjalnie w opakowaniach tak twardych, że można sobie przy jego otwieraniu pokaleczyć palce, a wszystko po to, żeby drożej sprzedać, a to bezsensowny parking, na którym część kierowców parkuje według własnego widzimisię, a to za duże przestrzenie handlowe, że trzeba się nachodzić i naszukać, a to nieotwierający się szlaban ze strefy kas samoobsługowych, mimo  przykładanego do czytnika kodu znajdującego się na paragonie, a to...

W pewnym momencie Żona miała mnie dosyć. Ale gdy wróciliśmy, sytuacja powoli się normowała. Na tyle, że wieczorem mogliśmy pójść na spacer do Uzdrowiska-Uzdrowiska i zatrzymać się w Amfiteatralnej. Cudem znaleźliśmy stolik, bo akurat jakaś para go zwalniała. A na stoliku, po dość długim czasie, bo dużo ludzi, pojawiły się nasze standardowe napoje. I dzień kończyliśmy bardzo sympatycznie.

Wieczorem obejrzeliśmy piętnasty odcinek Tacy jesteśmy
 
PONIEDZIAŁEK (17.07)
No i przy Ofelii i przy Q-Wnuku nie da się nic.
 
A jeśli nic, to i pisać również.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego standardowego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 20.31.

I cytat tygodnia:
Po partii szachów zarówno król, jak i pionek lądują w tym samym pudełku. - John Boys (nie dotarłem z całą pewnością, kto to jest John Boys, a raczej co to jest. Liczę na pomoc.)