poniedziałek, 25 grudnia 2023

25.12.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 22 dni.
 
WTOREK (19.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Kocioł pracował przez całą noc z dwugodzinną przerwą. Żona zrobiła kolejny krok w kierunku jego rozgryzienia.
 
To co się jeszcze działo 12.12, we wtorek, gdy byłem w Metropolii? Teraz już mogę o tym napisać, bo Żona będzie czytać ten wpis dopiero we wtorek, 26.12, a raczej 27.12, w środę, a nawet może i 28.12, w czwartek. To wszystko zależy od tego, kiedy i na jak długo przyjedzie do nas Krajowe Grono Szyderców w pełnym zestawie. 
Z racji rozległej paczworkowości rodziny i innych rodzinnych uwarunkowań nigdy nie wiadomo, czy w Święta się zobaczymy, czy nie. I zawsze to okazuje się na ostatnią chwilę. My te wszelakie uwarunkowania i komplikacje doskonale rozumiemy i co roku staramy się tej paczworkowości świątecznie nie powiększać i nie rozbudowywać nerwowej i trudnej polskiej świątecznej aury mówiąc lub marudząc, na przykład, W tym roku na Wigilię to musicie być u nas, bo nigdy nie jesteście! albo Dlaczego zawsze...?!, albo Myśleliśmy, że tym razem..., itd., itd.
W tym roku okazało się, że Krajowe Grono Szyderców przyjedzie w I Dzień Świąt (poniedziałek) i zostanie na dwie noce, czyli wyjedzie w środę. Warunków do czytania nie będzie żadnych. Poza tym
wiadomo, że zawsze są priorytety, więc czytanie głupiego bloga może poczekać. Nawet do czwartku.
Przyjazd tegorocznych świątecznych gości stanowił dla mnie dodatkową, a raczej wydłużoną niespodziankę. Bo oboje z Żoną długi czas tkwiliśmy w zawieszeniu Przyjadą, nie przyjadą, nie wiadomo.W końcu okazało się, że jednak przyjadą. Przy czym Żona musiała wiedzieć o tym już jakiś czas, i nieważne, czy tydzień, czy godzinę, a ja się dowiedziałem "w miarę wcześnie" tylko dlatego, że tknięty przeczuciem dzisiaj ją zapytałem. 
Jedną ze znanych mi i dość dobrze przez te lata oswojonych przeze mnie cech charakteru Żony jest to, że jednocześnie myśli o wielu sprawach, wszystko jej się kotłuje w głowie i często efekt jest taki, że o tych, które mogłyby być dla mnie istotne, albo którymi bym się zainteresował, mnie nie informuje.
- A nie mówiłam ci?... - odpowiada w tonie pytającym z niedowierzaniem, gdy zadaję konkretne pytanie. I wiem, że nie rżnie głupa (głupczyni?!)
Albo:
- Właśnie miałam ci powiedzieć ... - z wyrazem twarzy, na której gości oczywistość i pewność siebie. I wiem, że wcale nie miała mi "właśnie" powiedzieć.
Albo:
- Przecież ci mówiłam!... - z lekkim oburzeniem. I wiem, że mi nie mówiła, ale nic nie mówię, bo ta akurat wersja jest ewidentnie konfliktogenna Mówiłam ci! - Nie mówiłaś! - Mówiłam! - Właśnie, że nie!...
Albo:
 - Oj, miałam ci zaraz powiedzieć... - ze zniecierpliwieniem i bagatelizowaniem. I to mnie trochę irytuje, a stopień irytacji zależy od wagi sprawy.
Albo w końcu:
- Oj, zapomniałam... - w tonie przepraszającym. I to mnie dobrucha (bo przecież nie udobruchowuje!).
 
Tak czy owak, w związku z tym często o pewnych sprawach nie wiem, co budzi wesołość Pasierbicy, gdy tak się okazuje i gdy akurat rozmawiamy lub smsujemy, a sprawa od dawna się ciągnie albo już dawno została ustalona lub załatwiona i gdy komentuję Bo Matka mi nic nie mówi! Zna swoją Matkę. 
A propos Matki. Od dawna tak mówię o Żonie, gdy rozmawiam z Pasierbicą. I jest to jednoznaczne. I ona też rozmawiając ze mną używa tego słowa i też wtedy jest to jednoznaczne. Ale gdy jesteśmy wszyscy razem, czyli również z Q-Wnukami, często rozmowa zbacza na temat Teściowej, bo to nośny temat, i wtedy też używam słowa Matka mówiąc o matce Żony. A jednocześnie w tej samej rozmowie tak mówię do Q-Wnuka o jego Matce, czyli Pasierbicy. Czuje już te wszystkie niuanse i łapie się w tych Matkach, poza tym z iskrami w oczach i z cwaniackim uśmieszkiem mówi do swojej albo o niej prowokacyjnie "Matka".
 
To, że nie wiedziałem, że przyjadą, nie oznaczało, że nie miałem kontaktu z Pasierbicą. Bo co roku o tej porze jest ten sam cyrk. Prezenty. Zawsze mam z nimi dla Żony problem. A od kiedy Szkoła się skończyła i już sam praktycznie nie jeżdżę do Metropolii, a jeśli nawet, to na krótko, moje możliwości inwencji w tym względzie włącznie z zakupowymi spadły do zera. Oczywiście mógłbym posiłkować się Internetem, ale po pierwsze trzeba umieć, a po drugie nie ufam mu, zwłaszcza w tak delikatnej materii, jak prezent dla Żony pod choinkę. Więc zamiast niego posiłkuję się Pasierbicą i wspólnie knujemy tak, żeby Żona, czyli Matka, się nie zorientowała. A to jest trudne. 
- A z kim rozmawiałeś? - natychmiast słyszę. 
Albo:
- A co chciała Pasierbica?
I muszę wtedy nieźle się gimnastykować. Sam sms też jest zdradziecki, bo nawet gdy Żona ma zajętą głowę dziesiątkami spraw i wyraźnie jest nieobecna w świecie rzeczywistym, to, jako kobieta posiadająca niezmierzone pokłady podzielności uwagi, natychmiast reaguje.
- O, przyszedł do ciebie sms!... - A od kogo?!...
Albo, gdy się przyznam, bo nic akurat z refleksem nie zdążyłem wymyślić, że to Pasierbica:
- A co chciała?!... 
I wtedy gorączkowo zaczynam się jąkać, albo, żeby skrócić swoje męki, mówię A ty musisz przed świętami tak dopytywać?! Wtedy rzeczywiście jest spokój.
 
W tym roku sytuacja była trochę inna, bo Żona wymyśliła dla siebie prezent. A miałem go jej sprawić ja. W tym celu wszelkie parametry przekazała... Pasierbicy. A ta oczywiście zadzwoniła do mnie. Na tyle szczęśliwie, że w tym momencie byłem albo w piwnicy, albo w ogrodzie, w każdym razie wystarczająco daleko, żeby wszelkie zmysły Żony nie miały szans zareagować. Zorientowawszy się z czym Pasierbica dzwoni, natychmiast przerwałem rozmowę, kategorycznie zabroniłem jej do mnie ponownie dzwonić lub wysyłać smsy i zastrzegłem, że inicjatywa kontaktu z nią do świąt będzie wyłącznie należeć do mnie.
- Zadzwonię za jakąś chwilę! - uprzedziłem dalsze pytania.
Za jakiś czas, pod pozorem sprawdzenia kotła w piwnicy, zszedłem na dół i zaszyłem się w jej najdalszy kąt. Mogłem swobodnie rozmawiać, ale też nie za długo, bo ile można sprawdzać kocioł, zwłaszcza że na jego tle Żona ostatnio jest szczególnie przewrażliwiona?
Niestety pierwsza część "rozmowy" była nieefektywna i jałowa, bo Pasierbica dowiedziawszy się gdzie jestem i słysząc mój sczajony, przyciszony głos, nie mogła się ze śmiechu opanować.
- To może ja zamówię i wyślę kurierem do ciebie?... - zaproponowała, gdy już się jako tako opanowała. - Będzie prościej...
- A broń Boże! - wpadłem w panikę. - Zadzwonię za jakiś czas, bo tyle siedzieć w piwnicy nie mogę!
Wyłączając smartfona usłyszałem tylko kolejny wybuch śmiechu.
Takich telefonicznych "sesji" odbyło się kilka. Za każdym razem Pasierbica upewniała się tendencyjnie Dzwonisz z piwnicy?, żeby się pośmiać, ale ostatecznie wszystko dało się ustalić. Umówiliśmy się, że do niej wpadnę wieczorem, właśnie we wtorek, po pobycie u Teściowej, odbiorę prezent i się rozliczę.

Przed wyjazdem do Metropolii miałem zamiar wybrać gotówkę z któregoś z bankomatów PKO BP, jeszcze w Uzdrowisku, bo wiedziałem, gdzie są usytuowane. Ale nie zdążyłem. Stąd po wyjściu od Teściowej, na ścianie budynku nieopodal, zacząłem takiego szukać, bo pamiętałem, że kiedyś był. Nie było. To poszedłem do sąsiedniego. Też nie było. Wokół ciemno, żywego ducha, nie było kogo zapytać.
W końcu dostrzegłem jakąś dużą oświetloną witrynę, w czymś na kształt holu siedział sobie jakiś facet, a zza drzwi w tym momencie wyszła jakaś pani. Dość energicznie rzuciłem się do środka, żeby zapytać. I w tym momencie z całą mocą odrzuciło mnie do tyłu. Nawet będąc w szoku błyskawicznie się zorientowałem, że odbiłem się od szklanych drzwi, których szyba była tak czyściutka, że jej kompletnie nie zauważyłem. Myślałem, że to jest taka wnęka, a drzwi, jak się okazało kolejne, są dalej.
Mimo bólu głowy od uderzenia natychmiast też poczułem krew w ustach i językiem wymacałem rozwaloną od wewnątrz dolną wargę, która od razu zaczęła puchnąć. Ale nie to było najgorsze. Dotknąłem dwóch górnych jedynek. Obie się ruszały. Nawet nie kląłem. Chyba z tego szoku. Stanąłem obok starając się dojść do siebie i spojrzałem dopiero wtedy do góry na pięknie oświetlony szyld - Dental Clinic z dopiskiem chyba nazwiska stomatologa. Wszystkiego już mógłbym się spodziewać po obecnych dentystach, ale takiej perfidii w naganianiu pacjentów to jednak nie. Żeby tak wyglansować "wejściową" szybę licząc na starsze osoby, takie z kurzą ślepotą!...
Musiałem jechać dalej w poszukiwaniu właściwego bankomatu, bo się uparłem na ten wyłącznie bank, żeby nie płacić prowizji. Jechało mi się ewidentnie źle, bo nadal byłem w szoku, no i te jedynki... Stąd swoją nieuzasadnioną ostrożnością i powolnością na pewno musiałem wkurzać innych kierowców.
Najbliższy oddział banku był zamknięty, a dostęp do bankomatu również.
- Ty nie wiesz, czy tam u was w okolicy jest bankomat PKO BP? - zadzwoniłem do Pasierbicy.
Nie wiedziała.
- To będę za pół godziny!... - natychmiast uciąłem.
Bankomat znalazłem w końcu w centrum handlowym. Wiadomo, trzeba było tam zajechać, znaleźć miejsce, a czas leciał. A na stacji paliwowej, tuż obok, o skomplikowanym dojeździe, gdy już tam dotarłem, żeby zatankować, bo w Uzdrowisku... nie zdążyłem, odbiłem się od kartek wiszących na dystrybutorach Przepraszamy, awaria diesel! Prawo serii.
 
- Wiedziałam, że coś musiało się stać, bo rozmawiałeś jakoś tak dziwnie... - Pasierbica od razu przywitała mnie tymi słowami. Więc jej wszystko opowiedziałem.
- Myślałam od razu, na początku, że ugryzłeś się w dolną wargę. 
I załamała się, gdy opowiedziałem jej o jedynkach. 
- Najgorsze jest to, że Matka wyczai jutro rano tę moją spuchniętą wargę i co mam jej powiedzieć?... - martwiłem się.
- Że się ugryzłeś u Babci przy jedzeniu... - odparła przytomnie jako kobieta.
Fakt, że mogłem z nią o tym moim "wypadku" porozmawiać, dobrze mi zrobił. Ale już źle, gdy Pasierbica przekazała mi wszystkie wieści o zdrowiu Byłego Teścia Żony. Martwiliśmy się.
W domu nie było Q-Zięcia i Q-Wnuka, bo pojechali na piłkarski trening. Ale była Ofelia. Od początku, ledwo tylko wszedłem, zachowywała się wyraźnie niepewnie. Siedział jej w głowie fakt, że nie chciała dziadkowi złożyć życzeń z okazji jego urodzin, nawet w sytuacji Bo dziadek jest trochę niefajny! Ale do tego nie nawiązywałem, bo już dawno temu Żona mi zabroniła. 

W tamten środowy poranek, gdy wróciłem do domu, Żona niczego nie zauważyła. Poranna jej nieprzytomność plus spore zejście opuchlizny, plus fakt, że wargi zawsze miałem pełne, to wszystko spowodowało, że kobiece ostrze Żony stępiało. Rozeszło się więc po kościach. Na razie, dopóki nie przeczyta tego wpisu.
Trzeba podsumować - rzeczywiście w tym roku sytuacja z prezentem była inna.
 
Została jeszcze niedziela, 17.12
Wstałem o 05.20. Kocioł grzał bodajże od 20 minut, ale już dało się wyczuć efekty jego pracy.
Sporo rano czytałem i pisałem, ale za jakiś czas nie wytrzymałem, bo znowu przyszła Wiosna. Niby poszedłem po drewno i tylko na moment zajrzałem w sprawie jakiegoś drobiazgu do szklarni, ale natychmiast mnie wciągnęła. Więc dla przyjemności zacząłem segregowanie - rzeczy potrzebne na regał, badziewie na zewnątrz. I tylko rozsądek kazał mi wrócić do domu i robić I Posiłek.
Pogoda była taka, że wygnało nas na długi spacer. Zapuściliśmy się w takie tereny, w których dotychczas nie byliśmy. Tak się złożyło, że wokół kościoła, tego, którego dzwony lubię. Nastrój psuł tylko fakt, przynajmniej mnie, że wszystkie te tereny wraz z licznymi zabudowaniami stanowiły własność kościoła katolickiego. Pytanie, jakim prawem, jest bez sensu. Ale scyzor się otwierał!...
Z racji tego, że nie tylko nas wypędziło, Galaretkowa była zajęta i trzeba było obejść się smakiem. Ale to nam tylko na dobre wyszło, bo uczestniczyliśmy w paru ciekawostkach, które nam się wydarzyły po drodze, a które by nie zaistniały.
Bo wychodząc z niej natrafiliśmy na parę, lat około 35-37, z dwiema córkami oraz... chartem afgańskim. I było wiadomo, że pieski muszą się poznać.
Okazało się, że mieszkają pod Metropolią, w sumie niedaleko Sypialni Dzieci.
- A my się sprowadziliśmy tutaj z okolic Powiatu - zrewanżowałem się.
- My przyjeżdżamy tutaj do mojej mamy, bo ja pochodzę stąd. - głową pokazała w kierunku dzielnicy, w której o mało 4 lata temu nie kupiliśmy połowy willi z Szczwaną Lisicą na górze, o czym ich poinformowaliśmy. - Ale mama jest już wiekowa - kontynuowała - nigdzie nie wychodzi, nic się jej  nie chce...
- Ale proszę uważać z tym "wiekowa", bo ile mama ma lat? - Ja 73.
- Mama? - zaczęła się zastanawiać. - Siedem...dziesiąt... t...rzy. - na twarzy ujrzałem zaskoczenie.
- A znacie może państwo rodziców naszych znajomych - zapytała Żona - gdzieś tam mieszkających. I podała ulicę. Chodziło jej o rodziców Tego Który Dba o Auto.
- To sąsiedzi mamy! - pani spojrzała na nas uważniej. - I już wiem, o jaki dom chodziło, który państwo chcieliście kupić. - I znamy ich trzech synów. - Dwóch mieszka tutaj, a trzeci... - spojrzała na nas jeszcze uważniej - przez jakiś czas mieszkał właśnie w okolicach Powiatu.
- To u nas właśnie... - podsumowała Żona i wszyscy naraz zgłupieli. A po pierwszym szoku, bo to co się akurat działo, nie było możliwe, a jednak, wszyscy wybuchnęli śmiechem. 
Rozstawaliśmy się z truizmem Jaki ten świat jest mały śmiejąc się i podziwiając ten fakt.
Wiele dalej nie uszliśmy, gdy spotkaliśmy kolejną parę, tym razem z eurasierem. I co? W podobnym wieku, jak poprzedni, z Gdyni, a ona urodzona w Pucusiu. Naprawdę było o czym gadać.
Ten ich eurasier genetycznie nie szczekał, a nasz Piesek też nie i wcale niepotrzebne mu były do tego jakieś genetyczne twory.
Spacer zakończyliśmy w Stylowej. Trzeba było jakoś zaakcentować fakt, że wczoraj minęło pół roku, od kiedy mieszkamy w Uzdrowisku. 

Późnym popołudniem miałem sporą sesję telefoniczną.
Lekarka wróciła z mamą ze swoich starych śmieci. Kanapy, którą wystawiła na sprzedaż, a o którą ludzie się zabijali dzwoniąc i smsując, nie sprzedała. Kolejne niewychowane polskie żłoby nie raczyły poinformować jej, że zrezygnowały. I długa rezerwacja dla tych gnojożłobów spowodowała, że całą kołomyję Lekarka będzie musiała zacząć od nowa.
Oczywiście rozmawialiśmy o zbliżających się Świętach, o kaloryferowych zmianach u nas i o ziemi. Bo Justus Wspaniały mocno się "zaniepokoił", gdy wyczytał, że "jego" ziemię wwożę do szklarni.
- To może ja jeszcze przed świętami po nią przyjadę... 

Policjantka ogólnie była dobita. Oczywiście przede wszystkim stanem swojej teściowej, ale też pogrzebami. W krótkim czasie w swojej rodzinie miała ich... trzy. Zmarli jej starszy brat, szwagierka i siostrzeniec. Oczywiście cały czas z Przewodnikiem byli zapraszani do Uzdrowiska.

Z kolei Konfliktów Unikający był przeziębiony. Ale mogliśmy niezobowiązująco sobie pogadać, bo taki był cel. Akurat dzisiaj ubrali choinkę. My jeszcze nawet o niej nie myślimy.
Sumarycznie przez te telefony, specyficzny, długi spacer, pogodę, niedziela była niedzielą. Tej aury nie mogło nawet zakłócić poranne wnoszenie drewna.

Pod wieczór Żona kolejny raz eksperymentowała z kotłem. Ustawiła jego pracę tak, aby ta niczym nie różniła się w dzień i w nocy. I zobaczymy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
Dzisiaj, 19.12, we wtorek, do I Posiłku można powiedzieć, że się obijałem. Tkwiłem nad laptopem czytając o sporcie i polskiej polityce. Nawet cyzelowanie ostatniego wpisu zrobiłem późno.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Bez nerwów, tłoku, pospiechu i korków zrobiliśmy prawie wszystkie świąteczne zakupy. Ale w tym celu musieliśmy zaliczyć Lidla, Carrefour i Biedronkę. Wszędzie był luz. Na deser zostawiliśmy sobie Leroy Merlin, w którym kupiliśmy drobiazgi, żeby w domu docyzelować drobne sprawy remontowe.
Mogliśmy też kupić choinkę, ale jakieś takie wszystkie były za wysokie. Postanowiliśmy zrobić to w Uzdrowisku, ale tu czekało nas zaskoczenie. Ceny były wyższe o ponad 50% względem tych citizańskich. Być może więc przeprosimy się z City i jeszcze raz doń pojedziemy.
Wieczorem kompletnie nic się nie działo. Zamknęliśmy go obejrzeniem kolejnego odcinka Mad Men.
 
ŚRODA (20.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z samego rana przyszedł Fachowiec wymienić u gości w salonie termozawór na kaloryferze. Niby ten sam producent, ale zatrzaski nie pasowały i nie dało się założyć. Jeśli nie znajdzie w Internecie, żeby założyć całkiem inny, trzeba będzie od nowa spuścić wodę z całego obiegu. Ale ustaliliśmy, że z tym spieszyć się nie będziemy. Zbierzemy kilka takich "okazji", żeby się opłacało.
Jeszcze przed I Posiłkiem sporo pracowałem w drewnie już tak bardziej z myślą o świętach. I na to niespodziewanie przyszli Buster Keaton z bratem. Z kilkoma informacjami. Schody są gotowe, nawet pomalowane, mimo że firma malująca podawała termin dwutygodniowy. 
- Jak chcecie zobaczyć, to można przyjechać... - zakomunikował Buster Keaton. To się umówiliśmy, że dzisiaj wpadniemy.
- Furtka też jest gotowa, a "stolik" za kuchnią przyjedziemy montować w piątek. - Schody zamontujemy na początku lutego, bo w styczniu jedziemy na trzy tygodnie do Belgii. - wszystko komunikował jednym tonem bez względu na rangę sprawy. 
Przy czym to "wszystko" było oczywistością niewymagającą nawet "przepraszam" za opóźnienie w montażu schodów. I robił to w swoim stylu tak, że do głowy nie przyszło nam mieć do niego o to pretensje. Też "wszystko" traktowaliśmy normalnie. Zwłaszcza, gdy dowiedzieliśmy się o szczegółach.
- Dziesiątego stycznia przyjedzie po nas brat żony, szwagier, który ma tam firmę. - Przez trzy tygodnie będziemy u niego, nocleg i wyżywienie za darmo. - Nic nas nie będzie obchodzić, bo maszyny i urządzenia jego. - Będziemy na fabrycznych halach demontować maszyny.
- Ciąć palnikami? - dopytałem.
Brat Buster Keatona pokiwał głową.
- Za trzy tygodnie 12 tys. na głowę... - uzupełnił Buster Keaton.
Więc było oczywiste, że nie ma co gadać. Tak samo było oczywiste,  gdy zapytałem:
- A gdy będziecie panowie w piątek, to przy okazji zniesiecie z góry do salonu regał?
Kiwnęli tylko głowami. Bo o czym tu gadać.

Po I Posiłku sporo przebywałem w piwnicy dokumentnie i innym okiem ją lustrując. Pod kątem minimalizacji zużycia gazu. Piwnica, a raczej piwnice są rozległe i przy okazji inwentaryzacji wyszło parę kwiatków. Jedno z okien było uchylone, czego wcześniej nie zauważyłem, a w drugim ziała dziura, o której niby pamiętałem, ale jakoś wyleciała mi z głowy. Przez obie pchało się zimne powietrze, co prawda nie wprost z dworu, ale zapora w postaci zewnętrznych drzwi prowadzących do drewutni zapobiegała ochłodzeniu w niewielkim stopniu. Dziurę (służyła poprzednikom do wrzucania drewna, aby stamtąd je wnosić do kominka) i dwa okna postanowiłem zatkać styropianem, dziesiątką. Miałem w tej kwestii doświadczenie, chociażby z Dzikości Serca. Na okres zimowy piwniczne okno zatykałem właśnie styropianem, a specjalnie obmurowane zewnętrzne zagłębienie zasypywałem trocinami lub szyszkami kładąc na nie drewnianą pokrywę. Gdy kiedyś w grudniu przyjechaliśmy, na dworze panował mróz -20 st., w domu było - 9, a w piwnicy 0. Żona nie chciała z niej wychodzić. Pisałem już o tym, ale szkodzi nic!
Od ręki dokonałem też prostego zabiegu. W pomieszczeniu, w którym stoi kocioł zamknąłem po prostu drzwi odgradzające je od tych z ziejącą dziurą. Nie wiem, dlaczego nie zrobiłem tego już dawno? Nadmiar spraw? Zaćmienie umysłowe?
Przed wyjazdem do Buster Keatona pierwszy raz zaszpachlowałem dwie dziury w kuchni, pozostałość po mocowaniach drabinkowego kaloryfera. Były na tyle duże, że wiedziałem, że od razu nie da rady je zatkać, że trzeba etapami, bo inaczej szpachla nie wyschnie, a jeśli nawet, to popęka.

Do Buster Keatona jechaliśmy w przedziwnej aurze. Coś padało, czy sypało, a jednocześnie przez chmury prześwitywało słońce. I sporą część drogi towarzyszyła nam piękna tęcza. Mocna i wyraźna. W grudniu!
Schody zrobiły na nas wrażenie. Swoją wielkością i masą oraz wykończeniem. Metalowa konstrukcja furtki oraz słupki były też gotowe.
- A panowie, wywiercicie na dole i na górze otwory, żebym ja mógł do niej przytwierdzić sztachety?
- Tak, ale my to zrobimy. - Pan niech tylko je pomaluje, gdy będziemy w Belgii.
- A zamek macie?
- Wszystko mamy i będziemy montować na miejscu. - nawet nie było jego zamierzeniem mnie uspokajać. Po prostu odpowiadał na pytania.
- A ta półka za kuchnią?
- Mamy już stalowe płaskowniki - pokazał kupę żelastwa - i jutro, a jak nie, to w piątek rano ją zrobimy przed przyjazdem do was.
Przeszło to nasze wyobrażenie, żeby tak było można z rana, w piątek, ot tak, zrobić. Te prace w stali kategoryzowaliśmy do grupy czarów, cudów i pewnej magii. Tym bardziej, im bardziej oni szli w lakonizm. 
W Łańcuchowej Wsi, dzięki wskazówkom Buster Keatona, kupiliśmy piękną choinkę.
- Po 50 zł jak leci... - odpowiedział facet. Wiele się nie zastanawialiśmy, skoro w City były po 90, a w Uzdrowisku po 140!

W domu zabrałem się za wieszanie karnisza i zasłony tuż przy drzwiach i schodach prowadzących do piwnicy (piwnic). Żona wcześniej kilka razy stała w tym miejscu, zanim zabrałem się do roboty, i za każdym razem słyszałem Ale im bliżej jestem drzwi, tym większy chłód, po czym wołała mnie, żebym zobaczył, a raczej poczuł. Po wszystkim poprawiło się znacznie.
Idąc tym tropem Żona postanowiła moimi rękami zrealizować kolejny swój plan, a mianowicie odgrodzić kotarą salon od schodów prowadzących zeń na górę i na dół, do holu. Po dyskusji wyszło nam, że optymalnie będzie z różnych względów odgrodzić tylko te schody do holu. Czekała nas kolejna wizyta w Leroy Merlin i to jeszcze przed świętami.
Biorąc pod uwagę fakt, że Żona rozgryzła nadrzędne dla kotła jego wewnętrzne sterowanie i sterownik zewnętrzny, radiowy, który nagle zaczął współpracować logicznie z kotłem (zadawała przy tym wiele razy retoryczne pytanie A czy jakiś fachowiec nie mógł nam tego po prostu powiedzieć?) oraz nasze dotychczasowe zabiegi, trzeba było powiedzieć, że skutecznie całego systemu ogrzewania domu się uczymy. Dość wyjaśnić, że dzienne zużycie gazu (Żona skrupulatnie zapisuje stan licznika) spadło z pierwotnego 14,5 m3 najpierw do 11, a ostatnio nawet do 2, czym się dość mocno przejęliśmy, bo tyle gazu zużywaliśmy latem do ogrzewania wody użytkowej. To by oznaczało, że dom jest nieogrzewany, co oczywiście rozmija się z prawdą. Przemyślane palenie w kuchni i w kominku i wszystkie wymienione zabiegi spowodowały osiągnięcie tego stanu granicznego.
- A po co nam i to? - Żona poszła dalej. - Wodę ciepłą możemy przecież mieć grzejąc ją w garze na kuchni?!... - Tylko, żeby nie było tak, jak z tym koniem i Cyganem, który odzwyczajał konia jeść...
Trzeba jednak wyjaśnić, że większego grzania nie unikniemy, gdy pojawią się goście. Bo na razie u nich nie grzejemy. Tak czy owak, na pewno nie będzie to 14,5 m3 dziennie. 
Przez te nasze oszczędności i racjonalizację biedne PGNIG się zapłacze.

Gdy kotara pięknie wisiała, postanowiłem przełamać w sobie kolejne opory i "psa do jeża". Wokół drzwi prowadzących z holu do gości kleiłem ościeżnicę, te trzy deski, które były odpadły po tym, jak je przykleiłem taśmą obustronnie klejącą. Miałem kleić Mamutem, a jego nigdy nie używałem. Słyszałem takie opinie, że klei świetnie i na amen. Bałem się, że działa mniej więcej, jak Kropelka. Gdybym deskę źle od razu przyłożył, to kaplica. Już ani w lewo, ani w prawo, do góry, czy w dół. Poza tym jest tak gęsty, że trudno się go wyciska! słyszałem. Nic z tych rzeczy. Dawał się wycisnąć bez specjalnego wysiłku z mojej strony, a ułożenie przyklejonych desek mogłem długo poprawiać. Zrobiłem idealnie z dużą satysfakcją. Teraz nic, tylko Mamut

Po II Posiłku zadzwonił przedświątecznie Syn. Może się okazać, że na Wigilii u nich będzie sporo osób, jakieś 16. Pojawi się nawet szwagier, ten "od siostry" i być może drugi, ten "od żony". A co dalej, to nie wiadomo. Przy okazji wszystkich  obgadaliśmy i oplotkowaliśmy. I jak to w życiu, materiał był obfity.
Musiało zejść na politykę, zwłaszcza że Syn, przypomnę, głosował na Konfederację. Rozmawialiśmy raczej rzeczowo, bez przytyków i złośliwości. A potem o wszelkich sprawach bieżących, w tym o zbliżających się feriach.
Opowiedziałem mu o różnorodnych cenach choinek.
- A wiesz tato, ja od jakiegoś czasu mam taką taktykę... - Idę po nią w dzień Wigilii, możliwie jak najpóźniej. - I kupuję za bezcen. - A raz facet odezwał się do mnie A bierz pan za darmo, bo co ja z tym zrobię?!...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
CZWARTEK (21.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Mimo że zasnąłem o 22.00, czyli późno, jak na mnie. Mimo Blogowych i rozruchu przy drewnie do południa było  coraz bardziej schyłkowo na tyle, że musiałem położyć się na godzinę. Ale gdy wstałem, wcale nie było lepiej. Może przez pogodę - cały dzień było szaro i padało.
Jedynym sympatyczniejszym dopołudniowym elementem (emelentem) był fakt, że jakaś ekipa robotników nagle zaparkowała przed naszym domem i zaczęła hałasować i tłuc się. I natychmiast do niej dołączył Fafik. Wyszedłem więc zaciekawiony i się zdumiałem. Z jednej trzeciej Pięknej Uliczki były wycięte stare latarnie. Gdyby nie on, jutro wyjeżdżając do City (jednak) ciężko byśmy się zdziwili z tego powodu i z powodu, że nie wiedzielibyśmy, kiedy to się stało. Bo przecież prace te nie należały do najcichszych. Otrzymaliśmy więc od Uzdrowiska drobny przedświąteczny prezent.

Dzisiaj 50-te urodziny obchodziła Najlepsza Sekretarka w UE. Zachowawczo napisałem smsa z pytaniem Od której (może też być "o której") mogę zadzwonić, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać i żeby nie musiała pani dyskretnie (i tak nie będę widział, ale może dać się wyczuć) patrzeć na zegarek i/lub przebierać nogami spiesząc się gdziekolwiek, albo być zmęczoną dniem, życiem, albo wreszcie przedłużającą się rozmową ze mną?
Odpisała: Dzień dobry, no właśnie dzisiaj trochę kiepsko z czasem :) Ale może jutro? Będę miała już wolne, to spokojnie będę mogła poświęcić się miłej rozmowie :) Ale z góry dziękuję za życzenia :)
To smsowo złożyliśmy jej życzenia i umówiliśmy się na jutro w południe. Bo z proponowanej przeze mnie 10.00 powiało zgrozą i ta pora została definitywnie przez Najlepszą Sekretarkę w UE odrzucona.
 
Wracając z pracy zadzwoniła Córcia. Przegadaliśmy główną sprawę, czyli zbliżające się Święta, wszystkie uwikłania i trudności z nimi związane biorąc pod uwagę określone uwarunkowania rodzinne, które u niej nie są proste. Tak czy owak, we czworo zjadą do Syna na Wigilię, ale tam i z powrotem A potem się zobaczy... Martwię się tym. Dodatkowo Wnuczka od dwóch tygodni nie chodzi do przedszkola (a lubi), bo ciągle kaszle i co jakiś czas ma temperaturę. Tydzień spędziła u jednej babci, a kolejny u drugiej. Dobrze, że w szkole zaczyna się układać na linii Córcia-nauczycielka a jej uczniowie. Zaczęli wreszcie mówić po angielsku. Córcia wzięła się na sposób i nie rozumie, co się do niej mówi po polsku, gdy dany uczeń/uczennica chce wyjść do toalety, albo zjeść na lekcji kanapkę lub czegoś się napić, przeciwko czemu ona nie protestuje. Oczywiście najlepsza motywacja jest do mówienia po angielsku przy chęci wyjścia do toalety. Próby mówienia po polsku zabierają cenny czas, więc nawet uczniowie klasy drugiej, dzieciuchy, mówią wtedy płynnie w języku Albionu. Ale głód i pragnienie też nieźle motywują.
 
W trakcie mojej rozmowy z Córcią zadzwonił do Żony Justus Wspaniały z prostym pytaniem. Nie wiem, dlaczego do niej, a nie do mnie. Czyżby się krępował? Ale powiedzmy przedświątecznie i litościwie, że ze mną nie mógł rozmawiać, bo miałem zajęty telefon. I tego się trzymajmy. 
- Jak zamyka się te drzwi? - zapytał bez żadnych wstępów.
Chwilę wcześniej zadzwoniła do Żony Lekarka. Zdziwiłem się, dlaczego nie jest w pracy, bo ten telefon ewidentnie o tym świadczył. No i okazało się, że jest na zwolnieniu... lekarskim. Jej mama, która u nich, w Pięknym Miasteczku, jest od tygodnia bodajże, przywlokła ze sobą choróbsko, z którego już akurat wychodzi. Ale przelazło ono na Lekarkę i zaczyna zdaje się dopadać Justusa Wspaniałego. Lekarka podejrzewa nawet, że to może być covid (nie zorientowałem się, czy zrobiła testy). A Święta za pasem, rodzinnie skomplikowane (skąd ja to znam?), bo i Lekarka, i Justus Wspaniały zaprosili wszystkich po raz pierwszy do nich, do Pięknego Miasteczka. A wszyscy to mama Lekarki, jej syn i córka, która przyleci z Turynu oraz jej brat z bratową i dziećmi. Więc nie w kij dmuchał, a na pewno dmuchał na tyle, że gospodarze się przejęli, zwłaszcza Lekarka, która przejmuje się bardziej, bo tak ma. No i teraz to choróbsko... Dodatkowo Ziutkowi pojawiło się coś na uchu i Justus Wspaniały musiał pojechać z nim do weterynarza, a auto Justusa Wspaniałego znowu nie ładuje akumulatora. Życie.
Lekko podłamana Lekarka zadzwoniła więc do Żony, czy aby nie ma innego numeru telefonu do Młodej Polki (bo przecież nie do Młodego Niemca), bo ta nie reaguje, a w tej całej sytuacji chciałaby, aby córka, która musi przecież wrócić do Turynu zdrowa, zamieszkała gdzieś indziej. Nawet ja nie dopytywałbym, a co dopiero Żona, po co oddzielne lokum dla córki, skoro w święta na pewno będą się ze sobą kontaktować i wtedy metoda kropelkowa albo inna może zadziałać.
Żona zabrała się za robotę. Oczywiście mogła podsunąć Lekarce inne miejsca noclegowe w Pięknej Dolinie ze świadomością świątecznego braku miejsc, ale przecież nie o to chodziło. Na messengerze Młoda Polka zareagowała, ale potem nie wiedzieć, czy na skutek pytań Żony, czy na skutek telefonów Lekarki Młoda Polka do niej oddzwoniła. I okazało się, że w Święta jest wolne górne mieszkanie. Stąd obecność Justusa Wspaniałego, który chyba przyszedł, żeby coś przygotować, przynieść, nie wiem. I przy wychodzeniu odbił się od słynnego ryglowego zamykania "naszych" drzwi. Ledwo Żona zaczęła mu tłumaczyć, przerwał jej.
- O, już przyszła pani...
"Widziałem" te schody, z których spadłem, te drzwi i całą aurę i się wzruszyłem. Starzeję się, chyba...
W sumie całą sytuacją mocno się przejęliśmy, bo chcemy, żeby Lekarce, Justusowi Wspaniałemu i pozostałym te Święta po prostu wypaliły i żeby wszyscy byli zadowoleni. Wiadomo, że do końca nie jest to możliwe, zwłaszcza w przypadku mamy Lekarki i chyba jej bratowej, ale jednak. Poczuliśmy ulgę, bo przecież Dziwny Dom jest położony tylko 300 m od domu Lekarki i Justusa Wspaniałego, a o to dokładnie chodziło.

Przed II Posiłkiem przeniosłem się z pisaniem na górę, do mojego biura, żeby Żonie nie przeszkadzać w kuchennym krzątaniu się -  gotowaniu dla nas i dla Pieska. Żona protestowała, ale ogaciłem się i nawet na górze bardzo szybko zdjąłem czapkę, bo było mi za gorąco. Nie dziwota, skoro panowała temperatura aż ... 19 stopni.
 
Po II Posiłku zadzwoniliśmy do Kobiety Pracującej. Dzisiaj kończyła 68 lat. A poznaliśmy się 22 lata temu. Wtedy szukaliśmy sekretarki i ona się zgłosiła. Po spotkaniu i rozmowie nie przyjęliśmy jej, bo... miała za duże kwalifikacje. Za to za rok zaproponowaliśmy jej stanowisko dyrektora Szkoły. Przez cztery lata pełniła tę funkcję (ja w tym czasie "stałem się" prezesem), a potem służbowo się rozstaliśmy, bo zdaje się, że nie dogadaliśmy się co do finansów. Ale nie rozstaliśmy się na gruncie towarzyskim. Poznaliśmy jej męża, Janko Walskiego. Wiele spotkań u nas i u nich, noclegi, sylwestry i zwykłe spotkania. Byli jednymi z tych, którzy poznali Dzikość Serca. Ostatnio kontakty osobiste mocno osłabły z powodu spraw codziennych. Ale niewątpliwie dokładały się do tego różnice poglądów. Kiedyś tam, przez przypadek, okazało się, że istniały one od dawna, ale nigdy nie nabrzmiewały. Ostatnie jednak pisowskie lata były już zupełnie dla nas niestrawne, stąd w  kontaktach telefonicznych i smsowych nigdy spraw polityki nie podejmowaliśmy. Między innymi dlatego, że zdawaliśmy sobie sprawę, że się od nich nie odczepimy, a to za sprawą Janko Walskiego, wytrawnego i nużącego w tej sytuacji dyskutanta, któremu nigdy nie odmawialiśmy wiedzy, inteligencji i poczucia humoru, w 100.% wypełnionego misją narodową i wszelkimi teoriami spiskowymi. Takie klasyczne BÓG HONOR OJCZYZNA. Ciekawe, jak by mu się oglądało prześmiewczy polski serial, pokazywany świeżo na Netfliksie, 1670, w którym, jak w soczewce producenci pokazują te wszystkie polskie cechy tak hołubione przez narodowców, w tym PiS - sobiepaństwo, zawiść, głupota, ortodoksyjny zdawałoby się, ale płytki, pobieżny i nietolerancyjny katolicyzm, liberum veto, głębokie przekonanie o swojej wartości, wszystkowiedzenielepiej, my wybrańcy Boga, nietolerancja w każdej możliwej sferze życia społecznego, ciemnota i ciasnota umysłowa, bezrozumny wyzysk chłopów, lenistwo, pogarda dla innych, pogarda dla pozytywistycznej pracy, wszechobecne duchowieństwo ze swoimi ziemskimi przywilejami, tradycje szlacheckie tej warstwy społecznej, która ostatecznie doprowadziła do upadku Rzplitej. Można by wymieniać i wymieniać. 
To wymienię tylko jeden cytat z serialu: Bóg, honor, ojczyzna. To trzy najczęstsze przyczyny zgonów polskich szlachciców.
Kilka miesięcy temu Janko Walski na chwilę wpadł do Uzdrowiska na występ jakiegoś twórcy, o którym nie mieliśmy pojęcia, że istnieje. Tego dnia akurat byłem bodajże w Metropolii, albo na jakimś wyjeździe. Żona zaprosiła Janko Walskiego na kawę, ale nie znalazł czasu (bez moich przytyków i złośliwości) i do nas nie zajrzał. Żona z ciekawości wybrała się z Pieskiem do Zdroju, gdzie ten występ miał miejsce i który mocno zachwalał Janko Walski i Żonę zapraszał. Ale gdy w połowie drogi ze sceny usłyszała słowa przy akompaniamencie gitary ... Już różaniec, różaniec, różaniec, wytaczają żołnierze na szaniec..., zawróciła.
Dzisiaj po obgadaniu wszystkiego, co obgadać się  dało z wyjątkiem polityki, oczywiście, znowu ich zapraszaliśmy do Uzdrowiska. Nie wiadomo, czy przyjadą, czy nie, ale potencjalne alibi "żeby nie" w postaci ich pieska zniwelowaliśmy. Tedy zobaczymy. Ale w razie czego będziemy unikać tematów politycznych zwłaszcza w świetle ostatnich zmian w Polsce. Będzie trudno, ale obie strony powinny dać radę.

Wieczorem Listonosz przyniósł obfitą korespondencję. Po raz pierwszy w całości do nas, a nie do poprzednich właścicieli, do których różne instytucje z uporem maniaka przysyłają do tej pory listy i przesyłki. Przekazujemy je ich przyjaciółce, która mieszka w Uzdrowisku.
Przyszły dwa listy z MZK. Z głównej siedziby i z filii. Oba podpisane przez tego samego prezesa. Napracował się. Jeden zawierał umowę (po pół roku od naszego wniosku), a drugi wiadomą już nam sprawę dotyczącą wymiany wodomierza ogrodowego. Pismo to miało stosowną urzędniczą nadbudowę.
Przyszła też dziwna faktura z Tauronu, z której wynikało, że w tym samym terminie mamy do zapłaty różne kwoty, chyba, co bardzo prawdopodobne, obie naraz. Czeka nas, to znaczy Żonę, telefonowanie do infolinii i rozmowa ze sztuczną inteligencją. Koszmar!
Najciekawsza i najsympatyczniejsza korespondencja przyszła z... Kanady. Od Kanadyjczyka, Dwunastolatki i Pół-Indianina. Życzenia świąteczne pisane ręką Kanadyjczyka dla mnie, Żony's, dla Wnuka-IV i III (w tej kolejności). Były rysunki, charakterystyczne, wykonane ręką siedmiolatka (a  może już ośmiolatka), w tym oczywiście szachownicy. Komedia. 
Skontaktowałem się z jego dziadkami, żeby dokładnie rozszyfrować adres pocztowy. Bo mam zamiar po Świętach, może po Nowym Roku, do Kanadyjczyka napisać. Dziadkowie przekazali mi garść informacji. Ich wnuk nadal maniacko gra w szachy, więc sobie nie robię nadziei na przyszły rok, kiedy z rodzicami przyleci do Polski. Poza tym uczy się grać na gitarze i ćwiczy karate.
 
Muszę zaznaczyć, że dzisiaj, od 14.00, czułem się już świetnie. Niepotrzebnie poinformowałem o tym Żonę.
- To przez te zasrane węglowodany do południa czułeś się źle! - od razu ją dźgnęło. - Wczoraj chciałam zrobić ci niepotrzebnie niespodziankę na II Posiłek. - I do zupy na żołądkach dodałam ci twoje pyszne "komórki ziemniaczane" i komosę.
 
 Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu Mad Men.
  
PIĄTEK (22.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
To znaczy o 06.20, bo nie mogłem zwlec się z łóżka. 
Dzisiaj oficjalnie rozpoczęła się Zima. Przyklepana. Ona oczywiście o tym nie wiedziała, że miała nastać dzisiaj i nic nie robiąc sobie z ludzkich ustaleń wparowała do świata wcześniej. Przez to może wcześniej się skończy, niż ustalili ludzie.
Tak czy owak, mamy początek astronomicznej zimy i najkrótszy dzień w roku. Każdy kolejny musi być dłuższy. Czekaliśmy na ten moment z Żoną już gdzieś od końca października, a na pewno od zmiany czasu. Więc teraz będzie z górki i ani się obejrzymy, jak świętować będziemy... Wielkanoc.
Rano na tarasie dałem się zaskoczyć. Padało śnieżno-wodną bryją, ale uzbierało się z jakieś 2 cm śniegu. 

Jeszcze przed I Posiłkiem przyjechał Buster Keaton z bratem. Wtargali we dwóch do przedpokoju ciężką stalową ramę i zaczęli zdejmować buty. Zaprotestowałem.
- Ale mieliśmy z góry znieść jakiś regał?!...
Całkiem zapomniałem.
Bez problemów między kuchnię a ścianę wstawili ramę, na styk, i od razu była tam zawsze. Idealnie! 
Na dodatek lewa pionowa ścianka miała na dole małe wycięcie, na kabelek, bo za kuchnią jest elektryczne gniazdko. Że też o wszystkim pamiętali!
Regał okazał się nadspodziewanie ciężki, a przede wszystkim gabarytowo trudny, stąd bracia musieli kombinować. Bo inaczej przechodził przez drzwi, inaczej przez schody, a najtrudniej było nad olbrzymim narożnikiem. Ale dwa niskie harpagany dały radę bez żadnych szkód i podziwialiśmy.
- Płaskowniki kosztowały 150 zł, robocizna 100, razem 250. - zwięźle poinformował Buster Keaton.
Wręczyłem 300.
- To za regał. - wyjaśniłem.
- Dla nas to było bardzo ważne!... - dodała Żona.
Gdy odprowadziliśmy ich do przedpokoju i gdy zaczęli ubierać buty, zaczęliśmy ich dopytywać, jak spędzą Święta. I  wyszło, że raczej oddzielnie.
- No tak - skomentowałem - cały rok jesteście razem, to przynajmniej w Święta oddzielnie...
Roześmiali się szczerze i jak na nich mocno. Ale do wybuchu śmiechu było daleko. Nie ten typ.

Zaraz po tym zamieszaniu rozmawiałem z Wielkim Woźnym. Naczelnik z powrotem jest w Metropolii. Nadal nie ma z nim kontaktu. Ośrodek rehabilitacyjny, w którym miał być umieszczony i wszystko z nim było umówione, nagle zrobił nieludzką, bez nomen omen, woltę i zobaczywszy stan Naczelnika oznajmił jego żonie, że nie ma takich możliwości rehabilitacyjnych. Wybuchła więc afera. Żona Naczelnika wydobyła z siebie kolejne porcje desperackiej energii i dopięła swego. Więc go przyjęli z takim zastrzeżeniem, że jeśli po roku stan Naczelnika się nie poprawi, będzie go musiała oddać do hospicjum. Ciężko mi to pisać, ale musiałem się zdobyć na chłodną relację.
Byliśmy z Wielkim Woźnym przygnębieni.

Zaraz po wcześniejszym I Posiłku pojechaliśmy do City. Wiedzieliśmy, co może być za dwie, trzy godziny. Gdy o 13.00 bezkorkowo wracaliśmy,  w stronę Głównej Galerii Handlowej ciągnął się przerażający sznur samochodów, stojących lub przesuwających się o 2-3 metry.
W Leroy Merlin kupiliśmy kolejne styropiany, karnisz i świąteczne ozdóbki, w Jysku kolejną zasłonę, a w Biedronce drobiazgi, takie bardziej pod Q-Wnuki, bo wiadomo że żywią się inaczej.
I gdy w domu się rozpakowaliśmy, po obsuwie o dwie godziny względem umówionej dwunastej, mogliśmy spokojnie zasiąść do rozmowy z Najlepszą Sekretarką w UE. Ale problemu nie było.
Wystarczy powiedzieć, że rozmawialiśmy godzinę i 18 minut. Przejechaliśmy przez jej sprawy zawodowe (nadal pracuje w nowej szkole), wszystkie nasze w Uzdrowisku, a nawet jeszcze w Wakacyjnej Wsi, rodzinne jej i nasze, zdrowotne, przez Szkołę i wszelkie plotkarskie, które się tylko dały. Po rozmowie zdziwiłem się, że nie zahaczyliśmy o politykę. Może dlatego, że jej i nasze poglądy były zawsze takie same.
- Muszę powiedzieć, że pan był moim najlepszym szefem, jakiego miałam! - zaskoczyła mnie na koniec. I kontynuowała w tym tonie, aż mi było głupio.
No, zatkało mnie, ścisnęło w krtani, oczy się zaszkliły, a takie mocne wzruszenia to nie na mój wiek. Bo, jak zaznaczyła pewna młódka, nie wprost oczywiście, jestem człowiekiem wiekowym.
Z Żoną głośno i na bieżąco doszliśmy do wspólnego wniosku, że może ten "najlepszy szef" mógłby nie "zaistnieć", gdyby nie Najlepsza Sekretarka w UE. Bo zadziałała zawodowa chemia, następowały zawsze pozytywne sprzężenia zwrotne, istniał obopólny szacunek, zrozumienie i wyrozumiałość, poczucie humoru, lojalność, a różne braki, które nielicznie występowały, bo ideału nie ma, były przez obie strony traktowane z kulturą. Nawet w takich razach moja szefowska wredota prawie znikała. No i chyba najważniejsze - ja dawałem jej spokój w pracy w takim sensie, że wiedziała, że szef o wszystkim pamięta i że wszystko na czas będzie zrobione, a to było istotne przy jej charakterze, a ja wiedziałem, że najlepsza Sekretarka w UE o wszystkim pamięta i że wszystko na czas będzie zrobione, a to było istotne przy moim charakterze. W ten sposób tak kształtowany proces nazywa się chyba zaufaniem.
Miałem o tym nie pisać, bo trochę głupio, ale przecież dla zarejestrowania faktu musiałem.
Zaprosiliśmy Najlepszą Sekretarkę w UE do Uzdrowiska. Oczywiście razem z partnerem, którego nie omieszkaliśmy również oplotkować. Bardzo sympatycznie.

Pod wieczór, najpierw ja, a potem Żona, zabraliśmy się za wyczyszczenie regału, żeby jej otworzyć front robót - układanie na nim książek, niektórych trwających w spakowanym niebycie od ponad 4 lat.
A potem zabrałem się za wieszanie karnisza i zasłony przy schodach. Jakoś tak szło niesatysfakcjonująco i samo z siebie nie zostało skończone i odłożone na jutro.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek trzeciego sezonu Mad Men.To znaczy jego pierwszą połowę, bo już trochę wcześniej zacząłem się gubić w fabule i Żona musiała kilka razy cofać, żebym złapał sens. Ale ile razy można cofać?!
 
SOBOTA (23.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Planowo.
Znowu w nocy trochę posypało, żeby się nazywało, że to zima. Trochę taki pic na wodę, fotomontaż.
Do I Posiłku w większości pisałem. Już w trakcie jego przygotowywania od nowa wieszałem zasłonę przy schodach z salonu do holu. Żona zmieniła koncepcję i zmieniła zasłony, a to miało jeszcze raz poważny wpływ na koncepcję. Całość zawisła i prezentowała się fajnie, ale przy okazji Żona wymyśliła Ale po co nam ażurowe schody? Trzeba by je czymś zabudować... Będzie co robić.
Po I Posiłku zabrałem się za ustawianie choinki. Miało być prosto, ale nic co wydaje się... W ruch poszły Żona, dwa sekatory i... wkrętarka z funkcją wiercenia. Może dlatego, że według mnie od lat dysponujemy najlepszym stojakiem pod choinkę na świecie. A on ma przecież swoje wymagania.
Potem zawieszenie świecidełek wydawało się proste, ale nic... Stały, coroczny zestaw złożony z trzech połączonych modułów, żeby na choince było obficie, w tym roku się znarowił. Ostatni moduł, chińszczyzna, raz świecił, raz nie, w zależności od tego, gdzie się go szturchnęło. Taka sytuacja była nie do przyjęcia. Wywaliłem go, a świecidełka rozrzedziłem. Wyszło super. Choinka stoi w narożniku salonu, przy wyjściu na taras.

Żona w trakcie, gdy nóżki pyrkały na kuchni, a zapach nie pozwalał Pieskowi przebywać na górze i mu się wyluzować, znosiła kolejną partię książek, odświeżała je i ustawiała. 
- Regału nie starczy!... - bardzo szybko doszła do takiego wniosku.
Ja za jakiś czas ze wszystkimi swoimi bambetlami przeniosłem się na górę, żeby trochę popisać i zrobić porządek w papierach. A po II Posiłku zabrałem się za siebie - przedświąteczne odgruzowanie. Nie miałem zamiaru odkładać tego na jutro, na ostatnią chwilę, bo jeszcze w Święta byłbym nieodgruzowany!...
W trakcie, gdy nanosiłem drewno, Żona dała mi do degustacji wywar z nóżek w ramach konsultacji. Był pyszny. 
- Ale wiesz, że te smaki są bardziej wyraziste na gorąco?!
- Będą ok! - wyszedłem z założenia, że lepsze jest wrogiem dobrego.
I za jakiś czas dała mi do spróbowania reprezentatywną próbkę, już z lodówki. Ma swoje metody na sprawdzenie, czy galareta już się ścina, czy jeszcze trzeba odparowywać.
Była pyszna! Przed oczami miałem już tylko tę galaretę, ocet i Stumbrasa!

Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę wczorajszego odcinka Mad Men.  Na więcej mnie nie było stać w świetle jutrzejszego wstawania.
 
NIEDZIELA (24.12) - Dzień  Wigilii
No i dzisiaj wstałem o 03.50.
 
Dziesięć minut przed planem.
Musiałem nadrabiać, nadrabiać, nadrabiać i "zdanżać", "zdanżać", "zdanżać". Nie widziałem innej możliwości, jak ta z blogowym poświęceniem w świetle specyficznego przedświątecznego okresu, czyli jeszcze większego braku czasu niż zazwyczaj.
Na dworze czekała mnie niespodzianka. Pięknie dosypało śniegu. Jak ja kocham to miejsce! Fajnie byłoby, gdyby utrzymał się przez całe Święta.
Zanim Żona wstała, sporo nadgoniłem w pisaniu. A gdy ledwo zaczęła swoje 2K+2M, chciałem nosić drewno czyniąc oczywisty hałas i dyskomfort.
- No tak, ale ty wstałeś o czwartej... - Żona wykazała zrozumienie.
To ja też wykazałem i poszedłem odśnieżać. Co prawda wyraźnie nastąpiła odwilż, ale bo to wiadomo, co będzie jutro? A odśnieżone, to odśnieżone. Przy okazji po drugiej stronie ulicy sprzątnąłem bodajże sześć puszek po piwie i jedną butelkę, pozostałość po menelach kursujących tędy z menelowni do sklepu i z powrotem. To miejsce o tyle nie upatrzyli sobie do wyrzucania, jako wygodne, tylko działał inny mechanizm, który postarałem się zanalizować. Wyszło mi z dokładnością szwajcarskiego zegarka, że kupiwszy piwo w sklepie i będąc na głodzie konsumpcję rozpoczynają od razu i schodzi im akurat do tego miejsca, które sprzątnąłem. Trasę znam, zajmuje ona jakieś 3-4 minuty spacerem.
Gdy wróciłem do domu, musiałem już zabrać się za drewno. Żona nie protestowała.

Po I Posiłku na kuchni nastawiłem ziemniaki, marchew i jaja. Pilnując gotowania rozpocząłem wysyłanie smsów z życzeniami do rodziny i do wielu naszych znajomych. Do Lekarki i Justusa Wspaniałego nie trzeba było, bo zadzwonili. Justus Wspaniały od razu tajemniczo i przyciszonym głosem zastrzegł, że zaraz da na głośność, ale żebyśmy w żaden sposób nie dopytywali Lekarki o jej mamę, bo jest afera.Z dziesięciu, czy ile tam miało być osób, zrobiły się tylko cztery - gospodarze, córka Lekarki i jej mama. A jedzenia w bród. To raz. Dwa - oboje mówili głosami o niższym niż zwykle tembrze. Covid albo jakaś inna cholera. Zwłaszcza Justus Wspaniały. Miał tak zmysłowy i seksowny głos, że nie znając go mógłbym się nawet zakochać.
Ta sesja telefoniczna za chwilę miała trwać i trwać i stać się niezwykle sympatyczną, w wielu miejscach zabawną i/lub wzruszającą. Czasu mieliśmy multum. 
Na stole przygotowałem sobie ergonomiczne stanowisko do przygotowania w dwóch dużych miskach warzywnej sałatki. Krojenia miałem do cholery, ale to mnie nigdy w danym roku nie przerażało. Więc ziemniaki, marchew, jaja, jabłka, cebula, ogórki kiszone. Tylko z groszkiem i z majonezem sprawa była prosta i błyskawiczna. Po raz pierwszy udało się nam pamiętać, to znaczy Żonie, żeby do drugiej miski nie dawać majonezu, tylko zrobić to na bieżąco, gdy poprzednia sałatka zejdzie. I gdy tak zasiadłem, przy Pilsnerze Urquellu kroiłem wszystko drobno, bo Pasierbica tak lubi. Kiedyś tam, gdy sałatkę kroiła Żona, która z kolei lubi, żeby elementy (emelenty) były w dużych kawałkach, przyuważył to Dzidek i skomentował Kroisz, jak dla świni! I to weszło do kanonów naszych różnych zwrotów - Kroisz jak dla świni! albo Nie krój, jak dla świni!
Telefon położyłem obok siebie, dałem na głośność i mogłem kroić i kroić, gadać i gadać!
- z Córcią krótko - akurat jechali we czworo autostradą do brata/szwagra. Rhodesian został w domu.
- z Synem krótko - akurat byli w ogniu przygotowań i czekania na rodzinę.
- z Byłą Teściową Żony - krótko, ale bez pospiechu. Było u nich akurat Krajowe Grono Szyderców na swojej dzisiejszej pierwszej Wigilii, bo druga miała być u Babci Q-Zięcia. W tle dało się słyszeć charakterystyczny hałas wydzielany przez dzieci. Umówiliśmy się na spokojną rozmowę po Świętach albo nawet po Nowym Roku.
- z Sąsiadką Realistką - tyle, ile trzeba było, bez pośpiechu. Wigilię mieli spędzić z najmłodszym synem i jego dziewczyną, a jutro miała dojechać najstarsza córka z rodziną. Umówiliśmy się, że gdy wpadniemy w strony Pięknej Doliny, to zajrzymy do nich na pogaduszki i po... jaja. 
- z Kolegą Współpracownikiem - miało być krótko, ale się sporo wydłużyło, bo przecież Kolega Współpracownik inaczej nie może. Krótko, bo Właśnie jadę po q-teścia i za chwilę będę parkował!, a wydłużyło się Bo właśnie zaparkowałem, ale przecież możemy sobie pogadać! Zaprosiliśmy ich do Uzdrowiska.
- z Ukrainką - długo i bez pospiechu. Mieszka w Polsce od wielu lat z mężem i obecnie trzyletnią córką. Była naszą słuchaczką (świetną), a później świetną i zaangażowaną wykładowczynią w Szkole.
Pochodzi ze wschodniej części Ukrainy, więc nigdy nie znała ukraińskiego. Zawsze była święcie przekonana, że znam rosyjski, bo do niej w tym języku często zagadywałem i zmuszałem, żeby mi też tak odpowiadała. Często, gdy mnie przedstawiała różnym swoim znajomym z tamtych stron nie omieszkała ich o tym informować Szef zna rosyjski!, co zawsze mnie rozśmieszało. Miałem u niej mir.
Lubiliśmy ją i nadal z Żoną ją lubimy. Przegadaliśmy ostatnie zmiany polityczne w Polsce. Stałam w kolejce do pierwszej w nocy, żeby głosować! poinformowała w swoim stylu, spokojnie i rzeczowo. W życiu bym tego nie wymyślił, gdy wiele lat temu przyszła do Szkoły, żeby pogłębiać swoją wiedzę.
Dziękuję panu, że pan o mnie pamiętał... usłyszeliśmy na koniec. W tym jej charakterystycznym stylu.
- z Gruzinem - tyle, ile trzeba było, bez pośpiechu. On, jako jeden z nielicznych, mówi do mnie Emerytuś i nigdy mnie to nie drażniło. No, co tam, Emerytuś?! zawsze i od razu to słyszałem, gdy dzwoniłem i natychmiast dawało się wyczuć, że jest gotowy w razie czego do pomocy. Przegadaliśmy plotki o Pięknej Dolinie i oczywiście o nowym sąsiedzie, Młodym Niemcu. Ty wiesz, że ja ich, kurwa, do tej pory nie widziałem?! Ale to pierdolę! - zagadał w swoim stylu. Wiesz, że od strony Sąsiada Muzyka i przy Stawie wyjebał potężny betonowy płot?! Ale nic nie mów Sąsiadowi Muzykowi, że wiesz! Niech sam ci wszystko opowie! - dodał, gdy mu powiedziałem, że też do niego będę dzwonił.
U Gruzinki i u mamy, Pozytywnej Maryi, bez zmian. Dziękuję, Emerytuś, za telefon! - zaskoczył nas.
Zaprosiliśmy ich do Uzdrowiska.
- z Sąsiadem Muzykiem - nieprzyzwoicie długo. Rozkręcił się niesamowicie, rozmawiał z nami, jakbyśmy ledwo co się widzieli i zupełnie nie dawało się odczuć blisko rocznego rozstania. Był w takiej formie - sposób mówienia, żwawość języka, specyficzny humor, świadoma podatność na prowokację z naszej strony - jak wtedy, gdy się poznaliśmy. A to nam bardzo odpowiadało. Bo później był taki okres, że skapcaniał. 
- A słyszę, że pan coś je?! - zapytałem. - To tak można przed Wigilią?!
- To tylko, proooszę paaanaaa, orzeszki i migdały. - A to można! - pouczył mnie w swoim stylu.
Chyba z 90% rozmowy, a w zasadzie jego opowieści, przy której pękaliśmy ze śmiechu, dotyczyło Młodego Niemca. W ten sposób przygotowywał sobie grunt, żeby na końcu powiedzieć On jest pierdolnięty!
Ciekawi są ci nasi następcy. Szwed okazał się jebnięty, a teraz Młody Niemiec pierdolnięty. Czyżbyśmy mieli jakąś moc?!
Dopytaliśmy Sąsiada Muzyka o rodzinę, o której opowiadał znowu w swoim stylu. Niby normalnie, ale czuło się specyficzny humor. Zaprosiliśmy ich do Uzdrowiska.
- z Dzidkiem - dość długo, tyle, ile trzeba było. Nie pamiętał tego powiedzenia o świni swojego autorstwa, ale oczywiście się uśmiał w swoim stylu. Święta spędzają z Tańczącą z Kulami w domu i nawet swoją obecnością zaszczycili ich synowie, zwłaszcza najstarszy, który przyjechał z Niemiec ze swoją wieloletnią partnerką,... Chinką. Jest ok! - odpowiedział nadal w swoim stylu, gdy dopytywaliśmy. - Wyślę wam zdjęcia! - gdy dalej drążyliśmy. Przegadaliśmy ich ostatnie plany z kupnem mieszkania w innej części Polski i zaprosiliśmy do Uzdrowiska.
 
Co rozmowa, to inna bajka. Humor pomieszany ze wzruszeniami. Niesamowite. 
Żona uczestniczyła we wszystkich. Co jakiś czas, gdy przygotowania pozwalały, podchodziła i z doskoku dopytywała lub komentowała.  
Przyjemność rozmowy z Mądrym Leśnikiem i Dziką Ziemianką, Zaprzyjaźnioną Szkołą oraz Czarną Palącą odłożyliśmy sobie na jutro. Żeby sympatycznych wrażeń zostało na później. 
Gdy byłem w końcowej fazie przygotowania sałatki, już takiej degustacyjnej, Żona zgodziła się, abym w nieoficjalnej wigilijnej części zjadł nóżki. Nie mogłem się oprzeć. I gdy pojawił się ocet oraz Stumbras, zrobił się z tego zupełnie niespodziewanie krwisty Nieokrzesany Bal Murzynów.
Już później, w salonie, przystąpiliśmy do części oficjalnej. A w niej był tylko pyszny karp wyjęty świeżo z piekarnika. Nic więcej, bo byliśmy już najedzeni.
Dziwna była ta Wigilia i taka kompletnie wyluzowana.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie kolejnego odcinka Mad Men. W okolicach 1/3 Żona zaczęła dla mnie cofać i po którymś razie zdecydowała, że to nie ma sensu. Wszystko przez ten Nieokrzesany Bal Murzynów. Przy okazji - moje serdeczne pozdrowienia dla Po Puszczy Chodzącej, Prawnika Gitarzysty i... Sofoklesa. Będą wiedzieć, z jakiej to okazji.
 
PONIEDZIAŁEK (25.12) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Ledwo co się wyrobiłem,  a już na dole była Żona. Ale wszelkie poranne procedury zostały spełnione.
Na dworze +7 i zero śniegu. Jak ja kocham to miejsce!
Od rana sporo pisałem ująwszy się ambicją, żeby dzisiaj, bo to jednak poniedziałek, opublikować bez zaległości.
Oboje z Żoną daliśmy radę jeszcze przed przyjazdem Krajowego Grona Szyderców popakować prezenty. Była to oczywista oczywistość.

Grono przyjechało o 13.10.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy. I wysłał dwa smsy. Jednego z wyraźną groźbą, drugiego z przesłaniem Wierzymy w moc postanowień zahaczającym już o nowy rok. Zgłupieć można od tego. Poza tym przyszły dwa smsy informujące, że usiłował się dodzwonić. Biedny.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W Wigilię?!  Tak się złożyło, że Pani w amoku przedświątecznym zapomniała o Piesku, którego wypuściła na ogród. Widocznie stał i stał przed drzwiami, kumulował i kumulował, aż wreszcie wydał z siebie ten wielki lampucerowaty dźwięk rozbawiając nas i dziwując. To samo powtórzyło się dzisiaj. Czyżby w Święta?...
Godzina publikacji 17.01.
 
I cytat tygodnia: 
Ktoś powiedział mi, że życie to młyńskie koło. Obraca się. Sztuka polega na tym, żeby zatykać nos, kiedy się jest pod wodą, i nie dostać zawrotu głowy, kiedy jest się na górze. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista, Afroamerykanin)

poniedziałek, 18 grudnia 2023

18.12.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 15 dni.
 
WTOREK (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Fafik szczekał już o 04.00.  Wyszczekał się i poszedł spać. Ja już tak sobie. Ale i tak miałem dobrze, bo wczoraj po obejrzeniu kolejnego odcinka Mad Men spałem już o 20.30. A 7,5 godziny zdrowego nieprzerwanego snu starszym ludziom w zupełności wystarcza, a przynajmniej powinno wystarczać, jak mawiał Syn. Dawno już tego nie mówi. Widocznie ojciec zmądrzał.
Rano cyzelowałem wpis i nigdzie nie musiałem się spieszyć, bo gruntowne odgruzowanie się przed wyjazdem do Metropolii miałem już za sobą. Zrobiłem to w sobotę. Pozostała więc drobna kosmetyka, żeby było można pokazać się ludziom.
A ponieważ nie musiałem się nigdzie spieszyć, to zrobiłem sobie onan polityczny. Byłem szczęśliwy, że Donald Tusk został wreszcie premierem. Bo prorokowałem, że PiS będzie u władzy jeszcze przez 17 lat. Razem ćwierć wieku! Jaka zgroza! 
Z wielką ulgą oglądałem różne fragmenty z wczorajszego posiedzenia sejmu. I nawet nie oburzyłem się na słowa Jarosława Kaczyńskiego kierowane do nowego premiera Nie wiem, kim byli pańscy dziadkowie, ale wiem jedno, pan jest niemieckim agentem. Było mi tylko wstyd, że przez 8 lat ludzie jego pokroju majstrowali przy polskiej rzeczywistości. Nie mogłem zrozumieć, skąd ta ciągła, konsekwentna pisowska mowa nienawiści. Czyżby aż taką charyzmę miał ten kurdupel, że tak namieszał w głowach swoim pretorianom? (Pretorianie; kohorty pretoriańskie, przyboczna straż cesarzy starożytnego Rzymu. Nazwa oddziałów pochodzi od słowa praetorium, oznaczającego schronienie dowódcy w obozie). 
Czytałem, że niektórzy komentatorzy oburzali się albo dziwili, że marszałek sejmu w momencie wtargnięcia na mównicę prezesa PiS-u nie wyłączył mikrofonu. Uważam, że Hołownia zrobił to świadomie i z premedytacją wiedząc co będzie. Że za chwilę Kaczyński pokaże całemu światu swoje 
prawdziwe psychopatyczne oblicze.
 
Do Metropolii wyjechałem tuż po południu. Całą drogę (godzina i 40 minut) towarzyszyła mi iście wiosenna pogoda. Gdyby ktoś mnie zrzucił z kosmosu w ten obszar, to mógłbym równie dobrze powiedzieć, że jest marzec.
W Szkole kilka osób jeszcze mnie pamiętało. Akurat trafiłem na takiego portiera, bo się ostał, no i odwiedziłem zarządzającego budynkiem w imieniu właściciela. Przyjemnie było odwiedzić stare śmieci, które mocno się zmieniły. Na korytarzach zmieniono płytki i drzwi (te nowe takie nowoczesne, "zimne", takie jak wszędzie, odhumanizowane), a we wszystkich pomieszczeniach pojawiły się, industrialne srebrne rury, oznaka jednolitej i wspólnej wentylacji.
Nowy Dyrektor przytył, co nie omieszkałem mu wytknąć. Co prawda nie wyglądało to źle przy jego wzroście, bo zrobił się z niego kawał chłopa, ale uważać musi, bo ma przecież dopiero 47 lat. Zgodnie z umową opowiedziałem mu, co się wydarzyło u nas przez ostatnie 2 lata. Swego czasu on z Otwartą Na Wyzwania byli u nas w Wakacyjnej Wsi, a my z rewizytą u nich w ich nowo wybudowanym domu, więc obie strony wiedziały, o czym się mówi. Poza tym jednak łączyła nas Szkoła.
Zaprosiłem całą rodzinę do Uzdrowiska, ale ich przyjazd byłby możliwy najwcześniej na wiosnę, skoro Otwarta Na Wyzwania miała termin porodu w najbliższy piątek. 
Gdy już się wydawało, że będziemy mogli pakować do Inteligentnego Auta wszystkie moje prace, Nowy Dyrektor skorzystał z okazji i zaangażował mnie w poszukiwania dokumentacji jednego z absolwentów, który gdzieś posiał swój dyplom i chciałby uzyskać jego duplikat. Całość poszukiwań zajęła nam pół godziny, ale miałem satysfakcję i doszedłem do wniosku, że gdzieś po 2-3 dniach aklimatyzacji mógłbym z powrotem Szkołę prowadzić. Wszystkie dokumenty odnalazłem (tak je prowadziłem, żeby kiedyś właśnie można było je odnaleźć) i wytłumaczyłem, jak trzeba, nomen omen, odpis dyplomu zrobić, bo duplikat z racji braku druków już nie był możliwy. 
Miałem z tego satysfakcję, poza tym z faktu, że mogłem pomóc Nowemu Dyrektorowi, który, mimo upływu lat, nadal w kwestiach dokumentacyjnych błądzi niczym dziecko we mgle. Trochę skóra mi cierpła (przecież nie "cierpiała", chociaż może trochę jednak tak jako składowa organizmu) na samą myśl, że kiedyś Nowy Dyrektor tą niechęcią do papierów może sobie poważnie zaszkodzić.
Przy pomocy dwóch słuchaczy załadunek poszedł sprawnie. Musiałem położyć tylne siedzenia, tyle tego było. 
 
Gdy wyjeżdżałem, zaczęły się metropolialne godziny szczytu, a dodatkowo ta strefa miasta zaczęła się charakteryzować tym, że z ulic dwupasmowych zrobiono jednopasmowe i przeorganizowano cały ruch w celu zwiększenia korków. Zresztą dalej wcale nie było lepiej. Wszystko razem spowodowało, że do Teściowej spóźniłem się pół godziny. Moje usiłowania, aby stojąc w korkach telefonicznie ją o tym powiadomić, spełzały na niczym, bo telefonu nie odbierała. Odebrała idealnie w momencie, w którym powinienem był się u niej pojawić i na wiadomość o moich trudnościach z punktualnym dotarciem wyraźnie zmarkotniała. Wiedziałem, że musiała trzymać dla mnie obiad "na parze" i że będzie musiała to zrobić drugi raz, a to się wiązało z kosztami.
Z Teściową nie widziałem się jakieś 9 miesięcy, czyli od czasu kiedy wyszło, że kolejny raz, jako jej zięć, nie rozumiem serca matki, czyli jej stosunku do jej syna. I mniej więcej tyle samo ze sobą nie rozmawialiśmy. Ale sytuacja od jakiegoś czasu się zmieniła, bo jej syn, czyli Szwagier, zajmowany pokój opuścił i czuło się, gdy przyjechałem, z powrotem normalną atmosferę, a nie tę przyciężkawą, kiedy to trzeba było rozmawiać półgłosem, teściowa była cały czas spięta, chodziła na paluszkach i, gdy musiała zapukać do "pokoju syna" i się do niego odezwać w jakiejś sprawie, robiła to z ciężkim sercem i pod strachem bożym, żeby nie ruszać zbytnio zgniłego jaja. Fatalnie to znosiłem, mówiąc szczerze wkurwiało mnie to niemożebnie, bo ta paranoja udzielała się i mi.

A dzisiaj bez stresu mogłem zjeść pyszną zupę fasolową na boczku i kawałek indyka z warzywami z niewielką ilością jakiegoś płaskiego makaronu. Nie zdążyłem skończyć, gdy przyjechał właściciel mieszkania. Docierał do nas godzinę, a miał do pokonania odcinek, który normalnie zająłby mu 7-8 minut. Od kilku godzin tęskniłem za Uzdrowiskiem.
Zanim zjadłem, mogliśmy porozmawiać o polityce i dobrze się złożyło, bo miał takie same poglądy, jak ja. A potem zabraliśmy się za rozliczenia, czyli jak zwykle w grudniu każdego roku. Tym razem były szczególnie trudne z racji podwyżek i ich korekt, które pojawiały się wielokrotnie w jego trakcie, ale system, który dawno wprowadziłem i któremu bezdyskusyjnie ufa Teściowa i sam właściciel, trudnościom podołał.
Jeszcze tylko, już przed windą, porozmawialiśmy sobie cichcem o synu Teściowej, i mogłem jechać do Nie Naszego Mieszkania. Po drodze wydarzyło się trochę, ale o tym w następnym wpisie, jeśli nie zapomnę.

Nie Nasze Mieszkanie staje się powoli obce. Siedem i pół roku temu do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś, oprócz tych pierwszych tygodni zamieszkiwania, użyję o nim ponownie określenia "obce". Wpływa na to wiele czynników. I sam nie wiem, który jest decydujący, ale chyba kilka jednocześnie. Na pewno sporadyczne w nim przebywanie, które wiąże się już tylko z takim hotelowym przespaniem się i nie ma tej całej otoczki codzienności, która Nie Nasze Mieszkanie udomawiała. Są jeszcze co prawda nasze rzeczy, w tym kuchenne, ale już zgromadzone w sypialni, takie bardziej nie do normalnego używania, a raczej czekające na ostateczną wyprowadzkę. Ciuchy też zostały przetrzebione i łazienkowe akcesoria, więc jeśli się zdarza dwudobowy pobyt, to trzeba nieźle się nagłówkować, co ze sobą brać, bo nie pamiętamy, co zostało. A to powoduje, że już nie jedziemy, tak jak dawniej, całkowicie do siebie. Nie mamy już takiego komfortu, do którego siłą rzeczy  zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Poza tym nie jedziemy do siebie, bo teraz już za każdym razem pytamy Przyjaciółkę  Pasierbicy, czy można. Nigdy nie spotykamy się z odmową. Znając ją planowany przez nią remont może nastąpić za wiele lat, a nawet wcale, ale jednak w naszych głowach  to tkwi.
A dzisiaj zobaczyłem wyraźne ślady, co prawda nieliczne, jej bytności. Na pewno chwilowe, ale ta świadomość... W pokoju leżała sterta jakichś dziwnych, opakowanych w folie, poduszek, chyba. Nie za bardzo to konweniowało z planowanym remontem, ale u Przyjaciółki Pasierbicy niewiele rzeczy jest nas w stanie zdziwić i zaskoczyć. Działa niekonwencjonalnie, że użyję takiego określenia. 
Za to po raz pierwszy po przyjeździe zastałem zakręcone kaloryfery. I słusznie. Natychmiast je odkręciłem, bo przy Pilsnerze Urquellu planowałem zrobić sobie wieczór z polityką. 
Nie wpadłbym nigdy na to, że będzie to wieczór z psycholami, a na pewno z jednym, posłem Braunem. Był uprzejmy zgasić w kuluarach sejmu gaśnicą proszkową świece chanukowe. Tradycję zapalania ich w Pałacu Prezydenckim zainicjował w grudniu 2006 prezydent... Lech Kaczyński, a w Sejmie zapalano je od 2007 roku. Pan Grzegorz Braun porównał to żydowskie święto do satanistycznego kultu.
Niektórzy to mają fajnych kolegów w tej Konfederacji...
Kładłem się spać o 22.30, a kiedy dałem radę usnąć, to już inna bajka.
 
ŚRODA (13.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
A już o 05.25 ruszyłem w drogę do Uzdrowiska.
Pięć godzin, 25 minut i 42 lata temu wprowadzono w Polsce stan wojenny. Znowu przed oczami stanęły mi obrazy z tamtego czasu. Zaskoczenie, szok, zima, ponuro, dezorganizacja, a potem smutek. A za jakiś czas dostosowanie się do realiów, bo życie ma swoje prawa. 
Tak było z życiem i dzisiaj. W trakcie szybkiej parzonki, żeby jako tako wrócić do przytomności, przywracałem Nie Nasze Mieszkanie do wczoraj zastanego stanu. Było o tyle łatwo, że wystarczyło z powrotem zabrać swoje przywiezione rzeczy i, jak zwykle dopilnować zamknięcia zaworów gazowych i wodnych. Ale mimo tego było już trochę inaczej. Nadal tkwił element (emelent) obcości.
Pogłębił się chociażby z tego względu, że postanowiłem zabrać ze sobą kilka moich świętych segregatorów oraz liczne prezenty, które dostałem na pożegnalnym wieczorku trzy i pół roku temu od moich nauczycieli, a które tyle czasu przeleżały, bo w Wakacyjnej Wsi nie miałem za bardzo co z nimi zrobić. Będziemy musieli z Żoną zdecydowanie, jednym wyjazdem, zabrać gros naszych rzeczy, które jednak nadal dominują, a zostawić najbardziej podstawowe z podstawowych. Nieuchronnie nadchodzi czas wyprowadzki.
Zamykając Nie Nasze Mieszkanie cudem przypomniałem sobie o zakręceniu kaloryferów.

Całą drogę jechałem w ciemnościach, a tego nie cierpię. Sytuację ratowały na krajowej trzy białe linie towarzyszące przez całą drogę, no i znajomość trasy. Za to pogarszała ją kawalkada aut jadących w przeciwny niż mój kierunek z różnie ustawionymi światłami, które często oślepiały na "sympatyczny" ułamek sekundy. Metropolia porannie zasysała wszystkich. Potrafiła robić to nawet z odległości 105. km, bo sznur aut trwał i trwał, dopóki nie zjechałem do Uzdrowiska.
W domu byłem o 07.10. Żona trochę zszokowała się moją obecnością. Akurat wstała i już na górze, w łazience, opracowywała w myślach swój samodzielny poranny rozruch.
Więc poranek miała inny niż zazwyczaj, bo przy Blogowych siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Przywiozłem jej wiadomości ze świata. A więc sporo ich przekazałem o Nowym Dyrektorze i jego rodzinie, o Szkole i co mnie w niej zastało, o właścicielu budynku i zmianach, które wprowadził, o samej Metropolii widzianej oczami kierowcy i wreszcie o Teściowej i rozliczeniach z właścicielem wynajmowanego przez nas mieszkania. 
 
O 09.00 przyszedł Fachowiec. Wszystkie kaloryfery i zawory sobie pofotografował i opisał, i zdał nam relację, co będzie robił i kiedy przyjdzie. Miało to być pojutrze, więc ustaliliśmy, że w czwartek po południu wyłączamy kocioł, żeby w piątek rano nie spuszczać z układu centralnego ogrzewania ciepłej wody, a wraz z nią złotówek. 
Nietypowość poranka ciągnęła się dalej aż do I Posiłku. Bo najpierw zadzwoniła Teściowa w sprawie prezentu. Kupiła córce sweterek dopytując mnie, gdy byłem u niej w sprawie rocznych rozliczeń, czy ładny. Skąd miałem wiedzieć, zwłaszcza przy specyficznym podejściu Żony do wszelkiego rodzaju ciuchów? Na tyle specyficznym, że w życiu sam nie odważyłbym się jej kupić czegokolwiek z tej materii. Zrobiłem to raz, ale wtedy szedłem na pewniaka. Żona cierpiała na deficyt nocnych koszul z długimi rękawami. Wszędzie oczywiście sprzedawali modne, z krótkimi, a Żona ma modę... 
W jakimś sklepie, który zapamiętałem i nawet cudem zapamiętałem jego położenie w Wielkiej Galerii, bo przecież nie nazwę, Żona trafiła na takie z długimi, ale już w domu ubolewała, że od razu nie kupiła sobie drugiej. Więc za kolejnego dnia, kiedy dawno było po 2K+2M (przypomnę: Koszula i Kawa + Milczenie i Myślenie) dopadłem koszulę gdzieś złożoną i ją sfotografowałem x 2 - fason i rozmiar. I następnym razem, gdy byłem sam w Metropolii, od razu poszedłem do tego sklepu. A pamięć  wzrokową ciągle mam bardzo dobrą. Pierwszej napotkanej pani sprzedawczyni bez żadnych zbędnych wstępów pokazałem zdjęcie ze słowami Takie dwie poproszę! Z wejściem, opłaceniem i wyjściem oraz biorąc pod uwagę hektary powierzchni sklepowej trwało to może ze trzy minuty, zwłaszcza że pani widząc takiego gościa nie usiłowała przy okazji wcisnąć mu coś jeszcze. Pisałem już o tym, ale jak powiedział pewien Żyd w cukierni przyszedłszy po pączki Szkodzi nic! Proszę dwóch!
Prezent okazał się trafiony. Żona będzie sweterek nosić, co Teściowa przyjęła z zadowoleniem, a ja z ulgą. 
 
Nietypowość poranka ciągnęła się dalej. Bo zaraz po 2K+2M zaprosiłem Żonę do laptopa i obejrzeliśmy The best of Hołownia. Wczoraj wieczorem natrafiłem i się uśmiałem, a dzisiaj zrobiliśmy to wspólnie. Nigdy bym nie podejrzewał, że sam z własnej i nieprzymuszonej woli będę chciał oglądać fragmenty wystąpień Marszałka Sejmu.
W końcu po I Posiłku pojechaliśmy do City, ale i tam zachowaliśmy się nietypowo, bo uwinęliśmy się błyskawicznie i jeszcze przed południem byliśmy z powrotem w domu.
Od razu zabrałem się za opróżnianie Inteligentnego Auta z wszelakich fotograficznych prac, których nawiozłem bez liku. Złożyłem je w piwnicy, takiej najbardziej suchej, najsuchszej, czyli suchszej względem innych. Przy okazji myślałem, że stopniowanie przymiotnika "suchy" jest nieregularne. Ale zostawiłem niuansowo obie formy.
Gdy w końcu sprzątnąłem z pochyłego wjazdu/wyjazdu z garażu mokre, gnijące liście, za co zabierałem się ładny kawałek czasu, mimo że wielokrotnie o mało się nie zabijałem schodząc(!), mogłem schować Inteligentne Auto. Z racji pogody mógłbym tego nie robić, ale ciągle ćwiczę i sprawdzam, na ile mnie stać w kwestii odległości miedzy bocznymi lusterkami a ramami dźwigni automatycznej garażowej bramy. Na razie, tfu, tfu(!) stać mnie na sporo. 

Po poprzedniej nocy byłem oczywiście nieprzytomny, ale jakoś nie ciągnęło mnie do godzinnej drzemki. Czas ten poświęciłem na uporządkowanie papierów i spory onan sportowo-polityczny.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.

Dzisiaj o 08.47 napisał Po Morzach Pływający dokładając się takim późnym mailem do nietypowości poranka.
Ja widzę to tak.
1.Wy się wyprowadzicie, a pies dalej będzie szczekał.
2. Nie wytrzymasz nerwowo i zabijesz psa, a potem wsadzą Ciebie do więzienia.
3. Spróbujesz negocjacji,ale sąsiedzi powiedzą" wydolność Tomku w swoim domku" i się wyprowadzicie.
4. Sprawa znajdzie się w sądzie. Będzie ciągnęła się do śmierci psa, ale się nie skończy ponieważ sąsiedzi kupią kolejnego szczekającego psa.
5. Kupicie od sąsiadów psa i będzie szczekał u Was.
6. Tak czy tak wyprowadzicie się.

Miłego dnia
PMP
(pis. oryg.; zmiana moja)

CZWARTEK (14.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
A Żona przez Pieska 20 minut przed standardowym czasem. Najpierw Piesek kręcił się porannie przy mnie, czego nigdy nie robi,  a potem poszedł durnowaty na górę i piszczał pod drzwiami sypialni. Ostatecznie chodziło chyba o kupę, bo w końcu rączo wybiegł na ogród, gdy go wypuściłem,  ale po powrocie nadal popiskiwał niczym ptaszek, a to mogło oznaczać jedno - sugerował, aby mu dać jeść. Ale o tej porze mógł sobie tylko o tym pomarzyć - w tym względzie nawet Żona była twarda twierdząc, że to grubo za wcześnie. W końcu okazało się, że Pieskowi strasznie chciało się pić. Wypił z miski resztki wody, a potem całą świeżą. I zadowolony wreszcie poszedł na legowisko spać. Wszystko bardzo nietypowo, jak na niego.
 
Rano naszło mnie na wiosnę. Powodowany jakimś dziwnym impulsem nagle porzuciłem laptopa i wszelkie onany, ogaciłem się i wyszedłem z wielką przyjemnością i radością do ogrodu. Gołym okiem było widać, słychać i czuć, że Wiosna czeka tuż za rogiem. A skoro tak, należało przygotować jej jakieś sensowne powitanie. Po sporej przerwie kontynuowałem urządzanie w szklarni roboczego kącika. W regale uzupełniłem półki, na których mogłem układać różne drobiazgi, a na jego zewnętrzu powbijałem gwoździe i mogłem na nich wieszać narzędzia. O dwie deski uzupełniłem blat w stole i przyoblekłem je, tak jak jego resztę, ceratą. Aż się prosiło robić na nim sadzonki.
Potem dobrałem się do ziemi ze skrzyni, która sama się rozwalała, a ja po jej opróżnieniu miałem tylko ten proces przyspieszyć. I pyszną, przesianą ziemię zacząłem zwozić do szklarni. Całą jej prawą stronę względem wybrukowanej ścieżki biegnącej przez szklarnię na przestrzał, od drzwi do drzwi, praktycznie centralnie, opróżniłem ze wszelkiego rodzaju badziewia, potrzebnych i niepotrzebnych na pierwszy rzut oka rzeczy, narzędzi i płyt betonowych tworzących spory podest, z którego nic nie wynikało, no może z wyjątkiem pretekstu do tworzenia stałego bajzlu. W ten sposób odzyskałem sporą część uprawną. Tylko tuż przy wejściu, po prawej stronie, już po swojemu ułożyłem nowy podeścik, taki podręczny, bo i tak w tym miejscu z racji małej ilości światła mogłyby rosnąć co najwyżej chwasty.
Zaczęło być obiecująco, ale w końcu czekał I Posiłek, a po nim musieliśmy wyjechać w sprawach.

Jakiś czas temu przyszedł do nas pan brygadzista z wodociągów odczytać stany liczników do spisywanej wreszcie umowy i przy okazji poczęstował nas dwiema informacjami. Z końcem tego roku kończyła się legalizacja ogrodowego wodomierza i należało na własny koszt przed sezonem ogrodowym (do 1. kwietnia) założyć nowy, radiowy. A z drugiej wynikało, że jesteśmy potencjalnie niebezpiecznymi mieszkańcami Uzdrowiska i że możemy do ogólnej sieci wpuszczać z naszego domu zanieczyszczenia i w sieci wodę skażać bakteryjnie. Nie wnikałem w jaki sposób moglibyśmy to zrobić, chociaż sprawa była ciekawa, ale też nie należało dyskutować z unijnymi wytycznymi, zdaje się.
- Przy głównym liczniku musicie państwo wstawić antyskażeniowy zawór. - Oczywiście na własny koszt. - dodał, bo widocznie nie lubił niejasnych sytuacji.
Ale miło nas poinformował na skutek moich nacisków, a wręcz domagania się, żebyśmy nie musieli wyważać otwartych drzwi, żeby podał nam namiary na jakiegoś sprytnego z jego firmy, który nam to zrobi. Trochę się krygował, ale po moim Przecież zrobi to po godzinach pracy! zmiękł. Trzeba dać kolegom zarobić.
I w tych sprawach ruszyliśmy do sąsiedniej gminy w poszukiwaniu wodociągów. Już na miejscu, gdy dopytywałem tubylców o tę firmę, Żona nagle wysiadła z auta i głośno zainterweniowała.
- Przecież to ma być w innej miejscowości!...
Nie wiem, dlaczego akurat w tym momencie Żona uzmysłowiła sobie mój błąd, bo ja chyba do samego końca, czyli do wkurwu, bym go sobie nie uświadomił. Pomyliły mi się one, bo nie dość, że obie na "S", to na dodatek, złośliwie, na "Sz". Ale nie było problemu, bo tu wszędzie blisko. Coś jak w Powiecie.
Po tej "nowej" miejscowości trochę błądziliśmy, aż w końcu zadzwoniliśmy do macierzystej firmy w Uzdrowisku, pani nas przełączyła do ich filii i byliśmy w domu. Okazało się, że filia mieści się koło oczyszczalni, koło której z kolei przejeżdżaliśmy za każdym razem jadąc do domu z City. Była praktycznie pod nosem.
Sympatyczna pani poinformowała nas, że właśnie jest gotowe oficjalne pismo kierowane do nas informujące o tym, o czym poinformował już nas pan brygadzista. Jednocześnie wyjaśniła, że jeszcze jeden licznik ogrodowy ma na stanie, ale...
- Ale teraz panu nie opłaca się wymieniać, bo legalizowany był w tym roku, legalizacja jest ważna 5 lat, a pan musi wymienić do końca marca przyszłego roku, czyli do rozpoczęcia ogrodowego sezonu. - To proszę poczekać na początek roku, na te z legalizacją 2024.
- Ok, ale my i tak do pani się wybieramy...
Zaczęła wyjaśniać od nowa, że po co, że nam się teraz nie opłaca...
- Nie, nie - przerwałem jej. - Przyjedziemy po to pismo, po co ma pani niepotrzebnie wysyłać...
- Ale ono jest jeszcze niepodpisane przez prezesa. - broniła się rękami i nogami.
- A to jest ten sam prezes, z Uzdrowiska? - zapytałem ostrożnie.
- Taaak.... - odpowiedziała jeszcze ostrożniej.
- A to my będziemy czekać na jego podpis pół roku... - skomentowałem.
Pani się roześmiała, ale natychmiast wyhamowała, bo nie wypadało.
- To przyjedziemy, żeby zobaczyć, gdzie pani urzęduje.
- Przecież może pan zobaczyć na początku przyszłego roku, gdy przyjedzie pan po wodomierz. - dalej się broniła.
Żona dokładnie się z nią zgadzała tłumacząc mi, że pani po prostu nie chce nas niepotrzebnie fatygować.
Skapitulowała dopiero wtedy, gdy jej wyjaśniłem, gdzie jesteśmy, że wracamy do Uzdrowiska i że przecież będziemy przejeżdżać obok. Żona na miejscu wolała zostać w Inteligentnym Aucie.
Pani i jej kolega, biurko obok, nadal byli sympatyczni, pani dodatkowo przezorna. Pod pozorem niefatygowania mnie zapisała sobie numer telefonu Żony dodając z jasnym przesłaniem.
- Zadzwonię, gdy już nowe wodomierze będą na stanie. - Nie będzie pan musiał niepotrzebnie przyjeżdżać... - zawiesiła głos z uśmiechem.
Po czym odniosła się do pisma informując mnie, że do kupienia będą dwa rodzaje wodomierzy.
- Jeden za 60 zł netto, drugi za dziewięćdziesiąt...
- A czym się różnią?
- Dokładnością.
Widocznie miałem na twarzy niezrozumienie połączone z powątpiewaniem, bo wtrącił się kolega.
- Te precyzyjne, tzw. objętościowe (wolumetryczne) potrafią nawet mierzyć pobór wody co do kropli.
- A po co taka precyzja, skoro i tak rozliczamy się do pełnych metrów sześciennych? - drążyłem.
- Bo te wirnikowe można było oszukiwać i, na przykład przy małym przepływie, takim ciurkaniu kroplami, potrafiły nie reagować.
- Całe życie takie miałem i szkoda, że o tym nie wiedziałem... - westchnąłem licząc na właściwą reakcję. Nie zawiodłem się.
Nie chciałem z oczywistych względów, żeby nie utwierdzić pani całkowicie w przekonaniu, że absolutnie miała rację odwodząc mnie od przyjazdu do niej, przeprowadzić prostych obliczeń. No i poza tym w aucie czekała Żona.
Bo skoro rozliczamy się co do metra, to: jeden metr sześcienny zawiera 1.000 (tysiąc) litrów, czyli 1.000.000 (milion mililitrów). Przyjmując, że jedna standardowa kropla wody ma objętość 0,05 ml, wychodzi, że jeden metr zawiera takich kropel 20.000.000 (dwadzieścia milionów). I idąc dalej - przyjmijmy, że w jednym rodzinnym gospodarstwie znajdzie się jeden złośliwy kran, który mimo stałego dokręcania "na chama" zawsze, systematycznie, ciągle i bezustannie cieknie, na tyle że wszyscy domownicy do tego faktu się przyzwyczaili i przestali w końcu na ten irytujący przypadek reagować i przyjmijmy, dla łatwości obliczeń, że jedna kropla spada co 10 sekund, to wychodzi, że w minutę takich kropel spadnie sześć. I dalej:
6 kropel x 60 minut x 24 godziny = 8.640 kropel na dobę.
20.000.000 kropel : 8.640 kropel/doba = około 2.315 dób, za przeproszeniem.
2.315 : 365 dni w roku nie licząc lat przestępnych = 6,3 lat. Przez taki okres albo odbiorca byłby w plecy 1 m3 przy precyzyjnych pomiarach, albo wodociągi przy zafałszowanych. Praktycznie bez znaczenia.
Ale! Ale skoro Uzdrowisko liczy mniej więcej 6 tysięcy mieszkańców, sprawa robi się poważna. Bo powiedzmy, że w danym gospodarstwie mieszka średnio trzech osobników, czyli jest dwa tysiące gospodarstw, i dalej, tyle samo cieknących kranów, a poza tym w wielu sanatoriach jest kranów bez liku, to przyjmując drugie tyle cieknących, może wyjść sumarycznie nie jeden cieknący kran na dobę, a 4 tysiące.
I taki 1 m3 idzie w kanał w przeciągu 2.315 : 4.000 = 0,6 doby, powiedzmy że w pół , czyli 2 m3 strat dla wodociągów w ciągu doby. Razy 30 dób, ciągle za przeproszeniem, wychodzi 60 m3, a to jest już jakiś grosz, zwłaszcza że doliczy się opłaty za ścieki.
Polityka wymiany wodomierzy na precyzyjne jest więc jak najbardziej wskazana. Zwłaszcza, że ani się obejrzymy wody w Polsce i na świecie zacznie brakować. W różnych krajach już tak się dzieje, stąd, na przykład, w Izraelu żaden budynek nie zostanie zaakceptowany do budowy, jeśli nie ma w nim przewidzianego systemu zużycia tzw. wody szarej. U nas jeszcze w tej kwestii się nie ocknięto.
W domu z ciekawości wyczytałem,  że elementy pomiarowe są w przypadku wodomierzy objętościowych wykonane z tworzywa sztucznego, praktycznie nie ma możliwości zakłócenia ich pracy przez stosowanie silnych magnesów. Konstrukcja uniemożliwia też innego rodzaju ingerencje fałszujące wyniki, jak choćby stosowane w wodomierzach wirnikowych przedmuchiwanie sprężonym powietrzem, co wywoływało cofanie liczydła.
No głowę dałbym sobie uciąć, że te wyżej wspomniane kombinacje zmierzające do fałszowania wyników pomiarów dotyczą tylko jednej nacji - Polaków.
Dowiedziałem się też, że wodomierz objętościowy ma bardzo niski próg rozruchu, co oznacza, że jest w stanie zarejestrować również niewielkie przepływy, związane z drobnymi przeciekami w instalacji znajdującej się za nim czy też np. niedokręconymi kranami, z których kapie woda.
U nas główny licznik jest już nowego typu, więc nawet, gdyby w głowie zaświtała mi myśl dzika, to nie mam już szans wystartować do niego z silnym magnesem lub sprężonym powietrzem. A więc ileś potencjalnych spraw mi odpadło.

W TYM MIEJSCU Żona ponownie zacznie czytać. Przerwała w momencie "Bo skoro rozliczamy się co do metra...". Podobnie zrobiłaby Kobieta Pracująca, gdyby czytała. Dawno przestała Bo tyle szczegółów!...
W aucie złożyłem Żonie krótką relację z mojego pobytu i pojechaliśmy do "głównego" MZK (tam, gdzie urzęduje prezes) złożyć wreszcie dwa egzemplarze umowy. Oba przysłane do nas pocztą z miesiąc temu. Oczywiście nie były podpisane przez prezesa, ale i Żona też tego nie zrobiła, bo umowy jej nie pokazałem, Przestudiowałem ją tylko dokładnie i miałem parę pytań, ale w nie Żony jakoś nie wtajemniczyłem. I to był duży błąd. Bo zaraz na wejściu, a było tuż przed 15.00, przed końcem dnia pracy, kiedy konkretna dla sprawy pani już dawno nic nie robiła i od tego czasu szykowała się do wyjścia z "pracy", między nią a mną zaiskrzyło. Nie lubię, gdy urzędnik, tu urzędniczka, po pierwsze robi mi łaskę (napiszmy to w niechlujny, smsowy sposób, a sens będzie zupełnie inny - a tylko jedna kreseczka), po drugie nie odpowiada na zadane przeze mnie pytania, to znaczy odpowiada, ale na inne, których nie zadałem. Ostatecznie podpisaną umowę zostawiliśmy, ale natychmiast, w aucie, Żona się do mnie dobrała, nomen omen. I zrąbała mnie jak burą sukę.
- Ty nie widzisz swojej mowy ciała! ... - Od  razu, na wejściu, wprowadzasz złą atmosferę. - Poza tym czułam się, jak idiotka, bo nic mi o tej umowie nie powiedziałeś, nie wyjaśniłeś i nie uprzedziłeś, że masz jakieś wątpliwości... - Wiesz, jak się czułam?!
To tak w wielkim skrócie. Starałem się ukazać swoje stanowisko, zwrócić uwagę Żony na mowę ciała tej pani, która, gdy ledwo pojawiliśmy się w drzwiach, przewróciła oczami i ciężko westchnęła, zwrócić uwagę, kto z tą mową ciała wystartował pierwszy, ale wszystko psu na budę się zdało.
- Już ci twój syn ostatnio powiedział... 

Do domu wracaliśmy w nieciekawych nastrojach. Po drodze odebraliśmy 5 paczek, w Intermarche kupiłem Stumbrasa, bo w domu nie było czystej wódki, a na miejscu taki drobiazg, jak odklejone deski wokół drzwi prowadzących do gości nie były nawet w stanie pogorszyć mi nastroju. Obustronnie klejąca taśma, ta z gatunku mocnych, okazała się jednak za słaba. Deski oczyściłem i ponownie niektóre części pomalowałem. Będę je musiał przytwierdzić inną metodą.
Żeby zrzucić z siebie nieprzyjemne odium, musiałem się czymś zająć. Trochę popracowałem w drewnie, a potem obliczyłem prognozowane zużycie gazu, żeby przygotować się psychicznie na kolejny rachunek. Będzie wysoki i tylko pozostaje mieć nadzieję, że to zużycie spadnie, gdy wdrożymy nasz plan, a Fachowiec zrobi wszystko, jak należy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.

PIĄTEK (15.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona wstała jak zwykle, ale od razu była całkowicie, dziennie ubrana, co wzbudziło moje podejrzenie. Mógłbym to sobie wyjaśnić faktem przyjścia Fachowca, ale do tego było jeszcze sporo czasu. Podejrzenia się sprawdziły, gdy nagle pojawiła się w kuchni z Blogową, odsunęła krzesło przy stole i usiadła zdecydowanym ruchem naprzeciwko mnie. 
- No mów, co jest grane, o co ci chodzi i dlaczego ostatnio tak się zachowujesz.?! - wypaliła.
Jednak. Przewidziała, że ubrana w szlafrok być może nie będzie miała tej siły przebicia. I w sobie i do mnie.
- Nic nie jest grane, o nic mi nie chodzi i zachowuję się normalnie... - odpowiedziałem spokojnie, ale wewnętrznie natychmiast rozedrgany, grając na zwłokę i rżnąc głupa.
- No proszę cię, nie opowiadaj bzdur, przecież cię znam!
Fakt, zna mnie.
Po kilku jeszcze podobnych ping pongach ustąpiłem.
- Bardzo źle się czuję po ostatnich scysjach z tobą. - nawiązałem do wczorajszej i do tej, kiedy próbowałem regulować pracę kotła. 
I tak od słowa do słowa Żona wydusiła, co mi dolega i zdiagnozowała moją postawę. Spokojnie przerzucaliśmy się argumentami, co było wartością samą w sobie. Rozmowa była ciężka, długa i trudna, czyli taka, której jeszcze pięć lat temu mógłbym nie znieść. A dzisiaj po niej poczułem ulgę i musiałem sam wobec siebie przyznać, że była ozdrowieńcza.
Wynik? - pewne kwestie, zwłaszcza mojego zachowania w potencjalnie konfliktogennych sytuacjach omówiliśmy i ustaliliśmy warunki brzegowe. Czyli odbył się taki dyplomatyczny Wersal, ale z konkretnymi wynikami.

O 09.00 przyjechał Fachowiec i od razu zabrał się do roboty. Nie chciał ani kawy, ani herbaty, ani żadnego innego poczęstunku.
- Wszystko mam. - poinformował z naturalnym uśmiechem. Przy okazji wydusiłem z niego, że ma 54 lata i nawet dowiedziałem się Jestem prawicowcem. Więcej na ten temat nie dyskutowaliśmy. Nie było sensu w żadnym aspekcie.
On pracował, a ja przeprowadziłem spokojnie onan sportowo-polityczny, bo wcześniej nie było kiedy z wiadomych względów.
A potem na I Posiłek Żona zaproponowała śledzie w śmietanie, bo wczoraj je zrobiła. Więc nie mogło się obyć bez trzech pepysów Stumbrasa, chociaż dopiero była godzina 10.00. Wesołe jest życie emeryta, że sparafrazuję.
Zastanawiałem się nawet, co o tym wszystkim mógł sobie pomyśleć Fachowiec, ale chyba nic, bo tak był skupiony na swojej robocie, że chyba nawet mojego "śniadania" nie zauważył. Parę razy słyszałem, jak coś do siebie gadał, żeby widocznie podsumować jakieś wnioski i ułożyć sobie w głowie hydrauliczne sprawy, tajemnicze, bo przecież wywodziły się z Tajemniczego Domu. O wszystkich wspólnych ustaleniach pamiętał, nie trzeba było nad nim stać. Przypominał stylem pracy i zachowaniem ekipę z Biszkopcika, która go remontowała i według której można było regulować zegarki. Czterech chłopa przyjeżdżało o 07.00 i natychmiast zaczynało pracę. Robili sobie dwie przerwy na odpoczynek i posiłek, i znikali punkt 16.00. I tak przez tydzień. Wszystko było zrobione idealnie, a nawet więcej. I nigdy niczego od nas nie potrzebowali. Nawet potrzebne narzędzia mieli własne.
W skrytości podziwiałem pracę Fachowca. Gdy spuścił wodę z układu centralnego ogrzewania, zabrał się za pierwszy etap i żadną miarą nie zaczynał drugiego i kolejnego, gdy poprzedniego nie skończył.
Na pierwszy ogień poszły dwa żeliwne grzejniki we wnęce salonu. Wyciął je, można powiedzieć w piździec, i ich kosztogenna i bezsensowna działalność dobiegła kresu. Pozostała tylko wmontowana przez niego specjalna plastikowa rurka, bo obieg przecież musiał być zamknięty.
Potem wstawił kulowy zawór na grzejniku Faviera, popularnym fawirze, tym przy drzwiach tarasowych, a później na tym pod schodami, przy wejściu z holu do salonu. Obu tych prac obawialiśmy się najbardziej, bo istniało ryzyko komplikacji. Nawet kiedyś pytaliśmy brata Buster Keatona, czy w razie czego przyjadą ze spawarką, gdyby którąś z rur przy fawirze "urwało" i trzeba byłoby kawałek dospawać. Na końcu, w ramach grubych prac, wyciął w kuchni, również w piździec, kaloryfer drabinkowy, który po ostatnich działaniach remontowych Szefa Fachowców stał tam ni przypiął, ni przyłatał, prostopadle do ściany, zupełnie nie pełniąc swojej funkcji. Demontaż grzejnika drabinkowego w naszej łazience na górze był już tylko formalnością. Musiał to zrobić, żeby wstawić zawór, ale zanim mogło to nastąpić, jutro miał od nowa grzejnik przymocować do ściany.
Po grubych pracach przyszedł czas na wymianę lub wstawienie w ogóle termozaworów na omówionych wcześniej grzejnikach.
- Hydraulicznie dzisiaj dotknąłem aż czterech różnych technik hydraulicznych... - poinformował nas pod koniec pracy, gdy się zwijał. - Miałem do czynienia ze stalą, miedzią i dwoma rodzajami plastiku.
Było wyraźnie widać, że to mu dało pewną zawodową satysfakcję.
Wyjechał gdzieś o 17.00. Na jutro umówiliśmy się, że zamotuje wspomniany grzejnik drabinkowy w łazience, cały układ napełni z powrotem wodą, po czym system uruchomi i będzie sprawdzał szczelności.
Popołudnie spędziliśmy z ulgą. Nie było żadnych niespodzianek, ani dewastacji.

Równolegle z Fachowcem pracowałem i ja. Po I Posiłku zrobiłem spory zapas drewna, a potem znowu przyszła wiosna. Zrobiłem kolejne porządki w szklarni i nawiozłem cztery taczki przesianej ziemi. Duża przyjemność.
Żona miała inną. W piekarniku, w swojej ulubionej kuchni, piekła całego kurczaka. II Posiłek był pyszny. Piesek też tak uważał.
Wieczorem mocno okutani obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. Ale, o dziwo, w nocy zrzuciłem ze swojej części narzutę. Dawała za dużą sensoryczność, a przez to temperaturę. Było mi zwyczajnie za gorąco.
 
SOBOTA (16.12)
No i dzisiaj wstałem  o 05.10.
 
Wyspany, bo wczoraj usnąłem o 20.10.
W łazience było 17 st., na dole w salonie 18. Sprawdziłem u gości - 12,5 stopnia. A na dworze +1. 
Dopiero po rozpaleniu w kominku i w kuchni siadłem przy stole do porannego onanu.W kurtce, żeby nie przekroczyć bariery potencjału w kierunku niepotrzebnego przechłodzenia się. Bo później trzeba by barierę pokonywać z powrotem, w przeciwną stronę, a do tego potrzebna byłaby, np. sosnówka. Tak z samego rana?!...

O 09.00 przyjechał Fachowiec. Zakończył montaż drabinkowego grzejnika, napełnił cały układ i zabrał się razem z Żoną za uruchamianie kotła. Byłem zbędny i nawet do głowy nie przyszło mi, aby mieć pretensję. Odwrotnie, byłem zachwycony, że przy tej szczegółowej analizie, dzielenia włosa, nie muszę być. Więc od razu ostro popracowałem w drewnie. A potem zająłem się finezją i po Ślusarzu naprawiłem wejściową furtkę. Na prośbę Żony. Zabierałem się do niej, znaczy do furtki, wiele tygodni, ale dzisiaj miarka się przebrała. Jakiś bezczelny kutas wszedł bez dzwonienia na posesję i po niej myszkował. Furtka mu to umożliwiła, bo wystarczyło lekko ją pchnąć i można było bezczelnie wchodzić. Gnój wielokrotnie i ośliźgle tłumaczył się Żonie, która go przyuważyła, i ją przepraszał, bo chciał niby sprawdzić, czy jego dziecko nie wrzuciło tutaj zabawki. Szkoda, że mnie tam akurat nie było, bo bym chujowi sprawdził. Według Żony był mocno podejrzany Bo za mocno i za często przepraszał. A mógł przecież zwyczajnie zadzwonić, bo po pracach Elektryka Wszechstronnego dzwonek u furtki już działał.
Miałem więc dodatkowy pałer do tej roboty. Na sporej adrenalinie i wkurwie po tym myszkującym, nomen omen, kutasie, usunąłem wszystkie niedoróbki Ślusarza. Najpierw za pomocą podkładek zwiększyłem dystans pomiędzy słupem furtki a kątownikiem, potem gumówką  wyszlifowałem w nim większy obszar, aby wkładka zamka nie musiała o niego haczyć, to samo zrobiłem z pionowa deską furtki, która również haczyła, a na koniec skróciłem o 5 mm elektromagnetyczną wkładkę, pozostałość po dawnym domofonie, żeby rygiel poziomy mógł w nią wchodzić. Naprawdę, nie chcę już pisać " za przeproszeniem" albo "nomen omen", Ale co mogę poradzić, panie kapralu, że mnie wszystko kojarzy się z dupą!
Zamek furtki zamykał się podwójnie. Niech teraz kutas spróbuje!...

Dzisiaj Wiosna znowu wypędziła mnie do ogrodu. I do szklarni. Nie żebym się opierał. Znowu przesiewałem ziemię i woziłem ją do szklarni, taką czarną, aksamitną i pachnącą. Nie mogłem się oprzeć, żeby nie brać jej do rąk i nie rozgniatać w palcach, aby w ten sposób móc poczuć tę jej specyficzną aksamitność.
- Jeszcze zima się nie zaczęła, a ty już szykujesz się do wiosny! - Żona przyszła, żeby zobaczyć i się pośmiać.
Gdy zrobiło się ciemno, zjedliśmy II Posiłek, a potem zrobiliśmy porządek po Fachowcu. Sprzątnął po sobie, ale to nadal fachowiec, mężczyzna i nie u siebie w domu. Pretensji nie mieliśmy jednak żadnych.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. W sypialni już nie ścinało z zimna, bo kocioł grzał i nie było w układzie żadnych nieszczelności.

Dzisiaj minęło pół roku, gdy mieszkamy w Uzdrowisku, na Pięknej Uliczce i w Tajemniczym Domu.
To tylko 6 miesięcy, ale jednak wydaje się, że Nasza Wieś jest już tylko odległym wspomnieniem.
Fakt półrocznicy zaakcentowaliśmy jutro, w niedzielę, która przez to, między innymi, była niedzielą. Ale o tym w następnym wpisie.

PONIEDZIAŁEK (18.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Żona słysząc widocznie moje poranne tłuczenie się, a może czując moją negatywną energię zaraz po mnie też wstała i przyszła do łazienki.
- Ten gnój przez całą noc nie pracował! - zakomunikowałem. - Teraz dopiero zaczął... - niepotrzebnie informowałem, bo ledwo co ciepłe kaloryfery w sypialni i w łazience go zdradzały. 
Żona zupełnie się nie przejęła.
- Chyba już wiem , co robić... - śmiała się nawet.
- Ale, gdy nadal w nocy nie będzie pracował, to go walnę z chucka w ten durny elektroniczny łeb! - Gnój jeden!
Żona wybuchnęła śmiechem, a nie to było moim zamiarem. Jeszcze by tego brakowało, żeby, rozbudzona, o tej porze razem ze mną zeszła na dół. Znalazłbym się w porannym nieprzyjemnym zaskoczeniu i chaosie. Co prawda nie mam swojego 2K+2M, ale mam swój rytm, kolejność, wszystko razem zmierzające do tego, żeby sytuacja była opanowana i żebym z codzienną satysfakcją mógł spokojnie zasiąść do pierwszej Blogowej.
Żona musiała wybuchnąć śmiechem, bo zawsze w takich sytuacjach przypomina się jej Powiat i zakup dla mnie piżamy w sklepie starej daty, w którym można było kupić, na przykład, nietaliowane i nieslimowane koszule, z czym w Metropolii był już duży kłopot. Pisałem zdaje się o tym ale Szkodzi nic! Proszę dwóch!
Wtedy w malutkiej przymierzalni oddzielonej od sklepu cienką kotarą przymierzałem piżamę i widocznie czułem się w niej świetnie, wygodnie, bo nagle z chucka właśnie, z półobrotu, prawą stopą precyzyjnie strzeliłem w wyłącznik światła usytuowany gdzieś na metr czterdzieści od podłogi wydając z siebie stosowne wojownicze odgłosy. Światło zgasło i to, oraz absurd całej sytuacji (malutka klitka, słuchowy kontakt z obsługą sklepu, moje siwe włosy), w której się uczestniczyło i nic z tym nie można było zrobić, doprowadził Żonę do łez.
Każdego z nas dotknął ten stan, niezwykle ciężki, w którym, gdy masz powód do idiotycznego śmiechu, a nie możesz pod żadnym pozorem nim wybuchnąć, to wtedy tym bardziej organizm zmusza cię, żebyś wybuchnął. Chyba jest to jego reakcja obronna, żeby odreagować i wpaść w zbawienną głupawkę. Osobie w takim stanie już dalej niewiele potrzeba. Wystarczy chociażby pokazać jej bez sensu dowolny palec, a będzie miała nadal problemy, żeby z niego wyjść i się uspokoić. 
 
Żona wstała tuż przed 08.00.
- No i widzisz, co narobiłeś?! - Rozbudziłeś mnie tymi swoimi głupotami!... - Nie mogłam długo zasnąć, a potem zawsze, gdy późno zasnę, to tak się kończy! - patrzyła na mnie z wyrzutem.
Ani to późne wstanie, ani zarzut mi nie przeszkadzały. Może to jest metoda, aby wrócić do czasów Naszej Wsi, kiedy mniej więcej do tej pory rano Żony nie widziałem na oczy. (to chyba jest pleonazm
<z gr. πλεονασμός pleonasmos „nadmiar”>, potocznie lub żartobliwie masło maślane – wyrażenie, w którym jedna część wypowiedzi zawiera treść występującą także w drugiej części, zaliczane do redundantnych <nadmiarowych> połączeń wyrazowych).

Dzisiaj większość dnia pisałem i nawet Wiosna nie była w stanie wyciągnąć mnie na zewnątrz.
Przerwy przeznaczałem na posiłki, drewno i godzinną drzemkę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego nudnego smsa oraz przysłał...zwykły, ludzki list. A to rzadkość.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.00.

I cytat tygodnia:
Płacz przychodzi ludziom znacznie łatwiej niż zmiana. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista, Afroamerykanin)