poniedziałek, 25 września 2023

25.09.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 297 dni.

WTOREK (19.09)
No i dzisiaj wstałem po 7. godzinach snu.
 
Półprzytomny.
Ciekawe, kiedy skończy się ten system nieprzytomnego wstawania? Zimą? Specjalnie się nie łudzę znając o takiej porze roku życie w Biszkopciku (drewno plus odśnieżanie chodnika), w Naszej Wsi (drewno do potęgi trzeciej i olbrzymie tereny) oraz w Wakacyjnej Wsi (drewno do  potęgi trzeciej i... olbrzymie tereny). Nie inaczej będzie w Uzdrowisku - drewno i wszystkie bieżące sprawy, w tym kolejna koegzystencja z fachowcami.
Czy narzekam? Nie!

Rano Żona po przeczytaniu poprzedniego wpisu trochę się zasmuciła i zasmuciła mnie.
- Przecież ten zjazd udał się świetnie, wszystko wypaliło, była piękna pogoda, tyle ludzi, a ty go opisałeś jakoś tak, że czytający może mieć zupełnie inne wrażenie. - Może trzeba było go opisać tydzień później, a nie tak na świeżo, kiedy zawsze ci żal, że już się skończył?
Coś w tym niewątpliwie było, ale nie wiem i nigdy się nie dowiem, co bym i jak napisał z pewną zwłoką czasową, gdy opadłby już kurz bitewny.

Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Jysk był głównym miejscem zakupowym, ale i Biedronka sporo dołożyła. Kupiliśmy w niej, przy 50.% promocji, dwa... kapsułkowe ekspresy do kawy i trzy paczki kapsułek. Skoro goście nie będą mieć w zasadzie kuchennego aneksu, nie wspominając o kuchniach, jak to było w Naszej Wsi i w Wakacyjnej Wsi, gdzie mogli gotować, ile fabryka dała, bo to przecież poważne Uzdrowisko i zupełnie inne potencjał kulinarny i nastawienie turystów, to chcemy jednak dać im możliwość zrobienia sobie kawy, herbaty oraz zimnego śniadania, czy kolacji, bo oprócz podstawowego wyposażenia (talerze, kubki, szklanki, sztućce, itd) będą mieć do dyspozycji niewielką lodówkę. 
Po powrocie do domu robiłem to, co lubię, chociaż mam różny stosunek do poszczególnych faz tej pracy. Zmontowałem jedną z dwóch szafek. A faza pierwsza, kiedy trzeba rozpakować setki śrub i śrubeczek, poukładać je w należytym porządku i porównać z instrukcją oraz dojść, co jest co w elementach (emelentach) szafki, jest najbardziej upierdliwa i nieefektowna. Ale za to efektywna, bo potem jest już łatwo w tej drugiej fazie, twórczej, kiedy widać jak dany mebelek powstaje.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Wcześniej niż zwykle. Trochę przed 20.00 już spałem. Pomijając ilość i jakość snu w niedawnym czasie (zjazd, Wnuki) w ostatnich dniach dawał mi się we znaki żołądek (zjazd, wizyta w Pięknym Miasteczku, Wnuki), który nie wyrabiał przy tej różnorodności potraw, mimo że pilnowałem ilości i w żadnym momencie nie czułem przejedzenia.
Kulminacja niewyrabiania miała chyba miejsce dzisiaj w nocy, bo żołądek nie chciał się zastosować do starej reklamy Łagodnie przeczyszcza nie przerywając snu!
 
ŚRODA (20.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Pospałbym jeszcze, skoro w nocy wstawałem "tylko" dwa razy. Ale zdaje się kulminacja niewyrabiania się przeszła. Może dzięki zaordynowaniu mi przez Żonę wczoraj wieczorem, jeszcze przed pójściem na górę, wodnej zawiesiny aktywnego węgla. Przed drugą porcją, którą mi Żona chciała wcisnąć za jakiś czas, stawiałem opór, bo nie cierpię jałowości tej zawiesiny oraz trzeszczenia i skrzypienia w zębach po jej wypiciu, ale szybko poległem po pierwszej nocnej wizycie w toalecie. Druga była już taka "wyciszająca", więc do szóstej spałem, jak niemowlę.

Jeszcze przed I Posiłkiem zmontowałem drugą szafkę. Poszło błyskawicznie. Wszystko pamiętałem z poprzedniej, praktycznie nie zaglądałem do instrukcji, no i ta nie miała drzwi, więc ileś roboty odpadło.
Zaraz po I Posiłku facet przywiózł drewno - 4 metry przestrzenne dębu. I to nie był Ten Co Ma Gadane.
Postanowiłem sprawdzić drugiego. A potem może i trzeciego, bo muszę wiedzieć, który z nich jest najuczciwszy, a raczej, który najmniej  oszukuje i wciska kit.
Dzisiaj postanowiliśmy być pełną gębą mieszkańcami Uzdrowiska i pozałatwiać kilka spraw, jak tubylcom przystało. Pomijając takie drobiazgi, jak kupno Socjalnej i odbiór paczek z paczkomatu odkryliśmy nowe sfery naszego uzdrowiskowego życia. Do Krawcowej zawieźliśmy 7 zasłon do skrócenia i w ten sposób nawiązaliśmy współpracę na przyszłość. Pani w wyglądzie (trochę młodsza i bardziej pulchna) oraz w sposobie bycia oraz miłego usposobienia okazała się taką samą, jak ta "nasza" z Pięknego Miasteczka. Można było odnieść wrażenie, że krawcowe tak mają. 
A ponieważ sprawa trochę trwała przede wszystkim za sprawą niekorporacyjnych gadek, tylko takich fajnych, gdzie można się poznać, pogadać o dupie Maryni i mieć świadomość, że żadna ze stron się nie spieszy, a to lubimy, musiałem opłacić parking. A w Uzdrowisku samo trzaśnięcie drzwiami kosztuje minimum 4 zł. Czułem się, jakby mnie, mieszkańcowi, włodarze miasteczka wyrywali wątrobę. Żeby być traktowanym jak pospolity turysta?! Tego już dłużej nie mogliśmy zdzierżyć! Natychmiast pojechaliśmy do Uzdrowiskowych Usług Miejskich (zmiana moja), a potem, po fakcie, poczytałem sobie o nowej inicjatywie naszego(!) samorządu.
Władze samorządowe kurortu zdecydowały o powołaniu do życia nowego podmiotu, przypisując mu bardzo ważne zadania. Chodzi o spółkę Uzdrowiskowe Usługi Miejskie, która rozpoczęła działalność z początkiem tego roku.
- Nasz Miejski Zakład Komunalny już był tak obciążony szerokim wachlarzem usług, że doszliśmy do wniosku, iż musimy coś zmodyfikować w naszej przestrzeni, aby go nie dociążać - mówi burmistrz XY. - Stąd pomysł na UUM, czyli spółkę która zajęła się obsługą wszystkich parkingów gminy oraz obsługą całej miejskiej infrastruktury sportowej i rekreacyjnej systematycznie rozbudowywanej. Dojdzie jej inwestycja w postaci farmy fotowoltaicznej o mocy 5MW, którą zamierzamy wybudować i niezbędny jest operator.
Nowo powstałemu podmiotowi przypisano zadania natury estetyczno-porządkowej m.in. z zakresu drogownictwa gminnego. Z tym wiąże się np. poprawienie oznakowania na ulicach będących w zarządzie gminy.
Do końca czerwca br. pełniącym obowiązki prezesa spółki UUM jest AB, który wcześniej w Miejskim Zakładzie Komunalnym kierował jednym z działów. Później szefa firmy wyłoni się w drodze konkursu. (zmiany moje).
Muszę dociec, czy ten facet, którego zaczepiłem swego czasu przy jakiejś tablicy informacyjnej, gdy szliśmy z Q-Wnukami na boisko, a którą studiował dokładnie, po prezesowsku, to ten z konkursu. Bo tamten okazał się być właśnie prezesem. Wtedy skorzystałem z okazji i wiele się dowiedzieliśmy. Na przykład, że czas bezpłatnych parkingów na Pięknej Uliczce w końcu minie i że we wrześniu nowe latarnie zostaną zamontowane i będą świeciły. Ale przede wszystkim poinformował nas o całym systemie zakupu rocznych biletów parkingowych dla mieszkańców i różnych, terminowych dla turystów. A to było dla nas istotne w świetle planowanego przyjmowania gości i całej logistyki ich i naszego parkowania.
W UUM młoda dziewczyna była trochę zaskoczona, że teraz taki bilet chcemy kupić.
- Bo to jest bilet na cały rok i jeśli państwo go teraz kupicie, to będzie kosztował 80 zł, czyli tyle samo, gdybyście go kupili w styczniu.
Chciałem kupić, bo wychodziło mi, że jeden dzień(!) mijającego już roku będzie nas kosztował 80 groszy, więc oczy mi się świeciły, żeby panoszyć się na płatnych parkingach.
- Ale to jest bez sensu! - zaprotestowała Żona. - No, ile my jeździmy po Uzdrowisku i parkujemy?!
Musiałem sobie odpowiedzieć, że niewiele. A gdybym nawet się uparł, że będę parkował raz w tygodniu, to wyszło, że do końca roku kosztowałoby to nas 56 zł.
Bilet za 80 zł (może być trochę drożej w 2024) kupimy natychmiast w styczniu, a najlepiej pod koniec grudnia, bo zdaje się będą takie możliwości. Wychodziło mi, że przez cały 2024. rok za dzień(!) parkingu będziemy płacić niewiele więcej niż 20 groszy. Oczy mi się nadal świeciły. 
Nie dopytywaliśmy o okresowe bilety dla turystów. Na to przyjdzie czas.

Ledwo wróciliśmy do Tajemniczego Domu, a już przyjechał Szef Fachowców ze swoim pracownikiem.
Miał być od rana, potem smsowo przekładał przyjazd na piątek, by ostatecznie przyjechać o 13.00.
- Proszę cię, żebyś przy Żonie nie używał słowa "demolka", bo jest na nie wrażliwa. - Kilka razy go używałem sugerując co zrobicie, gdy przyjedziecie, i za każdym razem protestowała.
- Jaka demolka?! - To będzie zwykły demontaż. - patrzył na mnie porozumiewawczo.
Trochę go poznaliśmy. Ma tę dobrą cechę, istotną dla znerwicowanego i najczęściej przestraszonego inwestora, że z niczego nie robi problemu, wszystko da się w prosty sposób zrobić i Po jak najmniejszych kosztach.
Dzisiaj miał "tylko" przełożyć drzwi prowadzące do gości z jakichś tam na jakieś tam (lewe/prawe) i "zdemontować" ściankę działową oddzielającą dość debilnie kuchnię od reszty dołu. Od razu oboje uciekliśmy. Żona na górę do Pieska, a ja na dwór zabrać się za kolejny etap przygotowania miejsca pod składowanie drewna.
Oczywiście miałem lepiej, bo ze ścianką pałowali się obaj niesamowicie (wykonana na 300%), a ja nie musiałem słuchać powtarzanych w nieskończoność młotkowych stukotów, wkrętarkowych pisków, brechowych zgrzytów i ciarkowych dźwięków pękającego szkła. A Żona i Piesek musiały to znosić.
Gdy się wykonuje takie prace, nazwijmy je A, to w mig pojawiają się B. Chamskie ślady po ściance na ścianach i suficie w oczywisty sposób wymagały obrobienia i malowania. Ale to nie było wszystko.
Ponieważ w końcu dzisiaj, tam na górze w Pokoju Pieska, Żona i ja ostatecznie zdecydowaliśmy się na określony typ żeliwnej kuchni, to ona natychmiast pociągnęła za sobą C, D, E, F, G i H.
C było oczywiste - postawienie kuchni przy kominie wymagało wybicia w nim otworu do spalinowego ciągu oraz położenia na nim kafli nad kuchnią na całej jej szerokości. Bardzo szybko pojawiło się D.
Bo przed kuchnią powinno leżeć coś niepalnego na wypadek wylatujących z paleniska iskier albo kawałków rozżarzonych bierwion, co na pewno się zdarzy, bo tak nauczyło nas doświadczenie. Można by położyć kawałek jakiejś blachy, ale natychmiast powstawał problem wielkości, rodzaju materiału, możliwości kupna i funkcjonowania przy kuchni, żeby się nie potykać i nie przewrócić z gorącym garem lub się zwyczajnie nie zabić.
Szef Fachowców optował za położeniem kafli Przynajmniej ja tak bym zrobił u siebie! A ponieważ Żona od początku nienawidziła paneli w kuchni, zdecydowanie dziadowskich względem reszty całego dołu domu, to błyskawicznie znaleźliśmy się w dziale E. Ten był mocno rozbudowany.
Panowie błyskawicznie zerwali kuchenne panele, ale żeby to zrobić, musieli najpierw wykonać prace z obszaru F. On obejmował demontaż ciągu szaf, szafeczek i półki, które stały na jednej ścianie kuchni, od naszego początku puste i nieużywane, do których Żona natychmiast po wprowadzeniu się zapałała nienawiścią, bo tylko zagracały przestrzeń i ją ograniczały oraz spuszczenie wody z grzejnika stojącego prostopadle do ściany przy tych szafach, który to grzejnik w przyszłości wymagał przeróbki swoich podłączeń, żeby mógł być usytuowany przy ścianie. To nadal mieściło się w dziale F, jak również zrobienie czegoś (malowanie, tapetowanie?) z ordynarną ścianą, której prawdziwe oblicze zostało odsłonięte przez zdemontowane meble.
Panowie mogli wrócić do działu E. Skończyli demontaż paneli i oczom wszystkich ukazała się brzydka, gruba płyta pilśniowa. Żona zdecydowała, żeby ją natychmiast zerwać. Udało się prawie w całości, bo te resztki przy meblowym ciągu kuchennym wymagały odcięcia, a panowie czegoś takiego się nie spodziewali i stosownego narzędzia nie mieli. I znowu oczom wszystkich ukazała się "ciekawostka", tym razem cały czterdziestoletni przekrój działań jego poprzednich właścicieli. W części pierwotnej, wtedy niekuchennej leżał parkiet, a w kuchennej kafle z czasów komunistycznego niedostatku. Pod nimi zaś był już beton. Wszystko do zerwania z wyjątkiem betonu oczywiście. Szykował się etap G, ale tu akurat i Żona, i panowie go nam oszczędzili, bo nie szłoby przez najbliższe tygodnie żyć. Ostatecznie umówiliśmy się, że etap G będą robili z doskoku, bo najpierw chcieli w styczniu (bardzo śmieszne), kiedy mieli do nas zlądować na stałe, żeby na górze przerabiać jeden z pokoi na łazienkę i w ogóle przysposabiać górę na jedno mieszkanie dla gości. Od razu etap ten (G) został poszerzony o wycięcie części paneli z salonu tych, które Żona toleruje, tych przy kominie, żeby było można porządnie wykonać etap H. A on będzie obejmował zrobienie na całej odkrytej powierzchni wylewki samopoziomującej i położenie na niej kafli wraz z cokolikami. W tej sytuacji D zniknie, skoro pojawi się H, a to spowoduje, że stanie się ono G, więc nie będzie tak źle.
 
Na terenie pod przyszłą drewutnię, części B (część A była gotowa i jest już tam złożone drewno od Tego Co Ma Gadane), ciężko pracowałem. Piszę "ciężko", bo akurat tak było. Z całego terenu żmudnie wykopywałem korzenie po roślinach, które tworzyły tam jeszcze niedawno dżunglę. Zebrało się tego dwa wory. Kubaturowo wszystko by się zmieściło do jednego, ale uniemożliwiał to ciężar. 
Najlepsze mnie czekało. W rogu, przy rurze spustowej, gdy jakiś czas temu zlikwidowałem dżunglę, odkryłem metalową beczkę wkopaną w ziemię, a w niej potężny plastikowy wazon(?). Początkowo myślałem, że to był taki specyficzny system zbierania wody, ale okazało się, że rury spustowe były sobie, a beczka sobie. Z wazonu zacząłem wybierać kleistą czarną maź, która w dużej ilości mogłaby stanowić idealne bagno, nomen omen, tak się kleiła. Trudno ją było oderwać od szpadla, a potem pozbyć się jej z taczki. No i jak na bagno przystało, cuchnęła. Gdy osiągnąłem dno, nomen omen, udało mi się wazon oderwać od beczki z charakterystycznym sykiem, po pod nim dalej było bagno. Wazon rozlatywał mi się w rekach i na jego przykładzie mogłem sobie unaocznić, ile czasu może upłynąć, aby plastik rozłożył się całkowicie. Bo upłynęło 40 lat (zakładam, że poprzedni właściciele od razu w tym rogu posesji ustawili takie piękne puzderko na kwiaty; lepszym określeniem byłaby kadź) od czasu wybudowania domu. 
Z beczki małą ogrodową łopatką dalej wybierałem breję, aż, ku mojej radości, dotarłem do litego piasku, mokrego co prawda, ale praca z nim stanowiła już samą przyjemność. A jeszcze większa była moja radość, gdy łopatka metalicznie brzęknęła o dno beczki. Dziwny przypadek, bo po raz pierwszy bodajże w życiu świadomość osiągniętego dna bardzo dobrze podziałała na moją psychikę.
Teraz już tylko wystarczyło obkopać beczkę znając jej "denny" wymiar i zastosować podstawowe, moje ulubione narzędzie, to najprostsze z prostych, łom. Beczka wylazła jak z masła. Lej po niej zasypałem i było fertig.
Trzecim etapem było wyciąganie z terenu wszelakich płytek betonowych, które 40 lat temu tworzyły ścieżkę w wiadomym wówczas celu. Były kompletnie niewidoczne, zasypane ziemią i obrośnięte mchem. Chodziłem po terenie niczym saper, tylko że zamiast szpikulca do wykrywania min, posługiwałem się szpadlem. Uderzając nim co kawałek czekałem na charakterystyczny dźwięk i już taką płytkę miałem. Uzbierało się kilkadziesiąt sztuk. Każdą czyściłem z ziemi i z mchu i układałem we wdzięczne słupeczki. 
Do domu wróciłem wykończony. Kuchnia i salon stanowiły już inną przestrzeń i było pięknie, mimo ruinacji podłogi i zatrzymania tego procesu w połowie.
- A wytnie pan sam otwory w metalowej futrynie, żeby drzwi mogły zamykać się na klamkę i na zamek? - Bo my już dzisiaj nie zdążymy. - zapytał Szef Fachowców. - Bo drzwi zdążyliśmy przełożyć.
Faktycznie, zaczęło się ściemniać.
- Oczywiście! - Nie ma problemu! - dodałem, żeby podkreślić, że sroce spod ogona nie wyskoczyłem.
Poza tym propozycja samego Szefa Fachowców, który potrafi zrobić wszystko z wyjątkiem bodajże tapetowania Bo jakoś ta robota mi nie leży!, i potraktowanie mnie, jak chłopa, który też potrafi zrobić  fachową rzecz, była nie do odrzucenia i w jakimś stopniu mnie podbechtała Ja nie zrobię?! Poza tym to miało być jakieś wyzwanie, jakaś finezja, a nie prymitywne babranie się w błocku.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2/3 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy
- Śpisz?! - zapytałem w połowie.
- Nie! - Żona zaprotestowała gwałtownie.
Ale wiedziałem, że nie chciała się przyznać i walczyła ze sobą.
- Śpisz! - w moim głosie za jakiś czas nie było już pytania.
Patrzyła na mnie półprzytomnie i z twarzy wyczytałem, że została "przyłapana" na gorącym uczynku. Zacząłem się dusić ze śmiechu wiedząc, co będzie.
- Ale nie będziesz na mnie krzyczał? - tym razem wybrała taką wersję tekstu. - Bo wiesz, ten dzisiejszy pobyt fachowców spalił mnie psychicznie...
Wiedziałem. Skoro zamiast demontażu była demolka.
 
Cały dzień czułem się żołądkowo świetnie. Nówka nieśmigana. To było ważne oczywiście z różnych względów, chociażby z tak błahego, jak spokojne wyjście we troje na spacer (wczoraj w panice musiałem zawrócić w jego jednej piątej, jeszcze pod koniec Pięknej Uliczki), ale najistotniejszy był sobotni wyjazd do Rodzinnego Miasta, aby spotkać się z moją klasą, żeby uczestniczyć w obchodach 75-lecia powstania naszego ogólniaka i żeby zobaczyć się z Bratem.

CZWARTEK (21.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano nie mogłem się nadziwić nowej przestrzeni. Gdy siedziałem przy stole przed laptopem, wzrok biegł daleko, aż do kuchennego okna.
Do I Posiłku pisałem. A po nim Żona z Pieskiem uciekły do Uzdrowiska Uzdrowiska na długi spacer.
- Najbardziej nie znoszę ze wszystkich prac, które wykonujesz, tych z gumówką! - Ten dźwięk i smród ciętego metalu!...
Drugą, ale o tym nie wspominałem, jest cięcie drewna piłą łańcuchową. Co tu dużo mówić - Żona po prostu mocno się niepokoi o mnie, gdy używam tych narzędzi. 
- A zadzwonisz do mnie, gdy skończysz?
Obiecałem.
Zadzwoniłem wcześniej, niż myślałem. Bo ledwo Żona wyszła z Pieskiem, a zadzwonił Szef Fachowców. Długo rozmawialiśmy na temat szykowanej przez niego umowy, o rozpoczęciu prac gdzieś w połowie stycznia oraz tych, z doskoku.
- Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że nie tyle, że nie zakończyłem pracy z gumówką, to nawet  jej nie zacząłem. - zadzwoniłem  do Żony i wszystko wyjaśniłem.
Zabezpieczony okularami i rękawicami ciąłem metal aż iskrzyło, nomen omen. Dziury wyglądały tak, że żaden fachowiec by się ich nie powstydził, ale najważniejsze, że drzwi zamykały się idealnie, i na klamkę, i na zamek.
- Możesz wracać! - zadzwoniłem do Żony.
- Właśnie jestem u wlotu Pięknej Uliczki. - Zjadłam sobie galaretkę w Uzdrowisku Uzdrowisku.
Żona galaretki lubi, ale tutaj przede wszystkim świadomość, że może do niej dotrzeć na piechotę, w każdej chwili i do swojego ulubionego Uzdrowiska Uzdrowiska.
Całe popołudnie aż do zmierzchu układałem palety i je poziomowałem. A to była aptekarska robota. Ponadto pozostałe trójkątne miejsca też musiałem zapaletować, więc przycinanie i poziomowanie otrzymanych paletowych trójkątów nadal mieściło się w kategorii aptekarstwo.
W końcu płaszczyznę, na której zalegnie drewno miałem gotową. To dla rozrywki ciężkim młotem powbijałem duże kotwy i powsadzałem do nich krawędziaki. Wizualnie zrobił się zarys przyszłej drewutni.
Oceniłem, że jestem z nią w połowie drogi licząc od pierwszych kroków przy wycinaniu wszystkich roślin z tego poletka.

Wieczorem obejrzeliśmy bez problemów 1 i 1/3 odcinka Tacy jesteśmy.

PIĄTEK (22.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Alarm miałem nastawiony na szóstą.
Na tarasie "musiałem" się gimnastykować w jego rogu, bo stąd miałem najlepszy widok na niebo i na kolory, które wschodzące słońce kładło na delikatne pierzaste chmury. Do tego wokoło zielenina, śpiew ptaków i szum rzeki oraz... cisza. Bajka.
Przed 08.00 zdążyłem telefonicznie dopaść Córcię, która akurat wchodziła do szkoły. Wymyśliłem, że w niedzielę, po śniadaniu u Brata, wpadnę do Dziury Marzeń bez zapowiedzi, na godzinkę, dwie. Zdawałem sobie sprawę, że ani chybi natknę się na Zięcia, ale co jest do jasnej cholery!...
- To nie jest najlepszy pomysł... - skomentowała Żona, gdy się nim podzieliłem czując przez grube warstwy skóry, że to nie jest najlepszy pomysł. - Sam wiesz, jak jest... - A poza tym chyba nie chcesz uzyskać wiadomego efektu po twoim Hurrra! Tatuś niespodziewanie przyjechał! Cieszycie się?! - Lepiej zadzwoń i uprzedź.
Argument przekonał mnie w trymiga.
Córcia nie miała nic przeciwko i się śmiała.
- Ale, tato, uprzedzam, że Wnuk-V ma gorączkę, kaszle i dzisiaj, za chwilę, Zięć idzie z nim do lekarza. - A Wnuczka już zaczyna... (zmiany moje)
Gwałtownie zrezygnowałem. Wiadomo, jak to, co przechodzi z dzieci na dorosłych, jest wredne i złośliwe. Umówiliśmy się, że gdy będzie wracać ze szkoły, zadzwoni, bo poprzednio, małpa, miała mi zrelacjonować swoje spotkanie z rodzicami i tego nie zrobiła.
- Żona zawsze mądrze doradzi! - wygłosiłem sentencję na cały głos i na cały otwarty dół.
- Żeby tylko mąż był zawsze gotów tych rad posłuchać... - usłyszałem z oddali. I wydawało mi się, że dobiegło mnie delikatne westchnienie.

Niczego fizycznego praktycznie nie robiłem. Nie chciałem się tak czuć, jak wczoraj, "połamany", w kontekście wyjazdu do Rodzinnego Miasta i czekających mnie radosnych uroczystości, a przede wszystkim spotkania z klasą. 
Zabrałem się wreszcie za selekcję zjazdowych zdjęć, żeby ten galimatias uporządkować i do koleżanek i kolegów wysłać te najważniejsze. Udało się wybrać 13 reprezentatywnych, ale i tak całość ważyła 45 MB. Nic dziwnego, że kilka adresów mi odbiło, za przeproszeniem, ale Żona mi poradziła, żebym to zrobił w ratach. Zabiorę się za to dopiero w poniedziałek, wtorek.
Ciężar spadł mi z serca. Dzięki pomocy Żony temat w zasadzie został zamknięty. To mi dodało tyle energii, że jednak postanowiłem wyjść na dwór i popracować, ale  krótko. Wiedziałem, że w większości będę miał do czynienia z myśleniem i finezją, więc tym bardziej chciałem. Rzecz dotyczyła wypionowania krawędziaków na tyle trwale, żebym mógł je później połączyć ze sobą mniejszymi, konstrukcyjnymi, i dopiero wtedy na stałe umocować do kotew. Bo pion to podstawa. 
To sformułowanie natychmiast skojarzyło mi się z naszym ostatnim zjazdem. Imprezowicz, ten kolega, który załatwił dla nas kapelę i kupił odpowiednią ilość szampana, przywiózł ze sobą mnóstwo zdjęć przedstawiających afisze z obszaru bhp i edukowania klasy robotniczej z czasów siermiężnego gomułkowskiego socjalizmu. Wybraliśmy kilka i udało się nam je wydrukować w kolorze w recepcji hotelu, po czym poobwieszać nimi wszystkie toalety, salę bankietową i wejścia do miejsc noclegowych.
Zacytuję tylko dwa: 
                                                 ALKOHOL SZKODZI 
                                                          ZDROWIU
                                                  TYLKO CZŁOWIEK
                                                       NA POZIOMIE 
                                               TRZYMA SIĘ W PIONIE

Uważałem, że ten akurat był zbyt finezyjny, jak na klasę robotniczą i bardziej pasował do inteligencji pracującej, takiej jak, na przykład, my. Natomiast drugi był uniwersalny, pasował i tu, i tu, bo przekaz był jasny i czytelny.
                                             
                                             OSOBY NIEPOTRAFIĄCE
                                                 TRAFIĆ DO SEDESU
                                                           PROSIMY
                                               RZYGAĆ PRZEZ OKNO
 
(kolor czcionki jak w oryginale)
 
W pionowaniu pomogła mi Żona. Trzymała pion krawędziaka za pomocą poziomicy, a ja je blokowałem wcześniej przygotowanymi  zastrzałami, które z kolei blokowałem wkrętami wkręcanymi wkrętarką (czarna krowa w kropki...). A że miałem niedopasowany bit, a właściwego w bałaganie nie udało się znaleźć, to wkręcanie szło ciężko z przewagą bezsensownego tłuczenia bitem po główce wkręta. Do tego stopnia, że gdy któryś musiałem wykręcić i na końcu wziąłem go w palce lewej ręki... oparzyłem sobie palec wskazujący. Bardzo śmieszne. A miałem sobie niczego złego przed uroczystościami jubileuszowymi ogólniaka nie zrobić. Żona zniwelowała ból smarując sokiem z żyworódki i bardzo szybko przeszło i mogłem dalej funkcjonować, ale bąbel powstał. Od wkręta oparzenie II stopnia? Chyba rekord świata!
 
Gdy zmierzchało, odgruzowałem się i spakowałem na jutrzejszy wyjazd. A potem od 17.30 zacząłem oglądać mecz naszych pań z Niemkami w ramach kwalifikacji do igrzysk olimpijskich Paryż 2024. Oczywiście byłem w stałym kontakcie z Konfliktów Unikającym. Siatkówki kobiecej nie oglądałem dawno i trudno było mi się z powrotem przyzwyczaić. Ponadto nasze grały słabo, ale jakimś cudem wygrały 3:2. A miały nóż na gardle po wpadce i przegranej z Tajkami. Mimo wszystko moja nadzieja na zakwalifikowanie się omawiana w smsowej komunikacji była większa niż u Konfliktów Unikającego.
Wieczorem obejrzeliśmy 1/2 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy. W trakcie oglądania wysyłaliśmy do siebie na różne sposoby dziwne sygnały (ziewanie, dziwne wiercenie się, wzdychanie) będące w jawnej sprzeczności z pozytywną energią oglądania i zainteresowania akcją.

SOBOTA (23.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Nawet wypoczęty mimo że żołądek kazał mi w nocy wstawać dwa razy. 
A gdy wstałem, zmusił mnie do trzeciej wizyty w toalecie. Wizyta w Rodzinnym Mieście i na uroczystościach zapowiadała się ciekawie. Ale o dziwo, nie panikowałem, jak w podobnych razach, które potrafią się zdarzać. Tak miałem, mam i będę miał, i musiałbym od nowa się urodzić. Ale to co było przedtem a teraz to ziemia a niebo. Trzeba powiedzieć krótko - dzięki Żonie. Ona oczywiście jeszcze lepiej by mnie naprostowała względem szeroko pojętego mojego układu pokarmowego, czy trawiennego, ale się nie daję. Z tylu rzeczy musiałbym zrezygnować, więc bez przesady. Tych, z których zrezygnowałem, zupełnie nie żałuję, zaś ta jedna, z której niby miałbym zrezygnować, została jako opoka. Nietrudno zgadnąć co to takiego, bo czytający świetnie się orientują.

W Rodzinnym Mieście, w ustalonym miejscu, wskazanym przez Kapitana, byłem idealnie punktualnie.
Mimo objazdowych niespodzianek po drodze i konieczności zaparkowania Inteligentnego Auta w sporej odległości od miejsca uroczystości. Po Kapitanie byłem drugi. Od razu przypiął mi do klapy okolicznościowa plakietkę i czekaliśmy na maruderów. Schodził się tłum ludzi, a wiekowy przekrój, dwudziestokilkulatkowie do osiemdziesięciolatków, budził mieszane uczucia, od podziwu, radości do zgrozy. Nas było jedenaścioro.
Przy każdym wejściu budynku, na każdym rogu korytarzy, przy wszelkich schodach i w newralgicznych punktach stali uczniowie i nauczyciele kierujący ruchem, gotowi natychmiast pomóc w najdrobniejszej sprawie.
- A którędy do toalety? - zapytałem młodego sympatycznego człowieka, bo uważałem, że po podróży mi się należy, a poza tym było wiadomo, że uroczystość potrwa.
- Pójdzie pan prosto, przy szatni proszę skręcić w lewo, a potem w prawo i tam już pan zobaczy... - Zaprowadzić pana? - dodał po chwili.
Widocznie musiał dostrzec w moich oczach delikatną dezorientację, a może coś w postawie starszego absolwenta, a może był po prostu niezwykle grzeczny i uczynny.
- Nie dziękuję! - Jeszcze dam radę... - roześmiałem się, bo mnie ubawił. Wcale się nie spłoszył, odczytał intencję mojej reakcji i też się uśmiechnął.
 
Uroczystość w reprezentacyjnym miejscu Rodzinnego Miasta była przygotowana z pompą, pietyzmem i adekwatnie do jubileuszu. Wszystko zostało przewidziane i przeprowadzone, każdy szczególik programu idealnie i to należało podziwiać. Tu nie mogło być nic pozostawione przypadkowi przy świadomości napiętego całodziennego programu obchodów. Ale oczywiście rozpoczęła się z klasycznym opóźnieniem jednego kwadransa, o 11.15.
Prowadziła ją świetnie dobrana para naszych absolwentów, ona rocznik 2019, on 2016. Śmiech pusty ogarniał takich, jak my, gdy to słyszeliśmy. Patrzyliśmy na siebie, wzdychaliśmy i przewracaliśmy oczami. Oboje szczupli, ona ładna i zgrabna, on przystojny, ubrani galowo w jednolitej czarnej tonacji, bez żadnych ekscesów kostiumowych, ze świetnymi głosami i dykcją oraz znawstwem języka polskiego, inteligentni. Podołali całości idealnie. Szacunek.
Najpierw zostały wprowadzone poczty sztandarowe (ok. 10) naszej szkoły i wszystkich innych średnich z Rodzinnego Miasta. A potem padło hasło (rozkaz, polecenie?) "Do hymnu!". Zaintonował go świetny szkolny chór, a cała sala się dołączyła. Dawno nie śpiewałem czterech zwrotek. Sam siebie zaskoczyłem, bo znałem wszystkie. 
I nastąpiło to, co musiało przy takich okazjach - morze przemów. Wystąpiło chyba z dwunastu mówców, jeśli nie więcej. Rozpoczęła pani dyrektor, to oczywiste, potem sekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji i Nauki, jedyna kobieta na tym szczeblu, co odnotowałem temu przytłuszczonemu pisowskiemu discopolowcowi, ministrowi Czarnkowi, na plus, dalej prezydent miasta, kilku posłów i posłanek oraz jeden senator, a potem niezliczona rzesza szefów różnych organizacji oświatowych i innych współpracujących i wspierających naszą szkołę. Kuria też musiała być w osobie naszego, młodego, ale już dość spasionego, absolwenta, księdza dr jakiegoś tam. Każdy mówca poczuwał się do wręczenia pani dyrektor bukietu kwiatów oraz okolicznościowego prezentu.
Wytrzymałem wszystko. Plus Kapitan i jeszcze kilkoro z nas. Reszta się zmyła z różnych powodów.
U Kolegi Lekarza, tego, który opiekował się Córcią w trakcie pierwszej ciąży, powód był prosty.
- Kurwa! - Nie mogę znieść tych pisowskich gąb i tego ich pierdolenia! - Do zobaczenia w szkole! - szepnął mi do ucha i zniknął. 
Jak mi później wyjaśnił, będąc mieszkańcem Rodzinnego Miasta, wszystkich znał i wiedział o nich sporo i dlatego nie mógł wytrzymać. Ja zaś nie wiedziałem nic, oprócz tego, że byli z PIS-u, więc było mi łatwo. 
Dwa przemówienia zapadły w pamięci. 
Jedno naszej absolwentki, lat około pięćdziesięciu, powszechnie znanej dziennikarki telewizyjnej i internetowej, która mówiła lekko, ze swadą i dowcipem ciągle humorystycznie odnosząc siebie do swoich lat szkolnych, różnych nauczycieli będących na sali i wspominając różne sytuacje, zwłaszcza te w otoczce zgrozy, czyli z chemii i matematyki. Nie czuło się zupełnie tych pięciu minut jej wystąpienia. Na koniec w bardzo inteligentny, subtelny i wyraźny sposób wspomniała o zbliżających się wyborach i dała PiS-owi lekkiego prztyczka w nos. 
Drugi mówca, też kobieta, zajęła nam raptem minutę. Jako przewodnicząca ZNP (Związek Nauczycielstwa Polskiego; były też dwie przedstawicielki - NSZZ "Solidarność" Nauczycieli oraz Forum Związków Zawodowych) w imieniu całej trójki krótko i na temat życzyła pani dyrektor i szkole tego, co należało życzyć.
- Musi być nauczycielką matematyki. - wymieniliśmy między sobą nasuwające się spostrzeżenie.

Gdy godzinna faza mów minęła, nastąpiła część poświęcona wręczaniu specjalnych nagród-medali osobom szczególnie zasłużonym dla naszej szkoły. W slajdowym pokazie mogliśmy zobaczyć nazwiska wszystkich tych, którzy do tej pory takie wyróżnienia otrzymali. A dzisiaj wśród nich był Kapitan oraz nasza koleżanka, Anglistka, która po maturze i studiach wróciła do szkoły, aby pracować w niej aż do emerytury, a teraz nadal się udziela na jej rzecz.
Organizatorzy przygotowali jeszcze jedną niespodziankę. Na specjalnym slajdowym pokazie widownia mogła zobaczyć zdjęcia i nazwiska wszystkich dyrektorów szkoły od początku jej istnienia z podanymi latami ich działalności, wicedyrektorów oraz nauczycieli, w tym osób zmarłych. Na sali zapanowała cisza, bo wszyscy nagle cofnęli się do swoich lat i wspomnień. A potem jeszcze w podobny sposób przedstawiono całą historię ogólniaka. Trudno było być obojętnym wobec tego, co widzieliśmy przez kilka minut.
Ostatnią częścią uroczystości był występ chóru. Zróżnicowany repertuar i profesjonalizm spowodował, że trud dwóch godzin siedzenia został złagodzony. A dodatkowo złagodził go drobny poczęstunek w kuluarach budynku. I tak minęło dwie i pół godziny.
 
Pozostała część jubileuszowych obchodów odbyła się w budynku szkoły. A to już była ta faza, która całkowicie wymykała się wszelakim ramom organizacyjnym. Bo tłum był dziki i różnorakim powitaniom i rozmowom w każdym z zakamarków szkoły nie było końca. Organizatorzy starali się wcześniej zapanować nad sytuacją zdając sobie sprawę, co może być, więc do obsługi całego zamieszania oddelegowano mnóstwo aktualnych uczniów zwijających się jak w ukropie, w sali gimnastycznej zaproponowali jakieś występy, a na I piętrze odsłonili pamiątkową tablicę. Dodatkowo starali się zgromadzić wszystkich w poszczególnych salach lekcyjnych według roczników.
No cóż, nasza klasa zawsze była krnąbrna i tak zostało. Z żadnej z propozycji nie skorzystaliśmy, nawet z siedzenia w jakiejś klasie twierdząc, że z leszczami młodszymi od nas o 2 lata nam nie po drodze, a tylko włóczyliśmy się po korytarzach przywołując różne wspomnienia, by potem zasiąść w jakiejś sali, pełniącej akurat rolę q-kawiarni, wszyscy przy jednym stole i gadać bez końca nie mogąc sobie za Chiny przypomnieć, jaką ta sala pełniła funkcję za naszych czasów.
Przed 16.00 ze szkoły się wynieśliśmy. Mieliśmy zaplanowane nasze stałe klasowe spotkanie. Już w naszej historii dwudzieste drugie. Jak zwykle ostatnio był to ten sam hotel z restauracją, gdzie  zamawiamy obiady, siedzimy, gadamy, śpiewamy i sprawdzamy w naszym dzienniku obecność odnotowywaną zawsze przez Przewodniczącą. Frekwencja się poprawiła względem uroczystości formalnych, bo ostatecznie było nas piętnaścioro. Na monografii szkoły przygotowanej i wydrukowanej przez organizatorów, którą każdy z nas otrzymał, wzajemnie sobie złożyliśmy
podpisy. Żegnaliśmy się do następnego razu, a ja wszystkich zapraszałem, w tym Kanadyjczyka I i II, (chciało im się przejechać, a raczej przeleć taki kawał świata) do Uzdrowiska.

Przed 19.00 byłem już u Brata. Miał czas tylko do 20.00, bo do tej godziny zgodził się go zastąpić w pracy jego kolega. Udało się wspólnie obejrzeć drugą połowę meczu Polska - USA (pierwszą część relacjonował mi na bieżąco smsowo Konfliktów Unikający), w którym nasze dziewczyny miały kolejny raz nóż na gardle. Wygrały 3:1 i mi zaimponowały.
Brat przed wyjściem dał mi kilka wytycznych - jak postępować z kotami, co mogę sobie zjeść na kolację, mimo że mu mówiłem, że jeść nic już nie będę, jak włączać i wyłączać telewizor, mimo że mu mówiłem, żeby wyłączył, bo już niczego oglądać nie będę, jak rano mam sobie zrobić kawę i Uważaj z gazem! I rozstaliśmy się do rana, do 08.00, przy jego zdziwieniu, że w niedzielę wstaję o 06.00.
Najpierw na laptopie zrobiłem sobie onan sportowy, a potem do 21.30 czytałem. I padłem pamiętając, żeby oba koty przeflancować z sypialni, bo inaczej ze spania nici. 
W tym przeflancowywaniu konsekwentnie tkwiłem dopóki, dopóty obu jednocześnie(!) nie ujrzałem w przedpokoju. Wtedy z ulgą natychmiast zamknąłem drzwi. Bo przeflancowywanie trochę trwało. Gdy jednego udało mi się pozbyć, a nie było łatwo, bo w końcu były u siebie i swoje przyzwyczajenia miały, to nagle odkrywałem, że ten wcześniej przeflancowany nie wiedzieć kiedy znajdował się z powrotem w "mojej" sypialni. Wyraźnie na ten temat miały inne zdanie. 

NIEDZIELA (24.09)
No i dzisiaj wstałem o ...06.00. 

Sypankę zrobiłem sobie bez problemu i zasiadłem przed laptopem. A gdy wszystko wyczytałem i obejrzałem, niezwykle wyluzowany czytałem sobie książkę.
Brat przyszedł o dziewiątej.
- Nie mogę się nadziwić, że od ósmej ani razu do mnie nie zadzwoniłeś?! - stał  nade mną nie mogąc się nadziwić.
- A po co miałem dzwonić? - Gdyby było coś poważnego, to byś przecież mnie powiadomił.
- No, tak, ale nasza siostrunia na twoim miejscu to by dzwoniła do mnie z pięć razy i by na mnie wrzeszczała.
Od razu zrobił mi śniadanie, bo się zawsze przejmuje gośćmi, a poza tym tak ma.
- Ty to jesteś dziwny facet... - znowu stał nade mną nie mogąc się nadziwić, gdy jadłem dwie kiełbasy na gorąco, mnóstwo fasolki szparagowej, bo bardzo lubię, i ogórki kiszone. - ... Że to wszystko jesz bez pieczywa?!... 
Dziwi się tak od dobrych kilku lat, kiedy u niego jestem.

Pożegnaliśmy się o 11.00. Ja chciałem być wcześnie w domu, a Brat po nocce musiał pójść spać.
Drogę, piękną zresztą, z Rodzinnego Miasta do Uzdrowiska znam już całkiem dobrze, więc jechało mi się bardzo przyjemnie i niesmutnie, jak po ostatnim zjeździe. Nie dość, że czekała na mnie Żona, to z moją klasą widuję się co roku i z większością koleżanek i kolegów mam kontakt i telefoniczny, i mailowy.
W domu byłem tuż przed 13.00. Przy cydrze i Pilsnerze Urquellu zrelacjonowałem cały pobyt, bo nie dość, że Żona Brata zna i wszystkie z nim związane smaczki, to dodatkowo zna wiele osób z mojej klasy, które poznała i polubiła, gdy dwa razy mieliśmy spotkanie u nas, w Naszej Wsi.
Bardzo szybko wyszło nam, że jest niedziela i że "trzeba" pójść w Uzdrowisko Uzdrowisko, a na dodatek do Lokalu z Pilsnerem II. Było super.

O 20.30 rozpoczął się ostatni mecz Polek, tym razem z Włoszkami. Ponownie mieliśmy nóż na gardle, bo chcąc się zakwalifikować "znowu" musieliśmy wygrać. Takie warunki postawiły i sprawę ukonkretniły Amerykanki, które we wcześniejszym meczu z Niemkami wygrały i tym samym awansowały. A kwalifikowały się tylko dwie drużyny.
Wielu rzeczy z tego meczu z Konfliktów Unikającym nie rozumieliśmy. Bo jak, na przykład, można go było wygrać, skoro pierwsze dwa sety graliśmy źle, a pierwszy fatalnie?! A jednak wynik ostatecznie brzmiał 3:1. Sumarycznie dziewczyny mi zaimponowały swoją determinacją, wolą walki i odpornością psychiczną. Brawo! Po 16 latach zagrają na igrzyskach.
A jakie podsumowanie wrażeń i emocji? Moja nadzieja zwyciężyła!
 
PONIEDZIAŁEK (25.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30, chociaż po wczorajszym meczu chciałem o 07.00.
 
Wyszłoby na to, że cały dzień pisałem, ale to nieprawda. Bo sporo się obijałem, a gdy tylko kurier przywiózł z IKEI wiklinowy fotel do łazienki, naczynia, a przede wszystkim ławo-stolik do salonu oraz lampę stojącą i dwie nocne lampki, z przyjemnością rzuciłem się do montażu. U gości przybyło kolejne wyposażenie mieszkania.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i napisał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.51.

I cytat tygodnia:
Żałuję, że trzeba całego życia, żeby nauczyć się żyć. - Jonathan Safran Foer (amerykański pisarz pochodzący z rodziny polskich Żydów z Bielska Podlaskiego)

poniedziałek, 18 września 2023

18.09.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 290 dni. 

WTOREK (12.09)
No i dzisiaj wstałem przed 07.00.
 
Nawet nic specjalnego mnie nie budziło - żadnych śmieciarzy, stukotu szpilek o betonowe schody i pogaduszek przy windzie. Może dlatego, że na zewnątrz promieniowała moja podświadomość niedzieli i świadomość dzisiejszego dnia, święta, jakim miał być początek naszego zjazdu, dokładnie 50 lat po zakończeniu studiów.
Przy sypance z rozwalonych ostatnich ładunków kawowych, pozostałości po ekspresie na naboje, bo innej kawy w Nie Naszym Mieszkaniu nie było, przepisywałem na czysto moją mowę-trawę, którą miałem zamiar zaprezentować drugiego dnia zjazdu, na początku balu.
Kwadrans przed dziewiątą w lekkich nerwach wyruszyłem na oficjalną część zjazdu. Żona została z Pieskiem. Miałem wrócić w okolicach 14.00.
Godzinę przed rozpoczęciem byliśmy na posterunku we trzech - Wielki Woźny, Profesor Noblista i ja. Każdy z nas przygotowywał swoją część, żeby nie dać się niczym zaskoczyć. I wszystko wypaliło w punkt.
Koleżanki i Koledzy stanęli na wysokości zadania. W ogólnym rozgardiaszu powitań, rosnącym w miarę przybywania kolejnych osób, dyskretnie przekazywali mi zadeklarowane kwoty, które miały uświetnić nasz zjazd. Spociłem się przy tym z emocji, bo wszystko działo się spontanicznie bez żadnych moich pokwitowań i tylko z moim odhaczaniem na wcześniej przygotowanej liście. Całe podsumowanie miałem dokonać dopiero po powrocie do Nie Naszego Mieszkania.
Gospodarzem spotkania był Wielki Woźny, a oprócz nas (trochę ponad 70 osób) byli Rektor Alma Mater i Dziekan naszego wydziału, którzy, co tu dużo mówić, uświetnili uroczystość.
Rektor w krótkim wystąpieniu przedstawił imponujące dokonania uczelni w ostatnich latach, a chwilę potem Dziekan zrobił to samo przedstawiając nasz wydział.
Później atmosfera kompletnie się rozluźniła, bo przyszło do wręczania nam dyplomów. Szata graficzna, kolorystyka, elementy plastyczne oraz treść były w większości dziełem Kolegi Plastyka, a Wielki Woźny i ja dorzuciliśmy tylko swoje 5 groszy.
Dyplom w tonacji wrzosowej dla koleżanek wyglądał tak:
                                                                                                       Śmiało Starcy! stańmy na głowie!
                                                                                                       Ziemia młodym. Lecz niebo jest nasze!

                                                                   RADA STARCÓW
                                                                     Absolwentów'73
                                                    Wydziału Chemicznego Alma Mater
                                                        ostatkiem sił swoich postanawia
                                                                         WZNOWIĆ
                       
                                 ..................................................................................................
                                         kobiecie licznych zalet i cnót (w tym niewieścich),
 
                                         nadgryziony zębem czasu po półwieczu używania* 
                                        DYPLOM  MAGISTRA INŻYNIERA CHEMIKA 
                                       z nadzieją, że w dalszym ciągu będzie nieść kaganek,
                                       krzewić, wdrażać, oświecać, trwać przy wartościach
                                                                               etc. 
 
                                         Niniejsze własnoręcznym podpisem potwierdzają:
                                       Starszy Starzec Abs. 73      Młodszy Starzec Abs.73 
 
                                       .....................................       ......................................
.
 
                                                                 ZATWIERDZAM 
                                         Dziekan Wydziału Chemicznego Alma Mater  
 
 
                                          prof.dr hab....................................................   
 
 
* - wznowiony dyplom ważny będzie następne 50 lat
     z możliwością (odpłatnego) przedłużenia
                                                                                                    Metropolia, wrzesień 2023 
 
 
Dyplom dla kolegów miał tonację zieloną i różnił się oprócz koloru tekstem pod nazwiskiem dyplomowanego. Brzmiał on: mężowi wielu talentów, również niewykorzystanych,
 
Kilka słów wyjaśnień. Pod "Starszy Starzec Abs.73" widniał podpis Wielkiego Woźnego, a pod "Młodszy Starzec Abs.73" podpis Profesora Noblisty, który jako zdolny (i tak mu zostało) poszedł rok wcześniej do szkoły.  Oczywiste zmiany zostały naniesione przeze mnie. 
 
Po wszystkim dyplom otrzymał od nas Dziekan. Nie jestem w stanie przytoczyć nawet fragmentu tekstu, ale dyplom zawierał panegiryk i wskazania, jak powinien prowadzić wydział ku chwale chemików oraz kluczowe słowo PRZYTULIĆ. Anegdota zasadzała się na takim samym wieku - my 50 lat temu kończyliśmy studia, a on dokładnie 50 lat temu się urodził. Stąd Rada Starców postanowiła Dziekana przytulić do naszego grona. Procedura odbyła się dosłownie i natychmiast zgodnie z zapisem w dyplomie. Dwie nasze oddelegowane koleżanki, każda po kolei dziekana w naszym imieniu przytuliły. W ten sposób stał się nasz.    
No cóż, ubawu było co nie miara. 
Jeszcze tylko Profesor Noblista przeprowadził wykład, raczej prezentację łącząc to co stare, co pamiętaliśmy, z nowym, zupełnie już czymś innym oraz przedstawił tematy i problemy, nad którymi obecnie pracuje wraz ze swoim zespołem. Mózg się lasował.
Część oficjalna została zakończona. Trzeba było tylko tę całą niesubordynowaną zgraję zapędzić najpierw pod pamiątkowy, ufundowany przez nasz rocznik, kamień stojący na głównym dziedzińcu Alma Mater (swego czasu mieliśmy chody we władzach), aby zrobić pamiątkowe zdjęcia, a potem na boczne schody gmachu głównego (na główne żadną miarą nie dałoby się ich zapędzić), aby zrobić to samo. Za to wszyscy chętnie udali się do stołówki, w której podawano obiad.
Kierowcom przekazałem kartki z trasą dojazdu, a sam w te pędy wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Trzeba było się przebrać (gorąco jak cholera), spakować i natychmiast wyjeżdżać. Wypadało, abym, jako główny organizator, był na miejscu jeśli nie przed wszystkimi, to jednym z pierwszych.
Udało się. Wróciliśmy na tereny nam znane i od razu w Rybnej Wsi czuliśmy się, jak przystało, jak ryba w wodzie. Dodatkowo swoim spokojem działała Pani Dyrektor, z którą omówiłem jeszcze raz istotne punkty zjazdu. Z Panią Dyrektor, bo Pani Menadżer miała urlop w związku ze swoim ślubem.
Do 18.00, do planowanego ogniska, obleciałem trzy podmioty noclegowe, żeby wszystkiego dopilnować i już "za chwilę" mogłem się relaksować zahaczany a to przez obsługę w kwestiach drobnych, a to przez spóźnialskich, którzy dopiero docierali, a to przez koleżanki lub kolegów w sprawach różnorakich. Na dodatek musiałem pilnować, aby dla Dziekana, który miał przyjechać o 19.00, było gotowe ciepłe jedzenie i żeby starczyło piwa. Co prawda mięsiwa, piwa i różnych napojów było w bród, ale strzeżonego...
Tak się złożyło, że przez dłuższy czas ja z Żoną, z jedną z koleżanek, organizatorką wielu zjazdów i z kolegą siedzieliśmy przy jednym stole z naszym honorowym gościem. Było bardzo sympatycznie. Okazało się, że on dojeżdża na uczelnię rowerem, zna doskonale wszystkie trasy Pięknej Doliny, a ponadto bardzo interesuje się sposobami żywienia. A to było żyzne poletko Żony, która potrafiła swoimi teoriami i praktyką nie dość, że zainteresować profesora, chemika, to jeszcze w niektórych momentach zaszokować. 
Czasami tylko następował zgrzyt, bo siedzący obok kolega potrafił nagle, bez potrzeby, wyskakiwać z dowcipem, takim ni przypiął, ni przyłatał To ja opowiem dowcip! i bardzo z siebie zadowolony opowiadał, po czym mogłaby zapadać niezręczna cisza, gdyby nie on. Śmiał się szczerze i głośno. A dowcipy były ciężkie, niesmaczne i bez dowcipu. Nie wiedzieliśmy, co z tym począć. Na szczęście zaraz potem milknął i można było dalej prowadzić interesującą rozmowę. 
Dziekan zostawał na noc, ale stosunkowo szybko się zwinął Bo jutro już o 10.00 mam ważną konferencję.
Ognisko, sumarycznie rzecz biorąc, nie trwało długo, jak na nasze standardy, bo my, na przykład, już o 23.30 byliśmy w pokoju. Zostały jakieś niedobitki, które próbowały śpiewać, ale tym razem wychodziło mizernie. Dlaczego? Nie było gitary. I nic więcej na ten temat nie napiszę, żeby się nie wkurzać.
 
ŚRODA (13.09)
No i spałem fatalnie.
 
Wszystko przez koguta z sąsiedniego gospodarstwa. 
Pokój "wybraliśmy" ten, który został po przydzieleniu wszystkich innych. Z Żoną wiele miesięcy temu, gdy był załatwiany ten obszar zjazdu, stwierdziliśmy, że pełnimy, jako organizatorzy, rolę służebną wobec koleżanek i kolegów, i co nam zostanie, to nasze. Został duszny mały pokój z malutkim połaciowym okienkiem, którego przymykanie sprawiało wiele problemu aż do niemożliwości z racji wysokiego usytuowania.
Kogut zaczął piać gdzieś o wpół do czwartej. Koguty lubię, lubię również nad późnym ranem i w dzień oczywiście albo gdy mogę zamknąć okno, ale tego przerobiłbym na rosół. Mógłby chociażby wypiać się przez pierwsze pół godziny i potem dać sobie spokój, ale nie on, gnój jeden. Piał co jakiś czas, w różnych interwałach czasowych, bardzo sprytnie. Bo, gdy rozbudzony oczekiwałem w napięciu na jego pojedyncze pianie, nic takiego się nie działo. A gdy tylko znużony oczekiwaniem i krótkim snem zasypiałem, natychmiast precyzyjnie w tym momencie piał. Gnój jeden.

Prysznic i kawy z ekspresu uratowały mi życie. Oferta śniadaniowa była znakomita. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Probierzem była Żona, która zajadała się różnymi rybami przyrządzanymi na wiele sposobów, w tym pasztetami i paprykarzem. Ja do sprawy podchodziłem dość standardowo - jajecznica, kiełbaski, jajka na twardo w majonezie, ale różnych fikuśnych rybek nie odrzucałem.
Najważniejsza dla mnie była kawa i fakt, że po pierwszej nocy i przy takim śniadaniu wszyscy byli zadowoleni.

W okolicach południa mieliśmy zaplanowane dwie tury jazdy meleksami po rezerwacie przyrody, czyli stawy i ptaki, miejsca niedostępne "zwykłym" turystom. Dopilnowałem, aby w pierwszej turze nie było żadnego wolnego miejsca, ale i tak w drugiej zabrakło trzech, więc ja i dwóch kolegów jechaliśmy rowerami otrzymanymi z hotelu. Cała trójka dała radę.
W drodze powrotnej rozdzwonił się mój smartfon. Jedna z koleżanek mocno zdenerwowana poinformowała, że ona i jeszcze dwie wyjechały na wycieczkę krajoznawczą z kolegą, tym od ciężkich dowcipów (wyjaśnienie moje) i że on swoją Dacią Duster był uprzejmy wpaść tyłem do stawu tak, że nie sposób wyjechać I co teraz?!
- A gdzie jesteście? - spokojnie zapytałem.
- No, koło takich stawów...
To, jako żywo, przypominało mi odpowiedź mojego szwagra, który dawno temu przyjechał z Teściową do Naszej Wsi na grzyby i zgubił się w dużych lasach.
- Stoję pod takim wielkim drzewem! - odpowiedział na moje pytanie.
Zatrzymałem meleksa i oddałem telefon kierowcy, pracownikowi hotelu. Od razu zlokalizował grupę.
Spod hotelu on, ja i jeszcze jeden kolega ruszyliśmy na poszukiwania. Bardzo szybko ich odnaleźliśmy. Ducia Duster miała zadarty przód pod kątem 45 st., a dupa siedziała w wodzie. Stromy brzeg uniemożliwiał samodzielny wyjazd. Z kolegą jadącym ze mną zachodziliśmy w głowę, jak to się mogło stać, skoro miejsca do manewrowania, zawracania, itp. było tyle, że i duży autokar dałby radę. Jedynym wytłumaczeniem był osobniczy przypadek kierowcy i jego wiek. Ale o tym nikt się nawet nie zająknął. Zresztą nawet żartami by się nie dało rozładować sytuacji, bo kolega był na tyle zdenerwowany, że nie mógł opanować drżenia rąk. 
Dziewczynom nic się nie stało, chociaż dwie siedziały z tyłu i nagle wodę miały prawie na wysokości oczu. No dobra, bioder. Wszystkim udało się wyjść o własnych siłach.
Zaczęliśmy dyskutować i w końcu pracownik wezwał swojego szefa. Ten z kolei na miejscu stwierdził, że lepiej będzie oficjalnie wezwać pomoc drogową, bo gdyby autu coś się stało przy wyciąganiu, to ubezpieczyciel nie wypłaci grosza. I zadeklarował, że jeśli będzie potrzebny jakiś sprzęt, to trzeba mu dać znać i on przyjedzie ponownie.
Pomoc drogowa przyjechała jakimś cudem za 20 minut. A tylko dlatego, że wypadło akurat inne zlecenie. Gość, bardzo sympatyczny, od razu stwierdził uspokajająco, że to jest pestka i nie będzie problemu. I rzeczywiście podszedł do tematu tak fachowo i ze znawstwem, że za jakieś 10 minut Dacia, zupełnie nieuszkodzona, stała na własnych kołach. Dodatkowo odpalił auto, żeby sprawdzić, czy nie ma wody w tłumiku.
- To może ja panu wyjadę na drogę? - zapytał nie od rzeczy właściciela. Jeszcze by tego brakowało, żeby kolega w nerwach wjechał ponownie do stawu. A bal był tuż, tuż. 
Dziewczyny odważnie zabrały się z powrotem z kolegą, chociaż mogły wracać służbowym busem. Ale widocznie chciały być lojalne i jemu nie dokładać.
I taka to była dodatkowa atrakcja zjazdowa. Żona w trakcie afery zadzwoniła Bo mnie wszyscy wypytują!, więc jej wszystko ze szczegółami opowiedziałem. I poszło w zjazd! Jeszcze przed balem.

Gdy się szykowałem, przyszedł sms. Od właściciela Ducii. 
- Jestem już w domu! 
Myślałem, że się pomylił, więc zaskoczony odpisałem. 
- W jakim domu?
- W moim, w Metropolii.
A za chwilę poprosił, żeby jego kolega z pokoju wysłał mu kurierem... spodnie, bo zapomniał zabrać.
- Ale po co kurierem, przecież tyle osób jedzie do Metropolii, to ktoś ci przywiezie?! - przekonywałem w rozmowie telefonicznej. Bezskutecznie.
Informację przekazałem, ale nie dociekałem. Dowcip dowcipem, ale kolegi zrobiło mi się żal. Nie tylko dlatego, że na pierwszym roku studiów mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku.
A wycieczki meleksami udały się nad podziw. Wiedzieliśmy z Żoną, że będzie musiało się podobać. W końcu to wszystko znaliśmy i wiedzieliśmy, jaką ma wartość.

Bal rozpoczął się klasycznie, z opóźnieniem jednego kwadransa. Wcześniej z kapelą (szef - klawisze i wokal męski, wokal żeński, perkusja i wokal oraz saksofon) wszystko ustaliłem. A był na to czas, bo profesjonalnie przyjechali dwie godziny wcześniej, wszystko zaaranżowali i można było spokojnie porozmawiać.
Razem z Żoną dopuściliśmy tylko cztery utwory discopolowe - Jesteś szalona, Miłość w Zakopanem, Przez te oczy zielone i Będzie zabawa.
- A gdyby ktoś do pana przyszedł z jakimś życzeniem...
-... to ja odsyłam do pana. - szef kapeli wszedł mi w słowa pojmując w lot, o co chodzi.
Ustaliliśmy też, że grają do drugiej w nocy, bo taki jest kontrakt A gdyby trzeba było dłużej, to się dogadamy.
Szampan wjechał przy tuszu kapeli. Po toaście i po sto lat chciałem od razu wypalić z krótką mową, którą sobie przygotowałem, ale mikrofon wyrwał mi Wielki Woźny. To mnie nawet dość zirytowało, że się tak szarogęsi, ale błyskawicznie mi przeszło. Bo on w swoim własnym imieniu i w imieniu całej sali zaczął mi dziękować. Używał takich słów, że aż głupio byłoby mi je cytować i doprowadził do tego, że w gardle coś mnie przytkało i musiałem się przełamać, żeby za chwilę samemu mówić.
A dziękowałem wielu z naszych, z którymi współpracowałem, którzy albo mnie inspirowali, albo odwalali konkretną robotę.
- A na końcu komu muszę podziękować?! - zapytałem salę.
- Żooonieee!!! - rozległo się gromko i na trzy cztery. I ponownie wybuchła burza oklasków.
Ale to jeszcze nie był koniec.
- A kto zorganizuje następny zjazd i gdzie?! - Wielki Woźny zapytał retorycznie salę.
- Emeeeryt, Emeeeryt , Emeeeryt!... - skandowała sala. - W Uzdrooowisku, w Uzdrooowisku, w Uzdrooowisku!...
Ani przez moment nie przestraszyłem się, nie krygowałem, tylko od razu zapewniłem, że taki zjazd za dwa lata z Żoną zorganizujemy. Doskonale wiedziała, że nie będę tego robił za karę, że nie traktuję swojej kandydatury na zasadzie znalezienia jelenia i że po prostu chcę to zrobić. Bo jak mówiłem na końcu, cytowałem kogoś, Jeśli kochasz swoją pracę, to nawet nie wiesz, że pracujesz! A przygotowanie zjazdu Koleżankom i Kolegom było dla mnie wielką przyjemnością i satysfakcją. Mimo wielokrotnego stresu i czasami złorzeczenia. Z perspektywy czasu te elementy (emelenty) dodały tylko dziełu smaczku.

Tańce mogły się wreszcie rozpocząć. A my jesteśmy takim rocznikiem, który tańczy, a jak trzeba, to śpiewa. Z Żoną to lubimy i doceniamy.
O 21.00, po tańcach, i gdy zrobiło się miejsce po gorących posiłkach, wjechał na salę olbrzymi tort ze strzelającymi racami i przy tuszu kapeli. Efekt był niezwykle uroczysty.
Tu muszę dodać, że rodzaj tortu i napisy na nim, wybrałem wyłącznie ja, samodzielnie. A piszę o tym, bo tort był delikatny, nie ciężki, kwaskowaty, pyszny. Udało mi się.
Bal trwał do... drugiej w nocy. Zostały tylko cztery pary tańczące, w tym ja z Żoną. Ale nikt nie protestował i nie sugerował, żeby kapela grała dalej. Wyszło w punkt.
To jaki był minus balu? Jedzenie. Pyszne, ale w przerażająco w dużych ilościach. A na to nie mieliśmy wpływu, bo przy omawianiu w pewnym momencie tej kwestii, zostaliśmy od razu postawieni przed faktem dokonanym - tyle za bal i tyle jedzenia. Jakieś chore standardy. Więc gdy w holu pojawiły się rewelacyjne, zimne dania, a było już po torcie, nikt ich nie ruszał. Gdy tylko mijałem się przy zastawionych olbrzymich stołach z kolegą ze Stanów, który przyjechał z żoną, obaj, na trzy cztery, wypowiadaliśmy do siebie jedno słowo: Prze-ra-ża-jące!
 
CZWARTEK (14.09)
No i wstałem o 08.00.
 
Nieprzytomny oczywiście. 
- Nie słyszałeś koguta?!... - Żona nie mogła uwierzyć.
Znowu prysznic i kawa postawiły mnie na nogi.
Już w trakcie śniadania rozpoczęły się pożegnania. Ten moment, którego nikt z nas nie lubi. 
Jeszcze można było wziąć sobie do pojemników to "przerażające" jedzenie, jeszcze wspólnie odśpiewaliśmy nasz hymn Chemicy Dziewicy, ale już wszystkimi zmysłami odbieraliśmy schyłkowość.
Każdy żegnający się ze mną jeszcze raz dziękował i było to wzruszające. 
W końcu i my musieliśmy się ewakuować. Podziękowaliśmy Pani Dyrektor i ruszyliśmy w krótką drogę do Pięknego Miasteczka, do Lekarki i do Justusa Wspaniałego.
Siedzieliśmy u nich cztery godziny i było to dziwne uczucie. Bo czuliśmy się dobrze, wszystko było nam znane, a jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że nikt nie wie, kiedy to miejsce ponownie zobaczymy i w nim odwiedzimy naszych gospodarzy. Od listopada na dobre zakotwiczą się w Pięknej Dolinie, bo Lekarka przyjedzie już na stałe i podejmie pracę w ośrodku zdrowia w Południowym Powiecie. Gdy jechaliśmy już do domu, życzyliśmy im jak najlepiej i żeby byli szczęśliwi w Pięknej Dolinie, którą, wiemy o tym, polubili, a może nawet pokochali. To znaczy może Lekarka, bo przecież nie Justus Wspaniały. To takie niemęskie. A co dopiero mówienie o tym.
Do naszego stanu dołożyły się Ziutuś i Berta, bo wielokrotnie się bawiły, a to jest, jak już pisałem, teatr za darmo.
Ale poza tym wszystko było jak zawsze. Rozmowy, gadki, zwiedzanie działki dotychczasowej i nowej, którą Lekarka kupiła i zrobiła dobrze, chociaż po rocznym zastanawianiu się.
Gospodarze uraczyli nas posiłkiem - barszczem z tartych buraków z dodatkami, których nie pamiętam, jak i nazwę barszczu oraz panierowaną kanią, ziemniakami i sosem grzybowym.
- Wszystko stąd! - podkreślał Justus Wspaniały. - Nasze!
Nie omieszkałem się zdziwić na użytą liczbę mnogą.
Nawet nikt nie protestował, gdy poszedłem na górę na półgodzinną drzemkę. Wszyscy wykazali pełne zrozumienie. Przed dość długą podróżą doszedłem na tyle do siebie, że mogłem odpowiedzialnie prowadzić Inteligentne Auto.
 
Powrót był dość smętnawy, bo czuliśmy, że na jakieś 30% z powrotem ugrzęźliśmy w Pięknej Dolinie. Za sprawą zjazdu, znanych nam terenów wokół Rybnej Wsi i  przez wizytę u Lekarki i Justusa Wspaniałego. Jak za dotknięciem czegoś wszystkie poprzednie klimaty się odkleiły.
Wracaliśmy do domu jednak na 70%, czyli byłoby karygodnym mówić, że na oparach naszych uczuć.
Omawialiśmy różne szczegóły zjazdu i wychodziło nam, że był idealny pod każdym względem.
- To co było nie tak, skoro ideałów nie ma?! - zapytałem.
- Nie było gitary... - Żona prawie bez zastanowienia odpowiedziała patrząc na mnie przeciągle.

Do życia pozwolił mi wrócić jeszcze w podróży zasrany sport i Konfliktów Unikający. Okazało się, że dzisiejszy półfinałowy mecz w siatkówkę Polska- Słowenia rozpocznie się o 18.00, a nie, jak pewnie twierdził Justus Wspaniały myląc moją w tym względzie standardową czujność (to przez bal), o 21.00. Z definicji miałem półtora seta z głowy. Jednak nie narzekałem. Konfliktów Unikający na moją prośbę podawał mi smsem wyniki poszczególnych etapów pierwszego seta, które Żona starała się właściwie odszyfrować. Przegraliśmy, co tylko mi się przysłużyło, bo przymulenie ostatnimi wydarzeniami ustąpiło pod naporem adrenaliny. Połowę drugiego oglądałem już w domu. Wpadłem jak burza zostawiając cały bagaż w samochodzie. Dobrze, że Żona chociaż wypuściła Pieska.
Biedna, jakoś niedługo padła definitywnie zasypiając w swojej ulubionej sypialni. A ja się delektowałem wygraną naszych 3:1 i przełamaniem klątwy. Zawsze w ostatnich czterech Mistrzostwach Europy trafialiśmy na różnych etapach na Słoweńców i z nimi przegrywaliśmy.
Tak więc w niedzielę, w finale zagramy albo z Włochami, albo z Francuzami. Drugi półfinał miał być rozegrany o 21.00, Panie Justusie Wspaniały!
Po wszystkim stać mnie jeszcze było, aby z latarką, zapaliwszy ogrodowe lampy, zrobić gospodarski obchód. Wszystko było w porządku. A na Pięknej Uliczce paliły się urokliwie nowe lampy.
Tedy spać!
Zamykaliśmy niedzielę, bo tak oboje odbieraliśmy ten dzień.
 
PIĄTEK (15.09)
No i dzisiaj rozpocząłem pierwszy poranek po trzydniowej nieobecności w domu.
 
Pozwoliłem sobie na komfort późniejszego wstawania niż zwykle i wylegiwanie się przedłużyłem o pół godziny. Nie wiedzieć zresztą czemu, bo w nocy w zasadzie spałem, ale organizm wyraźnie nie mógł odnaleźć się w "nowych-starych " realiach i chyba przez to nie czułem się wyspany i wypoczęty.
Blogowa jako tako postawiła mnie na nogi.
Rano od razu, za pamięci, sam ze sobą, rozliczyłem zjazd. Przeliczyłem te środki, którymi nasze koleżanki i koledzy go uświetnili, a które pozostały. Ale z racji nieprzytomności odważyłem się to zrobić dopiero po dwóch kawach. I wszystko mi się zgodziło względem moich pierwszych podsumowań, robionych na gorąco, zanim ruszyła oficjalna część zjazdu w naszej kultowej sali wykładowej, a później w Nie Naszym Mieszkaniu. Zgodziło się, to znaczy i wtedy, i dzisiaj zabrakło mi 300 zł. Ulotniły się! I wątpię, żebym doszedł, co się stało. Raczej coś źle w tych emocjach odnotowałem i w zapiskach zawyżyłem, ale na starcie zjazdu humoru mi to nie poprawiało. Kłóciło się z moim aptekarstwem.
- Eee, tam, nie przejmuj się, znajdzie się, a jak nawet nie, to zdarza się... - zareagował w swoim stylu siłą spokoju Wielki Woźny, gdy od razu mu o tym powiedziałem.
Postanowiłem więc nie psuć sobie tym faktem nastroju, a dzisiaj temat zamknąć i już mieć go za sobą.
Trudno świetnie.
 
Żona wstała blisko dwie godziny później niż zwykle. Półprzytomna. Nawet przy Blogowej nie chciało  się jej czytać książki. No, cóż, żeby balować trzeba mieć zdrowie.
Oboje od rana, mimo tej półprzytomności, czuliśmy, że dzisiaj to poniedziałek. Siedziałem przed laptopem, żeby uzupełnić moją wiedzę w temacie zasrany sport, a Żona gdzieś tam na peryferiach narożnika siedziała w głębokim milczeniu.
- Idź spać! - słyszałem co jakiś czas, gdy rozpaczliwie i donośnie ziewałem. - Połóż się! - Idź na górę! - modyfikowała polecenia, gdy niezmiennie dobiegało ją moje ziewanie.
Nie poddawałem się. Miałem iść spać po kawach?! Więc najpierw rozpakowałem cały mój zjazdowy bagaż, co tylko świadczyło o intensywności zjazdu. Bo bez wyjątku, po różnych powrotach, natychmiast się wypakowuję, wszystko znika albo w brudach do prania, albo w szafach. I po wyjeździe nie ma śladu. Natychmiast jestem w domu, z czym oczywiście zawsze czuję się doskonale. 
Tu było inaczej. W salonie od powrotu do dzisiejszego rana zalegały, torby, luzem rzucone płaszcze, marynarki, buty, itp., co powodowało nieprzyjemne wrażenie rozkroku. Bo ani to w domu, ani na zjeździe. Wszystko to pochowałem, ale ziewanie nie ustąpiło.
- Idź się połóż jeszcze przed I Posiłkiem. - Żona znowu zaczęła.
Bez sensu. Zrobiłem pyszny twarożek - ser, pieprz, sól, oliwa, cebula, wyciśnięty czosnek i cały duży pomidor, dar od Lekarki i Justusa Wspaniałego, i poszedłem z książką do ogrodu. A w nim można było wyczytać, jaka to pora roku. Jeszcze dwa miesiące temu w podobnych porannych sytuacjach latałem po całym ogrodzie z talerzem i książką szukając cienia, a teraz robię to samo szukając słońca. I mam frajdę, gdy ogrzewa mi plecy. Plecy, bo tak się usadawiam, żeby można było mieć białe kartki książki w cieniu. Inaczej nie daje się czytać.
Jeszcze tylko otworzyłem szklarnię, bo błyskawicznie zrobiło się w niej tropikalnie, do bluzy nazbierałem kilkanaście pomidorów i w poczuciu właściwego wykonania pierwszych gospodarskich czynności mogłem się położyć w pewnej zgodzie ze sobą. Było trochę po południu.
Żona dobrze wymyśliła, abym zaległ w Pokoju Córki Bo ja będę się krzątać, a to jest najbardziej oddalony punkt w domu, do którego przy zamkniętych drzwiach niewiele dociera.
Wydawało mi się, że śpię płytko, na jakimś czuwaniu, ale jednak o 14.00 obudził mnie smartfon. Wewnętrzny biologiczny zegar nie zadziałał. I chyba byłem mu za to wdzięczny.

Poczułem się bardziej wypoczęty, ale chyba przez to, dla swoistej równowagi, dopadł mnie stan takiego depresyjno-nostalgicznego uczucia. Zawsze tak mam po zjazdach. Wszystko świeżutkie siedzi jeszcze w głowie, a już brutalnie dobija się do niej świadomość, że jest niestety po. Tkwi we mnie żal i nic z tym nie potrafiłem nigdy zrobić męcząc się z rzeczywistością i jednocześnie wiedząc, że potrzebny jest czas, aby wrócić do równowagi I, że przecież dany zjazd nie może trwać w nieskończoność lub że może  spotykajmy się raz w miesiącu! Świadomość czasu wcale mnie nie pocieszała.
W takich razach lubię sobie dołożyć, żeby wpaść w jeszcze większą depresję. Jak już, to porządnie. Metody mam różne. Dzisiaj zastosowałem najmniej inwazyjną, ale sprawdzoną. Jadąc Inteligentnym Autem po Socjalną i do Biedry po drobne uzupełniające zakupy puszczałem sobie na okrągło jeden utwór, który bardzo lubię, a który był gwarantem, że mnie zdołuje i dobije. Nie zawiodłem się. Ciekawe, że w normalnych stanach psychicznych tego nie robi. I gdy wracałem, doprawiałem się reakcją moich zmysłów, które skrzętnie rejestrował mózg. Dostrzegałem pierwsze, nieliczne jeszcze, pobrunatnione, poczerwienione lub pożółcone liście, charakterystyczną ściemniałą zieleń, jakby przykurzoną i zapach jesieni. Zbliżała się ta pora, która mnie zawsze zasmuca, zwiastun jesieni, tak ulubionej przez Żonę.
W domu, tak doprawionemu przez samego siebie, należało uruchomić mechanizmy obronne. 
Więc najpierw z Żoną jeszcze raz obejrzeliśmy kuchnie żeliwne i podjęliśmy konkretną decyzję zakupu, a potem rozmawialiśmy z Szefem Fachowców. Może przyjedzie w najbliższy poniedziałek przestawić drzwi do dolnego mieszkania dla gości z lewych na prawe lub może odwrotnie (nigdy się tego nie nauczę - chyba jakieś połączenie neuronów się zwapniło i tak już zostanie) i wyburzyć ściankę oddzielająca kuchnię od reszty salonu, która nie będzie miała żadnej racji bytu (ogrzewanie i ciąg komunikacyjny), gdy przy kominie postawimy kuchnię.
Potem rozmawiałem z Synową, czy aby na pewno jutro o 21.00 będę mógł obejrzeć finał Mistrzostw Europy w siatkówce mężczyzn Włochy : Polska (mecz w Rzymie) i z Policjantką umawiając się z nią na dostarczenie zepsutego naszego ekspresu, na którego naprawę ma chrapkę Krajowe Grono Szyderców, bo ten ich, na kapsułki, puści ich z torbami.

Ale tak naprawdę dobrze zrobiła mi dopiero rozmowa z Wielkim Woźnym, a potem z Profesorem Belwederskim. Bo zrobił się z tego taki mały pozjazdowy buforek.
Wielki Woźny, gdy zadzwoniłem, na pytanie Żyjesz?!, odpowiedział, że owszem Dochodzę powoli do siebie. A to mnie pocieszyło, że nie tylko ja tak mam. Więc natychmiast znowu zacząłem mu kwękać, że po moich rozliczeniach nadal nie mogę się dokopać do tych trzech stów.
- Nie przejmuj się, zdarza się w takim zamieszaniu... - znowu mnie pocieszał. Ale dopiero wtedy się uspokoiłem, gdy usłyszałem jego chemiczne Błąd pomiaru...
Ustaliliśmy, że jutro jadąc do Wnuków wpadnę do niego i przekażę mu połowę kwoty, która została. Pomysł był Wielkiego Woźnego.
- W razie czego i ty, i ja będziemy mogli działać.
Ale poniższy komentarz jest wyłącznie mój.
Bo pomyślałem sobie, że to jest taka mądra dywersyfikacja środków i możliwości działania w przypadku, opisuję dla:
- mniej wrażliwych, a w zasadzie nieoszukujących się - w razie śmierci jednego z nas w ciągu najbliższych dwóch lat dzielących od następnego zjazdu, czyli zgonu, zejścia, dojścia do kresu życia (dni), wyciągnięcia kopyt, opuszczenia tego łez padołu, godziny śmierci, przyjścia kostuchy,
- bardziej wrażliwych - a w zasadzie oszukujących się - w razie opuszczenia tego świata i przeniesienia się do lepszego, odejścia na wieki, ostatniej godziny, wiecznego spoczynku, przeminięcia, wiecznego snu, zmierzchu życia,
która spowoduje, że dla koleżanek i kolegów przyszły zjazd, tak czy owak, będzie można przygotować. 
Z kolei rozmowa z Profesorem Belwederskim była już wspomnieniowa, ale przez świeżość wspomnień była jak najbardziej na miejscu, bo dalej tkwiłem w jakiś sposób na zjeździe. I sympatyczne było to, że kolega komplementował cały zjazd i jego organizację. Więcej skromnie nie napiszę.
 
Do wszystkiego dołożył się Brat. Zadzwonił z informacją, że oto wyczytał o obchodach rocznicowych (75 lat od powstania) mojego ogólniaka i przedstawił mi ich program. Dałem się mu wygadać ze wszystkim, żeby miał satysfakcję, że pamięta o bracie, ale potem musiałem go brutalnie poinformować, że o wszystkim wiem, bo zostałem zaproszony i przyjeżdżam do Rodzinnego Miasta. Trochę wydawał się zaskoczony i zmarkotniał raczej tym, że wiedziałem, niż moim przyjazdem. Umówiliśmy się na jeden mój nocleg u niego w domu.
 
Życie więc nie pozwalało na pustkę i tkwienie w rozmamłanych stanach.
Powoli przechodziliśmy do rzeczywistości. Najpierw służyła temu rozmowa z Kolegą Inżynierem(!) i za chwilę z Konfliktów Unikającym, a wszystko dotyczyło ich wspólnego przyjazdu do nas w pierwszy weekend października, co bardzo ładnie zbiegłoby się z urodzinami Żony. A potem postanowiliśmy pójść z Pieskiem do Parku Zdrojowego i zrobić sobie taką rundę zaświadczającą o tym, że już naprawdę jesteśmy w domu.
- Ażeby odciąć tamten zjazd i jednocześnie utrzymać kontakt ze wszystkimi, a przez to poprawić sobie samopoczucie, musimy jak najszybciej przystąpić do organizacji następnego. - mądrze ustaliliśmy.
Będzie się więc działo!

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Następny powrót do rzeczywistości.
W łóżku stać mnie jeszcze było, nomen omen, na podsumowanie mojego dzisiejszego stanu i emocjonalnego rozchwiania. Pomyślałem sobie, że to wszystko może świadczyło o wieku? Bardzo szybko przestałem się w temat zagłębiać, bo po co mi były jakieś durnowate, akademickie, wewnętrzne rozważania? Na dodatek przed snem! 

SOBOTA (16.09)
No i dzisiaj i ja, i Żona wstaliśmy "normalnie". 

Samopoczucie było codzienne, uzdrowiskowe. 
Wczorajszy dzień musiał stanowić bufor ze wszelkimi jego konsekwencjami. No i brak durnowatych akademickich rozważań spowodował, że mózg niczego głupiego nie zarejestrował i nie "odwdzięczył" się męczącymi snami.
Po I Posiłku "drobnie" się odgruzowałem. Drobnie, bo "głównie" było przed zjazdem. Po czym się spakowałem. Od nowa wyciągałem torbę i różne akcesoria. Obserwator w tej sytuacji mógłby uważać za idiotyzm moje wcześniejsze wypakowanie się, ale wrzesień ułożył się tak, że w zasadzie torby, różna odzież i akcesoria leżałyby przez cały czas wszędzie na wierzchu, bo nie opłacałoby się ich sprzątać.
I tak leżąc porozrzucane kłułyby w oczy, a ja chciałem mieć pełne wrażenie, że jestem w domu.

Jakoś tak po czternastej byłem już u Policjantki i Przewodnika.
- Będę za 6 minut.... - zdążyłem jej zakomunikować przez telefon i to było tyle, choć przecież chciałem dopowiedzieć wiele. Natychmiast weszła w słowa i zakomenderowała.
- To ja już schodzę na dół, żeby otworzyć ci szlaban! - I wskażę ci miejsce, gdzie zaparkujesz!
- Ale to dopiero za...
- I przyjdziesz na górę, bo zrobiłam pyszną paprykę faszerowaną i musisz ją zjeść.
- Ale ja nie mam czasu! - zdołałem się przebić.
Na ułamek sekundy się zacukała.
- Ale takiej papryki nie jadłeś, wszystko moje z ogródka, musisz przyjść!
- A jest Przewodnik? - udało mi się powtórnie.
- Nie ma, bo poszedł na zakupy.
Los był przesądzony. Bo do wniesienia na górę był ekspres i słoiki z czeskim keczupem. Nie mogłem przecież zostawić Policjantki z tym wszystkim. Poza tym na myśl o papryce zaczęła mi nieznośnie ciec ślinka.
Gdy zajechałem, stała przed szlabanem. A gdy tylko wjechałem na osiedlowy parking, kulturalnie przegnała jakiegoś sąsiada Bo przyjechała rodzina i chciałaby spokojnie zaparkować!, który grzebał się przy śmietniku, a który natychmiast przyspieszył czynności i odjechał.
- Masz trzy miejsca!... - stojąc przed maską je wskazała dając mi wybór(?!). Parkowałem na pewniaka wiedząc, że nikt jej nie podskoczy. 
Papryka była pyszna. A w trakcie, gdy konsumowałem, wrócił Przewodnik. Wspólnie wstępnie ustaliliśmy, że przyjadą do nas w pierwszy tydzień października, ale w dni robocze.
- Ale z noclegiem! - zastrzegłem.
- No, z tym noclegiem to nie wiem, jak będzie... - zaczął Przewodnik.
- Nie wygłupiajcie się! - Gdy przyjedziecie tam i z powrotem, to nawet nie będzie można wspólnie napić się piwka, sensownie porozmawiać...
- A, jak piwko, to inna rozmowa... - natychmiast zmienił front. 
Od razu, jako przyszły gospodarz, ustaliłem, które lubi.
Wychodząc dowiedziałem się, że jakieś 20 minut przed moim przyjściem, Q-Zięć odebrał od dziadków Q-Wnuki.

Do Wielkiego Woźnego przyjechałem z lekkim opóźnieniem. Wszystko przez sobotę, tłumy turystów i korki. Dodatkowo przez roboty drogowe uprzykrzające życie kierowcom w tej części Metropolii. Zresztą nie tylko w tej.
Wielki Woźny jak zwykle emanował siłą spokoju i od razu, przejęty moimi trudnościami z dojazdem, zszedł z góry z mapą miasta, żeby mi pokazać, jak od niego dojechać do Wnuków. To akurat było proste.
Ponownie przegadaliśmy zjazd, poprzypominaliśmy sobie różne smaczki i dostałem mailowy adres do żony Naczelnika, aby wysłać jej zdjęcia Bo to może być dla niego ważne! Nawet wstępnie zarysowaliśmy ramy następnego zjazdu. No i przekazałem mu kasę.
 
U Wnuków byłem 10 minut przed czasem. Od razu cała czwórka mnie obstąpiła nie dając zipnąć. Natychmiast musieli mi opowiedzieć o różnych sprawach, zadać różne zagadki, logiczne lub durnowate, oraz opowiedzieć kilka kawałów. 
Sumarycznie na uroczystości 10. urodzin Wnuka-IV było 18 osób, łącznie z domownikami, w tym ośmioro dzieci. Przedział wieku 17 lat - Wnuk I, 8 - sąsiadka Wnuka-IV.
- A kim ona jest dla ciebie? - zapytałem. - Koleżanką, sąsiadką?...
- Teraz to ona jest moją najbliższą przyjaciółką. - odpowiedział bardzo poważnie, przy czym naturalnie.
Nie powiem, wzruszyłem się.
Już od wielu miesięcy odwiedzają się nawzajem, bawią się, żyją w swoim świecie i się ze sobą zupełnie nie nudzą.
- Wnuk-IV potrafi być u niej kilka godzin. - Syn przekazał mi potajemnie. - A gdy kilka dni temu mu wytłumaczyłem, bo pytał, co to jest testament, odpowiedział To ja wszystko zapisałbym Alicji! 
Dla wyjaśnienia - Wnuk-IV zasobem słów, jego bogactwem, bije niejedną dorosłą osobę, żeby nie powiedzieć większość. A w jego ślady idzie Wnuczka, która ma przecież dopiero 4 lata. 
Uroczystość była standardowa - dwa torty (zjadłem cieniutki kawałek jednego), różne desery, koreczki, sałaty, owoce (w tym moje białe winogrona, które zerwałem na okoliczność) i napoje. Oraz różnorodne, wielopłaszczyznowe gadki, w tym o ciuchach i kosmetykach. Podsłuchałem taką jedną między Chrzestną Matką Wnuka-IV a Matką Alicji.
- Ja rozumiem, że są to niezwykle frapujące tematy - podszedłem przerywając w niezwykle "ciekawym" momencie - ale może porozmawialibyśmy o życiu?...
Nie śmiały odmówić starszemu panu, na dodatek ojcu gospodarza. I w ten prosty sposób dowiedziałem się, dowiedzieliśmy się, bo część dorosłych przysłuchiwała się z zainteresowaniem, wielu ciekawych rzeczy o obu paniach, o ich zawodowych losach i interesujących postawach względem nich. Pozwalałem sobie tylko na zadawanie naprowadzająco-sterująco-merytoryczno-uzupełniająco-wyjaśniających drobnych pytań.
- A ty się mnie zawsze dziwisz?... - Syn w przelocie odezwał się do sąsiadki. - Teraz już wiesz, po kim to mam...

Na tarasie udało się w tym całym zamieszaniu i rozgardiaszu zebrać Radzie Starszych w składzie, według wieku: Teść Syna, ja, Syn i Wnuk-I. Z ustaleń wynikało, że na przełomie września i października jednak nie uda się zrealizować "męskiego" wyjazdu, bo Wnuk-I będzie miał w tym czasie obozowy wypad. Podobnie miało być tydzień później. Pierwszy wolny termin, to kolejny weekend, czyli w połowie października, idealnie w urodziny Syna. Nikt nie protestował. Klamka ponownie zapadła. Zobaczymy, czy ostatecznie.

Zbliżał się finał Mistrzostw Europy w siatkówce Włochy - Polska, który miał być rozegrany w Rzymie. W związku z tym goście z wyczuciem odpowiednio wcześnie się ewakuowali, a tym nie czującym sprawy delikatnie pomogłem. Ale zanim to nastąpiło, na kartce spisałem, jaki wynik typowali. Z "hazardu" wyłamały się dwie osoby - nastolatka i trzydziestolatek. Większość typowała 3:2 w każdą stronę przewidując ciężki bój, ja z Wnukiem-IV postawiliśmy 3:1 dla Polski (różniliśmy się tylko kolejnością wygrywanych setów, co w nawiasach u każdego odnotowywałem), a tylko dwie osoby podały wynik 3:0 - Teściowa Syna dla Włochów, Ojciec Chrzestny Wnuka-IV dla Polski.
Kartka została przez kilka osób sfotografowana, żeby w razie czego mieć dowód.
W kwestii miejsca oglądania i sprzętu zaufałem jedynie Synowej, bo wiedziałem, że wszystko będzie grało i całość będzie gotowa pół godziny przed transmisją. Do meczu zasiedliśmy w sypialni rodziców, żeby nie przenosić całego sprzętu i go od nowa nie montować. Jedynymi osobami, które oglądały mecz od początku do końca byłem ja i Wnuk-IV. Pozostali oglądali z doskoku Bo nie jestem w stanie nerwowo tego wytrzymać! My wytrzymaliśmy, a potem wszyscy byli w euforii - ja i w radości - pozostali. Podziwiałem Synową, bo bez słowa skargi doczekała do końca, do uroczystości wręczenia złotych medali oraz mistrzowskiego pucharu i wysłuchała ze mną na stojąco Mazurka Dąbrowskiego.
Oczywiście przed meczem i w jego trakcie korespondowałem z Konfliktów Unikającym. Przytoczę wycinek, pierwszy sprzed meczu:
Ja: Wiele będzie zależeć od... Kaczmarka
KU: Tak, ostatnio niestety grał średnio
Ja: Właśnie, a jak gra źle, to wtedy gra jeszcze gorzej, bo się wkurwia
KU: Trafna diagnoza
drugi po:
Ja: Zaimponowali mi w trzecim secie, bo przegrywaliśmy trzema punktami
KU: No, ale ja jakoś byłem spokojny
Ja: A ja nie
KU: Może moje piwo lepiej działa :)
Ja: Na pewno
Z tej radości stać mnie było na puszczenie tej kąśliwej uwagi mimo wzroku.
Dla kroniki! - wygraliśmy 3:0 po świetnej grze, zwłaszcza w pierwszym secie. Zdominowaliśmy Włochów, aktualnych mistrzów świata, i to na ich terenie. Złoto zdobyliśmy ponownie, po 14. latach, kiedy to w polskiej reprezentacji grał młody Bartosz Kurek.

Kładłem się spać przed północą rozdygotany z powodu meczu i... łóżka. Przyszło mi spać na nowym, Wnuka-I, już normalnym, czyli długim, ale nienormalnym, bo... wysokim. Ma ono pod materacem dwa piętra szuflad, więc gdy udawało mi się na nim siąść, to spuszczone nogi dyndały swobodnie i od razu wlazła do mózgu myśl, że, ani chybi, w nocy zeń spadnę. Z obu powodów musiałem w celach adaptacyjnych poczytać trochę książkę.

Dzisiaj minęły trzy miesiące od przeprowadzki.

NIEDZIELA (17.09)
No i z łóżka nie spadłem.
 
Ale ta całonocna czujność i fakt złamania dobowego, emeryckiego rytmu, spowodowały, że spałem tak sobie. Na dole byłem pierwszy, a za chwilę zlazł Wnuk-IV i od razu zagraliśmy w warcaby. A gdy doszedł Wnuk-III, zaczęliśmy kierki. Reszta domowników powoli kapała.
Gdy znalazła się chwila na rozmowę dorosłych, a u Synowej i Syna trudno jest o taką, której by nie towarzyszyły cztery pary młodych uszu, wielkich jak kapcie, zwłaszcza tych najmłodszych, zadzwoniła Pasierbica z pytaniem, czy bym nie zabrał teraz od nich czterech składanych krzeseł Bo wiem, że jesteś w Metropolii. W Metropolii nie byłem, ale co mi szkodziło pojechać, tym bardziej, że obwodnicą na jej obrzeża. Niedziela, mały ruch i sprawa będzie załatwiona.
Pożegnałem się z Wnukami i za chwilę byłem w innym paczworkowym świecie.
- O, widzę, że ktoś przyjechał z Uzdrowiska. - Ofelia patrzyła tymi swoimi oczami, a na ustach błąkał się ten delikatniutki uśmieszek. 
- A co to? - Oddajecie krzesła w ramach pewnych już działań? - zagadałem na ucho do Pasierbicy.
Nigdy jej takiej nie widziałem - pełnej energii, a przede wszystkim stanowczości, a jeszcze bardziej przede wszystkim zdecydowania. Q-Zięć dorzucał się w rozmowie, ale rej wodziła jego żona. Ostatecznie do Emden nie pojadą i wszystko odwołają. Dogłębnie przeanalizowali jeszcze raz wszystkie "plusy dodatnie i ujemne" i wyszło im, że niewarta skórka wyprawki. Postanowili przenieść całe swoje życie w drugą część Metropolii, żeby mieć pod ręką nową szkołę dla dzieci, starą pracę Pasierbicy i pod ręką jej dziadków oraz teściów albo zostać na starym mieszkaniu, przenieść dzieci do szkoły w pobliże, skoro i tak będą przenoszone, i zmienić pracę Pasierbicy na nową, gdzieś w tym samym pobliżu, podobną w charakterze do poprzedniej. A to był główny element (emelent) hamulcowy w jej przypadku. Więc jak musiała się wewnętrznie zmienić?! Nagle w obliczu nadciągającej rewolucyjnej zmiany całkowicie zmieniła się im optyka i zaczęli doceniać to, co mają.
Nie wnikałem, czy bliskość rodziny w pierwszym przypadku lub pewna odległość w drugim to są w każdym z nich plusy dodatnie, ujemne czy mieszane.
Jak na nich, a zwłaszcza na Pasierbicę, byłaby to prawdziwa rewolucja. Pierwszą, kiedy tylko byli we  dwoje i wyjechali do Emden, należałoby jednak policzyć. Za to ich powrót do Polski z dwójką dzieci po ośmiu latach życia w tamtejszych realiach jak najbardziej. Teraz szykowałaby się trzecia.

Gdy tak sobie rozmawialiśmy, dość pospiesznie, bo wszyscy jechali na jakiś sparing piłkarski Q-Wnuka, na blacie w kuchni rzucił mi się w oczy znajomy przedmiot. Ale jakiś taki nowy, błyszczący.
- Chcesz może kawy? - Pasierbica wyłapała mój zdumiony i niedowierzający wzrok. - Bo robi!... - oboje pękali ze śmiechu.
- Czyściła go ze 20 minut... - wyjaśnił Q-Zięć. - Ale i tak damy go do serwisu, bo lada moment może się znarowić i wyczyniać takie numery, jak u was.
I żeby dodatkowo się ubawić, przedyskutowaliśmy organizację jego dostarczenia.
- Przed chwilą przywiózł go tata. - poinformował Q-Zięć.

W domu byłem tuż przed 15.00.
- Wyjeżdżam i jadę do domu(!)! - poinformowałem smsem Żonę.
Przy cydrze i Pilsnerze Urquellu zrelacjonowałem cały mój wyjazd, w tym drobną woltę Krajowego Grona Szyderców. I jeszcze przed II Posiłkiem poszliśmy z Pieskiem na sympatyczny spacer do Parku Zdrojowego. Było cieplutko i wszędzie tłumy.W Amfiteatralnej nawet udało się zdobyć stolik. W dobrych nastrojach przedyskutowaliśmy jeszcze raz wrzesień. Miał być taki do bólu zapełniony wyjazdami i powrotami, skomplikowaną organizacją, a okazał się być pięknym miesiącem u schyłku lata.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.

Dzisiaj pamiętałem o 17. września 1939 roku, kiedy to Sowieci wbili nam nóż w plecy!
Przy okazji o polskim języku. Wystarczyłoby, żebym pominął literkę "o", a całe grono szyderców, nie tylko Krajowe, miałoby używanie.

PONIEDZIAŁEK (18.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed alarmem.
Straszne blogowe zaległości robiły z moją senną psychiką, co się tylko dało. 
Cały dzień pisałem z przerwami na zebranie kopiastego talerza malin oraz kolejnych pięknych pomidorów. Najchętniej bym w tych malinach został, nomen omen, lub w pomidorach.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nawet nic się jej nie odkleiło w Pięknej Dolinie i przy Ziutusiu.
Godzina publikacji 22.57.

I cytat tygodnia:
Tajemnica ludzkiej egzystencji polega nie tylko na pozostawaniu przy życiu, ale na znalezieniu czegoś, dla czego warto żyć. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel; jeden z najbardziej wpływowych powieściopisarzy literatury rosyjskiej i światowej)