poniedziałek, 29 stycznia 2024

29.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 57 dni.
 
WTOREK (23.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dwadzieścia minut przed czasem.
Wczoraj nie minęły trzy minuty od momentu publikacji, gdy zadzwoniły Q-Wnuki. Mógłbym w zapisie wnieść poprawkę, ale nie chciałem zafałszowywać rzeczywistości.
Wyraźnie piszę "zadzwonił-y"!. Czekałem na telefon od Q-Wnuka, bo Ofelia ostatnimi czasy nie zniża się do poziomu, aby komukolwiek składać życzenia, zwłaszcza przez telefon. Więc się zdrowo zszokowałem i uradowałem, gdy w pierwszej fazie rozmowy inicjatywę przejęła ona, a nie brat i gdy usłyszałem "Cześć stary!" "Cześć młoda!" odparłem z chwileczką zwłoki, bo mnie zatkało. Później już panował tylko Q-Wnuk, który mając tyle babć i dziadków miał w małym palcu składanie życzeń i od dawna czuje się w tym, jak ryba w wodzie. Według jego relacji (dopytywałem) Ofelia zaraz po tej odzywce uciekła do  swojego pokoju. Ale za jakiś czas wróciła i usłyszałem Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziadka! A potem, gdy się żegnaliśmy, usłyszałem jej głosik Pa! Zatkało mnie.
- No, no, no! - Pasierbica nie mogła wyjść ze zdumienia. - Musisz mieć jakieś specjalne chody...
- Wiesz - zagadałem do Żony, gdy zszedłem na dół - normalnie się wzruszyłem. - Takie małe guano, tak potrafi dać w kość...
Oczywiście Q-Wnuk wiedział wszystko o moim z prababcią jutrzejszym przyjeździe. Musiał! Od dawna planuje kolejny etap dnia, tygodnia, a nawet już i miesiąca. Jego naturalnym i oczywistym pytaniem jest A co będziemy robić, gdy już...? Pustka i nicnierobienie nie wchodzą w grę. Więc był najarany naszym przyjazdem tym bardziej, że wiedział, że przywiozę mnóstwo rzeczy, które oni zapomnieli zabrać, gdy od nas wyjeżdżali. W tym jego święte karty piłkarskie, zwłaszcza jakaś taka jedna, specjalna - złota.
Po tych niespodziewanych emocjach obejrzeliśmy wczoraj kolejny odcinek The Crown.

Całe dopołudnie było podporządkowane mojemu wyjazdowi - naniosłem mnóstwo drewna, pakowałem się, odgruzowałem i nawet Żonie zrobiłem w Biedrze drobne, ale niezbędne zakupy.
Wyjechałem o 14.15, a pod bramą Teściowej byłem punktualnie o 16.00. Po drodze zadzwoniło trzech kolegów ze studiów. Czuli się a to w obowiązku, żeby omówić pewne kwestie organizacyjne związane z jutrzejszym pogrzebem, a to żeby sobie pogadać wyraźnie przejęci tym faktem. 
Zadzwonił też Brat dopytując się, kiedy przyjadę. Robi to kolejny raz, bo w końcu po dwudziestu, czy iluś tam latach przeprowadził drobne remonty w mieszkaniu i je odświeżył. I chciałby się tym pochwalić Bo nie poznasz mieszkania! 
 
Teściowa zaserwowała mi obiad - kopytka, kotlety z mielonego indyka i kapustkę na ciepło z możliwością dowolnego dobierania sobie wszystkiego, co uczyniłem uważając jednak, żeby nie przesadzać. Przez ostatnie lata się tego nauczyłem. "W zamian" profesjonalnie uszczelniłem drzwi wejściowe i wyregulowałem zamek na tyle, że dziecko mogłoby je otwierać i zamykać, a przede wszystkim po to, żeby przy lada przeciążku się nie tłukły, co w oczywisty sposób przeszkadzało Teściowej spać. Poza tym odpowietrzyłem trzy kaloryfery, które odpowietrzania nie potrzebowały, ale ponoć ten jeden w sypialni nie grzał, na co Teściowa skarżyła się telefonicznie przed moim przyjazdem, by zaraz potem mi pisać, ciągle przed moim przyjazdem:
- Nie wiem , jak to się stało, ale dzisiaj dotknęłam grzejnika i okazał się ciepły? Zagadka :)
- Jest chyba zapowietrzony... - odpowiedziałem.
- Może dlatego, że przez jakiś czas go całkiem wyłączyłam. - uzyskałem niefrasobliwe wyjaśnienie.
Nie omieszkałem zwrócić jej uwagę, że w mieszkaniu jest koszmarnie gorąco. Po dwudziestu minutach pobytu byłem bliski doprowadzenia siebie do stanu półnegliżu.
- Tak, tak, rzeczywiście jest za gorąco... - przytaknęła będąc myślami w swoim świecie, więc dałem sobie spokój z drążeniem tematu. 
Żeby przykręcić kaloryfery nie było o tym mowy, jak również o tym, że nad odkręconym kaloryferem w kuchni cały czas jest otwarte okno, w trybie uchyłu co prawda, ale... Ale corocznie przy rozliczeniach Teściowa narzeka na zbyt wysokie rachunki. Trzeba jej jednak sprawiedliwie oddać, że na wodzie i na prądzie rzeczywiście oszczędza. Na tyle, że, gdy jestem u niej, straszy mnie zdrowo, bo wchodząc do łazienki natykam się na nią w ciemnościach Bo po co mam zapalać światło, skoro jestem tylko chwilę?!...
 
Sprawiwszy się ruszyliśmy w drogę do Krajowego Grona Szyderców. Babcia i prababcia w jednej przywiozła wnukom i prawnukom kotlety z indyka Bo je bardzo lubią!, Q-Wnukowi kolejne piłkarskie karty, a Ofelii ... różowego króliczka, tego, którego drudzy dziadkowie, ani my, nie chcieliśmy jej kupić w Uzdrowisku. Prababci to temat załatwiało, więc Żona kupiła, a ja przywiozłem. Króliczek okazał się być wcale nie taki paskudny, a Ofelia była szczęśliwa.
Wizytę można by usytuować w kategorii "sprawna" chociażby z tego względu, że goście się nie zaśmierdli i już o 19.30 opuścili Krajowe Grono Szyderców, które się nie kryło, zwłaszcza przy mnie, że będzie jeszcze czas na bajki dla dzieci i na spokojne położenie ich spać. Ale też ze względów kulinarnych, bo gospodarzom udało się oszczędzić dwa kawałki pysznej bezglutenowej szarlotki, którą upiekła Pasierbica, a którą podała z dwiema pysznymi kawami (ja) i herbatą (Teściowa). Gdy swój kawałek połknąłem w oka mgnieniu, usiłowałem wmówić Teściowej, że Wnuczce nie za bardzo się ciasto udało Bo takie bezglutenowe! jednocześnie sugerując Gdyby ci nie smakowało, to ja mogę dokończyć, żeby się nie zmarnowało! Użyłem tutaj atutowej karty wiedząc, jak Teściowa jest wrażliwa na marnowanie żywności. Ale się nie udało. Oburzona stwierdziła, że jest bardzo smaczne.
 
Również ze względów towarzyskich, bo trochę, jak na półtorej godziny pobytu, się działo:
 
- przypomniało mi się spotkanie ze Świadkami Jehowy w Stylowej w Uzdrowisku, więc zacząłem opowiadać, było nie było, ciekawą historię.
- A mógłbyś przypomnieć - zwróciłem się do Q-Wnuka - co Babcia wtedy powiedziała?
- Że, że, że... dziadek woli rozmawiać ze Świadkami Jehowy niż grać z wnukami w karty! - bezbłędnie wyrecytował, czego byłem pewny, bo go znam. Przy czym pod nosem się uśmiechał, bo zaczyna różne rzeczy kumać, a poza tym był w centrum uwagi.
Teściowa zachowała kamienną twarz przy mojej oczywistej prowokacji. To samo Q-Zięć, ale on z innych powodów. Po prostu nie daje się przy Babci sprowokować w kwestiach wiary, zwłaszcza tej jedynie słusznej. Stąd praktycznie przez całą wizytę milczał spotykając się kilka razy z troskliwym pytaniem Babci A ty się źle czujesz? lub pytaniostwierdzeniem Jesteś jakiś taki w kiepskim humorze?... i odpowiadał za każdym razem konsekwentnie Nie, jestem po prostu zmęczony.
Pasierbica zaś wybuchła śmiechem natychmiast zduszonym w zarodku. Bo po pierwsze zdawała sobie sprawę z oczywistego komizmu tamtej sytuacji znając Matkę, mnie i Q-Wnuka, który łyka wszystko i zapamiętuje, a po drugie nie chciała, żeby Babcia niewłaściwie zinterpretowała jej zachowanie.
- A co to są misjonarze? - zapytał, gdy kontynuowałem opowieść i gdy usłyszał nieznane sobie słowo.
- To tacy ludzie, którzy głoszą słowo Stwórcy i mają rację! - wyjaśniłem.
Q-Zięć nadal milczał jak zaklęty, Pasierbica się opanowała, a Teściowa musiała pewną "drobną" sprawę wyjaśnić. To wyjaśnienie tylko leciutko skomentowałem, bo przecież spotkaliśmy się nie w celu wyjaśniania sobie swoich światopoglądów...

- Q-Wnuka nagle coś napadło i ze swojego pokoju przytargał wszystkie swoje piłkarskie trofea. Nawet na mnie zrobiło to wrażenie, a co dopiero na Prababci, która zdawała sobie sprawę z mocnego zaangażowania Prawnuka w piłkę nożną, ale nie z takiej skali zahaczającej o świranctwo. Samych medali było siedemnaście, a statuetek pięć. I wszystkie Q-Wnuk musiał omówić.

- Ofelia była fajna i normalnie ze mną rozmawiała, a przy wychodzeniu nawet sama z siebie dwa razy się ze mną pożegnała. Szeptem z Pasierbicą ustaliliśmy, że jutro z samego rana da mi znać, czy Ofelia jutro będzie w przedszkolu i czy o 10.00 wystąpi razem z koleżankami i kolegami z okazji Dnia Babci i Dziadka. Stan na wieczór był taki, że nie. W razie zmiany decyzji planowałem się wybrać.

Po wizycie odwiozłem Teściową do domu i wróciłem na "stare śmieci", do Nie Naszego Mieszkania. Stare śmieci wzbogaciły się o nowe, bo Przyjaciółka Pasierbicy do dużego pokoju wstawiła kolejne paczki i torby, przez co efekt obcości miejsca jeszcze bardziej się powiększył. Korzystałem jednak z tego, co pozostało z odczuć z poprzednich lat. Rozpakowałem się, przede wszystkim wiktuały, gotowce przygotowane przez Żonę, i przy Pilsnerze Urqellu zasiadłem do niczym nieskrępowanego onanu sportowo-politycznego.
Spać poszedłem w znanym mi łóżku i otoczeniu o... 22.30.
 
ŚRODA (24.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30. 

Udało mi się wstać jeszcze przed tą panią ze szpilkami. Ale i tak byłem niewyspany. Bo "znowu" zdążyłem się jednak odzwyczaić od Nie Naszego Mieszkania, w tym od łóżka, więc spałem źle dodatkowo tkwiąc w podświadomości, która pamiętała o czekającym mnie pogrzebie.
Przy sypance od trzeciego seta obejrzałem ćwierćfinał Hurkacza z Miedwiediewem (Ruski). Hubi przegrał, więc z Australian Open mam całkowity spokój.
O 06.59 Pasierbica napisała - Oliwia już jest w przedszkolu - będzie występować :) 
Czas od razu się zagęścił, zwłaszcza że miałem ambitne plany. Zjadłem na zimno strawę, którą przygotowała Żona, i zabrałem się za robotę. Do toreb pakowałem książki, dziesiątki(!) par butów, naczynia oraz sztućce, tak sporo bez ładu i  składu, byleby zabrać. Do tego w Inteligentnym Aucie dopakowałem telewizor i pokojową antenę oraz sporo fotografii. Kolejny etapik został zamknięty.

W przedszkolu byłem punktualnie o 10.00. Z dziesięciu dostępnych babć i dziadków byłem tylko ja i Policjantka. Może to i dobrze, bo Ofelia i tak była wystarczająco zestresowana. Na jej prośbę, a potem Pasierbicy, pani ustawiła ją w ostatnim rzędzie. Ale wyraźnie się ucieszyła, gdy nas zobaczyła. 
Po występach, hecnych jak zwykle, bez problemu podeszła do nas i wręczyła nam prezenty. Nawet dawała się wspólnie pofotografować i była podatna na moje wygłupy. I, o dziwo, nie chciała wyjść wcześniej z babcią, jak to zrobiła większość dzieciaków, tylko została Bo dawno nie widziałam moich koleżanek!
Nagle zrobiło się sporo czasu, więc z chęcią dałem się zaprosić do Policjantki na herbatę. Przewodnika nie było. Gdy wracali od nas z wnukami, w ich Fordzie zapaliła się kontrolka silnika. W autoryzowanym serwisie powiedzieli mu, że naprawa będzie kosztować... 11 tys. zł. Więc zdołowany szuka teraz innych możliwości. 
Siedząc przy herbacie mogłem wiele nowego i ciekawego dowiedzieć się o życiu i różnych historiach związanych z drugimi dziadkami.

Na cmentarzu byłem trochę przed czasem, ale sporo naszych już było, a to zdejmowało stres. W miarę napływu licznych żałobników liczyłem naszych i wyszło mi, że na pogrzebie było nas trzydzieścioro troje.
Od razu też "poznałem" żonę Tomka i mogliśmy z jej inicjatywy omówić pokrótce dotychczasowe aspekty finansowe (wspieraliśmy fundację) i ustalić, co ze zgromadzonymi pieniędzmi ona zrobi.
Uroczystość miała charakter świecki. Mistrz ceremonii się sprawdził, w imieniu dziekana Wydziału Chemicznego przemawiał prodziekan, a w naszym kolega, Profesor Noblista. Ostatnim akordem w kaplicy było pożegnanie z Tomkiem. Wszyscy bez wyjątku ustawili się w długiej kolejce, by przez sekundę, dwie złożyć dłoń na urnie z jego prochami. "Dziękuję, Ci, Tomku!" - powiedziałem, gdy przyszła moja kolej.
Na miejscu pochówku mistrz ceremonii wprowadził pewne akcenty religijne, ale uczestnictwo w nich było dobrowolne, i w sumie nie były one drażniące. Znając Tomka myślę, że dla niego też by nie były.

Po pogrzebach naszych koleżanek i kolegów tradycją, można tak już powiedzieć, stało się wspólne spotkanie w jakiejś kawiarni czy restauracji. Tym razem padło na  pewien browar usytuowany niedaleko miejsca zamieszkania Krajowego Grona Szyderców. Przejeżdżaliśmy z Żoną jadąc do nich i z powrotem tamtędy dziesiątki razy nie podejrzewając, że tuż pod nosem jest takie ładne i ciekawe miejsce działające od 8. lat.
Stawiło się 27 osób. I jak to w takich razach - były wszelakie wspomnienia nie tylko związane bezpośrednio z Tomkiem, ale z różnymi naszymi wspólnymi sytuacjami ze studiów i z czasów późniejszych. A potem wszyscy stwierdzili, że trzeba zacząć się spotykać częściej, bo wymieramy i że ta tendencja "raczej" będzie się nasilać. Stąd Grono Starszych, już pod moją nieobecność, bo musiałem urwać się, aby na 15.00 być po Wnuki, ustaliło, że trzeba zrobić taki półmetek i spotkać się tylko jednego popołudnia. Miejscem spotkania mógłby być tenżesz browar, bo właściciele są bliskimi znajomymi jednej z naszych koleżanek (stąd nasza obecność po pogrzebie), a wrzesień tego roku wydawał się dobrym terminem. W późniejszej rozmowie z Wielkim Woźnym wyszło nam, że mogłoby się pojawić 30-35 osób. Że też trafił mi się taki rocznik!... Ale bez wzruszeń.

Syn "przyszykował" mi dwie niespodzianki. 
Pierwsza była super. Bo wchodząc na posesję w drzwiach ujrzałem... Wnuczkę. A to jest słodycza(!) niewyobrażalna. Wygląd, miny, sposób zachowania, wszystko na dodatek okraszone gadką na zasadzie "dziób się nie zamyka", a sama gadka okraszona niespotykanym słownictwem, jak na takie małe dziecko.
Druga wpędziła mnie w sporą frustrację. 
- Tato, a mógłbyś odwieźć Wnuczkę do mamy, bo ja się bardzo źle czuję?...
Cholernie nie lubię takich zaskoczeń, zwłaszcza ze strony Syna, zwłaszcza że te jego zmiany planów są męczące, irytujące i... częste. I burzą, przeważnie dość drastycznie, czyjeś plany, tu moje. Kombinowałem bowiem, że od niego wyskoczę prosto w trasę do Uzdrowiska omijając Metropolię z jej godzinami szczytu i że większą część drogi pokonam za jasnego, bo po ciemku jeździć nie cierpię i czuję się niepewnie za kierownicą będąc na ułamki sekund oślepiany. Jedynym wytłumaczeniem dlaczego się zgodziłem był fakt, że mogłem sobie przedłużyć kontakt z Wnuczką. W Inteligentnym Aucie dziób się jej oczywiście nie zamykał, a ja musiałem zachowywać powagę i podsycać jej wywody pytaniami.
- Ale ty jesteś ciężka! - zawołałem, gdy na miejscu wprost z fotelika brałem ją na ręce. Taka okazja!
- Bo ja mam wagę dużo kilo! - pochwaliła się, a ja idąc na I piętro musiałem walczyć ze sobą, żeby z całej siły jej do siebie nie przytulić, bo ani chybi spotkałbym się z wielkim oburzeniem i jako dziadek nachlapałbym sobie w papierach, a tego cholernie nie chciałem.
Po pożegnaniu stojąc w przedpokoju uważnie mnie obserwowała i słuchała, o czym rozmawiam z Pierwszą Żoną, po czym wyskoczyła na korytarz i bez słów przywarła do moich kolan. Cholera jasna!

Na obrzeżach Metropolii, przebiwszy się przez wielkie korki, byliśmy, gdy się ściemniało. Przed sobą mieliśmy całą drogę. Była koszmarna i zmęczyła nawet Wnuka-III i IV. Wszyscy milczeli. Może to i dobrze, bo w ten sposób mogliśmy z pendrive'a (Syn wręczył mi dwie sztuki z wygrawerowanym opisem!) zacząć po kolei odsłuchiwać "nową" Listę 100. To jako tako łagodziło trudy podróży.
- To nie był dobry pomysł, żeby obiad jeść o 12.00... - co jakiś czas wzdychał Wnuk-III.
Przyjechaliśmy o 18.15. Zmaltretowani. W czasie jazdy ze dwa razy, gdy oślepiany i gdy na ułamki sekund nic nie widziałem, wyrwało mi się dość głośne "kurwa!". Gdy to relacjonowałem Żonie, Wnuki uszy miały jak radary, i delikatnie się podśmiechiwały bezwiednie dając do zrozumienia, że owszem, wtedy w samochodzie wszystko słyszały.
W tym zmęczeniu i w ferworze rozpakowywania się zapomniałem wysłać do Syna smsa. Więc gdy zadzwonił, usłyszałem jego zaniepokojony głos. Rozmawiałem spokojnie, bo emocje i zmęczenie były złymi doradcami, ale postanowiłem jutro zadzwonić i przegadać z nim całą sytuację.
- Dobrze, tato... - odparł zrezygnowany. 

Żona naprędce zrobiła makaron z mielonym mięsem. Makaron był taki cieniutki, "typu chińskiego", a oni takich wynalazków nie jedzą.
- Bo gdyby to był zwykły makaron, to bym zjadł... - podsumował Wnuk-III mecząc się i komentując, że przypomina żyłkę wędkarską. Mimo tych nieapetycznych skojarzeń przy dokładce mielonego sporo zjadł, bo skoro To nie był dobry pomysł, żeby obiad jeść o 12.00... Wnuk-IV może wydzióbał z  jedną trzecią.
Nawet mieliśmy w sobie sporo dobrej woli, chęci i, wydawało się, sił, żeby zagrać w kierki. Dotrwaliśmy go "Króla Kier" i grę zgodnie przełożyliśmy na jutro. Wymęczeni powędrowaliśmy do łóżek. Widocznie musiałem odreagować frustrację i stres po podróży, bo resztką sił, ale z pełną premedytacją, przeczytałem kilka stron, raptem, ale to dobrze mi zrobiło, bo pozwoliło odciągnąć myśli, siódmego tomu o parze detektywów - Cormoranie Strike'u i Robin Ellacott autorstwa Roberta Galbraith'a. Książka, a raczej księga, liczy sobie 958 stron. Przy mojej szybkości czytania uwarunkowanej dodatkowo zewnętrznymi okolicznościami zejdzie chyba do końca marca.
A skąd ta książka wzięła się w domu?!...

Dzisiaj o 16.46 napisał Po Morzach Pływający. Wysłał nieprawdopodobnie długi tekst, którego w całości nie zacytuję. Może tylko we fragmencikach. Dotyczył ogólnie rzecz biorąc, w mailu szczegółowo rzecz biorąc, między innymi, budowy wiaty. Sprawa miała swój szczęśliwy finał, ale ... zamiast planowanych 4 miesięcy zrobiło się 6 miesięcy co w pewnym momencie również miało swoje znaczenie.
Po Morzach Pływający postanowił jednak "dopłynąć do brzegu" i napisał Smaug. Zdezorientowałem się mocno, a jego wyjaśnienie tylko zaćmiło jeszcze bardziej obraz.
- To bohater powieści Tolkiena „Hobbit czyli tam i z powrotem". Taki smok który rozpędził krasnoludów na cztery strony świata, a sam zagarnął ich królestwo i skarby, a co najważniejsze był duży!
Zaćmienie postępowało. 
Będąc już na statku w ramach walki z nudą i przeglądałem fejsbuka i przypadkowo wszedłem na stronę mojego kolegi z którym znamy się 38 lat, ale rzadko się widujemy. W młodości spotykaliśmy się bardzo często, ale potem nasze drogi się trochę rozjechały. W każdym razie jest on bardzo podobny do Emeryta (to o mnie) jako osoba bardzo dokładna i rzeczowa oraz lubiąca porządek w swoim życiu.
Domyśliłem się, że ten kolega sprzedał Gronu z Głuszy Leśnej samochód.
Czarna i lśniąca.
Toyota RAV III 2.0 VVT- i  Sol Navi 
 Jest w doskonałym stanie technicznym, pierwszy właściciel, z polskiego salonu, serwisowana w ASO i jest to ostatnia seria III bardzo bogato wyposażona.
Po 27 dniach Czarna Paląca nadal się gubi w tych wszystkich mądrych rzeczach które zamontowano min inteligentne wycieraczki i takie tam inne dodatki.
O tym jak wygląda nowoczesny samochód to na pewno wiecie będąc posiadaczami Inteligentnego Auta. Dla nas to duży skok technologiczny, a jednocześnie kolejny krok w rozwoju ludzkości. 
Ale żeby tak marynarza wzięło?!...
Ostatnia część maila dotyczy budowy garażu. Tutaj zrozumiałem prawie wszystko. Na przykład coś takiego:
I teraz rozpoczęła się walka z czasem i pogodą. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu „ fachowcy" zniknęli na 2 tygodnie w czasie których pogoda była wymarzona do takich robót. Kiedy w końcu nabrali ochoty spadł śnieg, mróz i wszystko stanęło w miejscu. 
Z końcówki maila wynikało, że ostatecznie garaż szczęśliwie powstał.
Teraz Smaug i Lancelot będą miały swój domek, a Czarna Paląca wkrótce będzie uczyła się  jak parkować w garażu. (pis. oryg., zmiana moja)
Nie powiem, mocne!
 
CZWARTEK (25.01)
No i dzisiaj smartfon obudził mnie o 06.30.
 
Wstałem z wielkim trudem kwadrans później. Spałbym i spałbym. Żona zaś o 08.00, Wnuk-IV pół godziny później, a Wnuk-III ciągle spał. Wstał przed 11.00.
Do tego czasu zdążyłem oczywiście wszystko porannie zrobić, a potem przegrać w szachy z Wnukiem-IV, który, jak zwykle uprzedził mnie, że ma kategorię IV, wygrać z nim dwa razy w warcaby oraz kilka razy przećwiczyć Wilka i owce.
Zdążyłem też spokojnie i rzeczowo, już bez emocji, obgadać z Synem wczorajszą sytuację.
Gdy wszyscy zadeklarowali apetyt,  zrobiłem im jajecznicę na maśle. Nawet potrafiłem uzyskać mniej ściętą dla Żony i Wnuka-III, a bardziej dla Wnuka-IV. Wszyscy chwalili, zwłaszcza Wnuk-III sam z siebie, a to już duży komplement w jego ustach, bo jest znanym malkontentem i wszystko jest do dupy!
To zachowanie wynika z jego cech osobniczych, genów po pradziadku, dziadku i ojcu oraz z faktu, że w tym roku będzie kończył 13 lat.
Ja zrobiłem sobie jajecznicę na tym, czego oni wczoraj nie zjedli, czyli zastosowałem system gospodarczy, kolejne określenie lubiane przez Żonę. Jest ona orędownikiem tego systemu (pod hasłem Nie marnujemy jedzenia!) i ciekawe, że wszelkie potrawy tak przyrządzone, z różnych wczorajszych i przedwczorajszych resztek, smakują znakomicie.
 
Wypoczęci i nasyceni dokończyliśmy Kierki. Wygrałem nie chwaląc się, drugi był Wnuk-IV, trzecia Żona, a ostatni Wnuk-III, co tylko wpasowało się do jego osądu świata, że wszystko jest do dupy (określenie moje, nie jego!), w tym kierki.
O 14.20 miałem wizytę u okulisty, dokładnie u okulistki. 
- Nic nie zmieniamy - usłyszałem i nie ruszamy na zasadzie lepsze jest wrogiem dobrego!
Od razu przypadła do gustu Żonie. Pani doktor, lat moich a może nawet starsza, wysoka, koścista, konkretna, z poczuciem humoru a la Kolega Inżynier(!), czyli że jeśli może zdarzyć się do dupy, to na pewno się zdarzy. No chyba że z tej życiowej filozofii wyprowadzi go Modliszka Wegetarianka, w co mocno wątpię. Ale gdyby tak się stało, byłbym mocno zawiedziony, zwłaszcza w kontekście tej samej, męskiej, podkreślam, płci, i odwiecznej walki płci, z pełną świadomością, że my, płeć męska, stoimy na pozycji przegranej. I wcale się nie przekomarzam ani kokietuję. Kwestia biologii i czasu, kurwa!
- Śladu zaćmy - usłyszałem - gałka oczna przeźroczysta,  ciśnienie śródgałkowe w normie i Kto panu naopowiadał inaczej?!, czyta pan świetnie, no można by przeszczepić rogówkę, ale sam pan wie, jak to jest z przeszczepami... - Ciało obce... - zawiesiła głos i nic więcej nie trzeba było mówić. 
Bezsens tego kroku w kontekście mojego wieku sam sobie wytknąłem.
- A dlaczego nie ma pan skierowania od lekarza rodzinnego? - dziwiła się pani doktor. - Przecież z tym nie ma żadnego problemu? - Koszty pokryłby NFZ.
- Nie mam, bo nie chcę być w systemie naszej służby zdrowia. - Chcę zapłacić i się rozstać... - Poza tym Żona  była przeciwna.
Nie chciałem jej tłumaczyć, że ja nawet bym poszedł i takie skierowanie uzyskał.
- No, jeśli pan tak uważa... - pani doktor nie robiła problemu, zwłaszcza że za badanie zainkasowała 150 zł.
- Jod! - powtarzała Żona, gdy wyszedłem po badaniach i relacjonowałem wizytę. Zacierała z zadowolenia ręce. Ja ostatecznie też, zwłaszcza że lepiej w tych okularach widziałem.
- Ale proszę pana, proszę codziennie rano te szkła umyć wodą z mydłem, bo ma pan je strasznie zapaćkane! - Szmatka tylko rozmazuje!
Pani w recepcji umyła mi okulary i wyregulowała noski oraz zauszniki tak, że okulary bardziej mi "przylegały" do oczu. Od razu poczułem się lepiej.

Od rana była propozycja, którą skwapliwie podchwyciły Wnuki, aby po południu iść do Lokalu z Pilsnerem II na pizzę. Chłopaków uprzedzałem biorąc na świadka kelnera.
- Ale po zamówieniu, gdy czegoś nie zjecie, zwracacie mi kasę proporcjonalnie do niezjedzonego kawałka i do niewypitego napoju!
Wyśmiali mnie przytaczając historie, w których wyliczali, ile to jednorazowo potrafili zjeść pizz. I że żadna liczba nie jest im straszna.
Faktycznie pożarli co do okruszynki i "nawet podołali" deserowi. My zresztą też. 
Przez ten gluten serię loteryjek, najlepsze dla Żony i Wnuków, co może być w Kierkach, przerwaliśmy w połowie, bo wszyscy zgodnie ziewali. 
- Gluten! - porozumiewawczo rzuciłem w stronę Żony.
- Ruter?! - zdziwiła się. 
Trzeba było czegoś więcej trzem chłopom?...
Na górze, w swoich sypialniach, nam udało się obejrzeć kolejny odcinek The Crown, a chłopaki cięły w karty.
 
PONIEDZIAŁEK (29.01) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu ze sporym trudem.
Rano się zdrowo obijałem robiąc onan sportowo-polityczny. I w takim stanie znalazł mnie telefonicznie i noworocznie Szef Fachowców. Dopadło go jakieś choróbsko, bo, jak sam przyznał, przez Święta i po nich kulinarnie mocno się zaniedbał. A w związku z tym stał się bardziej podatny. Umówiliśmy się, że zadzwoni w sobotę, żeby ustalić, kiedy przyjadą we dwóch lub we trzech, żeby rozpocząć drugi etap remontu - przygotowanie górnego mieszkania dla gości i zrobienie w pralni łazienki dla nas.
To nas wreszcie zdrowo kopnęło i najpierw zaczęliśmy od różnorakich pomiarów, potem spisywania, co powinniśmy kupić i przygotować przechodząc do omawiania kolejności prac, ekipy i naszej.
W związku z tym wszedł we mnie taki optymizm, że zakomunikowałem Żonie, że pod koniec lutego powinno być po wszystkim i że na początek marca mogłaby stworzyć już nową, pełną ofertę dla gości.
Westchnęła i przewróciła oczami. Równocześnie.
Większość dnia pisałem.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.02.

I cytat tygodnia:
W co motłoch bez dowodów uwierzył, jakże byście to chcieli dowodami obalić?! - Friedrich Nietzsche (niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta, jeden z założycieli filozofii życia w Niemczech)

poniedziałek, 22 stycznia 2024

22.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 50 dni.
 
WTOREK (16.01)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
 
Za każdym razem oczywiście półprzytomny, przy czym za każdym drugim bardziej. Pierwszy raz o 01.50, drugi o 07.00. 
Pierwszy mecz Igi z Amerykanką rosyjskiego pochodzenia Sofią Kenin w Australian Open rozpoczął się o 02.00. Był dość długi. Iga wygrała 2:0. Kładłem się spać o 04.30.  O 02.00, 03.00, 04.00, 05.00, 06.00, 07.00 i o 08.00 Fafik szczekał.
- No, wiem... - rano Żona odpowiedziała zrezygnowanym tonem. - Ja bym poszła do nich sama, bez ciebie, gdyby nie byli głuchoniemi...

No to zaległości...
W piątek, 12.01, wstałem o 05.30. Pół godziny przed alarmem. Mimo że Fafik nie szczekał.
Na termometrze ujrzałem lato, jak mówi Żona, bo tylko  -3 stopnie. Dziesięć stopni różnicy względem wczorajszego poranka, ale różnica w domu dała się mocno odczuć.
Rano zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Jakoś tak wolałem wiedzieć, że jest już w Pięknym Miasteczku. Mimo że hołduję zasadzie, że brak wiadomości, to dobra wiadomość. Wczoraj w domu był o 21.30 po przejechaniu jednego dnia około 550. km.   
- U mamy byłem z pół godziny, bo nie wypadało tak od razu jechać. - Narzekała Co ja zrobiłam, że chciałam wracać do domu?! - Teraz siedzę sama! 
 
Do I Posiłku skończyłem czytać Lekcje chemii  Bonnie Garmus (Amerykanka). Pasierbica swój prezent choinkowy zostawiła mi, abym mógł przeczytać. Książka była polecana przez Żonę jako obyczajowa i bardziej babska Ale powinna ci się spodobać!  "Spodobać się" było za mało. Wykorzystywałem każdą chwilkę, żeby czytać, a Żona nabijała się ze mnie widząc moje podniecenie przy czytaniu i niecierpliwe podglądanie kolejnych rozdziałów, żeby wiedzieć, co będzie dalej No popatrz, nie strzelają, nie ma zabójstw, pościgów i śledztw, a ty się tak emocjonujesz! Oczywiście przyłożyła się do tego wszechobecna chemia i specyficzny sposób jej podawania przez główną bohaterkę, ale przede wszystkim ona sama. Trochę tylko cierpiałem z powodu zakończenia Bo chciałem, żeby było takie bardziej hollywoodzkie słysząc w odpowiedzi Wiem, ty bardziej chciałbyś, żeby była kawa na ławę.
Język pisarki i tłumaczenie świetne, realia lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku w Stanach pokazane tak, że zdrowo działały mi na nerwy, jak również ówczesne debilne media. Odnosiłem je do czasów współczesnych, co było nieuniknione, przez co jeszcze bardziej się wkurzałem. Książkę polecam.
 
Po I Posiłku... spałem 1,5 godziny. Żeby przetrwać wieczorną nasiadówkę. I gdy się odgruzowałem, pojechaliśmy do City na zakupy zsynchronizowane z odbiorem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Ze względu na obecność gości mieli tym razem spać w Pokoju Córki.
Długi wieczór spędziliśmy na rozmowach, w tym spory kęs czasu przy stole w kuchni, bo od kiedy ten mebel jest i funkcjonuje, kuchnia, jak zwykle, stała się naturalnym centrum towarzyskiego życia. Zwłaszcza że wygodnie spożywa się dary boże?
Spać poszliśmy po 23.00.
 
W sobotę, 13.01, wstałem o 07.30. Poranny rozruch był łatwy. Żar w kuchni znacznie go skrócił.
Po kawach i blogowych zrobiłem wszystkim I Posiłek i mogliśmy się wybrać na dworzec, aby odebrać Krajowe Grono Szyderców. 
Pasierbica umiejętnie budowała atmosferę ich pobytu u nas, a zwłaszcza pozostawienia ich dzieci.
- Q-Wnuk posiadł nową umiejętność wymiotowania w toalecie w pociągu :) Ja nie umiem :) - informowała na bieżąco z pociągu.
Q-Wnuk wysiadł z pociągu bladziutki i wykończony, a reszta też była jakoś bez życia. Wystarczyło jednak, abym perfidnie zapytał go A może teraz po drodze pójdziemy do Stylowej na lody?, aby odżył.
Od razu zadał stosowne pytanie rodzicom ku mojej uciesze, ale zadowolił się obietnicą Jutro!
Wracaliśmy w parach. Ja szedłem z Ofelią z przodu trzymając ją za rączkę i sobie rozmawialiśmy. Od czasu ostatniego świątecznego pobytu, kiedy uczyłem ją grać w szachy, jakby się na mnie otworzyła. Q-Zięć później tłumaczył, że ona jest bardzo rozmowna i kontaktowa, gdy nie dominuje jej brat. A brat wyjątkowo nie miał sił i szedł daleko w innej parze, z Babcią oczywiście, która mu współczuła.
Więc od Ofelii dowiedziałem się wiele o Sylwestrze, który Krajowe Grono Szyderców spędziło u Słowian. Ile było dorosłych i kto, ile dzieci, co jedni i drudzy robili i Poszliśmy spać o czwartej! dodała z dumą. A potem wypytywałem ją w szczegółach o przedszkole. Precyzyjnie, z imienia i nazwiska, wymieniła wszystkie koleżanki i wszystkich kolegów ze swojej grupy.
- A którą koleżankę najbardziej lubisz?
- Biankę.
- A dlaczego?
- Bo gdy przynosi zabawki do przedszkola, to ja nie muszę losować i mogę sobie wybrać, a inne koleżanki muszą losować!
- A której nie lubisz? 
- Amelki, bo się cały czas rządzi!!! - mocno i pełną świadomością zaakcentowała ostatnie słowo.
- A którego kolegę lubisz najbardziej?
- Kamila, bo się do mnie najwięcej uśmiecha.
- A którego nie lubisz?
- Olka, bo jak rozmawiam z koleżankami, to on mnie zaczepia i drapie!
Przez cały czas musiałem uważać, żeby wyciągnąć z niej jak najwięcej, ale przede wszystkim słuchać jej wywodów bez duszenia się ze śmiechu.

W domu powstało od razu wielkie zamieszanie, ale wszystkiego pilnowałem, a przede wszystkim tego, żeby wszelkie gry, książeczki, układanki, kolorowanki i Bóg wie co jeszcze, od razu znalazły się w Pokoju Werandowym, na ten czas zwanym Bawialnym.
Po okrzepnięciu i gości, i naszym wydawało się, że wszyscy pójdziemy na kartacze, ale nieoczekiwanie Krajowe Grono Szyderców chciało zostać z dziećmi w domu i pichcić posiłek na kuchni. Tedy poszliśmy we czworo do Lokalu Bez Pilsnera Urquella, ale Pasierbica sobie zażyczyła, aby jedną porcję jej przynieść. 
 
Wieczór spędziliśmy na grach. 
Najpierw była seria jedenastu kolejek Loteryjki. Do gry pchał się Q-Wnuk, co oczywiste, Żona, co oczywiste, i ja, co oczywiste. Z uczestnictwa zrezygnowała Pasierbica i Q-Zięć, którzy coś tam robili z Ofelią, a na wakujące miejsce dała się namówić Trzeźwo Na Życie Patrząca, która zaznaczała, że ona w to nigdy nie grała i jak się później miało okazać, wystąpiła w roli czarnego konia. W trakcie gry rozemocjonowała się na tyle, że bodajże po raz pierwszy w życiu ujrzałem na jej bladych licach delikatne rumieńce. Pojęła Loteryjkę w lot i o pierwsze miejsce walczyła z Żoną ostatecznie wygrywając (syndrom gracza, który w coś gra po raz pierwszy), a my z Pasierbicą gdzieś głęboko w drugim szeregu walczyliśmy o trzecie miejsce. Przegrałem. A dlaczego z Pasierbicą? Bo w trakcie gry zastąpiła swego syna, któremu wróciła fala wymiotów. Wprost pięknie!
Tu trzeba podkreślić istotną rolę Konfliktów Unikającego, którego zadaniem sobie samemu narzuconym i przez siebie przywłaszczonym było powiedzenie natychmiast po kolejnym rozdaniu sakramentalnych słów Siódemka kier!, które przypominały niespostrzegawczemu graczowi, który ją posiadał, że należy ją wyłożyć, bo inaczej gra nie wystartuje.
Całkiem późnym wieczorem, gdy już we trzech wypiliśmy pierwszą Metaxę, i gdy Q-Zięć z Konfliktów Unikającym postanowili pójść po drugą, a przy okazji po Baczewskiego (nie było Stumbrasa) i Soplicę Orzechową, Żona, widząc co się święci, uciekła z Q-Wnukami na górę i już nie wróciła. Nie wiedzieć czemu, bo Baczewski w ogóle nie został tknięty, a z Soplicy zniknął pepys, może dwa. Za to druga Metaxa w całości. I w takim stanie, w pięcioro dorosłych graliśmy w Państwa, miasta, rzeki... Wygrał Konfliktów Unikający, ja byłem ostatni. Parę razy przyłapałem go na korzystniejszym niż zasługiwał podsumowywaniu, które niby korygował, ale po wszystkim nie byłem już w stanie sprawdzać, co tam nawyczyniał.
Było wesoło i tylko nie wiedziałem w tamtym momencie, co na to nasi goście.
Poszliśmy spać tuż przed północą. Krajowe Grono Szyderców zajęło Pokój Bawialny, z czego było bardzo zadowolone.

W niedzielę, 14.01, obudziłem się o 08.00. Robaczki już szeptały, a za chwilę przyszły do nas. Były obowiązkowe wygłupy i obowiązkowy głuchy telefon.
- A dlaczego ja zawsze muszę leżeć koło dziadka, a brat koło babci?! - nagle dodarło do Ofelii.
Z pytaniami dzieci jest tak, że nie należy je i ich zbywać. Jeśli odpowiedź jest w miarę sensowna, przechodzą nad sprawą do porządku dziennego.  
- Bo musimy leżeć naprzemiennie - chłopczyk, dziewczynka, chłopczyk, dziewczynka... - wyjaśniłem. To wystarczyło. Do czasu.
Rano byłem w całkiem niezłej formie. Porozpalałem, naniosłem drewna, a potem dziewczynom w ramach I Posiłku zrobiłem jajecznicę na maśle, a chłopakom na smalcu i kiełbasie. I zaraz po tym życie zaczęło ze mnie uciekać. Na tyle, że w Stylowej, do której wszyscy się udaliśmy, myśl o lodach była mi obmierzła. Musiałem słuchać swojego organizmu i o 11.00 poprosić o piwo. Żywiec niestety, bo podają tam też inne, ale jeszcze gorsze, w tym wynalazki.
- Jakiś taki jesteś blady i słabawy... - Żona patrzyła na mnie siedząc tyłem do okna i miała mnie jak na widelcu. Bo siadłem przodem i cała okienna połać mnie oświetlała. Ale nie zaprzeczałem podkreślając, że ta druga Metaxa była ewidentnie zbędna.
Ofelia zamówiła jedną gałkę patrząc przy tym na mnie uważnie. Ale sumarycznie była zadowolona, bo jej w zupełności wystarczyło. Na wszelki wypadek ustaliliśmy, że za nią i za Q-Wnuka płacą jeszcze rodzice.
 
W Stylowej rozstaliśmy się z czwórką dorosłych chcąc uniknąć dramatycznych scen na dworcu w wykonaniu Ofelii przy żegnaniu się z rodzicami. Zostaliśmy sam na sam z Q-Wnukami. Żeby odciągnąć ich, raczej jej, myśli od rodziców, poszliśmy do sklepu z pamiątkami. Babcia (ja się nie wtrącałem) kupiła Q-Wnukowi kolejne piłkarskie karty, a Ofelii takie a la szczypce do robienia kulek ze śniegu. Nic nie mówiłem, ale uważałem, że to zbędne i gruba przesada, ale za chwilę zakup miał się  okazać hitem. Nie dość, że droga powrotna do domu wydłużała się niemiłosiernie, bo ciągle we troje robiliśmy piękne, idealnie okrągłe kule ze śniegowymi wzorami, to potem w ogrodzie dzieci wsiąkły.
Q-Wnukowi dałem łopatę do zbierania śniegu, żeby go na potrzeby kul magazynować w jednym miejscu w postaci sporej góry, po czym zniknęliśmy w domu i od czasu do czasu z okna z Żoną obserwowaliśmy organizację ich pracy. Była bez zarzutu. Ofelia ze szczypcami stała przy stole, Q-Wnuk szedł do góry śniegu, rękami nabierał jego stosowną ilość, wracał i wkładał do foremek. Wtedy Ofelia je zamykała, Q-Wnuk dobijał, żeby kulka była twarda i po wyjęciu (synchronizacja pracy Ofelii i Q-Wnuka) Q-Wnuk odstawiał ją na stół tworząc mozolnie okrąg, pierwszy poziom. W ten sposób skonstruowali sporą piramidę, dokładnie policzyliśmy sześć poziomów, jakieś 150 kul. Trochę czasu im zeszło, ku naszemu zadowoleniu. Wszystko było tak urokliwe, że prosiło się o sfotografowanie. Bo w tle zieleń iglaków, wokół śnieg, na stole piramida pięknych foremnych kul, a obok takie dwa skrzaty poubierane w stroje o niesamowitych barwach. Zdjęcia wysłaliśmy do rodziców i do drugich dziadków spotykając się z ich podziwem.
Po wszystkim w domu nadal dało się żyć, bo dzieci grały i można było się trochę onanowo ogarnąć.
 
Wieczorem zrobiłem im na ich prośbę kąpiel w wannie. Ciekawe, bo takiej możliwości nie mają ani u siebie w domu, ani u żadnych innych dziadków. Nawet w Nie Naszym Mieszkaniu mieli taką atrakcję.
Do dyspozycji mieli tę foremkę do robienia śniegowych kul i mogli obserwować prawa fizyki. Zamykali w niej powietrze, zanurzali, pod wodą otwierali i mogli podziwiać, jak uwolniona bańka powietrza z bulgotem wydostaje się na powierzchnię. Ale prawdziwą atrakcją były okularki. Dziwnym trafem w ciągle poprzeprowadzkowym bałaganie znalazłem dwie pary.
- Dziadek! - A dlaczego masz dwie pary?! - logicznie zainteresował się Q-Wnuk. 
Wytłumaczyłem mu, że to w związku z licznymi miejscami zamieszkania moimi i Babci, i to wystarczyło.
Było "nurkowanie", nabieranie wody w usta, bez nomen omen, i wzajemne opluwanie się z częstymi protestami Ofelii, bo brat był sprawniejszy oraz szereg innych głupich pomysłów. Podnosiłem głowę znad książki, gdy zapanowywała podejrzana cisza lub ponadnormatywne wrzaski. Ale raz, przy szczególnie mocnych musiałem interweniować. Ofelia, po krótkiej osi wanny, na jednej krawędzi opierała się rączkami, a na drugiej stopami tworząc taki mostek, Q-Wnuk zaś leżąc wzdłuż wanny kopał ją w tyłek. Zabawa była przednia, a nawet za przednia. Musiałem, zdrowo wystraszony, interweniować tłumacząc małym debilom, że jak się rączki Ofelii ześlizną, a tylko patrzeć, jak tak będzie, z całym impetem uderzy tyłem głowy w krawędź wanny. Brrr! Nie protestowały widząc widocznie moją przestraszoną twarz.
Wanna była dla mnie szalonym wysiłkiem i miała być ostatnim tego dnia. Ale... Już o 19.30 byłem co prawda w łóżku i zaraz niechybnie zasnąłbym, ale Ofelię ni z tego, ni z owego zaczął boleć brzuszek. Może od bitej śmietany w Stylowej, a może od nabieranej wody z wanny? Po skutecznej "medycznej" interwencji Żony zasnęła. Ale co z tego, skoro coś nagle napadło Q-Wnuka, który zaczął szeptem informować z daleka Baaaabcia, nie mogę usnąć!. W końcu, jako taki strachopłoch, strachajło, czyli boidusza, przyszedł do nas i bezceremonialnie wlazł nam do łóżka, po czym od razu usnął przy babci. O 21.30 wstałem i go przeniosłem. Było nie było kloca, bo bezwładny. Ujął mnie za szyję i nagle przytomnie powiedział  "dzięki", po czym u siebie zawinął się w kołdrę i natychmiast usnął.
My również. Wreszcie!

W poniedziałek, 15.01, wstałem przed 06.00.  Ale najpierw chciałem o 05.00, bo mniej więcej w tym momencie Ofelia znowu wystartowała z brzuszkiem.
- Dałam jej pić i zobaczymy. - Nie wstawaj... - szepnęła Żona.
Ale przed szóstą właśnie usłyszałem jej teatralny szept, gdy kilkakrotnie wołała brata. Aż do skutku. Chciała pić. Brat bez szemrania podał jej szklankę. Gdy przyszedłem, ona spała, a on zagadał:
- Cześć! - Która godzina?
- Za dziesięć szósta. - Ja już schodzę na dół rozpalać... - A wy jeszcze śpijcie i nie budźcie babci.
- Dooobra... rozległ się szept.
I wszystko porannie potoczyło się tak, jakby dzieci nie było. Żona obudziła się o 07.00, a Robaczki o 08.00, ale wszyscy zeszli na dół razem.
- Ofelię przestał boleć brzuszek, za to teraz boli Q-Wnuka. - usłyszałem od Żony, co tłumaczyło jej godzinną zwłokę w pojawieniu się na dole.
Długi czas dzieci siedziały na kanapie, na wprost rozsiewającej ciepło kuchni, półżywe, blade i milczące. W końcu dostały od Babci mleczko, co za chwilę skutkowało tym, że Q-Wnuk zaczął wymiotować. Korzystając z ich bezruchu i wyglądu typu "siedem nieszczęść" zrobiłem sobie onan sportowo-polityczny.
Ożywiły się dopiero na myśl o galaretkach. Trzeba było wyjść po paczkę, bo mijał wyznaczony termin, więc podsunęliśmy im taki pomysł. Ale nikt nie protestował, gdy po I Posiłku, jeszcze przed oczekiwanym wyjściem, poszedłem na górę, żeby pospać chociaż z pół godziny. Co mi mogło się stać?...
Po drodze do galaretek odebraliśmy paczkę, małą na szczęście, i zawitaliśmy do... optyka. W sobotę z moich starych okularów, tych jeszcze sprzed zniszczonych w trakcie upadku ze schodów w Wakacyjnej Wsi, odpadł lewy zausznik. Dokleiłem taśmą i tak chodziłem w sporym dyskomforcie.
Nie chcieliśmy badań okulistycznych, tylko wybraliśmy oprawki i poprosiliśmy panią, żeby lewe szkło było takie, jak stare, czyli -3,75, a prawe dokładnie takie samo. Pani uprzedziła nas po pomiarach szkieł, że stare prawe ma -2,75, ale się tym specjalnie nie przejęliśmy Bo mojemu prawemu oku to już nic nie pomoże! tłumaczyliśmy informując, że centralnie, pionowo na rogówce usytuowana jest blizna.
- Okulary będą na jutro! - pani nas zaskoczyła taką wieścią. - Zadzwonię, gdy będą.
To nie był jedyny miły akcent. I ona, i pacjenci czekający do okulisty zgodzili się, abyśmy wszyscy weszli do środka razem z Pieskiem. A to od razu sprowokowało różne rozmowy o pieskach.
Podobnie, bo nie mogło być inaczej, było w Galaretkowej. Jakąś parę turystów, sympatyczną, rozśmieszał cały nasz anturaż. A dodatkowo, gdy usłyszeli Q-Wnuka, który szedł zamówić sobie jakiś kolejny napój.
- I poproś panią o miednicę! - zasugerowałem.
- A co to jest miednica? - zatrzymał się patrząc na mnie.
Przy galaretkach, sokach, herbacie i serniku dla mnie, czekoladzie na gorąco dla Ofelii, spędziliśmy spory kęs czasu grając w kierki. Z Ofelią tworzyliśmy duet, bo ostatnio ma na mnie fazę, więc nie śmiałem jej zwrócić uwagi, że po co chciała czekoladę, skoro wypiła tylko połowę?!
W domu dokończyliśmy kierki. I na tym w zasadzie dobry nastrój Ofelii się skończył. Najpierw nie chciała grać w rekiny zasłaniając się stałą wymówką Bo dziadek mnie zjada!, a potem weszła w fazę Bo ja chcę do rodziców! 
Poszedłem spać, Żona dzieciom czytała i starała się uspokoić Ofelię. Obudziłem się o 21.30, gdy w końcu... zapadła cisza, a Żona wróciła do łóżka. Do Australian Open spałem tak sobie. Przypomnę, czekał mnie pierwszy mecz Igi z Amerykanką Sofią Kenin, o czym wyżej.

Dzisiaj, we wtorek, 16.01, w południe w pięcioro poszliśmy na spacer w Uzdrowisko. 
Nie wiem z jakiego powodu i nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wychodząc zadzwoniłem do żony Naczelnika. Wcześniej rozmawiałem z nią może ze dwa razy w życiu, ale mnie kojarzyła. Momentalnie usłyszałem płacz, a potem szloch. Byłem pierwszym z kolegów jej męża z roku, któremu mówiła, że wczoraj o 21.00 zmarł Naczelnik. Dobiła go sepsa. Szpital myślał o sekcji, ale ona zaprotestowała.
W tym swoim strasznym stanie ciągnącym się miesiącami musiała mi wszystko ze szczegółami opowiedzieć, nawet o formalnościach, które teraz musi załatwić. Na szczęście był z nią ich syn, córka miała lada moment dojechać, a za kilka dni miał przylecieć z Australii brat.
- Tomek(!) zawsze mi powtarzał, że pogrzeb ma być świecki i chce, żeby go skremowano.
Tak z Żoną myśleliśmy, bo ilekroć z Tomkiem się widzieliśmy i przyszło rozmawiać na temat kościoła natychmiast dostawał szewskiej pasji, na tyle, że baliśmy się już wtedy o niego, bo za chwilę zażywał jakieś pigułki. Wtedy często wyzywał mnie od idiotów.
- Jaki ty jesteś głupi! - mówił, gdy opowiadaliśmy mu o kłopotach Szkoły wynikających przede wszystkim z działań rządu, stosownego ministerstwa i poszczególnych urzędników. - Weź do nazwy Szkoły dopisz "katolicka" i natychmiast problemy znikną.
- Strasznie boję się tego pogrzebu! - szlochała żona Tomka. - Między innymi ze względu na przeżycia związane z wami! - Bo wiem, jak byliście dla niego ważni i jaki ważny był on dla was! - Ale nie wyobrażam sobie, żeby was nie było!
To był monolog, ale wiedziałem, że muszę milczeć, a ona musi z siebie wszystko, co się da, wyrzucić.
Umówiliśmy się, że da mi znać o terminie pogrzebu niezwłocznie, jak tylko będzie wiedziała, żeby móc zawiadomić naszych.

Śmierć naszego kolegi musiałem przegadać z Wielkim Woźnym. Chodziło oczywiście o sprawy organizacyjne związane ze zbliżającym się pogrzebem, ale chyba bardziej istotne było to, żeby się nawzajem wspierać.

W drodze do Stylowej wpadliśmy po odbiór okularów.
- Będą jutro. - usłyszałem. 
Spłynęło to po mnie, jak po kaczce. W końcu byłem w swoim Uzdrowisku, to dlaczego miałbym się denerwować? To przecież nie MZK!
W międzyczasie zadzwonił Przewodnik, żeby omówić szczegóły ich jutrzejszego przyjazdu. A z nim i z Policjantką rozmowa jest zawsze konkretna i trzeba powiedzieć, że wszelkie ustalenia są przez nich precyzyjnie realizowane. Dla mnie to komfort.
W Stylowej, można powiedzieć, że miałem pecha, a w zasadzie pecha miała Żona. Może nawet i Q-Wnuki.
- Widzicie dzieci, dziadek woli rozmawiać ze Świadkami Jehowy niż grać z nami w karty! - wyjaśniała im Żona, kiedy ich oczęta wyrażały zdziwienie i nicnierozumienie.
Widocznie dzieci nie rozumiały, dlaczego tak długo stoję przy stoliku obok i rozmawiam z obcymi ludźmi. A wszystko przez Pieska. 
- Ilekroć państwa widzę, to mam chęć posmakować jego piękną sierść. - odezwała się bardzo szybko pani z sąsiedniego stolika siedząca z jakimś panem. - Bo z mężem mieszkaliśmy na Litwie 27 lat, a tam się właśnie tak mówi "posmakować", a nie dotknąć. - dodała widząc moje zdziwienie i pytający wzrok.
- A co tam państwo robiliście tyle lat, bo nie słyszę żadnego obcego akcentu? - zaciekawiłem się jak zwykle.
- Byliśmy misjonarzami.
- To, rozumiem, pani jest żoną pastora?
- Nie, jesteśmy Świadkami Jehowy.
- Pan też? - skierowałem się do jej towarzysza. Kiwnął potakująco głową.
- Mieszkamy w Uzdrowisku z mężem od miesiąca.
- O, to my też niedługo, siedem miesięcy.
Pani była nad wyraz miła, w sposób przesadzony, ciągle się uśmiechała, a z jej twarzy biła taka nieludzka, nomen omen, dobroć. Nic mi nie przeszkadzało.
- A wie pani, my z żoną jesteśmy ateistami... - machnąłem ręką w kierunku naszego stolika, przy którym Żona starała się żadną miarą nie nawiązywać kontaktu wzrokowego ze mną i z tym stolikiem, przy którym stałem.
- A to pan miał jakieś ciężkie życiowe doświadczenia? - zapytała z wyuczonym refleksem i zainteresowaniem. W końcu 27 lat na Litwie.
- Nie! - zaprzeczyłem. Nie chciałem tłumaczyć, że gdybym wierzył w Boga, to przecież nie odwracałbym się od niego z powodu kilku nieprzyjemnych pierdół, które mnie w życiu spotkały. Żeby tak Bogu od razu zawracać głowę!...
- To dlaczego? - pani zapytała z zaciekawieniem i troską wypisaną na miłej, serdecznej twarzy. 
- No, wie pani, zwykła logika...
- A, no tak, mężczyźni tak mają... - odparła z pełnym przekonaniem.
Tematu nie drążyliśmy, bo moi czekali, aby zagrać w UNO, a do pary Świadków Jehowy dołączyło jeszcze dwóch młodych panów. Miło się pożegnaliśmy, a za chwilę zobaczyłem, jak szli w jakimś kierunku ze specjalnym stojakiem (to może nazywa się stand?) głosić jedynie prawdziwe słowo Stwórcy.
- Uprzedzam - usłyszałem Żonę, gdy wreszcie wróciłem - że gdy się na nich przypadkowo natkniemy, to ja z tym nie chcę mieć nic wspólnego! 
Co za jasny przekaz. A pani, Świadek Jehowy, na pewno się na mnie zasadzi, bo jej powiedziałem, że moja teściowa i siostrzeniec wraz z całą pięcioosobową rodziną są Świadkami Jehowy. Dlaczego więc nie miałbym do nich doszlusować?!
Ostatecznie w UNO zagraliśmy, a wychodząc ze Stylowej obiecałem Żonie, że na blogu zacytuję jej pierwsze zdanie, to - Widzicie dzieci, dziadek woli rozmawiać ze Świadkami Jehowy niż grać z nami w karty! 

Po powrocie wysłałem maila do koleżanek i kolegów.
Drogie Koleżanki i Koledzy,
nie tak wyobrażałem sobie mojego pierwszego maila w Nowym Roku.
Muszę Was poinformować, że wczoraj (15.01, poniedziałek) o 21.00 zmarł w szpitalu nasz Naczelnik, Tomek (...). Mimo że zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę z jego stanu, to jednak szok. Bo przecież cały czas był z nami, a teraz...
Moja dzisiejsza rozmowa z Jego żoną,(...), mną wstrząsnęła. Tomek miał sepsę i już z tego nie wyszedł. Zażyczył sobie kremacji i pogrzebu cywilnego.
Razem ze sobą byli 50 lat. (...) jest w kiepskim stanie, ale na szczęście jest z nią ich syn, dojedzie córka i przyleci z Australii brat Tomka.
(później błąd poprawiłem)
Ona zdaje sobie sprawę, że my stawimy się licznie i tego pragnie. Z drugiej strony lęka się tych przeżyć tam, już na  miejscu pochówku, bo wie, jak byliśmy dla Tomka ważni i jak ważny był On dla nas.
Umówiłem się z (...), że gdy będzie znana dokładna data i miejsce pochówku, natychmiast da mi znać, abym mógł Was niezwłocznie powiadomić, czyli mówiąc po dzisiejszemu ASAP! Przewiduje, że pogrzeb odbędzie się w przyszłym tygodniu.
Myślę, że tu i teraz jest miejsce, aby powiedzieć: Dziękujemy Ci, Tomku. Za te wszystkie piękne lata i za wszystko, co nas razem spotkało!
No, cóż, wszystkie inne sprawy muszą zejść na plan dalszy. Zresztą bez żadnych dla nich strat. Życie samo spowoduje, że do niego wrócimy.
Czekajcie na mojego kolejnego maila, a jednocześnie w obawie przed spamem, przekazujcie sobie nawzajem wiadomości.
Pozdrawiam Was ze smutkiem.
(...)

No więc tu i teraz jest miejsce i czas, abyśmy my, z Żoną, Tomkowi podziękowali osobiście. Za te liczne i wspaniałe nasze zjazdy, za jego zaangażowanie i poczucie humoru, za różne formy wspierania nas i dodawania otuchy w trudnych latach Szkoły. Za to, że mieliśmy zawsze w głowach, że jest.
Osobiście mam z nim wiele wspomnień, ale jak to zwykle bywa jedno, błahe oczywiście, utkwiło mi szczególnie w głowie. I nie jestem w stanie sobie wyjaśnić, dlaczego. Otóż we wczesnym okresie studiów byłem u niego w domu, na peryferiach Metropolii. Pamiętam, gdy zbliżała się burza, a my staliśmy na balkonie i rozmawialiśmy. Pokazywał mi "zamrożone" błyskawice na zdjęciach przez niego wcześniej zrobionych. Pamiętam ten mój podziw. 
 
Wieczorem zagraliśmy w rekiny (jednak!) i znowu w UNO. Sytuacja była opanowana.

ŚRODA (17.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wyspany i wypoczęty.
Jak zbawienny wpływ ma zasrany sport nie wspominając o Q-Wnukach. 
Po I Posiłku znowu w piątkę poszliśmy do Galaretkowej. Po drodze odebrałem okulary. Wydawało mi się, że jest ok, ale chyba tylko mi się wydawało. Lekki dyskomfort złożyłem na karb konieczności przyzwyczajenia się do nowych oprawek.
W Galaretkowej przy galaretkach, ja skromnie przy herbacie, zagraliśmy w UNO. 
Dość wcześnie wróciliśmy, bo chcieliśmy godnie przyjąć drugich dziadków. Policjantka i Przewodnik przywieźli nam mnóstwo prezentów - wino, piernik własnego wypieku, z sześć, czy siedem policjantkowych (bo chyba nie policyjnych) słoików z różnymi przetworami oraz jabłka z własnej działki. Wszystko eko!
Po standardowym ogarnięciu się po podróży, rozpakowaniu i po oprowadzeniu po domu od razu poszliśmy na obiad(!) do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Obiad, bo w naszych kategoriach czasowych ten posiłek zasłużył na taką nazwę, dla gości był spóźnionym ... obiadem. Dorośli zamówili polecane przez nas kartacze, a dzieci potrawy dla dzieci.
Całą drogę, tam i z powrotem Przewodnik przeżywał Uzdrowisko. Bo nie dość, że je lubi, to bardzo często tu bywał, w większości w sprawach służbowych, zanim wysłali go na emeryturę. Więc co chwilę się zatrzymywał opowiadając nam, co w danym miejscu kiedyś było i którędy chadzał. Policjantce Uzdrowisko bardzo się podobało, a gdy siedzieliśmy przy posiłku, co rusz zwracała się do męża:
- Gdzie w Metropolii znajdziesz taki lokal?... - i wzrokiem omiatała miejsce, w którym siedzieliśmy. - Albo taki, ten naprzeciwko?!... - wskazywała na Lokal z Pilsnerem I. - A taki pasaż?! - machnęła ręką. 
A potem wymieniła kilka restauracji w Metropolii, w których występowało nadęcie i przerost formy nad treścią. - A ceny?!!! 
Oboje nie są wylewni, więc te pochwały wiele znaczyły. Tak jak Tajemniczego Domu.
- Ta przestrzeń!... - zachwycała się. - Salon i kominek i że tak można naokoło niego się poruszać...
Podkreślała  to wielokrotnie.

Początek wieczoru spędziliśmy z Q-Wnukami w różnych konfiguracjach dziadkowo-wnukowych. A gdy Żona położyła dzieci spać, mogliśmy się bardzo dużo dowiedzieć o rodzinie Policjantki i Przewodnika. Taka sytuacja stworzyła się pierwszy raz. I jak to w rodzinach... Było mnóstwo ciekawych i przełomowych momentów. Dziadkowie Przewodnika po wojnie wrócili z Francji do Polski, cała reszta polskiej rodziny tam została, a to naznaczyło dalsze losy. Z kolei Policjantka pochodziła z wielodzietnej rodziny, a to również wycisnęło piętno na dalszym życiu ich członków.
Z opowiadań mogłem się tylko domyślać pewnych rzeczy, o których się nie mówiło, a o które nie śmiałem dopytywać. Jedna z nich mogła nawet w bardzo pośredni sposób dotyczyć... mnie.

W trakcie wieczoru musiałem porozmawiać z żoną Naczelnika. Okazało się, że pogrzeb odbędzie się za tydzień, w środę, o godzinie 12.00. Od razu więc pewne kwestie trzeba było przedyskutować z Wielkim Woźnym, a potem porozmawiać z Synem. Ustaliliśmy, że w tej sytuacji przyjadę po Wnuka-III i IV w środę, po pogrzebie, a Syn i Synowa odbiorą ich w sobotę.
Spać poszedłem, jak na zwykłe standardy, późno, bo o 22.00. A jak miałem to określić w kontekście wstawania o 01.50, żeby obejrzeć kolejny mecz Igi z Amerykanką Danielle Collins?

CZWARTEK (18.01)
No i dzisiaj ponownie planowałem wstawać dwa razy.
 
Najpierw o 01.50, a potem po meczu. Iga wygrała 2:1 po thrillerze, bo w trzecim secie Collins prowadziła 4:1, by nie wygrać już potem żadnego gema.
Mecz zakończył się o 05.40. Czy opłacało się kłaść spać? Gdyby nie było Q-Wnuków i drugich dziadków, nie zastanawiałbym się ani chwili robiąc sobie sobotę lub niedzielę i spałbym do oporu.
Żona czując, że jest coś nie tak, nieprzytomna zeszła na dół i zobaczywszy mnie żywego wróciła na górę ze słowami To ja wracam, opowiesz mi wszystko później...
 
Czas, który mi przypadł w udziale dzięki zasranemu sportowi umiejętnie wykorzystałem. Półprzytomny, zrobiłem standardowy poranny rozruch, rozpaliłem w kominku, bo w kuchni cały czas się paliło, naniosłem drewna, zrobiłem onan sportowo-polityczny i napisałem maila do wszystkich o terminie pogrzebu. I nawet przy blogowych zjadłem spory kęs piernika, na czym akurat mimo swojej nieprzytomności bardzo przytomnie nakryła mnie Żona. Byłem już po zatarciu śladów,  ale zapach mnie zdradził. Zmysł powonienia był jednak u niej przytomny. Nie wykręcałem się.
Mimo że padało, chętnie wybrałem się piechotą do Biedry, żeby dzieciom kupić mleko bio, a drugim dziadkom... pieczywo. Tak, tak...
Syfiasta pogoda mi sprzyjała, bo swoją temperaturą i zacinaniem deszczu utrzymywała mnie przy życiu. Na tyle, że po powrocie zrobiłem wszystkim (bez dzieci, bo z tym się nie pcham!) I Posiłek. Zaraz po nim nie potrafiłem przy stole powstrzymać mojej reakcji, gdy Przewodnik wyciągnął pudełeczko, a z niego z pięć czy sześć listków (blistrów mówiąc po współczesnemu) z tabletkami.
- No, niestety, żeby żyć, tak trzeba... - skomentowała Policjantka widząc mój szok.
Oboje z Żoną spuściliśmy głowy, żeby nie spojrzeć sobie w tym momencie w oczy.

Udało się nam namówić jeszcze drugich dziadków przed ich wyjazdem, aby na pożegnanie pójść razem do Stylowej. Było fajnie i sympatycznie, tylko Ofelia świrowała, bo drudzy dziadkowie nie chcieli jej kupić różowego zająca czy królika. Do nas już nie startowała, bo wcześniej jej odmówiliśmy. 
Najpierw poszła z Policjantką, ale gdy usłyszała od niej Mam kupić takie brzydactwo za takie pieniądze?!, wzięła się na sposób i zaciągnęła tam Przewodnika. A gdy od niego usłyszała Przecież to jest brzydkie! obraziła się na cały świat, w tym przy okazji na nas, bo wcześniej przy naszej odmowie tego nie zrobiła. Siedziała w swoim fotelu, a raczej leżała tyłem do nas demonstrując swoje nieszczęście. Dorośli się tym nie przejęli, bo było to jedyne wyjście z sytuacji. Tym bardziej brat przyzwyczajony do różnorakich fochów siostry.

Wróciliśmy do domu tylko po to, żeby dopakować auto i wysiusiać dzieci przed podróżą. Goście wyjechali o 13.15, a ja na ostatnich oparach woli poszedłem na górę spać. Po trzech godzinach wstałem niczym nówka nieśmigana.
Wieczorem wracaliśmy do życia. Posprzątaliśmy po Q-Wnukach i dosyć wcześnie położyliśmy się spać. Moja wcześniejsza regeneracja zupełnie mi w tym nie przeszkadzała. W łóżku pozwoliłem sobie na uwagę, że pierwszy raz po pobycie Q-Wnuków poczułem szczególną ulgę. Ona zawsze była, ale do tej pory taka normalna. Wiadomo, że zawsze było fajnie, ale dominacja dzieci, stała koncentracja dziadków musiała się odbijać na ich kondycji. Tym razem przez zachowanie Ofelii było to coś więcej. 
Pisać, że niczego nie oglądaliśmy?...
 
PIĄTEK (19.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
I to z wielkim trudem, po 10. godzinach snu. Żona zaś o... 08.30. 
W nocy napadało i było pięknie. Wprost kocham to miejsce! Dla sympatycznego rozruchu odśnieżyłem podjazd i schody. Chodnika już nie odśnieżam, gdy się po iluś moich wysiłkach zorientowałem, że nikt tego nie robi. Bo gdy stare latarnie zniknęły, zrobiło się idealne miejsce, aby mógł przejechać taki mały płużek i odwalić, nomen omen, całą robotę. Zawsze wygląda to profesjonalnie i uroczo. Nie wyobrażam sobie innego miejsca na ziemi!...
Długo delektowaliśmy się porannym nicnierobieniem i w oczywisty sposób obojgu nam wydawało się, że jest niedziela. Obijaliśmy się na całego. W końcu jednak pojechaliśmy do City na zakupy. Pierwszy raz zrobiliśmy je tylko w jednym sklepie, więc migusiem byliśmy z powrotem. Ale przez ten wyjazd zdawało się nam, że to poniedziałek, skoro rano była niedziela.
 
Po drodze, relaksacyjnie, skoro zrobiło się tyle wolnego czasu, podjechałem do filii MZK stawiając Żonę przed faktem dokonanym. W sprawie radiowego licznika wody ogrodowej.
- A miała pani zadzwonić, gdy już będą?... - zagadałem, gdy się "przyznała", że są.
- Aaa... - pani się zmieszała - przepraszam, ale mieliśmy przeprowadzkę... - machnęła ręką w jakąś stronę świata w ten sposób starając się uwiarygodnić.
Nie wiedziałem, czy stamtąd się przeprowadzali, czy dotamtąd, bo wszystko w biurze było dokładnie w tym samym miejscu, jak poprzednio i nic nowego się nie pojawiło, ani nie zniknęło, a pamięć wzrokową mam świetną. Na dodatek samo biuro było w tym samym miejscu.  
- Ale troszeczkę w nowym roku podrożały - pani natychmiast przeszła do ofensywy starając się przerzucić moją uwagę na to, czego klient najbardziej nie lubi - względem cen, które panu wcześniej podawałam.
Licznik z legalizacją na 5 lat otrzymałem, odbiór podpisałem i wyszedłem z tarczą.
- Fakturę otrzymacie państwo pocztą... - I przy demontażu starego licznika proszę go nie wyrzucać. - Nasz pracownik go odbierze i zaplombuje nowy.
Żona w tym czasie na wszelki wypadek została w Inteligentnym Aucie.
To rozochocony, zwłaszcza milczeniem Żony, podjechałem do MZK.
- Wydruk harmonogramu odbioru odpadów otrzymacie państwo pocztą w przyszłym tygodniu! - pani natychmiast zareagowała na mój widok. Zdążyłem tylko otworzyć drzwi, bo wchodzić do środka nie było potrzeby. Żona w tym czasie na wszelki wypadek została w Inteligentnym Aucie.
 
Gdy wypakowywaliśmy zakupy, zadzwonił akurat Syn.
- Wiesz tato, siedzę nad Listą 100 i jestem w szoku! - Jakieś 70-80 % tych utworów mi się podoba i przez to praca się przedłuża, bo nie mogę przestać odsłuchiwać całości. - A dodatkowo również z 10% tych, których do tej pory nie znałem! - I tylko ta reszta to nie moja bajka.
Pękaliśmy ze śmiechu.
 
Zaraz po tym mój organizm domagał się spania. Poddałem się. Czterdzieści minut wystarczyło, abym w pełni sprawny intelektualnie mógł wdać się w sympatyczną smsową pogawędkę z Teściową. Najpierw wysłała mi taki oto wierszyk (pis. prawie oryg.):
Obłędna historia o Błędnym rycerzu,
który tak błądził, "tędy i owędy",
by wszędzie mógł dowieźć swych cnót rycerskich
- że jest bezbłędny - Tak o sobie sądził. 
Gdy  był już u celu, bliski obłędu,
nasz rycerz - zbłądził. 
Nie uniknął błędu.
 
Odpisałem: 
Brawo! Ale... jedna uwaga! "Dowieźć" jest chyba od "dowozić", a on raczej chciał "dowieść". Chyba że autorka miała co innego na myśli :) Bo mógł przecież te swoje cnoty wszędzie dowozić, w tamtych czasach zapewne na koniu?... W sakwie, czy w czymś tam, co koń zdołał udźwignąć, bo, znowu zapewne, cnoty jego pana były wielkie, czyli... ciężkie :)  A przyszli znawcy literatury, czyli "co poeta miał na myśli", dojdą do wniosku, że Teściowa "piła" do Zięcia :)))
 
W odpowiedzi na kontrprowokację (pis. oryg.): 
Nie powiem Udało Ci się! Z pisownią, masz rację. Przecież to wiedziałam, i zwykle stawiam sobie pytanie, żeby dobrze dowieźć słowo z poprawną pisownią. A poza tym merci.
I w kolejnym (pis. oryg.):
Jeszcze dodam Nie mogę się powstrzymać od śmiechu przy Twoim komentarzu. Trzy razy już go czytałam :)
 
Wieczorem odważyłem się podyskutować z Żoną na temat moich nowych okularów. Wytłumaczyłem jej, że jednak dyskomfort w patrzeniu mi nie minął i że coś z tym trzeba będzie zrobić. Należy powiedzieć, że do sprawy nowych okularów podeszliśmy dość lekko, bo po pierwsze, co mogło mi się zmienić w oczach na przestrzeni ostatnich lat w moim wieku, a po drugie, co może pomóc mojej prawej gałce ocznej z pionową blizną pośrodku rogówki? A jednak. Opierając się na fałszywych założeniach wybraliśmy oprawki i ... szkła. Te ostatnie oczywiście na naszą odpowiedzialność. Lewe takie samo, jak w poprzednio noszonych, czyli -3,75, a w prawych również -3,75, mimo że pani nas poinformowała po pomiarach, że tam jest -2,75. I tu chyba leżało sedno sprawy. Po wnikliwej analizie w domu wyszło mi, że felerne prawe oko lepiej widzi... bez okularów, niż w tych nowych -3,75. Poza tym nowe oprawki z powodu swojej konstrukcji i nosków odstawały od twarzy o dobry centymetr.
Stwierdziliśmy, że jednak badania okulistyczne są wskazane i ewentualnie wymiana prawego szkła oraz odpowiednie powyginanie nosków, czego sam bałem się robić, a i Żonie zabroniłem, bo już się przymierzała.
Natychmiast zadzwoniłem do pani, chociaż bez nadziei, bo było po 17.00. Ale odebrała, mimo że była już w domu. Takie Powiatowstwo. Kazała mi zadzwonić w poniedziałek, o 10.00 Bo bez terminarza nic nie mogę panu powiedzieć.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1/2 amerykańskiego filmu z 2022 roku z Tomem Hanksem w roli głównej, Mężczyzna zwany Otto, polecanego przez Krajowe Grono Szyderców. Już pierwsze sceny bardzo mi się podobały, a szczególnie ta z zakupem sznura. Nawet Żona przyznała mi rację, gdy powiedziałem, że zachowałbym się dokładnie tak samo, jak główny bohater. On jednak posuwał się dalej, niż zrobiłbym to ja. Bo chociażby przy scysji w trakcie zakupów rzeczonego sznura, przy kasie, Hanks poprosił o kierownika. Ale ten właśnie ... jadł lunch, więc przyszła jego zastępczyni, młodziutka dziewczyna, taka milutka, że do rany przyłóż, pełna dobrych chęci i ćwierkająca ze swoim, kurwa!, W czym mogę pomóc?
- A pani to nie powinna być akurat na wuefie? - zapytał ją Hanks popierając pytanie swoim wrednym ryjem.

To nie był koniec dzisiejszych smsowych przygód. Bo Konfliktów Unikający przysłał zdjęcie zatytułowane "Chudy czwartek", na którym widniały dwa tatary, Stumbras i inne, stosowne, wiktuały.
Okazało się po wyjaśnieniach Konfliktów Unikającego, że wszystko byłoby fajnie, ale było coś nie tak z tatarem. 
- Bardzo mi wczoraj ten Stumbras smakował, niestety tatar był wielce rozczarowujący, pani w sklepie mnie ordynarnie okłamała twierdząc, że to czysta wołowina i  trochę przypraw <...> Jakieś podejrzane dodatki, dziwne przyprawy, Trzeźwo Na Życie Patrząca ledwo zjadła popijając nadprogramową wódką, żeby przełknąć i teraz ma uraz do tatara. (pis. prawie oryg., zmiana moja)
Odpowiedziałem:
- Współczuję (: I w związku z tym wyjątkowo nie będę się wymądrzał:) 
Widocznie to chwyciło za serce Konfliktów Unikającego, bo kontynuował:
- Ehhh, dałem się nabrać jak mały Kazio... ale jak mnie baba następnym razem zaczepi, to jej wygarnę jaka z niej kłamczucha
To mi zupełnie nie pasowało do Konfliktów Unikającego, więc odpisałem:
- Nie bądź taki, bo staniesz się mną! A Ty jesteś Konfliktów Unikający! Noblesse oblige!
- Jak mnie sprowokuje, to będę na chwilę Tobą! :)))
- Ale tylko na chwilę! - odpisałem. - "Czasem bywa przydatne, powiedzmy sobie szczerze!", że zacytuję Żonę :)
Ubawiliśmy się nawzajem. 

Na domknięcie takich wirtualnych spotkań dzisiaj o 22.02 napisał Po Morzach Pływający:
Niech żyją skarpety!  - to tytuł maila.
Nic lepszego nie ma żeby się ogrzać i spokojnie spać. Pozdrowienia z Sevilli. Na zewnątrz 20C.
PS. Nie przepadam za futbolem, ale nie skorzystać z takiej okazji to grzech niewybaczalny.
W niedzielę 21 idziemy na mecz Betis Sevilla -  FC Barcelona.
PMP
(pis. oryg., zmiana moja)
 
SOBOTA (20.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Żeby nadrabiać. 
Jednocześnie przed meczem Igi podglądałem, co dzieje się w Australian Open. Po raz pierwszy kibicowałem kwiczącej Victorii Azarence (Białoruś), której z dwóch powodów nie cierpię (jeden podałem), a która wygrała z Jeleną Ostapenko. W ten sposób Iga uniknie Łotyszki określanej przez media jako jej zmory (cztery mecze i wszystkie Iga przegrała) w potencjalnym ćwierćfinale.
Planowałem tak jeszcze mniej więcej do południa, kiedy to zakończył się mecz Igi z Czeszką Lindą Noskovą. A potem to wszystko mogłem sobie wsadzić w... !
Iga przegrała 1:2 i odpadła z Australian Open. Najbardziej wkurzali mnie komentatorzy, którzy od początku jej występów w Australii twierdzili, że gra świetnie. A ona na początku grała "zaledwie" dobrze, a dzisiaj słabo. Ale nie miałem do niej o to pretensji, bo taki jest zasrany sport!
Z upływem kwadransów robiło mi się coraz smutniej. Żona starała się w tej całej sytuacji znaleźć plusy.
- A wyobraź sobie, co by było, gdyby ten mecz zaczął się o drugiej w nocy, a nie o dziewiątej rano?... 
Sumarycznie może to i dobrze, że tak się stało?... To zabójcze przesunięcie czasu!...

Cały dzień siedzieliśmy w domu. Ja trawiłem czas na pisaniu.
Wieczorem, gdy przymierzaliśmy się do drugiej 1/2 filmu, zadzwoniła Pasierbica. Rozmawialiśmy długo o Q-Wnukach z położeniem nacisku na trudną Ofelię, co wszystkich niepokoi, o teściach Pasierbicy i ich wizycie u nas oraz o Byłych Teściach Żony. Stan zdrowia Byłego Teścia Żony się pogorszył.

Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu. Nie narzekałem, mimo pewnych skrótów i uproszczeń. Ale myślę, że szwedzka wersja mogłaby być lepsza, gdyby była. Film stworzono na bazie książki szwedzkiego autora Fredrika Backmana Mężczyzna imieniem Ove (2012).

NIEDZIELA (21.01) - Dzień Babci
No dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Czułem pewną ulgę, bo w zasadzie zasrany sport miałem z głowy. Przynajmniej na kilka tygodni. Na świecie panowała zima ze swoją poranną temperaturą -10 stopni. Od rana wydawało nam się, że to poniedziałek.
Dzień znowu biegł bez pośpiechu, bo to w końcu niedziela. Zdecydowaliśmy się na długi, bo przy dziennej temperaturze -5 st., spacer z Pieskiem. Zniósł go dobrze, bo Pani zadbała, aby Piesek miał wysmarowane łapki.
Gdy wróciliśmy do domu, zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Przegadaliśmy godzinę i 10 minut. Ta długość rozmowy mną wstrząsnęła, bo w jej trakcie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak zwykle obgadaliśmy wszystko, co się dało, ale głównym tematem był syn Lekarki. Chłopak nad podziw zdolny, ale nie zaliczył na pierwszym semestrze jednego przedmiotu i z tego powodu kontynuuje naukę warunkowo, a warunek będzie mógł zaliczać dopiero w semestrze trzecim, czy jakoś tak, a to strasznie martwi Lekarkę.
Kolejny raz zostaliśmy zaproszeni do nich. Realny termin naszego przyjazdu to początek marca, ale wiadomo, jak to jest z ... zasranym planowaniem.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie szóstego sezonu The Crown. Uważny czytający, tu ubiegnę Kolegę Inżyniera(!), mógłby zapytać Ale zaraz, zaraz! A co z Mad men?! Otóż ten serial niespodziewanie dla nas zniknął z platformy Amazon Prime Video. Żona stwierdziła, że za jakiś czas gdzieś się tam pojawi, więc do niego wrócimy.
W trakcie oglądania zadzwoniła Pasierbica. Były Teść Żony wylądował w szpitalu. Bodajże mikro wylew. Ale od swojej babci dowiedziała się, że dziadek jest w całkiem niezłej kondycji i nawet zjadł kolację. Więc z niepokojem czekamy na dalsze wieści.
I w trakcie oglądania zadzwonił Q-Wnuk, aby Babci złożyć życzenia. Ofelia się wypięła.

PONIEDZIAŁEK (22.01) - Dzień Dziadka
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Po ogólnym rozruchu podglądałem końcówki ostatnich setów meczu Huberta Hurkacza z Francuzem Arthurem Cazauxem. Wygrał Hubi 3:0 i awansował do ćwierćfinału Australian Open. Nie jest tak łatwo porzucić zasrany sport!
Ponieważ rano za chińskiego mandaryna nie mogłem się dodzwonić do optyka-okulisty, postanowiliśmy pójść z Pieskiem na spacer i po drodze doń zajrzeć. Udało się zapisać na wizytę w najbliższy czwartek, więc nie będzie żadnej kolizji czasowej. A wracając zatrzymaliśmy się w Stylowej. Jak klasyczni turyści.
Cały dzień pisałem. Przerwy miałem w postaci posiłków, noszenia drewna i zbierania życzeń od wnuków. Najpierw zadzwoniła... Córcia. Tłumaczyła, że z okazji Dnia Dziadka Wnuczka zadzwoni, gdy po wizycie u babci w Metropolii i u dziadków, teściów Córci, wróci z powrotem do domu. A za chwilę zadzwonili Wnuk-II i IV. I okazało się, że są akurat u babci (Pierwsza Żona), u której jest przecież Wnuczka. To mogłem sobie z nią porozmawiać dusząc się oczywiście ze śmiechu, ale, naprawdę, inaczej się nie dało, gdy słyszałem ten specjalnie modulowany głosik i zdawałem sobie sprawę z jej rezolutności i rozeznania we wszelkich sprawach, nie tylko rodzinnych.
Potem zadzwonił Wnuk-III. Ubawił mnie, bo życzył mi 14-tej emerytury, miał śmieszny głos, bo zaczął przechodzić mutację i nudził się, bo był sam w domu.
Pod wieczór zameldował się z życzeniami Wnuk-I. Z nim to była inna rozmowa (w październiku 18 lat). Ciekawe, bo większość rozmowy zajął nam temat książek.
Czekałem jeszcze na Q-Wnuka, ale gdy "zamykałem ten numer", jeszcze się nie odezwał. Zapewne to zrobi, gdy będziemy oglądać drugi odcinek The Crown. Tedy nie wyłączam telefonu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy - jednego nudnego, drugiego optymistycznego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.07.

I cytat tygodnia:
Dzieci nie potrafią słuchać starszych, nigdy natomiast nie zawodzi ich naśladowanie. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista)


poniedziałek, 15 stycznia 2024

15.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 43 dni. 

WTOREK (09.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Świadomie później, bo wczoraj po obejrzeniu kolejnego odcinka Mad Men trochę jeszcze poczytałem.
Znowu się fajnie wyspałem dzięki Fafikowi. Całą noc nawet się nie zająknął. Też bym na jego miejscu tak zrobił, skoro rano odkryłem na naszym termometrze, że na dworze panuje -14 stopni. Oczywiście nasz termometr trochę zawyża, ale Fafik i bez takich wynalazków wiedział, że panuje mróz. 
Rano cyzelowałem wpis i posłuchaliśmy z Żoną 10-minutowego piątkowego wywiadu z Hołownią. Cholernie martwię się jutrzejszym posiedzeniem Sejmu w kontekście Kamińskiego i Wąsika, ale nie tylko w związku z tymi kryminalistami, "ułaskawionymi" przez prezydenta Dudę. Może zdążą przed środą wsadzić ich za kraty, co samo w sobie byłoby piękne i dzięki temu zza krat nie mogliby pchać się na salę posiedzeń. W ten sposób można byłoby w znacznym stopniu uniknąć eskalacji konfliktu, do którego ewidentnie dąży PiS, żeby zdestabilizować pracę Sejmu, uniemożliwić uchwalenie w terminie ustawy budżetowej i doprowadzić do przedterminowych wyborów. 
Z drugiej strony może i dobrze by się stało. Bo najprawdopodobniej sytuacja taka odbiłaby się im potężną czkawką. Marzy mi się układ, gdy w Sejmie koalicja po nowych wyborach będzie miała 3/5 (60%) głosów, czyli większość kwalifikowaną, żeby móc odrzucać weta prezydenta lub jeszcze lepiej, 2/3 (66%), żeby móc zmienić konstytucję i dzięki temu wypieprzyć z niej zapis o konkordacie. Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę, że nawet po spełnieniu tego warunku problem byłby bardzo trudny do rozwiązania.
Z tego wszystkiego porannie się tak zdenerwowałem, że trzecia Blogowa poszła w kanał. Gdy skończyła się robić, podszedłem do ekspresu i z dodatkowym wkurwem stwierdziłem, że w tym politycznym amoku nie podstawiłem kubka.
 
Dosyć późno wybraliśmy się do City. Priorytetem był zakup wykładziny, bo jej kolor miał zainicjować reakcję łańcuchową. Do niego Żona miała wybrać kolor farby, a potem szereg innych drobiazgów do Pokoju Córki, czyli do naszej przyszłej sypialni. Po inwentaryzacji, kiedy można było w miarę normalnie już kupować, szału w wykładzinach nie było. Żona była trochę nieszczęśliwa, bo ta, która jej się podobała, nawet w skali bezwzględnej, stała z boku na roli z informacją, że to jest resztka, a z obliczeń wynikało, że nijak jej nie wystarczy na całą powierzchnię. To w międzyczasie poszliśmy do sekcji drzwi dopytując o drzwi zewnętrzne, balkonowe, przez które goście będą wchodzić do górnego mieszkania, o drzwi wewnętrzne, którymi my mielibyśmy wchodzić do gości, aby posprzątać, na przykład, a które ze względu na parametry izolacji akustycznej chyba okażą się klasycznymi, zewnętrznymi oraz o drzwi wewnętrzne do Pokoju Córki, bo te, obecne, wołają trochę o pomstę do nieba, a o nowe, o szerokości 70. cm, teraz jest bardzo trudno, bo produkują tylko 80-ki i 90-tki.
Ponieważ facet dawał nam rabat, a przy okazji sprzedawał farby Ale one będą dopiero po inwentaryzacji!, to chyba się skończy tak, że wszystko załatwimy u niego. Tym bardziej, że chętnie przyjedzie, zobaczy i pomierzy Za pięć dyszek
Wróciliśmy do wykładzin. Widząc nieszczęście wypisane na twarzy Żony przedstawiłem jej nowy wariant.
- Skoro kiedyś tam stanie nowe łóżko o szerokości 160 cm... 
- 180!... - poprawiła mnie.
- ... więc - kontynuowałem niezrażony - po co ją kłaść bezproduktywnie pod łóżkiem? - Skoro wykładzina "wyda" dla nowego łóżka o szerokości 160, to tym bardziej dla 180... - Położy się tam inną, a w tej części garderobianej Pokoju Córki może być przecież inna, może taka sama jak pod łóżkiem...
Żonie od razu się spodobało, więc na moim rysunku w skali 1:40 pokazałem jej, jak będziemy kłaść i gdzie będą łączenia, praktycznie niewidoczne i bez znaczenia. Twarz Żony natychmiast się zmieniła. A poza tym pani i pan znaleźli jeszcze kawałek tej samej wykładziny, taką resztkę do resztki, która mogła mieć istotne znaczenie dla naszych kombinacji.
Przypomnę prostą definicję szczęścia: To proste! - powiedział pewien słuchacz dzwoniąc do dawnej Trójki, która rzuciła w eter temat dnia - Jeśli moja żona jest szczęśliwa, to ja też jestem szczęśliwy! Pozdrawiam!
Pan nam specjalnym wózkiem zawiózł całość do samochodu i pomógł zapakować. Trzeba było położyć przednie siedzenie pasażera, żeby kolubryna mogła się zmieścić. Żona siedziała za mną, ja miałem wyłączone z użycia lusterka prawe boczne i wsteczne, i tylko 54 lat doświadczeń pozwalały mi poruszać się, jednak w sporym dyskomforcie. Najmniej przyjemnie było na parkingu przy wyjeżdżaniu. Policja się nie napatoczyła.
W sprawie drzwi zajechaliśmy jeszcze do Leroy Merlin, żeby się tylko utwierdzić, że tę naszą dość skomplikowaną drzwiową kwestię musi w swoich rękach mieć jedna osoba.

Gdy ja robiłem w Biedrze drobne zakupy, Żona w pobliskim Jysku poszła kupić... termofor. Nosiła się z tym zamiarem od dawna, zanim zapanowały ujemne temperatury przywołując wspomnienia Bo u nas w domu zawsze był... A u was?
Wytłumaczyłem jej, że klasa robotniczo-chłopska takich wynalazków nie znała, a jeśli nawet, to uważała je za zbędne, za burżuazyjne wymysły. Od zawsze było wiadomo, że zimą jest zimno i że w mieszkaniu nad ranem musi panować +13, 14 stopni, co nikomu nie przeszkadzało. Wystarczyło napalić w piecu i za pół godziny dzieci mogły wychodzić spod pierzyn. 
Teraz jest inaczej i przy takich temperaturach dobrze jest ogrzać sobie stopy termoforem, zwłaszcza gdy są zimne przy kładzeniu się spać. Mnie by to do głowy nie przyszło. Jeśli zdarza się, że czuję dyskomfort z powodu chłodnych stóp i wiem, że w nocy będzie to przeszkadzać w spaniu, nakładam po prostu skarpety i tak mogę całą noc. Żona absolutnie nie. 
Gdy wróciliśmy do domu, akurat na zewnątrz był sąsiad, Głuchoniemy, co stanowiło drobny uśmiech losu. Bez problemu pomógł mi zanieść ciężką belę na górę, w pobliże Pokoju Córki.

Po południu mieliśmy telefoniczną sesję.
Zaprzyjaźniona Szkoła nadal siedzi nad papierami i z przyjazdem ciągle nic nie wiadomo. Ale coś czuję w wiekowych kościach, że owszem przyjadą, ale na... wiosnę.
W tej sytuacji, skoro najbliższy weekend się zwolnił, przyjadą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Wcześniej już rozpatrywaliśmy taki wariant. Ustalaliśmy warunki brzegowe. I przy okazji zahaczyliśmy o Kolegę Inżyniera(!). Konfliktów Unikający, jako dobrze poinformowany w swoich rodzinnych kręgach, od razu poinformował, że przyjazd Kolegi Inżyniera(!) nie będzie możliwy, bo akurat do Polski przylatuje Modliszka Wegetarianka. Sprawę trzeba było rozeznać u źródła.
Okazało się, że i owszem, ale praktycznie Kolega Inżynier(!) oprócz przywiezienia jej z lotniska tym razem nie będzie z nią przebywał. Bo zaraz następnego dnia musi być ona w sprawach spadkowych w Stolicy, a potem ze swoją rodziną wyjedzie na jakiś czas na narty A ja nie jestem nartowy!
- Do Uzdrowiska II. - dodał. 
- Przecież to rzut kamieniem od nas! - oczy mi się zaświeciły.
- Ani waż mi się wtrącać! - natychmiast zareagowała Żona.
Szkoda. Taka okazja.
- Poza tym w ten weekend mam dziewczyny, a one raczej nie będą zainteresowane takim wyjazdem.
- To ja je ganiałem, straszyłem, szukałem, miażdżyłem i szczypałem, bajki opowiadałem, a one!...
Wspólnie i zgodnie przedyskutowaliśmy bezwzględną niewdzięczność nastolatków. 
Kolega Inżynier(!) ponieważ akurat miał sporo czasu odniósł się do wpisów i zaznaczył, że ostatnio jest trochę skołowany zauważywszy w nich błędy lub niedoskonałości faktograficzne. Ale sam w siebie zwątpił i nie wiedział, czy mu się zdawało i Nie chciałem wytykając ci się zbłaźnić w twoich oczach!
- Proszę, żebyś zawsze zwracał mi uwagę, jeśli coś zauważysz nie tak!... - Poza tym, kto jak kto, ale ty nigdy się nie zbłaźnisz! - zapewniłem go.
Poszło o Niemca, nowego właściciela Wakacyjnej Wsi. Ponieważ rzadko o nim piszę, to pamięć mnie zawiodła. Posiłkowałem się moją listą blogowych imion, a tam stało jak byk "Młody Niemiec". Więc tak bezrefleksyjnie pisałem. A on przecież jest "Termin Na Zdjęć"!
- Tak mi się to imię podobało, a tu nagle... - podsumował zdezorientowany Kolega Inżynier(!).
Zapewniłem go, że oczywiście zawsze będzie "Termin Na Zdjęć".

Feryjny styczeń zaczyna się klarować. Wieczorem Żona z Pasierbicą ustaliły, że Krajowe Grono Szyderców przywiezie Q-Wnuki w ten piątek i zostanie na jedną noc. I bardzo się ucieszyło, że akurat będą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Po czym zostawią nam dzieci i w sobotę wrócą do Metropolii. Robaczki zaś po iluś dniach, a po ilu, się nie dowiedziałem, zostaną odebrane przez drugich, lepiej napisać innych dziadków, czyli przez Policjantkę i Przewodnika. Tak więc w końcu się z nimi zobaczymy w Uzdrowisku.
Ciekawe, co będzie, gdy Zaprzyjaźniona Szkoła zdecyduje się jednak przyjechać?...
Z tego by wynikało, że Wnuki przyjadą w drugi tydzień ferii, ale z rozmową z Synem jeszcze chwilę poczekam. Niech trochę niewiadomych się uwiadomi.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
ŚRODA (10.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Fafika w nocy nie słyszałem. Może dlatego, że nasz termometr na zewnątrz wskazywał -16 stopni.
Z ciekawości wstawiłem domowy do spiżarni, bo gdy tam rano wszedłem po głowie zdrowo pociągnęło zimnem. Było + 4 stopnie.
Rano przeprowadziłem długi onan medialny - Wąsik i Kamiński zapudłowani - pięknie, Sejm - obrady odroczone - mądrze. Uśmiałem się z wielu rzeczy, ale chyba najbardziej z właśnie tworzonej kolejnej pisowskiej teorii spiskowej, jakoby stołeczny autobus miejski specjalnie stał na wyjeździe blokując go i w ten sposób uniemożliwiając wyjazd kolumny samochodów z prezydentem, aby ten mógł "ratować" Wąsika i Kamińskiego. Żałosne!

Po I Posiłku zabrałem się za sprawę, do której "zabierałem się" z 4 lata. Z sobie tylko wiadomych powodów nie chciałem jej ruszać, ale przecież...
Zabrało mi to kilka godzin, a z nadmiaru informacji i emocji zaczęło mi pulsować w skroniach i pojawił się charakterystyczny nacisk na czoło. Wiedziałem, że jeśli nie zadziałam, za chwilę ból głowy będzie nieunikniony. 
Skutecznym środkiem na taki mój stan jest Pilsner Urquell i/lub spacer. Na wszelki wypadek zastosowałem oba, rozsądnie zaczynając od tego pierwszego.
Gdy wróciłem, uhonorowaliśmy mój krok nalewką z czarnego bzu. Zlałem pierwszą partię do butelki. Co prawda 2 dni przed planowanym, chemicznym, terminem, ale to był przecież drobiazg.
Zachwycaliśmy się, bo niczym wino miała ona kilka warstw, które dawały o sobie znać łaskocząc w miarę rozprowadzania w ustach na różne sposoby kubki smakowe. Dało się wyczuć nutę owoców i czekolady, finisz miała zaskakujący bo podkreślał moc, która była przyjemna, poza tym, co zwłaszcza dla Żony było istotne, nie była słodka. Można by powiedzieć, że w tym względzie bardzo wyważona. Krótko mówiąc - udała się.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
CZWARTEK (11.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Organizm nie pozwalał dalej spać mimo że nie było przez całą noc żadnych fafikowskich odgłosów.
Na zewnątrz panowało -13 stopni. Na dole  +18,5.
Można powiedzieć, że cały dzień przebumelowałem. Bo nie mogłem uznać za pracę nawet tę w drewnie, skoro ona jest zwykłą codziennością. Zrobiłem spory medialny onan i dużo czytałem. O książce, którą za chwilę skończę, napiszę zaraz po. Jedyna konstruktywna rzecz, którą zrobiłem, to kolejny miesięczny porządek w papierach. Tym razem z różnych względów było tego więcej niż zwykle.
Po wieczór ucięliśmy sobie rozmowę z Lekarką i z Justusem Wspaniałym. I to z każdym oddzielnie. 
Pretekstem był jego sms, że z powodu mrozów pójdzie z torbami.
- Trochę zimno dzisiaj rano u Was było. Co na to gaz? Bo u nas prąd jak woda... Przez trzy ostatnie dni po 100 kWh.
Dopadliśmy go w aucie, gdy dojeżdżał na stare śmieci Lekarki i ostatecznie swoje też.
- Oddzwonię do was, gdy dojadę, bo teraz ruch straszny, rozjazdy...
- A kiedy wracasz? - zdążyliśmy zapytać.
- Dzisiaj.
To zadzwoniliśmy do Lekarki.
- Coś tak chłopa daleko wysłała?! - zacząłem obcesowo.
- O, widzę, że już się poskarżył.
Musieliśmy prostować i tłumaczyć.
- Chciałam jechać sama, ale mi nie pozwolił.
Od dawna wiadomo, że Justus Wspaniały dba o Lekarkę.
- Ale po co?! - dociekaliśmy.
- Bo dzisiaj przez półtorej godziny będą chodzić po domach i odczytywać podzielniki ciepła...
- To tylko po to Justus Wspaniały gna 260 km? - nie wierzyliśmy.
- To już ostatni raz, bo w lutym wystawiam mieszkanie na sprzedaż.
Wcześniej była rozmowa na temat ewentualnego wynajmu, ale wiadomo z jakimi problemami on się wiąże, zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza na odległość. Jeden wielki garb!
- To nie mogłaś kogoś poprosić, żeby w tym czasie był w domu?
- Mam sporo znajomych, ale jakoś nie śmiałam im zawracać głowę.
Cała Lekarka!
- Poza tym przyjedzie chętna na kanapę, której się w końcu pozbędę, Justus Wspaniały przywiezie moje ulubione meble z kuchni, no i odwiedzi mamę. - Zawiezie jej zupę przez siebie zrobioną i kawałek tortu makowego, który zrobiłam, bo Justus Wspaniały bardzo go lubi.
Ok, ostatecznie uważałem, że ten wyjazd miał sens.
 
Rozmowa zeszła na psy, nomen omen.
- Przez Gruszeczkowe Lasy prułam ponad setką, bo pieski przez 1,5 godziny były same w domu i oczami wyobraźni... - A tu nic, pieski spokojnie czekały i były uradowane na mój widok. - Żadnych szkód. - Będziemy je coraz bardziej przyzwyczajać, żeby same zostawały w domu, bo przecież nie da się wszędzie z nimi pójść czy pojechać!...
To opowiedzieliśmy jej o naszych doświadczeniach w tym względzie. 
Bazyś potrafił zostawać sam w domu nawet i 8 godzin. Jak to pies, zwłaszcza tej rasy, czyli duży, on akurat olbrzymi, brał na przeczekanie. Ale zanim do tego doszło, jako szczeniak, jeszcze w Biszkopciku, obrócił wniwecz ileś ikeowskich podkładek.
(WNIWECZ...jakieś sto lat temu pisało się jeszcze rozdzielnie: w niwecz, bo i samo słowo NIWECZ było jeszcze wówczas używane i rozumiane. WNIWECZ to zrost i NIWECZ to też zrost. Dawna polszczyzna znała inny model przeczenia niż polszczyzna współczesna – przeczenie przesuwało się przed całe wyrażenie przyimkowe. Mówiono: niwczym <dzisiaj: w niczym>, ni k czemu <dzisiaj: do niczego>, ni w co <dzisiaj: w nic>)
- Ale jaki jest sens - pytałem Żonę - wykładać na ławę kolejne, skoro po powrocie z pracy będą z nich wióry?
- Musi się nauczyć, że tego robić nie wolno! - Żona stała na rozumowym, ludzkim stanowisku, twardym wobec męża, delikatnym wobec Bazysia.
Nauczył się o tyle, że w międzyczasie trochę dorósł, no i podkładek zabrakło.
Załatwił też dwa piloty do telewizora.
- O, widzę, że musi mieć pan dużego psa?... - stwierdził sprzedawca wskazując olbrzymie wgnioty na twardym plastiku po psich kłach, gdy mu przyniosłem pilotowy złom z prośbą, żeby dobrał nam jakiś nowy pilot.  Wyraźnie musiał mieć podobnego pieska, albo sporo takich klientów, jak my.
 
Z Bazysią było podobnie, ale inaczej. Bo do pozostawania w domu przyzwyczajała ją nadal Żona, ale już bez podkładek. Muszę powiedzieć, że robiła to sprytnie. Gdy zostawała z Bazysią (ja w Szkole), pierwszy raz wyszła sama na dwie minuty zamykając dom. Zanim Bazysia się dobrze zorientowała, że Pani zrobiła coś niecnego i zanim w głowie zaświtał jej odwet, Pani wróciła i piesek się cieszył. 
- Pamiętam, jak byłam wtedy strasznie zdenerwowana, gdy po raz pierwszy Bazysię zostawiłam samą. - Żona wróciła wspomnieniami do tamtej chwili. - Stałam bezszelestnie za rogiem domu i nasłuchiwałam...
Nieobecność swoją Żona stopniowo zwiększała i w ten bezbolesny sposób Bazysia nauczyła się, że nic się nie stanie, gdy Pani wyjdzie, bo przecież zawsze wraca. Więc czekała bez żadnych odwetowych kroków. Potem doszło do tego, że potrafiła przeczekać sama w domu nawet do ośmiu godzin i nic się nie działo. Bo pieski mają fajnie - działają zero-jedynkowo. Zero - Państwo wyszli, trudno, trzeba czekać i spać, jeden - wrócili, można szaleć z radości. I nie ma tu znaczenia, czy była to godzina nieobecności, czy pięć.
O jednej tylko rzeczy wiedzieliśmy i staraliśmy się pilnować. Żeby, broń Boże, nie zostawiać pluszaków. Czasami przy nas dawaliśmy jej do "zabawy" jakiegoś starego, albo przez kogoś pozostawionego, sporo już sponiewieranego, żeby patrzeć, co będzie. A było zawsze tak samo, Precyzyjnie i w tej samej kolejności. Najpierw musiały być, 100 na 100, wyrwane oczka, potem nosek, a dopiero na końcu rozwalone bebechy. I gdy już wszystko było dokumentnie rozkawałkowane, Bazysia dawała spokój i żaden fragment jej już nie interesował.

Z Bertą było zupełnie inaczej. Z wielu względów. Pomijając ten drobny fakt, że jest to Piesek z innego świata i zdajemy sobie sprawę, że już nigdy taki się nam nie trafi, to nastała u nas, gdy miała już pięć lat, a więc swoje przyzwyczajenia. W ich obszarze nie było niszczenia czegokolwiek. Jeśli nawet zdarzało się po naszym powrocie do domu ujrzeć surrealistyczny widok pojedynczego kapcia na środku salonu, czy na stopniu schodów, to był on tylko w różnym stopniu zmemłany, czyli nawilgocony. Wystarczyło tylko wysuszyć i można było używać. Co prawda zdarzyło się jej raz w Wakacyjnej Wsi ze stolika stojącego na werandzie zwinąć mój Święty Kalendarz i tylko dzięki Żonie, która zauważyła, że nie dość że Piesek dość rączo, bez specjalnego uzasadnienia mknie w stronę Brzozowej Alejki, to jeszcze w paszczy ma coś dziwnego, udało się kalendarz uratować. Bo gdy Żona Pieska dopadła, usadowiony relaksacyjnie na trawie z przedmiotem miedzy łapami zdążył dopiero kilka razy zatopić kły w okładce.
W Uzdrowisku Piesek, mimo że z innego świata, zdecydowanie już swoim zachowaniem przypomina pobratymców. Chociażby bardziej zamaszyście macha ogonem. Bo przedtem ruch ten, bardzo taki delikatny, ale jednak czytelny, Żona nazywała delikatnym wachlowaniem. Ale i tak Pieskowi teraz daleko do znanego objawu, a mianowicie że ogon macha psem. Wiemy, że do krańcowego efektu nigdy nie dojdzie, bo i to z racji charakteru, i z racji masy. Ponadto sępi w swój jedyny, niepowtarzalny sposób, czego przedtem nie robił. Nie piszczy, nie skomle, nie miota się wokół stołu z machaniem ogonem i wiciem się, tylko, albo siedząc, albo stojąc zwiesza ciężki łeb i czeka wpatrując się w podłogę, bo nauczył się, że stamtąd wyrastają smaczne rzeczy. Ta nieruchoma masa, zwisające uszy, skupienie całego pomarszczonego łba i wpatrywanie się w jeden punkt przez minutę, dwie, potrafi złamać każde ludzkie serce. Więc ktoś z nas rzuca jakiś smaczek. To potwierdza Pieskowi, że z podłogi one wyrastają i tym bardziej się z uwagą wpatruje, żeby niczego nie przegapić, a my mu tym bardziej  rzucamy. No i koło się zamyka.
Dodatkowo Piesek stał się psem, bo chętnie wychodzi z nami na spacer. Ten naturalny proceder wzmocnił mu się i uruchomił wyraźnie w Uzdrowisku. W Wakacyjnej Wsi z góry, z klubowni, trzeba było go wyciągać wołami nawet przy fajnej pogodzie, a teraz nawet przy złej, o czym doskonale wie, ledwo na dole usłyszy nasze zbieranie się, sam z siebie schodzi i zachęcająco wachluje ogonem. Czasami się zawodzi, bo akurat nie możemy go zabrać. Wtedy Pani, żeby Pieskowi nie było smutno, zawsze mu coś do miski, poza programem, wrzuci. Ta chęć na spacery, tak wywnioskowaliśmy, wzięła się stąd, że w Zdroju (Piesek wychodząc przez bramę zawsze kieruje się w lewo, tamżesz właśnie) jest mnóstwo do wąchania po innych pieskach i mnóstwo możliwości kontaktowania się z nimi. A w Wakacyjnej Wsi?...
Dodatkowo w Uzdrowisku Piesek nauczył się niszczyć. Potrafi pod naszą nieobecność porwać jednego kapcia Pana, rzadziej Pani, i go trochę nadwyrężyć. Na tyle, że po trzech, czterech takich sesjach dany kapeć może być do wyrzucenia, a sumarycznie cała  para. Stąd, ponieważ je sobie bardzo cenię, nomen omen, uważamy wychodząc bez Pieska, żeby kapcie chować. Bo innych zniszczeń zupełnie nie ma.

W końcu, jak to u psiarzy - masochistów, rozmowa z Lekarką zeszła na inne aspekty ich posiadania z ciągłym rzucaniem w trakcie wymieniania się doświadczeniami "a fuj!", "obrzydliwe!", "łeee!" i "zgroza!".
- Wyobraźcie sobie - zaczęła Lekarka - że Bruno, który żre wszystko, dzisiaj na spacerze zżarł ludzką kupę! - Obrzydlistwo! - kontynuowała wiedząc z kim rozmawia. - A Justus Wspaniały mnie uprzedzał, że takową zauważył w tym miejscu, do którego się wybrałam. - Nie zorientowałam się z początku, bo to coś było zamarznięte i twarde i starałam się Brunowi z paszczy wyrwać, a fuj! - Ale im bardziej się starałam, tym bardziej on zaciskał szczęki. - I nagle dotarł do mnie zapach z paszczy już roztopionego tego czegoś, łeee!, i z moich rękawiczek! - A w domu, nie dość że musiałam myć mu paszczę, to jeszcze czyścić plastikowy uchwyt od smyczy, tak cuchnął! - Obrzydlistwo! - Żeby to były chociaż sarnie bobki! - Nic bym nie powiedziała!...
Zgodziliśmy się w zupełności. I natychmiast, nawet nieodwetowo,  podzieliliśmy się naszymi doświadczeniami. Z dziesięciomiesięczną Bazysią pojechaliśmy do Dzikości Serca. I któregoś razu wybraliśmy się do Sąsiedniego Miasteczka, żeby pospacerować po zdrojowym parku. Bazysia puszczona samopas oczywiście trafiła na to samo, co Bruno, po czym radośnie do nas przyleciała. Wiało zgrozą od smrodu i widoku jej paszczy. Na szczęście w tym miejscu parku płynęła rzeczka. Trochę trwało zanim udało się nam złapać Bazysię i umocować na niej smycz, bo czuła, nomen omen, pismo nosem. Z wielkim trudem udało się nam wciągnąć ją na sam środek nurtu. Żona trzymała smycz, a ja się babrałem gołymi rękami. Efekt jakiś był, ale w drodze powrotnej w samochodzie okrutnie cuchnęło. Z paszczy Bazysi i z moich rąk. A potem z kierownicy, którą musiałem wyszorować. Łeee!

Oddzwonił Justus Wspaniały.
- Właśnie jadę do mamy! - Podzielniki odczytane, kanapa sprzedana, meble zabrane. - Teraz wiozę mamie zupę i kawałek tortu makowego. - Wypada u niej chwilę posiedzieć, ale potem wracam. - Czekają mnie trzy godziny jazdy. - W domu będę chyba o 21.00.
Co tu dużo mówić, martwiliśmy się. A co by się stało, gdyby przenocował w mieszkaniu Lekarki i jutro wcześnie wyruszył w drogę powrotną?! Nawet, gdyby pieski rano miały być same przez godzinę?...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
Dzisiaj uwiadomiły się kolejne niewiadome.
Po Robaczki przyjedzie Policjantka i Przewodnik w środę. Będziemy mieć więc prawie tydzień odsapki do kolejnych wnuków. Syn przywiezie dwóch (na razie skład bez zmian) we wtorek, 23.01, a Synowa odbierze ich w piątek.
- Ciekawe, co będzie, gdy Szef Fachowców stwierdzi, że jednak rozpoczyna u nas remont już za chwilę?... - Żona rzuciła pytanie w eter. Eter, jako „piąty żywioł” wprowadzony przez Arystotelesa, niewystępujący na powierzchni Ziemi, lecz budujący ciała niebieskie i zapewniający ich ciągły ruch okrężny, milczał.

PONIEDZIAŁEK (15.01)
No i dzisiaj wstałem przed 06.00.
 
Już wczoraj wiedziałem, że tego tygodnia blogowo nie udźwignę. Miałem komfort, bo się nie łudziłem i nie czyniłem żadnych prób, aby udźwignąć. Zwłaszcza, że nieubłaganie rozpoczynał się Australian Open.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego flakowatego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.47.

I cytat tygodnia:
Świat łamie każdego, ale potem niektórzy są silniejsi w złamanych miejscach. - Ernest Hemingway (amerykański pisarz i dziennikarz)