poniedziałek, 28 sierpnia 2023

28.08. 2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 268 dni. 

WTOREK (22.08)
No i dzisiaj gościliśmy drugi dzień Lekarkę i Justusa Wspaniałego. 

Przyjechali wczoraj w okolicach południa, tj. w poniedziałek, 21.08
Jeszcze zanim się pojawili, raniutko pognałem sam do City. Do Biedronki i do Carrefour, aby uzupełnić zapasy wody (trochę źle obliczyłem jej ilość przed wyjazdem pani na urlop i zamknięciem zakładowego sklepiku) oraz francuskiego wytrawnego cydru, który Żona bardzo lubi i do którego okazjonalnie, a okazja była, bardzo chętnie dostawia się Justus Wspaniały.
W planach miałem jeszcze zakupy w Leroy Merlin, ale brak czasu i logistyka zakupów mnie przerosły i musiałem dać sobie spokój. W planach mam skonstruowanie wiaty na drewno, a nie chciałbym robić prowizorki, tylko od razu porządnie i ostatecznie. A to się kłóci z łapaniem pcheł.
Zaczęliśmy od oprowadzania Nowych w Pięknej Dolinie po domu, a później po ogrodzie. Nie wiedziałem, że bardzo szybko sprawimy Justusowi Wspaniałemu radość, bo już w szklarni pękał ze śmiechu trzymając się za brzuch, gdy zobaczył nasze(!) pomidory.
- To mają być pomidory?! - zaczął się rozwodzić nad ich wielkością i ilością.
Żona nas broniła, a mnie to zwisało, bo swoje wiedziałem.
Zaraz potem poszliśmy na spacer z pieskami w wiejską część Uzdrowiska, bo Ziutusiowi się po podróży należało, a Berta też nie miała nic przeciwko temu, chociaż już wtedy panował upał.
Po powrocie, praktycznie bez zgrzytów, goście wybrali do swojej dyspozycji Pokój Córki. W ofercie mieli jeszcze salon na dole, gdyby im bardziej odpowiadał, ale naturalnie zdecydowali się na intymność i spore oddalenie od gospodarzy. Wszyscy byli zadowoleni.
Można było iść w Uzdrowisko Uzdrowisko. Zrobiliśmy spory spacer. Jako świadomy topografii Uzdrowiska narzuciłem wszystkim rolę kulturalno-oświatowego, co nie zawsze podobało się Żonie. Ale znając cel, czyli Lokal z Pilsnerem II, chciałem obrać taką trasę, żeby pokazać gościom różne oblicza, no i żeby z powodu głodu, upału i zmęczenia dodatkowo docenili miejsce, do którego ich zaprosiliśmy. I mimo różnych docinków i westchnień, ale "tylko" ze strony Justusa Wspaniałego i Żony, bo przecież nie od Lekarki, udało mi się przeforsować moją ideę zwiedzania i dotarcia do celu.
Cel spodobał się wszystkim, bo oferował na wejściu chłód, potem dla mnie Pilsnera Urquella, pozostałym jakieś dziwne napoje i oczywiście pizze. Biesiadowaliśmy, a biesiadowanie dla mnie jest jedną z najmilszych form spędzania czasu w towarzystwie. 
W drodze powrotnej zaserwowaliśmy sobie, tak klasycznie turystycznie i dziecinnie, lody włoskie w wafelkach. 
W domu trzeba było odsapnąć. Odsapywaliśmy na dwa sposoby. Na przykład, Justus Wspaniały musiał się zdrzemnąć Bo wstałem o czwartej! - trochę tragizm tej sytuacji mu zepsułem odpowiadając, że ja dzisiaj dokładnie tak samo, o czwartej, ale znalazł się, bo tę moją "tragiczną" wiadomość puścił mimo uszu, a my siedzieliśmy sobie przy piwie i cydrze z Lekarką w ogrodzie. To miejsce i ten moment zawsze wzbudzają w nas i w gościach reakcję Ale tu jest fajnie!
A gdy wrócił Justus Wspaniały, na stół wjechał cięższy kaliber, nalewka ze skórek pomarańczy zrobiona oczywiście przez niego, którą przywieźli wraz z licznymi płodami ziemi, pieczywem i ciekłym nabiałem oraz... cukrem (kawa Lekarki). Pije się te jego wszystkie nalewki znakomicie, ale przez tą swoją niby słabość są zdradliwe, jak jasna cholera.
No i języki nam się rozwiązały, bo trudno żeby nie, skoro urlop, takie miejsce, nalewka i nasze wspólne znawstwo tematów, które obrabiamy zawsze, jak już pisałem, wprowadzając niuansowość. Ale był jeden całkowicie nowy, który w końcu z nas wypluliśmy. I to tyle na ten temat.
Zmierzchało (dzień krótszy od najdłuższego o 2 godziny 24 minuty), więc była okazja, aby zapalić ogrodowe oświetlenie. Czy muszę dodawać, że zrobiło się magicznie? Dodatkowo ciepło i żadnego komara. Przeprowadzając się do Uzdrowiska wiedzieliśmy, że tak będzie. Ale żeby aż tak?! Od dwóch miesięcy nie uświadczyliśmy ani jednego.
W którymś momencie, bez szemrania, wszyscy na trzy cztery się zebraliśmy i natychmiast poszliśmy spać.
 
Dzisiaj, we wtorek, 22.08, poranek rozpoczęliśmy niespiesznie. Każda para zgodnie, w swoim stylu i rytmie.
My przy Blogowych, oni, jak Pan Bóg przykazał, przy delikatnym śniadaniu. Jakieś pieczywo bez masła oraz maślanki, mleka lub jogurty... Nie zagłębiałem się w różnice, bo wszystko białe, a poza tym zdążyłem się już przyzwyczaić. Coś było jeszcze, ale też się nie zagłębiałem.
Oni, też już wyraźnie przyzwyczajeni do nas, nie dziwowali się naszym Blogowym i tolerowali nasz poranny system. Nawet Justus Wspaniały od "dawna" się go nie czepia i spokojnie przechodzi nad nim do porządku dziennego. Co nie oznacza, że go nie zauważa. Bomba tyka...
Znając nas poprzywozili dla siebie różne wiktuały, tak jak i zawsze inni nasi goście. A więc pieczywo, te różne białe ciekłe, cukier i coś tam jeszcze. Ale znając nas przywieźli również różne składniki na chłodnik litewski. Oraz pomidory, a to była wartość nie do przecenia.
- Wszystko moje(!)! - jak zwykle zaznaczył Justus Wspaniały. - Z mojego(!) ogródka! - Jutro zrobię! - już wczoraj uprzedził. - Będzie pyszny!
Gdy się po swojemu posilili, zaproponowałem kawę. I od razu nad nią, jako już w tym momencie mile widzianą, natychmiast rozgorzała dyskusja, bo obecny ekspres oferuje tyle możliwości, że można zgłupieć (na pewno ja) i się pogubić (znowu ja). Lekarka dokonała prostego wyboru średnia bardzo mocna, więc nie było żadnego problemu, nawet z zapamiętaniem przeze mnie, bo idąc do kuchni powtarzałem jak mantrę średnia bardzo mocna, średnia bardzo mocna... Za to Justus Wspaniały poprosił, abym do kubka wlał 50 ml mleka i dopiero wtedy wpuścił do niego dużą normalną.
Jako chemikowi, dodatkowo jako osobie obeznanej z mocnymi trunkami, odmierzenie na oko pięćdziesiątki nie stanowiło żadnego problemu. A wpuszczenie do kubka dużej normalnej po powtarzaniu duża normalna, duża normalna... też nie.
- Coś ty mi  zrobił?! - wszyscy usłyszeli trochę wzburzony głos Justusa Wspaniałego zaraz po tym, gdy upił łyk.
- Coś ty mu dolał?! - błyskawicznie zareagowała Żona wyrywając Justusowi Wspaniałemu kubek i patrząc podejrzliwie do środka.
Podejrzliwość była jak najbardziej uzasadniona, bo nie dość, że Justus Wspaniały zareagował, jak zareagował, co prawda w swoim stylu, czyli przesadnie, nieadekwatnie do ewentualnego dolania mu czegoś, to na dodatek ja się durnowato i podejrzanie dla Żony uśmiechałem. Zna mnie. Ponieważ dalej reagowałem tylko uśmiechem, podejrzliwość Żony się wzmagała.
- No, coś ty mu dolał?!
Dopiero moje wyjaśnienie, że kawę zrobiłem według sztuki, według zamówienia i w życiu żadnemu gościowi, a więc i Justusowi Wspaniałemu, niczego niecnego bez jego wiedzy bym nie dolał, wszystkich uspokoiło. Okazało się, że wystarczyło kawę zamieszać, żeby mleko dotarło do kubków smakowych Justusa Wspaniałego. Wcześniej po prostu myślałem, że wpadająca kawa sama spowoduje, że wszystko się wymiesza. Czyli ostatecznie wyszło na to, że powinienem był tylko zamieszać, nomen omen. I ostatecznie Justus Wspaniały kawę pochwalił.

Patrząc na to z boku ciekawiły mnie te różnice występujące przecież w tak wąskim wycineczku społeczeństwa, jaki stanowiliśmy my, cztery osoby, dwie pary, znowu w wąziutkim zakresie naszego życia, jakim był ten poranek. Może powinienem był studiować antropologię kulturową (społeczną) zajmującą się człowiekiem w społeczności. Problem z czasem przeszłym, a nawet zaprzeszłym dla porządku, byłby taki, że wówczas, jako młody człowiek, i później, jako tzw. dojrzały, chociaż z tym jest problem nawet do tej chwili, miałbym te obserwacje w dupie. Bo traktując je albo w kategoriach humorystycznych, albo dziwnej odmienności, czy też grubej przesady nigdy nie pochylałbym się nad nimi refleksyjnie. Do tego, aby to studiować i analizować musiałbym dzielić włos na 16 przynajmniej, czyli bić pianę, za czym, jak wiadomo do tej pory, nie przepadam (eufemizm). Los jest jednak perfidny i w udziale dał mi żonę, Żonę, która to robiła i robi nawet na 32. A prosta arytmetyka mówi, że za siebie i za mnie. Więc zawsze te odpryski antropologiczne mnie dosięgają, czasami chciał, a czasami nie chciał.

I gdy tak sympatycznie tkwiliśmy w tych skromnych naszych różnicach, zadzwoniła p. Ania, ta od kominiarzy. Zakomunikowała Chłopaki będą jutro u państwa między 08.30 a 09.30. Komunikat był jasny, ale nie omieszkałem dociekać, co to znaczy "chłopaki" i  dopytywać, jak wejdą na dach, bo, co prawda, drabinę mam, ale mieszkam tutaj dopiero od dwóch miesięcy i nie znam całego systemu.
Uspokajała mnie, że chłopaki dadzą sobie radę i wyjaśniła w odpowiedzi na moje pytanie, dlaczego nie będzie p. Piotra. Bardzo miła i... cierpliwa.
 
Justus Wspaniały przystąpił do robienia chłodnika, żeby był gotowy na obiad. W ten upał jak znalazł. Wiem tyle, że bodajże przez 15 minut gotował pokrojone buraki, a zapamiętałem tylko dlatego, bo wielokrotnie podkreślał, jak istotne jest to precyzyjne gotowanie. Potem cały wywar z kawałeczkami buraków miał stygnąć. Na tarce gruboziarnistej (podkreślał!) starł ogórki (moje!) i rzodkiewkę (moją!), wcześniej, żeby puściły wodę. Reszta miała się dokonać później. 
Mnie pozwolił łaskawie ugotować jaja na twardo. Rozumiałem to doskonale i nie protestowałem. Nie miałem w tym względzie żadnych ambicji. Wiedziałem, jak normalnym jest fakt układu mistrz-uczeń, który skutkuje świetnym dziełem i nauką tego ostatniego. Wielokrotnie bywałem po obu stronach.

Gdy Lekarka i Żona siedziały w ogrodzie na pogaduszkach, my wybieraliśmy z kompostu próchnicę. Już będąc u nich zaproponowałem, aby Justus Wspaniały trochę jej sobie zabrał Bo co ja z tym wszystkim zrobię?! Załadowaliśmy sześć worków. Do jakości ziemi i sposobu jej załadunku nie usłyszałem żadnych uwag. Powiem więcej, Justus Wspaniały chwalił... wspaniałą ziemię.
- Rozrzucę ją sobie w jednym, takim kiepskim miejscu, to się poprawi...
Można było jechać na wycieczkę.
Już wczoraj postanowiliśmy pojechać do sąsiedniego miasta leżącego również w powiecie citizańskim. Jakieś 20 km w jedną stronę.
- A jedziemy Inteligentnym Autem? - zapytała Żona.
- No przecież chyba nie tym rzęchem! - zezowałem jednym okiem w stronę Justusa Wspaniałego, a drugim zobaczyłem charakterystyczną reakcję Lekarki Yes! Yes! Justus Wspaniały zupełnie nie zareagował, jak nie on. Po prostu znał wartość swego auta. Bo wszędzie można nim dojechać, nie psuje się, wozi Ziutka, sześć worków ziemi i Lekarkę, więc kudy Inteligentnemu Autu do jego.
- A dlaczego tak ostro jedziesz na zakrętach?! - dało się słyszeć od razu na pierwszym. - Tu z tyłu to nie worek kartofli! - Ja wożę pasażerów delikatnie! - A dlaczego tak szybko?! - Spieszy ci się?! - Jesteśmy na wycieczce. - Ja bym jechał wolno! - Musisz wyprzedzać?! - Co ci to da?!
I tak przez całe 20 km.
Żona łypnęła na mnie.
- Ja wiedziałam, że tak będzie... - starała się mówić szeptem.
- Nie przejmuj się! - To jest Justus Wspaniały! - wydarłem się mocno wiedząc, że szept Żony świetnie usłyszał i tylko czekał na moją reakcję.
Lekarka wzdychała. 
- A nie mógłbyś patrzeć na krajobrazy... jakie są piękne?!...
- No są!... i dalej się mnie czepiał.
A ja robiłem swoje i niczego specjalnie więcej niż normalnie tak, że nawet Żona nie mogła powiedzieć, że dałem się sprowokować.
Miasto, bo raczej nie miasteczko, mogłoby być perełką turystyczną. Ale nie jest. Czterdzieści pięć lat komuny i ludność napływowa, w tym duża diaspora cygańska, zrobiły swoje. 
Żeby była jasność - jeśli mam jakieś uwagi do Cyganów (pieprzę debilną poprawność polityczną!), to w takim samym lub adekwatnym stopniu, jak do innych nacji. A podziwiam ich za to, że mimo rozproszenia po całym świecie, potrafili przez setki lat zachować swoją odrębność, w tym kulturową. A o ich sposobie spotykania się ze swoimi zmarłymi bliskimi, zwłaszcza 1. listopada, już pisałem i uważam, że właśnie taki powinien być wszędzie. Radosny.
Od lat dziewięćdziesiątych niewiele w mieście się zmieniało, a dopiero w ostatnich latach coś drgnęło.
Ale to kropla w morzu potrzeb. Potrzebne są miliardy i zmiana mentalności tubylców. I zdaje się, że o to pierwsze mogłoby być łatwiej. Sytuacja jako żywo przypomina sytuację City, miasta powiatowego, szefa miasta, które odwiedziliśmy. Wnioski?...
Zwiedzaliśmy. Miasto ewidentnie nadawało się na urokliwe plenery plastyczne i fotograficzne (Szkoła raz taki tam miała). Różne tajemnicze uliczki i przejścia, w które lepiej było się nie zapuszczać. A gdy raz nam się z ciekawości zdarzyło, w nozdrza uderzył smród szczochów, takich, które świadczyły, że w tym miejscu szczają regularnie i od zawsze. Resztę podobnych i równie urokliwych miejsc omijaliśmy.
Jedyne miejsce, raczej nieobszczane, które gospodarze proponowali do zwiedzania, taka brama miejska z zapewne wspaniałym punktem widokowym i zapewne zapierającym dech w piersiach widokiem, sądząc z dołu po tym, co widzieliśmy i przy uruchomieniu wyobraźni, posiadało kartkę informującą o godzinach otwarcia (załapywaliśmy się) i było proturystycznie zamknięte na chamską kłódę. Ale dzięki temu na pewno nieobszczane. Jak zwykle - coś za coś. Nawet niezwykle ciekawy architektonicznie hol, duży i z łukowatymi kolumnami podpierającymi strop, prowadzący do turystycznej informacji, pustej oczywiście, jechał uryną, co tutaj wąchającego turystę, nawet pamiętającego komunę Polaka, musiało zaskakiwać.
 
Lekarka po organoleptycznych wrażeniach, tu wzrokowych i węchowych, chciała poszerzyć ofertę miasta o smakowe, ale obeszliśmy się, nomen omen, smakiem. Zaprosiła nas na lody, ale jedyna kawiarnia w rynku ofertę miała mizerną, wewnątrz było duszno i lekko smrodliwie, a ogródek przed nią był tak pomyślany, żeby potencjalny klient siedząc w nim nie zaznał drobiny cienia z racji przemyślnego. mocno ażurowego "zadaszenia". Dodatkowo wokoło grama zieleni.
- Wracajmy na lody do Uzdrowiska! - dość dramatycznie i gwałtownie zaproponowała Żona.
Gdy ruszaliśmy w drogę powrotną, zadzwonił do niej Q-Wnuk. Z obozu, z Ustki.
- A bramki strzelasz? - dopytywała mądrze Babcia.
- W każdym meczu!... - zapewnił.
Musiał chyba dzwonić w tej jednej godzinie, w której szefostwo obozu "wypożyczało" chłopakom ich smartfony i smartwatch'e. Może ten świat będzie jednak schodził na psy trochę wolniej?

Nie wiem, co się stało, ale Justus Wspaniały w ogóle nie komentował mojej jazdy. Może nie chciał być nudny?... Żadne inne wyjaśnienie nie przychodziło mi do głowy.
W kawiarni trójka zjadła skromnie po dwie gałki, a tylko ja się rozbestwiłem ponad miarę - lemoniadą i lodowym pucharkiem. Ale nie było mi głupio. No, może troszeczkę.
I gdy oni poszli do domu, ja podjechałem do Biedry. Kolega Inżynier(!) wczoraj przysłał mi stosownego mmsa - Pilsner Urquell był po 4,99, a promocja trwała do wyczerpania zapasów. 
Oczywiście znowu natknąłem się na piwne barachło, a Pilsnera Urquella nie było. Ani puszkowej, ani butelkowej sztuki. Zapewne jakiś menadżer w Biedrze, i zapewne dwudziestopięcioletni - trzydziestoletni, wpadł jakiś czas temu na pomysł, żeby ustalać dni promocji z oferowanym pełnym piwnym wypasem, by sprzedawać faktycznie piwne barachło z założeniem Bo przecież, gdy przyjdzie, to w końcu coś tam z niego kupi! Ale nie ja. Ja się zresztą w tym biznesie nie liczę, bo należę do piwnej niszy. A polityka Biedry jest inna, masowa. Z Żoną postanowiliśmy wreszcie pojechać do Czech i zobaczyć, co piszczy u źródła. Gdyby nic nie piszczało, to przynajmniej kupilibyśmy Teściom Pasierbicy keczup, którego ponoć nie można dostać nigdzie indziej, za taką niską oczywiście cenę.

Chłodnik litewski był pyszny. Wypytywałem Justusa Wspaniałego o przepis nie po to, żeby kiedyś zrobić, bo chyba bym się nie odważył, ale  dla blogowych faktów. Więc oprócz wyżej wymienionych składników były jeszcze koncentrat buraczkowy, botwinka, sól, pieprz, wyciśnięty czosnek oraz oczywiście maślanka i trochę jogurtu. Jaja, nomen omen, były oczywistym, znaczącym składnikiem.
Trzeba powiedzieć, że się najedliśmy. 
Nadszedł szeroko pojęty czas rozstawania się. Obejmował on pakowanie się i podsumowania. Lekarce podobało się  wszystko, a Justusowi Wspaniałemu... wszystko z wyjątkiem... Uzdrowiska. Nie dlatego, że było brzydkie, bo takim być nie mogło, ale dlatego Bo ja jestem wioskowo-leśnym zwierzęciem!  Doskonale to rozumieliśmy. 
Natomiast dom mu się podobał bez uwag, piwnice, garaż i klubownia również Bo macie więcej gospodarczego miejsca, niż my. Również ogród i szklarnia.
- Ale bym go trochę mocniej prześwietlił... - patrzył na mnie znacząco wiedząc, że Żona za cholerę tego zrobić nie pozwoli. - A miejsce macie geniaaalne! - Z boku, w ciszy, i rzut kamieniem do centrum.
Zgadzaliśmy się w zupełności. Zwróciliśmy mu tylko na koniec uwagę na jedno słowo, którego, naszym zdaniem, nadużywał. Bo w miarę upływania godzin ich pobytu zmieniała się forma jego wypowiedzi od początkowej Następnym razem, gdy przyjedziemy..., która była bardzo miła i do przyjęcia, bo rozmywała bezpiecznie przyszłość w coś bliżej nieokreślonego, do Będziemy przyjeżdżać częstokroć! I to "częstokroć" powtarzał wielokrotnie wprowadzając gospodarzy w lekkie zdenerwowanie. Zapewniliśmy więc go kulturalnie i asertywnie, że lepsze i bezpieczniejsze byłoby  "wielokroć".

W ramach pożegnań poszedłem z Żoną i z Justusem Wspaniałym do ogrodu, żeby skonsultować z nimi mój pomysł na miejsce, w którym zbuduję wiatę i będę składował drewno. Oboje, na trzy cztery, wywrócili go do góry nogami i, co ciekawe, od razu go kupiłem. Bo gwarantował mniej pracy i był oszczędniejszy w materiałach. Dobrze, że wczoraj niczego jeszcze "pod wiatę" nie kupowałem.  Czyli pośpiech jest wskazany...
W poważnym stadium pakowania przyjechał facet z drewnem, Ten, co miał gadane. 
- To może ja przeparkuję auto?!!! - wydarł się w dobrej wierze na całą okolicę Justus Wspaniały, żeby gość od drewna czekający na ulicy, mógł go usłyszeć.
Przeparkowywać nie trzeba było.
- To jakiś nerwowy facet? - odezwał się do mnie szeptem gość od drewna, gdy  podszedłem do kabiny, żeby pokazać, gdzie dokładnie ma je wykiprować.
Zapewniłem, że to tylko takie pierwsze wrażenie spotęgowane jego mocnym głosem i że facet jest w porzo. Ale było widać, że gość wie swoje.
Przyjechał z jakąś kobietą (żoną, partnerką?) i cały czas nawijał.
- Te, prezes, ale będziesz mi musiał, kurwa, dopłacić za transport. - Przecież ja, kurwa, mam do ciebie 50 km w jedną stronę. - Musi być 1100 zł za 3 m3 i za transport, inaczej, ni chuja, następnym razem nie przyjadę.
- Ale miało być 1060, a słowo, to słowo, tak się umówiliśmy. - spokojnie i prowokująco odparłem. - Chyba od razu znał pan odległość?... - dalej prowokowałem.
Chciałem też, żeby wiedział, że ja szastać pieniędzmi nie szastam, no i poza tym chciałem usłyszeć jego dalszą gadkę. Nie zawiodłem się.
- Kurwa, prezes, nie rozśmieszaj mnie! - Przecież ja to drewno sprzedaję wielu ludziom i nikt, kurwa, nie narzeka. - A ty?! - Mówię ci, prezes, że ja to drewno za dwa miesiące sprzedam dwa razy drożej.
- Rozładowywać? - rzeczowo zapytała pani, która do tej pory nie odezwała się słowem.
Kiwnąłem głową. 
Po sprawie wypłaciłem 1100 zł ciągle narzekając. Jednocześnie umówiłem się na jutro, na następną dostawę.
- Ale za 1100 zł! - A nie, że pan będzie przyjeżdżał i ciągle podwyższał cenę!
- Spokojnie prezes! - Pamiętaj, że karma wraca!
I zostawił mnie z rozdziawioną gębą.

Nowi w Pięknej Dolinie wyjechali o 17.35. Doradzałem im mniej więcej tę porę wbrew Justusowi Wspaniałemu, który wiedział lepiej. Aktualnie jednak znałem trasę lepiej od niego, chociaż zapewne on ciągle znał ją lepiej ode mnie, i przewidywałem korki przynajmniej w trzech miejscach. Sprawy nie byłoby zupełnie, gdyby nie jechali na dworzec kolejowy w Metropolii, żeby odebrać syna Lekarki. A stamtąd mieli we troje jechać do siebie, do Pięknego Miasteczka.
I znowu gwałtownie zapanowała cisza. Żeby w miarę szybko wrócić do równowagi, postanowiliśmy natychmiast udać się z Pieskiem do Amfiteatralnej. I nigdzie indziej w Uzdrowisku Uzdrowisku.
Pilsner Urquell, mały tmavy Kozel oraz kuracjusze, tudzież wczasowicze i turyści (wyraźnie rozróżnialne trzy gatunki), pozwolili wrócić na tory i przejść z jednych realiów do drugich, tutejszych.

Wieczorem obejrzeliśmy szesnasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
ŚRODA (23.08)
No i dzisiaj wstałem o 04.20. 

Smartfona miałem nastawionego na 06.00.
Już od dłuższego czasu w nocy, a nie mogłem wiedzieć dokładnie od kiedy,  mózg mój projektował męczący i nieprzyjemny w sumie sen, oczywiście zapętlony, powtarzający się, za każdym razem w trochę zmodyfikowanych wariantach, równie nieprzyjemnych, jak ten pierwszy. Zresztą skąd miałem wiedzieć i na dodatek pamiętać, co było pierwsze, pierwotne, a co nie. 
Wszystkie dotyczyły zjazdu.
A to za diabła nie mogłem sobie przypomnieć imienia i nazwiska obecnego dziekana naszego wydziału,  którego miałem przedstawić jako naszego honorowego gościa, więc z tego powodu we śnie pociłem się niemiłosiernie, a to mogło wynikać z faktu, że na jawie też się pociłem (ciekawe, co było pierwsze?), a to zebrani koleżanki i koledzy zamiast siedzieć na oficjalnym spotkaniu w naszej amfiteatralnej, reprezentacyjnej i kultowej sali wykładowej siedzieli w jakiejś szkolnej, zupełnie zwyczajnej klasie, co mnie oburzało, a na dodatek siedzieli po bokach i z tyłu z pustym środkiem dającym wrażenie, jakby patrzyło się na nich przez dziwną soczewkę, a całość powodowała nieznośne wrażenie braku kontaktu między nimi a mną, a to nagle pojawili się zupełnie niezaproszeni różni nieznani mi oficjele z dziwnych instytucji, którzy widocznie dowiedziawszy się o naszej uroczystości "postanowili" ją uświetnić, więc znowu miałem problem z ich przedstawianiem, by na końcu tego sennego kołowrotka się zdziwić, zszokować i uradować jednocześnie, gdy w drzwiach wejściowych do klasy ujrzałem mocno spóźnionego naszego Wodza, w świetnej kondycji (na jawie jest przykuty do łóżka, w ciężkim stanie, praktycznie nieprzytomny) ubranego dziwnie, bo bez marynarki z wyeksponowaną, obcisłą i nieskazitelnie białą, aż kluło w oczy, koszulą, zapiętą po szyję na wszystkie guziki.
Musiałem przerwać ten męczący krąg i wstać.
 
Rano pisałem, a gdy wstała Żona, zrobił się poniedziałek. To oczywiste, skoro poniedziałek i wtorek były dla nas niedzielami. Taki odbiór mieli nawet Lekarka i Justus Wspaniały, ale im było łatwiej, bo przecież byli na krótkim urlopowym wypadzie, w którym każdy dzień to niedziela.
O 09.00 przyjechali kominiarze. Starszemu źle z oczu patrzyło, młodszy był sympatyczny i naturalny.
Oczywiście korzystali z mojej(!) (specyficzną czkawką odbija się kontakt z Justusem Wspaniałym) drabiny. Ciekawe, co by zrobili, gdybym jej nie miał. Bo bez niej na dach nie dałoby się wejść.
Za wyczyszczenie czystych  kominów, inwentaryzację wszystkich ciągów i za uwagi, w tym oczywiste czepianie się Tego Ze Złymi Oczami, oraz za protokół z kontroli zapłaciliśmy(!) 150 zł. Protokół do odbioru w piątek u p. Ani.
- A nie chcielibyście państwo zlikwidować kominek?... - zapytał Ten Ze Złymi Oczami, gdy we troje staliśmy w piwnicy przed gazowym kotłem. - Można dostać na ten cel dotację. - Wystarczy złożyć wniosek i...
- A nie, nie! - natychmiast zareagowała Żona, jakby coś ją dźgnęło. - Dziękujemy. - zachowała się kulturalnie.
- Skurwysyny! - Chcą pieniędzy i żebyśmy się wpierdolili w uzależniający system, z którym skutecznie walczymy od dwudziestu lat. - pomyślałem niekulturalnie.
A gdy dowiedział się, że planujemy wymianę kotła na nowocześniejszy, efektywniejszy, od razu wystartował To trzeba zrobić projekt!...

Na to wszystko przyjechał Szef Fachowców. Od razu przy furtce zabroniłem mu odzywania się przy kominiarzach, zwłaszcza przy Tym Ze Złymi Oczami. Skumał w lot.
Gdy tylko sobie poszli, mogliśmy po swojemu omówić sprawę wymiany kotła gazowego i modyfikacji gazowej instalacji w piwnicy. Oburzył się strasznie na słowo "projekt" i od razu zadzwonił do pani instalator, która współpracowała z citizańskim starostwem. I oczywiście żadnego projektu przy wymianie pieca nie trzeba było robić. Skurwysyny!
Szef fachowców kazał do siebie mówić po imieniu A ja do pana nadal będę mówił "pan".
- Tak będę się lepiej czuł... - Bo, żeby być panem trzeba mieć pieniądze i wygląd! 
Pękaliśmy ze śmiechu.
Obfotografował cały piwniczny system gazowy celem inwentaryzacji i umówiliśmy się, że po powrocie z urlopu ze sprawą ruszymy.
- Muszę trochę wypocząć. - Ale proszę zapoznać się z projektem umowy, który przesłałem, nanieść ewentualne poprawki, żebym wiedział, na czym stoję.
My chyba wtedy też będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Bodajże to taki pierwszy przypadek w naszej przebogatej historii kontaktów z fachowcami wszelkiej maści.

Jadąc do paczkomatu zajrzałem, nadkładając drogi, do Ślusarza. Warsztat był zamknięty na głucho. Zostawiłem więc kartkę z pytaniem Co z moimi paletami?! Byłem uprawniony do tego rodzaju interwencji, bo nie dość że za palety zapłaciłem, to jeszcze Ślusarzowi zapłaciłem z góry 30 zł za fatygę i transport.
Po II Posiłku szykowaliśmy się do wyjazdu do City, gdy zadzwonił Ten Co Ma Gadane. Znowu mnie zaskoczył.
- Pamiętam, prezes, że jedziesz teraz do City. - Dzwonię, bo przed 12.00 nie wyrobię się, to będę po 15.00.
Pamiętał, że wczoraj umawialiśmy się w takich widełkach.

W City szaleliśmy w Leroy Merlin. Kupowaliśmy równolegle, żeby nie tracić czasu i nerwów, gdyby któreś z nas stało bezproduktywnie nad tym drugim/drugą nudząc się i emanując frustracją. Więc każde z nas udało się do swojego "ulubionego" działu. Żona do działu dekoracji, aby wybrać tapetę na tę jedyną ścianę w pokoju gości, z której zdarła starą, oczywiście po całym remoncie dolnego mieszkania.
A ja uciekłem do swoich ulubionych działów. Wybrałem więc spokojnie i z przyjemnością wypasiony sekator-nożyce Fiskarsa, cztery krawędziaki zamiast planowanych wcześniej dziewięciu i odpowiednio do nich cztery kotwy i grube wkręty.
Gdy wróciłem do Żony, była już po wyborze. Natychmiast się zgodziłem. Wybraliśmy dwie rolki, ale o całej reszcie nie mieliśmy zielonego pojęcia, bo ani Żona, ani ja nigdy tapet nie kładliśmy. A ponieważ wszyscy nas zapewniali, że to jest banalnie proste, więc postanowiliśmy we dwoje podjąć próbę.
- We dwoje będzie zdecydowanie łatwiej - poinformowała nas nagabnięta pani sprzedawczyni.
I doradziła nam, jakie kupić niezbędne akcesoria - klej, grunt, pędzel, nożyk i specjalną packę oraz pędzel do wygładzania tapety. Ponadto dokładnie nam opisała kolejność prac i sposób ich wykonania.
Rzeczywiście, w teorii, wyglądało to banalnie proste.
- Na wszelki wypadek przeznaczmy na to dwa dni, takich, w których nic kompletnie nie będzie się działo, żebyśmy mieli wolną i spokojną głowę.
Żona zgodziła się bez dyskusji.

Tuż po 15.00 przyjechał Ten Co Ma Gadane. Z tą samą panią, która od razu zabrała się do roboty. Z jej partnerem było gorzej, a to z tego powodu, że go z premedytacją prowokowałem. Więc w zasadzie stał  i nawijał od czasu do czasu zrzucając jakieś bierwiono. Partnerka, wyraźnie nic sobie z tego nie robiła, zrzucała i tylko od czasu do czasu lekko się uśmiechała po odzywkach swojego partnera.
- A wie pan - od razu zacząłem z grubej rury - byli dzisiaj u nas kominiarze. - I zasugerowali, abyśmy zlikwidowali kominek... - Dostalibyśmy dotację i ...
- A to skurwysyny! - zatrzymał się gwałtownie i znieruchomiał jak zamurowany. - Chcą hajsu!  - Tak, tak, zlikwiduj, prezes, a zobaczysz, jak cię zrobią w chuja! - Jeden taki facet był namawiany na pelet! - Bo tanio i ekonomicznie. - Założył i co!? - Cały jego roczny zapas zmieszczę na tym wozie, a kosztował 20 tys. zł. - Dwadzieścia tysięcy! - Wychodzi 1700 zł co miesiąc przez cały rok! - Wyobrażasz sobie, prezes, 1700 zł co miesiąc. - Bo pelet kosztował 8 zł za worek, a teraz, kurwa, 24!!!
- Facet się tak wkurwił, że wyjebał cały ten pelet i teraz ogrzewa dom kominkiem z płaszczem wodnym. - Albo te pompy ciepła i solary!... - Normalnie robią ludzi w chuja!
- A wie pan, ta wczorajsza górka drewna wcale mi nie wygląda na 3 metry przestrzenne... - zacząłem z innej mańki. - Dwadzieścia lat palę drewnem, to wiem, co mówię.
- No weź mnie prezes, kurwa, nie rozśmieszaj! - Ty jesteś taki, jak ten facet, któremu przywiozłem 10 metrów, a on po ułożeniu dzwoni, że mu brakuje pół metra! - Wyobrażasz sobie, prezes, pół metra na dziesięciu?!
Nie chciałem mu zwracać uwagi na dziwną przypadłość, z którą miałem wielokrotnie do czynienia. Mianowicie, jeśli się nie zgadzały metry sześcienne w porównaniu do zamówionych, to nigdy w stronę przeciwną względem tej, opisanej z "roszczeniowym" facetem.
- Ale ja to po ułożeniu zmierzę i dam panu znać, co wyszło.
- No kurwa, prezes, a co ma wyjść?! - Widzisz, jak to jest ułożone na aucie?
- No właśnie do tego ułożenia mam uwagi, bo wcale nie jest ułożone jedno obok drugiego, tylko wrzucone chaotycznie.
- Dobra, prezes, mierz, jak chcesz. - I co potem? - czekał na oczywistą moją odpowiedź, która za chwilę miała go znowu rozbawić.
- I wtedy pan mi przywiezie brakujące drewno. - A jak będzie w porządku, to będę brał od pana dalej.
Rozstaliśmy się sympatycznie, mimo że wiedziałem, że nie będzie w porządku. Zobaczę, ile brakuje i ile faktycznie zapłaciłem za jeden metr. Może się ugnę, bo wszędzie sprzedają po 400 zł, a to, bukowe,  pierwsza klasa i fajnie byłoby je sezonować i doczekać się suchego zapasu, o którym marzę od dwudziestu lat.

Po południu zadzwonił kolega ze studiów. Nie z mojego rocznika, bo kończył rok później, ale za to z tej samej specjalizacji. Meloman. Pisałem o nim jakiś czas temu, gdy się do mnie po wielu latach odezwał. Mieszka w Stolicy. To ten, który ma za synową Japonkę.
Jak na melomana przystało i dodatkowo na faceta, który wydał wiele zdjęciowych albumów dotyczących teatru, opery i operetki, pojawił się w naszych terenach w związku z poważnym corocznym wydarzeniem muzycznym w randze festiwalu. I wyraził chęć wpadnięcia do nas na kawę i pogaduszki w drodze powrotnej do Stolicy.
A potem zostałem zaskoczony drugi raz. Powiedziałbym, że nawet zszokowany. Zadzwonił Arogant.
Rozmowa była długa, przy czym ja się specjalnie nie udzielałem, tylko go słuchałem. Nie dlatego, że nie chciałem, ale po prostu dlatego, że jednym słowem nie zapytał, co u mnie. Nie miałem o to do niego nawet cienia pretensji, a nawet w jakimś stopniu było to wygodne. Z kolei ja się dopytywałem o niego. Dowiedziałem się nawet sporo. W tych opowieściach, może nie tak często, ale jednak, przewijał się ten dawny arogant. Oczywiście rozmawialiśmy o naszych kolegach i koleżankach ze studiów, a to jest zawsze ciekawe. Więc opowiedział mi kilka historii i anegdot, o których nie miałem zielonego pojęcia. Wszystkie zabarwione jego poczuciem humoru, czasami trafionym idealnie w mój, a czasami zęby zgrzytały. 
Umówiliśmy się na spotkanie na części oficjalnej.

A ponieważ działa prawo serii, na koniec rozmawiałem z Synem. Sporo się działo.
Aktualnie są na wakacjach w Bieszczadach. Dotarli tam po zerwaniu po drodze dwóch pasków klinowych,  a wszystko przez to, że jedno z kół pasowych chyba nie chodzi centrycznie. To znaczy na pewno, skoro zrywa pasek.
- Więc jeździmy pod strachem bożym... - skomentował Syn. - Raz facet naprawiał nam w deszczu znalazłszy używany pasek w swoim warsztacie usytuowanym kilka kilometrów od nas. - Dlatego teraz ciągle mam ze sobą dwa w zapasie.
Wnuk-III ma dawno zdjęte szwy, ale znowu jest na specyficznej diecie, bo coś go obsypało. Zdaje się, że z powodu owoców leśnych. Syn kwęka z powodu swojego kręgosłupa, bo akcyjnie go naszło na sprzątanie obejścia i sam dźwignął olbrzymią wiórową płytę nasiąknięta wilgocią. A tu zawsze nie chodzi o ciężar, ale o sposób przyłożenia siły i wynikających z tego naprężeń mięśni wokoło kręgosłupowych. No, cóż, wymądrzać to się może każdy...
Dla odmiany Synowa biegnąc do autobusu, raczej nie w Bieszczadach, wywróciła się. Kolano krwawiło na tyle, że wylądowała w szpitalu.
Ale wkoło jest wesoło...
Ale jedna rzecz jest piękna. O nowego roku szkolnego Wnuk-III i IV będą jeździć sami do Metropolii do... szkoły. Strasznie są tym faktem najarani i nie mogą się doczekać wyrwania się z domu. W związku z decyzją pana ministra-debila Czarnka, na dodatek taką z dnia na dzień, dyrektorzy szkół znowu muszą kombinować, jak tu związać koniec z końcem. Stąd też jedna ze szkół zdecydowała się przyjąć w swoje szeregi, tylko nie pamiętam, czy na trzy dni w tygodniu, czy na cztery, uczniów z obszaru edukacji domowej stając się taką swoistą hybrydą.
Od razu też najarali się rodzice. Bo Wnuk-I będzie dalej znikał z domu jeżdżąc do szkoły, więc tylko pozostanie w domu Wnuk-II. A jego nie ma, nawet jak jest.
Oczywiście rozmowa o tej sytuacji wkurwiła mnie niestety, bo gwałtownie wróciły wspomnienia z czasów Szkoły i kombinacji jej dyrektora.
Druga piękna, to Bieszczady oczywiście.
Przy okazji przypomniałem Synowi, kiedy tam był ostatni raz, bo nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, że się nagle pojawiłem po jakimś czasie (cztery lata), aby znowu spróbować "zejść się z mamą". To był rok 1989. Syn miał wtedy 12 lat.

Wieczorem obejrzeliśmy siedemnasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
CZWARTEK (24.08)
No i dzisiaj, gdyby Ojciec żył, miałby 100 lat. 

Dzień rozpoczął się niespiesznie.
Z rana musiałem tylko opierdolić delikatnie Ślusarza, bo wczoraj zobowiązał się (pokryłem drobne koszty) przywieźć 10 palet, które wczoraj w pocie czoła wybrałem, i nic z jego obietnic nie wyszło.
Potem już relaksacyjnie pojechałem po wodę, bo to był pierwszy dzień po urlopie pani, i odebrałem dwie paczki.
Po II Posiłku można było jechać do Czech.
Jeszcze na terenie Polski, jakieś 15 km za Uzdrowiskiem wpadliśmy w korek, a znaki drogowe informowały o robotach. Posuwaliśmy się w ciągu TIR-ów i osobówek w takim tempie, że gdyby tylko pojawił się jakiś drobniutki impulsik, a nie wiedziałem, co to mogłoby być, zaś z kolei doskonale bym wiedział w danej chwili, że to on, to natychmiast bym zawrócił ze słowami Pierdolić Pilsnera Urquella!
To najlepiej oddaje stan mojego sfrustrowania. A jednocześnie wstrząsnęła mną ta myśl, że tak mógłbym odnieść się do mojego ukochanego Pisnera Urquella. Specjalnie się powtarzam nie używając oczywistego słowa "piwo", bo Pilsner Urquell to coś więcej. To stan duszy. 
Czułbym się wtedy fatalnie i ta świadomość trzymała mnie w ryzach. Pilnowałem się całą siłą woli, żeby żaden taki impulsik się nie pojawił. Oczywiście w mojej głowie. Bo przecież wystarczającym impulsikiem mógłby być gruby impuls wynikający z faktu, że przez 26 minut "przejechaliśmy" "aż" dwa kilometry. A w drugą stronę, tę do Uzdrowiska, samochody śmigały, aż wkurwiająco można było patrzeć.
- Ale pomyśl - Żona starała się mnie pocieszyć - przecież to tylko 26 minut... - Jak tak spojrzysz na to, to czym to jest w całości podróży, życia...
Pomyślałem. I gówno to dało. Tym bardziej nie chciało mi się "tak spoglądać". Wystarczająco się naspoglądałem na samochody pędzące w drugą stronę.
Ożywiłem się dopiero i nagle, gdy jakiś ziomal zjechał przede mną w lewo, w miasteczko usytuowane obok tej głównej trasy. Dałem za nim natychmiast rurę, bo przecież musiał coś wiedzieć.
Ku naszemu zaskoczeniu nie dość, że odkryliśmy to miasteczko, które on miał wyraźnie w dupie, bo pruł nieźle, więc się musiałem dostosować, a w którym nigdy nie byliśmy i Trzeba tam pojechać!, to nagle obaj z powrotem wypadliśmy na główną drogę, a na niej nie było żadnych aut, ani za nami, ani przed nami. Korek i roboty drogowe zostały gdzieś w piździec za nami. Odżyłem i gratulowałem sobie, że w chwili słabości nie sprzeniewierzyłem się Pilsnerowi Urquellowi.

W Czechach też dopadły nas korki przez drogowe roboty. Ale w dwóch miejscach dało się dość szybko przejechać, więc dodatkowej frustracji nie było. Bez przeszkód dotarliśmy do Tesco w mieście oddalonym od granicy o jakieś 25 km. Motywację, żeby akurat dojechać tam, stanowił keczup, Najsmaczniejszy na świecie, z czosnkiem lub z chili Tylko tam do dostania i za przyzwoita cenę!, jak wcześniej informowała Policjantka. Piszę wyraźnie "informowała", a nie przekonywała, bo Policjantka nie przekonuje. A skoro tak, to sobie też kupiliśmy z alibi Będzie dla dzieci.
Pilsnera Urquella było w bród. Wiadomo, Czechy. Ale co z tego? Tańszy, w butelkach, kosztował po przeliczeniu 6 zł, do tego dochodziła kaucja 60 gr.
- Niech sobie taką ofertę wsadzą w dupę! - zakomunikowałem Żonie. - A to całe tutejsze Tesco wygląda jak nasze dyskonty sprzed blisko trzydziestu lat. - złorzeczyłem.
Wracaliśmy na tarczy. Pocieszałem się, że chociaż mamy keczup dla Teściów Pasierbicy.

Żona widząc mój stan, milczenie i pogodzenie się z losem, które pogodzeniem się oczywiście nie było, o czym doskonale wiedziała, starała się zapobiec tragedii i zapobiegła. W Internecie znalazła informację, że w "czeskim" Kauflandzie jest promocja akurat na Pilsnera Urquella. Więc z gwizdem zajechaliśmy.
W puszkach wychodził po 5 zł. I żadnej kaucji. To po co miałem kupować jakieś inne piwne wytwory za podobną cenę? Wziąłem dwie sprytne czeskie zgrzewki, które od razu mi się spodobały, bo nie dość, że były pasowne do transportu, to każda zawierała 24 sztuki.
- Myślałam, że weźmiesz tylko jedną. - zauważyła Żona, gdy wychodziliśmy z porządnego sklepu.
- Nie opłaciłoby się. - wyjaśniłem. - Koszty transportu... trzeba było zminimalizować. - zwróciłem uwagę na taką ekonomiczną oczywistość. 
- Od razu stałeś się innym człowiekiem, takim radosnym i pogodnym... - zauważyła śmiejąc się pod nosem, gdy z dużą energią pchałem wózek i żwawo zmierzałem do Inteligentnego Auta.
- To dzięki tobie! - Złotko nie kobieta!
To był fakt, a nie żadne przymilanie się.
Za chwilę była granica. Wracaliśmy jednak z tarczą. Tym bardziej, że ruch był do samego Uzdrowiska płynny.
Za jakieś 15 minut po naszym powrocie przyjechał Ślusarz z paletami. Można było spokojnie zaczynać popołudnie ze schłodzonym wcześniej w zamrażalniku Pilsnerem Urquellem.

Gdy okrzepłem po trudach wyjazdu do Czech, zabrałem się za pierwsze wycinanie całego areału pnączy włażących w dach oraz różnego rodzaju roślin, z których nic nie wynikało, oprócz tego, że zasłaniały działkę sąsiadów, co zapewne stanowiło jakąś wartość. Żadna z nich nie mogła jednak cieszyć oka jakimkolwiek kwiatkiem, bo się dusiły nawzajem. Na tym miejscu stanie drewutnia, która też nas zasłoni. Rozpocząłem żmudną walkę wiedząc, że potrwa ona kilka dni. A to dopiero będzie pierwszy etap realizacji.

Wieczorem obejrzeliśmy osiemnasty odcinek Tacy jesteśmy. W ten sposób zamknęliśmy sezon trzeci. Jeszcze tylko trzy. To brzmi, jakbyśmy się męczyli, ale tak nie jest. Dzisiejszy odcinek, na przykład, spodobał się nam szczególnie. A zaczęliśmy 22. maja. Sprawdziłem. Wychodzi jeden sezon miesięcznie. Do końca listopada zejdzie, a to już będzie zima i niedługo Święta Bożego Narodzenia.

PIĄTEK (25.08)
No i dzisiaj, gdy ledwo odpaliłem laptopa, po moich porannych pierwszych obrządkach, natknąłem się na maila od Po Morzach Pływającego. A dawno tego nie było.
 
Z treści pytania było widać, że już bloga nie czyta.
- Cześć. Nadal tak wcześnie wstajesz?
PMP (zmiana moja)
Odpisałem:
- Cześć Po Morzusiach Pływający, (zmiana moja)
tak! przeważnie o 06.00, ale zdarza się że i o 04.00.
Gdzie-żeś?!
- W drodze z Glomfjordu, za Kołem Polarnym do Oddy, bardziej na południe.
Oba porty w Norwegii,a potem do Walii.
- odpowiedział i tyle go widzieli.

Prawie do południa pisałem, a po II Posiłku znowu zabrałem się za wycinanie. I w tym czasie zadzwonił Prominent z pytaniem, czy coś zrobiliśmy z tą wodą Bo mam nadpłatę i nie mogę dostać zwrotu!
Musieliśmy się wybrać do wodociągów, żeby zapytać głośno i niegrzecznie (ja!) innej pani, niż ta, która nas do tej pory "obsługiwała" Czy po dwóch miesiącach naszego oczekiwania pan prezes był łaskawy podpisać wreszcie umowę?!  
Pani wyraźnie nie wyłapała w pierwszy momencie mojego wkurwu.
- Proszę pana, co to są dwa miesiące?! - Niektórzy czekają pół roku! - odparła ubawiona.
Zaraz potem dotarło do niej, że ja jednak ubawiony nie jestem i starała się spokojnie, nadal sympatycznie łagodząc, rozwiązać problem i wyjaśnić nam, skąd taki długi czas oczekiwania.
- Bo my jesteśmy zależni od działu technicznego, który jest oddzielną jednostką i mieści się w sąsiednim miasteczku. - Oni ustalają swoje harmonogramy odczytów liczników i my musimy się do nich dopasować.
Zaraz też zadzwoniła do tego działu. Jakaś pani Krysia, czy Zosia zaczęła sprawdzać nas, czy jesteśmy w systemie. Nie byliśmy. A potem "nasza" pani sprawdziła w swoim rejestrze pism przychodzących, czy wniosek o dostawę wody i odbiór ścieków od nas wpłynął. Nie było śladu. A pani sprawdzała dwa razy.
No to mnie dopiero szlag jasny trafił.
- Ty, zobacz! - odezwałem się głośno do Żony - a ja myślałem, że taki bajzel w papierach to mógł być tylko w Powiatowstwie!
Przy czym mocno Powiatowstwo krzywdziłem, ale czymś przy pani musiałem się posłużyć. 
- A mogę sam przejrzeć tę książkę korespondencji, bo jestem wzrokowcem, dodatkowo "uczulonym" na swoje nazwisko, to łatwiej wyłapię?...
- No, nie powinnam jej panu dawać...
- Ale ja tylko będę szybko patrzył od kogo pismo wpłynęło, a nie będzie mnie obchodzić dlaczego i w jakiej sprawie! - przerwałem je. W Szkole rejestr pism przychodzących i wychodzących miałem w małym palcu.
Przejrzałem dwa miesiące i nas ani śladu. Nie kryłem się z sarkastycznym śmiechem. Żona zaś od razu starała się sprawę załatwić.
- To znaczy trzeba będzie ponownie złożyć wniosek?
Pani kiwnęła głową, a ja znowu roześmiałem się sarkastycznie ze słowem "paranoja!"
Zapewniła nas jednak, że gdy koleżanka w poniedziałek wróci z urlopu, natychmiast sprawę będą wyjaśniać I do pani zadzwonię.
Przy okazji okazało się, że Prominent ma swoją nadpłatę rozliczoną, sprawa jest poza nami, i "tylko" musi czekać na przelanie środków. Dzwoniłem do niego kilka razy, jeszcze przy pani, ale nie odbierał.
Ciśnienie mi powoli zaczęło schodzić, a zeszło całkowicie, gdy otrzymałem kody na odpady bio Bo strasznie schodzą!, na tyle, że panią przeprosiłem.

Przed budynkiem się z Żoną rozstaliśmy. Ona poszła na kolejowy dworzec przede wszystkim po to, żeby go oswoić i zbadać trasę, bo zamierzała z Q-Wnukami z Metropolii dojechać aż do dworca w Uzdrowisku i potem do Tajemniczego Domu iść piechotą. Ja zaś wybrałem się do Amfiteatralnej. Na wejściu i długo potem ogródek świecił pustkami. Rzadka sytuacja w sezonie letnim i rzadka sytuacja u mnie. Siedziałem sam z Pilsnerem Urquellem i ... z książką, i relaksowałem się na całego.
Późne popołudnie spędziłem na dalszym wykańczającym wycinaniu, zmuszającym moje ciało do naprzemiennego schylania się i wspinania.

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego Tacy jesteśmy. Pojawili się nowi , "obcy" bohaterowie i trudno było się połapać, po jaką cholerę, ale pod koniec co nieco zaczęło się wyjaśniać. Odbiór komplikował fakt, że dane sceny nie wiadomo było, jak interpretować w kontekście czasu akcji. Bo jeśli się założyło, że dana rozgrywała się w czasie teraźniejszym, to dość łatwo było przypiąć inne do czasu przeszłego lub przyszłego. Ale za jakąś chwilę pojawiało się coś, co do tej pory było czasem przyszłym, ale teraz okazywało się być teraźniejszym, więc dotychczasowy teraźniejszy stawał się przeszłym, a przeszły zaprzeszłym i za cholerę nie szło się połapać, zwłaszcza że scenarzyści z upodobaniem bawili się tak z widzami co jakiś czas. Postanowiliśmy jednak oglądać dalej Bo może się ułoży!
 
SOBOTA (26.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30, pół godziny przed alarmem smartfona. Tuż przed wschodem słońca. 
 
Teraz, z racji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, ta sztuka będzie coraz łatwiejsza. 
Do południa, można powiedzieć, że się opieprzałem, bo jak inaczej nazwać pisanie, kiedy tam, w ogrodzie, zielsko się cieszyło, że nie jest wycinane? Ale w samo południe zabrałem się za nie!
Pierwszy etap, wycinanie, skończyłem i nagle cała przestrzeń przejaśniała i odsłonił się widok na działkę sąsiadów. Tych głuchoniemych. Ale za jakiś czas z powrotem miejsce zostanie zasłonięte skonstruowaną przeze mnie drewutnią. I o to chodzi, i o to chodzi!
Dobry humor z powodu zakończenia istotnego etapu psuł mi tylko widok gór zielska, które musiałem powkładać do worów. A tej pracy z obszaru zieleniny wprost nie cierpię. Bo to takie sprzątanie. Więc zwlekałem, ile się tylko dało analizując w Internecie różne instruktaże, przepraszam, tutoriale, w zakresie robienia nalewek. Postanowiłem kolejny rok nie dziadować i wrócić do pięknych nalewkowych dni w Naszej Wsi, kiedy w zgrabnych pięcio- i dziesięciolitrowych butlach stały nalewki - wiśniówka, orzechówka, sosnówka i ratafia. Starczało na lata.
Przyznaję, że z tego dziadowania wybił mnie Justus Wspaniały i mnie zainspirował, gdy zwizytował teren ogrodu.
- Ooo, macie tu dziki bez. - Z niego wychodzą pyszne nalewki, z kwiatów i z owoców.
Z kwiatów to już oczywiście za późno, ale piękne baldachy kusiły i wołały o pomstę do nieba, że sobie tak koło nich chodzę obojętnie.
Pomyślałem też o pigwówce, bo rośnie u nas pigwa i powoli dąży do nieuchronnego, do pięknej żółci. A wtedy nic, tylko zastosować głęboko przemyślany, boski sposób na jej przetworzenie.
Zachłannie więc oglądałem filmiki, ślinka mi ciekła i zazdrość mnie zżerała. I postanowiłem.
Zielsko sprowadziło mnie na ziemię. Było jednak pięknie, bo Żona obiecała mi pomóc. Skończyliśmy pięć razy szybciej, niż gdybym sam się pałował, w ogóle nie czułem wysiłku i nienawiść do sprzątania gdzieś prysnęła. A nawet prysła! Można było, gdy Żona trzymała worek i nim co jakiś czas wstrząsała, porozmawiać, poanegdotować i robota paliła się w rękach. Na koniec byłem zachwycony. Jak ten Żyd w pociągu, bo po wszystkim nie mogłem się nacieszyć, że mam to już za sobą.
Zebrało się 11 worów.

Pod wieczór poszliśmy na spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Uzdrowiska. Były tylko lekkie kulinarne ekscesy,bez przesady, jak Pan Bóg przykazał. No i Żona wybrała sobie ten uroczy moment na rozmowę ze mną. Bezpośrednią jej przyczyną był fakt, że pojutrze wyjeżdża pociągiem do Metropolii po Q-Wnuki, by tego samego dnia wrócić z nimi do Uzdrowiska. Więc Piesek zostanie sam na łasce nieodpowiedzialnego Pana.
Udało się jej mnie zaskoczyć, bo wróciła aż do Chaosu, czyli do naszego pobytu w Kazimierzu nad Wisłą, a to przecież bodajże było rok temu. Dość szybko się połapałem, że chodziło o jeden moment, jeden późny wieczór, kiedy to wyszliśmy razem z Pieskiem i kiedy to mieliśmy gwałtowną różnicę zdań na temat, czy puścić Pieska luźno, czy trzymać go cały czas na smyczy. Czytającym pozostawiam  rozszyfrowanie naszych postaw.
W dyskusji, która się dzisiaj natychmiast wywiązała, starałem się przedstawić mój punkt widzenia na sprawę mojego stosunku do Pieska i jak odbieram do niego stosunek Żony. Jednym słowem mógłbym go ująć - przesada. Jednocześnie starałem się Żonie uzmysłowić, że właśnie ze względu na nią już od poważnego czasu na spacerach staram się nie wtrącać. Moje zapewnienia i przekonywania Żony długo zdawały się być psu na budę, nomen omen, Bo sam widzisz, albo nie,... ta twoja mowa ciała! Ale za jakiś czas w miarę się uspokoiła, zwłaszcza gdy dokładnie omówiliśmy mój "samodzielny" półdniowy pobyt z Pieskiem, do rozkminienia którego dążyłem od "momentu Kazimierza nad Wisłą", czyli do konkretu słysząc za każdym razem No widzisz, jaki jesteś! Żona musiała otrzeć się prawie o "szesnastkę", a ja ją za to z jednej strony podziwiałem, a z drugiej tolerowałem, bo  wiedziałem, że tak musi.
 
Opis mój mógłby świadczyć o poważnym bagatelizowaniu Żony, jej duchowego stanu i wewnętrznych rozterek, o bagatelizowaniu Pieska i mojego względem niego nieodpowiedzialnego zachowania. Ale tylko mógłby. Jest on bowiem postrzeganiem sprawy przez takiego widza z zewnątrz, który siedząc w sali kinowej i żrąc popcorn ma ubaw oglądając tę małżeńską scenę. Nic na to nie mogłem poradzić, że ją właśnie w taki sposób postrzegałem.
Ale to moje drugie ja, odpowiedzialnego Męża, zdawało sobie sprawę z rozterek Żony i wcale ich nie bagatelizowało. Ponownie jej zwróciłem uwagę na zmiany, jakie ostatnio we mnie zaszły w kwestii, na przykład, wspólnego wychodzenia na spacer z Pieskiem i niezwracania Żonie żadnych uwag z obszaru Piesek - Żona - ja. Potwierdziła. Tedy wracaliśmy do domu.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Tacy jesteśmy. Nawet w nim obowiązywała żonina zasada "powrotu na tory". Scenarzyści poszli po rozum do głowy i przestali łamigłować widzów. Nie było żadnych nowych bohaterów, a akcja z tymi starymi rozgrywała się w sposób prosty do rozszyfrowania - w czasie teraźniejszym i przeszłym. Odetchnęliśmy zadowoleni.

NIEDZIELA (27.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
I "znowu" pisałem. 
O ok. 10.30 przyjechał Meloman. Nie widzieliśmy się kilka lat i oczywiście przy powitaniu żaden z nas nie wiedział ile, a to oznaczało, że wiele. Od razu zastrzegł, że musi wyjechać najpóźniej o 12.00. Później czas wyjazdu przesuwał, bo wiadomo, tyle różności z jego i naszego życia było do obgadania, że nie dało się inaczej. Wyjechał jednak niedużo później, bo tylko z półgodzinną "zwłoką".
Na wejściu starałem się mu wcisnąć jakiś posiłek, ale zapierał się, że jest przecież po śniadaniu. Musiała interweniować Żona.
- Daj spokój! - Przypomnę ci, jak twoja matka bez pytania dokładała ci na talerz kolejne mięso i ziemniaki mimo twoich protestów.
Pomogło.
My chłonęliśmy jego, niektóre egzotyczne dla nas opowieści, on zaś chłonął nasze, niektóre egzotyczne dla niego, patrząc przy tym na nas, jak na dziwo. 
A były dwie. Jego - ogólnie mówiąc Japonia i nasza, ogólnie mówiąc przeprowadzki.
Wspominałem, że jego synowa to czystej krwi Japonka, a syn jest po japonistyce. Poznali się w Japonii i dopóki syn był ciekawym przybyszem z Europy, znajomym córki, pewnego rodzaju okazem, oczywiście różniącym się kulturowo, wszystko było w porządku i był grzecznie tolerowany przez jej rodziców. Wcale nie prostych ludzi, wykształconych i zdaje się majętnych. Ale gdy tylko córka oznajmiła, że chce wyjść za mąż, nie tyle za Polaka, co za Europejczyka, spotkała się z kategorycznym protestem, którego my, Europejczycy na pewno nie jesteśmy sobie nawet wyobrazić. Zresztą nie chodziło nawet o Europejczyka. Mężem miał być Japończyk i koniec.
- Ona musiała normalnie uciec z Japonii, wyobraźcie sobie!
Nie mogliśmy, zwłaszcza że tkwiliśmy w dobrze zaawansowanym XXI wieku i orientowaliśmy się, jak Japonia otworzyła się na świat. Ale jak widać, nie do końca.
- I wyobraźcie sobie, jak ryzykowała?! - Niechby po roku, półtora ich związek się jednak rozpadł... - Zostałaby z niczym, a powrotu nie było. - Dobrze się o tym przekonała, kiedy urodził się im pierwszy syn. - Myślała, że rodzice się złamią i będą chcieli zobaczyć wnuka. - Nic z tych rzeczy, odcięli się całkowicie. - Od dawna ona nie istnieje dla nich, oni dla niej. - I o tym się zupełnie i nigdy nie rozmawia.
- My ją z żoną bardzo cenimy i szanujemy. - kontynuował Meloman. 
Ciekawe, że nie powiedział "kochamy". Czyżby różnice kulturowe? Coś mogło być na rzeczy, bo dodał:
- Nie ma, na przykład, takiej opcji, żeby ona nas kiedykolwiek, przy powitaniach albo pożegnaniach, w trakcie jakichś świątecznych okazji, objęła. - Takie "czułości" nie mieszczą się w jej głowie. - Źle powiedziane "nie mieszczą się", takie coś nie istnieje!
Opowiadał też o wnukach. Obecnie już kilkunastoletnich. Oczywiście "normalnie" mówią po polsku, a ponieważ w ich domu rozmawia się wyłącznie po japońsku, więc ten język mają opanowany na równi z polskim.
- Czasami, gdy chcą się ponabijać z dziadka, a w danej sytuacji wiem o tym, to natychmiast przechodzą na japoński. 
Meloman zaś patrzył na nas, jak na egzotyczne stwory, gdy opowiadaliśmy mu, co prawda w niesamowitym skrócie, o wszystkich naszych przeprowadzkach. A biedny, nieświadom tego, co go czeka, zadał ze zwykłej ciekawości niewinne pytanie A dlaczego Uzdrowisko? Sam się prosił.
Żegnając się ponownie zaprosiliśmy go do nas Bo na razie nigdzie się nie wybieramy! Pozwoliliśmy sobie na taki żarcik, który, sądząc po jego poważnej i lekko spłoszonej minie, chyba nie został odebrany w zamierzony przez nas sposób. 
Zadeklarował, że ponieważ w tych terenach bywa regularnie dwa razy do roku, to chętnie nas odwiedzi.

Na dworze naprzemiennie padało i poświeciwało słoneczko. Pogoda była w sam raz, żeby przystąpić do drugiego etapu przygotowania drewutni, a konkretnie do etapu A2. "A" dotyczy jej części w zasadzie istniejącej, "B" tej obok, którą muszę stworzyć od podstaw na odzielenionym terenie.
Jak zwykle musiałem zacząć od najbardziej syfiastej pracy, czyli usuwania resztek drewna występującego w najróżniejszej postaci - od bierwion różnej długości, po cienkie, wyschnięte gałązki z usuniętych przed chwilą pnączy. A gdy całą betonową powierzchnię zamiotłem, całość przejrzała (A co, kurwa, miała nie przejrzeć?!, że wspomnę Edka z czasów sprzątania podwórza przy Pół-Kamieniczce).
Mogłem przystąpić do finezji. Zużyłem dla niej (do niej?, w niej?) trzy palety. A finezja polegała na tym, że na trapezoidalnej powierzchni, dodatkowo z załomami i otwierającymi się na nią drzwiami, które po ułożeniu drewna powinny były się dalej otwierać, gdyż inaczej wypadłoby głupio, musiałem zmieścić prostokąty palet. A tego bez stosownych pomiarów i przycinania w trójkąty i dziwne geometryczne figury zrobić się nie dało. Więc intelektualnie się wyżywałem mając na uwadze, że raz źle przycięta paleta będzie do wyrzucenia. Wyszło idealnie. Ale, jak ktoś zna konstrukcję palet, ten wie, że ich przycinanie zdecydowanie ją osłabia, bo niektóre deski, odcięte od klockowatych podpór,  "wiszą" w powietrzu. Braki uzupełniłem wykorzystując dopiero co odcięte klocki i przycięte nowe. Całość wypoziomowałem i pozostało układanie drewna. Kubatura, którą przygotowałem, wynosi 5,5 m3. Z tego wynika, że 6 metrów przestrzennych dostarczonego mi drewna nie powinno się tam zmieścić. A mam obawy, że się zmieści.
 
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.

PONIEDZIAŁEK (28.08)
No i dzisiaj, gdyby Mama żyła, miałaby 96 lat.
 
W nocy, około pierwszej, wybudziło mnie ze snu pukanie w lewym uchu. Pojawia się od czasu do czasu, ale najgorsze jest to nocne, bo wybudza i nie daje spać. I nijak nie można się tego pozbyć, a to zahacza o moją klaustrofobię. Wybudzony, gdy tylko pomyślałem, że mogę wpaść w panikę, natychmiast w nią wpadłem. Serce gwałtownie przyspieszyło i natychmiast byłem mokry. Musiałem gwałtownie usiąść, a to musiało wybudzić Żonę.
Zszedłem do kuchni, a za chwilę dołączyła Żona. Sole, jakie mi zaordynowała i jej obecność, pozwoliły mi odciągnąć uwagę od paniki, chociaż w uchu dalej nierytmicznie stukało. Może to i dobrze, że nierytmicznie. A gdy poszliśmy na górę, paniki nie było i bez problemów zasnąłem.
Ucho obudziło mnie tuż po piątej, więc nie było sensu leżeć, mimo braku paniki.

Ranek był co prawda niespieszny, ale jednak podporządkowany wyjazdowi Żony i faktowi, że gdy przyjadą Q-Wnuki, niewiele z codzienności będzie można zrobić. Ja, na przykład, całkowicie się odgruzowałem.
Pociąg na Żonę na dworcu w City już czekał. Do odjazdu było jeszcze ponad 20 minut. Od pewnego czasu spostrzegam u niej, co sama potwierdza, syndrom grubo wczesnego przybywania na dworzec, gdy gdzieś jedzie lub jedziemy. Jeśli ją porównuję do takiej babci z tamtej epoki, która musiała być na dworcu co najmniej godzinę przed odjazdem pociągu i przez tę godzinę całkiem spokojna i zadowolona, że pociąg jej nie ucieknie, siedziała sobie na peronie na swojej walizeczce, to Żona się nie oburza i nie obraża. Staram się to zrozumieć, ale bez przesady. Stąd tylko te 20 minut.

Żona jechała do Metropolii niesiona żelaznym potworem, a ja w City, z racji przyjazdu Robaczków,    w trzech sklepach zrobiłem zakupy. Trochę mnie zmęczyły z powodu ich nietypowości, zwłaszcza te w Carrefourze. Bo nie było łatwo na olbrzymiej powierzchni znaleźć, na przykład, syrop klonowy, tabasco, jogurty bio, parówki bio... Ale dałem radę i wszystko przywiozłem według długiej listy.
W domu natychmiast wypakowałem i z wielką przyjemnością, bez specjalnych przeszkód, zabrałem się za finezyjną pracę. W dolnym mieszkaniu gości założyłem dwie lampy, żeby Żonie zrobić niespodziankę. Zamówiła takie same, jak w Wakacyjnej Wsi. Nietuzinkowe, proste, estetyczne i łatwe w montażu i podłączeniu do prądu. Dwa pokoje zostały oświetlone pięknym, ciepłym światłem.
 
Miałem w planie oglądać o 18.00 pierwszy mecz Igi Świątek ze Szwedką Rebeccą Peterson w rozpoczynającym się właśnie US Open, w którym Iga broni tytułu, ale Canal+ nie transmitował. Musiałem się z tym faktem pogodzić licząc, że gdy Żona wróci, coś mi tam wykupi. Z tekstowej relacji wiedziałem jednak, że Iga wygrała 2:0.
Tak więc zaraz po dziewiętnastej wyjechałem na dworzec po Żonę i po Robaczki. Czekał nas Robaczkowy Tydzień. Byleby jako tako dopisała pogoda, bo inaczej...
 
Na koniec jedna uwaga.
Zdaje się, że w tym wpisie przekroczyłem jakąś, zapewne sztuczną, czyli uwarunkowaną kulturowo, normę w obszarze używania słów nazywanych potocznie "brzydkimi". Obracając się jednak w sferze kultury rozszerzę słownictwo je opisujące o takie słowa, jak: epitety, inwektywy, obelgi, impertynencje, bluzgi, przekleństwa, wyzwiska, zniewagi, wiąchy, wiązanki, wulgaryzmy, wymyślanie, złorzeczenie, itp., itd. Jest tego sporo. I do czegoś służy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego nudnego, takiego do obrzygania, smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.10.

I cytat tygodnia:
Upadnij siedem razy, ale podnieś się osiem. - przysłowie japońskie. Ostatnio nawiązała do niego Coco Gauff, która do turnieju WTA 1000 w Cincinnati, niedawno rozegranego, przegrała z Igą Świątek właśnie siedem razy. 

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

21.08.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 261 dni.
I w tym wieku nie potrafię odbierać smsów.
Nieważne, że ostatnio odbierałem kilka od Kolegi Inżyniera(!). Ważniejsze, że go do syta usatysfakcjonowałem. Ale piszę o tym ostatni raz. Bo nie mogę tańczyć, jak mi zagra. 

WTOREK (15.08)
No i dzisiaj mamy podwójne święto.
 
Państwowe, Narodowe jak chce PiS i im podobni, Święto Wojska Polskiego, które rozumiem oraz religijne Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, którego nie rozumiem, ale przecież dogmatu zrozumieć się nie da. Jest jak jest i koniec! I do kąta, Emerycie!
To może troszeczkę o tym, które rozumiem. Upamiętnia ono zwycięską dla wojsk polskich bitwę z bolszewikami w 1920 roku, zwaną Bitwą Warszawską , okrzykniętą bardzo szybko nośną nazwą Cudem nad Wisłą. I znowu - z cudami się nie dyskutuje. I po ponad stu latach od tej bitwy tylko garstka Polaków, tych dociekających jak naprawdę było, wie, że wygraliśmy dzięki bohaterstwu żołnierzy i ludności cywilnej. Ale to przecież nie wszystko. Wielkie znaczenie miały plany operacyjne konstruowane na podstawie informacji uzyskanych od polskiego wywiadu wojskowego, w tym najcenniejszych przekazywanych przez radio wywiad. Informacje pochodzące z odszyfrowanych depesz bolszewickich zawierały dokładną treść tajnych rozkazów operacyjnych. I to byłoby tyle w skrócie o cudzie.
Tak, czy owak, cud nie cud, stworzyliśmy wtedy tamę, która zapobiegła rozlaniu się bolszewizmu, późniejszego sowietyzmu na całą Europę. A co by to miało oznaczać dla zachodnich narodowości i krajów, wiemy najlepiej.

Święto, nie święto, do pracy przyjechał Szef Fachowców. Chciał dzisiaj zamknąć temat, pokończyć drobiazgi i się rozliczyć. My chcieliśmy tego samego.
Mimo że to jest Szef Fachowców, niczym specjalnym mnie nie zaskoczył, a nawet powiem więcej, ugruntował o nich moją opinię.
- A ma pan może pistolet do kleju, bo będę przyklejał cokoliki i nóż do tapet, bo trzeba będzie przyciąć na wymiar?
Miałem. Pistoletów to nawet cztery, co zrobiło na nim spore wrażenie, ale nie zapytał Po jasną cholerę?! I dobrze, bo by nie zrozumiał, skoro ja to ledwo pojmuję.
A wszystko przez przeprowadzki i przeprowadzkowy bajzel. Bo co przeprowadzka, to zakup pistoletu - Nasza Wieś, Dzikość Serca, Nasze Miasteczko i Wakacyjna Wieś, stąd cztery sztuki. Dobrze, że nie kupowałem w związku z Uzdrowiskiem.
Gdy skończył, zasiedliśmy przy kawce, aby omawiać następne etapy. Do sprawy podszedł konstruktywnie, bo właził na dachy ku przerażeniu Żony, zwłaszcza gdy zobaczyła na jego stopach białe, śliskie skarpetki, i w prosty sposób zinwentaryzował piony kanalizacyjno-wodne i wentylacyjne.
A potem znalazł prostsze rozwiązania, żeby pociągnąć piony do przyszłej górnej łazienki ograniczając pewną demolkę do minimum.
- Zaoszczędzicie trochę grosza! - podsumował.
Ponieważ sprawa będzie znacznie poważniejsza, przyśle nam projekt umowy ustalającej zakres prac, terminy i koszty oraz wysokość zaliczki.

Można powiedzieć, że dzisiaj cały czas opieprzałem się fizycznie. Ale zanim to nastąpiło, przeprowadziłem dwie proste próby polegające na chwilowych wyjściach na taras. Za każdym razem uderzenie gorąca i pełna dominacja słońca skutecznie wybijały mi z głowy głupie pomysły, a nawet więcej, bo pozwoliły wrócić do niej rozumowi, gdy wcześniej był z niej na chwilę wychodził.
To się zabrałem za zjazd. Jedna z koleżanek zdecydowała się jednak ostatecznie przyjechać, więc musiałem dla niej poukładać pewne klocki. Udało się. Pewien Kolega zaś kompletnie mnie zaskoczył.
Odezwał się po pięćdziesięciu latach. Czyli, ostatni raz widzieliśmy go, gdy kończyliśmy studia. Pewnie, że przez ten czas ktoś przypadkowo na niego trafiał, ale wiedza o nim sprowadzała się do tego, że ogół naszych wiedział tyle, że żyje. I ostatnio  trafił na naszą wspólną koleżankę, a ponieważ zainteresował się zjazdem, to ta skierowała go do Wielkiego Woźnego, a ten do mnie.
Zszokowałem się, gdy ujrzałem maila, a potem wybuchnąłem śmiechem. No, proszę... Kolega chciałby się spotkać z niektórymi z nas. Tylko co prawda na części oficjalnej, ale jednak. Jaka zmiana!
Nie wybuchałbym śmiechem, gdyby nie jego powszechnie znany charakter i postępowanie. Był cyniczny, nieprzyjemny, złośliwy, czym, zdarzało się, czasami nas rozśmieszał, ale przeważnie niemożebnie wkurwiał. Taki arogant czystej krwi.
Dziesięć lat po studiach, kiedy szykował się nasz pierwszy Wielki Zjazd, organizatorzy starali się dotrzeć do maksymalnej liczby koleżanek i kolegów, a to i dziesiątki innych spraw nie było łatwe, bo panował stan wojenny.
- A po co mam jechać? - odpowiedział. - Żeby oglądać stare baby?!
Czy ja umiem dobrze liczyć? Mieliśmy wtedy wszyscy po 33 lata plus/minus rok.
I co z tego wszystkiego, że zadam to pytanie? Kompletnie nic. Co więcej, założę się, że wszyscy będą chcieli się z nim spotkać i porozmawiać. Mam nadzieję, że nas nie zawiedzie, a przynajmniej mnie. Nie zareagował w jakikolwiek sposób na mój telefon, smsa i mojego maila, w których wszystko mu wyjaśniłem i było jasne, że spokojnie i oczywiście może przyjechać i to bezkosztowo. Ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę, co akurat byłoby najbliższe jego naturze. Nie zawiódł mnie. Co prawda poczułbym się lepiej, gdyby odpowiedział Pocałuj mnie w dupę!, ale dobre i to.
Więc spokojnie czekam na spotkanie. Nie zaskoczy mnie swoją nagłą uprzejmością i kulturą osobistą i przynajmniej będę wiedział, że mam do czynienia z kolegą z tamtych lat i że nie zachorował na nagłą, dziwną kulturalną przypadłość, albo nie zwariował. Czyli będzie go fajnie widzieć, bo jest nasz, jest elementem (emelentem) całego naszego tła sprzed pięćdziesięciu lat.

Wieczorem poszliśmy świętować do Uzdrowiska Uzdrowiska. Niezależnie od świąt oficjalnych. Po krótkim wypoczynku w Amfiteatralnej zrobiliśmy spore koło wokół Parku Szachowego. Akurat panie kelnerki sprzątały przedwcześnie bierki z szachownicy. W myślach cieszyłem się, że małe gnojki dłużej nie będą ich niszczyć.
- Cieszysz się? - Żona czytała mi w myślach.
Kiwnąłem potakująco głową uśmiechając się.

Wieczorem obejrzeliśmy czternasty odcinek Tacy jesteśmy.

ŚRODA (16.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Wczoraj postanowiliśmy, że dzisiaj rano, po 2K+2M, siądziemy wreszcie wspólnie przed laptopem i zdecydujemy, jakie łóżko i jaki narożnik kupić do dolnego gościnnego mieszkania. Bo ile tę decyzję można odwlekać?!
Na usprawiedliwienie Żony działał niewątpliwie argument Przecież ja mogłam wybrać kolory i design dopiero wtedy, gdy fachowcy skończyli mieszkanie. Widziałam ściany i wykładzinę, i do nich mogłam się dopasowywać. 
Było tego tyle, i to po wstępnej selekcji Żony, że dość szybko zaczęła mnie pobolewać głowa. A gdy skończyliśmy, zabraliśmy się za żeliwne kuchnie. I mimo tego, że skoncentrowaliśmy się wyłącznie na produktach czeskich, głowa rozbolała mnie już całkiem wyraźnie.
- Napij się Pilsnera Urquella! - Zaraz ci przejdzie. - usłyszałem anielski głos.
Faktycznie, przeszło już po pierwszym łyku. Złotko nie kobieta! 
Nawet trudno powiedzieć, że się zacząłem delektować, gdy przyszedł Ślusarz. Wróciliśmy do zewnętrznych schodów i do nowej koncepcji wymyślonej wczoraj przez nas i przez Szefa Fachowców. 
Ustaliliśmy na wstępie, czy obie strony spełniają warunek konieczny i wystarczający naszej współpracy.
- Czy chce pan te schody u nas robić? - zapytałem.
- No, oczywiście... - odparł zdziwiony nie rozumiejąc, o co mi chodzi.
- To dobrze, bo my też chcemy, żeby to akurat pan robił. - Czyli warunek konieczny, wola obu stron, został spełniony. - wyjaśniłem. - Teraz musi być spełniony warunek wystarczający... - patrzyłem na niego widząc nadal lekkie niezrozumienie. - Pan przygotuje kosztorys, terminy, dogadamy się i drugi warunek zostanie spełniony. - Pozostanie "tylko" wykonawstwo.
Przez to, ale przede wszystkim przez to, że był sobą, spędził tyle czasu, że nie mogłem się pozbyć w sobie uciążliwej myśli o odgazowywaniu się dopiero co otwartego Pilsnera Urquella. Dopiero dyskretne naciśnięcie guzika i automatyczne otwieranie się bramy, przy której staliśmy spory czas, dało mu wyraźny sygnał do pożegnań. Zeszły jeszcze tylko dwie minuty na podsumowania i mogłem wracać do Pilsnera Urquella.

Poszedłem za ciosem. W końcu udało mi się dodzwonić do faceta, który od lat w tym domu zajmował się roczną i bieżącą konserwacją i przeglądami gazowego kotła. Wyszło nie najlepiej, a może i całkiem fajnie. Bo kocioł jest oczywiście markowy i w świetnym stanie Ale proszę pana, już ostatnio miałem problem z dostaniem do niego części, bo w końcu swoje lata ma! A poza tym to nie jest ekonomiczny kocioł i, czy trzeba, czy nie trzeba, grzeje na maksa!
Czytaj - zimą puści nas z torbami, skoro miesięcznie będziemy płacić tylko 1600 zł za sam gaz (wymysł mój nie potwierdzony żadnymi obliczeniami, bardziej obliczony na dobicie się i na wprowadzenie poważnych decyzji). Te okoliczności natychmiast przedyskutowaliśmy z Szefem Fachowców, który, jak przystało na jego imię, ma uprawnienia do instalacji gazowych (nie tylko, bo elektryczne również). I wyszło nam na 99%, że jeszcze przed tym sezonem grzewczym zdecydujemy się na zakup nowoczesnego kondensacyjnego kotła i na wymaganą przeróbkę instalacji w miejscu jego usytuowania. Tak więc pewne remonty i adaptacje, te z piątego, szóstego czy siódmego levela (:)), będą musiały poczekać. 
Poczułem niesamowitą ulgę, bo te 1600 zł...
 
Dosyć pilnie pracowałem nad Meldunkiem-VII, ostatnim. Zaparłem się, że dzisiaj muszę wysłać go do wszystkich koleżanek i kolegów, w tym do tego Aroganta, oczywiście słowem nie wspominając o moich względem niego przemyśleniach. Mógłbym wysłać w przyszłym tygodniu, ale dla mnie to już byłoby grubo za późno. Bo poza nim w związku ze zjazdem będę musiał jeszcze kilka rzeczy przygotować. Więc zanim się obejrzę, będą... Święta Bożego Narodzenia. 
 
Wieczór spędziłem na oglądaniu meczu Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins.
Miałem jeszcze do niego trochę czasu, więc postanowiłem dopisać kilka zdań do wczorajszego wpisu. Gdy odpaliłem laptopa stwierdziłem ze zdziwieniem, że ostatni fragment, ten o koledze Arogancie, zniknął. Próbowałem się cofać, ale to nic nie dawało, więc zawołałem na pomoc Żonę. Też próbowała na różne sposoby, bez skutku. W końcu nacisnęła Ctrl Z. Błysnęło, huknęło i cały wpis, a przede wszystkim prawie kompletny wtorkowy, wyjebało w kosmos. Doznałem szoku i natychmiast zapadłem się w sobie tworząc coś na wzór czerwonego karła. Żona była w podobnym stanie. Starałem się ją pocieszyć wznosząc się na wyżyny empatii widząc, że jest jednak w gorszym stanie niż ja.
- Nie przejmuj się, dam radę wpis odtworzyć.
I zabrałem się za "ręczne", na kartce, przypominanie sobie wpisu. Z faktami poszło łatwo, ale co z resztą?...
Żona wyczytała na jakimś forum, że takie przypadki mogą się zdarzać na Blogerze, gdy są burze. Nie wnikałem, ale ją pocieszałem, bo tego wyraźnie potrzebowała.
Iga wygrała 2:0.
Nie mogłem się nadziwić reakcjom komentatorów i ekspertów w studiu, którzy chwalili Igę, może nie pod niebiosa, ale mocno. A grała tylko dobrze, a Collins po prostu źle. I wystarczy, że Iga natnie się na zawodniczkę, która będzie grała "tylko" bardzo dobrze, a prawie na pewno będą  problemy.
Widziałem u Igi poważny spadek formy. Jest przecież człowiekiem.

Dzisiaj rozpoczęliśmy trzeci miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. Skoro miesiąc temu byłem już u siebie, to tym bardziej teraz. A Żona zdaje się powoli, ale skutecznie wraca na uzdrowiskowo-domowe tory. Gdy tylko przygotuje dolne mieszkanie dla gości i uruchomi ofertę, też będzie już u siebie. Gdy jej o trzymiesięcznicy powiedziałem i o moich odczuciach stwierdziła No nie, ja w zasadzie też czuję się u siebie.

CZWARTEK (17.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Miałem zamiar o 05.00, żeby nadrobić wtorkowy zapis, ale wczoraj, gdy się położyłem spać przez blisko dwie godziny mulił mnie żołądek nie pozwalając zasnąć. Wyraźnie za dużo zjadłem na II Posiłek i takie były efekty. Gorzkie krople pomogły, ale ze zwłoką czasową. Do tego stanu niespania dołożyła się burza, więc rano wstawałem cokolwiek nieprzytomny.
Od razu usiłowałem odtwarzać wtorek na podstawie moich wczorajszych odręcznych notatek i tych niuansów, które zapamiętałem. W obliczu porannych obowiązków i przyjazdu Córci z Wnukami tematu nie zdążyłem zamknąć i nie wiem, którego dnia to zrobię. 
Swoją drogą ciekawe byłoby porównanie tego wpisu, który zniknął, z tym, który stworzę od nowa. Na ile by się różniły? Bo że by się różniły, to pewne. Nie faktograficznie, bo fakty odnotowałem i zapisałem, ale ciekawe byłoby porównanie różnych akcentów i niuansów. Odbiór każdego wpisu mógłby być diametralnie różny. Ale o tym się nigdy nie dowiem, bo to nie Cud nad Wisłą.

Ponieważ od rana kominiarze nie reagowali, odpaliłem Inteligentne Auto i pojechałem do ich biura. 
Było pięknie. Przyłapałem się na tym, że mimo dwumiesięcznego już mieszkania w Uzdrowisku, ciągle patrzę na nie oczami turysty, a nie tubylca. A dzisiaj miałem okazję być tubylcem. 
Z racji wczesnej pory, totalnego zachmurzenia, dużej wilgoci po nocnej burzy i lekkiego kropienia oraz chłodu nigdzie nie było widać turystów. Ludzkie i samochodowe pustki. Nagle Uzdrowisko ukazało swoje prawdziwe oblicze z wieloma darmowymi miejscami parkingowymi, snującymi się powoli pojedynczymi mieszkańcami, kilkoma menelami tkwiącymi już na posterunku, żeby sensownie rozpocząć dzień i drobnymi straganami, gdzie sprzedawano produkty własnego wytworu. Chłonąłem tę atmosferę.
W nią wpasowali się kominiarze. Biuro było zamknięte na głucho niczym w Powiecie, przez co moje wzruszone serce drgnęło. Kartki informowały o urlopie do 21.08, podawały komórkowy numer telefonu i stacjonarny do City. Żaden nie reagował. Na komórkowy się nagrałem wyłuszczając sprawę, stacjonarny olałem, bo to numer citizański, pod który dzwoniłem bez skutku już kilka dni.
I gdy tak sobie zapisywałem terminy urlopu i kontaktowy telefon, podjechało ze sporym gwizdem auto, z którego wysiadł mężczyzna, na oko 35. -letni. Okazało się, że tutejszy, jeden z dwóch kominiarzy. Od razu wziął mnie w obroty, bo gadkę miał niesamowitą. Niczym usiłujący wcisnąć swój towar domokrążca, którego nie sposób się pozbyć. Ja akurat byłem bardzo zadowolony, towar chciałem i nie miałem zamiaru nikogo się pozbywać. 
Chciał już jutro dokonać przeglądu naszych kominów.
- Chociaż to nie mój rejon, ale Piotrek jest na urlopie, a ja się wybieram w sobotę. - nawet zostałem przy okazji poinformowany, dokąd wyjeżdża.
Musiałem mu odmówić ze względu na przyjeżdżającą Córcię, więc mnie zapisał na wtorek.
- Będzie już w biurze po urlopie Ania, to się z panem skontaktuje. - zamknął temat.
Gdy byłem już w domu, Ania zadzwoniła. Z urlopu. I dobrze się  stało, bo przestawiłem wizytę kominiarza z wtorku na środę.
- Przecież we wtorek będą u nas Nowi w Pięknej Dolinie!... - Żona zachowała przytomność umysłu.

Córcia zadzwoniła, że wyjeżdża i że będzie o ok. 14.00. To miałem jeszcze trochę czasu, aby się zapoznać z materiałem przysłanym mi przez Ojca Q-Zięcia, od tego wpisu Przewodnika. Przy okazji, jego żona od dzisiaj otrzymuje ksywę Policjantka. Może to nieść wszelakie skojarzenia, ale uprzedzam, prawie wszystkie adekwatne. Skoro pracowała w policji i ma odpowiednie cechy?...
Przewodnik był pracownikiem bankowym, a jednocześnie zapalonym, certyfikowanym przewodnikiem. I zna się na rzeczy. Na ostatnim spotkaniu u Krajowego Grona Szyderców z okazji 9. urodzin Q-Wnuka od słowa do słowa wyszło nam, że on mógłby nam w nieszablonowy i absolutnie indywidualny sposób przekazać opis różnorodnych tras związanych z Uzdrowiskiem i szeroko pojętymi okolicami, w tym czeskimi. Byłaby to niewątpliwa gratka dla naszych gości.
Od razu, po przeczytaniu, nasunął mi się pomysł, że przy dalszym rozbudowaniu tego opisu moglibyśmy stworzyć nawet dość porządny, a na pewno oryginalny przewodnik, który moglibyśmy użyczać naszym gościom. Przewodnik byłby oczywistym autorem, a my skromnymi redaktorami wydawnictwa. Przy czym w gestii Żony leżałoby umieszczenie zdjęć z opisywanych miejsc, a to by oznaczało, że tam powinniśmy osobiście pojechać. Sprawa praw autorskich sama by się rozwiązała. A nie ma nic cenniejszego nad to, gdy mówi się o miejscach, w których się było, albo o sprawach, których się doświadczyło. To się  nazywa wiarygodność.

Szef Fachowców zdążył nas dopaść telefonicznie jeszcze przed przyjazdem Córci. Jeszcze raz chciał przewałkować sprawę wymiany gazowego kotła. Obgadaliśmy ideę pieca kondensacyjnego i wszystkie związane z nim aspekty (kondensacyjny, więc coś musi kondensować - tu wodę, a ją trzeba gdzieś odprowadzić chociażby) i konieczność dostawienia zbiornika na ciepłą wodę, najlepiej o pojemności 300. litrów, skoro ma komfortowo starczyć dla nas i dla gości oraz kwestię kuchni żeliwnej od razu z płaszczem wodnym, bo w przyszłości się przyda i konieczność wymiany w przyszłym roku wkładu kominowego na nowy, z płaszczem wodnym, żeby maksymalnie uniezależnić się od gazu, zwłaszcza że palenie drewnem uwielbiamy. Szef Fachowców wyraźnie na taką twórczą, było nie było, pracę się napalił. Umówiliśmy się, że przyjedzie, żeby dokonać pomiarów i zrobić inwentaryzację, a to wszystko, żeby ocenić koszty.
- Należałoby to zrobić przed nowym sezonem grzewczym... - kończyłem rozmowę.
- Trzeba to zrobić przed tym sezonem! - sprostował Szef Fachowców.
A więc jest nadzieja.
 
O 13.15 w ramach "około czternastej" przyjechała Córcia z Wnukami. Od razu, jeszcze przed domem,  nastąpiło oswajanie Wnuków. Wnuczka kurczowo, czyli klasycznie, trzymała się nóg matki i łypała z lekkim uśmiechem na typa, który był jej dziadkiem, ale ona o tym zdawała się nie wiedzieć. Nic dziwnego, skoro ostatnio go widziała rok temu. A jaka to przepaść czasowa dla czteroletniego dziecka (urodziny 1. listopada) nie muszę mówić.
Wnuk-V, którego spokojnie mógłbym nazwać Pogodniakiem (ryczy, jak klasyczny chłop - tylko, gdy jest głodny lub gdy jest zmęczony i musi iść spać, ale się przed tym broni), ale tego nie zrobię dla celów przejrzystości wpisów, spozierał na mnie zaciekawiony z fotelika auta i się uśmiechał. Bez problemów dał się wziąć na ręce i pozwolił dziadkowi nasycić się do woli zapachem szesnastomiesięcznego gnypka, jego różnymi fałdkami i tłuszczykami, skórą, a przede wszystkim totalną bezbronnością. Dla wyjaśnienia - gnypek to osobnik płci męskiej, który już samodzielnie chodzi i który nie przekracza pięciu lat. Wtedy jest najbardziej pasowny do obróby. Z tego by wyszło, że mam jednego gnypka.
 
Gdy dałem Wnuczce pilota, żeby zamknęła bramę, nie była w stanie się temu oprzeć. I w ten prosty, naciskowy, nomen omen, sposób, lody zostały przełamane. Mogliśmy się wypakowywać, a potem oglądać dom.
Córci się bardzo podobał. Chodziła potem jeszcze sama i oglądała chcąc się zorientować, bo za pierwszym razem to nie jest takie proste. Doceniła powierzchnię, układ i omniprezencję światła.
(omniprezencja <wszechobecność> - atrybut boskości, polegający na znajdowaniu się wszędzie i w każdej rzeczy; według tej koncepcji, gdziekolwiek by człowiek nie był, słowa "Bóg jest tutaj obecny" będą zawsze prawdziwe). Nawet by się zgadzało, skoro światłość jest atrybutem boskim, a ciemność szatańskim. Ale to tak przy okazji, żeby pokazać, czego to człowiek nie wymyśli na swoje potrzeby.
Wszechobecność w tym przypadku nie była niczym dziwnym, skoro wszędzie było mnóstwo okien.     A to robiło wrażenie.

Bardzo szybko wybraliśmy się do Uzdrowiska Uzdrowiska. Córcia była tu ostatni raz z Zięciem ponad dwa lata temu łażąc wówczas z druga ciążą. I nadal się jej podobało.
Na obiad wybraliśmy się na pizzę do Lokalu z Pilsnerem II. Na szczęście nie było dużo gości, więc znaleźliśmy oddzielny zakryty taras do wyłącznej naszej dyspozycji, na którym dzieci mogły swobodnie dymić, co też skrzętnie czyniły. I były gwarantem, że nikt do nas się nie dokoleguje, mimo sporej powierzchni i wielu wolnych stolików. Bo kto tylko otwierał drzwi, żeby ewentualnie wejść, gwałtownie je zamykał.
Gdy wróciliśmy do Parku Zdrojowego, zaliczyliśmy lody. Jody, jak mówi Wnuczka. Córcia w kwestii syna miała opatentowany i sprawdzony sposób. Dawała mu do ręki dodatkowo zamówiony wafelek i maczała go co jakiś czas w swoim lodzie. Glamał swoją bezzębnością, a sześcioma ząbkami gryzł i było pięknie. Zero jakiegokolwiek protestu.
Żona poszła do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem. My przez ten czas zdążyliśmy pojechać ciuchcią. Tu trzeci raz (drugi - jody) "kupiłem" Wnuczkę pozdrawianiem mijanych przechodniów, machaniem do nich ręką i wołaniem "Dzień dobry!". Głośno mówiłem "trzy cztery", żebyśmy mogli to robić razem w odpowiednim momencie, ale bardzo szybko Wnuczka przejęła pałeczkę i nie pozwalała mi wyznaczać momentu naszych pozdrowień. Ma to wyraźnie po tatusiu, mamusi i po obu dziadkach. Przyszły chłop ma przerąbane.
Jeszcze raz udało mi się ją przekupić, gdy wsadziłem ją na osiołka. Jeździła koło amfiteatru pod nadzorem matki, a ja mogłem spokojnie posiedzieć sobie w Amfiteatralnej przy...
Wnuk-V zupełnie nie wymagał ode mnie takich zabiegów. Gdy go łapałem bezceremonialnie, bo to bezbronny gnypek, nie protestował i spokojnie znosił noszenie go niczym worek kartofli w pozycji horyzontalnej na moim biodrze. A gdy tylko czuł pod nogami grunt, natychmiast szedł w długą, czyli albo w nowo obranym kierunku, albo zawracał, bo zapamiętywał sobie, skubany, że poprzednio było coś ciekawego. Przeważnie dla niego niebezpiecznego. Wiadomo.
Wszyscy wróciliśmy do  domu na tyle wcześnie, że w ogrodzie można było uruchomić trampolinę (przekupienie nr 5) i chlapać się wodą. W misce dla Pieska stała ogrodowa woda, do której przypiął się Wnuk-V, bo na wodę akurat ma fazę. A ponieważ dzieci przywlokły z domu łapkę na muchy, to ją moczyłem w wodzie i je chlapałem. Przy czym nie odważyłem się  tego robić na całego Wnuczce, bo od razu miała pretensje, więc moje akcje gwałtownie spadały. Za to na Wnuku-V sobie używałem do woli ku obopólnej radości. Nawilżyłem w wodzie trzepaczkę i pierwszy raz prysnąłem mu na buźkę. Skrzywił się niemiłosiernie i komicznie, bo przy takim ciałku wszystko jest komiczne, po czym kolebiąc się i chybocząc "gwałtownie" zawrócił i "szybko" dał dyla do matki, która siedziała na schodach. A uzyskawszy poczucie bezpieczeństwa oderwał się od niej i poszedł na stracenie. I tak robił non stop. Przy czym bardzo szybko się nauczył, że gdy dziadek trzyma trzepaczkę opuszczoną, to nic się nie dzieje. Więc spokojnie, ale z wyraźną nadzieją obserwował. Gdy tylko ją unosiłem do góry, natychmiast się krzywił oczekując na kropelkowy cios. Przedłużałem tę chwilę pękając perfidnie ze śmiechu, by w końcu prysnąć. Wnuk-V natychmiast "gwałtownie"...
Gdy wracaliśmy do domu, usłyszałem;
- Dziadziu, czy będziesz tak miły i dasz mi trzepaczkę?
Dałem. Nie wiem, czy to podniosło moje akcje, ale gra w karcianą wojnę w domu na prośbę Wnuczki na pewno.
Generalnie jednak lgnęła do Cioci, która była w naszym tandemie numerem jeden. Bo Ciocia była delikatna, ciepła i miła, normalnie rozmawiała i słuchała. A dziadek był szorstki, w głowie miał same wygłupy, szarpanki i miażdżenia, a kto to widział przy takiej dziewczynce?! Nie mogłem jej nawet wytłumaczyć, że w zasadzie dziadek wychował się "na chłopakach", których obsługa była prosta i zawsze jednoznaczna. Pogonie i pościgi, wrzaski, szarpaniny, bijatyki na poduszki i czym popadło, chlapanie wodą, płacze, by natychmiast wszystko zaczynać od nowa. I na koniec żadnego obrażania się.

Wieczorem było spore zamieszanie, ale na szczęście nie na tyle, żebym nie mógł jako tako obejrzeć meczu Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng. Wygrała Iga 2:1. Znowu było wyraźnie widać spadek formy Igi. Ale komentatorzy i eksperci nadal tego nie zauważali. Może nie chcieli debilnie, po pisowsku, odbrązawiać "narodowej" Igi?
 
PIĄTEK (18.08)
No i wstaliśmy tuż przed 07.00. 

Narzekać nie mogliśmy.
Za jakąś chwilę dzieci i Córcia przyszły na górę. Krepowały się wejść do naszej sypialni wyraźnie zaciekawione, ale linia drzwi okazała się barierą nie do przejścia mimo moich przymilnych i infantylnych nawoływań. Za to w sąsiednim pokoju, gdzie Piesek usiłował nie tyle spać, bo się nie dało, ale chociaż trochę wygospodarować sobie porannego świętego spokoju, dzieci chętnie urzędowały przyzwyczajone do olbrzymiego psa. Wnuk-V upodobał sobie to miejsce szczególnie, gdy bardzo szybko odkrył miskę z wodą. Trzeba było skonfiskować.
Za chwilę, na dole, już w kuchni, nastąpiła symboliczna chwila. Zrobiłem Córci i Żonie po Blogowej, po czym ekspres się znarowił, pokazał mi wała i kawy odmówił. Porannie zostałem o suchym pysku i bezkofeinowo. Na szczęście Żona odpaliła mi trochę swojej, więc mogłem nawet jako tako funkcjonować.
Symbol polegał na tym, że mieliśmy przez bodajże 18 lat, a może nawet i więcej, dwa takie same ekspresy Krupsa. Gdy pierwszy dokonał żywota i gdy nie opłaciło się ("nie opłaca się" to taki znak naszych czasów, czytaj - niewyobrażalna produkcja śmieci) go naprawiać, jakimś cudem udało się nam kupić drugi, identyczny. Cudem, bo swoim designem, formą działania i prostotą obsługi już wtedy był poza wszelkimi nurtami i ekspresowymi trendami. I akurat teraz, gdy kolejny raz zmieniliśmy poważnie nasze życie, akurat przyszedł moment na nowy ekspres. Nie łudziliśmy się, że trzeci raz będziemy mieć taki sam. Ale przez sentyment postanowiliśmy dać ten drugi do serwisu, wybulić 100 zł, żeby usłyszeć Naprawa się nie opłaca!
To jednak dopiero nastąpi, a kawę trzeba było pić natychmiast. Żona próbowała na wszelkie sposoby wskrzesić staruszka, który w ostatnich dniach dawał nam czytelne sygnały, że wysiadają mu bebechy, ale nic to nie dało. Na szczęście był, o dziwo piątek, a nie niedziela, w której zawsze takie rzeczy i inne, podobne, się trafiają, kiedy nic nie można zrobić i dodatkowo weekend jest zrąbany, więc można było  działać i zapobiec katastrofie.
Spokojnie zrobiłem wszystkim jajecznicę. Wszystkim, to znaczy dzieciom też, bo Córcia je wychowuje od "zawsze" tak, że jedzą to wszystko, co dorośli, z pewnymi oczywistymi wyjątkami. Po czym cała trójka udała się do Uzdrowiska Uzdrowiska, a my pędem pojechaliśmy do City. Zaliczyliśmy trzy sklepy i w końcu, oczywiście w tym pierwszym, kupiliśmy Siemensa. Nawet ja nie protestowałem i chętnie zaliczyłem wszystkie, żeby się przekonać, że ostatecznie wybraliśmy egzemplarz znanej firmy, dla nas najbardziej odpowiedni i za względnie dobrą cenę. Jednocześnie skorzystaliśmy z "okazji" i zrobiliśmy spożywcze zakupy.

Żona została w domu. Musiała znaleźć czas na gotowanie posiłków dla nas i dla Pieska oraz na rozszyfrowywanie nowego ekspresu. Ja zaś doszlusowałem do Córci i Wnuków.
Od razu wybraliśmy się na letni tor saneczkowy. Wnuczka bardzo chciała zjechać z dziadkiem, a Dziadek bardzo chciał z nią. 
Zaczęło się jednak katastrofalnie. Przy wchodzeniu przez takie trójramienne barierki (stadiony, często publiczne toalety) jedno ramię trochę przycisnęło Wnuczki rączkę i to był koniec. Durnowaty Dziadek nie przewidział sytuacji i niskiego wzrostu dziecka i się stało. Ryk i obłapienie matki. Ryk trwał i trwał, na szczęście zupełnie nie było kolejki, więc można było czekać. W końcu dała się namówić, ale przy wyciąganiu liną sanek na górę cały czas milczała, jak nie ona, mimo mojego zagadywania i podlizywania się. Jazda zrobiła jednak swoje, a odebrane na końcu zdjęcie z naszego zjazdu pozwoliło jej wrócić do normy. Obsługujący pan znalazł się niesamowicie, bo znowu nas zobaczywszy nie kazał nam płacić za kolejny przejazd, tylko otworzył nam furtkę i przeszliśmy za friko.
Wnuczka była już w swoim żywiole. Do samej góry dziób się jej nie zamykał. Wystarczyło tylko zadawać krótkie pytania lub wydawać z siebie stosowne dźwięki świadczące o tym, że dziadek słyszy i uczestniczy w "dialogu", by leciał słowotok.
- Bo wiesz, dziadku, ja bardzo lubię zjeżdżać... - Jestem już duża! - I silna! - Dużo jem,... warzywka...
- A brat też je?
- Tak, ale on marnuje i ja muszę go uczyć!...
Ostatecznie z toru saneczkowego wracałem z tarczą, zwłaszcza że nagle Wnuczkę strasznie zabolały nóżki i sam zaproponowałem wzięcie ją na barana. Natychmiast ustawiła się przede mną w odpowiedniej pozie, żebym mógł sobie załadować na grzbiet 20 kg słodkiego ciałka. Nawet przeszedłem z nią spory kawałek. Za jakiś czas nóżki ją znowu zaczęły boleć, więc Córcia wzięła Gnypka na ręce, a w zasadzie na takie specjalne nosidełko, Wnuczkę załadowaliśmy do wózka i w ten sposób sprawnie wróciliśmy do domu.

Cała trójka dorosłych, jak dzieci, stała nad rozpakowanym ekspresem i go rozszyfrowywała. Żona po zapoznaniu się z najważniejszymi opisami instrukcji była głównodowodzącą, ale za to ja nikomu nie pozwalałem dotykać żadnych ikonek na pięknym ekranie. Trafiła mi się taka gratka. Bo to elektronika i wyświetlacze, a do nich podchodzę jeśli nie z niechęcią, to z wielkim namaszczeniem. A ponieważ z urządzeniem się komunikowałem, to dlatego nie pozwalałem go dotykać Żonie, ani tym bardziej Córci.
I od razu się z ekspresem zaprzyjaźniłem. W moim przypadku to ważne, bo jak się na początku zniechęcę, to na amen. Strasznie by to skomplikowało nasze poranne życie, bo, po pierwsze, musiałbym na kawę czekać z godzinę, dopóki Żona nie zeszłaby rano, a po drugie, mit o mojej porannej maestrii kulinarnej szlag jasny by trafił. Mit tak pieczołowicie przeze mnie tworzony i wbrew Żonie forsowany.
Blogowe smakowały wszystkim wyśmienicie. Oczywiście nie udawało się od razu trafiać z ilością i mocą kawy, ale to jest kwestia kilku prób, które dodatkowo będą dla mnie stanowić swoistą zabawę. 

Gdy odsapnęliśmy, we czworo poszliśmy na dmuchawce. Adekwatniej należałoby powiedzieć, że we troje,  bo Wnuk-V jechał przecież wózkiem. Żona została i miała fajnie, chociaż przecież szykowała wszystkim II Posiłek. A ja wiedziałem, co mnie czeka i się nie myliłem.
Przy dzieciach, zwłaszcza w takim wieku, trzeba mieć oczy dookoła głowy, a najlepiej jest, gdy takie oczy mają dwie osoby dorosłe. Prawie czteroletnia Wnuczka skupiała na sobie uwagę z racji swojej płci, swojego charakteru i faktu, że była normalnym dzieckiem żądnym wszystkiego i najlepiej naraz.
Prawie półtoraroczny Wnuk-V skupiał na sobie uwagę z tej racji, że posiadał rok i cztery miesiące i zapowiadał się na całkiem normalne dziecko, które jest żądne wszystkiego, ale uwaga! - po kolei. Dodatkowo potrafił się zafiksować na jednej rzeczy tak, że byłem gotów umrzeć z nudów, albo umrzeć z długiego wysiłku.
I nie było za bardzo wiadomo, na kogo bardziej uważać. Chyba jednak na Wnuka-V, do którego nie docierały żadne komunikaty - ostrzeżenia, wyjaśnienia, tłumaczenia i groźby. Nic! Więc pchał się wszędzie kolebiąc się na krzywawych nogach ciągle łapiąc równowagę i balansując na krawędzi przewrócenia się, co następowało wielokrotnie. Dla niego była to jednak taka oczywista oczywistość, że nic sobie z tego nie robił i po wstaniu szedł dalej niczym taran lub przecinak. Na różnych obranych przez siebie trasach mógł zostać albo przejechany przez zjeżdżających pędem na malutkich autkach bez możliwości hamowania różnych dziesięciolatków, albo stratowany przez nich, gdy zjeżdżali na linowej zjeżdżalni, albo skotłowany na torze, po którym zjeżdżający pędzili gwałtownie w dół na swych kołach-pontonach, albo przyduszony i/lub zmiażdżony przez skaczące w dmuchawcach dzieci, albo wreszcie "zwyczajnie" przewrócony na otwartym terenie przez starszych biegających w amoku "kolegów i koleżanki".
Z Córcią wespół w zespół daliśmy radę, aby moc twórczą móc wzmóc...
 
Po dwóch godzinach wróciliśmy do domu, żeby odsapnąć, zjeść II Posiłek i żebym ja mógł obejrzeć mecz Igi Świątek z Czeszką Marketą Voundrosovą (tegoroczna zwyciężczyni wimbledońskiego turnieju). Ta ostatnia sprawa była trzymana przeze mnie w tajemnicy do ostatniej chwili. Bo wcale nie zakładałem powrotu na "śliczny" plac zabaw.
- To znaczy, chcesz powiedzieć tato, że gdy do ciebie przyjechała córka z wnukami, ty będziesz oglądał mecz, zamiast przebywać z nami?
- Ale ja przecież przebywam, a poza tym są pewne granice, mam 73lata i coś mi się od życia należy! - broniłem się dość skutecznie i asertywnie.
- Ale tato, nie wygłupiaj się! - Idziesz?! - Córcia przypuściła za jakiś czas kolejny szturm.
Za każdym razem odmawiałem. Ale przyszła kryska na matyska.
- Dziadek, chodź! - usłyszałem obok siebie kategoryczny głos Wnuczki. Nie dałem rady się jej oprzeć, zwłaszcza jej poważnym minom. Miała nade mną wiele przewag, w tym taką, że nie była w stanie zrozumieć przecież sportu, zwłaszcza tego zasranego!
Córcia, gdy spojrzałem na nią oskarżycielsko, zaprzeczyła, jakoby ją podpuściła na dziadka.
Poszedłem o tyle łatwiej, że jednak w tych trudnych warunkach udało mi się obejrzeć cały pierwszy set, który Iga wygrała.

Na placu było bez zmian z tą różnicą, że bardzo szybko i nieopatrznie wykopałem sobie grób. Bezmyślnie, zapominając że młody ma fazę na wodę, wziąłem go na ręce, mocno oparłem się o napompowany brzeg basenu, w którym w specjalnych walcach, wewnątrz nich, szalały dziesięciolatki, i w mocno nieergonomicznej postawie wsadziłem malutkie stópki do wody. Radocha była pewna. Wierzganie i chlapanie. Długo nie wytrzymałem, bo zadziałały prawa fizyki. Ciężar co prawda tylko 9 kg, ale wzmocniony przez ramię (moje wyciągnięte ramiona) robił swoje. Wyciągnąłem go poza basen. Natychmiast podniósł rączki dając wyraźny sygnał, że nawet głupi by się połapał. Wsadziłem go więc z powrotem. I tak to trwało. W końcu miałem dosyć. Udawałem, że nie widzę, co wyprawia, więc cwaniak na chama przywierał do mnie plącząc się gdzieś tam na dole. No i niestety wymiękałem widząc te malutkie wyciągnięte łapki i ten słodki dziób naznaczony desperacją i determinacją, co oczywiście wyglądało komicznie. W końcu naprawdę miałem dosyć. Wziąłem więc ten worek kartofli, który wcale nie protestował, i przeniosłem do daleko, w inne miejsce. Worek co prawda obrał od razu właściwą marszrutę na basen, ale po drodze było tyle atrakcji, że natychmiast o nim zapomniał.

Wracaliśmy bez problemów. Po drodze natknęliśmy się na panią, która prowadziła kota na smyczy.
- A wiesz mamusiu, my nie mamy takiej opcji, żeby kota prowadzić na smyczy! - zagadała Wnuczka.
Te i inne zwroty i słowa biorą się stąd, że i Córcia, i Zięć rozmawiają z nią w sposób dorosły używając "normalnych" słów bez zdrobnień i infantylizmów. Stąd to "marnowanie", na przykład. Co nie zmienia faktu, że w pełni świadomie i przepięknie stosuje różne zdrobnienia.
- A ta woda, to dla zdrowotności, prawda mamusiu?! - odezwała się, gdy nabierała do bidonu darmową wodę ze źródła szokując swoim słownictwem starszą kuracjuszkę stojącą nieopodal.
"Na szczęście" mówi też "normalnie", czyli, na przykład, Kiedy pójdziemy na jody? i tym podobne, czego nie byłem w stanie zapamiętać oprócz tego, że za każdym razem było słodkie, zaskakujące i zabawne.

W domu od razu rzuciłem się do laptopa, żeby ujrzeć to, na co miałem nadzieję. Mecz retransmitowali od początku. Mogliśmy więc spokojnie pójść do parku na jody. I potem nabrać do bidonu  śmierdziucha - Córcia i śmierdziuszka - Wnuczka.
W drodze powrotnej Wnuczka cały czas trzymała Żonę za rękę i nadawała non stop. Coś jej opowiadała co chwilę się zapowietrzając, bo język nie nadążał za myślami, tyle tego było. A gdy któremuś z nas udawało się przebić i coś powiedzieć, za każdym razem słyszeliśmy Ale ja chciałam coś ważnego powiedzieć! I natychmiast kontynuowała.

W domu miałem komfort, bo bez problemów ustawiłem sobie cały drugi set i do końca go obejrzałem. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie wyglądało to za ciekawie.
Dzieci nie chciały spać i klasycznie, wieczornie, dymiły, a my mimo tego z ulgą poszliśmy na górę. Poleżeć i poczytać. I dopiero za jakiś czas się zorientowaliśmy, że od jakiegoś momentu panuje przecież głęboka cisza. Musiała zapanować gwałtownie, od cięcia nożem.
 
SOBOTA (19.08)
No i dzisiaj dzieci wstały o... 07.15. Pięknie.

To my oczywiście razem z nimi.
Rano facet od drewna napisał, że chętnie przywiózłby mi je dzisiaj. Umówiliśmy się po 13.00 Bo teraz mam córkę z wnukami!
Po śniadaniu/I Posiłku wszyscy poszliśmy do Uzdrowiska Uzdrowiska na pożegnalny spacer. Nie mogło się obyć bez jodów, śmierdziuszki i... tłuczenia bierek. Ale przynajmniej zwracaliśmy dzieciom uwagę, że tak przewracać nie wolno. Młody nawet dawał radę przenosić pionki, ale nigdy nie było wiadomo, czy za chwilę pionek go nie obali. Za każdym razem Wnuk-V chwiał się dramatycznie, ale nie upadał.

Córcia wyjechała trochę po 12.00. A zaraz po przyjechaniu do domu wysłała mmsa - zdjęcie dyplomu, jaki otrzymała Za zajęcie I miejsca w konkursie powiatowym "Gospodarstwo Przyjazne Naturze". Gdy była u nas, opowiadała, jak się do niego zgłosiła, jako pełnoprawny rolnik. Trochę na wariata. Celem wizytacji miejsca pofatygowało się do niej jury konkursu.
- Jury nam powiedzialo ze bylismy bezkonkurencyjni i jak tylko od nas wyjechali to wiedzieli kto wygral - informowała mnie w kolejnym smsie (pis. oryg.) - No ale co się dziwić jak 3/4 Polski tujami stoi :) - uzupełniła.
Świnto prowdo! Od razu wiedziałem, że wygra. Nagroda 2 tys. zł, ale... niestety w bonach do wydania w sklepie ogrodniczym w Rodzinnym Mieście wiec fajnie ale nie super :) (pis. oryg., zmiana moja)

Po 13.00 facet napisał, że jest upał i że nie można rąbać. To się umówiliśmy na dostawę w poniedziałek do południa Bo później mamy gości. Zdaje się, że rozpoczyna się kolejna drewniana (drzewna?, chyba żadne nie oddaje sensu) saga.
W ciszy i spokoju zaczęliśmy ogarniać dom. Musieliśmy zacząć zaraz i natychmiast, kiedy drzemały w nas resztki sił i odpowiedzialności. I oczywiście dobrze nam to zrobiło.
Nie wiem dlaczego i skąd ten impuls, ale ni z gruszki, ni z pietruszki, zabrałem się za segregatory. Cztery z nich przejrzałem i wyrzuciłem mnóstwo nieaktualnego śmiecia. Zebrał się prawie cały wór. Oczywiście z takimi zbędnymi dokumentami jest jak ze zdjęciami. Ogląda się je, analizuje i przychodzą wspomnienia. A czas leci. Te cztery to było dopiero preludium. Szacuję, że jeszcze do uporządkowania jest ze... trzydzieści.
Gdy tak sobie porządkowałem i wspominałem, niespodziewanie douczyłem się biologicznie.
- A mógłbyś sprzątnąć tę muchę w kuchni, pod oknem?... - Tak ohydnie leży na plecach..., nogami do góry!
Sprzątnąłem wysuszone musze truchło i przy okazji poużywałem sobie, nomen omen, biologicznie na Żonie. Dodatkowo rozśmieszył mnie fakt, powtarzalny sto na sto w takich przypadkach, że gdy mi to mówiła, twarz "ozdobiła" charakterystyczna mina, mieszanka obrzydzenia i zgrozy. A gdy rzuciłem się do kuchni, widać było, że za żadne skarby tam nie wejdzie, dopóki głośno nie oznajmię Clear!

Wieczorem obejrzałem mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauf. Do tej  pory spotkały się siedem razy i wszystkie siedem wygrała Iga. Coco nie zdobyła nawet seta. Dzisiaj wygrała po raz pierwszy, 2:1.
Trzeba szukać dobrych stron. Jutro będzie więcej czasu, bo finału oglądać nie będę.

NIEDZIELA (20.08)
No i dzisiaj wreszcie ustawiliśmy swoje kawy.

Nowy ekspres ma takie możliwości. Te wybrane, nasze ulubione, zapisaliśmy na kartce, żeby co rano od nowa nie kombinować Zaraz, zaraz, jaką to ja kawę wczoraj piłem/-am, bo zdaje się, że była trochę...
Praktycznie cały dzień pisałem. Z różnymi przerwami. Najgorsza była ta, kiedy postanowiłem dla relaksu powycinać trochę chabazi. Wiedziałem, że to mnie wciągnie, ale nie mogłem się oprzeć, zwłaszcza że dobrałem się do takiego miejsca, w którym w niedalekiej przyszłości wybuduję wiatę, żeby w niej składować i sezonować drewno. Pomiary i wymyślanie koncepcji pochłonęły mnie bez reszty.
Ale w tym wszystkim udało mi się, co prawda dopiero dzisiaj, ostatecznie odtworzyć wtorek, który był zapewne innym niż ten pierwszy. Takim bardziej względem niego równoległym. Nie w sensie faktograficznym, bo tu wszystko zarejestrowałem, ale mentalnym. Czułem to, ale nie mogłem wiedzieć, który z nich byłby lepszy. 
Pod wieczór najpierw smsowo, a potem telefonicznie ustalałem z Justusem Wspaniałym szczegóły ich jutrzejszego przyjazdu. Zupełnie niepotrzebnie, bo Justus Wspaniały był dobry w dojazdach do Uzdrowiska i tego faktu nie omieszkał mi wytknąć.

Wieczorem obejrzeliśmy piętnasty odcinek Tacy jesteśmy.

PONIEDZIAŁEK (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 04.00. Godzinę i 28 minut przed wschodem słońca.
 
Wiadomo, blog i goście.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 16.15.

I cytat tygodnia:
Ostatecznie zapamiętamy nie słowa naszych wrogów, lecz milczenie naszych przyjaciół. - Martin Luther King Jr. (amerykański pastor baptystyczny, lider ruchu praw obywatelskich, działacz na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów i zniesienia dyskryminacji rasowej, laureat pokojowej Nagrody Nobla z roku 1964, człowiek roku 1963 magazynu „Time”)