poniedziałek, 27 listopada 2023

27.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 359 dni (!). 
 
Względem ubiegłego tygodnia upłynęło "tylko" sześć(!) dni.
Ponieważ to już blisko moich urodzin, tknęło mnie i zacząłem sprawdzać, czy mi się zgadza ilość dni w roku. A ponieważ pierwotnie napisałem "360 dni", bo tak wychodziło po dodaniu liczby siedem do tamtej sprzed tygodnia, to wyszło mi, że 3. grudnia minie 366 dni. A rok nie był przestępny.
Zacząłem sprawdzać od 3. grudnia tamtego roku i błąd wyłapałem. Pojawił się dopiero 11. września (ciekawa zbieżność!) tego roku - powinno być wtedy 282 dni, a wpisałem 283. I błąd ten powielałem aż do tej pory. Oczywiście mógłbym ten z września i kolejne poprawić, bo mam takie możliwości, ale byłoby to pewne zafałszowanie rzeczywistości, zwłaszcza że wydruki są, jakie są.
- A nie mógłbyś na każdym poprawić czerwonym pisakiem i zaparafować? - zaproponowała Żona, gdy zdałem jej relację z tego ciekawego przypadku.
Nie mógłbym.
Być może już pisałem o naprawdę ciekawym przypadku, który swego czasu przydarzył się National Geographic. Ten amerykański miesięcznik został założony w 1888 roku jako czasopismo naukowe.
... obecnie jest czasopismem popularnym. W 1905 roku zaczął zawierać zdjęcia, styl, za który stał się dobrze znany.(...) ...magazyn publikuje doskonałej jakości fotografie i jest uważany za jedno z prekursorskich czasopism w dziedzinie foto-dziennikarstwa.(...) Dopiero w 1960 zaczęto publikować zdjęcia na okładce - wcześniej okładka zawierała wyłącznie tekst.(...) Magazyn jest też znany z częstego publikowania bardzo dokładnych map regionów, które opisuje w artykułach. Archiwa map były niejednokrotnie wykorzystywane przez rząd amerykański, gdy sam nie miał dostępu do dokładniejszych map we własnych zasobach. 
Wszystko to świadczyło o rzetelności i wiarygodności przekazu. Piszę w czasie przeszłym, chociaż obecnie na pewno i nadal jest rzetelny i wiarygodny. Ale raz magazyn zaliczył wpadkę i po niej musiał pracować nad odzyskaniem renomy przez wiele lat. Bo nadeszła era Photoshopa, a wraz z nią nieograniczone możliwości. Jakiś ilustrator-grafik stwierdziwszy, że na okładce nie mieści mu się piramida Cheopsa i mu towarzyszące, postanowił je ścieśnić, żeby "ładnie" wyglądało. A jakiś czytelnik, podróżnik wyłapał, że bodajże szczyty tych piramid nie mogą być w żaden sposób tak blisko siebie i wybuchła afera.
Wracając do mojego skromnego poletka - i ranga nie ta, i skala. Mógłbym oczywiście liczyć na wyłapanie błędu przez Kolegę Inżyniera(!), jako skrupulatnego inżyniera i osobnika, ale on od blisko dwóch lat żyje w świecie modliszkowo-wegetariańskim i inżynierska percepcja została poważnie zachwiana. Zresztą sam oznajmił, że od jakiegoś czasu, i to chyba nie ma związku z Modliszką Wegetarianką, nie lubi myśleć Bo mi to nie wychodzi.
Jako osoba wiekowa, pochodzenia robotniczo-chłopskiego i o określonej płci śmiem twierdzić, że Kolega Inżynier(!) wszedł w niezwykle komfortową sferę. Nie wiem tylko, jak to wygląda z jego pracą, bo do emerytury ma jeszcze kawał czasu.
Mógłbym oczywiście też liczyć, nomen omen, na Trzeźwo Na Życie Patrzącą, która jako księgowa liczy przecież cały czas, ale przecież żadna księgowość nie będzie się pochylała nad taką pierdołą, jak moja.
Tak czy owak, błąd pozostanie w blogowych annałach.

WTOREK (21.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed alarmem.
Miałem czas na cyzelowanie wpisu. A potem uprawiałem onan sportowy, ... pisałem i dla dywersyfikacji obciążeń kręgosłupowych popracowałem w drewnie.
Po I posiłku pojechaliśmy do City po drodze zahaczając o sanatorium, żeby Żonie Prominenta przekazać kolejną korespondencję. Przysłano do niej kalendarz ścienny zatytułowany 366 DNI z MARYJĄ. Wzdrygnąłem się. To straszne! Niechby chociaż tylko 365 dni. Tym razem aż tyle?! Niestety, nadchodzący rok 2024 okazuje się być przestępnym. Odbiorczyni, ani jej męża nie spotkaliśmy. Byli na zabiegach. W pierwszych poszukiwaniach przeszedłem cały parter, bo mieściła się w nim jadalnia. I akurat kuracjusze jedli... obiad. Ja wiedziałem, że w takich przybytkach tak się dzieje, ale żeby obiad jeść o 12.30?!... To dlatego, między innymi, nie po drodze mi z wszelkimi sanatoriami. Przy czym posiłki są dopiero na szóstym poziomie, przepraszam, levelu mojej niechęci. 
Pierwszy, zakładając że jednak zdrowie, a raczej jego szwankowanie, by mnie zmusiło, aby w takie miejsce jechać, jest taki, że musiałbym przez trzy tygodnie przebywać ze starymi dziadami i przy wszelkich spotkaniach, nieuniknionych, wysłuchiwać nieskrępowanego, nawet przy posiłkach, pieprzenia o chorobach. 
Drugi to taki, że musiałbym wysłuchiwać ich pieprzenia w ogóle. Jeszcze indywidualnie znoszę, gdy gdzieś mi się przytrafi przypadkiem, bo wtedy zawsze mogę przerwać, przeprosić, wytłumaczyć Bo żona czeka z obiadem, co każdy zrozumie, i się pożegnać, a tu nie miałbym ucieczki. A gdybym ze względów na koszta mieszkał w pokoju dwuosobowym z jakimś debilem bez empatii, to po trzech sanatoryjnych tygodniach byłbym wrakiem samego siebie. Czyli zamierzony pozytywny efekt leczniczy, jeśli by w ogóle nastąpił, patrz niżej, szlag by trafił.
Trzeci to taki, że uważam, że te trzy tygodnie "leczenia" psu na budę się zdają Bo przez rok żyjmy bez sensu dietetyczno-higienicznego, a potem przez trzy tygodnie poprawmy swój stan! Organizm ma wrócić do normy przez 5,8% swojego rocznego życia (21:365, a w roku przestępnym jeszcze gorzej)?! Daleko posunięta naiwność, za którą jeszcze się płaci.
Czwarty, to tzw. sfera życia towarzyskiego. Pominę napastliwe, opisywane w różnych sanatoryjnych anegdotach panie 60+ (równie dotyczy to panów), które natychmiast, na samym początku turnusu by wyczuły moją zdecydowanie większą energię ponad tzw. średnią i które pominąć by się nie dały Bo życie jest krótkie, a pobyt sanatoryjny jeszcze bardziej!, ale te wszystkie wieczorki i fajfy... Ta kakofonia zapachów operfumowanych na różne sposoby pań i oblanych różnymi wodami panów, to wszystko w rytm dziarskiego discopolo... Mógłbym oczywiście te momenty omijać, ale z miejsca stałbym się czarną owcą wyalienowaną z rozentuzjazmowanego tłumu. A naród polski jest mściwy Bo jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one!
Piąty dotyczy zabiegów. I znowu pominę pewną ich uciążliwość fizyczną i w jakimś stopniu ich intensywność nie pozostawiającą zbyt wiele czasu na inne spędzanie dnia oraz ich monotonię. Ale, gdybym się zdecydował, to jako karny kuracjusz, żadnego zabiegu bym nie ominął i wszystkim z dobrodziejstwem inwentarza bym się poddawał. Tu chodzi o inny aspekt. Przeszkadzałaby mi codzienna dręcząca świadomość, że oto moim starczym ciałem zajmują się młode, ładne i zgrabne kobiety, którym nie starczy wyobraźni, zresztą gdyby nawet, to i po co, skoro są w pracy, że przecież to ciało kiedyś było inne. Bo co by się działo, gdyby tak za każdym kuracjuszem pani pielęgniarka wchodziłaby w takie filozoficzne rozważania. Całą sanatoryjną organizację diabli by wzięli. 
Więc obecność takiej młodej kobiety wcale by mi dobrze nie robiła, nomen omen. A będąc w różnych sanatoriach, jako ten dowożący i odbierający, jakichś starych, brzydkich i grubawych pielęgniarek nie widziałem. A one akurat by mi robiły dobrze, nomen omen. 
Szósty, to wspomniane posiłki - ich terminy i jakość. I znowu ze względu na moją wewnętrzną dyscyplinę nie miałbym żadnego problemu z porannym zrywaniem się na śniadanie, skoro i tak, normalnie, bez sanatorium, się zrywam. Nie miałbym również problemu z tak wczesnym łaknieniem. Ileż to razy w swoim życiu wstając, na przykład, o drugiej lub trzeciej w nocy jadłem śniadanie, żeby na głodnego nie wyruszać w drogę?... No i niestety nie miałbym problemu z pożeraniem glutenu, tych wszystkich chlebków i bułeczek, pysznych sosików zabielanych obficie mąką oraz deserów przy niewłaściwych zestawieniach elementów (emelentów) obiadowych i innych. To wszystko niestety budowałoby we mnie świadomość szkodzenia swojemu zdrowiu, co by stwarzało wielki dyskomfort i dysonans, bo przecież przyjechałem tutaj, aby poprawiać jego stan. A jeść bym musiał, bo trzy tygodnie to nie w kij dmuchał.
 
Prawdę powiedziawszy w czasach komuny, a i zaraz potem, gdy nastał kapitalizm, miałem o nim trochę inne wyobrażenie. Pominę barwy, nagle otwarty świat i szereg innych aspektów, a skoncentruję się na tzw. dobrach materialnych. Nagle, już w latach 1989-1990, lawinowo zaczęły się pojawiać, co nie było niczym dziwnym, a wręcz oczekiwanym, bo skoro przeszliśmy transformację ustrojową... Ale po kilkudziesięciu latach kapitalizm na tyle specyficznie okrzepł, że teraz w 90 % wśród masy towarów nie ma tego, czego akurat się potrzebuje. Albo jest na jedno kopyto Bo taka moda! A my z Żoną zawsze mieliśmy modę w dupie. I nadal mamy. Albo wreszcie Możemy ściągnąć już na jutro lub pojutrze. Jak z tym moim biurkiem - ściągnęli za dwa miesiące.
Za komuny sprawa była prosta, zresztą jak ich większość. Towar był (bardzo krótko z wyjątkiem octu i kalmarów, bo przecież nie był), albo nie był. W grę wchodziła jeszcze opcja "Chyba będzie" albo "Będzie, ale nie wiadomo kiedy", co na jedno wychodziło, bo mieścił się w tej jednej z dwóch, czyli "Nie był".
A z zasranym kapitalizmem nigdy nie wiadomo. Na przykład, ani w Leroy Merlin, ani w Castoramie nie było lamp zawierających jednocześnie czujnik ruchu i czujnik zmierzchu, czyli poziomu oświetlenia. A wszyscy fachowcy trąbią, że takie są. Są, ale typu halogenowego, dającego po oczach. A my byśmy chcieli podobne, które są zainstalowane w dwóch miejscach Tajemniczego Domu - kuliste, ładne, o ciepłym świetle.
Za to w Carrefourze odnieśliśmy sukces, bo po moim całkowitym poprzednim wykupieniu, pojawiły się znowu i wreszcie małe pojemniczki, po 1,80 zł za sztukę, a których mi ciągle brakowało, żeby uporządkować bezlik wkrętów, kołków, śrub, nakrętek, podkładek, itd., itd.
Po zakupach spożywczych odbiła mi palma. To znaczy odbiła mi już dawno, ale w ostatnich dniach bardzo konkretnie, a dzisiaj szczególnie. Zaparłem się, żeby, mimo godzin szczytu, które nawet w takim City są frustrujące, jechać do odległego sklepu ogrodniczego i kupić... palmę. Palma jako taka, to znaczy jako roślina, jest pomysłem Żony, a ja się do niego bardzo zapaliłem. Od razu też znaleźliśmy dla niej miejsce w salonie przy wejściu na taras.
- Prominent z jego żoną w tym miejscu mieli taki duży kwiat doniczkowy, w takiej dużej donicy, z wielkimi liśćmi. - Żona pamiętała ze zdjęć.
W sklepie pan nas poinformował bez specjalnego zdziwienia, że to nie jest sezon i że na wiosnę to on ściąga na zamówienie, żeby potem nie zostać z czymś takim. Ale jedna stała. Mocno za droga, bo kosztowała 1500 zł Sama donica kosztuje 500 zł. Dosyć spora, ale pomijając cenę, której w naszym przypadku nie dało się pominąć, zupełnie nie przystawała do moich wyobrażeń o palmie, które chyba wyniosłem z filmów i różnych uzdrowisk, łącznie z naszym. Była za mało palmiasta. Bo ja chciałbym, żeby był klasyczny goły pień i dopiero, żeby na samej górze krzewiła się ta palmiastość. Broni nie składam, bo może taką dorwę w Leroy Merlin lub Castoramie. Żona optuje za czekaniem na wiosnę, ale ja w ramach mojego odbicia, chciałbym ją mieć na Święta, żeby móc powiesić na niej świecidełka.
Myślę jednak, ze kapitalizm sprawę rozstrzygnie na korzyść Żony.

Po powrocie od razu rzuciłem się do porządkowania mojego "biura". Skoro miałem tyle pojemników?... I okazało się, że cały biurowy bajzel tkwiący do tej pory w trzech różnej wielkości zakurzonych kartonach zmieścił się w jednej, jedynej zresztą, szufladzie. Coraz bardziej podoba mi się to miejsce.
To nie mogłem sobie odpuścić siedzenia przy biurku i do Syna wysłałem trzecią transzę z Listy 100+ - 20 utworów.
Po II Posiłku poszliśmy z Pieskiem na spacer. W jego trakcie umiejętnie gnębiłem Żonę.
- Wprost nie mogę się doczekać czwartego odcinka... - już w połowie Pięknej Uliczki zacząłem.
Żona spojrzała na mnie podejrzliwie.
A za jakiś czas:
- Zdążyłem się już stęsknić za tym serialem... 
Żona ciężko westchnęła.
I znowu, nim zaczęliśmy wracać:
- Jak mogłem nie poznać się na nim od razu?!...
Żona spojrzała na mnie podejrzliwie, ciężko westchnęła i lekko się uśmiechnęła.
A za chwilę:
- Wkręciłem się już....
- Dobra! - Już wystarczy! - w końcu zdecydowanie zareagowała przerywając mi.
Ale zanim zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek, tak przeze mnie wytęskniony, w łóżku odbyła się kolejna, długa dyskusja o systemie grzania z finiszem w postaci nieukrywanego podziwu Żony.
- Że też mogłeś tak długo i spokojnie temat rozważać i analizować?!... - Nie wskakiwałeś od razu po dwóch zdaniach na wysokie obroty Bo jak nie, to nie! 
 
Spokojnie więc obejrzeliśmy piąty odcinek Mad Men. "Wciąganie" się utrwaliło.
 
ŚRODA (22.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Kocioł nie grzał, chociaż po wczorajszej dyskusji i analizie Żona nastawiła mu początek pracy na 03.00. Nic z tego nie rozumiałem, ale postanowiłem się tym nie denerwować. 
Pracę rozpoczął dopiero o 06.40. Na szczęście w domu nie było tak źle, mimo że moje psychiczne poczucie ciepła musiało być mniejsze niż zazwyczaj, bo rozpaliłem tylko w kominku. W kuchni nie mogłem, bo o 09.00 miał przyjechać Szef Fachowców ze współpracownikiem i mieli za nią kłaść kafle i dokończyć prace rozpoczęte kilka tygodni temu.
Gdy o brzasku wyszedłem na taras się gimnastykować, zaskoczył mnie widok śniegu pięknie pokrywającego wszystkie gałęzie roślin. Zaś na samym tarasie nie leżała nawet drobinka. Z drugiej strony domu, gdy spojrzałem na podjazd, było to samo. Wszędzie było biało z wyjątkiem chodnika i ulicy. No i Inteligentne Auto było równiutko przykryte dwucentymetrową warstwą. Czas byłby najwyższy zastanawiać się nad udrożnieniem garażu, bo skoro jest...
 
Rano znowu dyskutowaliśmy o piecu i sterowniku. Nadal niczego nie rozumieliśmy. To ostatnio taki nasz leitmotiv. Ale wprowadziliśmy kolejną zmianę. Sterownik wstawiliśmy  do gości, żeby zobaczyć przez dwa kolejne dni, co się będzie działo i żeby móc wyciągnąć jakieś wnioski.
Przed 09.00 zadzwonił Szef Fachowców z informacją, że oni wrócili z Lublina dopiero o 03.00 A droga była ciężka!
- To zjedzcie spokojnie śniadanie, będziemy za jakieś półtorej godziny.
Dostawszy od losu tyle czasu zrobiłem kolejny krok w kierunku przenosin na górę. Przeniosłem część szpargałów i moje Święte Segregatory. 
Fachowcy przyjechali za jakieś 1,5 godziny, to znaczy o 13.00, ale za to we trzech. Robota się więc paliła. Ostatecznie położyli kafle za kuchnią i miejsce od razu wypiękniało, ale przez to mieliśmy zakaz palenia w kuchni przez dwa dni, żeby kleje zdążyły normalnie i powoli powysychać. Dodatkowo z Szefem Fachowców zrobiliśmy inwentaryzację grzejników pod kątem całkowitego... usunięcia trzech, i zaworów, żeby niektóre wymienić (strach ruszać, bo mogą ciec) lub wstawić, bo grzeją bez sensu na 100%.
W tym całym rozgardiaszu udało mi się na górze przygotować umowę na wykonanie schodów, Żonie ją wydrukować i mogłem urwać się i pojechać do Łańcuchowej Wsi do Bustera Keatona. Niezwykle dokładnie i powoli ją przestudiował i się umówiliśmy po wręczeniu poważnej zaliczki, że w przyszłym tygodniu przyjadą z bratem na ostateczne pomiary.
Po wyjeździe fachowców i po II Posiłku, niestety przygotowanym na kuchni indukcyjnej, mogłem nadal zagospodarowywać się na górze.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
CZWARTEK (23.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Piec nie pracował wcale.
Mimo że wczoraj wieczorem Żona go ustawiła. Stąd w domu na dole wiało lekkim chłodem, u gości było 17 stopni. Na piecu zaś 22. Niczego z tego nie rozumiałem i się nie stresowałem. Będzie musiał jeszcze raz przyjechać do nas Gazownik, do którego zresztą już wczoraj dzwoniłem, bo Szef Fachowców też nie wiedział, co jest grane.
Ale gdy Żona zeszła na dół o 07.00, piec się włączył i zaczął grzać. Wnioski są  dwa - albo się włącza o 07.00 i wszelkie nastawienia go nie interesują, albo się włącza na powitanie Żony "wiedząc", jak nienawidzę wszelkiej elektroniki.
Od rana siedziałem więc w kuchni w kurtce i w czapce na głowie. A bo to pierwszy raz?... 

Dzisiaj fachowcy zachowywali się empatycznie. Już rano zadzwonił elektryk, że będzie jednak w sobotę, a nie dzisiaj, a potem Szef Fachowców z dwoma pracownikami przyjechał tak, jak mówił. Ale tylko po to, żeby zostawić jednego z nich Bo na tyle jest roboty i z drugim zaraz wyjechał do innej. Ten zostawiony elegancko skończył obróbkę naroży, pozostałości po rozebranej ściance oddzielającej kuchnię od reszty, położył fugi na kaflach, przykleił listwy przypodłogowe, wstawił w dziurę w kominie rurę, która pozwoliła odsunąć kuchnię od ściany i kuchnię wstawił od nowa.
Całość wyglądała cudnie i paliliśmy się, żeby palić, ale jeszcze jeden dzień trzeba było niestety poczekać. 
Żeby uzupełnić empatię fachowców, nie mogę nie wspomnieć o niespodziewanej wizycie Bustera Keatona i jego brata w ramach przyszłotygodniowych pomiarów. Przyjechali bez uprzedzenia, jak gdyby nigdy nic, i zrobili swoje. Z ich wypowiedzi wynikałoby, że schody będą gotowe jeszcze w tym roku. Ale nawet mnie nie wydaje się to prawdopodobne.
 
To wszystko razem nie przeszkadzało nam w lataniu przy piecu i przy sterowniku, i w bezskutecznych próbach wyciągania wniosków. 
W przerwach nadal się wprowadzałem do gabinetu. Z kartonu wyciągnąłem po blisko czterech latach nieużywania takie plastikowe, piętrowe półki, które wyczyściłem, ustawiłem na biurku i mogłem paść oczy dalszym uporządkowaniem. Pasłem je też przy układaniu kolejnych Świętych Segregatorów, tym razem w szafie obok tej, która na razie uniknęła rozwalenia. A na deser wysłałem Synowi szóstą, ostatnią transzę Listy 100+. W odpowiedzi dowiedziałem się tylko, że prace zostały wstrzymane, bo i on, i Synowa mają covida. Niczego więcej się nie dowiedziałem i nie telefonowałem, żeby nie zawracać im głowy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
PIĄTEK (24.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Piec nie pracował wcale. Mimo wczorajszych różnych naszych zabiegów i ustawień Żony. Za to mogłem rozpalić już w kuchni i było pięknie. O kominku nie wspomnę.
Jeszcze przed 09.00 przyjechał Fachowiec. Wczoraj wieczorem Szef Fachowców telefonicznie stwierdził, że jednak wycięcia kaloryferów i wymiany zaworów się nie podejmie Bo ile za to będę mógł wziąć? i Szukajcie kogoś innego. To wróciliśmy do Fachowca. 
Nadal nie grzeszył nadmiarem czasu, ale po obejrzeniu wszystkiego stwierdził, że gdzieś za dwa tygodnie mógłby się podjąć. Przy czym nie wiedział, że Żona rozszerzyła zakres prac względem tych omawianych z Szefem Fachowców, bo nie dają jej spokoju dwa takie olbrzymie i chamskie grzejniki, takie specyficzne rury fabryczne starego typu, na których nie ma zaworów, więc grzeją, a raczej żrą gaz, ile fabryka daje, nomen omen. Jeden jest usytuowany pod specjalną kratownicą, pod podłogą, przy wyjściu na taras, a drugi pod schodami prowadzącymi z holu do salonu. I do jednego, i do drugiego dostęp jest trudny, więc w trakcie prac mogą pojawić się niespodzianki. Ale nie tylko z tego powodu. Fachowiec przedstawił nam kilka, a wszystkie sprowadzały się do jednego - stare rury mogą nie wytrzymać zaplanowanych prac i mogą być jaja.  

Dzisiaj miałem spory rozrzut prac - od standardowych, zimowych po nietypowe. 
Rano pracowałem w drewnie, żeby z tym mieć spokój przez cały dzień, a potem zabrałem się za istotne drobiazgi. Najpierw zamocowałem drugi drążek nad drzwiami prowadzącymi do gości i powiesiliśmy z Żoną grubą zasłonę, która będzie widoczna od strony gości. A na tym pierwszym zawiesiliśmy dwie zszyte ze sobą kołdry i badaliśmy dźwiękoszczelność. Żona stała po jednej stronie, ja po drugiej i gadaliśmy do siebie. Słyszeliśmy się, ale dźwięk był już mocno przytłumiony i nie dało się zrozumieć sensu słów. Było znacznie lepiej niż w Wakacyjnej Wsi i nawet ja, przewrażliwiony, stan ten zaakceptowałem. Żona już nie musiała mi powtarzać Ale przecież jesteśmy w jednym domu i oznaki życia jednej lub drugiej strony muszą być słyszalne, to przecież jest normalne! W Wakacyjnej Wsi nie było, bo chociażby łazienka gości i nasza sąsiadowały ze sobą. W szczegóły nie będę się wdawał, ale starałem się unikać pobytu w naszej, kiedy docierało do mnie, że tuż obok jest gość, a zwłaszcza gościna (gościowa?).
W Tajemniczym Domu dodatkowo jest o tyle lepiej, że ani goście, ani my nie będziemy praktycznie w żadnym przypadku, i to jednocześnie, stać przy drzwiach i specjalnie głośniej gadać. Poza tym łazienki są daleko od nas.
Patent na wyciszenie kosztował nas trochę powyżej 200 zł - dwie kołdry w promocji 100 zł, drążek i cztery uchwyty ok. 80 zł, styropian ok. 40, taśma dwustronna 15. Plus moja robocizna. Żona znalazła w Internecie specjalne płyty wyciszające, każda po 160 zł za sztukę. Potrzebowalibyśmy co najmniej cztery, a i to nie wiadomo czy by starczyło. Poza tym nie mogliśmy być pewni ostatecznego efektu.
 
Zszywanie kołder należało do kategorii relaksujących mimo ewidentnej upierdliwości. Bo gdy się "naszyłem" i upłynęło sporo czasu, cały "ścieg" miał może 15 cm, a przede mną była długa kołdrowa droga. Taka chińszczyzna nigdy mnie jednak nie przerażała, zwłaszcza że nauczyłem się ją umilać spokojnym łykiem Pilsnera Urquella i delektowaniem się nim co jakiś czas. Dodatkowo pracę nostalgicznie sobie umilałem wspomnieniem Mamy. Zawsze tak mam, gdy przy różnych okazjach wpadają mi w ręce igła i nici. Widzę wtedy rodzinny dom, ciepły i przyjazny pokój, w którym praktycznie wszystko się działo, takie centrum życia, i Mamę, która usiłuje nawlec na igłę nitkę. Próbuje kolejny raz pękając ze śmiechu, gdy znowu jej się nie udaje trafić w igielne ucho (pomijając wszelkie metafory swoją drogą ciekawe jest, że ten mały otworek nazwano "uchem"). W końcu nadal śmiejąc się zwraca się do mnie, żebym nawlókł i patrzy z zaciekawieniem i przyjaźnie, jak ja to robię. 
Mogłem mieć wtedy z 12-13 lat, Mama więc około 35-36. Oprócz tej dość wczesnej wady wzrok miała doskonały. Nigdy nie używała okularów. Ale też nie miała czym specjalnie oczu sobie zepsuć, bo praktycznie nie czytała. Nie miała takiej potrzeby. W przeciwieństwie do Ojca. On z kolei ograniczał się do czytania gazet i czasopism. Bo książki u nas w domu stanowiły rzadkość i dopiero dzieci je "wprowadziły" z racji lektur, a ja z racji fioła na ich tle. 
Mama skończyła trzy klasy szkoły podstawowej, umiała czytać i pisać w swoim charakterystycznym, niewyrobionym stylu, z mnóstwem błędów. Nie krępowało jej to, bo w tym względzie nie miała żadnych ambicji. Co innego Ojciec, który przed wojną skończył aż siedem klas. Nie piszę o tym z przekąsem, bo w tamtych czasach, zwłaszcza dla chłopaka ze wsi, to był niesamowity wyczyn.
Różnice w wykształceniu mogłem poznać na podstawie listów, które otrzymywałem od rodziców, częściej od mamy. Były one naznaczone specyficznym piętnem tamtych czasów, ze swoją stylistyką i religijnością. Przez to, gdy odpowiadałem Rodzicom lub sam z własnej inicjatywy pisałem, każdy list zaczynałem bezwzględnie od słów: "Kochani Rodzice, jak Wasze zdrowie, bo ja, Bogu dzięki, jestem zdrowy, czego i Wam życzę!" Było coś w tym...

Gdy po kołdrach się zrelaksowałem, zamontowałem półkę w aneksie kuchennym (będzie jeszcze druga) i na drzwiach położyłem drugą warstwę styropianu. I chyba przez tę gimnastykę przy nim trochę mnie "połamało", więc jeszcze przed pójściem na górę Żona zaordynowała mi na plecy Płyn Wojskowy. Musiałem leżeć na narożniku na brzuchu zasypiając oczywiście.
Ale daliśmy radę obejrzeć kolejny odcinek Mad Men.
 
SOBOTA (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na dworze trochę przyprószyło. 
Ledwo otworzyłem laptopa, ujrzałem wiadomość od Po Morzach Pływającego. Czekała na mnie od 04.47.
Dzień dobry.
Skoro tak wcześnie wstajesz to mówię " Dzień dobry Emerycie"
PMP (pis. oryg., zmiana moja)
Na moje pytanie, gdzie jest, szybko odpisał:
Na morzu w drodze z Safi do Ceuty, a potem do Aalborga
PMP
 
Płyn Wojskowy chyba zadziałał, bo rano "połamania" nie czułem.
O 10.00 przyjechał Elektryk Wszechstronny. Zanim zabrał się do roboty, niespiesznie wypakował sobie narzędzia z auta i zaraz potem dopadliśmy go z Blogową. No i się zaczęło. Ma 63 lata, choruje na cukrzycę, ma refluks i dokuczają mu stawy. Zwłaszcza poranny rozruch  jest trudny.
- W  ogóle to jestem zmęczony... - przekazał nam bez skrępowania.
Rozmowa zeszła na sposób odżywiania się jego i nasz, a ponieważ był wyraźnie zainteresowany, więc Żonie więcej nie było potrzeba. Rozmowa się przeciągała, bo dodatkowo poczęstowałem go jajecznicą zrobioną przeze mnie na boczku, papryce i cebuli. 
- Tak tłusto nie jem, a cebuli to w ogóle unikam. - zareagował na moją informację o składnikach. Po czym zjadł swoją porcję, zdaje się, że ze smakiem.
Różnym rewelacjom przekazywanym przez Żonę się dziwował. Sama widziała, że nie wszystko naraz, więc na początek zaproponowała mu drobne zmiany. I w tym celu podarowała mu sól kłodawską do używania na różne sposoby Broń Boże tą białą, tam są antyzbrylacze i nie wiadomo, co jeszcze!
- Rano niech pan wypije szklankę wody ze szczyptą tej soli. - I niech pan nie popija w trakcie posiłków i jakiś czas po nich.
- Pańska żona może nas znienawidzić po pańskim pobycie u nas?!... - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- Nie, ona jest postępowa...
Tak się wyraził, trochę nieadekwatnie, bo chyba nie można być postępowym albo nie w kwestiach żywienia.

Zrobił nadspodziewanie dla mnie dużo. Z niczego nie robił problemu i niczego nie nakręcał, jak to lubią robić fachowcy, tu z tej branży, na przykład, Prąd Nie Woda. 
Usunął kilka elektrycznych drobiazgów, które nam dokuczały. Przy furtce można wreszcie nacisnąć dzwonek, bezpiecznika nie wysadzi, i ktoś do dzwoniącego z domowników wyjdzie. To samo ze światłem nad schodami przy sypialni. Lampa świeci i ułatwia nam życie. Z grubszych spraw - zamontował czujnik ruchu i lampa w wiatrołapie u gości się zapala, a przede wszystkim gaśnie, gdy sobie pójdą; w przedpokoju wszystko jest przygotowane, gdy tylko kupimy stosowną. Doprowadził prąd do mojego biura, więc mogłem zlikwidować całą przedłużaczową prowizorkę i przestawił mi włącznik w klubowni tak, że teraz nie muszę docierać do niego kawałek drogi po ciemku, tylko mam go pod ręką od razu po otwarciu drzwi. Założył mi również zewnętrzną lampę z czujnikiem ruchu i zmierzchu, więc komfortowo idę sobie teraz do klubowni, gdy chcę się do niej dostać od zewnątrz. A na deser przestawił nam w holu dwa dzwonki. Chcieliśmy, żeby ten wydający dwa piękne tony, taki gong, rozbrzmiewał, gdy ktoś naciśnie dzwonek przy furtce (w zasadzie zawsze), a ten terkoczący irytująco, żeby włączał się po naciśnięciu przycisku przy samych drzwiach (bardzo rzadko, bo trzeba byłoby sforsować furtkę albo bramę).
Pozostała jeszcze druga transza elektrycznych prac, ale do niej trzeba będzie się przygotować - kupić lampy z czujnikami ruchu i zmierzchowymi, a takich w kapitalizmie nie ma.

W trakcie prac Elektryka Wszechstronnego dobrałem się do resztek palet, pozostałości po przygotowaniach podłogi w drewutni. Brechą powyciągałem gwoździe, deski pociąłem i porąbałem na szczapki. Znowu będę miał na jakiś czas do rozpalania drugą frakcję. W Tajemniczym Domu są inne niż w Wakacyjnej Wsi i Naszej Wsi - pierwsza to zwitek wiórów nasyconych parafiną, druga to te sosnowe szczapki właśnie, trzecia bierwiona porąbane na szczapy i czwarta bierwiona. Gdybyśmy mieli suche drewno, jedna frakcja by zniknęła - druga, albo trzecia.
Gdy Elektryk Wszechstronny sobie poszedł, zabrałem się za sprzątanie. Robiłem to z rozmachem, ale nic dziwnego, skoro on swoje prace wykonał z rozmachem. I niespodziewanie dla mnie pod wieczór znowu dopadł mnie styropian, ten na drzwiach do gości. Płyty z drugiej warstwy odpadały jedna za drugą, bo zastosowana taśma klejąca styropian do styropianu była za słaba. Poszło mi szybko - wziąłem inną, a całe przymierzanie i docinanie miałem już za sobą.

Po II Posiłku zrobiłem sobie telefoniczną sesję. 
Synowa zaczyna czuć się lepiej. Po zrobionych testach wyszło, że ewidentnie złapała covida i w końcu lekarz musiał przepisać antybiotyk. Syn dalej czuje się źle, a do dwójki rodziców dołączył Wnuk-IV, który od razu zaczął chorować z temperaturą 39 st. I co tu zrobić? Można by doradzać, ale to jak kulą w płot. 
Potem rozmawiałem z Bratem. Kolejny raz namawiałem go na przyjazd do nas. Trwa to już ponad rok. Wtedy "zaczął przyjeżdżać" do Wakacyjnej Wsi, ale nie zdążył. Teraz pojawiła się kolejna szansa.
Z istotnych wieści od niego to taka, że powoli zaczął remontować mieszkanie i je odświeżać. A wymagało tego bodajże od 20. lat.
Na końcu porozmawiałem z Sąsiadem Filozofem. Od lat ogląda maniacko teleturniej 1 z 10, więc było o czym rozmawiać w sytuacji ostatnich wydarzeń i osiągnięć jednego z graczy, pana Artura Baranowskiego, który pobił absolutny rekord i zaszokował całą Polskę.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
NIEDZIELA (26.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Pospałbym dłużej.
Od rana mnie napadło na pokój Żony. Ten Werandowy. Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za totalne sprzątanie. Wszystko z niego wyniosłem co do najmniejszego elementu (emelentu), całość odkurzyłem, powycierałem na mokro wszelkie zakamarki i podłogę i Żona mogła się wprowadzać od nowa. Zaczęliśmy od narożnika z salonu, który "zawsze" tam chciała mieć. Przepchaliśmy go bez problemu, a potem w sposób przemyślany wstawialiśmy kolejne meble. Zaczęło być pięknie i pięknie zaczęły się świecić oczy Żony. Bo nareszcie, po 5. miesiącach...
Dodatkowa, ale istotna korzyść była taka, że w salonie zrobiło się miejsce na nowy, większy narożnik, który Żona zamówiła w IKEI, a który ma być dostarczony jutro.
Do wyjazdu do City mieliśmy 1,5 godziny. Cały ten czas poświęciłem na odgruzowanie się. Była okazja i pretekst. Żona, a przy okazji i ja, otrzymała w prezencie urodzinowym od Pasierbicy i Q-Zięcia dwa bilety do multikina w City na wybrany film i seans. Wszystko zostało załatwione przez portal internetowy Groupon. Zwlekaliśmy z realizacją prezentu, ale ponieważ była ona możliwa do końca listopada, zdecydowaliśmy się pojechać dzisiaj.
W kinie nie byliśmy ze dwa lata, a może i więcej, więc było to pewnego rodzaju przeżycie. Poza tym przecieraliśmy szlaki w naszym nowym miejscu, w City. Sala była pełniutka, bo na ekrany wszedł nowy film Ridley'a Scotta Napoleon z 2023 roku. No cóż, film nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nie wzbudził emocji, był płaski i, śmiem twierdzić, pobieżny. Nawet główny wątek - relacje między Napoleonem (Joaquin Phoenix) a Józefiną (Vanessa Kirby) był nieprzekonujący i trochę teatralny. 
Do gry aktorów trudno było mieć zastrzeżenia, ale to nie był ten sam Joaquin Phoenix, który grał role Kommodusa w Gladiatorze. Według mnie Napoleon nie umywał się do Gladiatora, chociaż reżyser ten sam.
Wygląda na to, że pobieżnie przejrzane przeze mnie opinie krytyków i historyków zdają się potwierdzać mój odbiór. Ale 2. godzin i 38. minut nie żałowałem. Żona również. Bo z wyjazdu i z oglądania czerpaliśmy innego rodzaju przyjemności.

Po powrocie oczywiście już niczego nie oglądaliśmy. Ja starałem się trochę pisać.
 
PONIEDZIAŁEK (27.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Dzień był niezwykle prosty w swojej konstrukcji. Bo podporządkowany narożnikowi.
Przed I Posiłkiem, gdy ledwo zdążyłem zabezpieczyć dom w drewno, zadzwonił kurier, że przyjedzie z nim za jakieś pół godziny. Nawet musiałem odstawić patelnię ze smażącym się boczkiem, żeby dopiero po wyjeździe kuriera móc zjeść spokojnie I Posiłek.
Cieszyliśmy się z faktu, że narożnik będziemy mieli tak wcześnie, bo IKEA standardowo zapowiadała godziny dostawy na 08.00 - 20.00. A wiadomo, że przy takim szerokim czasowym zakresie jest się uwiązanym przez cały dzień.
Żona była przerażona ilością i wielkością paczek.
- Taki widok powoduje we mnie totalne osłabienie. - Wydaje mi się, że to jest niemożliwe, aby coś sensownego z tego powstało. - To mnie przerasta! - Zawsze tak mam przy jakichś dużych rzeczach.
No, ale po co miałaby męża?
Samo rozpakowanie i ułożenie poszczególnych, ciężkich elementów (emelentów) narożnika zajęło nam 2 godziny. Dalsze pół rozważanie co jest do czego i układanie sobie wszystkiego w głowie. I kolejne pół dyskusja, jak ta meblowa kolubryna ma stać w salonie. Którym bokiem w daną stronę świata i dlaczego? I już można było zabierać się do montażu właściwego. 
Okazał się on, ale to dopiero pod koniec, kiedy wszystko stało się oczywiste, nadspodziewanie prosty, chociaż trudny z racji swoich gabarytów i ciężaru wymuszających niezłą gimnastykę. Udało się  zmontować 60% narożnika. Na resztę nie miałem sił, poza tym chciałem zjeść spokojnie II Posiłek i obejrzeć kolejny ligowy mecz metropolialnej drużyny. Żona jednak nadal ubierała siedziska i poduszki zachwycona kolorem poszewek idealnie dopasowanych do koloru kominkowych kafli. Kamień spadł jej z serca, bo wiadomo jak najczęściej ma się wybieranie koloru w Internecie, na nieskalibrowanym ekranie, do tego w realu. Ale i ona w końcu miała dosyć. Wiedzieliśmy jednak, że jutro po dwóch godzinach będzie po temacie.
Mecz na wyjeździe wygraliśmy i umocniliśmy się na pierwszym miejscu. Tedy dzień kończyłem w dobrym nastroju. A blogowy tydzień? Również, chociaż, a może właśnie dlatego, że był pracowity.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał jednego smsa dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Ale tylko dlatego, że zaskoczyła ją sytuacja. Poszła za Panią do gości, Pani jej nie zauważyła i wróciła do domu. Piesek został sam. To by nie stanowiło problemu, gdyby nie wiszące kołdry. Lita, dziwna ściana, upoważniła go do reakcji i poinformowania, że coś z tym trzeba zrobić, czyli kołdry Pieskowi odsłonić, co też Pani skwapliwie uczyniła.
Godzina publikacji 22.39.
 
I cytat tygodnia:
Zazwyczaj ludzie przeceniają to, co mogą zrobić w ciągu roku, a nie doceniają tego, co mogą osiągnąć w ciągu dziesięciu lat. - Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny)

poniedziałek, 20 listopada 2023

20.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 353 dni.

WTOREK (14.11)
No i dzisiaj wstałem przed 06.00.
 
Trochę przed alarmem.
Noc miałem urozmaiconą w swoisty sposób. Budziłem się regularnie co dwie godziny, a więc o 23.00, 01.00, 03.00 i 05.00. Nie mogłem czuć się wyspany i wypoczęty.
Wczoraj obejrzeliśmy ostatni odcinek ostatniego sezonu Tacy jesteśmy. Pierwszy tego serialu obejrzeliśmy 22. maja tego roku, w poniedziałek. Musieliśmy się pożegnać z rodziną Pearsonów i z Wielką Trójką po pięciu miesiącach i 22. dniach. Może więc dopaść nas specyficzny syndrom osierocenia.

Po I Posiłku Żona zaciągnęła mnie do "gości".
- Ale, proszę cię, otwórz się na to, o czym za chwilę powiem... - I nie przerywaj mi... - natychmiast zareagowała, gdy tylko wziąłem głębszy wdech. - Otworzysz się?
Kiwnąłem na odczepnego głową.
- Bo ja to wszystko jeszcze raz przemyślałam ... - kontynuowała niezrażona i pomierzyłam... - I szafa, zamiast stać w korytarzyku i blokować nam wejście do apartamentu z naszej strony, będzie stać w tej wnęce w saloniku...
- Zgadzam się... - przerwałem Żonie - to chodź, przestawiamy!...
- Ale widzisz, jaki jesteś?! - Otworzyła ci się klapka Aha, przestawiamy ją! i zaraz ci się zamknęła. - A ja prosiłam, żebyś się otworzył na problem całkowicie, bo to nie wszystko.
Westchnąłem i oparłem się o jedną z framug.
- Wtedy ta szafka pójdzie tam, a ta tam i będziemy mieli normalne wejście z naszego holu...
- Super pomysł, zgadzam się, przestawiamy!
Przestawiliśmy bez problemu, bo Żona musiała wyczytać z mowy ciała, że się otworzyłem. A potem przestawiliśmy szafki i wyszło nam, że będzie super. Trochę jeszcze dyskutowaliśmy nad akustyką, ale z tym problemem powinniśmy dać sobie radę, bo możliwości są.
- Naprawdę mi się to podoba... - Rozwiązuje parę problemów i fajnie domyka temat. - Stworzył się taki aneks kuchenny...
Mowa ciała potwierdzała moje słowa, więc Żona wyraźnie się uradowała.

Od razu po I Posiłku (twarożek z ostatnimi pomidorami, które dojrzewały na parapecie ze dwa tygodnie, jeśli nie dłużej) pojechaliśmy do City realizować zmiany. Wiele się nie narealizowaliśmy, bo zwykłych szafek, taboretów i wymyślonych przez nas drobiazgów uświadczyć ani w Leroy Merlin, ani w Jysku  nie można było. Trudno byłoby kupić, na przykład jakiś stolik za 500 zł, któremu miałem zamiar uharatać cztery nogi, po to, żeby sensownie wyglądał przy lodówce. Albo kupować drogi taborecik do korytarzyka po to, żeby goście mogli od czasu do czasu na nim przysiąść i zdjąć albo założyć obuwie.
- Musimy znaleźć taki sklep z czasów komuny... - Zwykły, nienadęty.... - Żona wiedziała, co mówi.
Drobne Waterloo osłodziły nam inne zakupy. Ja w Biedronce dokupiłem 8 czteropaków Pilsnera Urquella, chociaż mogłem więcej, bo stały i kusiły. Ale doszedłem do słusznego wniosku, że zapasów mam do końca stycznia, a po drodze są święta i może będzie lepsza promocja. Dla Żony zaś pojawiły się w Carrefourze jej ulubione francuskie cydry BIO, wytrawne, więc wykupiłem cały zapas.
- Teraz to nawet ciebie rozumiem, gdy wyjeżdżasz ze sklepu z pełnym koszem Pilsnera Urquella... - zauważyła już przy Inteligentnym Aucie, kiedy można było bezcenny ładunek pakować do toreb.

Po II Posiłku nastąpił historyczny moment. Żona puściła w eter nasze strony. I mi je pokazała. Zaczęło to wyglądać bardzo fajnie, ale dwie rzeczy były najważniejsze - to, że wreszcie(!) i to, że patrząc na to coś, absolutnie naszego, czuliśmy się dobrze. Teraz już Żona będzie te strony "tylko" uzupełniać o zdjęcia i teksty, żeby wszystko żyło. No i działać na Facebooku.
I żeby jeszcze bardziej nas uradować, zadzwonił w sprawie metalowych schodów Waldek, czyli Buster Keaton. Podał wycenę, razem z furtką, a podana kwota była znacznie niższa od tej, swego czasu przesłanej przez Ślusarza. Zgodziliśmy się od razu patrząc na siebie, ale, żeby się nazywało, umówiliśmy się, że jutro, "po namyśle", do niego oddzwonimy z decyzją.
I żeby jeszcze bardziej uradować, tym razem tylko mnie, chociaż Żonie też zależy, wieczorem Syn wysłał smsa, żebym otworzył pocztę. Odpisałem mu "dobranoc" z wyjaśnieniem, że zrobię to jutro rano. Wiedziałem, że maszyneria pt. Lista 100 ruszyła.
 
Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Okazją było jej święto. U niej nic specjalnie się nie zmieniło, ale właśnie codzienność powoduje, że na razie nie znajdzie czasu ani możliwości, żeby przyjechać do nas, do Uzdrowiska.

Wieczorem niczego nie oglądaliśmy, żeby zrobić sobie przerwę. Czytaliśmy, ale już o 20.00 było po nas.
 
ŚRODA (15.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Spałem bardzo dobrze. Organizm odsypiał wczorajszą noc.
Od raniutka od razu zabrałem się za wyszukiwanie błędów na naszych stronach, żeby Żona mogła je dzisiaj cyzelować. A potem, po mailu od Profesora Belwederskiego i po rozmowie z Wielkim Woźnym, wysłałem blisko 80 maili do Koleżanek i Kolegów ze studiów w sprawie naszego Naczelnika. Z prośbą o wpłacanie na jego osobiste konto założone w Fundacji Votum przez jego żonę jakichkolwiek kwot celem wsparcia jego rehabilitacji. Naczelnik leży przykuty do łóżka od wielu miesięcy i nie ma z nim kontaktu. Czy trzeba coś więcej dodawać?

Po Blogowych odczytałem dwa maile od Syna. W jednym było coś napisane o transferze i Pobierz swoje pliki oraz Link do pobrania, a w drugim Syn wyjaśniał Ojcu krok po kroku, co ma zrobić. Żeby zyskać na czasie, dopóki Żona oprzytomnieje po 2K+2M, odpisałem mu, że się już za to zabieram, ale informacje zwrotne będę przesyłał sukcesywnie, bo przecież nie będę miał tyle czasu ani sił, żeby non stop odsłuchać około 7. godzin muzyki.
Specjalnie się tymi "pomocniczo-wyciągającymi" wyjaśnieniami Syna nie przejąłem wiedząc, że mam Żonę. Bo:
- bez Żony misja jest niemożliwa,
- without Wife, the mission is impossible,
- sans Femme, la mission est impossible,
- ohne Frau ist die Mission unmoglich,
- biez Żieny missija niewypałnima,
- bez Manżelky je mise nemożna,
- sin Esposa, la mision es imposible,
- senza Moglie la missione e impossibile.

Po I Posiłku wrócił temat Pokoju Na Werandzie. Tego Żony, jej ulubionego, którego chciałaby używać, a który ja od początku zaanektowałem. Od czasu ostatniego pobytu Krajowego Grona Szyderców zupełnie stał się bezużyteczny, bo w tamtych dniach stół i krzesła (zdobycz jeszcze z czasów Dzikości Serca) wreszcie wylądował w kuchni, o co Żona nie mogła się mnie doprosić, zwłaszcza że miałem na nim stanowisko laptopowo-papierowe (broń Boże, biurowe!), a na drugim, okrągłym (też zdobycz, z Naszego Miasteczka) całkowity bajzel.
Kuchnia zyskała, bo sześć osób mogło wreszcie porządnie jeść posiłki, jak przystało białemu człowiekowi, i od razu stała się centrum życia towarzyskiego, w tym jaskinią hazardu. Dodatkowo ja przeniosłem się z laptopem, czego Żona nie może strawić, zwłaszcza gdy się krząta przy gotowaniu, i gdy sama w ciągu dnia i w przerwach w krzątaniu się siedzi przy laptopie na peryferiach salonu.
Zacząłem z Pokoju Na Werandzie wynosić na górę kartony i obmyśliwać sposób sprzątania oraz ponownego urządzania się, gdy dotarło do mnie, że to wszystko jest bez sensu. Powinienem się wreszcie z niego wynieść, czego chciałem, i pokój przygotować Żonie. Byłaby szczęśliwa.
W ten oto prosty sposób wróciła sprawa mojego biurka. Od czasu kupna stało w Pokoju Córki, na domowych rubieżach, w częściach, niezmontowane.
- Ale ja nie chcę, żeby ono stało tutaj na dole, w salonie, w tej wnęce... - Nawet gdyby było zasłonięte regałami z książkami. - Zero kameralności, no i gdyby byli goście... - zacząłem z grubej rury wiedząc, że to był pomysł Żony, który początkowo zaakceptowałem. - Ja chcę gdzieś na górze...
Wystartowałem na wyrost, bo Żona od razu przytaknęła, że oczywiście i jak najbardziej. 
Poszliśmy na górę. I wychodziło nam to, co od samego początku, że biurko powinno stanąć na końcu korytarza, pod oknem w tym miejscu, w którym w pocie czoła wyrąbałem jedną szafę i skułem odpadający tynk. Znowu zaczęliśmy mierzyć. Nic nas nie mogło zaskoczyć, bo blat nadal mieścił się na styk, ale coś mi zaświtało, że konstrukcja biurka jest taka, że końcową część montażu będzie można przeprowadzić już tylko na  miejscu, bo gotowego żadną miarą nie dałoby się wnieść (ciężar i przekątne w każdą stronę).
Ochoczo rzuciłem się wreszcie do montażu. Długo się zastanawiałem nad jego kolejnymi krokami, zanim dotknąłem jakiegokolwiek narzędzia. Bo oczywiście instrukcja nie była ikeowską, należało ją umieścić w kategorii "skromna", podobnie jak ta dla szafy z holu. Ale kolejny łyk Pilsnera Urquella na tyle rozjaśnił mi umysł i dodał odwagi, że się zabrałem.
Przyjąłem wersję "lewa" (szuflady i półki po lewej stronie, bo po prawej była jedyna szansa, żeby usiąść i zmieścić nogi) i gdy miałem odwalone 70 % montażu, stwierdziłem, że na jednej ze ścianek brakuje dwóch wywierconych fabrycznie otworów na wkręty montażowe, a to uniemożliwiało dalszy montaż. Zęby zazgrzytały. Czyżbym zmontował wersję "prawą"?! Wizja demontażu 70.% i powrotnego montażu w wersji lustrzanej była co najmniej odpychająca. Przytomnie, jak nie ja, spokojnie przeanalizowałem sytuację i przeprowadziłem geometryczną analizę bryły rozbierając ją przestrzennie i w wyobraźni przedstawiając ją sobie w trzech płaskich rzutach. Czyli wykonałem to, z czym mają problemy kobiety z racji innych konstrukcji półkul mózgowych i połączeń między nimi. Przykładu, jednego z wielu, nie musiałem szukać daleko. Żona, gdy studiowała architekturę krajobrazu, miała zawsze problem z rozłożeniem bryły na płask w trzech rzutach i posiłkowała się moją osoba. Chyba dlatego kobiety "znane" są z parkowania auta, zwłaszcza jego tyłem.
Z analizy wyszła mi stara prawda, że jak się nie obrócisz, nomen omen, dupa z tyłu. Bo co bym nie zrobił, na innych ściankach również brakowało tych dwóch otworów. To je wywierciłem i poszło jak z płatka. Nie w ciemię bity wtargałem potężny blat i go nasadziłem na wszelkie możliwe kołki i wkręty. Pasował, jak ulał. Mogłem spokojnie blat zdjąć, część zdemontować, by dokończyć dzieła już na miejscu.
- Ale to już jutro... - zdecydowała Żona, której widok potężnego biurka bardzo się spodobał. Zgodziłem się całkowicie, bo poczułem się trochę wyczerpany po wysiłku umysłowym i fizycznym.
Ale wszystko ostatecznie bardzo dobrze mi zrobiło. Będę się mógł wprowadzić do swojego, uporządkować papiery i segregatory, a Żonie przygotować po pięciu miesiącach Pokój Na Werandzie. 

Do końca dnia inne rzeczy i sprawy nadal robiły mi dobrze. Nawet z pewnymi wątpliwościami nowy serial, ale o nim za chwilę.
Najpierw II Posiłek, a potem Lista 100. Żona na podstawie maili przesłanych przez Syna całą ją zrzuciła mi na pulpit. Byłem zachwycony i prawie natychmiast wpadłem w pułapkę. Na chybił trafił zacząłem odsłuchiwać i nie mogłem się oderwać.
- To idziesz z nami na spacer?... - Bo mówiłeś, że tak... - Żona i Piesek czekali gotowi.
- Idę, idę!... - ociągałem się. - Po drodze muszę zadzwonić do Syna, żeby mu powiedzieć, jaką mi zrobił frajdę.
Gdy się ubierałem, przyszedł od niego sms:
- Pobierasz teraz plik. Permanentna inwigilacja! :)
Żona jeszcze dobrze nie powiedziała O matko! Jaka zgroza!, gdy przyszedł drugi.
-Pobrałeś. Permanentna inwigilacja do kwadratu!
W trakcie rozmowy z Synem musiała mnie pilnować, abym założył buty i zamknął dom, tak byłem podjarany. Ustaliliśmy, że zwrotnie będę mu przesyłał moje uwagi w pakietach, po dziesięć - dwadzieścia utworów. Czeka mnie więc praca przyjemna, ale czasochłonna. Będę ją musiał sobie rozłożyć na kilka dni, bo inaczej zaprzepaszczę inne istotne sprawy.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie nowego amerykańskiego serialu z lat 2007 - 2015 Mad Men. Siedem sezonów, 92 odcinki. To ile oglądania? - cztery miesiące? Żona już kilka obejrzała jeszcze w czasach Naszego Miasteczka, ale potem serial zniknął z Netflixa. I teraz go odkryła na platformie streamingowej (matko!, co to jest?!) Amazon Prime Video. A ja naiwny myślałem, że Amazon zajmuje się czymś innym.
Jak zwykle w takich razach po starym serialu do nowego podchodzę na wejściu z pewną niechęcią. Żeby ją chociaż trochę zmniejszyć, stosuję przynajmniej jednowieczorny bufor w oglądaniu. Dzisiaj od razu na początku to niewiele dało dodatkowo za sprawą przede wszystkim napisów (wersja nie ma polskiego lektora). Nie żebym miał coś przeciwko nim, bo mają swoje zalety, ale te, gdy ledwo się pojawiały, już znikały. Nie zdanżałem czytać i nadal miałem niedobrze! Gubiłem się w postaciach i w akcji. Ale zacisnąłem zęby, żeby Żonie nie sprawiać przykrości i gdzieś od połowy odcinka zrezygnowałem z bezowocnych prób nie tyle czytania, co przypisanego mi skanowania, i nauczyłem się czytać całościowo, blokowo, łapiąc wreszcie sens. To może będzie dobrze?
Żona chciała jeszcze drugi Żeby wejść w atmosferę, ale trochę zmęczony zaprotestowałem. Wolałem poczytać - 20 minut?

CZWARTEK (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
 
- Wstajesz? - Żona mnie zaskoczyła, gdy dopiero się zbierałem w myślach. 
- Tak...
- Do Setki?... 
- Tak!... - od rana mnie rozśmieszyła swoją dziwną przytomnością.
- Wstań, wstań, bo przez ciebie nie mogę spać. - przytomność się wyjaśniła.
Nie dziwiłem się, skoro od 04.00 "przesłuchiwałem" Listę 100 i "notowałem" uwagi. A tego nie dało się robić bez wiercenia się.
Z tego wszystkiego wstałem przed zmywarką. Żona nastawia ją wieczorem na rano, na odpowiednią godzinę, tak żeby skończyła pracę przed moim zejściem na dół. Więc zmywarka pracowała, a ja musiałem pić pierwszą Blogową z byle jakiego kubka i oczywiście mi nie smakowała. Na szczęście druga już była z mojego ulubionego, blogowego. Tego od Syna.
Najlepsze, że wcale od razu nie rzuciłem się do Setki, nomen omen. Obowiązki i odpowiedzialność przede wszystkim. Spokojnie przeprowadziłem wszystkie poranne czynności, teraz, przez palenie, w wersji zimowej. Wyczyściłem szyby w kominku i w kuchni, i rozpaliłem. To zimowa podstawa. Nieważne, jaka jest temperatura na dole, zawsze jest ciepło, gdy bierwiona trzaskają a ogień tańczy. Atawizm. Przygotowałem dla siebie i dla Żony sole oraz Blogowe i jak zwykle się gimnastykowałem (część na tarasie, na powietrzu, w ciemnościach choć oko wykol) i wyczyściłem ekspres, bo  się domagał. I zasiadłem ... do pisania. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym zaczął  od Setki, byłbym stracony, nomen omen, a odpowiedzialność szlag jasny by na miejscu trafił. (SZLAG to bardzo stary germanizm, zapożyczony jeszcze przed XV w., pochodzący od średniowiecznoniemieckiego slac, slages, późniejsze niem. Schlag, dosłownie ‘cios, uderzenie’. Określano tak również udar mózgu, czyli apopleksję).

Do i po I Posiłku nie zajrzałem do Setki. Nie było czasu i atmosfery. Za to pozałatwialiśmy różne drobiazgi. W drodze do City zajrzeliśmy do sanatorium, ładnego i ładnie położonego, obok którego przez lata przechodziliśmy wielokrotnie ciekawi wnętrza. Wtedy nie było pretekstu, a dzisiaj i owszem. W dyżurce zostawiłem korespondencję dla Prominenta i jego Żony, którzy tam mieszkają i się kurują. Ciekawe, że nie natknąłem się na  żywego ducha, oprócz pielęgniarki, ale czułem, że tu wszystko żyje. Nie tak, jak w budynku, do którego zaglądałem w Uzdrowisku-V.
Żona czekając natknęła się na Żonę Prominenta, która wracała z zabiegów z sąsiedniego budynku. Byliśmy jej ciekawi, bo się nie widzieliśmy z rok. Powiedziała ciekawą rzecz, gdy Żona zapytała, jak teraz znajduje Uzdrowisko.
- Nigdzie nie byłam i nic nie wiem. - Czas spędzamy między dwoma budynkami chodząc na zabiegi, gdzieś do 15.30, potem jest ciemno, jesteśmy zmęczeni, potem kolacja i po dniu.
Zaprosiliśmy ich do nas na jakiś wieczór.

W City byliśmy w zasadzie po drobiazgi - cztery styropiany, drugą kołdrę - wszystko do wyciszania drzwi prowadzących do gości, kolejne pieprzone poduszeczki i spożywcze drobiazgi.
- A co będziesz robił, gdy wrócimy?... - zapytała Żona. Wymieniłem jej 5 rzeczy, którymi mógłbym się zająć, ale doskonale wiedziałem, o co jej chodzi i czekałem.
- A może dalej montowałbyś biurko?...
- Może?... - zawiesiłem głos. Bo wiedziałem że z biurka to zrobiła się już całkiem niezła  epopeja rozciągnięta w czasie i na etapy. I wiedziałem, co mogłoby mnie dzisiaj czekać, gdybym dalej je "montował".
W domu wspólnie, dla poprawy humoru, wymieniliśmy etapy: 1) - rozpakowanie kartonów, segregacja elementów (emelentów) i oswajanie się z instrukcją i pierwsze kombinowanie, co jest do czego, bo wiadomo, instrukcja nie była ikeowską, 2) - szukanie miejsca na tę kolubrynę, analizy i pomiary, 3) - rozwalanie jednej szafy na górze na korytarzu i odsłonięcie problemów - brak podłogi i odpadający tynk, 4) - zarzucenie pomysłu i ponowna analiza problemu, 5) - zarzucenie w cholerę wszystkiego na kilka tygodni, 6) - montaż quasi-właściwy (tymczasowy, w Pokoju Córki) i powrót do pierwotnego pomysłu z ulokowaniem na korytarzu.
Tak było do dzisiaj. 
Dzisiaj skończyłem etap 7) "montażu", a właśnie przez ten cudzysłów nie za bardzo mi się do niego  spieszyło. Jeszcze przed II Posiłkiem do podłogowej dziury najpierw ciąłem listwy boazeryjne, spadek po Prominencie, dopasowywałem je i przybijałem do starej dębowej klepki. A potem to samo robiłem z podłogowymi panelami, spadkiem po tych wyciętych w kuchni. Całość wypoziomowałem tak, że całkiem nieźle to wyszło, zwłaszcza że i tak wszystko zasłoni biurko.
- Nie wiedziałam, że aż tak porządnie to zrobisz? - Żona była zaskoczona ujrzawszy efekt.
I przy okazji omówiliśmy kolejne etapy "montażu", które nagle się pojawiły: - 8) - powieszenie karnisza i zasłon oraz rolety "dzień-noc" i zasłonięcie jakąś słomianką braków tynku  w ścianie, 9) - doprowadzenie w ten kąt domu prądu, 10) - montaż właściwy, już na miejscu. 
Kto by pomyślał...
 
"Porządnie" okupiłem ogólnym połamaniem i zmęczeniem, że ledwo wykrzesałem z siebie siły na rozmowę z Lekarką i Justusem Wspaniałym.
- To przyjedziecie do nas w ten weekend, czy w następny? - od razu przeszedłem do konkretów.
- Ani w ten, ani w następny - odpowiedział Justus Wspaniały bez zbędnych słów, czyli bezceremonialnie. 
Lekarka łagodziła. W ten nie dadzą rady, bo mają fachowców, a w następny ona jedzie w rodzinne strony, żeby zobaczyć się z mamą i synem, a przy okazji załatwić kilka drobiazgów ciągnących się za nią na starym miejscu.
Ustaliliśmy, że najbliższym możliwym terminem i najbardziej dogodnym ze względu na... psy będzie drugi weekend grudnia. Od dwóch tygodni oprócz Ziutka mają już na stałe Bruna, tego, którego odwiedzali w schronisku w Sąsiednim Powiecie, i z którym się oswajali. A on z nimi. Wszyscy, we czworo, są zadowoleni, i nie wiadomo kto bardziej. To, że Bruno, to na pewno - ma wreszcie swój dom, towarzystwo  Ziutka i dbające o niego Państwo. Dla Ziutka też się polepszyło ze względu na kompana, z którym dogaduje się bezkonfliktowo. Poza tym ma charakter "spokój szefa", więc w zasadzie wkurwiają go tylko koty, a reszta nie za bardzo jest go w stanie ruszyć. Najciekawsi w tym układzie są ludzie. Lekarka jest zachwycona, o czym świadczyły maślane oczy na różnych zdjęciach, na których na kanapie obok siebie, po lewej i po prawej stronie, miała dwa śpiące stwory. A Justus Wspaniały również, ale się do tego nie przyzna. Zdjęcia jednak nie kłamią i mowa ciała również.
Ponieważ zachowania Bruna nie są do końca pewni (sikanie, gryzienie lub piszczenie w obcym miejscu), to umówiliśmy się, że przyjadą z psami w sobotę i jeśli wszystko będzie ok, to zostaną na noc. A gdyby nie, to wyjadą tego samego dnia i też będzie ok.
Lekarka krzepnie w pracy i ze wszystkiego jest bardzo zadowolona - z miejsca pracy, z szefostwa i z pacjentów. Na dodatek, gdy wraca do domu, czeka na nią już lampka wina i obiad.
- A dlaczego nikt o mnie nie zapyta?! - wydarł się na głośnomówiącym Justus Wspaniały. - Jak się  czuję, co robię?!...
I natychmiast odpowiedział na te pytania. Wyszło na to, że teraz pełną gębą jest Hausfrau. To znaczy Hausmann. Sprząta, gotuje, wychodzi kilka razy dziennie z psami na spacer... 
- Gdyby ktoś z daleka patrzył na mnie w lesie i nie widział psów ani smyczy, to by pomyślał, że idzie jakiś wariat, bo wykonuję takie dziwne ruchy i macham rękami... - Smycze się plączą... - pękał ze śmiechu.
- A kto wśród psów jest szefem?
- Jeśli chodzi o tropienie, to Ziutek, a Bruno pomocnikiem. - Natychmiast się dołącza, gdy Ziutek złapie jakiś trop. - A w pozostałych kwestiach jest niezależność i luz.
Lekarka musiała trochę stępić wypowiedź hausmannowską.
- A kto ostatnio umył wszystkie okna?!...
Ale fakt jest faktem - Justus Wspaniały dba o nią, co zresztą od początku naszej znajomości podkreśla. 
Rozmowa musiała również zahaczyć o nalewki. Będziemy się wymieniać. My będziemy mieli wreszcie czym.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Mad men.  Ze dwa razy przysypiałem. Dalej nie byłem przekonany, ale trzeba dać szansę i się wkręcić. 

Listy 100 nie tknąłem. Paranoja!
 
PIĄTEK (17.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Z racji faktu, że to koniec tygodnia, czułem się upoważniony przypomnieć się fachowcom.
Z Szefem Fachowców umówiliśmy się na poniedziałek - wtorek, elektryk do kilku spraw obiecał przyjechać dzisiaj pod wieczór, to samo Gazownik, ten co nam konserwował kocioł i który założy sterownik radiowy, żeby można było go umieścić w wybranym miejscu, żeby zakłócony system ogrzewania wreszcie normalnie działał.
 
Po I posiłku pojechaliśmy do City. Objechaliśmy kilka sklepów meblowych, aby zorientować się w cenach i designie narożników, dla nas i dla gości. Bardzo szybko umierałem powłócząc nogami po olbrzymich powierzchniach prezentujących meble, ale potem w miarę upływu czasu i przy świadomości rychłego powrotu do domu siły mi wracały.
- Ale powiedz mi prawdę?... - Żona zaczęła w którymś momencie, gdy kolejny raz wsiadaliśmy do Inteligentnego Auta, a ja coraz bardzie się słaniałem - ... co ci jest?! - Bo jesteś jakiś taki dziwny...
Oczywiście dociekała doszukując się drugiego, zakamuflowanego niby dna, czyli tego, co było przed wojną. A mnie zwyczajnie napierdalały plecy i byłem zmęczony po wczorajszym "montażu" biurka, czyli uzupełnianiu podłogi.
- Ale jakoś się nie krzywisz z bólu... - skomentowała po moim uspokajającym wyjaśnieniu.
- Bo robię to tak, żebyś nie widziała... 
Ale, gdy Żonie wyjaśniłem, uspokoiła się i nawet mi podziękowała za poświęcenie, że pojechałem bez specjalnego kwękania i gadania do takich dwóch sklepów, bo chciała, a ja jej tłumaczyłem, że nie ma sensu, bo  tam są same standardy meblowe i  badziew. No i były standardy i badziew.

O 16.00 mieliśmy w Tajemniczym Domu elektryka.
- Ale umówiliśmy się na 16.00!... - usłyszeliśmy w samochodzie, gdy dojeżdżaliśmy do Uzdrowiska.
- Tak, ale jest dopiero 15.53... - odpowiedziałem.
Zacukał się na chwilę.
- To znaczy pan jest w samochodzie i dojeżdża, czy jak?!...
- Będę za dwie minuty. 
- To ja czekam.
- No i widzisz, jak ty się zachowujesz?! - zareagowała Żona. - Nie mogłeś mu od razu normalnie odpowiedzieć?!...
Uważałem, że odpowiedziałem normalnie, adekwatnie i inaczej nie mogłem, skoro wyraźnie mi zarzucał niepunktualność. Mnie!
Elektryk okazał się sympatyczny. Od razu po przywitaniu wycisnąłem z niego wiek - 63 lata. Trochę dziwny, dziwnością polegającą na specyficznej mieszance. Bo wiedział lepiej, nie tylko w sprawach elektrycznych, ale innych również, ale dawał o tym znać delikatnie. Nie robił żadnych sztucznych elektrycznych problemów, no i przede wszystkim miał poczucie humoru. Przy oprowadzaniu po domu, gdy omawialiśmy dane prace elektryczne, sprawił nam, wyraźnie nieświadomie, przyjemność mówiąc, że dom wygląda staro. I rozbawił nas (niczego po sobie nie daliśmy poznać), gdy stał przy kuchni, w której się paliło, a cała mowa jego ciała mówiła Czego to też durnowatego ludzie nie wymyślą! Za to, ale nadal w swoim stylu, podsunął nam parę pomysłów na rozwiązanie oświetlenia w przedpokoju u gości.
- Tu, w tych dwóch miejscach, trzeba wstawić czujniki ruchu... - Myślicie, że goście będą sami z siebie wyłączać światło?!... - zapytał retorycznie patrząc trochę na nas kpiąco, jak na niedorozwojów.
Wyjaśniliśmy mu, że o tym wiemy, że nie będą, bo mamy z nimi do czynienia 15. lat. To się trochę udobruchał, jeśli można to było tak nazwać. I się okazało, że w Uzdrowisku-II (nie dopytaliśmy, czy teraz również w Uzdrowisku, skoro tutaj się wybudował i mieszka z żoną od 20 lat), przyjmowali właśnie turystów. Więcej nie trzeba było sobie wyjaśniać.
Na prace umówiliśmy się w przyszłym tygodniu i ustaliliśmy, co my musimy kupić, a co on. 
Przy pożegnaniu Żona stwierdziła, że swoją fizjonomią i specyficznym uśmiechem przypomina Przewodnika, z czym się zgodziłem. Ale uśmiał się, gdy usłyszał Czy nie ma pan rodziny w Metropolii?
- Nie mam tam żadnej rodziny...

Skoro dobrze żarło, to czekaliśmy na Gazownika. Ten jednak nie przyjechał.
Po II posiłku Żona odpuściła mi wieczorne oglądanie. Nawet nie wiedziałem, czy wspaniałomyślnie, czy zwyczajnie. Ale przecież nie było to istotne. Mogłem się wreszcie zająć Listą 100. Doskonale wiedziałem, co będzie. Przy każdym kolejnym odsłuchiwanym utworze musiałem się wykazywać niesłychanym hartem ducha, żeby przerwać po, na przykład, dwóch minutach. Inaczej praca posuwałaby się w żółwim tempie. Dzięki takiej odpowiedzialnej postawie od razu miałem odsłuchane 43 utwory. Ale Synowi, do obróbki, wysłałem tylko pierwsze dwadzieścia, żeby na wejściu go nie straszyć ogromem pracy.
 
Czy oglądałem mecz? Nie.
 
SOBOTA (18.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Sobotni poranek biegł niespiesznie i, o dziwo, dało się odczuć, że to sobota. 
 
Kolejny raz przeżywaliśmy bardzo pozytywnie i z wielką nadzieją orędzie Marszałka Sejmu Szymona Hołowni. Mamy w sobie tyle ostrożnego optymizmu.
Jeszcze przed przed I Posiłkiem zrobiłem onan sportowy pod kątem wczorajszego meczu. Zremisowaliśmy na Stadionie Narodowym 1:1 z Czechami po słabym meczu. Miałem sporo rozrywki z racji rozpaczy mediów z powodu tego, że bezpośrednio nie udało się nam awansować na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy w Niemczech A przecież było oczywiste na początku rozgrywek w grupie, że awansujemy! I że nie wiadomo, czy zagramy w barażach. Nie było żadnego głosu rozsądku, takiego, jak mój, na przykład, że przecież dobrze się stało, nie będziemy dalej wystawiać się na pośmiewisko i wstyd oraz zęby nie będą nas bolały, nie będzie frustracji i stresu, tylko oglądanie pięknego footballu w wykonaniu innych drużyn.
Widocznie Syn tym wywołany przysłał smsa:
- Męczy nas piłka.
Odpowiedziałem: 
- Mnie już nie, bo od meczu Mołdawia - Polska, przegranego przez nas 2:3, nie oglądam. Minęło kilka miesięcy bez frustracji. Czekam na trenera, który obecny skład wypali w 80-100.% i będzie budował od nowa. Mogę nie doczekać :)))...
I jeszcze przed I Posiłkiem z Listą 100 doszedłem do pozycji 64. A po nim pracowałem w drewnie - naniesienie bierwion i rąbanie szczap dwojakiego rodzaju, żeby móc w krytycznych momentach palenia, to znaczy przygaszania, pokonać mokrość drewna.

Dość wcześnie zaskoczył nas gong przy drzwiach wejściowych. Myśleliśmy, że to Gazownik, a zaskoczył nas Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. Przyjechał z trzema kawałkami przygotowanych (przycięcie na wymiar, oszlifowanie i wyfrezowanie miejsc na zawiasy) desek, które po pomalowaniu przeze mnie i po zmontowaniu będą stanowić ładne obramowanie drzwi. Ustaliliśmy z nim, że wykona nam specjalny stolik, który będzie stał przy lodówce, w stylu i kolorystyce pokrywy na wannę w łazience. Znowu trudno było w trzy osoby znaleźć porozumienie, ale jednak się udało i chyba wszyscy byli zadowoleni.
Z tym montażem desek to jest tak, jak ze wszystkim, na przykład z montażem biurka. Od razu zacząłem deski "montować", to znaczy wyciąłem na dole dwa kawałki wykładzinowych cokolików, bo tam deski odstawały, a ponieważ dalej odstawały, to wyczyściłem (odkułem) obrzeża framug, na których pozostały duże grudy kleju po poprzedniej framudze. I gdy sprzątnąłem cały syf, mógłbym montować. Ale do tego jeszcze kawałek drogi, bo deski będę musiał najpierw dwukrotnie pomalować. I zanim się człowiek dobije do ostatecznego efektu, musi się uzbroić...
 
Wczesnym popołudniem wybrałem się sam do Uzdrowiska. Postanowiłem na tę okoliczność się nie przebierać, bo się nie opłacało i mi się nie chciało. Ponieważ miałem do odebrania trzy paczki i pieniądze z bankomatu, żeby powoli zbierać na zaliczkę dla Buster Keatona, byłem pewny, że dotrę w te dwa miejsca obrzeżami nie natykając się specjalnie na ludzi, co najwyżej na kilku tubylców, a to przecież swoi i na mój menelowski (menelarski?) wygląd zupełnie nie zareagują. Co innego turyści. Od razu zaczęliby wyrabiać sobie niewłaściwą opinię o kurorcie, a na tym bezsprzecznie mi nie zależało.
Żarło dobrze aż do samego bankomatu, bo przez całą drogę minęła mnie może z jedna para.
Przy bankomacie były pustki, więc odetchnąłem. Główny ruch turystyczny odbywał się jak zwykle po drugiej stronie Bystrej Rzeki.
Stała tylko jedna pani, lat około 62-63., jak się później okazało, kuracjuszka, która przyjechała spod Stolicy, a która wyraźnie miała krótkowzroczność, bo pochylona ślipiła w ekran wyraźnie mając problem. Z oczywistych powodów stanąłem dyskretnie z boku, ze względu na mój wygląd dodatkowo dalej.
- A mógłby mi pan pomóc, bo nie mogę wybrać pieniędzy? - usłyszałem niespodziewanie.
Widocznie nie było ze mną aż tak źle, skoro pani zdobyła się na takie zaufanie. A może była zdesperowana. Był to okaz kobiety, o bardzo miłej aparycji, takiej dobrodusznej i naiwnej, o której za chwilę głosiliby w mediach, że przy bankomacie dała się oszukać w głupi sposób lokalnemu menelowi. Taka z grupy babć, które przekazują koledze wnuczka 30 tys. zł na operację lub dają się oszukać metodą "na policjanta".
Pani z miejsca była gotowa wręczyć mi swoją kartę (mBank), podać PIN i żebym własnymi rękami wklepał żądaną kwotę oraz nimi wyciągnął jej(!) pieniądze. Poczułem się nieswojo. Dodatkowo tak się poczułem, gdy spojrzałem na ekran. Musiała już nieźle namieszać, zanim doszedłem, bo ujrzałem dziwne komunikaty i żądania, a najgorsze, że nie można było z tego wyjść.
- To może bankomat jest zepsuty? - Ale proszę się nie martwić, pójdziemy do drugiego, jest tu nieopodal.
Nie dodawałem, że ten drugi jest już na głównym ciągu turystycznym, głównym deptaku. Byłem gotów do poświęceń, poza tym sam chciałem wybrać gotówkę. 
- To zróbmy tak... - Pani poczeka, a ja spróbuję wyciągnąć gotówkę i zobaczymy co jest grane.
Za chwilę zobaczyłem komunikat o nieprawidłowym PIN-ie. Ani pani, ani ja tym się nie zraziliśmy. Spróbowałem ponownie, staranniej. Znowu to samo. Przypomniałem sobie, że raz na rok tak mam, że nie wiedzieć czemu zamieniam ze sobą pary liczb i efekt jest wiadomy. W sklepach, przy płatnościach, nie stanowiło to problemu, ale tutaj trzeci raz groziło zatrzymaniem karty i byłoby śmiesznie. Sobota, bank nieczynny, że nie wspomnę o braku gotówki i kłopotach, oczywiście.
- Proszę, to może teraz państwo, a my poczekamy... - zwróciłem się do jakiejś pary, która ewidentnie była turystyczną. 
- Jak oni wybiorą, to oznaczać będzie, że z bankomatem wszystko w porządku i wtedy spróbujemy jeszcze raz... - wyjaśniłem "mojej" pani, która na wszystko się zgadzała.
Było w porządku. Wetknąłem jej kartę i kazałem wklepać PIN, bo żebym to sam robił, było już ponad moje psychiczne siły.
Jaką kwotę chce pani wybrać?
- 350 zł.
- To proszę wklepać.
Za chwilę bankomat zwrócił kartę. Pani z powodu przejęcia zaczęła chować ją luzem do kieszeni.
- O, tak to się nie bawmy! - zaprotestowałem. - Proszę spokojnie i porządnie kartę schować.
- A, tak, tak, oczywiście! - była mi wdzięczna.
Bankomat wypluł pieniądze. Zaczęliśmy razem liczyć.
- Sto, dwieście, trzysta, czterysta... - zaskoczeni spojrzeliśmy na siebie. - Pięćset.
- Musiała pani wklepać tę kwotę... - zauważyłem przytomnie. - Zaraz zobaczymy na potwierdzeniu.
Wyrwałem karteczkę i pokazałem pani.
- Pięćset... - i ją jej wręczyłem.
- Bardzo panu jestem wdzięczna... - uśmiechnęła się i się rozstaliśmy. 
- Proszę, to może teraz państwo, a ja poczekam... - zwróciłem się za jakąś chwilę do kolejnej pary, która ewidentnie i złośliwie była turystyczną. Sam zadzwoniłem do Żony. Tym razem nie mogła mi pomóc. Zdecydowałem, że zaryzykuję. Zamieniłem pary liczb i poszło. 
Powrót udał się podwójnie, bo za chwilę wychodziła z Żabki "moja" pani, której się pochwaliłem, że mi również ostatecznie się udało i przez kawałek wspólnej trasy sobie porozmawialiśmy, a w drodze do paczkomatu nie było żywej duszy. Zaś na Pięknej Uliczce czułem się już, jak ryba w wodzie, bo jest to stała trasa meneli mieszkających spory kawałek za nami, więc nikt nikomu się nie dziwi.
 
Akurat, gdy wróciłem, "niespodziewanie" przyszedł Gazownik. I w swoim oszczędnym w słowa stylu zamontował sterownik przenośny, radiowy. Ale już widocznie zaczął się z nami oswajać, bo pozwolił sobie nawet dwa razy na żarty i natychmiastowe śmianie się z nich, oszczędne, ale wyraźne, bo były oczywiście według niego świetne. Takie dowcipy fachowców, aby urozmaicić sobie monotonię pracy i mieć ubaw z wystraszonego inwestora. 
Najbardziej wystraszyliśmy się, gdy zbliżył się z ostrymi cążkami do cienkiego kabelka, który zdaje się łączył piec ze sterownikiem na górze, w salonie. Kabelek nagle w tym momencie zacząłem niezwykle doceniać, zwłaszcza że zbliżała się zima. Gazownik nie był pewny, czy to ten, czy to może jakiś inny, którego na razie nie znalazł.
- A jeśli to nie ten? - spytałem z niepokojem. Widocznie stan mój musiał Gazownika ubawić, bo odparł:
- To przetnie się inny! - i ha, ha, ha i ciachnął kabelek na naszych oczach.
Bardzo szybko okazało się, że to był kabelek właściwy.
- To ten sterownik na górze, to już będzie tylko zwykłym termometrem, a ten przenośny możecie sobie państwo ustawić, gdzie chcecie. - wyjaśnił empatycznie.
Więc po wyjściu Gazownika zaczęliśmy ze sterownikiem latać po domu szukając właściwego miejsca, żeby kocioł spełniał swoją funkcję i żeby zimy nie zakończyć z torbami. Żonie wyszło, że najlepiej gdy będzie stał przy schodach do piwnicy, bo to temperaturowo i ze względu na bezpieczne usytuowanie   chyba najlepsze miejsce. Ale czas pokaże, bo minie ileś dni, zanim odkryjemy metodą prób i błędów optymalne położenie i oczywiście ustawienia. Ale byłem o to spokojny wiedząc, że od takich elektronicznych i zdroworozsądkowych spraw jest Żona.
 
W jednej z paczek były zamówione przez Żonę zasłony do mojego "gabinetu". Śmiem ten skrawek korytarza, gdzieś na peryferiach Tajemniczego Domu, tak nazywać, bo się Żona mnie alergicznie nie czepi wiedząc, że robię sobie jaja. Zasłony pootwierały mi nowe fronty robót, te akurat w kierunku montażu biurka. I to w sytuacji, kiedy liczne inne pozostały nieruszone lub nie zostały podomykane.
Pod wieczór doszedłem do końca Listy 100, do pozycji... 111, co mnie niepomiernie zdziwiło, bo nie wiedziałem, skąd się tyle wzięło. Część wyrzuciłem, co od dawna planowałem, ale na pewno coś dodam. Ostatecznie nie wiem, ile pozycji będzie zawierać "nowa" Lista 100, bo z niektórymi utworami nie chcę się rozstać. Żona na spacerze wymyśliła, że to będzie Lista 100+. Spodobało mi się.
Spacer jednak głównie, oprócz uwzględnienia potrzeb Pieska, zasadzał się na dość energetycznej dyskusji o nowym serialu. Żona widząc i czując moją do niego niechęć, starała się mnie przekonać, a przede wszystkim wytłumaczyć, dlaczego to robi.
- Bo wiem, że ostatecznie ci się spodoba. - Trzeba tylko przebrnąć przez kilka pierwszych odcinków, przyzwyczaić się do bohaterów, a przede wszystkim do konwencji... - Ja też tak miałam na początku, jak ty, kiedy zaczęłam go oglądać w Naszym Miasteczku. 
Krakowskim Targiem (powiedzenie to wzięło się z czasów, gdy na Starym Kleparzu w Krakowie – żeby coś kupić – należało się ze sprzedawcą targować) ustaliliśmy, że dotrwam do piątego odcinka.
- Jak się do tego momentu nie wkręcisz, to się poddam.
Cwana, wie, jak mnie podejść.
Dzisiaj, przy odcinku trzecim, powiększyła maksymalnie litery i to był krok w dobrą stronę. Wszystkie napisy widziałem, nadążałem czytać, a za tym szedł sens oglądania, bo łapałem dialogi i akcję.
 
NIEDZIELA (19.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od razu rzuciłem się na schody do piwnicy, do sterownika i do kotła. Nic mi się nie zgadzało i nie potrafiłem wyciągnąć logicznych wniosków. A kaloryfery były zimne. Znowu zacząłem wpadać w panikę, że system nie działa. Coś tam majstrowałem przy sterowniku, ale bez sensownego i logicznego efektu. Z tego wszystkiego, gdy Żona zeszła na dół, byłem w głębokim lesie - ani gimnastyki, ani Blogowej i ogólnie nieopanowana sytuacja. A tego nie cierpię.
- O Boże! - Żona od razu się przeraziła. Ale nie moim panicznym wzrokiem i histerią. - Dotykałeś sterownika?!
Musiałem się przyznać.
- O Boże! - A prosiłam cię!...
Poustawiała wszystko "od nowa" i system zaczął działać.
- Uspokoiłeś się? - złagodniała, zwłaszcza że podałem jej Blogową.
- Jak tylko pojawiłaś się na schodach, już byłem spokojny... - Że wreszcie to zejdzie mi z głowy...
Żonę ostatecznie ubawiłem. Od lat jest to samo. Elektronika mnie przerasta, natychmiast wpadam w panikę, a to ją... bawi.
 
Po I posiłku "montowałem" biurko, czyli pręt karniszowy. To niewiarygodne, ale zeszły dwie godziny. Sam się dziwiłem, jak to możliwe, ale o tajemnicach Tajemniczego Domu w szczegółach pisać nie będę. To mnie jednak na tyle sfrustrowało, że dalsze etapy "montażu" biurka - zawieszenie materiału na
na tej ścianie, z której częściowo skułem tynk oraz prasowanie zasłon, zarzuciłem. Musiałem odreagować. Z Pieskiem przy ładnej pogodzie przeszliśmy się po Parkach Samolotowym, Szachowym i Zdrojowym, by tę relaksującą część dnia zakończyć w Stylowej. Piszę "relaksującą", bo w 99%, nawet gdy jestem bardzo zmęczony fizycznie, te nasze spacery niezależnie od pory roku i dnia mnie relaksują. Bardzo to sobie cenię i... podziwiam.
Gdy wróciliśmy, zabrałem się za zawieszanie materiału. Żona oczywiście wpadła na świetny pomysł, aby na jego końcu przymocować listwę, a potem ją samą przykręcić do boazerii na górze. Wszystko byłoby ok, ale nie przewidziałem, że zasłony, mimo swojego zmarszczenia nie zasłonią do końca obrzydliwego białego pasa ściany, więc jutro będzie mnie czekał demontaż i poprawka. Specjalnie mnie to nie ruszyło.
Po II Posiłku wyprasowałem dwie zasłony i je powiesiłem. Wyglądało elegancko, ja byłem zadowolony,  Żona zachwycona.

Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Mad Men. Zacząłem się... wkręcać.
Ostatecznie niedziela była dziwna. Do południa wydawało mi się, że jest sobota, po karniszu, na spacerze wyraźnie stała się niedzielą , a po II Posiłku byłem w poniedziałku.

PONIEDZIAŁEK (20.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Oj, pospałbym dłużej. 
Od rana poniedziałkowo pisałem. Ale zaraz po I Posiłku zabrałem się za "dalszy montaż" biurka. Odkręciłem listwę z materiałem, dołożyłem jej kawałek i całość od nowa przymocowałem poszerzając do maksimum zwisający materiał. Poszło sprawnie, bo Żona stała na dole i podawała wkręty. Potem "gabinet" dopieszczałem. Nad karniszem kawałeczek paskudnej ściany, rażącej oko swoją brudną bielą otapetowałem. Nie miałem takiej samej, jak wokół, ale czy to czemuś szkodziło. I tak wyglądało o niebo lepiej.
Przyszedł czas na montaż właściwy.  Przy Pilsnerze Urquellu zmontowałem jedyną szufladę i nastał czas na przenosiny elementów (emelentów) biurka w docelowe miejsce, aby tam dokończyć montażu. Inaczej by się nie dało.
- Ale podkręcasz atmosferę! ... - Żona miała mi za złe, gdy cały czas mamrotałem Nie wiadomo, czy się zmieści! - Przecież mierzyliśmy i blat się mieścił! - To co, może jego długość w międzyczasie się zmieniła, albo odległość między ścianami? - zareagowała dość zaczepnie.
Zanieśliśmy z Pokoju Córki szafkę i prawą część biurka, taką konstrukcyjną, żeby blat z tej strony mógł mieć również na czym spocząć. Konstrukcji specjalnie nie dokręcałem, bo wiedziałem, że będę musiał nią poruszać, żeby kołki stolarskie blatu i wkręty wskoczyły na swoje miejsca. 
I to był błąd. Bo nagle oboje syknęliśmy z bólu. Prawa ścianka biurka odpadła od konstrukcji i całym swoim ciężarem spadła na stopy. Ja doznałem stosunkowo niedużego uszczerbku, bo miałem na nogach grube i pełne kapcie, Żona gorzej. Stłuczenie było ewidentne i zaraz pojawił się siniak. Całe szczęście, że tylko na tym się skończyło.
Zrobiliśmy przerwę. Żona na dole smarowała miejsce urazowe, a ja na górze miałem wyrzuty sumienia. Stąd powtórnie nie wołałem jej do pomocy. Sam jakoś blat wtargałem i przy ledwo kilku ruchach wszystko wskoczyło na swoje miejsca. No, nie wierzyłem. Gdy podokręcałem, zawołałem Żonę. Była przygotowana na najgorsze, czyli na mocowanie się z tym cholerstwem, więc nieźle ją zaskoczyłem. Staliśmy i nie mogliśmy wyjść z podziwu. Bo to, że zrobiło się ładnie i przytulnie, to jedno, ale to że między obiema krawędziami blatu a ścianami były jedno-dwumilimetrowe przerwy, to drugie. Na pewno, gdybyśmy taki blat zamawiali u stolarza, przerwy byłyby większe, bo żaden fachowiec o zdrowym zmysłach nie przycinałby na taki styk.
Od razu zacząłem się przenosić - lampka, kubeł na papiery, laptop i różne szpargały. Cały anturaż  spowodował, że Żona zaczęła mi zazdrościć.
- Jeśli będziesz chciała sobie tutaj posiedzieć i popracować, to nie ma sprawy. - Ja wtedy będę na dole.
Ustaliliśmy też, że wieczorem będę się przenosił na dół, tylko z laptopem, żeby poranek zaczynać tak, jak do tej pory.
Po II Posiłku czekało mnie to, co najpaskudniejsze - sprzątanie. A było co. Gdy jednak na końcu odkurzyłem i starłem na mokro, byłem u siebie. Tak zakończyła się epopeja "Biurko i jego montaż".
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy. I wysłał dwa smsy - jednego nudnego, a drugiego sprytnego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.18.

I cytat tygodnia:
Umysł rozciągnięty przez nowe doświadczenie nigdy nie może wrócić do swoich starych wymiarów.       - Oliver Wendell Holmes Jr. (amerykański prawnik. Syn Olivera Wendella Holmesa Sr., amerykańskiego pisarza i poety. W latach 1902-1933 sędzia Sądu Najwyższego USA).

poniedziałek, 13 listopada 2023

13.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 346 dni.
 
WTOREK (07.11)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Należało się po wczorajszym meczu. 
Żona wstała grubo przede mną. Rzadkość. 
- I Blogowa nie smakowała tak jak zwykle, gdy mi robisz. - odpowiedziała i się śmialiśmy, bo już kilka razy rozmawialiśmy na ten temat. 
Wczoraj kładłem się spać o 01.00 kibicowsko szczęśliwy. Iga wygrała w finale WTA Finals w Cancun w Meksyku z Amerykanką Jessicą Pegulą 2:0 (6:1, 6:0). Nie było może takich emocji jak w półfinale z Sabalenką (patrz wynik poszczególnych setów), ale zwycięstwo smakowało na wiele sposobów. Bo nie dość, że Iga spełniła po drodze warunek konieczny (Sabalenka nie mogła dostać się  do finału), to w nim wygrywając spełniła warunek wystarczający, aby ponownie stać się jeszcze w tym samym roku z powrotem numerem jeden na świecie. Trudno mi opisać moją radość i satysfakcję. I najważniejsze - Iga stała się tą samą Igą z poprzedniego roku, a może nawet lepszą, dojrzalszą i odporniejszą psychicznie. Poza tym rozwinęła się tenisowo.
Teraz to już chyba będzie koniec zasranego sportu, a na pewno tenisa. Bo dopiero w styczniu rozpocznie się wielkoszlemowy turniej Australian Open. Żona odetchnie.

Rano cyzelowałem wpis, a po I Posiłku pojechaliśmy do City na dworzec po Syna i Wnuka-II. Według ich relacji pociąg na dworzec w Metropolii zajechał z kilkunastominutowym opóźnieniem, po czym się na nim zalągł i nie ruszał z miejsca, żeby przynajmniej nie zwiększać opóźnienia. Do City przyjechał z 19-minutowym opóźnieniem.
Myślałem, że za mojego życia nie doczekam zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłce nożnej. Doczekałem. Że nie doczekam zwycięstwa Polski nad Brazylią w finale Mistrzostw Świata. Doczekałem. Miałem nawet przygotowane specjalne treści epitafijne na moim nagrobku, najpierw Tu leży facet, który nie doczekał .... i...., potem zmienione w związku z nadejściem historycznych momentów na Tu leży facet, który doczekał.... i.... Teraz tak sobie myślę, że epitafium będzie brzmieć: Tu leży facet, który przez całe swoje życie nie doczekał punktualności Polskich Kolei.  Bo nie wydaje mi się, żeby w tym względzie mogło coś zdążyć się poprawić przez kolejnych 21 lat.

Witaliśmy się na peronie. Syn, jak Syn, niewiele mógł się zmienić, bo od czasu naszego męskiego wyjazdu z dziadkami i Wnukami minęły raptem trzy tygodnie. Za to Wnuk-II i owszem. Mogłem mu się bardziej i badawczo przypatrywać, ale tak, żeby tego nie zauważył, bo by się od razu naindyczył Ale dziadek, co się tak mi przypatrujesz?!... A ten wiek ma to do siebie, że nagle "po wakacjach" jesteśmy w szoku, bo nie ten sam chłop. Jakoś tak zmężniał, zrobił się interesujący i przystojny, a tych określeń mogłem spokojnie użyć, bo zniknęły w nim ostatnie dziecięce rysy. Zrobił się młodzieńcem. Oczywiście mogło mi się tylko tak wydawać, że w tak krótkim czasie nastąpiły w nim te zmiany. Może miało to miejsce trzy tygodnie temu, ale wtedy nie był sam i nie sposób było się skoncentrować wyłącznie na nim. Żona jednak te zmiany potwierdziła, więc coś musiało być na rzeczy.
 
Od razu wybraliśmy się do Carrefour na drobne zakupy pod kątem gości - bułki, ser na grzanki i czekolada dla Wnuka-II, którą on sam sobie wybrał, taką rozmiarowo zwyczajną, chociaż namawiałem go do strategii konsekwentnie prowadzonej w takich razach przez Wnuka-IV Skoro można wybrać jedną sztukę, to trzeba wybierać największą!
Po przyjeździe do Tajemniczego Domu rozlokowaliśmy ich u gości. Pełen wypas. I oprowadziliśmy po nim z wszelkimi możliwymi komentarzami z obu stron. Ale Synowi wyraźnie się podobało. Wnukowi-II prawie na pewno też, chociaż on nie z takich, żeby tak od razu wyrażać jakieś opinie. Ale przyznał ojcu rację, że w ich domu brakuje kilku takich małych pomieszczeń, żeby każdy z chłopaków miał swój pokój. Skończyłyby się utarczki, kłótnie i wojny. Przynajmniej w tym obszarze, bo inne, bez liku, przecież by zostały.
Syn był umierająco głodny ("umierająco" ma po mnie), więc Tajemniczego Ogrodu i piwnic, równie tajemniczych nie oglądaliśmy. Poszliśmy w Uzdrowisko.
Obiad, bo to była godzina ledwo po 14.00, zjedliśmy w Lokalu z Pilsnerem I. Wnuk-II zaprotestował, gdy go uprzedziłem, według niego grubo na wyrost, że ma tak zamówić, żeby się nic nie zmarnowało, bo inaczej to płacić będzie ojciec. Więc się w swoim spokojnym stylu oburzył, a Syn mnie wyśmiał i obaj mi tłumaczyli, że Wnuk-II niczego na talerzu nie zostawia. I rzeczywiście - pochłonął potężną porcję żeberek (pochwalił, ale dopiero, gdy go zapytałem) z frytkami zostawiając prawie nieruszoną surówkę z marchwi i jabłka, bo to trucizna i do zostawiania na talerzu się nie liczyła. Syn zjadł kaszotto (lubi kasze), czym zaskoczył zwłaszcza mnie.Tłumaczyłem, że w życiu się tym nie naje i rzeczywiście za jakiś czas odpaliłem mu kawałek mojego placka po węgiersku, bo... się nie najadł. Żona zaś też mnie zaskoczyła, bo zamówiła pyzy z farszem z kaczki.

Mogliśmy spokojnie z Pieskiem oprowadzać gości po Uzdrowisku. Idąc wzdłuż Bystrej Rzeki przeszliśmy przez urokliwy mostek na jej drugą stronę i dotarliśmy wzdłuż Bulwaru Corso do schodów.
Gdy się nimi zmierza na górę, na kolejnych tabliczkach można w skrócie dowiedzieć się o historii Uzdrowiska i ważnych wydarzeniach na przestrzeni wieków. A już na górze, przy kościele, który swoimi dzwonami wybija kwadranse i pełne godziny, w nagrodę czekała nas urokliwa panorama. I dalej w nagrodę stamtąd można już było tylko schodzić w dół (wiem, że schodzić nie można pod górę!). Więc zaliczyliśmy Park Szachowy, Zdrojowy i zasiedliśmy w Stylowej. Przy lodach, po dwie gałki na głowę.
- Tato, zauważyłem już na naszym ostatnim wyjeździe, że w stosunku do kelnerów jesteś opryskliwy. - Syn udzielił mi reprymendy, gdy wreszcie po zamówieniu i zapłaceniu siedliśmy przy stoliku.
- Ale zrelaksuj się, przyszliśmy tutaj dla przyjemności... - Poza tym nie rozumiesz, że swoim zachowaniem stresujesz biedną dziewczynę i jest jeszcze gorzej?!... - Żona mu wtórowała.
Wnuk-II był zajęty podstawową czynnością, dla której tu przyszedł.
Wszystko zaczęło się od zamawiania. Widząc przed sobą młode ładne dziewczę, na oko 17-18 lat, i z doświadczenia wiedząc co może być, głośno, powoli i wyraźnie, żeby mi potem Żona nie zarzuciła, że seplenię i niczego nie można zrozumieć, zamówiłem:
- Proszę pani, poproszę osiem gałek lodów, po dwie na osobę, każda porcja do pucharka... - Siądziemy przy stoliku...
- Do papierowego kubka, czy do pucharka? - usłyszałem zaskoczony, gdy już skończyła swoje przygotowawcze czynności.
- A jak prosiłem?... - Do pucharka.... - spojrzałem na nią przeciągle. - Ok! - pomyślałem - mogła niedosłyszeć.
Każdy z nas pozamawiał, ja zostałem płacić, a reszta sobie poszła.
- Będę płacił kartą...
- 40 zł usłyszałem i zobaczyłem na wyświetlaczu.
O 16. czerwca, od kiedy sprowadziliśmy się do Uzdrowiska, gałka lodów w Stylowej kosztuje 8 zł, niestety, i tylko gdzieniegdzie można trafić po siedem. Ale takie są gorsze.
- Ale chyba coś za mało? - zwróciłem dziewczęciu uwagę.
Spojrzała uważnie na kasę.
- Ale przecież zamawiał pan 6 gałek?...
Nie chciałem być niegrzeczny i nie kłuć jej oczy wywodem, że nawet gdyby, to 6x8=48. Na wszelki wypadek upewniłem się tylko, czy gałka loda nadal kosztuje 8 zł. Bo przecież mogło się tak stać, a bieżących wydarzeń w ogóle nie śledzimy, że w przedśmiertnych drgawkach Polskiego Ładu, PiS postanowił obniżyć w Uzdrowisku cenę jednej gałki o 37,5%. Dlaczego akurat tutaj i w tej wysokości, mogłoby pozostać słodką, nomen omen, tajemnicą PiS-u. 
- Nie proszę pani! - Zamówiłem osiem, cztery osoby po dwie gałki... - zacząłem się niebezpiecznie rozkręcać i natychmiast się zatkałem widząc, że wchodzę na niebezpieczny i grząski teren tabliczko-mnożeniowy. 
Pani się skupiła i za chwilę podstawiła mi pod kartę czytnik.
- A jaką kwotę pani tam wklepała? - wykazałem czujność trzymając kartę w bezpiecznej odległości.
- 56 zł.
- Proszę pani, ale 8 razy 8 to jest 64! - naprawdę nie wiem, co w tym momencie miałem wypisane na twarzy, ale chyba nic przyjemnego, bo pani gwałtownie i bez słowa jeszcze raz się skupiła.
Zapłaciłem... 64 zł. Oczywiście mógłbym mieć to w nosie i od razu zapłacić czterdzieści. I tak by się nikt jej nie czepił, bo z danego lodowego pojemnika wychodzi tyle gałek, ile się nakładającej nabierze, a to zależy od wytycznych szefostwa, ale również od poszczególnych sympatii na linii obsługująca - klient i od chwilowego humoru. Pomijam brak precyzji wynikający z niedoskonałości narzędzi przedsiębierno-zasięrzutnych oraz siły danej ręki usiłującej wbić się nabierakiem w twardą lodową powierzchnię. Słowem, nie ma tu niczego wymiernego. 
Przy okazji przypomniała mi się dziwna prawidłowość. Jeśli nakładającym jest osobnik płci męskiej, to gałki są dwa razy większe niż w przypadku płci żeńskiej. I nie chodzi tutaj tylko o siłę nacisku. Najlepszy dowód mam na to, gdy czasami latem kupowaliśmy lody kręcone. Gdy siedział młodzian, zawsze otrzymywaliśmy porcję prawie dwa razy większą od tej nakładanej bez żadnego przecież wysiłku przez jakieś dziewczę lub panią. Zjawisko do oddzielnych rozważań.
 
No więc uparłem się, żeby zapłacić prawidłowo i przy okazji czegoś, i nie tylko tabliczki mnożenia, tą panią nauczyć. Może dlatego, że tyle czasu spędziłem w polskim systemie edukacyjnym i miałem oto na tacy podany wynik jego działań. A ponieważ tabliczki uczy się na początku podstawówki, więc tej nieumiejętności u młodego ładnego dziewczęcia nawet nie mogłem zrzucić na Ministra Czarnka.
Dodam jeszcze, że ja w żadnym momencie nie uczyłem w szkole podstawowej i nie uczyłem matematyki.
- Synuś, ale tamta pani kelnerka też była młoda, i aż zęby trzeszczały, gdy było widać i słychać, jak nie rozumie, co się do niej mówi. - zripostowałem. Do wypowiedzi Żony się nie odniosłem, bo wiedziałem, że zrobiłaby się z tego akademicka dyskusja, a lody i tak już miałem mocno nadtopione (nie przepadam) przez uczenie dziewczęcia tabliczki mnożenia. Ale za chwilę wszyscy byli zrelaksowani. "Za chwilę" nie dotyczyło Wnuka-II.
Chyba jestem wredny... Ale może nie aż tak, skoro bardzo szybko w myślach życzyłem dziewczęciu jak najlepiej.
- Może uda się jej z racji urody wyjść za mąż za jakiegoś doktora, za dyrektora, oficera, który kiedyś awansuje do stopnia pułkownika, a nawet generała, za mecenasa i stanie się taką klasyczną doktorową, dyrektorową, pułkownikową, generałową czy mecenasową... - I będzie szczęśliwa...
 
Po powrocie do Tajemniczego Domu Syn mnie niczym nie zaskoczył. Musiał się przespać. Ja to rozumiałem. Bo się nie wysypia, sam tak czasami robię w ciągu dnia, był po obiedzie, No i czujmy się wszyscy swobodnie, jak w domu. W drugą stronę to nie działa, a może raczej nie działało. Często słyszałem o 22.00-23.00, gdy przyjeżdżałem do Sypialni Dzieci, Ale tato, ty przyjechałeś do nas, żeby spać?!, w takim momencie dnia, dla mnie nocy, gdy zwyczajowo już dawno spałem. Co nie przeszkadzało Synowi w bezwzględnym środku następnego dnia zakomunikować znienacka Muszę się położyć...Musi, to musi, nie ma z czym dyskutować. Ostatnio będąc u nich nie kładę się spać z własnej inicjatywy, ani w ciągu dnia, ani wieczorem, ani w nocy, czyli o 22.00-23.00. Nie potrzebuję. Sygnał Do łóżek! daje Syn lub Synowa i niczego nie muszę wysłuchiwać. Zresztą u Syna dostrzegłem zmianę, przepraszam, to on dostrzegł we mnie zmianę Jak ten ojciec z biegiem lat mądrzeje! i chyba by mi już uwagi i pretensji nie zgłaszał. Z tego powodu nie wiadomo, czy się cieszyć. Bo widocznie do tej pory traktował mnie jako pełnoprawnego uczestnika życia, w tym rodzinnego i  towarzyskiego, z pełnią sił mimo mojego wieku, czyli zupełnie go nie uwzględniał i nie brał pod uwagę. Inaczej niż w przypadku swojego teścia. A teraz może zaczął uwzględniać. I nie wiadomo, czy dałem mu ku temu powody z racji mojego psycho-fizycznego zachowania, czy też Jak ten ojciec z biegiem lat zmądrzał!

Wnuk-II też mnie nie zaskoczył. Siedział w kompletnej ciszy na bujanym fotelu i czytał książkę. Przy czym tym razem związaną ze szkołą, coś a la WOS. Opracowaną według sznytu europejskiego z debilnymi tekstami i definicjami, że zacytuję dla zrozumienia podobne z moich studenckich wojskowych czasów:
Pyt.: - Co to jest kałuża?
Odp.: - Akwen wodny pozbawiony znaczenia strategicznego.
I drugie:
Pyt.: - Co to jest lufa?
Odp.: - Dziura oblana metalem.
Ubawiło go zwłaszcza jedno zdanie z obszaru codziennych zagrożeń zwykłego człowieka, które musiał mi koniecznie pokazać, jako przykład idiotyzmu.
- Do codziennych zagrożeń należą... komety i meteoryty.
Od dawna ma wyrafinowane poczucie humoru i najczęściej on spośród braci opowiada dowcipy, bo ich nie kopie (skopuje?), i wszyscy o tym wiedzą, nawet Wnuk-IV.
 
W końcu padłem i ja. I położyłem się na pół godziny. Wiadomo, jaki syn, taki ojciec... A gdy sam, z własnej woli, wstałem, a za jakiś czas Syn trochę przymuszony zwiększeniem hałasu, zagraliśmy w kierki. Wygrałem. Syn był drugi, Żona trzecia, Wnuk-II czwarty. Nic sobie z tego nie robił, co stało w jawnym kontraście z zachowaniem w takich sytuacjach Wnuka-IV, ewentualnie Wnuka-III. I zupełnie nie chodziło o to, że zawsze był od nich starszy.

Głównym pretekstem dla Syna, aby przyjechać do Uzdrowiska, była z jego strony chęć rozmowy z Żoną na temat sposobu odżywiania się. Zgagi od czasu naszego dziadkowego wyjazdu nie ma, drapania w gardle też już nie, a to jest najlepsza motywacja, żeby w tym zakresie coś zmieniać i poprawiać.
- Chętnie bym teraz na temat zdrowego odżywiania się porozmawiał, ale jest pora kolacji i chyba - tu popatrzył na Wnuka-II - z przyjemnością wtrząchnęlibyśmy taką pyszną bułeczkę z masełkiem i z czymś więcej.
Nie na wiele zdało się tłumaczenie, żeby już niczego nie jadł, to raz, a dwa nie bułeczkę. A potem sam z siebie zaproponował, żeby tak poważne rozmowy przełożyć na jutro rano, a teraz żeby się już położyć, poleżeć, poczytać, posłuchać muzyki i... spać.
- Ale Synuś, ty przyjechałeś do nas, żeby... - do głowy mi nawet nie przyszło, żeby tak powiedzieć, co tylko stanowiło dowód na to Jak ten ojciec z biegiem lat mądrzeje!
 
O dziwo, bardzo późno jak na nas, obejrzeliśmy jeden odcinek Tacy jesteśmy.
 
ŚRODA (08.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Żona o 07.00, Syn i Wnuk-II o 08.00.
Od razu wypytałem go, Syna oczywiście, bo przecież nie Wnuka-II, o akustykę i wygodę spania. Było ok. W sytuacji nadsłuchu Syna i jego podejścia do twardości materaca i innych warunków spania, mogłem kolejny raz się uspokoić w kontekście przyszłych gości. Wszyscy ci nasi, którzy już spali w apartamencie, też nie mieli uwag.
Po Blogowych Żona i Syn dyskutowali o sposobie odżywiania się. Trzeba powiedzieć, że na tyle szeroko i głęboko (Syn nawet robił notatki) go nicowali, że ja z prawdziwą przyjemnością uciekłem do kuchni szykować jajecznicę, a zaraz za mną pojawił się Wnuk-II. Miał wyraźną ochotę porozmawiać.
Wiele się dowiedziałem o jego planach. Przede wszystkim nadal w ogólniaku będzie kontynuował edukację domową.
- Ale dziadek - wyraźnie musiał zarejestrować moje skrzywienie się - jest takie forum, na którym będziemy się wirtualnie spotykać, a poza tym będziemy się też spotykać w szkole.
Trochę się uspokoiłem.
- A jaki profil wybierzesz?
- Mat-fiz...
- Nie mat-fiz-chem? - zdziwiłem się, bo przez ostatni rok zadawał mi różne dziwne pytania z obszaru chemii, na które nie byłem w stanie odpowiedzieć i chyba nikt na świecie, bo ten, który by potrafił, od razu uzyskałby kilka nagród Nobla z dziedziny chemii, oczywiście, ale jednocześnie fizyki, medycyny i biologii zapewne.
- Nie, bo jak zobaczyłem podręcznik do chemii!... - obśmiał się.
Potem dyskutowaliśmy o jego japońskim i od czasu do czasu znowu cytował mi co mądrzejsze definicje z "wczorajszej" książki.
- A dziadek, napiłbym się wody...
- To pij! - wskazałem mu na dzbanek z zawartością z sugestią, że zawraca głowę.
- Ale tam jest normalna woda do picia, czy jakieś twoje roztwory?! - wykazywał czujność.
Wzięło mu się to z moich pobytów u nich. Nad kwestią Pilsnera Urquella już dawno i on, i bracia przeszli, jak nad czymś oczywistym, ale nad pozostałymi rzeczami, które im dziadek podsuwał do spróbowania, albo na które sami się nieopatrznie nacięli, już nie. Bo nigdy nie było wiadomo, czy to co sobie dziadek przygotował na kuchennym blacie, z którego oni przecież też korzystali, jest zwykłą wodą, czy wodą z dodatkiem sól, octu spirytusowego lub jabłkowego, czy wreszcie gdzieś tam nie pojawił się płyn Lugola.
Uspokoiłem go. 

Jajecznicę zrobiłem na smalcu ze skwarkami i na cebuli. Znowu Wnuk-II przyjemnie mnie zaskoczył, bo wszystko zjadł. Jego ojciec też, obaj z "pyszną bułeczką!"
Dość wcześnie odwieźliśmy ich na dworzec do City. Wnuk-II o 14.00 miał w szkole egzamin, właśnie z tych durnowatych definicji.
Gry wróciliśmy, odkryliśmy pieprzone "pyszne bułeczki" i serek żółty do zapiekanek, którymi ostatecznie zostaliśmy uszczęśliwieni. Na dodatek Wnuk-II zapomniał swojej czekolady. Paranoja!
 
Gdzieś o 15.00, po swoich zabiegach, odwiedził nas Prominent, aby odebrać korespondencję, która niczym niezrażona ciągle do niego i jego żony przychodzi. Okazało się, że 15. października, w niedzielę, w trakcie porannego siedzenia w domu miał czwarty zawał, tym razem rozległy. Ledwo uszedł z życiem. No i teraz jest w sanatorium w Uzdrowisku, przez trzy tygodnie To przy okazji żonie wykupiłem zabiegi na jej kręgosłup i biodra. A ponieważ wszystkich tutaj znają...
Po 16.00 przyszedł Ta Konstrukcja Jest Do Dupy! Z elementów (emelentów), które przygotował w warsztacie zmontował naprawdę fajną płytę na wannę i trzeba było powiedzieć, że ta konstrukcja nie była do dupy. Ale słowem się nie zająknąłem, żeby przy okazji na jaw nie wyszła moja. Ale tę, jego, z Żoną podziwialiśmy. Przy okazji omówiliśmy temat framugi na drzwi, tych przełożonych, żeby w końcu estetycznie zamknąć hol.
 
Po II Posiłku zaliczyliśmy z Pieskiem urokliwy spacer po Parkach Zdrojowym i Samolotowym.
Wieczorem zaś obejrzeliśmy w dziwny sposób Tacy jesteśmy. Ponownie dziesięć ostatnich minut z poprzedniego odcinka, bo małe chłopczyki lubią takie zakończenia, kiedy wszystko dobrze się kończy, jest jasne i dosłowne, hollywoodzkie, a potem dotrwaliśmy do połowy następnego.

Dzisiaj napisała Pasierbica w związku z planowanym przyjazdem do nas na weekend.
- Jeszcze możliwe ze Ofelia zostanie z teściami bo mówi ze nie jedzie, bardzo stanowczo mówi NIE :D
(pis. oryg., zmiana moja)
Wszyscy wiedzieliśmy, że odbiło jej w jej stylu.
- Zobaczysz, że jutro zmieni zdanie, jak gdyby nigdy nic. - skomentowałem niepotrzebnie, bo dla Żony było to oczywiste, jak amen w ..., nie, lepiej, jak słońce na niebie. Zwłaszcza u nas, w Uzdrowisku.

CZWARTEK (09.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30. 

Na alarm. Trochę się ociągałem ze wstawaniem i gdy wychodziłem z łazienki, chciała do niej wejść Żona.
- A bo ty trochę później wstałeś, a ja wcześniej...
Stąd jeden z porannych rytuałów odbył się od razu na górze. Na progu łazienki, bo normalnie to na dole, od razu po zejściu ze schodów.  Żona, jeszcze rozespana, wtedy całym swoim ciężarem pada mi w ramiona, a ja ją obejmuję i "ważę". Żeby to zrobić, muszę jedną nogę cofnąć do tyłu i mocno się zaprzeć, bo napór jest solidny. No i gadam wtedy różne głupoty.

W południe przyszli dwaj faceci ze spółek wodnych. Już w akcie notarialnym przy zakupie Uzdrowiska był zapis, że w KW jest odpowiednia notka o tym, że państwo polskie w osobie wojewody wywłaszcza nas z kilku nadbrzeżnych metrów wzdłuż Bystrej Rzeki, które przechodzą na skarb państwa, aby móc swobodnie przeprowadzić remont wzmocnień i ewentualnie je podnieść, wszystko ku szczytnemu przeciwpowodziowemu celowi. Panowie przedstawili szczegóły działań i wręczyli nam do podpisania umowę o odszkodowaniu. Otrzymamy 660 zł, co stanowi 70 % całości. Reszta później. Trudno się do tego odnieść, zwłaszcza w kontekście, że dobrze byłoby, aby Bystra Rzeka nie wylała.

Cały dzień siedzieliśmy w domu. 
Na początek u gości powiesiliśmy kolejne dwa obrazki. Tym razem poszło gładziutko, bo opanowaliśmy system. A potem oglądaliśmy to, co Żona zdążyła przygotować, jeśli chodzi o nasze strony reklamujące i opisujące miejsce, które będzie udostępniane naszym gościom. I tu zaiskrzyło. Bo nie wszystko mi się spodobało. I po dość długiej dyskusji, kiedy adrenalina skoczyła obu stronom i gdy usłyszałem A ja miałam koncepcję i myślałam, że ci się spodoba! poszedłem do drewna. A to o czymś świadczyło. Tę moknąca od tygodnia resztkę ułożyłem pod przechylająca się drewutnią, a ją samą wzmocniłem kolejnymi dwiema podporami. Teraz to już całkiem wygląda, jak bym ją zrobił na zetpetach.
Adrenalina spadła, ale niewystarczająco. To zacząłem oklejać styropianem drzwi prowadzące do gości. Roboty nie skończyłem, bo zabrakło taśmy dwustronnie klejącej i... styropianu. Nie pomyślałem przy zakupie, że te drzwi są szersze od poprzednich. Na szczęście adrenalina zdążyła spaść.
Ale za chwilę znów mi podskoczyła, bo nie mogłem w przeprowadzkowym bałaganie znaleźć polskiej flagi. Zacząłem wpadać w panikę, bo przecież święto tuż, tuż. Wielokrotnie przetrzepywałem po dwa razy te same kąty, by dopiero za spory czas dojść, że ta moja jest zwinięta pod drugą, też moją, ale metropolialną, którą rozwieszałem na Dni Metropolii, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku. A gdy jeszcze znalazłem zmyślny, nieinwazyjny uchwyt, zaskoczony nim, bo nie umiałem sobie ani wytłumaczyć, ani przypomnieć, skąd go mam, uspokoiłem się całkowicie.

Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę zaległego odcinka Tacy jesteśmy. Żona chciała kolejny, ale zaprotestowałem.
Dzisiaj Pasierbica wysłała kolejny news cytując Ofelię:
"A kiedy się pakujemy? Bo ja wezmę smoki przytulanki, szmatkę, klocki, gazetkę i ubranka i to wszystko. Ale do walizki mogę?" (pis. oryg.)
Kogo mi to przypomina? Czyżby jej Babcię?!
 
PIĄTEK (10.11)  
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed alarmem. 
Jeszcze przed I Posiłkiem montowałem uchwyt na flagę. Jednak okazał się mocno inwazyjny. Wynikało to z jego konstrukcji, konstrukcji miejsca oraz wzajemnej niekompatybilności tych konstrukcji. Na balkonie powiększał się zestaw narzędzi i oprócz prostych, bardzo szybko musiała pojawić się wkrętarka, aby przewiercić w drewnianej balustradzie dwa otwory. Całe szczęście, że przypomniałem sobie, że otwory mogę wywiercić świetnym akumulatorowym narzędziem za 900 zł, bo już prawie ciągnąłem za sobą wiertarkę i przedłużacz na kołowrocie. Jego uniknąłem, ale całego kołowrotu nie. Dość powiedzieć, że prace przerwałem, bo inaczej nie wiadomo byłoby, o której moglibyśmy w tej sytuacji zjeść I Posiłek. Żona co prawda zaofiarowała się, że go zrobi, ale jako MKP (Maestro Kuchni Porannej) nie mogłem do tego dopuścić. 
Po wielu dziwnych próbach, stosowaniu kolejnych podkładek i nakrętek, które, jak się okazywało za chwilę, uniemożliwiały jakiś dalszy istotny etap, wszystko wypieprzyłem i poszedłem na minimalizm. Ostatecznie flaga zawisła. Co prawda pod dziwnym stromym kątem (jakieś 60 st.), nie emanowała w pełni swoimi biało-czerwonymi barwami, ale jednak spełniała zadanie i dawała świadectwo!
 
Jak zwykle w związku z przyjazdem gości była okazja na odgruzowanie się. Ale dodatkowo zdążyliśmy zrobić mnóstwo rzeczy. Na przykład poznać Uzdrowisko w inny sposób. Poruszaliśmy się bowiem szlakiem budowlanych hurtowni, jak określiła to Żona. W konkretnej, danej, nie dało kupić się wszystkiego, więc taśmę, styropian, nożyki i baterie kupowaliśmy na raty.
W domu dałem radę jeszcze dokończyć oklejanie styropianem drzwi i nawet bezkolizyjnie obejrzeliśmy kolejny raz zdjęcia do naszych stron. Może w tej kwestii zapaliło się maleńkie światełko w tunelu?...
 
Krajowe Grono Szyderców przyjechało o 16.20 narzekając na duży ruch i korki. Wiadomo początek weekendu, no i ta piątkowa pora. A pierwotnie planowali przyjechać w czwartek.
Żona szybko przygotowała II Posiłek, żebyśmy mogli jeszcze zakosztować wieczornego spaceru po Zdroju i zasiąść relaksacyjnie w Stylowej. Tak to wszystko czasowo dobrze zagrało, że o 20.30 Q-Wnuk, Q-Zięć i ja mogliśmy zasiąść na dole, w werandzie (nie na werandzie!) przed zniesionym z góry dużym monitorem i obejrzeć kolejny mecz metropolialnej drużyny. Wygraliśmy 1:0, mimo że przez bodajże ostatnie 20 minut graliśmy w dziewiątkę. A graliśmy na terenie przeciwnika.
Z racji meczu kładliśmy się późno spać. Ja podekscytowany meczem, a potem podenerwowany, bo Żona, o czym nie wiedziałem, coś poprzestawiała na sterowniku. Ikonka wiatraczka się na nim kręciła informując, że kocioł pracuje, ale kaloryfery były zimne. Nawet zszedłem do piwnicy - kocioł emanował nieprzyjemną ciszą.

SOBOTA (11.11)
No i dzisiaj Święto Narodowe - 105 lat temu odzyskaliśmy niepodległość. 
A pamiętam, jak jeszcze 5 lat temu celebrowaliśmy w Szkole 100. rocznicę. Niby pięć lat, a zupełnie inne czasy.
 
Dzisiaj wstałem o 07.20. Pomogła mi Ofelia.
Z Pieskowego Pokoju dobiegało jej cieniutkie kichanie i pociąganie noskiem. Gdy wstałem i ostrożnie wyjrzałem zza drzwi, ujrzałem taką małą siedzącą kupeczkę nieszczęścia ze swoją szmatką... na głowie. Szmatka, najczęściej tetrowa pielucha, chyba że się na czymś nie znam, towarzyszy jej od urodzenia. Oczywiście nie ta sama. Coś jej musiało się w łonie matki poprzestawiać w głowie, bo od kiedy pamiętam ją niemowlęciem, musiała zasypiać mając szmatkę całkowicie na buźce, tak że bałem się, że dziecko się udusi. Gdy stawała się starsza, szmatka nie poszła wcale w odstawkę, tylko towarzyszyła jej nadal przy zasypianiu, we śnie, ale również w ciągu dnia. Takie fiksum dyrdum. Specyficzny syndrom osierocenia?! Oby taki fetysz jej nie pozostał! Przez te lata zdarzały się tragedie i płacze oraz lamenty, gdy, na przykład, rodzice przy jakimś wyjeździe, zapominali o szmatce. Teraz Ofelia sama o niej pamięta, zabiera ze sobą i zakłada sobie z rana na łeb, jak dzisiaj, na przykład. To znaczy, na przykład na łeb, na przykład dzisiaj i na przykład z rana.
Wziąłem te kupkę nieszczęścia i zaniosłem do Babci.

W nocy źle spałem. Co jakiś czas budziłem się i dotykałem kaloryfera. Był zimny, stąd wyciągałem wniosek, że kocioł się zepsuł i będą jaja. Ale gdy Żona wstała, coś pomajstrowała przy sterowniku i kocioł odżył. Nie na moje nerwy.
Jeszcze przed I Posiłkiem graliśmy w różne planszówki i karty. Nikt nie narzekał na głód. Żona, Pasierbica i ja byliśmy po sycących Blogowych, dzieci po mleczku, a Q-Zięć zadowolił się jabłkiem.
Ale  potem zrobiłem "wartościowy" posiłek dla dorosłych, a Żona dla dzieci. I można było iść na spacer - my, na rower - Q-Zięć.
Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy byłem zawiedziony widokiem Pięknej Uliczki. Na naszym domu i może jeszcze na jednym wisiała flaga. A w reszcie musiały mieszkać jakieś niedorozwoje historyczne i tradycjowe (bo chyba nie tradycyjne?!). W Zdroju nie było wcale lepiej, bo przecież nie mogłem zbytnio cieszyć się oficjałkami - flagami umieszczonymi na latarniach i słupach przez stosowne służby. W tym względzie i Uzdrowisko po raz pierwszy mnie zawiodło.
Po sporym spacerze znowu zawitaliśmy do Stylowej. Byliśmy zszokowani ilością gości i jakimś cudem udało się nam zdobyć stolik. Miała rację ta krewka blondyna (patrz niedziela) - A to tak trudno, ....., wymyślić, że będzie Święto Narodowe?!
 
Gdy wróciliśmy do domu, zaraz potem przyjechał przyjemnie złachany Q-Zięć. To my znowu graliśmy, a on brał prysznic i się przebierał. I poszliśmy na II Posiłek, tym razem już bez Pieska, do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Na kartacze. Z tego rozentuzjazmowanego kartaczowego tłumu wyłamał się Q-Zięć, który zamówił żeberka, ale po to, żeby później wymieniać się smakami z żoną. Dzieci zaś zachowały się standardowo - nuggetsy, frytki, ale była też nawet surówka z marchewki.
Wracaliśmy w deszczu, ale jakoś specjalnie nikt się tym nie przejmował. No może z wyjątkiem Q-Wnuka, który przez całą drogę marudził Dlaczego nie mogę pobiegać i poszaleć, skoro w tamtą stroną tego nie robiłem?! Nie było to prawdą, ale energia go rozsadzała. Dwa tygodnie nie chodził na treningi z racji kontuzji kolana. Nie za bardzo to rozumiałem, widząc jego poczynania, zwłaszcza na dworze. Przy moim współudziale. Ale rodzice nie protestowali. Może nie mieli już sił.

Wieczór upłynął pod znakiem gier i afery. Q-Zięć zajmował się Ofelią i ją zajmował, a pozostała czwórka grała w kierki. No i niestety w pewnym momencie tak się wkurzyłem, że ze słowami skierowanymi do Q-Wnuka To jest skandal! To już jest przegięcie! zerwałem się od stołu, walnąłem kartami o stół z kolejnymi słowami Koniec gry! Idę spać! i poszedłem na górę do łazienki. Za jakąś chwilę rozległo się pukanie i w drzwiach stanął zdrowo wystraszony i przejęty Q-Wnuk (od razu zrobiło mi się przykro widząc jego minę), a za nim Babcia. 
- Dziadek, ja chciałem ciebie przeprosić... - zaczął, ale nie pozwoliłem mu kontynuować, żeby się nie poplątał i nie ugrzązł nie dając sobie rady z sytuacją, a poza tym już od razu chciałem go przytulić.
No i rozeszło się po kościach i grę skończyliśmy. Wygrała babcia, drugi byłem ja, trzeci Q-Wnuk, czwarta Pasierbica. Pokazaliśmy młodzieży miejsce w szeregu.
Ale przy stole wyjaśniłem mu, dlaczego przegiął i dlaczego na bardzo wiele mu pozwalam, ale granice są i musi uważać na słowa i gesty. Bo stają się niegrzeczne.
Już w łóżku analizowaliśmy sytuację.
- No, wiesz, on się uczy i oczywiście próbuje, jak daleko może się posunąć... - Żona miała rację.
To zadam pytanie - kto ostatecznie wieczorem miał moralnego kaca?

NIEDZIELA (12.11)
No i dzisiaj znowu wstałem o 07.20.
 
I znowu pomogła mi Ofelia - jej cichutkie i cieniutkie kichanie i pociąganie noskiem. 
Rano ma to do siebie, po Babci, że jest na dużej nieprzytomności, więc maksymalnie oszczędza energię. Na każde zadanie pytanie odpowiada w milczeniu kręcąc główką w jedną lub drugą stronę - w zależności od sytuacji.
- Zanieść cię do babci?...
Pokiwała  głową na "tak".
Jeszcze przed I Posiłkiem graliśmy w loteryjkowy turniej w składzie: Żona, Pasierbica, Q-Wnuk i ja. Q-Zięć z Ofelią gdzieś tam obok grali w Sen. Ogólnie panowała ciężka atmosfera, jak za jakiś czas załapałem, za sprawą Krajowego Grona Szyderców. Poróżnili się w kwestii godziny powrotu do Metropolii. Q-Zięć chciał wcześniej, bo... a Pasierbica trochę później, bo... Więc w takcie I Posiłku panowała nieprzyjemna cisza.
Specjalnie w niej dalej nie uczestniczyłem, bo tuż po południu wybrałem się na uzdrowiskowy dworzec kolejowy. O 12.24 Wnuk-I miał jechać z niego do City, a stamtąd do Metropolii po dwudniowym harcerskim obozie w tych okolicach. Wczoraj dowiedziałem się o tym od Syna, a dzisiaj do południa Wnuk-I mi napisał:
O 12.24 mamy pociag z Uzdrowiska wiec jak chcesz to mozesz przyjsc pomachac :) tylko jesli bysmy byli jeszcze na peronie to nie podchodz prosze dopoki do Ciebie nie podejde bo możemy miec rade (pis. oryg.; zmiana moja).
- A co to cię nie zna?! - wtrąciła się Żona przed wyjściem. - Wie, jakiego możesz mu zrobić obciachu przy kolegach!
Wszystko oczywiście potoczyło się według innego scenariusza. Spora grupa "standardowych" podróżnych i dziesięć(!) razy więcej harcerzy w momencie, gdy podjeżdżałem, wcale  nie stała na peronie, tylko na dużym przeddworcowym placu, a Wnuk-I od razu do mnie podszedł, bo albo było po radzie, albo nie było o czym radzić, tylko czekać, bo pociąg się zepsuł i mieli podstawić zastępczy autobus. Od razu było widać, że jeden nie wystarczy, a to nie mogło się podobać "standardowym" podróżnym. Zwłaszcza takiej jednej krewkiej blondynie, lat około 40.
- To co, kurwa, nie widać, że jeden autobus nie wystarczy?! - "wsiadła", nomen omen, na kierowcę i konduktora, gdy ci się pojawili grubo ponad pół godziny po czasie. - Ja się, kurwa, pytam, czy wy nie macie łączności, żeby powiedzieć, że jeden to za mało?! - dalej się wydzierała, a dwaj dżentelmeni w ogóle się nie odzywali. - Ja już, kurwa, tydzień temu kupiłam bilety na ten pociąg, to nie można było, kurwa, wymyślić, że po weekendzie i po Święcie Narodowym będzie więcej podróżnych?!
Zawsze twierdziłem, że takie obozy harcerskie są świetną szkołą życia.
W końcu wyszła młoda, sympatyczna i zorganizowana pani konduktor i zarządziła kryzysem. "Standardowi" podróżni mieli wsiąść do autobusu w połowie już wypełnionego, bo jechali nim pasażerowie z Uzdrowiska-III A harcerze mają poczekać, bo o 14.00 przyjedzie ten opóźniony pociąg, już naprawiony. Harcerzom to w jakiś sposób wisiało, a poza tym było wiadomo, że to jest grupa najmniej konfliktogenna, swoim jestestwem przygotowana na różne problemy, kłopoty, niespodzianki, kłody i trudności. 
Po pół godzinie stania, ubrany dość lekko, bo nie przewidziałem tak długiego przebywania na zimnie (ale przynajmniej porozmawiałem sobie z Wnukiem-I), przemarzłem i żal mi było wnuka, ale co miałem zrobić? Kazać mu na oczach wszystkich wsiadać do ogrzanego auta i zabrać go do domu?! Sam, jako mężczyzna, czułem niewłaściwość takiej propozycji. A gdybym nawet zdecydował się na taki babciowy krok, to przecież on by tej propozycji nie przyjął. Ale przy rozstaniu wykazał się przytomnością umysłu i sam zaproponował, że gdyby coś działo się nie tak, to do mnie zadzwoni. Uspokoiłem go, że przecież w razie czego może zanocować u nas w Tajemniczym Domu, a jutro rano odwiozę go do pociągu do City. Ta propozycja prawie na pewno też nie wchodziła w rachubę, ale widziałem, że był wyraźnie uspokojony mając w odwodzie plan C.

W Tajemniczym Domu po powrocie panowała szokująca cisza. Krajowe Grono wyjechało. Żona wyjaśniła, że już całkiem w dobrych nastrojach. 
Gdy trochę odtajałem, zadzwoniłem do Syna i wyjaśniłem mu, jaka jest sytuacja z pociągami i jego najstarszym synem. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, ze najstarszemu synowi do głowy by nie przyszło, aby poinformować rodziców o zaistniałej sytuacji. Taki obciach przy kolegach.

Za pięknego dnia poszliśmy z Pieskiem na długi spacer, który był o tyle nietypowy, że oprócz zaliczonych parków wiódł nas przez urokliwe uliczki, którymi już dawno nie chodziliśmy i na których mogliśmy podziwiać piękne lub urokliwe domy. A potem dla relaksu zatrzymaliśmy się w Stylowej. Znowu było ciężko o stolik. Na szczęście jakieś dwie Czeszki płaciły, co mi wyjaśniły po swojemu, więc nie obyło się bez mojego Dekuji i ich Prosim.
Po raz pierwszy wypiliśmy rozgrzewające herbaty. One oraz zainicjowany przeze mnie temat tak rozgrzały Żonę, że po jakiejś półtorej godzinie od wejścia do Stylowej była mocno zawiedziona, że "już" wychodzimy Bo ja dopiero się rozkręcam!, w co nie wątpiłem.
- Ale przecież wszystko omówiliśmy, więc dalsze wałkowanie tematu byłoby już tylko powtarzaniem się i biciem piany... - zauważyłem.
- Ja tak nie uważam, bo jest jeszcze wiele aspektów, które można byłoby rozpatrzyć. - Dla mnie to dopiero rozwiniecie wątku. 
- A dla mnie akurat zakończenie...
- Tak dobrze się zapowiadało, ale trudno, dobre i to... - wychodziła trochę rozczarowana, ale też pogodzona.
Od dawna Żona dyskusyjnie jest długodystansowcem, takim od 5 tys. metrów w górę, ja zaś byłem sprinterem (100 - 200 m). Ale przez te 23 lata widzę u siebie zmiany. Stałem się nawet czterystumetrowcem, a zdarza się, że zahaczam spokojnie o 800 m. Dzisiaj nawet dyskusyjnie przebiegłem 1500. Zasrany sport!
A wszystko przez fakt pobytu u nas Krajowego Grona Szyderców i ciągłych ich prób zmiany swojego życia. Próby te na razie istnieją w sferze rozważań, dyskusji, omawiania różnych aspektów dotyczących miejsca zamieszkania, szkół dla dzieci oraz pracy. W to wszystko wchodzą uwikłania rodzinne ze strony Q-Zięcia. Bo patrząc na stronę pasierbicowej rodziny zdaje się ona nie generować zbytnich trudności, czy komplikacji. Co ciekawe, przy jej paczworkowości. Daje to do myślenia. Więc biorąc pod uwagę dobro córki, wnuków i zięcia, możliwość "układania" im życia z wplataniem w to ważnych aspektów nieruchomościowych nic dziwnego, że Żona była skłonna spokojnie "przebiec" 10 tys. metrów, a kto wie, czy i nie maraton. 
Siedząc więc przy herbatach odważyliśmy się smsowo delikatnie "doradzać" Pasierbicy wiedząc, że przecież jeśli ona sama sobie da radę z życiowymi problemami wespół w zespół z mężem, to takie nasze zainteresowanie i wsparcie przyniesie jej pewną formę ulgi. Pozwalaliśmy więc sobie na różne "mądrości". "Ustaliliśmy", jakie powinni przedsięwziąć kroki rodzinno-organizacyjne dodając elementy (emelenty) natury filozoficznej od Ciekawe, że można uprościć sobie i ułatwić życie, a tylko nieliczni to robią:) poprzez ...czasami trzeba zrobić krok do tyłu. Najczęściej okazuje się, że to nie był krok do tyłu, tylko do przodu, czyli że ten do tyłu był tylko pozorny:) i ... jak sobie sami nie uprościcie, to na pewno nikt(!) Wam nie uprości! do ... nie ma innej drogi, jak rozmawiać, wyjaśniać i ustalić! Potem... będzie tylko gorzej!
Q-Zięciowi w życiu czegoś takiego nie odważylibyśmy się doradzać, zwłaszcza smsowo. Po pierwsze dlatego, że wie, po drugie, że wie lepiej, a po trzecie doradztwo od Teściowej, a od Q-Teścia w szczególności odpada. Ale w bezpośredniej rozmowie raczej by je przełknął. Nawet od nas, bo jednak jest zgnębiony pewnymi sprawami.

Po pobycie Hunów nasz wieczorny los był raczej przesądzony. Po II Posiłku bardzo szybko zalegliśmy w łóżku. Obejrzeliśmy przedostatni odcinek sezonu szóstego i całego serialu Tacy jesteśmy. Jutro będziemy się z nim po kilku miesiącach oglądania żegnać.
 
PONIEDZIAŁEK (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
A spałbym dalej, że ho, ho! 
Rano Żona wynalazła mi promocję na Pilsnera Urquella w Biedrze. Po 5 zł za puszkę. Oczywiście sondują rynek i badają jego-moje zachowanie i od wielu miesięcy cena nie była niższa.
To po I Posiłku pojechaliśmy do Biedronki. Było wszystkiego aż 8 czteropaków, ale byłem zadowolony. Z faktu, że jeszcze zostało mi sporo z poprzedniej "promocji", no i z faktu, że przecież Biedronek jest bez liku, nomen omen. A jutro planowaliśmy jechać do City.
 
Gdy już byliśmy w domu, zadzwonił Syn. Na moją prośbę podjął się reaktywowania mojej Listy 100.
Musi zostać zmieniona na wiele sposobów, chociaż jej kręgosłup pozostanie nienaruszony. Wstępnie omówiliśmy tę kwestię, gdy jechaliśmy do Pięknej Doliny razem z Wnukami i jego Teściem. Podsunąłem mu, że to mógłby być od niego taki ważny dla mnie urodzinowy prezent.
Lista po pierwsze musi być zarejestrowana na innym nośniku niż CD. A to z istotnego powodu. Bo w większości słuchałem jej jeżdżąc Inteligentnym Autem. I nie wiem, czy to z powodu technologicznej ułomności płyty, czy z powodu dziur na polskich drogach, czy z obu powodów, po jakimś czasie dany utwór "przeskakiwał" i był skazany na niesłuchający (niesłyszalny?) niebyt. Był dla mnie stracony. Płyta się psuła i nie dawała się odtwarzać nawet w normalnych, stabilnych warunkach. Pewną ułomnością był też fakt, że w czasie jazdy trzeba było ją wymieniać, a to do końca nie zawsze było bezpieczne, zwłaszcza jeśli szukało się wśród siedmiu tej akurat, którą sobie wymarzyłem.
Nowym nośnikiem musi więc być pendrive.
Po drugie Syn twierdził, że bez problemu nagrywając wszystko od nowa zadba o jednakowe natężenie dźwięku poszczególnych utworów, co przekracza moją wyobraźnię. Poprzednio nagrywane były w sposób dość pionierski, za co wówczas Pasierbicy, Q-Zięciowi, Żonie i Przewodnikowi byłem i jestem dozgonnie wdzięczny. Ale czas byłby na poprawę, czyli na brak niespodzianek w postaci nagłego ryczenia kolejnego utworu lub domyślania się na pierwszym etapie słuchania, co jest grane, nomen omen.
Trzecią sprawą jest aktualizacja sfery merytorycznej. Bardzo szybko stwierdziłem przed laty, że pewne utwory znalazły się na niej na wyrost, przez niejaką pomyłkę i trzeba je wypieprzyć. Poza tym niektóre z nich były wersjami koncertowymi i te dłużyzny związane z improwizacjami potrafiły w drodze usypiać, albo odwrotnie wkurzać. Jedno i drugie nie było dobre dla bezpieczeństwa podróży. A i w tańcu nie za bardzo było wiadomo, co robić. Poza tym część utworów jednego wykonawcy była nagrywana "płynnie", bez wyraźnych granic między nimi, więc te rozbiegówki trwały i trwały i słuchało się takiego ni psa, ni wydry. A to musi być eins, zwei, drei i następny.
W miejsca zwolnione wstawię, to znaczy Syn wstawi, utwory, które już dawno wypisałem na specjalną listę i tylko czekają. "Zawsze" się dziwiłem, dlaczego wtedy mi umknęły.
Czwartą zmianą, zupełnym i nieistotnym drobiazgiem, która będzie wniesiona na skutek pracy Syna, stanie się zaburzenie kolejności utworów, przez lata uświęconej. Do tej pory, gdy słyszę gdziekolwiek jakiś utwór z mojej Setki, pcha mi się do głowy kolejny z niej. Ale Syna uspokoiłem, że gdy zmieni kolejność, to nic się nie stanie, może nawet będzie to w jakimś sensie ożywcze. Poza tym bardzo szybko jej się nauczę.
Chodzi o to, żebym nie robił sztucznych problemów. Bo czasu mało. Syn zabrał się za robotę dokładnie miesiąc po naszym wspólnym wyjeździe, a do urodzin pozostały trzy tygodnie. A trzeba brać pod uwagę jego osobiste uwarunkowania czasowe i moje, bo beze mnie ta lista nie powstanie. Więc i jeden, i drugi natychmiast nie będzie ślęczał nad kolejnym etapem podsuniętym przez jednego z nas. Specjalnie tym się nie przejmuję, bo jeśli "nowa" lista będzie gotowa po urodzinach, to też będzie pięknie. Najważniejsze, że została wyznaczona została Godzina Zero. Inaczej się będzie pracować.
- Synuś, a ciekawi mnie, na przykład, skąd ściągniesz Zabawę podmiejską Piotra Szczepanika?!...         - zapytałem prowokacyjnie.
- Tato!!! - Ale zostaw to mnie!
Więc jestem optymistą. Całe lata nie słuchałem mojej Setki i się za nią stęskniłem.
Przy okazji porozmawiałem z Wnukiem-I. Okazało się, że jednak wczoraj wbrew komunikatom sympatycznej, młodej konduktorki, profesjonalnej, podstawiono przed podanym czasem... autobus. Harcerze akurat na peronie właśnie ugotowali sobie wrzątek na herbatę, więc z tym całym wrzącym majdanem musieli wsiadać. Ale nikt nie protestował, skoro cały autokar był ich.
Na dworcu w City (same zadaszone, ale odkryte perony) na pociąg do Metropolii czekali tylko godzinę, więc Wnuka-I zmogło i na ławce umościł sobie spanie na karimacie. Godzina w bezruchu na zimnie, było nie było, zrobiła swoje.
- Chyba mam lekką gorączkę i nie poszedłem dzisiaj do szkoły.
Musiałem wybuchnąć śmiechem.
- Ale w środę pójdziesz? - Masz przecież chemię!
Wnuk-I ma poważne problemy z tym przedmiotem. Ale nie tylko on. Wszystko przez panią nauczycielkę, lat około 50., która zdaje się, że jest psychiczna. Może to głupie, ale zadam czytającym zagadkę: Jakiego stanu cywilnego jest ta pani?
- Muszę pójść, żeby odebrać kartkówkę, bo ostatnio dostałem... pięć!
Pani spuściła z tonu po wielu interwencjach rodziców, i tu akurat wiem, że uzasadnionych.
- Idź, idź - dopingowałem Wnuka-I. - Bo taka gratka może ci się więcej z tego przedmiotu nie trafić!
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
Wnuk-II zdał egzamin z tego durnowatego przedmiotu, którego opisywane problemy mi cytował, na pięć. No, ale on jest z innej bajki.
 
Po południu kurier przyjechał ze zgrabną małą lodówką, która powinna spełnić oczekiwania gości w ramach narzuconego przez Żonę stylu ich funkcjonowania w trakcie pobytu. Podstawowa różnica względem Naszej i Wakacyjnej Wsi jest taka, że w obecnym układzie pomieszczeń nie ma możliwości gotowania. Można będzie tylko przygotować sobie kawę, herbatę i zimne śniadanie lub kolację. Resztę będzie serwować Uzdrowisko ze swojej szerokiej i urozmaiconej oferty kulinarnej.
 
Dzisiaj, jak to zwykle w poniedziałek, większość dnia spędziłem na pisaniu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego smsa, takiego dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.38.

I cytat tygodnia:
Sukces oznacza robienie zwykłych rzeczy niezwykle dobrze. –Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny)