poniedziałek, 30 października 2023

30.10.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 332 dni. 

WTOREK (24.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Ale w nocy przewracałem się ratalnie. Najpierw o 01.20, a potem o 04.20. Paranoja!
Gdy Żona wstała i gdy nieopatrznie zajrzała do kuchni podczas robienia dla niej Blogowej sprowokowany jej widokiem zaśpiewałem do melodii Do zakochania jeden krok! - Do wyrywania jeden krok! jeden jedyny krok, nic więcej!..., co spowodowało, że ją natychmiast stamtąd wywiało ze słowami:
- Jezu!.. - Ja rozumiem, że w ten sposób musisz odreagować, ale żeby tak od rana?!... - Przecież do dwunastej jest jeszcze sporo czasu!...
Miałem zamiar od samego rana pisać o wczorajszym wydarzeniu, ale bardzo szybko myśli moje zaczęły ulatywać ku nieuniknionemu, a od 09.00 to już nie mogłem się na niczym skupić. I odeszła mi ochota na podśpiewywanie Do wyrywania...
W takich stresujących sytuacjach wypracowałem sobie od lat prostą metodę - ucieczki do drewna. Albo je układałem, jeśli była taka możliwość, albo rąbałem, a taka możliwość była zawsze, skoro mieszkaliśmy na wsiach. Więc nie czekając na I Posiłek poszedłem układać drewno. Nawiozłem 10 taczek. Wyraźnie czułem i było widać gołym okiem, że korzyści są dwie - postęp pracy i upływ czasu, w trakcie którego zmęczenie fizyczne dość dobrze przytłumiało myśli. A jeszcze lepiej było, gdy od czasu do czasu śliska beleczka wypadała mi z rąk i nie upadała bezkolizyjnie na podłoże, tylko musiała akurat trafiać na któregoś roboczego buta. Efekt ucieczki od oczekującej mnie za kilka godzin rzeczywistości był wprost proporcjonalny do precyzji trafienia w buta, czytaj objęcia trafieniem jak największej jego powierzchni. Ten efekt dodatkowo się powiększał, gdy kolejna beleczka upadała na ten sam but i jeszcze bardzie się powiększał, gdy kolejna spadała znowu na ten sam. Proszę mi wierzyć, skuteczność jest 100.%-wa, bo w takim momencie człowiek nie jest w stanie myśleć o czekającym go wyrywaniu. Nie jest w stanie myśleć o niczym. Przyroda sama załatwia temat.
Ale z rana udało mi się zanotować co istotniejsze szczegóły z wczorajszego spotkania, żeby jego aura mi nie uleciała. Zastanawiałem się tylko, jak wyglądałoby porównanie tego opisu, gdybym go zrobił jednak teraz rano względem tego zrobionego po wyrwaniu. Czy byłby bardzo podobny, czy diametralnie różny, lepszy, czy gorszy i co to miałoby w ogóle oznaczać. Tego nie dowiem się nigdy. I miało się okazać, że ta różnica, gdyby istniała, miała się powiększyć na skutek upływu czasu, czyli zatarcia pewnych wrażeń, bo opisywać wczorajsze jednak dzisiejszego dnia nie byłem w stanie.

Z oczywistych względów II Posiłek musiał być bez jaj, to znaczy była jaja, ale saute. Drobina tłuszczu i żadnej cebulki.
No i pojechaliśmy. Trzy minuty drogi. Pierwotnie planowaliśmy wybrać się piechotą, ale Żona wymyśliła, że w Biedronce trzeba by kupić różne drobiazgi, które według jej wyliczeń wcale takimi nie były, stąd Inteligentne Auto.
Przychodnia, a raczej takie centrum stomatologiczne straszące w kilku miejscach napisami IMPLANTOLOGIA I STOMATOLOGIA CYFROWA, przez to właśnie oraz przez zimny metal i szkło, i całkowity "nowoczesny" design, tym bardziej nie przypominało starej dobrej przychodni, w której człowiek, gdy już musiał przyjść, czuł się jednak u siebie, znajomo. Do tego dokładał się element (emelent) ludzki. Dwie panie recepcjonistki, wystylizowane kolorystycznie i wystudiowane ubraniowo w każdym calu w niczym nie przypominały klasycznych pań pielęgniarek ze swoimi różnymi niedoskonałościami urody i o różnych akurat nastrojach. Do tego przez hol, w którym siedzieliśmy czekając przy wodzie (Żona), a mogliśmy również przy kawie z ekspresu (ja przy niczym) oraz przy Werandzie Country, do której mamy swój, bardzo sympatyczny stosunek, przewijały się w większości panie, lekarki i asystentki(!). I one, i nieliczni panowie ubrani byli, można powiedzieć elegancko, w przykrojonych strojach, slimowanych, przepraszam, taliowanych, lekko opinających kształty w zasadzie młodych ludzi, modnie, bo na szaro, co  przypominało mi filmy science fiction raczej z gatunku thrillera. Wszyscy byli niezwykle sympatyczni, nawet w rozmowach niesztuczni z wyjątkiem jednej z recepcjonistek, która była dziwna i sposobem bycia, wysławianiem się, mimiką, oczami i nawet specyficznym uśmiechem idealnie nadawała się do tego thrillera. Na szczęście ta druga łagodziła to wrażenie. 
Przy specjalnym stoliku dla pacjentów musiałem wypełnić długą ankietę, taki specyficzny wywiad.
Jedno z ostatnich pytań (przy wszystkich poprzednich zapytaniach o choroby zakreślałem "Nie")  brzmiało : "Skąd dowiedziałeś się o centrum?" Napisałem "Od Żony". Łącznie z dużą literą "Ż". Obśmialiśmy się przy tym, ale wzmiankowana Żona nie chcąc, żebym wyszedł na debila, kazała dopisać, że z Internetu. To dopisałem "... , a ona z Internetu". Nie wiem, czy wyszło lepiej, ale jakoś trzeba było odreagowywać.
Gdy nastał czas "wolny", wszystko uważnie lustrowałem starając się omijać wzrokiem ten, jednak nachalny, napis. "Implantologia" mi od dawna "wisiała", ale zestaw "stomatologia cyfrowa" budziła moją niepewność, bo ja przecież przyszedłem tutaj tylko, aby wyrwać ząb A potem się zobaczy
Wrażenie sumaryczne było takie, że niczego nie zostawiono tam przypadkowi. Niedobrze. Taka maszyneria.
No i ona ruszyła. Pani doktor w obecności Żony (nie robiono z tego żadnego problemu) najpierw wysłuchała o moich zębowych (zębnych?) problemach, a potem przybliżyła nam ich "holistyczne" podejście do sprawy każdego pacjenta i opisała, jak będzie wyglądać dzisiejsza wizyta. Miała więc być zeskanowana cała moja szczęka, zrobiona tomografia komputerowa oraz zdjęcia i filmik, żeby zobaczyć, jak zachowuje się mój aparat mowy w trakcie mówienia.
- A tomografia komputerowa musi być? - Żona się zaniepokoiła, bo to się wiąże z napromieniowaniem, a ona zdecydowanie jest przeciwna takiej brutalnej ingerencji w organizm, własny i mężowski.
Pani doktor wyjaśniła, że absolutnie tak, bo inaczej niczego nie będzie wiedziała i bez tego nie podejmie się leczenia.
- Ale chcę państwa uspokoić, bo dawka promieniowania jest taka, jaką otrzymuje pasażer w trakcie lotu z Warszawy do Chicago. - trafnie odczytała obawy Żony.
- Może dlatego nie latamy  samolotami? - pomyślałem, ale słowem nie skomentowałem. Wizerunkowe granice przecież są.
Na fotelu leżałem Bo my pacjentów kładziemy i uprzedzam o tym pana, a pani doktor zaczęła skanowanie. Zezując na duży ekran mogłem obejrzeć poszczególne zęby w 3D, a za jakiś czas komplet górnej i dolnej szczęki. I wcale mi się to nie podobało. Masakra. Na "leżąco" zrobiła mi jeszcze zdjęcia szczęki (Nikon!), po czym przeszliśmy do pomieszczenia naświetleń, by ostatecznie wylądować w takim małym zaaranżowanym na potrzeby fotografowania atelier. Sposób fotografowania przypominał to policyjne, z tą różnicą, że był skoncentrowany na zębach i szczęce, bardzo dokładny, ale en face i profil (można było sobie wybrać który) też był.
- A teraz będę kręciła filmik. - Proszę mówić, skąd pan jest, o swoich zainteresowaniach, itd., żebym mogła potem przeanalizować pański aparat mowy.
A mnie wiele nie potrzeba. Więc zdążyłem jej powiedzieć, skąd przybyliśmy, dlaczego Uzdrowisko, gdzie mieszkamy, o  Naszej Wsi, o zdobytej nagrodzie, o Szkole i o restauracjach i tutejszych kafejkach. Była wyraźnie zainteresowana, ale zorientowawszy się zaczęła pacjenta z wyczuciem hamować.
Wróciliśmy do Żony, czyli do gabinetu. I przedstawiła nam sytuację. Zaczęła od podania, które zęby są na pewno do usunięcia (słownictwo moje).  
- Jednego nie jestem pewna i skieruję pana na badanie do periodontologa. 
(specjalista w dziedzinie periodontologii <nauki dotyczącej chorób błony śluzowej i przyzębia>; bada, diagnozuje oraz przeprowadza leczenie dziąseł, ozębnej, cementu korzeniowego i kości wyrostka zębodołowego - od samego opisu robi się słabo).
- Najbliższy wolny termin to ten czwartek, a potem dopiero 30. listopada. - To który?
Żona wybrała ten drugi, a ja wiedziałem, że chce zyskać na czasie i zasięgnąć języka. Bo wcale nie byliśmy pewni, czy to holistyczne rozwiązanie jest dla mnie najlepsze.
- To znaczy - Żona wyjaśniła, gdy już byliśmy przy samochodzie, totalnie oszołomieni, jakby ktoś dał nam obuchem w łeb, co, de facto, nastąpiło - dla ciebie nie ma najlepszego rozwiązania. - Chodzi o optymalne.
A składowych tej optymalności było wiele - wiek, zdrowie, komfort funkcjonowania i życia, przewidywane perspektywy (nasza działalność i jeszcze 21 lat  mojego życia) oraz oczywiście koszty. 
Pani doktor obliczyła dość pobieżnie Bo jeszcze nie mam wszystkich parametrów koszt preferowanych przez nią protez teleskopowych(?) na kwotę około 22 tys. zł. 
- Dokładnie będę w stanie ją podać  po wizycie u periodontologa i gdy spokojnie siądę nad wszystkimi danymi i opracuję całe postępowanie.
Zapytam, czy ktoś w życiu miał taką sytuację, dotyczącą wszelakich jego aspektów związanych z finansami, żeby ostateczne koszty były mniejsze od tych pierwotnych, prowizorycznie obliczonych nawet przy zakładaniu różnych niespodzianek?!
- Przy czym trzeba pamiętać - pani doktor uczciwie uprzytomniła - że każda wizyta też będzie kosztować. - Ale rozumiem, że pan chce żyć komfortowo? - zakończyła retorycznie.
Nie chciałem wchodzić w dyskusję, że po zapłaceniu wszystkiego, zabraknie nam pieniędzy i nadal nie będę żyć komfortowo. Dodatkowo Żona również.
Na rybkę wyszło nam spokojnie trochę powyżej 25 tys. Bez uwzględniania niespodzianek, bo one w tej całej sytuacji przekraczały naszą wyobraźnię. Skoro dzisiejsza wizyta kosztowała 570 zł?  Bo fotografia jest za darmo (jak miło!), a jutrzejsze wyrywanie miało kosztować 550 zł.
Na odchodnym ta dziwna, stylizowana recepcjonistka powiedziała, że spróbuje znaleźć termin na ekstrakcję jak najszybciej, bo sytuacja z moją dolną lewą siódemką jest awaryjna. 

Od tego momentu moja psychika musiała widocznie odreagować, bo przez najbliższe kilka godzin zagnieździł się we mnie dość trwale stan wkurwu zewnętrznie objawiający się ciągłym złorzeczeniem z użyciem brzydkich słów. Nawet do tego nie musiała się dokładać Biedra, w której z racji braku prądu wszystkie możliwe lodówki były ciemne i puste.
- To kiedyś musi pierdyknąć! - zgodziliśmy się. - Będzie Armagedon!
Żona zaproponowała niespodziewanie wyjazd do City Bo w czasie drogi spokojnie przeanalizujemy sytuację. To mi pasowało. Zawsze nieźle nam wychodzi taki wariant w czasie jazdy, bo chyba klimat zamknięcia w takiej samochodowej puszcze sprzyja wszelakim rozważaniom. I wyszło to co zwykle, czyli że pospiech wskazany jest tylko przy łapaniu pcheł, no i przy mojej siódemce.
- Poszukam różnych opinii, zasięgniemy języka u innych stomatologów, protetyków, znajomych i zobaczymy...
Trochę się uspokoiłem. Ale cała sytuacja nas wyczerpała. Mieliśmy jeszcze trochę sił, aby kupić niezbędne rzeczy w Biedronce, Lidlu i Carrefourze. Nawet dywaniki do łazienki w Jysku Bo te, po poprzednikach, chcę wyrzucić! (udało mi się Żonę namówić, żeby jednak nie, żeby je tylko wyprała, bo mi się podobają) oraz tabletki do czyszczenia zmywarki oraz płyn do odkamieniania żelazka w Euro AGD. Ale na Leroy Merlin nie starczyło już sił. 
Gdy wracaliśmy do domu, zadzwoniła ta Dziwna z informacją, że jutro o 09.45 mam zarezerwowaną wizytę W związku z ekstrakcją pańskiej siódemki.
O dziwo apogeum złorzeczenia nastąpiło, gdy znaleźliśmy się w domu. Mogłem to sobie wytłumaczyć tym, że dodatkowo zagnieździła się we mnie myśl o jutrzejszym.
W prosty sposób musiałem dać upust emocjom, więc rzuciłem się do drewna. Tym razem  nawiozłem  6 taczek. A spacer po II Posiłku pozwolił mi się już sporo zrelaksować. Jednak nie na tyle, żebym był w stanie obejrzeć półtora odcinka Tacy jesteśmy, za czym optowała Żona. Stanowczo zaoponowałem. Skończyło się tylko na dokończeniu poprzedniego. I gdy tylko się przykryłem kołdrą, już spałem. Żona oceniła ten moment na 3 sekundy.
 
ŚRODA (25.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Świadomie, na alarm. Ale od 03.30 spałem źle.
Żonie musiała się ta aura udzielić, bo już o 06.40 była na dole.
- A pojedziesz ze mną? - zapytałem.
- Oczywiście! - zaśmiała się patrząc na mnie, jak na małego chłopczyka, co mi wcale nie przeszkadzało. - Pytałam cię o to wczoraj i miałeś się tylko zdecydować.
To się zdecydowałem.

O 05.37 napisał Po Morzach Pływający. Nadal tajemniczo.
Odzyskałem telefon. Tekst w przygotowaniu. Muszę go trochę doszlifować, pokazać redaktorce do oceny i już.....
Miłego dnia 
I tyle go widzieli.

Znowu, w obliczu czekającego mnie wyrywania, mogłem z rana tylko półprzytomnie zrobić sportowy onan. Szybko połknąłem I Posiłek i na miejscu byliśmy 5 minut przed terminem. A weszliśmy 25 po nim. Obsuwa z powodu poprzedniej pacjentki. Żona oczywiście została w poczekalni.
Pani doktor spodobała mi się od razu. Taki męski typ. Krótko ostrzyżona, konkretna i komunikatywna. Taka w sam raz do wyrywania, nomen omen.
Przeprowadziła jeszcze ze mną krótki wywiad  i zakomunikowała, czytając mi chyba w myślach, że ekstrakcja odbędzie się na siedząco. Trochę się uspokoiłem, bo tak mam w ramach moich histerii, że w trakcie gmerania mi w jamie ustnej zbiera mi się natychmiast sporo śliny i "dusząc się" bardzo szybko zbliżam się do paniki. A ona raczej nie jest wskazana na fotelu dentystycznym prawie w każdym momencie, tu w momencie użycia obcęgów.
- To dobrze, że pan uprzedził ... - zauważyła młoda i mocno przejęta asystentka. - Będę pilnować... starała się mnie uspokoić.
Rzeczywiście, ślinę odsączała aż za często, ale to mnie koiło, jeśli w tej sytuacji można użyć takiego określenia. Ale chyba tak, bo wszystko jest względne.
Na zdziwienie się miałem kilka sekund, bo pani doktor po znieczulającym zastrzyku od razu chwyciła za dłuto i obcęgi.
- Takie nowoczesne, szybkie i skuteczne środki znieczulające?... - zdążyłem pomyśleć i natychmiast całe moje ciało podążało do góry wraz z ruchem obcęgów, bo ból był sakramencki. I pomyśleć, że gdy byłem w szkole, to w tamtejszym gabinecie dentystycznym (wtedy stomatologów jeszcze nie było) dawałem sobie wyrwać zęba na żywca.
Pani doktor spokojnie powtórzyła dawkę znieczulenia i poszło. Po czym na dziąsło założyła szwy samounicestwiające się Żeby pan mógł już za pół godziny jeździć taczką i układać drewno - zaśmiała się po męsku. Zapamiętała, o co ją dopytywałem jeszcze przy jej biurku.
Pani asystentka kazała mi powoli wstawać patrząc badawczo i dopytując się, czy nie mam zawrotów. Chyba brak reakcji z mojej strony jeszcze bardziej ją uczujnił i zaniepokoił, ale ją uspokoiłem.
- Gdy odda mi pani okulary i je sobie założę, to dopiero wtedy w zasadzie będę rozumiał, co pani do 
mnie mówi. - O, teraz dobrze... - Zawrotów nie mam, czuję się świetnie, jak na taką sytuację.
- To jeszcze się chyba zobaczymy... - skwitowała pani doktor, gdy z powrotem usiadłem przed biurkiem, a ona patrzyła na monitor i na moje przerażające 3D.
Po czym pisemnie oraz ustnie wydała mi zalecenia oraz zakazy na najbliższe 48 godzin. Najsmutniejsze były te dotyczące alkoholu. Nie żebym od razu miał pić nie wiedzieć ile, ale żeby nawet jednego piwka?! Zwłaszcza przy układaniu drewna?!... Czułem się, jakby mi pani doktor wyrwała nie jednego trzonowego, a dwa. Stąd wywodził się prosty wniosek, że będzie się opłacało wyrywać naraz przynajmniej po dwa, bo w kwestii piwka to jeden pies.

Wracając do domu Inteligentne Auto prowadziłem jednopraworęcznie. Lewa była zajęta trzymaniem zimnego okładu na ewidentnie powoli puchnącym policzku, co dla patrolu policyjnego mogłoby wyglądać, jakbym rozmawiał przez telefon. Ale w razie zatrzymania chyba by mnie puścili, bo policjant też człowiek, zęby ma i u dentysty był.
W domu miałem specjalne prawa. Więc siedziałem sobie w bujanym fotelu i czytałem, a Żona z troską w oczach i współczuciem wymieniała okład na kolejny zimny. Po pół godzinie, gdy zgodnie z zaleceniem z dziąsła wyrzuciłem gaziki, dłużej już usiedzieć nie mogłem, a tym bardziej się położyć, mimo pewnych sugestii Żony. To zrobiliśmy sobie przy pięknej pogodzie długi spacer. I przy okazji odkryliśmy, że w Uzdrowisku jest jeszcze Park Różanecznikowy i Leśny. Postanowiliśmy się wybrać z Pieskiem przy najbliższej okazji do tego Leśnego.
Po powrocie zabrałem się za robotę. Nawiozłem 6 taczek drewna i w ramach dywersyfikacji prac poczyniłem pierwsze przygotowania do zimy. Z dwóch zewnętrznych węży i jednego szklarniowego spuściłem wodę i elegancko je zwinąłem żegnając się z nimi na pół roku, a z zaworów pospuszczałem wodę. Niespodzianek z mrozowym ich rozsadzeniem nie powinno być.
I dalej w ramach dywersyfikacji, ale już takiej bardziej wyrafinowanej ogrodniczo, wyciąłem w szklarni jedną starą i grubą odnogę białej winorośli. Ta piękna i niezwykle pożyteczna roślina (Pan Bóg dobrze to wymyślił) już dawno musiała być puszczona przez Prominenta i/lub jego żonę na żywioł, skoro ta odnoga uzyskała grubość prawie mojego przedramienia u nasady dłoni. I swoimi licznymi cieńszymi pobratymcami opanowywała od wewnątrz dach szklarni skutecznie ją zacieniając. A ja mam taką ambicję, żeby winorośl "prowadzić" i usytuować wszelkie jej odnóża przy ścianie budynku. Są tam odpowiednie prowadnice, po których zielone będzie się mogło piąć i wić, a dorodne kiście pięknie zwisać, a poza tym ściany będą oddawać ciepło. Gdy sprzątnę prawą część szklarni i ją odcienię, uzyskam spory kawałek ziemi na uprawy.
Sama radość, panie kochany!...

Późnym popołudniem zadzwoniłem do dwóch osób w sprawie zębowych konsultacji i wymiany doświadczeń. 
Jedną z nich była Sąsiadka Realistka. Tu nie miałem żadnych obiekcji, bo o zębach i przypadłościach z nimi związanych wielokrotnie rozmawialiśmy, zwłaszcza gdy zawsze punkt 09.00 spotykaliśmy się z psami (jej Luk i nasza Bazysia) na spacerze chodząc po okolicznych naszowsiowych łąkach. Więc bez żadnych zahamowań podzieliła się ze mną swoimi i Sąsiada Filozofa doświadczeniami. Przy okazji ponarzekałem, że teraz z Żoną musimy jeść kupne jaja, co prawda bio Ale kudy im do twoich! I że z tego powodu cierpimy.
- To przyjeżdżajcie! - Jaja są! - śmiała się.
Oczywiście dokładnie przedyskutowaliśmy sprawę wyborów. Ostatecznie po zastanawianiu się nad KO zagłosowali świadomie na Lewicę. Od dawna znaliśmy ich poglądy i preferencje, ale jednak nabili u nas punktów. I pomyśleć, że taki piekarz ze Świdnicy!
Żona dokładnie wie, o co chodzi. A chodzi o naszą Q-Gospodynię, o której piszę bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć wcale. A byłoby o czym. Nie palę się jednak do tego, żeby się nie denerwować i nie wzbudzać w nas wspomnień zawsze związanych z pewnym obrzydzeniem i żeby nie wystawiać nas w nieciekawym jednak świetle.
Pani ta, ogólnie mówiąc, nie prezentowała sobą wiele z obszaru inteligencji i różnych życiowych dokonań, ale zawsze była w wielkich pretensjach. Żeby przybliżyć sprawę, mógłbym ją określić typem Dyrektorowej (żona dyrektora), Pułkownikowej (żona pułkownika), Mecenasowej (żona mecenasa), Doktorowej (żona doktora), itd., itd. I przy którejś ze swoich, wiele wnoszących opowieści, zastanawiała się nad dokonaniami i sukcesami pewnego jej znajomego, takiego z obszaru spoza elity. I swój wywód właśnie podsumowała I pomyśleć, że taki piekarz ze Świdnicy! Przy czym słowo "Świdnica" wymówiła z wielkim trudem, bo nie chciało jej przejść przez gardło i stąd się mocno przy tym opluła wydymając z pogardą swoje usta.
Więc czasami masochistycznie ją cytujemy.
Drugą była koleżanka ze studiów. Ta z naszej wąskiej specjalizacji.
- Głupio mi - zacząłem niepewnie - ale chciałbym cię zapytać o pewne intymne sprawy. - Ale jeśli mi nie odpowiesz, to nic się nie stanie i z góry przepraszam.
- Taaak?... - obniżyła wyczekująco głos nie wiedząc, czego się może spodziewać.
A gdy wyłuszczyłem problem, wybuchnęła śmiechem (może z ulgą, nie wiem) i temat dokładnie przedyskutowaliśmy. Przy okazji oczywiście musieliśmy zahaczyć o następny zjazd.

Gdy zmierzchało, wykorzystaliśmy świetny pretekst w postaci odbioru paczki z paczkomatu i we troje poszliśmy na spacer znowu w tamtym kierunku zaliczając Parki Samolotowy i Zdrojowy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
 
CZWARTEK (26.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
 
A miałem zamiar o 05.30.
Bólu dziąsła nie było, a półnieprzytomność postanowiłem zlikwidować Blogową. Z całą  świadomością tego kroku. Czekałem aż ona poważnie ostygnie, po czym piłem w sposób charakterystyczny dla kury z modyfikacją. Wlewałem małe łyczki i podnosiłem głowę do góry, żeby samo wpadało i jednocześnie przekręcałem głowę w prawo. Szło całkiem nieźle.
Przed I Posiłkiem nawiozłem 4 taczki drewna, a po nim ostatnie 3,5. Teren sprzątnąłem i temat był zamknięty do następnego razu. Bo znowu zamówiłem 4 metry przestrzenne dębu. U tego gościa, który już raz mi go dostarczał i wyglądało to pod każdym względem przyzwoicie. Z Tym Co Ma Gadane współpracę skończyliśmy definitywnie.
Chcę doprowadzić do sytuacji, że za rok będziemy już mieli roczne mocno podsuszone drewno, a za dwa lata dwuletnie. Aby tak się stało, oprócz robienia zapasów, wiosną będę musiał rozbudować drewutnię i całość oczywiście zadaszyć.

Nie wiedzieć z jakiego powodu, bo pogoda ponura i trzonowy wyrwany, naszło mnie dzisiaj na szklarnię. Po, było, nie było, 7,5 taczkach drewna. Już dawno postanowiłem, że będzie wyglądać inaczej, zapanuje w niej porządek, polepszę organizację, a przez to efektywność upraw i po prostu zrobię wszystko po swojemu. A to byłaby w nowym miejscu naszego życia druga rzecz "po swojemu", bo pierwszą była drewutnia.
Oczywiście w Tajemniczym Domu są już zrobione dwie rzeczy po naszemu - dolne mieszkanie dla gości i "nowa" kuchnia, a do tych dwóch, moich, Żona się nie wtrącała. Ale podziwiała.
Jak zwykle każda praca, a tym bardziej ta, musiała zacząć się od sprzątania. Wszystkie manele z prawej strony wybrukowanej ścieżki biegnącej mniej więcej po środku szklarni na jej przestrzał przerzuciłem na część lewą tam, gdzie jeszcze niedawno rosły pomidory. Roboczy regał, mocno spracowany, taki z czasów komuny wystawiłem na ścieżkę, ale skróconemu przez Ślusarza metalowemu stołowi z drewnianym blatem sam już nie podołałem. Potrzebna była Żona.
- Ale ty jesteś szybki!... - podziwiała zastany kipisz.
Wspólnie stół postawiliśmy w taki kąt szklarni, gdzie i tak nic by nie urosło z powodu zacienienia tego obszaru. Sadząc w czerwcu pomidory najpierw mocno szklarnię odcieniłem haracząc na zewnątrz po zielonym, ile się tylko dało, ale z tym kątem wiele zrobić się nie dało. Posadzony tam krzak urodził 1 pomidor, (słownie: jeden), który i tak nie dojrzał i w takiej formie musiałem go zerwać, żeby dochodził do pomidorowej formy na parapecie okna.
Stół elegancko wypoziomowałem nurkując pod nim do każdej nogi po kilkanaście razy podstawiając płyty i podsypując ziemię. A potem przystawiłem przy nim, wzdłuż ścieżki, regał i zaczęło wyglądać.
A gdy jeszcze wzdłuż stołu zrobiłem ścieżkę z brukowanej kostki, szerokiej, wypoziomowanej, komfortowej dla przyszłej pracy przy stole, naprawdę poczułem się u siebie. Pozostało jeszcze zdecydować, które pozostałości po Prominencie należy wyrzucić (na oko 80%) i będę mógł przygotować szklarnię pod przyszłoroczne uprawy. Wtedy nastąpi efekt domina, bo nawieziona, pyszna ziemia z rozsypujących się skrzyń je uwolni i będę mógł je ostatecznie rozwalić i usunąć robiąc w ogrodzie sporo miejsca, a to spowoduje...
Sama radość, panie kochany! 

Ta dzisiejsza niespodziewana gimnastyka nie zahamowała we mnie chęci, aby po II Posiłku pójść we troje na spacer do parków. Na każdego z nas wpływa on zawsze relaksacyjnie.
- Nigdy bym nie pomyślała, że będę mogła, ot tak, codziennie, sobie tutaj chodzić. - Żona często przy takich razach musi z siebie głośno wyrzucić tę fascynację. A fascynacja jest większa, bo to piękna jesień, z jej kolorami, zapachami i charakterystycznym szelestem liści. Jej ulubiona pora roku.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
 
Czas najwyższy byłby opisać wizytę w Uzdrowisku (bo przecież nie u nas!) Kolegi Inżyniera(!) i Modliszki z naszym skromnym udziałem w tle. Na razie w tej personalnej kolejności, ale przy takim dwójkowym układzie, ostatni raz. Żeby lepiej w ten opis wejść przypomnę tylko krótką zajawkę tej wizyty, czytaj spotkania, i pierwsze wrażenia po niej/po nim, umieszczone w tamtym wpisie w poniedziałkowy wieczór.
Kolega Inżynier(!) trzymał nas pod butem do 16.30. Sprawdziła się mądrość, że człowiek uczy się przez całe życie. Nie wiedziałem, że jasne popołudnie to właśnie ta godzina.
Samo spotkanie opiszę w następnym wpisie. Było zbyt istotne, ważne, przełomowe, ciekawe, intrygujące i wyzwalające, a nawet przynoszące ulgę na wielu płaszczyznach, żebym teraz, funkcjonując na ostatnich wieczornych i poniedziałkowych oparach mógł je opisywać po łepkach.
Ale po rozstaniu z Modliszką Wegetarianką i z Kolegą Inżynierem(!) natychmiast z domu zadzwoniliśmy do Konfliktów Unikającego, bo mu się to należało. Odebrał, ale był na kręglowych zawodach, więc rozmowę i wieści przełożyliśmy na jutro wieczór.
 
W Lokalu z Pilsnerem I byliśmy pierwsi. Żona go wybrała, bo w karcie był spory wybór dań bezmięsnych. Dowiedziała się od Kolegi Inżyniera(!), że Modliszka jest wegetarianką, czy kimś takim, co mnie trochę zaskoczyło. Zwyczajowo, gdy przekraczam próg tego lokalu i innych, o których wiem, że podają Pilsnera Urquella z beczki, od razu zamawiam jeden półlitrowy kufel, żeby kelner, zanim wskaże nam miejsce i poda kartę, nie miał pustego przebiegu i żeby mógł mnie na wejściu od razu wprawić w dobry nastrój niosąc obok mnie to kształtne, wypełnione złocistym płynem i pianką naczynie.  
Tym razem się wstrzymałem hamowany różnymi obawami.
Pierwsza dotyczyła miejsca spotkania zaproponowanego przez Żonę. Gdyby Im z jakichś względów nie pasowało, nie widziałem żadnego problemu z przeniesieniem się pod warunkiem, że tam też będą podawać Pilsnera Urquella z beczki. Żona była na to gotowa bez żadnych warunków.
Druga dotyczyła samej osoby Modliszki, a raczej jej obrazu, który bez żadnych danych, bo Kolega Inżynier(!) przez blisko dwa lata słowem nie pisnął o jej cechach, wyglądzie, preferencjach, itp.,   projektowałem sobie w głowie. Nie wiedzieć czemu. I zdawałem sobie sprawę, że jest to irracjonalne.
Więc, na przykład, wyobrażałem sobie, że jest mrukliwa, i że żeby podtrzymać rozmowę nawet nie marząc aby się stała lekka i żwawa, trzeba będzie się nieźle nawysilać i naharować, wszystko przy miłym, sztucznym uśmiechaniu się. Albo że będzie bladolicą mimozą, taką bez energii wysysającą ją ze mnie, czego nie lubię czując, jakie to staje się beznadziejne. Albo że oto pojawi się paniusia, cała w pretensjach Klękajcie narody świata! i że na moich oczach Kolega Inżynier(!) będzie koło niej skakał.
Albo że wreszcie pojawi się zołza, wredna baba i mój z nią konflikt będzie nieunikniony, bo przecież nie odpuszczę.
A wszystko to podszyte brakiem poczucia humoru. Nic, tylko towarzysko otworzyć sobie żyły!
Diabeł wiedział, czego się można było spodziewać. A łyknąć nie było co, więc ciśnienie mi trochę skoczyło. Wystarczył jednak jeden rzut oka przez okno, żeby mi natychmiast zaczęło spadać z powodu gwałtownie doznawanej ulgi. Modliszka, boć to wyraźnie była ona, od razu nas zobaczyła, czemu się mocno zdziwiłem, bo przecież się nie znaliśmy. I żwawo przywołała Kolegę Inżyniera(!) dając mu gestem do zrozumienia, że to tu właśnie.
Do sali weszła taka iskierka. Energiczna, uśmiechnięta, naturalna i nie trzeba było wiele, żeby od razu ujrzeć inteligencję, poczucie humoru i elokwencję. Tylko na temat zołzowatości nie mogłem niczego wywnioskować, ale pozytywnie założyłem, że na pewno, jak na kobietę, jest w normie, do przyjęcia.
Zresztą, czy to moja baba i potencjalnie mój problem?! 
Od razu wiedziałem, że będzie dobrze. 
Żona mnie zaskoczyła przy powitaniu słowami To ty?! A Modliszka od razu waliła do Żony po imieniu wyraźnie ją znając. Z pierwszego chaosu wynikało, że panie znają się sprzed ponad 23. lat poprzez Konfliktów Unikającego. Modliszka z różnych racji, między innymi dlatego, że jest jego kuzynką (trzecie pokolenie - wspólne babcie, czy dziadkowie), często bywała w czasie jego studiów w kultowym już mieszkaniu w Rynku w Metropolii, w którym mieszkali różni dziwni tacy, jak właśnie Konfliktów Unikający, Kolega Inżynier(!), Dzidek bodajże i jeszcze znany dziwak, który w zlewie hodował fasolę i gotował wszystkim współlokatorom, w tym pierogi bez ciasta, czyli bez tego, co zwyczajowo otacza farsz. 
A potem po latach ponoć kilka razy spotykaliśmy Modliszkę u Konfliktów Unikającego i Trzy Siostry Mającej, w czasach, gdy mieszkaliśmy w Metropolii w tej samej dzielnicy. Ponoć, bo ja tego nie pamiętałem, ale Żona tak. Natomiast oboje nie pamiętaliśmy, że raz nawet Modliszka była u nas w Biszkopciku. W ten oto sposób okazało się, że jest nasza i nie spadła, nie wiedzieć skąd. A to ułatwiało wszystko.
Z dalszego chaosu wynikało, że oni dlatego mają tak napięty program, bo jutro Modliszka odlatuje do domu.
- Mieszkam w Anglii... - poinformowała nas raczej nie czekając na efekt, jakie te słowa mogły wywołać. Ale wywołały.
- Eee, to do dupy! - odezwałem się bez ceregieli. Bo od razu zacząłem sobie naiwnie wyobrażać, że oto teraz nasze towarzystwo poszerzy się o fajnych ludzi. Nie to żebym narzekał na Kolegę Inżyniera(!).
- Jest poddaną Jego Wysokości Króla Karola III. - uzupełnił, nie wiem, czy z satysfakcją, czy z drobną złośliwością, chociaż raczej nie miał podstaw, a nawet gdyby, to by się na nią nie odważył.
- Masz podwójne obywatelstwo? - dopytywałem.
Okazało się, że tak. To był pierwszy drobny zawód, ale co nam do tego. Ok, najwyżej będziemy się widywać raz na rok, jeśli w ogóle, bo Modliszka do Polski przyjeżdża dwa razy w roku. I ma co w tym czasie robić - rodzina, znajomi i Kolega Inżynier(!). To jak ma znaleźć dla nas drobinę czasu? Trudno mieć o to pretensję. Ale do dupy!

Po pierwszym chaosie, przy Pilsnerze Urquellu - ja, czarnym Kozelu - Żona i jakichś piwnych dziwolągach, nawet alkoholowych - Modliszka i Kolega Inżynier(!), udało się nam z Żoną, przede wszystkim dzięki moim pomocniczym pytaniom z "komentarzem" dodawanym złośliwie przy każdym przez Kolegę Inżyniera(!) Pamiętasz, uprzedzałem cię!, udało się nam dowiedzieć wiele, a nawet więcej. I było sporo niespodzianek różnego kalibru.
Drobniutka, to taka, że w trakcie tego ich pobytu w hotelu,w którym nocowali, Kolega Inżynier wypił Pilsnera Urquella. Wyraźnie tę informację skierował do mnie chyba licząc na efekt, że wywrze ona na mnie wrażenie. Nie wywarła. Gdyby wrócił do normalności sprzed lat...
Modliszka alkoholu nie pije, co mogłoby się okazać wadą, no ale trzeba by trochę ze sobą poprzebywać, żeby móc się uczciwie wypowiedzieć i ocenić. I nie je mięsa, nad czym chętnie byśmy się zatrzymali, ale znowu - nie było czasu. Zresztą niech sobie nie je.
Jedna rzecz nie dawała nam z Żoną od początku spokoju. Od początku, czyli od momentu, kiedy Kolega Inżynier(!) zaczął się jakieś niecałe dwa lata temu dziwnie i tajemniczo zachowywać. A kiedy się troszeczkę wyjaśniło, okazało się, że ta tajemnicza osoba-kobieta, bo o nią chodziło, chce mieć blogowe imię Modliszka. A to nam zgrzytało.
- Wiesz - odezwałem się do Modliszki - ja szanuję twój wybór, jak wszystkich, którzy podali, jakie imiona chcą mieć. - Ale w twoim przypadku protestuję! - Nie mogę się dłużej zgadzać i coś musimy z tym zrobić!
Cała czwórka dyskutowała i odrzucała co głupsze pomysły. I w końcu wszyscy zaakceptowali dość przewrotną wersję - Modliszka Wegetarianka. Drobna przeszkoda została usunięta.
 
Ciekawe fakty, z kategorii twardych, dotyczące Modliszki Wegetarianki były takie:
1) W Anglii mieszka 19 lat,
2) Jest krawcową. Prowadzi własną działalność. Szyje przede wszystkim ślubne suknie, ale, jak twierdzi, powoli ma dosyć na skutek zawodowego wypalania się.
- O matko! - odezwała się nagle Żona. - Teraz sobie przypomniałam! - Przecież ja do tej pory mam pościel przez ciebie uszytą i jej używam!
Nawet ja wiedziałem, o którą chodzi.
3) Mieszka w takiej części Anglii, gdzie jest cały czas zielono i to jest duży plus tego miejsca. Drugi, że czuje się tam bezpiecznie, bo akurat nie ma prawie wcale imigrantów, zwłaszcza tych o śniadych cerach, którzy nie chcą się asymilować i tworzą mnóstwo problemów.
4) Nadal jest Polką. Mówi bez cienia akcentu. I mówi kanał La Manche, ale jako lojalna poddana Jego Wysokości natychmiast poprawia na Channel.
5) Głosowała na KO.
Kolega Inżynier(!) oczywiście na Konfę, jak Konfliktów Unikający i Syn.
6) Ma 51 lat.
- Dawałem jej na pierwszy rzut oka 35-40 - powiedziałem do Żony, gdy po rozstaniu wracaliśmy do domu. - Tak, ale zauważyłeś, że miała już inny sposób wysławiania się, za którym stał wiek... - przeanalizowała.
Zaś z miękkich faktów, to ten, że w swoim życiu przeprowadzała się 16-17 razy. Bratnia dusza.
 
Oczywiście nie mogło się obyć bez pytania To jak się "ponownie" poznaliście? I tu zostaliśmy na różne sposoby zaskoczeni.
Kolega Inżynier(!) dwa lata temu gościł u siebie przez kilka dni kolegę, którego swego czasu poznaliśmy (był u nas w Biszkopciku i w Naszej Wsi). I jakoś tak się zgadali o Modliszce Wegetariance z tamtych czasów.
- Ja nawet mam do niej numer telefonu. - wspomniał.
- A możesz mi go dać? - zapytał Kolega Inżynier(!) tknięty Boskim palcem.
I za jakiś czas napisał smsa, w którym się przypomniał. I tak się zaczęło. Poleciał do niej samolotem, jakoś tak zaraz na początku roku 2022, kiedy były jeszcze pandemiczne obostrzenia i cały lot wisiał na włosku.
- Cały lot przesiedziałem w maseczce! - poinformował. - I leciałem samolotem pierwszy raz w życiu...
Tym nas zaskoczył. Ale jeszcze bardziej następnym krokiem. Na Walentynki, bodajże tego samego roku, przesłał Modliszce Wegetariance bukiet róż, który tego właściwego dnia krążył po sąsiadach, aż wreszcie cudem, zupełnie niezwiędnięty, dotarł do adresatki. A dlatego, bo Kolega nie znał, czy zapomniał dokładnego adresu. A nie mógł dopytywać, bo Modliszka Wegetarianka coś by zwietrzyła, nomen omen.
No, no, z takiej strony kolegi nie znaliśmy. Nie na darmo mówią, że żeby poznać człowieka, trzeba z nim zjeść beczkę soli.
Od razu, na rybkę policzyłem, ile razy w roku się widują. Powiedzmy dwa w Polsce i niech będą dwa w Anglii, choć tego dokładnie nie wiedziałem. Poza tym z racji swoich pasji turystyczno-rowerowych organizują zloty gwiaździste w umówionych miejscach, w których spędzają aktywny urlop. Niech będzie kolejne dwa. Razem sześć, średnio raz na dwa miesiące. Ostatecznie nieźle biorąc dodatkowo pod uwagę skype'y i messengery. Ale Modliszka Wegetarianka raz wysłała słaby sygnał, że może kiedyś wróci do Polski. Fajnie byłoby.
 
Z wrażenia złamałem zasadę niepopijania po posiłku i zamówiłem drugiego Pilsnera Urquella. Ale trzeba było pić spiesznie, bo "goście" mieli jeszcze w Metropolii wizytę u kuzynki Modliszki Wegetarianki, a ona sama jutro rano wracała do Anglii.
Przy wyjściu z Lokalu z Pilsnerem I miałem ubaw. Zobaczyłem, jak Modliszka Wegetarianka stoi przed czymś i uważnie obserwuje. Obiektem uwagi był rysunek krowy z zaznaczeniem i opisaniem poszczególnych jej części, aby wyjaśnić konsumentom jedzącym mięso, co jedzą lub co mogą jeść. Lokal bowiem, oprócz serwowania dań, zajmuje się sprzedażą dojrzewającej wołowiny.
Tośmy przy wyborze lokalu trafili. Nie zauważyłem jednak, żeby specjalnie nią to wstrząsnęło. Ograniczyła się tylko do ironizującego komentarza.

Samochód mieli zaparkowany na początku... Pięknej Uliczki. No cóż, rozstaliśmy się z żalem, z pewnym towarzyskim niespełnieniem. Zobaczymy się za rok, albo diabli wiedzą kiedy?! Szkoda, bo dziewczyna jest z naszej bajki.
Jeszcze tylko zobaczyliśmy z daleka światła stopu, wyraźnie przy naszym domu, bo widocznie Kolega Inżynier(!) chciał go pokazać, ale co można było zobaczyć, skoro panowały ciemności. Do dupy! 
Po czym auto zniknęło w tychże i tyle ich widzieli.

Dopiero we wtorek mogliśmy wyjawić Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającemu, kim jest Modliszka Wegetarianka. Jej kuzyn był zupełnie zaskoczony.
- Niedawno się z nią nawet widziałem, w domu jej rodziców, bo jej ojciec obchodził osiemdziesiątkę i był rodzinny zjazd. - wyjaśnił.
Z tego by wynikało, że panowie koledzy nadal są ze sobą w zależnościach quasi-szwagrowych.

PIĄTEK (27.10)
No i dzisiaj wstałem planowo o 05.00.
 
Ale już "planowo" od 04.00 przewalałem się z boku na bok. Gdy zabrzmiał alarm, o dziwo, dalej chętnie bym pospał.

Dzisiaj rozpocząłem siódmy rok pisania bloga. Z tej okazji  mogę powiedzieć, że już tradycyjnie, zacytuję pierwszy wpis.
27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz.  Za całe 10 zł.  Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.

Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację  "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.

Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
 
Muszę powiedzieć, że z biegiem lat czytając ten wpis, wzruszam się coraz bardziej. Widząc nawet pewne ułomności stylu, który przecież porównuję do obecnego. Poza tym, ile się nadziało w naszym życiu, wydawałoby się w tak krótkim czasie - Nasze Miasteczko, Nasza Wieś, Wakacyjna Wieś i teraz Uzdrowisko. A ile rodzinnych i towarzyskich zmian?! W tym wszystkim Szkoła i jej koniec dla nas, tyle radości, tyle smutków i stresu. Życie.
I zwróciłem uwagę na jeszcze jedną rzecz - i wtedy, i dzisiaj był piątek.

Już przed I Posiłkiem, a więc trochę na wariata, pojechaliśmy na zakupy. Wszystko przez drewno, które miało być  dzisiaj dostarczone Nie wcześniej niż o 12.00!, ale przede wszystkim przez to, to znaczy dzięki Konfliktowi Unikającemu. Bo wczoraj wieczorem wysłał mmsa o kilkudniowej promocji w Kauflandzie na Pilsnera Urquella. A obok tego obojętnie przejść nie mogłem.
Wspomniałem, że w City tego sklepu nie ma i czekała nas wyprawa o Jeden Powiat Dalej. A od nas trzeba jechać 34 km.
- To nie opłaca się do Czech? - Też jest promocja, a chyba bliżej... - Żona wynalazła promocję w tamtejszym Kauflandzie. 
Pilsner Urquell wychodził po 4,30 za butelkę. Do tego dochodziła kaucja 60 gr, pewnie że zwrotna, no i konieczność zakaucjowania co najmniej trzech skrzynek. 
- A gdzie ja te skrzynki będę trzymał? - słabo argumentowałem, bo nie chciało mi się przy takiej cenie tego całego zawracania z kaucjami. A bo to wiadomo, kiedy następny raz się pojedzie i kiedy będzie promocja?! 
- Mało masz miejsca?... - Żona zbiła lichy argument, tak bardziej dla sportu, bo też wyraźnie chciała jechać do Jednego Powiatu Dalej traktując to jako wycieczkę. Poza tym doszliśmy do wniosku, że po drodze mamy City, do którego też musimy zajrzeć, należało więc odjąć 14 km. W ten sposób zrobiło się tylko 20. A do Czech mieliśmy "aż" 32. Zgodnie więc stwierdziliśmy, że do jednego Powiatu Dalej, do Kauflandu, będziemy jeździć łącząc to ze sprawami w City.
 
Promocja była jak skurwensen! 
- Dostarczono nam tylko 12 czteropaków... - pani sprawdziła w smartfonie. - Widocznie ktoś wziął wcześniej dwa... - skomentowała widząc moje 10 w koszu, gdy dopytywałem się o zapasy w magazynie. 
Śmiechu warte! Takie  promocyjne zadęcie! Ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby narobić szumu, żeby klient przyjechał i przy okazji kupił jeszcze inne rzeczy. I rzeczywiście kupiliśmy, ale z asortymentów niedostępnych w sklepach w City.
- Tak gadasz, jakbyś był niezadowolony... - Żona mnie zawsze obserwuje po zakupie Pilsnera Urquella, żeby komentować pół-złośliwie-sympatycznie zmiany, jakie zachodzą na mojej twarzy i w sposobie bycia. Słyszała, gdy wychodziliśmy ze sklepu, że coś pod nosem marudziłem, że można by było kupić więcej...
- Ale naprawdę w tej sytuacji jestem zadowolony! - zapewniłem ją. - Zwłaszcza po tak długiej absencji... - Czterdzieści sztuk starczy na, było, nie było, 40 dni.
Wiadomo, że przez ten czas wiele może się wydarzyć w ogóle i w obszarze promocji Pilsnera Urquella w szczególności.

W City, w Leroy Merlin, kupiłem kolejne styropianowe płyty, trójki, na drzwi prowadzące do gości. Tym razem, aby wygłuszyć dźwięki biegnące tam i z powrotem, i specjalny, zakrzywiony pędzelek do uzupełniania kleju przy tapetach w różnych trudno dostępnych miejscach. Czy wspominałem, że nie  będzie to moja ulubiona sprawność  harcerska?...
Żona gdzieś tajemniczo zniknęła w otchłaniach sklepu, więc spokojnie czekałem już za kasami. I w drodze powrotnej wyjaśniła powód swojego zniknięcia.
- A bo bardzo długo stałam przy grzejnikach i rozmawiałam o nich szczegółowo z panem, który się wyraźnie na tym znał... - Zwłaszcza o tych emitujących podczerwień.
Mamy problem z prawidłowym ogrzaniem dolnego mieszkania gości, a w przyszłości i górnego. Przez "prawidłowy" rozumiem, że na skutek naszych zabiegów i inwestycji, będą posiadać oni temperaturowy komfort przebywania w wynajmowanych przez nich mieszkaniach. Między innymi oczywiście. Od dłuższego czasu nie możemy w tym względzie ustalić wspólnego stanowiska i systemu postępowania. Można by powiedzieć, że w jakimś sensie okopaliśmy się na naszych pozycjach, czyli dziad swoje, a baba swoje. Wszystko przez to, że zakłóciliśmy poprzedni system wprowadzając intensywne grzanie drewnem w dolnym obszarze domu, w którym usytuowany jest sterownik kotła gazowego i czujnik. A w związku z tym musielibyśmy nastawiać na sterowniku grubo większe temperatury niż panują, żeby kocioł się włączył. To by z kolei oznaczało, według mnie, że pracowałby bardzo długo, efekt w mieszkaniu gości byłby przedobrzony, a po wyłączeniu się z dużą bezwładnością i zwłoką doprowadzając do tropiku, z tą samą bezwładnością i zwłoką włączałby się po czasie, w którym w mieszkaniu zapanowałyby warunki arktyczne. Dodatkowo na naszym dole mimo zakręcenia zaworów na wszystkich kaloryferach, co ma miejsce od początku, byłby on dalej ogrzewany kotłem, bo pod schodami i przy tarasowych drzwiach są dwa olbrzymie kaloryfery, takie karbowane, fabryczne, oba bez zaworów. Więc grzeją na chama, stąd należałoby na sterowniku obniżyć temperaturę. Ale wtedy u gości Arktyka...
Ja optuję, żeby czujnik ulokować w chłodnym miejscu (Żona dowiedziała się, że są radiowe), aby kocioł mógł pracować w krótkich interwałach czasowych tylko dogrzewając, czyli po troszku pykać, po osiągnięciu zadanej temperatury, oczywiście grubo niższej względem obecnej zadawanej. 
Biorę to na zdrowy rozum, ale jestem skromny i tylko inżynierem chemikiem, więc po pierwsze mógłby się wypowiedzieć fachowiec, który ostatnio u nas dokonał przeglądu kotła, ale Żona nie może się do niego telefonicznie dobić, bo wiadomo sezon i spraw w bród, a po drugie mogliby to zrobić fachowcy w osobach Konfliktów Unikającego i Kolegi Inżyniera(!) (jeden miot - politechniczny i jeden czas). 
Tu wszakże z moim zastrzeżeniem. Konfliktów Unikający nawet nie praktycznie, tylko rzeczywiście, od razu po studiach wsiąknął w ogrzewanie systemowe, więc nie za bardzo jest wiarygodny, natomiast Kolega Inżynier(!) w swojej pracy ima się również takich drobiazgów, jak my, więc może by coś doradził. Trudno jest jednak na niego liczyć, bo blisko dwa lata żyje w świecie modliszkowo-wegetariańskim i zdaje się poza nim niczego nie zauważać. Taki specyficzny życiowy neofita.
 
Musimy więc na razie oprzeć się na własnych siłach.
Ja swoje powiedziałem, a Żona nieustannie główkuje i szuka rozwiązań, bo tak ma.
Przeciw grzejnikom na podczerwień od razu zaprotestowałem w czasie jazdy, mimo że Żona stosownie argumentowała. Ale nie przekonywała mnie wizja miłego samopoczucia gościa podczas siedzenia na narożniku w trakcie relaksującego czytania książki lub siedzenia przed laptopem (tu, jeśli pominie się głupie media i politykę) i drżenia z zimna, gdy tenże przesunie się o metr w każdą stronę, lub w trakcie załatwiania w łazience potrzeb fizjologicznych lub higienicznych.
Żonę takie infantylizowanie problemu irytowało. Nie wspominałem o tym, że takie sztuczne grzejniki na podczerwień kojarzą mi  się nieprzyjemnie z mikrofalówką, chociaż zdaję sobie sprawę, że w obu przypadkach mamy do czynienia z falami elektromagnetycznymi o różnych długościach. Nie chciałem grać nie fair, podprogowo, wiedząc że Żona mikrofalówek nie cierpi.
Oboje staramy się nie jeść potraw odgrzewanych, a na pewno nie takich wstawionych do urządzenia, w którym sercem jest magnetron, a promieniowanie rozchodzi się falowodem. I w tym urządzeniu jest ono "zupełnie nieszkodliwe" według różnych opracowań i instrukcji producentów, oczywiście, Bo nie ma żadnych dowodów na to... Jasne, że do czasu, gdy wybuchnie nowa bomba i "odkrycie Ameryki".
 
Sprawdziłem więc, że Szkodliwość promieniowania podczerwonego dotyczy przede wszystkim skóry i oczu. Może ono prowadzić do oparzeń, zapalenia spojówek i wysuszania gałki ocznej. Należy jednak pamiętać, że podczerwień jest groźna tylko w przypadku długotrwałej lub niekontrolowanej ekspozycji. Odpowiednio stosowana i dawkowana może pozytywnie wpływać na organizm. Z tego powodu promieniowanie podczerwone jest jednym z elementów światłolecznictwa.
Niby uspokajająco, ale poczytałem dalej:  
Zagrożenia promieniowania podczerwonego są związane również z oddziaływaniem tego rodzaju energii na gałkę oczną. Jest ona dużo bardziej narażona na działanie podczerwieni niż skóra, ponieważ receptory bólowe obecne w rogówce wysyłają impulsy nerwowe dopiero po przekroczeniu temperatury 47℃, natomiast do oparzenia tego narządu dochodzi już kilka stopni wcześniej. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie podczerwone grozi także powstaniem zmętnienia soczewki (zaćma), stanu zapalnego tęczówki, spojówki, brzegów powiek oraz wysuszeniem rogówki.
Nie żebym był tendencyjny.
Stanęło na tym, że usłyszałem Ale ja wcale się nie upieram przy tych grzejnikach. Mamy więc nadal sytuacje patową do czasu, oczywiście, gdy przyjadą pierwsi goście. 
 
Gdy ledwo się rozpakowaliśmy, przyjechało drewno. Kolejne 4 metry. Znowu zaczęła się dyskusja o cenie i ilości na samochodzie, ale tym razem nie omieszkałem wspomnieć, że jak dotychczas to jego drewno jest najlepsze. 
Od razu zabrałem się za wożenie i układanie, ale po piątej taczce musiałem przestać, bo się rozpadało i nieprzyjemnie nasiąkałem. Czas pogodowy i ten, bezwzględny, nakazywał zabrać się za naszą olbrzymią szafę.
O "instrukcji" pisałem. Mając jednak doświadczenie w montażu mebli wiedziałem, że muszę do niego podejść systematycznie. I jak zwykle zacząłem od rozdzielania na kupki śrub, wkrętów, gwoździ, kołków stolarskich i różnych, przynależnych tej szafie, akcesoriów meblowych. Nie była to jednak sytuacja jak z produktami IKEI, Jyska czy Mebli Agata, w których to wyżej wspomniane akcesoria fabrycznie były posegregowane i rozdzielone, i pozostawało tylko sprawdzić, czy ich ilości zgadzają się z podanymi w instrukcji. Nie była to również sytuacja, w której kilka podobnych rodzajów, np. wkrętów, było w instrukcji wyraźnie zaznaczonych, opisanych, żeby koniecznie na to zwrócić uwagę przy montażu. Tu sytuacja była niezwykle prosta. Wszystko zostało zapakowane do jednego worka foliowego tworząc swoisty miszmasz, czyli groch z kapustą. Dobre 40 minut zajęła mi segregacja zawartości, żeby jako tako połapać się, co jest do czego, a najczęściej, co może być do czego. Łamigłówkę pokonałem dość sprawnie, więc zacząłem się przyglądać dziewięciu dużym płytom, które na pewno miały stanowić obrys szafy i jej bebechy. Od razu odłożyłem na bok wszelkie półki i plecy szafy, jako rzecz trywialną. Ze "skąpego" rysunku, i jak się okazało po dokładnym przyjrzeniu, "uniwersalnego", bo producent umieścił drobne uwagi Montaż drzwi dla systemu tańszego z jednoczesnym rysunkiem ewidentnej, wysuwanej szuflady, o której wiedziałem, że takowa nie ma prawa bytu, bo po pierwsze Żona takiej nie zamawiała, a po drugie, zgodnie z zamówieniem elementów (emelentów) szufladowych nie było oraz drugą Producent zastrzega sobie, że "instrukcja" montażu może odbiegać od rzeczywistej konstrukcji otrzymanego produktu, ze względu na mebel nietypowy (pis. oryg., jedyny cudzysłów mój), wyszło mi, że do montażu szafy, nie wiedziałem, czy tańszej i czy nietypowej, potrzebuję 6 płyt dużych, a miałem dziewięć. I to dopiero wzbudziło mój niepokój. Bo z tym nadmiarem miałem różne doświadczenia, na przykład, przy naprawie jakiegoś urządzenia i po jego wtórnym montażu, ono działało, a mnie w ręce zawsze zostawała jakaś część, więc od razu powstawało niepokojące pytanie Co producent miał na myśli ją montując? i Może źle coś zrobiłem? Więc tu od razu pytałem sam siebie, co producent miał na myśli dokładając aż trzy płyty.
W takich razach natychmiast zapraszam Żonę, bo ma taki techniczny zmysł. Wyłuszczyłem jej problem, gdy siadła na schodach, żeby się lepiej zastanawiać.
- A przesuwane drzwi? - Przecież są trzy? - nawet nie patrzyła na mnie, jak na idiotę. Zajęło jej to pięć sekund razem z wypowiedzią. Olśniło mnie i natychmiast się uspokoiłem. A skąd miałem wiedzieć, skoro nie było ich w "instrukcji", chociaż przecież jakieś prowadnice, kółka i specjalne zaczepy wypakowałem i  posegregowałem. Z tego mi wyszło, że nie mamy systemu tańszego, za to mebel nietypowy, skoro "instrukcja" montażu odbiegała od rzeczywistej konstrukcji otrzymanego produktu.
Nie przejąłem się tym. Korzystając z tego, że Żona nadal siedziała, przedyskutowałem z nią, czy dobrze założyłem, do czego jest każda z płyt robiąc sobie alibi, bo każdą przy Żonie mierzyłem. 
- Wołaj mnie, gdybyś miał jakiś problem! - zaproponowała Żona nadal bez cienia czegokolwiek w oczach. Widocznie uspokoiła się, gdy ujawniłem odrobinę geniuszu i powiedziałem, że z racji gabarytów (ostateczna wielkość szafy to 170 cm szerokości i 200 wysokości) będę ją musiał montować na leżąco.
- Ale uwaga! - zabłysnąłem. - Zmontowaną szafę trzeba będzie postawić. - I żeby się ciężko nie zdziwić, zmierzyłem przekątną boku. - Wyszła mi 210 cm, a wysokość holu ma 220. - Zmieści się! - triumfalnie podsumowałem.
Na Żonie nie zrobiło to specjalnego wrażenia, bo widocznie Pero, pero, bilans musi wyjść na zero!, nomen omen.
Na pewniaka przystąpiłem do montażu. W newralgicznych momentach Żona albo przytrzymywała daną płytę, albo podsuwała poduszki, na których ona spoczywała, płyta, nie Żona, żeby zapobiec jej przekoszeniu, płyty, nie Żony, i wyłamaniu stolarskich kołków.
- Jak myślisz, że będę z tobą stawiała tę szafę na "nogi", to się grubo zdziwisz! 
Przymierzyła się na chwilę do skręconej już i gotowej konstrukcji, a ta nawet nie drgnęła. A jeszcze nie było przytwierdzonych pleców, które przecież swoją wagę też mają. Faktycznie, szafa wyglądała kolubryniasto i całą swoją powierzchnią wypełniła hol sprawiając wrażenie, że żadną miarą nie zmieści się w jego wnęce. Ale przecież mierzyliśmy ją wiele razy, żeby potem nie było kaplicy.
Trzeba było leżącą kolubrynę trochę przesunąć, żeby można było jako tako się poruszać, a przede wszystkim wychodzić i wchodzić do domu nie ocierając się o nic, bo Piesek takich ograniczeń  nie lubi i mógłby się zaprzeć. A kolubryniasty jest.
- To może jutro, gdy przyjdzie nasz gość, poproszę, żebyśmy razem szafę postawili?... zapytałem niepewnie.
- Czyś ty zwariował?! - Jak to będzie wyglądać?! - Zapraszamy go, a ty wyjedziesz z czymś takim?!... 
- Szafę mają stawiać nasi fachowcy! - ostatecznie temat ucięła.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy, mimo że w plecach czułem te pięć taczek, a przede wszystkim kolubrynę.
 
SOBOTA (28.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na sygnał smartfona. 
Żona zeszła na dół o... 07.30. Jak nie ona ostatnio.
Rano dość długo pisałem, a potem znowu zabrałem się za szafę, konkretnie za jej plecy. Przyłożywszy płyty wyszło mi, że szafa jest... przekoszona. Pomijając fakt, że kąty proste pleców powinny były zgrać się z kątami prostymi szafy tworzonymi przez jej płyty, a takimi nie były, to gdybym jednak uparł się i tak zmontował plecy, to z Wakacyjnej Wsi wiedziałem, co może się stać, a raczej, co się na pewno stanie. Któreś z przesuwanych drzwi, jeśli nawet dadzą się prawidłowo domknąć, za chwilę same z siebie, bo zadziałają prawa fizyki, będą zjeżdżać i szafa będzie się otwierać. Taki numer zafundował nam w Wakacyjnej Wsi "fachowiec", stolarz.
Musiałem poluzować wszystkie wkręty i przy pomocy Żony szafę "odkosić". Po czym ten stan o kątach prostych utrwaliłem przybijając na narożach plecy i dalej sprawa zrobiła się prosta. Trzeba było tylko wbić setki gwoździ na obrzeżach i pośrodku i ponownie wszystkie wkręty dokręcić.
Po wszystkim hol wypełnił olbrzymi katafalk.
- A ta klamka nie będzie przeszkadzać przy wstawianiu szafy do wnęki? - celnością uwagi Żona mnie zaskoczyła. Gołym okiem było widać, że będzie przeszkadzać. To całą rozmontowałem, a gdy już leżały jej części, doszedłem do wniosku, że może lepiej i szybciej było zdjąć przez fachowców skrzydło z zawiasów, skoro szafę mają stawiać oni. 
- Bo jesteś za szybki! - zadźwięczały mi w głowie słowa Żony, stale powtarzane. Ale nie dzisiaj. Na szczęście sama nie wpadła na prostsze rozwiązanie.

Na to wszystko przyszedł stolarz. Ten, co mi zarzucił, że konstrukcja drewutni będzie za słaba.
- A pan to zmieści przy podnoszeniu? - odezwały się w nim lata doświadczeń. I nie czekając na odpowiedź wyjął metr i zaczął mierzyć. Zapewniałem go z dumą, że mierzyłem przekątną szafy i mam 10 cm zapasu, ale to nic nie dało. 
- No może nie dziesięć - oświadczył po pomiarach, tylko trochę mniej, ale przecież i centymetr wystarczy. I się uśmiał, bo opowiedział, jak kiedyś w podobnych warunkach montował i potem przy stawianiu mebla w pionie nie dało się go zmieścić.
- I musiałem górę rozbierać!
W łazience od nowa dyskutowaliśmy nad pokrywą do wanny, czyli nad patentem Żony Bo gdzieś podziałem poprzednie pomiary. Za cholerę nie mogłem się z nim dogadać, więc Żona się wtrącała przedstawiając swoją wizję Bo panowie nie  możecie się dogadać!, co tylko powiększało zamęt. W końcu musiałem trochę podnieść głos, ideę jeszcze raz wyłuszczyć, ale przede wszystkim przekonałem stolarza tym, że pewne pomiary na nic, bo i tak część montażu pokrywy musi przeprowadzić na miejscu, żeby nie było niespodzianek.
- Postaram się ją zrobić w przyszłym tygodniu... - rzucił na odchodnym.

O 15.00 przyjechał do nas z Uzdrowiska-II Uczeń Dziennikarz. 
Mieszka tam od 40 lat, czyli od urodzenia. Ponieważ jest dziennikarzem i nie tylko, ale o tym za chwilę, rozmowa od razu zeszła na mojego bloga i okazało się, że on chce w nim funkcjonować jako Góral Orlicki. Przy czym, ponieważ jest osobą bardzo kulturalną, taką niekonfliktogenną, ale w innym stylu niż Konfliktów Unikający, co może się wydawać niezrozumiałe, i, można powiedzieć, po prostu grzeczną, którego to określenia Żona nie cierpi w stosunku do osób dorosłych, ale tu mi ono pasowało może z tego powodu, że ja ciągle byłem dyrektorem Szkoły, a on ciągle jej słuchaczem, chociaż już w bramie zaproponowałem mu, abyśmy mówili sobie po imieniu, to kilka razy dziękował za fakt, że będzie o nim na moim blogu. To nas rozśmieszało i tłumaczyliśmy mu na przemian z Żoną, że czy chce, czy nie chce, to i tak będzie na blogu. To mu za każdym razem nie przeszkadzało odpowiadać Bedę  zaszczycony! To bogactwo ludzkich charakterów jest fascynujące.
 
Dwugodzinne spotkanie Dłużej nie mogę, bo piesek jest stary i wymaga opieki! miało swoje ciekawe akcenty. 
Główne wywodziły się z faktu, że jest rodowitym tubylcem, mocno ulokowanym w realiach Citizańskiej Doliny i wszystkie sprawy zna, więcej, zna wszystkie układy, układeczki i niuanse, w tym wiele smaczków, a to z tego powodu, że ma otwarty umysł, całkowicie utożsamia się z historią, tradycją tych ziem i z ich bieżącymi dziejami. Poza tym posiada do nich specyficzny stosunek, dla nas niezwykle pozytywny i mądry, podparty inteligencją. A poza tym jest dziennikarzem, właścicielem i redaktorem miesięcznika, który od dawna znamy i będąc w tych okolicach lubiliśmy go czytać i dowiadywać się, co w trawie piszczy, przy czym jakoś nam umknęło, że osoba stojąca za tym wydawnictwem to on. 
Miesięcznik zwie się Panorama Ziemi Citizańskiej (zmiana moja) i jest rozprowadzany bezpłatnie. Zawiera ciekawe informacje z obszaru kultury przede wszystkim, ale również sportu, różnych okolicznościowych wydarzeń, kulinariów, nauki i spraw społecznych, wszystkie dotyczące i dziejące się na tej ziemi.
Od Górala Orlickiego dowiedzieliśmy się wiele o sprawach, które nas interesowały, a o których albo mieliśmy szczątkowe informacje, często przekłamane, albo zupełnie nic nie wiedzieliśmy lub nie zdawaliśmy sobie sprawy. Chłonęliśmy jak gąbka, bo przecież chcemy się zakorzenić w nowych dla nas realiach.
Oczywiście wisienką na torcie była polityka, ta krajowa i regionalna. A na pewno by nią nie była, gdyby nie fakt, że Góral Orlicki miał zbliżone do naszych poglądy, żeby nie powiedzieć takie same. Wystarczy powiedzieć, że głosował na KO. 

Kolejny akcent, istotny przede wszystkim dla niego, ale również dla nas, bo byliśmy swego czasu w jego domu i poznaliśmy rodziców, dotyczył spraw osobistych. Stosunkowo niedawno zmarł mu ojciec. Przyczynił się do tego Covid. Wielomiesięczną walkę całej rodziny o zdrowie i życie ojca i męża, on okupił rozstaniem się z partnerką, której ostatecznie nie wystarczyły w tej sytuacji sporadyczne kontakty z Góralem Gorlickim, a matka wpadła w depresję, z której stara się wyjść. Łatwo więc nie jest. O wpływie śmierci ojca na brata (mieszka we Francji) Górala Orlickiego nie rozmawialiśmy szczegółowo, ale wiadomo, że swoje przeszedł.
Zahaczyliśmy też o akcenty szkolne. Góral Orlicki, nie dość, że był absolwentem Szkoły, to jeszcze później został przeze mnie zaproszony do współpracy w charakterze wykładowcy. I tę formę  podtrzymuje cały czas Nowy Dyrektor. Stąd stała znajomość Górala Orlickiego z niektórymi wykładowcami, zwłaszcza z tymi, siłą rzeczy, którzy działają na ... citizańskiej ziemi.
Takie sympatyczne i trochę mnie wzruszające pokłosie.
My, co prawda, mieszkamy tutaj krótko, ale poznaliśmy wiele osób, nie tylko dzięki szachom i Pieskowi. I ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że Góral Orlicki też ich zna, oczywiście z powodów nieszachowych i niepieskowych. Pojawił się kolejny, całkiem ciekawy akcent.

Od siebie wiele towarzysko ofiarować nie mogliśmy, oprócz wyczuwalnej sympatii do Górala Orlickiego, nieskrywanej i autentycznej ciekawości jego życia i dokonań, i oprócz oprowadzenia go po Tajemniczym Domu i Ogrodzie oraz zaserwowanej kawy. Ale na koniec zadeklarowaliśmy wszelką możliwą pomoc przykrojoną do naszych możliwości, gdyby czegoś potrzebował. A ja podsunąłem mu pomysł pro publico bono, że gdyby chciał, mógłbym być korektorem tekstów jego wydawnictwa, bo ta funkcja teraz ze względów finansowych jest we wszystkich wydawnictwach praktycznie zlikwidowana.
Nie wiem jednak, czy tą propozycją go nie wystraszyłem, bo oczywiście podziękował, ale mógł lepiej ode mnie wiedzieć, że wówczas cały proces przygotowania do druku niebezpiecznie by się wydłużał, sytuacja by się komplikowała według funkcji silnia i ostatecznie dziecko mogłoby zostać wylane z kąpielą. Ano zobaczymy.
Na koniec powiem tak - my, napływowi, powinniśmy się czuć zaszczyceni faktem, że zadzierzgnęliśmy bliższe stosunki z Góralem Orlickim. Jak zwykle i niesamowicie w życiu - wszystko dziwnie się plącze.
 
Po II Posiłku wyszliśmy we troje na sympatyczny spacer. Chyba przestanę pisać "sympatyczny", "urokliwy", itp., bo wszystkie takie są. No chyba, że coś się zmieni.
A o 20.00 się rozstaliśmy - Żona poszła na górę, a ja oglądałem kolejny mecz metropolialnej drużyny, tym razem wyjazdowy, z przeciwnikiem ciągnącym się w ogonie tabeli. Zremisowaliśmy 2:2, bo taka jest piłka nożna. Co z tego, że byliśmy faworytami, graliśmy lepiej i dojrzalej, skoro popełniliśmy błąd, bo po strzeleniu pierwszej bramki zaczęliśmy grać za mało  agresywnie, zbyt asekurancko i, zamiast przeciwnika dobić, pozwoliliśmy mu podnieść głowę, nabrać wiatru w żagle, odbić się od dna, itd. Ale i tak jest bardzo dobrze, bo od 10. spotkań jesteśmy jedyną niepokonaną drużyną.

NIEDZIELA (29.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30, czyli o 06.30.
 
Organizm sam z siebie od razu starał się dopasować do durnowatej zmiany czasu. 
Dość szybko, bo jeszcze przed I Posiłkiem, "wymyśliłem" Żonie dzień. A ona takie moje wymyślanie bardzo lubi. Na jej twarzy pojawia się wtedy leciutki uśmiech, zadowolenie i takie skupione wyczekiwanie na fajną niespodziankę, gdy w charakterystyczny i znany jej sposób zaczynam. Krótko mówiąc przybiera cielęcy wyraz twarzy.
Więc wymyśliłem wycieczkę po Citizańskiej Dolinie, a po powrocie spacer we troje do Zdroju (poprzednio Uzdrowiska Uzdrowiska) połączony z sympatycznym siedzeniem w naszej ulubionej kawiarni, którą byłby najwyższy czas nazwać. Ale nic mi nie przychodziło do głowy. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy nazwać ją Stylową zdając sobie sprawę, że nazwa jest dość powszechna i pospolita. Ale co mogliśmy poradzić, skoro Stylowa ma swój niepowtarzalny styl i szyk, taki ponadczasowy. I trudno się w niej nie czuć dobrze, skoro wszystko tam, od wystroju do oferty kulinarnej każe się czuć dobrze.
Pięknymi terenami pojechaliśmy do Uzdrowiska-V, ostatniego z grupy citizańskich uzdrowisk. Byliśmy tam raz, dawno temu i niczego nie pamiętaliśmy, a Żona cały czas o nim mówiła Musimy tam w końcu pojechać!
No cóż, kolejny raz okazało się, że wszystko jest względne. Gdy zaczynaliśmy przygodę z Dzikością Serca, a potem z Naszym Miasteczkiem, Sąsiednie Miasteczko, tamtejsze uzdrowisko, które bardzo polubiliśmy i nadal darzymy je wielką sympatią wspartą wspomnieniami, jawiło się nam, jako ubogi krewny uzdrowisk. Owszem miało klimat i wszystkie niezbędne składniki uzdrowiska - charakterystyczne budynki sanatoriów i innych ulokowanych wokół, park zdrojowy i skromną ofertę kulinarną, ale nawet trudno je było porównywać do takiego Uzdrowiska. Bida. I co się okazało? Że Sąsiednie Miasteczko to metropolia względem Uzdrowiska-V. Czymżesz więc w tej sytuacji i skali jest Uzdrowisko? Stolicą i perłą polskich uzdrowisk!
W Uzdrowisku-V wiało pustką, smutkiem i schyłkowością. W małym, ale ciekawym parku uzdrowiskowym, ciekawie usytuowanym na wielu poziomach, zliczyliśmy może z 10 osób, chociaż była piękna pogoda. Może z sześcioro kuracjuszy i trochę tubylców. Do jedynego, pamiętającego czasy świetności domu zdrojowego, w sumie bardzo oryginalnego, trzeba było zaglądać przez szyby, bo zamknięty na głucho emanował martwotą. A widok wnętrza kawiarni w nim usytuowanej wzbudził w nas śmiech, ale niezłośliwy.
- Jak to możliwe, że takie coś się utrzymało?! - podziwialiśmy. Wnętrze idealnie przypominało czasy PRL-u.
Naliczyliśmy może ze trzy domy sanatoryjne i dwa zakłady przyrodolecznice (różnic nie znam - to chyba te, w których dokonuje się zabiegów), które nawet mogłyby być ładne, wszystkie z tabliczkami NFZ. Z ciekawości otworzyłem do jednego z nich drzwi podświadomie zakładając, że będą zamknięte. Ale nie. Postałem chwilę, żeby wyłowić tlące się oznaki życia. 
O otoczeniu parku nie za bardzo jest co wspominać. No może z wyjątkiem jednego sporego budynku, postawionego już współcześnie, stosunkowo niedawno. Właściciel musiał być prywatny, bo budynek był zadbany, kłuł w oczy napisem Hotel Spa Medical i nawet stało przed nim na parkingu kilka aut.
Ale był zupełnie nie w naszym stylu.
Czy żałowaliśmy, że przyjechaliśmy? Absolutnie nie. A co będziemy ewentualnie mówić naszym gościom, gdyby pytali, co można, a nawet co warto obejrzeć w Citizańskiej Dolinie? Że mogą pojechać i wycieczkę potraktować jako pewnego rodzaju ciekawostkę. Ale jeśli będą chcieli natknąć się na odrobinę życia, to niech nie robią tego w niedzielę.
 
Przez Zasikane Miasto wróciliśmy do Uzdrowiska, czyli do Europy. I natychmiast z Pieskiem poszliśmy do Stylowej w jakiś sposób od nowa napawając się jej atmosferą. A potem zrobiliśmy długi spacer zataczając koło przez Parki Zdrojowy, Różanecznikowy i Samolotowy.
Zaraz po II Posiłku nastąpił pierwszy dzień jesiennego i zimowego dołowania się i wpadania w depresję. Już przed 17.00 było szarawo. Dobijające. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli dotrwać do stycznia. Wieczorny spacer z Pieskiem może trochę i podreperował nastroje, ale kładliśmy się do łóżka jacyś tacy bez życia. Oczywiście oglądaliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy, ale pod jego koniec solidarnie walczyliśmy z zasypianiem. Chyba udało się obejrzeć do końca, ale jutro, na wszelki wypadek powtórzymy ostatnie 5 minut.
- Wiesz, nie wiem, co mi jest? - Przecież dzisiaj narąbałem raptem trochę szczap i naniosłem "aż" dwa naręcza bierwion, a zmęczony jestem, plecy mnie bolą i nawet po raz pierwszy od dawna poczułem w prawej nodze takie charakterystyczne "ciągnięcie od kręgosłupa".
- Chyba szafa z ciebie "wyłazi"... - Żona postawiła diagnozę, która natychmiast do mnie trafiła. Tym bardziej, że w pamięci mam dwie szafy ikeowskie, które sam montowałem jeszcze w Naszej Wsi. Przez następne trzy dni nie mogłem chodzić.
- Ale nie wzdychaj tak ciągle i nie mamrocz przy tym pod nosem!... - kontynuowała. - Bo zachowujesz się, jak stary dziad, który w tym stylu gada sam do siebie! - Uprzedzam, że będę ci natychmiast zwracać uwagę, jak przy ewentualnym mlaskaniu lub chodzeniu na narciarza, o co zresztą wielokrotnie mnie prosiłeś.
Teraz też poprosiłem, żeby zwracała uwagę i natychmiast mnie "kopała" i wybijała z tego stanu.  Natychmiast przestałem mamrotać i ciężko wzdychać! Obraz mnie, jako starucha, wystarczył!
 
PONIEDZIAŁEK (30.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na dźwięk smartfona. Całą noc spałem jak zabity i jeszcze przez 15 minut nie mogłem się zebrać. Jak nie ja. Wyraźnie ta szafa nadal ze mnie "wyłaziła". 
W trakcie gimnastyki bolały mięśnie pleców, ramion i pośladków (Towarzyszu Siwak, pośladki to mieli przed wojną książęta, hrabiowie, a wy macie zwyczajnie...) w taki nieprzyjemny, mulący sposób obezwładniający cały organizm. I tylko mózg kazał mu dalej funkcjonować, jak codziennie. Bolały nie w taki mocny i ostry sposób, jak drzewiej po sporym wysiłku, kiedy każde dotknięcie jakiegokolwiek  miejsca sprawiało ból na granicy przyjemności, bo człowiek wiedział, że żyje i że to stopniowo będzie przechodzić. A to było takie ni sio, ni bździo. Nie wiadomo było, czy już powoli resztką sił kopać sobie w ogrodzie grób, czy jeszcze dalej walczyć z życiem. Nie cierpię takich stanów zawieszenia, takich niejasnych sytuacji, zwłaszcza gdy dotyczą one mojego organizmu.
 
Rano, w poranną ciszę wdarł  się dźwięk przychodzącego mmsa. A na taką prowokację nie mogliśmy pozostać obojętni. Lekarka i Justus Wspaniały przysłali na mój telefon selfie.
- Bo myślałam, że Żona jeszcze śpi. - wyjaśniła rozradowana Lekarka, gdy natychmiast zadzwoniliśmy.
Żona nie spała już dawno i oboje mogliśmy się zdrowo obśmiać ze zdjęcia. Bo wiadomo, że selfie zniekształca perspektywę i trzeba się zmieścić w kadrze, a to powoduje siłą rzeczy hecne miny, to raz, a dwa, z ich twarzy biła taka rozśmieszająca nas radość. Dołączony tekst wyjaśniał wiele.
- Pozdrawiamy z Pięknego Miasteczka. Teraz etap kartonów przerabiamy my :) (zmiany moje)
Dokładnie wiedzieliśmy, że się stało. Że Lekarka sprowadziła się już ostatecznie do "nowego" domu. Wczoraj, w niedzielę. Ale chcieliśmy usłyszeć od niej i od Justusa Wspaniałego relację, bo rzecz była przełomowa. W końcu zrealizowali konsekwentnie swoje plany i po ponad dwóch latach od kupna w pełni w nim zamieszkali tworząc nowe życie. Przy czym każde z osobna, na swój sposób, a to było trudniejsze, i oboje razem, a to łatwiejsze, wywrócili swoje życia i życie do góry nogami. Zwłaszcza Lekarka, czynna zawodowo. 
Doskonale to rozumieliśmy i przeżywaliśmy. Więc wszystkiego musieliśmy się dowiedzieć " z pierwszej ręki". W rozmowie przenicowaliśmy cały ostatni etap organizacji i logistyki przeprowadzki Lekarki i wielokrotnego kursowania z kartonami i meblami na odległościach, było nie było, kilkusetkilometrowych, a przy okazji omówiliśmy czas przed Wszystkimi Świętymi, skomplikowane ciągle relacje rodzinne, zwłaszcza w kontekście mamy Lekarki i zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, chociaż one na tym etapie zapowiadają się akurat najmniej konfliktogennie, oraz sprawy nie mniej istotne, jak szekspirowskie Wziąć, czy nie wziąć ze schroniska drugiego psa, oto jest pytanie?!, nową pracę Lekarki i najważniejszą - ich przyjazdu do nas w drugiej połowie listopada, za czym obie strony zdecydowanie optowały z charakterystycznym grzecznościowym powątpiewaniem i krygowaniem się Lekarki Oczywiście, gdyby można było przyjechać?..., co nas niezmiennie rozśmiesza.
- Aha, i muszę wam jeszcze koniecznie coś opowiedzieć. - O tym, jak kolejny raz się okazało, że świat jest mały.
Lekarka oddała pod opiekę swoją mamę lekarce internistce, koleżance od lat, takiej zaufanej. I przy okazji zaczęły rozmawiać A gdzie ty się wyprowadzasz? Nazwa Piękne Miasteczko koleżance nic nie mówiła, ale podsunięty przytomnie przez Lekarkę Powiat już tak.
- A bo ja tam jeżdżę od dwóch lat, na Sylwestra, majówki...
- A może do Naszej Wsi? - Lekarka nadal zachowywała intuicyjną przytomność umysłu.
Koleżanka zdębiała i obie były w szoku.
- Znam to miejsce i naszych zaprzyjaźnionych znajomych, którzy je stworzyli. - Widziałam je, wiem o co chodzi, bo raz tam nas zawieźli i pokazali. - To z niego wyprowadzili się do Wakacyjnej Wsi i mieszkali od nas 300 m. - I tam się poznaliśmy.
I chyba obie się niedługo zobaczą, bo koleżanka znowu przyjeżdża na Sylwestra Bo tam jest tak pięknie i cicho, nie ma żadnych sylwestrowych hałasów i moje dwa psy mogą być spokojne.
- Będzie okazja zaprosić ją do nas na kawę, bo to przecież niedaleko! - Lekarka się uśmiała.
Później, gdy wróciła z Sąsiedniego Płd. Powiatu, ze swojej nowej pracy, bo dzisiaj miała organizacyjne spotkanie, aby na nim rozpisać jej tydzień pracy ( w czwartek będzie już w robocie), dowiedzieliśmy się Jak na razie super :) Oby tylko tak dalej.
Tedy jesteśmy pełni optymizmu i dobrego nastroju. 

Tknięci jakimś instynktem, bo całkowicie zapomnieliśmy, że w środę wszystko będzie pozamykane, a jutro nie będziemy mieli możliwości, o czym w następnym wpisie, na bieżąco, po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Sprawiliśmy się szybko, bo była tylko Biedra, i tylko Castorama i Leroy Merlin. Te dwa ostatnie tak organizacyjnie na zapas (kołki szybkiego montażu do regipsu i silikon do kuchennych cokolików), ale właśnie one, a zwłaszcza Castorama, zabrały nam najwięcej czasu. Bo nie można było w niej normalnie wydrukować sobie faktury na osobę fizyczną w fakturomacie. System nie sprostał i blokował, i po spędzeniu przy głupim automacie dziesięciu minut i bezowocnym posiłkowaniu się paniami z kas, które przez ten czas z braku klientów nic nie miały do roboty i się nudziły, musieliśmy w końcu pójść do Działu Obsługi Klienta i fakturę otrzymać.

Popołudnie było poświęcone całkowicie pisaniu. Miałem sporą przestrzeń czasową, bo i tak zamierzałem czekać do 23.00, do pierwszego meczu Igi Świątek z Czeszką Marketą Vondrousovą rozgrywanego w ramach WTA Finals 2023 w Cancun, w Meksyku. Ale żeby dotrwać, po II Posiłku zaległem na 50 minut, a potem znowu pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.57.

I cytat tygodnia:
Człowiek musi być wystarczająco dorosły, aby przyznać się do swoich błędów, wystarczająco mądry, by wyciągnąć z nich wnioski, i wystarczająco silny, aby je naprawić. - John C. Maxwell (mówca, coach, trener i autor w dziedzinie przywództwa. Ewangelikalny chrześcijanin, jest wyświęconym pastorem w Kościele Wesleyańskim. Jego organizacje przeszkoliły ponad 2 miliony liderów na całym świecie, a książki sprzedały się w ponad 25 milionach egzemplarzy). 
 
I tu, wyjątkowo, komentarz, najpierw formalny:
 - coach i trener to zdaje się mało maślane. Ale widocznie są pewne niuanse rozróżniające, bo według definicji  "coach to osoba, która pozwala swojemu klientowi wyzwolić jego potencjał",
- ewangelikalny chrześcijanin to taki, "który uznaje zwykle bezbłędność i nieomylność Biblii". Nie pasuje mi tutaj słowo "zwykle", bo myślałem, że dla każdego chrześcijanina Biblia, jako spisane Słowo Boże, jest bezbłędna i nieomylna. Ale ok, ja się nie znam,
- Kościół Wesleyański - Ruch Wesleyański koncentruje się wokół biblijnej prawdy dotyczącej doktryny i doświadczania uświęcenia. Doktryna ta utrzymuje, że zadośćuczynienie w Chrystusie zapewnia nie tylko odrodzenie grzesznikom, ale także całkowite uświęcenie wierzącym. Ożywienie tych biblijnych prawd dotyczących dojścia chrześcijanina do doskonałości oraz biblijnej świętości miało miejsce za czasów przywództwa Jana Wesleya w osiemnastym wieku i trwa pod różnymi postaciami do dnia dzisiejszego.
Polecam trochę poczytać o Johnie Wesley'u. Przepraszam, ale ta cała historia, przecież, jeszcze raz przepraszam, nie trzyma się kupy.
i merytoryczny: trzy wymienione cechy w cytacie, według mnie stanowią warunek konieczny, ale niewystarczający. Potrzebny jest jeszcze czas, bo można nie zdążyć, mimo potencjalnego posiadania tych cech.




poniedziałek, 23 października 2023

23.10.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 325 dni.
 
WTOREK (17.10) 
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Rano długo cyzelowałem poprzedni wpis.
Wczoraj przegapiłem smsa od Syna. Donosił w stylu odkrywania Ameryki Drugi dzień nie łącze picia z jedzeniem plus wieczorem nie jem i drugi dzień zero zgagi. Pierwszy raz od miesięcy. (pis.oryg.)
A dzisiaj zapytałem Synek, jak dalej zgaga? Odpowiedział Mjut ultramaryna:) I, gdy tylko sugerowałem mu kolejne kroczki, od razu zaczął fikać. Nie za dużo szczęścia naraz? - zaznaczył. Myśli, że po trzech dniach wszystko jest ok. Musisz w sobie ugruntować pewne rzeczy i nawyki. Ale bardzo się cieszę. - ulżyło mi. Doskonale go rozumiałem, bo wiem, przez co sam przechodziłem, a to nie było zabawne.
Zaraz po tym uprawiałem oczywiście polityczny onan.

Przed I Posiłkiem przyszedł facet ze swoim pracownikiem przekonserwować gazowy kocioł. Pora była najwyższa, bo owszem kominek i kuchnia załatwiały bez problemów grzanie na dole, trochę na górze, ale już w dolnym mieszkaniu gości, całkowicie oddzielonym od nas i zamkniętym, nie.
Fachowiec należał do tej nielicznej grupy, spokojnej i uspokajającej inwestora. Nie wymyślał, nie straszył, spokojnie o wszystkim opowiedział i poinstruował. Zrobił, co trzeba i pojechał. Ale mu powiedzieliśmy o naszych wrażeniach względem niego. Zwłaszcza, że mieszka w Uzdrowisku.
Po raz pierwszy kocioł grzał w centralnym obiegu. Więc od razu zaczęliśmy latać po całym domu i dotykać wszystkich kaloryferów. Stwierdziliśmy, że damy mu szansę, żeby pracował i się zobaczy. Ale mocno się rozochocił, więc zaczęliśmy przykręcać zawory na poszczególnych kaloryferach, a w końcu na głównym sterowniku ustawiliśmy zdecydowanie mniejszą temperaturę, bo ikonka wiatraczka kręciła się na nim, jak zwariowana, a to oznaczało, że kocioł pożera kolejne metry sześcienne gazu, a to oznaczało...
Systemu w ogóle, a naszego w szczególności, musimy się nauczyć. Bo sterownik z czujnikiem temperatury usytuowany jest na pograniczu kuchni i salonu, a tam panują wyższe temperatury spowodowane grzaniem kominka i/lub kuchni. I trzeba "wymyślić", jak ogrzewać górę i dolne mieszkanie gości, a za jakiś czas i górne. 

Jeszcze wczoraj postanowiliśmy, że dzisiaj, po I Posiłku, będziemy tapetować, ale "na szczęście" zrobiło się na tyle późno, że rzecz odłożyliśmy na jutro Bo przecież, gdyby wyskoczyły niespodzianki, trzeba mieć na nie czas, a nie zostać z nimi w udręce aż do wieczora! Jednak jakiś mały kroczek w kierunku tapetowania zrobiłem, bo przetarłem wszystkie zaszpachlowane miejsca i wyszło gołym okiem, że trzeba doszpachlować. Do jutra wyschnie, przetrze się ponownie i będzie można przystąpić do nieuniknionego.
Dodatkowe alibi wymyśliliśmy w ten sposób, że skoro musimy wybrać się do City, to lepiej zrobić to dzisiaj, skoro dzień i tak jest "stracony". Więc z prawdziwą przyjemnością pojechaliśmy.
Od razu przyjęliśmy taktykę rozdzielenia się.
- Wiesz, ja bym trochę pochodziła po sklepach, bo muszę kupić sobie jakiś płaszczyk, to może ty byś w międzyczasie... - pytająco zawiesiła głos.
Obojgu było to nam na rękę.
W Leroy Merlin kupiłem trzy styropianowe płyty, trójki, bo chcę nimi wyłożyć drzwi do spiżarni, od tamtej strony, bo w niej panuje zawsze logiczny chłód, a teraz zwłaszcza, a płyn był już niezbędny do brudnych kominkowych i kuchniowych(?), bo przecież nie kuchennych, szyb. Błyskawicznie sprawiłem się też w Biedronce i natychmiast zawitałem do sklepu Medicine, żeby samodzielnie dokupić sobie drugą bluzę (sweterek), w której czuję się świetnie. To chyba dzięki przede wszystkim niej Kolega Inżynier(!) nie mógł wyjść z podziwu nad ogólnym moim wyglądem, gdy był u nas z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym.
- No, wiesz, trudno mu się dziwić, skoro ostatnio i wcześniej widywał cię w Wakacyjnej Wsi, zawsze w szarych, przybrudzonych, wypchanych na kolanach dresach i obszarpanej bluzie oraz polarze z wypalonymi dziurami i w roboczych, obłoconych i zakurzonych butach... - Żona trafiła w punkt.
Nawet przeszedł obojętnie nad faktem, że na nogawkach spodni miałem dwie chamskie tłuste plamy po golonce, która spadła w trakcie uroczystego urodzinowego obiadu, a o których zupełnie zapomniałem.
Już poprzednio chciałem kupić od razu dwie takie bluzy, ale Żona zaoponowała.
- Trzeba sprawdzić, jak ci się będzie nosiło i jak będziesz się w niej czuł.
Ponieważ nosiło mi się bardzo dobrze, a czułem się świetnie, to tym razem nie protestowała. Zresztą, skoro podobała się Koledze Inżynierowi(!)!...
Bluzę wybrałem błyskawicznie, bo nie było się nad czym zastanawiać, no może nad innym kolorem, więc jednak trzeba było przymierzyć. I na to przyszła Żona z tych innych sklepów. Załamana.
- Wiesz, nic nie ma... - To znaczy są płaszcze, ale wszystkie fasony bez wyjątku w kolorach beżowym, czarnym i popielatym. - A co najgorsze, bo widocznie teraz to topowe, tylko z jednym guzikiem do zapinania, pośrodku! - patrzyła na mnie ze zgrozą. - A ja bym chciała w trakcie mrozów zapiąć się od góry do dołu!
- Trzeba pojechać do Metropolii...
- A co ty myślisz - przerwała mi - że tam będzie inaczej?! 
Zosowiała, a potem w aucie zapadła się w sobie na tyle, że pozwoliła mi samemu wpaść do drugiej Biedronki i do Lidla, żeby dokupić brakujące spożywcze. Korzyść z tego była taka, że wiedząc co, gdzie jest, będąc zdecydowanym co do towaru oraz ilości oraz korzystając z samoobsługowych kas, sprawiłem się błyskawicznie.

Po II Posiłku poszliśmy z Pieskiem do lokalu wyborczego. W końcu uczestniczył w wyborach strzygąc za Panem i Panią uszami, bo w dziwny sposób mu znikali z oczu i z nosa.
W Uzdrowisku wygrała KO i nie tylko dlatego, że staliśmy się jego mieszkańcami. Drugie miejsce zajął PiS, trzecie Trzecia Droga, potem Lewica i Konfederacja. Idealnie jak w całej Polsce biorąc pod uwagę, kto powinien rządzić. Takie nasze małe New Hampshire (ten mały stan odgrywa co 4 lata dużą rolę w amerykańskim życiu politycznym; mają w nim miejsce jedne z pierwszych prawyborów w procesie wybierania kandydata na prezydenta przez główne amerykańskie partie polityczne; wyniki pokrywają się z tymi z całego kraju - wyjaśnienie moje). Analizowaliśmy każdą kartkę wspólnie z jakąś parą, która akurat nadeszła i było widać i u nich, i u nas poważne zainteresowanie, u nich prawie na pewno niepisowskie. Z aury tworzonej przez nich dawało się wyczuć, że mogli głosować na KO, ale żadna strona się nie wychyliła. Nawet ja.
 
Wracając poznaliśmy kolejną mieszkankę Uzdrowiska. Oczywiście przez pieski. Szła z jamnikiem. Berta chciała go obwąchać i zapewne się pobawić, a ten za każdym jej podejściem starał się ją uharatać w nos. Wiadomo - wredne jamniki. Ostatecznie staliśmy i rozmawialiśmy, a pieski nie były już sobą zainteresowane. Jamnik okazywał to ostentacyjnie zwrócony dupą do Berty, a ta stała oklapła, zrezygnowana i pogodzona z losem.
Okazało się, że pani jest lekarzem weterynarii i pracuje w citizańskiej inspekcji weterynaryjnej. Dokładnie tak, jak Szamanka w Sąsiednim Płd Powiecie. Stąd tej pani oczywiste zainteresowanie psami. Ale nie tylko dlatego. Dowiedzieliśmy się, że po Uzdrowisku krąży już fama, że pojawiła się w nim od jakiegoś czasu sunia rasy cane corso o pięknym umaszczeniu i niezwykle łagodnym usposobieniu. Daje się wszystkim głaskać, prowadzić na smyczy małym dzieciom i nie ma w sobie grama agresji. Można by ją określić względem jej masy i wyglądu, z którym przecież mogłaby robić sensowny użytek, na przykład, przynajmniej warknąć na natrętów, że jest pierdołowata, którego to określenia Pan chętnie używa. I gdy tak staliśmy, Berta ugruntowywała swoją postawą i całokształtem zachowania opinię o niej.
Na koniec przedstawiliśmy się sobie i obiecaliśmy, że razem, z innymi psiarzami, stworzymy wspólny front, napiszemy do burmistrza petycję, żeby pomyślał o takim ogrodzonym miejscu dla piesków, takim wybiegu, z którego korzystałyby i one, i mieszkańcy, i na pewno turyści, którzy licznie przyjeżdżają z pieskami. My już dawno takie miejsce znaleźliśmy.
 
Pod wieczór nadeszły dwa smsy.
Pięćdziesiąt lat temu, 17 października 1973 roku, na Wembley odnieśliśmy zwycięski remis 1:1 nad Anglikami. Dał on nam przepustkę do Mistrzostw Świata w 1974 roku w RFN-ie, w których drużyna Kazimierza Górskiego zdobyła trzecie miejsce wygrywając z Brazylią.
Mecz oglądaliśmy we czterech, u kolegi, u niego w domu, w mieście, w którym pracowałem przez trzy lata odpracowując stypendium fundowane. On, drugi kolega i ja, chemicy z jednego miotu,  pracowaliśmy w tym samym zakładzie. Czwartym oglądającym był... Ojciec, który przejechał szmat drogi z Rodzinnego Miasta. Wtedy się dziwiłem, że mu się chciało, bo miał przecież 50 lat.
Wracaliśmy w nocy piechotą przez całe duże miasto do naszej stancji (za "chwilę" mieliśmy z kolegą otrzymać z zakładu pracy spółdzielcze mieszkania) i przez całą drogę przeżywaliśmy to, co się stało na Wembley.
Od wielu lat cała trójka, wówczas mi towarzysząca, nie żyje.
O rocznicy przypomniała mi... Pasierbica. Cholera, inaczej, zapomniałbym!
Przy okazji nienachalnie dopytywałem, kiedy przyjadą. Są tak zajęci na różnych płaszczyznach i na różne sposoby, że nic nie wiadomo, czyli dupa blada!

Drugiego smsa wysłał Kolega Inżynier(!)'
- A jednak nie wytrzymałeś! - A miałeś nie naciskać! - skomentowała Żona, gdy jej czytałem. 
Napisałem trzeźwo rozsądkowo, skoro ostatnio wspominał, że może przyjedzie z Modliszką. I raczej niewinnie.
- Czy mamy planować weekend w związku z Waszym przyjazdem?
No, nikt nie miałby podstaw do czepiania się, nawet Kolega Inżynier(!). Mocno się przejął, stąd długo i wyczerpująco odpowiedział przedstawiając różne niuanse, w tym najbliższe pogodowe, a z nich wynikało, że nie przyjadą, albo że przyjadą w niedzielę albo w... poniedziałek, ale raczej wpadną tylko na chwilkę, na kawkę ... ale broń Boże nie ustawiajcie się przypadkiem pod nas.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy
 
ŚRODA (18.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Smartfona miałem nastawionego na 06.00, ale nagle, pośrodku nocy, jakby powiedziała Żona, przypomniałem sobie, że o 04.00 miał się rozpocząć pierwszy mecz Huberta Hurkacza w Tokio z Chińczykiem Zhizhenem Zgangiem, z którym Hubi kilka dni temu wygrał w Szanghaju.
Transmisji na dostępnych mi stacjach nie było. Zdany byłem na relację tekstową. Ale nie złorzeczyłem.
Tym razem Hubi przegrał 1:2.
Dość długo rano... pisałem. Przerwy robiłem tylko na polityczny onan, na sportowy również i żeby od czasu do czasu latać po całym domu i macać kaloryfery przy nabijaniu się Żony. Zwłaszcza w tych momentach, kiedy ze zgrozą w oczach patrzyłem na sterownik i obserwowałem uważnie wirujący wiatraczek pokazujący, jak ulatują złotówki.

Po I Posiłku dłużej się nie dało odwlekać. Chyba już nie mógłbym sobie spojrzeć w twarz, gdybym dalej szukał wykrętów i pilniejszych prac. Trzeba było rozpocząć tapetowanie.
Jak zwykle sporo czasu zeszło na przygotowania - pomiary, dyskusje z Żoną, jak najlepiej sprawę ugryźć, a potem ucięcie sześciu taśm tapety, bo tyle wychodziło z pomiarów. Każda z czynności wydawała się oczywista i prosta, ale ich suma już nie. Pierwsza taśma, dziewicza, przysporzyła trochę problemów, ale wspólnie z Żoną daliśmy radę. Została przyklejona. Po dwóch kolejnych, kiedy to w każdym pierwszym etapie przyklejania Żona mi pomagała, żeby idealnie dopasować krawędzie, zdałem sobie sprawę, że po tych trzech będę mógł sobie klejenie odłożyć do jutra, żeby odsapnąć, ale zmusiłem się do czwartej i w jej trakcie stwierdziłem, że ponowne uruchamianie kombajnu nie będzie miało sensu. Poza tym już wiedziałem, że ta kolejna zdobywana przeze mnie sprawność harcerska nie będzie moją ulubioną. To ciągłe pieprzenie się z klejem, na szczęście bezzapachowym, wyłażenie jego nadmiaru przy wygładzaniu tapety i usuwaniu spod niej bąbli powietrza i konieczność ciągłego czyszczenia narzędzi, bo oklejał wszystko czego się "dotknął", raczej nie przekona mnie do tych czynności. Tak jak Konfliktów Unikającego.
Ostatnio, gdy byli u nas, udzielili nam wielu pomocnych wskazówek, zwłaszcza Trzeźwo Na Życie Patrząca, bo tapetowanie lubi z całą jej klejącą dłubaniną. U nich w mieszkaniu usytuowanym w bloku wybudowanym w czasach komuny, a może na pograniczu z kapitalizmem, kiedy jeszcze nie przebiły się pewne profesjonalne nawyki (chociaż i teraz, ponad 30 lat później, chyba się do końca nie przebiły), nigdzie nie ma kątów prostych i występują różne inne niespodzianki, które przez lata idealnie poznali, więc malowanie nie ma ponoć sensu, bo nie ukryje dziesiątków ścianowych (ściennych?) i sufitowych mankamentów. A tapetowanie, znowu ponoć, tak. Będąc u nich w jakiejś nieokreślonej bliżej przyszłości na ich ściany i sufity spojrzę innym okiem, bo zdaję sobie sprawę, że ogólnie rzecz biorąc tematu tapetowania nie zamknąłem, bo ... spodobało się Żonie.
Zeszło mi 5 godzin. Upieprzyłem się zdrowo, pomijając klej, bo tapetowanie zafundowało mi sporą gimnastykę. Efekt niezły - ja, bardzo dobry (a to niepokoi) - Żona. Mógłbym powiedzieć, że jak na pierwszy raz w życiu sroce spod ogona nie wyskoczyłem, ale ostatecznie do sprawy się odniosę, po całkowitym wyschnięciu kleju i wszystkich maziug. I żeby ocenić efekt, po sprzątnięciu i ustawieniu mebli.
Jedno wiem - nie będę już do sprawy podchodził, jak pies do jeża. Więc, gdyby się tak nieszczęśliwie złożyło, że w domu trzeba byłoby znowu coś tapetować, zademonstruję wobec Żony spokój, profesjonalizm i temat wezmę po męsku na klatę.

Żona po tak wypalającej moją psychikę pracy, stwierdziła, że najlepiej ją zregeneruje golonka. Zaserwowała ją na II Posiłek. Od razu odkleiła się u mnie klisza "golonka-wódka" i ze sporym zdziwieniem skonstatowałem, że przecież ja wódki w Uzdrowisku jeszcze nie piłem. To znaczy piłem, jako restauracyjny gość-turysta, do śledzia, czy tatara, ale to przecież się nie liczyło. Nawet nie wiedziałem, czy wódka w domu jest. Ale szczęśliwie była, a i pepysy znalazłem bez problemu. Znowu szczęśliwie. Były chyba od razu wypakowane z morza kartonów i stały sobie wyczekująco w szafce kuchennej.
Grzecznie walnąłem jednego, a nadmiar golonki zostawiłem, chociaż nie była taka duża, jak ta, co mi spadła na spodnie (oddałem wreszcie Żonie do prania), mimo że w konsumpcji pomagał mi od samego początku Piesek stojąc obok i cierpliwie wpatrując się w podłogę, bo od dawna wiedział, że golonki z niej wyrastają.

Chętnie z Żoną i z Pieskiem, mimo mojej plecowej (plecnej?) obolałości, poszedłem na wieczorny spacer. Mimo że klej był bezzapachowy, to widocznie musiał coś wydzielać, bo lekko pobolewała mnie głowa.
Ubrałem się po naszo-wakacyjno-wsiowemu. W stylu, który przeważnie u mnie oglądał Kolega Inżynier(!), gdy przyjeżdżał. Nie dość, że nie miałem ze zmęczenia ochoty na jakieś przebieranki, to przecież mieliśmy zamiar iść tylko na obrzeża, do Parku Samolotowego, a poza tym było ciemno.
- Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy, bo jest ciemno... - zagadałem ujrzawszy lustrujące spojrzenie Żony.
- Ale pamiętasz, że wszędzie jest oświetlenie? - Żona się podśmiechiwała.
W Samolotowym tak się wieczorną aurą rozochociłem, że poszliśmy ostatecznie do samego centrum, do Zdrojowego, żeby zobaczyć, czy toczy się życie. Toczyło się i było urokliwie. I nie zauważyłem, żeby ktoś na mnie zwracał uwagę. 
Gdy wracaliśmy, na początku Pięknej Uliczki Żona od razu przeszła z Pieskiem na drugą stronę, a ja nie zdążyłem, bo akurat wjechał na nią elegancki SUV, na citizańskich blachach, który nie dość że sygnalizował natychmiastowy zjazd w pierwszą posesję, to jeszcze się zatrzymał, żeby mnie przepuścić, chociaż to wcale nie było przejście dla pieszych. Stałem i mu machałem, żeby jechał dalej. W stylu tych pijaczków, którzy na różnorakich parkingach zbierają na flaszkę i "pomagają" kierowcom wskazując im, gdzie znajduje się wolne miejsce.
Auto ruszyło i za chwilę zniknęło na posesji, a ja dołączyłem do Żony i Pieska.
- Ale wiesz, że wyglądasz jak menel?...
Wyraźnie musiała mieć takie samo skojarzenie, jak ja w wyobraźni, widząc za wypasionym autem małego, biednego człowieczka.
- O, masz rację! - To ja pójdę do nich po 2 zł. - pociągnąłem temat. - I wiesz, gdyby mi dali, to wziąłbym wyjaśniając za chwilę całą sytuację.
Ostatecznie dałem sobie spokój, bo chyba dobrze założyliśmy, że ich poczucie humoru może być inne od naszego, no i mieszkaliśmy na tej samej ulicy.
Przed domem Żona przypomniała mi, że w poniedziałek, 16-go rozpoczęliśmy piąty miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. Trochę się zirytowałem na siebie, bo wcześniej pamiętałem, ale gdy trzeba było...
- A wydaje mi się, że to już z rok... - Nawet nie pamiętam Wakacyjnej Wsi... - westchnęła.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy jego znaczącą część...
 
CZWARTEK (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałbym dłużej. 
Od razu poszedłem obejrzeć ścianę z tapetą. Dolna część złośliwie wyschła, ta, którą i tak zasłoni narożnik, i tworzyła swoją jednolitością pożądaną przeze mnie całość, góra zaś wyraźnie dalej wskazywała połączenia wstęg.
- Ale daj jej szansę! - Żona przytomnie zauważyła jeszcze przed 2K+2M.
 
Zaplanowałem dzisiaj zafoliować drewutnię, czyli położyć na niej prowizoryczny dach z folii. Ale padało i plan spalił na panewce. To po I Posiłku rzuciłem się do czegoś przyjemnego. Na drzwiach spiżarni, na ich wewnętrznej stronie, przykleiłem styropian. Idealnie starczyły trzy kupione płyty. Gdy minęło pierwsze, ciche pół godziny pracy, Żona była pewna, że wszystko jest już gotowe. Ale do drzwi podszedłem organicznie, dogłębnie i najpierw postanowiłem zrobić wreszcie porządek z zamkiem. 
Drzwi się owszem zamykały i na klamkę, i na zamek, ale trzeba je było zawsze mocno docisnąć, żeby wszystko zaskoczyło z charakterystycznym, głośnym kliknięciem. Bo tarło. I nie drzwi o futrynę, tylko sam zamek o główki wkrętów, którymi było przykręcone do futryny metalowe okucie z otworami na klamkowe i zamkowe rygle. Jakiemuś "fachowcowi" nie udało się wkręcić wkrętów prostopadle do futryny i główki wystawały. Przez lata siłowego zamykania metal zamka nawet się trochę im poddał, czego dowodem były wyrobione w nim przez tarcie dwa ślady. Poza tym okucie nijak nie było wpuszczone w futrynę, więc siłą rzeczy wystawało poza nią w każdą stronę.
Po pomiarach i zaznaczeniach na futrynie położenia rygli okucie wykręciłem i w ruch poszła gumówka. A tego Żona nie lubi. Najpierw tarczą do drewna wybrałem jego nadmiar w futrynie i przesunąwszy okucie względem jego pierwotnego położenia, żeby uniknąć poprzednich gniazd po wkrętach, porządnie zamontowałem pilnując, żeby główki wkrętów ładnie schowały się w swoich gniazdach. A skoro zmieniłem miejsce ułożenia okucia, to w ruch musiał pójść młotek i dłuto, żeby rygle mogły swobodnie wchodzić, no i metalową część okucia też musiałem podszlifować do momentu, w którym małe dziecko swobodnie by te drzwi zamknęło. 
- Chodź Bertuś na górę, bo Pan się strasznie tłucze!... - usłyszałem, gdy uruchomiłem dłuto i młotek.
Bertuś też tego nie lubi.
Po sprzątnięciu zabrałem się za pracę właściwą. Sama radość, panie kochany! Jedyną upierdliwością był fakt, że po cięciu styropianu jego drobinki z łatwością się elektryzowały i przyczepiały do wszystkiego, do czego przyczepić się dało. A więc do ubrania, rąk, nożyka, wszelkich narzędzi, do drzwi i do futryny. A zbieranie tego rękami było bez sensu, bo strzepywanie rąk nad workiem z plastikiem nic nie dawało i mogło co najwyżej rozśmieszyć postronnego widza. Nawet jak taką drobinkę mocno strzeliłem, że odskakiwała na centymetr, to i tak błyskawicznie wracała i się "przyklejała". Dopiero odkurzacz dawał sobie z nimi radę bez problemów, co mnie miło zaskoczyło. Oczywiście było tyle odkurzania ile cięć, ale to mi nie przeszkadzało.
Płyty przyklejałem na taśmę dwustronną zamknięty w spiżarni. Musiały być idealnie dopasowane do framugi, a lekkie o nią ocieranie styropianu przy otwieraniu i zamykaniu drzwi tylko świadczyło, że jest szczelnie. Przy krawędzi skrzydła, tej przy klamce, ujawniła się tylko przekątna płyty, związana z jej trzycentymetrową grubością, więc nożykiem musiałem zlikwidować kant i przekątna się zmniejszyła.
Drzwi w nowym układzie chodziły idealnie. Duża satysfakcja, nie tak, jak przy tapetach.
Żona stwierdziła, że wygląda profesjonalnie, że ma nawet swoją ciekawą estetykę przez styropianowy wzór Ale, gdyby kiedyś trzeba było go czymś pokryć, pomalować, to zawsze będzie można i nie ma potrzeby tych płyt odrywać na ciepłą porę roku. 
 
Ponieważ w Uzdrowisku trzeba było załatwić drobiazgi (Biedra, paczkomat i poczta), był idealny pretekst, aby wybrać się na II Posiłek do Lokalu z Pilsnerem II. Ale większym był fakt, że należało uczcić wyniki wyborów. Znani nam kelnerzy i kelnerki, którzy mieli luz, bo to środek tygodnia i nie sezon, mogli z nami porozmawiać, a raczej my z nimi, oczywiście się dziwili, że jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska.
Pod wieczór zadzwoniła Policjantka. Prawie, prawie udało im się zaplanować i zorganizować wcześniej ten zbliżający się weekend, żeby móc do nas przyjechać, ale jak wiemy z reklamy Prawie czyni różnicę! Bo gdzieś tam w sobotę i/lub niedzielę Q-Wnuk ma trening, czy sparing, i Przewodnik w to będzie organizacyjnie wplątany, a poza tym Q-Wnuk zaparł się, że w sobotę chce iść wieczorem na mecz naszej ekstraklasy, a w tej sytuacji na pewno Przewodnik, Q-Zięć i być może jego brat skorzystają z takiej "konieczności".
- Ja będę z Ofelią w domu. - poinformowała Policjantka.
Nawet się nie zdziwiłem, skoro wcześniej Pasierbica pisała Ja mam też teraz wyjście z pracy w sobotę :) Co prawda dotyczyło to tej soboty, która właśnie minęła, ale co stało na przeszkodzie i w zbliżającej się, skoro Ofelia miała być u babci. Z życia trzeba umiejętnie korzystać i wycisnąć, co się da, bo mija migusiem.
- Ale wiesz - kontynuowała Policjantka - wcale nie jestem zachwycona tym, że Q-Wnuk jest tak obciążony i nic tylko piłka i piłka!... - Żeby się to nie nie odbiło na jego zdrowiu i nauce!
Żona była też tego zdania.
- Ale to chyba jednak lepiej, niż gdyby miał non stop ślęczeć nad smartfonem. - skomentowała.
Umówiliśmy się z Policjantką, że nie będą ustawać w próbach przyjechania do nas.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy dokończyliśmy poprzedni i obejrzeliśmy ostatni sezonu piątego. Pozostał sezon szósty - 18 odcinków.
 
PIĄTEK (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Pół godziny przed alarmem.
Wygląd tapety się poprawił, ale kilka połączeń w górnych częściach nadal było widocznych. Może to być wina kleju, którego ślady tam pozostały. Będę próbował powalczyć i mokrą gąbką spróbuję je usunąć. Jeśli się uda, czego w tym momencie nie będę wiedział, trzeba będzie znowu czekać do wyschnięcia.
Nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska.
Jeszcze przed I Posiłkiem ścierałem klej na łączach, a po nim zabrałem się za żmudne wycinanie nadmiaru tapety na wszystkich czterech krawędziach ściany. Teraz jeszcze będę musiał dwie krawędzie, do których nie chciałem się dostawać z zapasem kleju, żeby po przyklejeniu za dużo nie odcinać, delikatnie podkleić.
Nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska. 
W międzyczasie łącza wycierane z nadmiaru kleju powoli zaczęły wysychać i może być tak, że będą one... jaśniejsze niż reszta. Żona zawołana przeze mnie, żeby jej to pokazać, stwierdziła, że są takie specjalne taśmy o różnych kolorach i wzorach, które się właśnie na te łącza przykleja.
- Wtedy zmienią tę monotonię jednej tapetowej barwy. - trochę poprawiła mi nastrój.
Tak, czy owak, nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska. 
Żeby samemu poprawić sobie nastrój, postanowiłem wyregulować drzwi, tym razem te przy schowku w salonie. Charakteryzowały się one tym, co poprzednie, i jak jeszcze wiele w Tajemniczym Domu, że, żeby je zamknąć, trzeba było użyć trochę siły licząc się z charakterystycznym hałasem, gdy skrzydło pokonując siły tarcia przy framudze w nią uderzało. 
Tu sprawa była prosta. Razem z Żoną zdjęliśmy skrzydło, górny zawias ręcznie wkręciłem o jeden obrót, przy okazji nasmarowałem oba i z powrotem drzwi na nich osadziliśmy. Zamykały się i otwierały szokująco idealnie. Gdy tylko koło nich przechodziłem, musiałem sobie parę razy pootwierać i pozamykać, taka to była przyjemność. Żona się musi przyzwyczaić, bo co tylko je otwierała, to za chwilę zamykała z mocnym dociskiem i... łomotem. Trudno się dziwić. W końcu przez cztery miesiące zdążyła się przyzwyczaić do poprzedniego stanu.
Chyba te tapety zmęczyły mnie na tyle, że na godzinę zaległem. 

Po II Posiłku poszliśmy do paczkomatu i na spacer z Pieskiem. Znowu ubrałem się na menela. Gdy tylko wracając weszliśmy na Piękną Uliczkę, Żonie musiała się odkleić poprzednia sytuacja, bo się odezwała;
- Jak ci będą dawać pieniądze, to  bierz! - I najlepiej się nie odzywaj, bo od razu się zorientują, że coś jest nie tak! - Po co wprowadzać biednych ludzi w konsternację?!

Wieczorem zadzwonił mój były uczeń ze Szkoły, już wtedy w wieku około trzydziestu lat, mieszkaniec Uzdrowiska-II, u którego swego czasu, jeszcze przed zamieszkaniem w Uzdrowisku, byliśmy raz w jego mieszkaniu, a raz spotkaliśmy się w kawiarni, też w Uzdrowisku-II.
Ze dwa miesiące temu umawialiśmy się na spotkanie, ale wtedy, jako lokalny działacz i przede wszystkim dziennikarz, był mocno zajęty. Umówiliśmy się na październik.
Październik mijał, a tu nic. To napisałem do niego smsa.
- Już po wyborach! :)) To może masz trochę luzu? My głosowaliśmy na KO, a Ty? Piszę uczciwie, bo może nie będziesz chciał się z nami w tej sytuacji spotkać. Takie życie.
- Ja też na KO. - śmiał się.
- To skoro warunek brzegowy został spełniony, to może spotkajmy się u nas?... - zaproponowaliśmy.
Umówiliśmy się na przyszłą sobotę w Tajemniczym Domu.

Potem rozmawiałem z koleżanką z dawnych lat szkolnych, ze szkoły, w której rozpoczynałem swoją nauczycielska przygodę. Znajomość utrzymujemy do dzisiaj i swobodnie możemy rozmawiać o wszystkim. Ostatnio, poprzez swoje kontakty (jest już na emeryturze) pomogła Córci w realizacji dość trudnego zadania na jej podyplomowych studiach. A teraz znowu zwróciłem się o pomoc, ale nie wiadomo, czy to coś da, bo kontakty z biegiem lat jednak się pourywały.
I w tej sprawie, i nie tylko tej, zadzwoniłem do Córci. Długo rozmawiałem, przede wszystkim o jej pracy w szkole. I zacząłem się martwić. Bo zaczęła podpadać dyrektorowi. Nie dość, że rodzice skarżą się na nią, że szykanuje ich ukochane latorośle, bo wymaga, żeby się uczyły angielskiego, czyli przedmiotu, który prowadzi, to jeszcze, żeby w tym języku rozmawiały, przynajmniej na lekcjach, to ostatnio nie wypędziła z klasy uczniów na przerwę na korytarz (tak nakazuje regulamin) i dała się im ubłagać, bo chcieli się pakować przed wycieczką. Skończyło się tym, że jakiś gnojek z innej klasy maznął sprayem po klasowych drzwiach, ci, co błagali, nakablowali na Córcię, że to ona nie zamknęła klasy, a dyrektor się wściekł i na dywaniku oznajmił jej, że w tym miesiącu potrąci jej wszystkie dodatki.
- Nie dyskutowałam, bo o czym! - Ale zobaczę, co mi potrąci i ile, bo chyba przecież nie wolno mu za moje wykroczenie potrącić dodatku wychowawczego?! - Zwrócę się do niego oficjalnie na piśmie, gdy zobaczę wypłatę na koncie, żeby mi wyjaśnił, jakie dodatki mi potrącił i dlaczego?!
Nie chciałem Córci tłumaczyć z własnego doświadczenia, że dyrektorzy bardzo nie lubią takich pism. Ale wspierałem ją w tym zamiarze, bo wiedziałem, że inaczej nie można.
- Bo, tato, przecież nie mogę sobie dać wejść na łeb?! - Bo co będzie potem?!
Wysłuchałem tej samej kwestii, każda prawie toczka w toczkę, jak poprzednia, sześć razy, bo Córcia była mocno rozemocjonowana, a z kim ma porozmawiać na ten temat, jak nie z ojcem? Ale przy trzecim razie zacząłem wzdychać, bo to powtarzanie zaczęło mi doskwierać. Dokładało się również moje zmartwienie sytuacją.
- Tato, ale dlaczego ty tak wzdychasz?! - czujnie wyłapała mimo swojego rozemocjonowania.
Nie tłumaczyłem jej uwarunkowań rodzinnych i pewnych cech. I nie mogłem jej hamować, bo wiedziałem, że wygadanie się da jej pewną ulgę.
- Słyszałaś - pytałem Żonę, która słyszała. - Mówiła o tym sześć razy! - Już nie wiedziałem, jak reagować!...
- To przecież rodzinne, a ty się dziwisz! - Przypomnij sobie twoją siostrę.
Córcia głosowała na Lewicę, Zięć na KO, Teściowie również.
- A myślałem, że oni na PiS...
- Coś ty, tato! - rozbawiłem ją. - W tej rodzinie tego nie uświadczysz. - Gdy usłyszą PiS, natychmiast toczą pianę!
Dla rodzinnego porządku - Syn głosował na Konfederację. Więc jednak wszyscy na opozycję.
- To dlaczego wygrywa PiS, skoro nikt na nich nie głosuje? - przypomniało mi się, gdy po kolejnych wyborach siedzieliśmy razem z Kobieta Pracującą i z Janko Walskim u nich w domu.
- My głosujemy. - odpowiedzieli. Po czym zapadła niezręczna cisza.
Teraz też na pewno głosowali na PiS. Szkoda. Ale kontakty nadal utrzymujemy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu szóstego Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (21.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Ale już od 05.20 przewalałem się z boku na bok. 
Po I Posiłku miałem zamiar wreszcie zabrać się za kładzenie folii na drewutni. Była tak piękna pogoda, że grzechem byłoby nie popracować na świeżym powietrzu. Ale Żona uznała, że większym byłoby, gdybym z nią i z Pieskiem nie poszedł na spacer do Uzdrowiska. A skoro to miał być większy grzech, to błyskawicznie przystałem. Trochę tylko marudziłem, że muszę się przebrać, bo przecież za dnia i przy pięknej pogodzie nie mogłem się wybrać jak menel. Wiedziałem, że będą turyści z całej Polski, a jak się później okazało, dało się słyszeć różne języki. Nie mogłem swoim menelowskim wyglądem szargać dobrego imienia Uzdrowiska.
Żona słysząc moje kwękanie sugerowała, żebym się wybrał jako półmenel, to znaczy porządnymi ciuchami przypudrował tylko swój zewnętrzny wygląd Bo kto zauważy, co masz pod spodem! Ale nie dałem rady. Całkowitym wyglądem chciałem dorównać Żonie, żebyśmy oboje wyglądali, jak turyści, by w swoim ulubionym stylu patrzeć na twarze potencjalnych adwersarzy po My tutaj mieszkamy... - W Uzdrowisku?! albo My mieszkamy w Uzdrowisku... - Tutaj?!
Uzdrowisko nas nie zawiodło. Wszędzie panowała tak przez nas ulubiona jego atmosfera. Zaczęliśmy korzystać z niej zaczynając od kawiarni (po 2 gałki najlepszych lodów), by niespiesznie przejść przez Park Samolotowy, Uzdrowiskowy, Szachowy, zatoczyć duże koło i wrócić do Samolotowego. Zajęło nam to sporo czasu, bo Żona korzystając z oczywistych uroków jesieni wszystko fotografowała, żeby mieć materiał na przyszłe strony naszej oferty.
 
Piękna pogoda dalej trwała, więc po powrocie zabraliśmy się za zadaszenie drewutni folią. We dwoje poszło nam to całkiem sprawnie. Folię napinaną przez Żonę przymocowywałem do konstrukcji odpadowymi listwami z dostarczonych nam szaf, żeby w ten sposób zwiększyć powierzchnię docisku. Przybijałem je gwoździkami. Mocowanie nimi samymi nie miało sensu, bo przy pierwszym lepszym wietrze folia by się natychmiast poprzerywała na ich ostrych łebkach. 
Mogłem zacząć układać drewno, ale bardziej mi pasowało usunięcie wszystkich pomidorowych krzaków ze szklarni. Straszyły swoją schyłkowością. Kilka ostatnich zielonych pomidorów zerwałem i postawiłem na parapecie kuchennego okna. Nie miałem pojęcia, czy jeszcze dojrzeją.
W szklarni nagle zrobiła się pustka. Ale to była inna pustka niż ta, którą zastałem w czerwcu. Była moja. Wiszące sznurki, które jeszcze niedawno trzymały krzaki, były tego najlepszym dowodem.
Gdy wróciłem do domu, usłyszałem, jak Żona podśpiewywała Addio pomidory addio ulubione...a może utracone...Nie dosłyszałem.

O 17.30 oglądałem mecz naszej ekstraklasy. Nasza metropolialna drużyna, rewelacja sezonu i lider tabeli, grała ze stołeczną, a to gwarantowało emocje i liczną publiczność.
- Niechby nasi wygrali... -  Żona odniosła się do meczu. Zaznaczyła, że normalnie byłoby to jej obojętne I nawet nie wiedziałabym i nie chciałabym wiedzieć, że coś takiego się odbędzie, ale Q-Wnuk będzie z tatą i z dziadkiem na stadionie, to niechby się cieszył!.... Zresztą na pewno inaczej patrzyła na to wydarzenie,  bo musiały zaowocować liczne mecze z Q-Wnukiem rozgrywane przy jej udziale w roli świetnego bramkarza.
Do przerwy wynik brzmiał 0:0, a Stołeczni grali lepiej. Zaś po przerwie nastąpiła rzeź i demolka, którą urządzili im nasi. Po 20 sekundach gry było już 1:0, a za jakiś czas w ciągu dwóch minut padły dwie kolejne bramki i zrobiło się 3:0, by ostatecznie dobić przeciwników czwartą. Wszystkie padły po naszych świetnych akcjach. Żadnego przypadku.
Przy trzeciej i czwartej pękałem ze śmiechu i z radości.
- No, właśnie się zastanawiałam, co może być śmiesznego w meczu?... - Żona zrobiła okrągłe oczy, gdy zdjąłem słuchawki i podałem jej wynik.
Czekaliśmy na telefon Q-Wnuka. Wiedzieliśmy, że to potrwa, bo po pierwsze opróżnienie stadionu z blisko czterdziestu tysięcy widzów nie jest proste i trwa, a potem dojście do zaparkowanego daleko auta tym bardziej.
Q-Wnuk w swoim stylu musiał nam wszystko zrelacjonować, mimo że wiedział, że mecz oglądałem w telewizji. A Babcia zadawała pomocnicze pytania, bo się przecież znała, i była szczęśliwa.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
 
NIEDZIELA (22.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Jakoś nie mogę się dobić ze snem do tej szóstej. 
Rano ze zdziwieniem stwierdziłem sprawdzając pocztę, że przyszedł mail od Po Morzach Pływającego.
Bym się nie dziwił, ale na pasku widniała godzina 05.42. Dalej bym się nie dziwił, ale obok widniał napis "sobota". A ja pocztę sprawdzam codziennie i to kilka razy. Jaki czort?! Dalej też było tajemniczo.
Tytuł brzmiał "Smaug"
Mam nadzieje, ze zgodnie z ostatnimi opisami Emeryta juz wstales😀
Wybacz brak polskich liter. Wyjasnie to jak moj telefon trafi z powrotem do moich rak.
Tytul maila tez ma swoje uzasadnienie😀
Do uslyszenia w przyszlym tygodniu. Nadal jestem w pracy
PMP (zmiana moja)
Starałem się dotrzeć, co to takiego ten (ta, to) Smaug? I wyszło mi, że to jakaś moc, chyba z obszaru fantasy. I chyba z obszaru Zła. Fantasy czyta Po Morzach Pływający, a rozkochana jest w nim Czarna Paląca. Niestety, ja tego nie rozumiem. Ale mailem zostałem zaintrygowany.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zacząłem układać drewno. Woziłem je taczka za taczką. Miałem przed sobą 10 kubików. Ale znając dostarczycieli i ich metody ta liczba nie powinna mnie aż tak straszyć.
W siąpiącym deszczu udało mi się ułożyć10 taczek. I po nich, i po I Posiłku musiałem horyzontalnie zregenerować ciało. A potem w trochę lepszych warunkach pogodowych ułożyłem jeszcze trzynaście. Sumarycznie celowałem w oczko, a ta nadwyżka wzięła się stąd, że nie mogłem ścierpieć patrząc jak góra drewna napiera na Inteligentne Auto. Ostatnio widocznie za blisko zaparkowałem i z racji śliskości okrągłych bierwion (padał deszcz) góra się trochę osunęła opierając się nieprzyjemnie o zderzak.

Dla relaksu  zrobiłem sobie onan sportowy zwłaszcza w kontekście wczorajszego meczu. Skrót dotyczący wyłącznie strzelonych bramek pokazałem Żonie, żeby w razie czego mogła czuć się swobodnie w rozmowie z Q-Wnukiem.
A potem obejrzałem filmik tej pani od nalewki i syropu z owoców czarnego bzu, tym razem dotyczący  pigwowca. Zmartwiłem się trochę, bo część owoców, żółciutkich, dojrzałych leżała pod krzakiem, kilka niedojrzałych na nim i pod nim, i jak to zsynchronizować, kiedy piszą, że najlepiej zebrać po pierwszych przymrozkach. A tu ostatnio temperatury 18-20 stopni. Dojrzałe schowałem w spiżarni, niedojrzałe położyłem nad kaloryferem zakładając, że to może przyspieszyć proces dojrzewania, chociaż wcale nie jestem tego pewien i będę czekał, nie za bardzo wiem na co, żeby zebrać te pozostałe. Ale zaparłem się. Według filmiku tak naprawdę nalewka będzie dobra po roku. Tym bardziej muszę ją zrobić.

Żona od kilku dni nosiła się z zamiarem rozprawiczenia żelazka i deski do prasowania. Wiedziałem, gdy o tym mówiła i patrzyła na mnie w charakterystyczny sposób, że do tematu podchodzi, jak pies do jeża. Ta sfera nigdy nie była jej domeną i mieściła się w grupie czynności Nie cierpię tego robić! Więc "od zawsze" prasowałem ja, jej i moje ciuchy - bluzki, koszule, itp. Aż w końcu i ja przestałem wygodnie zgadzając się z nią, że w zasadzie jest to robota głupiego.
Jednak po latach prasowanie niespodziewanie nas dopadło przy urządzaniu mieszkania dla gości.  Zasłony, sztuk 6, kupione w wielkim wybieralnym trudzie przez Żonę, już fabrycznie pogniecione, a dodatkowo przepuszczone przez ręce Krawcowej, wymagały prasowania. Można by je oczywiście gdzieś oddać, ale już w słowie "gdzieś" kryła się pułapka logistyczno-organizacyjno-kosztowa. Poza tym ciekawe, w jaki sposób wyprasowane "gdzieś" zasłony przetransportowalibyśmy do Tajemniczego Domu, żeby z powrotem się nie pogniotły.
Żona siadła przede mną z miną Podchodzę do tego jak pies do jeża i oznajmiła, że pójdzie na górę uruchamiać żelazko wyczekując z nadzieją na moją właściwą reakcję. Była. Zabroniłem jej kategorycznie samej to robić znając jej nastawienie, a to prosta droga do dwuleworęczności, i obiecałem, że za 15 minut pójdziemy oboje.
O, to fajnie! - ucieszyła się. - Bo ja już przeczytałam instrukcję obsługi!...
Ja też się ucieszyłem, bo tego robić nie cierpię. To u nas jedna ze zgodności małżeńskich.
W pralni z pewnym namaszczeniem rozpakowaliśmy żelazko i deskę, obejrzeliśmy wszystko dookoła i całość podłączyłem. 
Zacząłem prasować podwyższając stopniowo temperaturę, żeby uzyskać efekt.
- Nawet dobrze ci to idzie... - Żona przyglądała się z uwagą stojąc w pewnym dystansie za mną i zaglądając mi przez ramię. - Ale prasuj lewą stronę, bo gdyby coś się stało... - A nie zostawisz włączonego żelazka na zasłonie?... - A żelazko odstawisz na tę podstawkę?...
Rozumiałem jej emocje i chęć uczestnictwa, żeby w ten sposób oswoić w sobie to urządzenie. Ale granice przecież są.
- To ja wyprasuję już całą zasłonę, a ty może idź szykować II Posiłek... - zaproponowałem.
- Naprawdę?... - zdziwiła się z lekkim fałszem, co wyczułem po delikatnym przeciągnięciu drugiej samogłoski "a". - To ja pójdę, a wyprasowaną zasłonę zostaw na desce.
Zasłona przyjęła formę gładką na tipes topes. Chyba jeszcze sobie trochę poprasuję, bo jest to czynność z gatunku step by step, a takie mnie relaksują. Ale muszę wziąć pod uwagę mój kręgosłup, bo przy takich pozycjach może nieprzyjemnie zareagować, mimo ergonomicznego ustawienia deski, no i trzeba dać Żonie szansę oswoić się w końcu z tą czynnością, zwłaszcza że ja w tym czasie mogę układać drewno.
A propos układania. Pod koniec dnia mocno się dziwiłem, że mimo tych 23 taczek w ogóle nie czułem zmęczenia. Może dlatego, że nie robiłem tego non stop i nie zajechałem się robiąc sobie horyzontalną przerwę.
 
Gdy tak sobie prasowałem, w dziwny sposób przypomniał mi się dom rodzinny. Ojciec niewiele w nim robił, praktycznie nic, ale prasował sam. Nie chciał tej czynności oddawać Mamie, poniekąd słusznie, bo ona mając na głowie dom, troje dzieci i wszystko z tym związane, podchodziła do spraw racjonalnie i zadaniowo. Szybko wyprasować, bo nie ma czasu na zabawy. I tak się przecież pogniecie. Ojciec zaś robił z tego całe przedstawienie, celebrę, koszulę czy spodnie cyzelował w nieskończoność, ale wtedy przynajmniej mieliśmy chwilę oddechu.
Jednego mu zazdrościłem przy prasowaniu. Po mistrzowsku nawilżał prasowany materiał, bo wtedy nie było współczesnych wynalazków. Ze stojącej obok szklanki nabierał wodę w usta, nomen omen, i precyzyjnie wypluwając/wydmuchując rozprowadzał taką mgiełkę z charakterystycznym dźwiękiem. Słyszę go do dzisiaj. Nigdy tej sztuki nie opanowałem, więc prasowaną rzecz nawilżałem chlapiąc ją namoczoną ręką albo kładąc nań nawilżoną i wyżętą ściereczkę.
 
W trakcie II Posiłku zadzwonił Justus Wspaniały. Uprzedził mnie, bo za chwilę miałem dzwonić do Lekarki. Wiedząc, że w swojej starej pracy wzięła zaległy urlop i się z nią ostatecznie rozstała, wolałem do niej, bo przecież od Justusa Wspaniałego "specjalnie" byśmy się niczego nie dowiedzieli.
Ale dobrze się stało, bo nie dość że Lekarka była w Pięknym Miasteczku raptem dwa dni i właśnie wyjechała, to jeszcze Justus Wspaniały sam z siebie, bez wyciągania za włosy, wszystko opowiedział.
Lekarka po kilkudziesięciu latach pracy pożegnała się ze swoimi koleżankami i kolegami lekarzami, z całym personelem i z pacjentami. Łzom i westchnieniom nie było końca, to oczywiste, ale wzruszenia nabrały dodatkowego charakteru, bo Lekarka po prostu taka jest. Łatwa do... wzruszeń. A "musiała" to robić dwa razy, bo pracowała w dwóch przychodniach. Nowe zawodowe życie zacznie już 2. listopada w przychodni w Sąsiednim Płd. Powiecie. Sami z Żoną tym faktem się przejmujemy i rozumiemy jej stan, chociaż jesteśmy nomadami.
Pierwszy raz w historii Pięknego Miasteczka Lekarka była ze swoją córką, też lekarką, ale weterynarii. Przyleciała specjalnie z Turynu, żeby swoje rzeczy dotychczas trzymane w mieszkaniu matki przeflancować do jej nowego domu.
- To nie jest najlepszy pomysł... - skomentował Justus Wspaniały. - Bo uważam, że skoro pewne rzeczy, zwłaszcza ciuchy, leżą nieużywane dwa lub więcej lat, to chyba nie są potrzebne. - Ale postanowiłem się tym nie przejmować, najwyżej w tych kartonach myszy porobią sobie gniazda.
- Ale wiecie - kontynuował - było nad podziw sympatycznie. - Zwłaszcza dla Lekarki było to ważne, bo mogła sobie długo i sympatycznie porozmawiać z córką.
Z kolei jej syn bryluje na sinologii. Po pierwszych kolokwiach okazało się, że jest najlepszy na roku. a Lekarka, jako że wrażliwa, jest bardzo dumna.
- Uuu - zagadałem - to nie opędzi się od bab!... - Ma jakąś?
- To jest pies na baby! - Justus Wspaniały wybuchnął śmiechem. - Ostatnio przygruchał sobie... Chinkę, która studiuje razem z nim.
- A mówi po polsku?
- Skądże! - Porozumiewają się po angielsku. - Zresztą on wszystkie potrzebne podręczniki, słowniki ma w wersji angielsko-chińskiej, bo w polskiej oferta jest mizerna.
Zbliżający się tydzień będzie dla obojga specyficzny i trudny. Przeprowadzka to raz, ale Wszystkich Świętych, lepiej Dzień Zmarłych, swoje dołoży. Justus Wspaniały natrzaska tysiące kilometrów, objedzie pół Polski, żeby być na grobach swoich najbliższych, w tym tej części paczworkowej, przy której nasza się chowa. 
Wszystko w towarzystwie Ziutka. Ten ostatnio zmądrzał.
- Wyobraźcie sobie, że po raz pierwszy odmówił spaceru. - Zatrzymał się po 300. metrach i patrzył na mnie wymownie Facet, czyś ty zgłupiał?! - Nie widzisz, że leje?!
On to widział, a jego pan nie.
Omówiliśmy też sprawę zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia.
- Wszyscy zjadą do nas, jedenaście osób. - Znając Lekarkę, to się zajedzie.
Też tak uważaliśmy, zwłaszcza że będzie jej mama, a to jest oddzielna historia. I cholernie trudna. Sami od dawna się tym przejmujemy.
Nagabnąłem Justusa Wspaniałego o Sylwestra, bo od jakiegoś czasu cisnę ich, żeby przyjechali.
- Nic z tego nie będzie, bo z dwoma psami nie da rady. - Zwłaszcza Lekarka tak uważa.
Lada moment będą brali ze schroniska drugiego psa, żeby Ziutuś miał towarzystwo. W tym celu od dawna w weekendy, kiedy Lekarka była w Pięknym Miasteczku, za każdym razem jeździli do Sąsiedniego Powiatu, żeby się wzajemnie poznawać i oswajać.
- Teraz w weekend, gdy Lekarka będzie już na miejscu, bierzemy go po raz pierwszy do domu, żeby zobaczyć jak się będzie zachowywać. - I on, i Ziutek, i obaj naraz.
Od dawna Justus Wspaniały się zarzekał, że ten krok zrobią dopiero, gdy Lekarka sprowadzi się na stałe.
- Nie chciałem się zajechać.
Na koniec zrobił się bardzo tajemniczy.
Może do was przyjedziemy w listopadzie... - zawiesił głos charakterystycznie przeciągając ostatnie słowo.
Byłoby fajnie. Sprawa wydaje się być o tyle łatwiejsza, że Lekarka będzie na miejscu, a to oznacza inną gospodarkę czasem. Oznaczałoby to również, że w tym momencie nie będą mieli drugiego pieska, jeśli w ogóle.

Pod wieczór, gdy wybieraliśmy się na spacer do Samolotowego Parku (ja w wersji menelowej, menelarskiej? - w niej nawet doszliśmy do Parku Zdrojowego) nadszedł mms. Syn przysłał zdjęcia ze wspólnego z Synową trzydniowego pobytu w Ustce. Inne klimaty, których nie doświadczamy już od trzech lat bodajże.
A gdy się położyliśmy do łóżka, przyszedł do Żony sms od Kolegi Inżyniera(!). Już po obejrzeniu kolejnego odcinka Tacy jesteśmy. Do mnie zapewne też, ale ja zwyczajowo o tej porze telefon mam wyłączony. Dopytywał Czy będziecie jutro w Uzdrowisku za jasnego popołudnia?... obiad wstępnie planujemy zjeść właśnie w Uzdrowisku.
Żona jakoś się z nimi umówiła. Nie wnikałem. Swój stosunek do przyjazdu Kolegi Inżyniera(!) i do całej sytuacji dobrze określił we wcześniejszym smsie Konfliktów Unikający.
- Szacun, ma Was pod butem :)))
 
PONIEDZIAŁEK (23.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Mimo, że chciałem o 06.00. Nic na to nie mogłem poradzić. 
Rano sprawdziłem. Sms od Kolegi Inżyniera(!) był. Spotkanie z nimi, oczywiście przede wszystkim z racji towarzyskiej, miało i tę zaletę, że był pretekst do porządnego odgruzowania się. W końcu, nomen omen, mieliśmy poznać Modliszkę.
I sprawdziłem pocztę za wczorajszą wieczorną sugestią Żony. Byłem świadkiem drobnego historycznego wydarzenia. Przysłała mi maila z nowego adresu dotyczącego naszej nowej uzdrowiskowej oferty, który samodzielnie i żmudnie uruchomiła.
Jeszcze przed I Posiłkiem ułożyłem 7 taczek drewna, żeby sumarycznie było do pełnych dziesiątek. A potem zabrałem się za siebie. I w gotowości do wyjścia wyprasowałem trzy zasłony. Drugą do pary z wczorajszą. Z Żoną od razu powiesiliśmy je w sypialni gości. A potem jeszcze dwie, w saloniku. Tu prasowanie szło trudniej, bo nie dość, że zasłony były znacznie dłuższe, to jeszcze wykonane z trudniej prasowalnego materiału.
 
Kolega Inżynier(!) trzymał nas pod butem do 16.30. Sprawdziła się mądrość, że człowiek uczy się przez całe życie. Nie wiedziałem, że jasne popołudnie to właśnie ta godzina.
Samo spotkanie opiszę w następnym wpisie. Było zbyt istotne, ważne, przełomowe, ciekawe, intrygujące i wyzwalające, a nawet przynoszące ulgę na wielu płaszczyznach, żebym teraz, funkcjonując na ostatnich wieczornych i poniedziałkowych oparach mógł je opisywać po łepkach.
Ale po rozstaniu z Modliszką Wegetarianką i z Kolegą Inżynierem(!) natychmiast z domu zadzwoniliśmy do Konfliktów Unikającego, bo mu się to należało. Odebrał, ale był na kręglowych zawodach, więc rozmowę i wieści przełożyliśmy na jutro wieczór.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy jego znaczącą część...
 
Dzisiaj po długim ociąganiu się (rok, trzy?) i ostatnimi kłopotami z zębowiskiem, których nie będę opisywał, a które lada moment mogą zakończyć się horrorem i/lub śmiercią głodową, zadzwoniłem do stomatologicznego centrum, które wynalazła mi w Uzdrowisku Żona. Udało mi się umówić na wizytę na jutro, na godzinę 12.00.
- Mam nadzieję, że pozwolą mi wejść do gabinetu razem z tobą. - Żona natychmiast się przejęła.
Nie miałem nic przeciwko temu. Przeciwnie lepiej się poczułem. Ale oprócz dodawania mi ducha,  miała inne intencje uzupełniające, co za chwilę wylazło.
- Bo ty dasz sobie wszystko wcisnąć, wszystkie możliwe naświetlanie, zdjęcia, implanty i Bóg wie co jeszcze! - Znam cię, wystarczy, że młoda pani doktor się do ciebie uśmiechnie i zagada!... - Przecież słyszałam, jak rozmawiałeś z panią z recepcji! - dodała, gdy zobaczyła mój fałszywie oburzony wzrok.
- Poza tym niczego nie spamiętasz i nie będziesz w stanie mi powtórzyć, co ci mówili!...
Pani z recepcji, bardzo sympatyczna, stwarzała pewne problemy ze znalezieniem terminu, ale podparłem się faktem, że mój trzonowy ząb się rusza i ćmi, i nie trzeba specjalisty, żeby wiedzieć, że trzeba go wyrwać. To omawiając ten fakt na różne sposoby, medyczne i organizacyjne, ciągle używała
słowa "ekstrakcja" mydląc mi oczy. Wiadomo, że chodzi o brutalne wyrwanie. Takie współczesne pudrowanie rzeczywistości. 
Żona słuchała, więc nie wyjaśniałem młodej dziewczynie, że nie musi tego robić, bo Ja to, proszę pani, jestem pochodzenia robotniczo-chłopskiego i u mnie ząb się wyrywa,  a nie ekstrahuje, za przeproszeniem, tak jak migreny to przed wojną mieli książęta, hrabiowie, a was, towarzyszu Siwak, łeb zwyczajnie napierdala!
Na jednym wyrwaniu, przepraszam, ekstrakcji, chyba się nie skończy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W środę, gdy Pani wypuściła ją na ogród i o niej zapomniała.
Godzina publikacji 19.27.
 
I cytat tygodnia: 
To właśnie wtedy, gdy wszyscy gramy bezpiecznie, tworzymy świat najwyższej niepewności. - Dag Hammarskjold (szwedzki polityk, dyplomata, ekonomista i prawnik, od 10 kwietnia 1953 do 18 września 1961 sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, przyczynił się do rozwiązania kryzysu sueskiego 1956; laureat Pokojowej Nagrody Nobla).