poniedziałek, 26 lutego 2024

26.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 85 dni.
 
WTOREK (20.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W szkolnej skali sen oceniłbym na dst+, - db. Chyba przez to, że w pierwszej fazie snu było mi zimnawo i musiałem się przemóc, rozbudzić, wstać i ubrać skarpetki, a na piżamę założyć dyżurną koszulę. Dziwne, bo w sypialni, jako najcieplejszym pomieszczeniu w Tajemniczym Domu, było +20 stopni. Starość? 
Rano cyzelowałem wpis natykając się na mnóstwo błędów, w tym sporo irytujących powtórzeń, nawet całych fragmentów! Starość?!

Przypomniałem sobie o dwóch sprawach, które wczoraj zaistniały w mej świadomości, a o których nie wspomniałem. Starość, kurwa?!
 
Jedna pozostawiła trwały ślad. Dotyczyła profesora Wiesława Hudona, tego Pół Polaka Pół Francuza.
Zmarł 7. września 2021. roku. Zupełnie o tym nie wiedzieliśmy. Swoje życie spędzał w ostatnich, blisko trzydziestu latach między Francją, Luksemburgiem i Hiszpanią a Polską, do której przybywał, aby prowadzić zajęcia na kilku uczelniach i w Szkole, i mieszkać przez dłuższe okresy w swojej siedliskowej głuszy, co uwielbiał, chociaż to określenie całkowicie nie oddaje jego stosunku do sprawy. Może lepiej zabrzmi "lubił", ale chyba najlepsze to "czuł się najlepiej". Z tymi określeniami wszelakich rzeczy i spraw z Nim związanych zawsze był pewien problem, bo wymykały się w jakiś dziwny sposób schematom i dlatego nie sposób było opisać Go komuś innemu i Go przybliżyć. Trzeba było z Nim poprzebywać, poznać Go i mieć otwarty umysł, żeby akceptować, a w końcu polubić. Bo trzeba powiedzieć, że tak, polubiliśmy Go. Jak ktoś napisał po Jego śmierci Był człowiekiem nie z tego świata! Trudno jest się nam z tym nie zgodzić. Według nas był człowiekiem poza wszelkimi nurtami czegokolwiek.
Nie dało się go zaszufladkować, a my bardzo szybko zrezygnowaliśmy, jeśli w ogóle kiedykolwiek próbowaliśmy. Z jednej strony zaskakująco zorganizowany, z drugiej kompletnie nie, wręcz dla niektórych irytująco. Wszelkie najprostsze ustalenia potrafiły się walić, nie należało się do nich przywiązywać, bo wiadomo było, że prawie na pewno będzie inaczej. Z kolei w kwestiach głównych, istotnych potrafił być rzetelny i punktualny. Chciał przebywać w towarzystwie ludzi, ale tylko dla niego ciekawych. Z każdego, bez względu na wykształcenie i status społeczny, czerpał dla siebie to coś, co mu odpowiadało ze świadomością, że reszta już niekoniecznie. Wtedy w stosunku do tej reszty się wycofywał, nie zamierzał nigdy się z nią kopać i po swojemu tolerował. Nie cierpiał ludzi głupich, nadętych  i małostkowych. Przez jego siedlisko, przy długich okresach świadomej samotności, przewijało się mnóstwo różnorakich ludzi, którzy według jego specyficznej skali mieli coś ciekawego do zaoferowania - od półmeneli, poprzez różnych znajomych, studentów i pracowników naukowych z profesorami włącznie. Z kolei chciało mu się wyjeżdżać i miotać się po świecie. Był wiele razy u nas w Naszej Wsi z noclegami i nawet jako nieliczny z naszych znajomych przyjechał do Dzikości Serca. Wiedzieliśmy, że coś pozytywnego do nas czuje, bo inaczej żadna siła by go nie zmusiła do kontaktów z nami. Ale nie podejmuję się stwierdzić, co to takiego było.
Ostatnia cecha, którą można byłoby mu przypisać, to małostkowość. Wobec niej natychmiast się wycofywał równie mocno, jak wobec głupoty. Nie chciał się w tym babrać, bo co by to miało niby dawać? Nie chciał i nie potrzebował niczego udowadniać. 
Zawsze miał w sobie przemożną chęć przesiadywania przy winie i rozmowy. Do tego stopnia, że gdy raz przyjechaliśmy z wizytą, uniemożliwił wręcz naszą oczywistą chęć rozpakowania się i urządzenia się w trakcie pobytu u Niego Bo to może poczekać, a w ogóle jest bez sensu!, tylko od razu przy Terenowym wręczył nam kieliszki, podejrzanej czystości, bo ich pucowanie też było bez sensu, nalał wina i zanim doszliśmy do werandy przez niego wykonanej, niezwykle ciekawej, jak i cały dom i otoczenie, już rozmawialiśmy, by na niej ugrzęznąć z perspektywą śmierci głodowej, bo oczywiście posiłek był przewidziany, obgadany nawet w szczegółach, ale też przecież mógł poczekać. Przy czym jako Pół Francuz uważał, że jest wino wyłącznie czerwone wytrawne, białego nie tykał, a wszelkie inne wynalazki - półwytrawne, półsłodkie, słodkie, różowe zbywał nawet nie wzruszeniem ramion, tylko na swój niepowtarzalny sposób milczeniem. Przy czym tak to robił, że było wiadomo, że chodzi o badziewie, więc szkoda energii i czasu, żeby o tym mówić. Mógł sobie na to pozwolić, bo we Francji swego czasu posiadał 5-hektarową winnicę i produkował wino. Czerwone wytrawne oczywiście.
W trakcie różnych nasiadówek podstawową jednostką miary pitego wina nie był kieliszek, tylko butelka. Przy czym znowu nie było sensu zasiadać przy jednej, najlepiej od razu przy trzech i dobrze byłoby, żeby kolejne były w zapasie.
 
Z Profesorem mamy wiele wspomnień. Nie sposób wyliczyć wszystkich:
 
- chodził po polach i lasach w Naszej Wsi, ubrany jak zwykle "na półmenela", zawsze w szaliku, i zbierał grzyby oraz różne zielska. - Ale wy tu macie mnóstwo różnych sałat! z przejęciem, jak na niego, komunikował, po czym wszystko kroił (bez płukania Bo nie wolno!) przyprawiał i kazał jeść, o zgrozo. Często bywało też tak, że przy przygotowywaniu różnych posiłków, nagle tracił nimi zainteresowanie, ale tylko dlatego, że wiedział, że Żona jest w tym względzie bratnią duszą, czuje bluesa, ma różne "francuskie" przyprawy i że danie skończy bez problemu ewentualnie przy jego zdalnym sterowaniu z odległego stołu, przy którym mógł siedzieć, pić wino i gadać. Ja zaś, jako osoba, która łyknęła trochę francuskiego języka, zdawałem sobie sprawę, że "sałaty" w rozumieniu Profesora, to nie jest ta nasza swojska, "polska" sałata, tylko że we francuskim znaczenie tego słowa było znacznie szersze, więc cholera wiedziała, co tam mogło być w serwowanym daniu.
 
- te różnice, a raczej zwodnicze podobieństwa językowe, adaptacje pewnych francuskich słów do języka polskiego, bywały często w przypadku Profesora humorystyczne. Narzekał, na przykład, na fakt, że w związku z nominacją profesorską będzie musiał na spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim  w Belwederze ubrać kostium (le costume - garnitur). Do nas natomiast przyjeżdżał zawsze praktycznie w takim samym zestawie ubraniowym, co mi było bliskie, ale zdarzało się, że było widać, że jest po wizycie u fryzjera (włosy i broda).
- Moja pani mi kazała... - krótko zbywał moje prowokacyjne dociekania i wiedziałem, że więcej wyciągnąć się nie da. Zresztą Po co?! Chociaż przez lata co nieco o swojej pani przemycił. Na imię miała Danielle i była Francuzką polskiego pochodzenia. Nazwiska nigdy nie poznaliśmy. Ileś lat temu z jego informacji wynikało, że są ze sobą jakieś 20 lat.
- Jest podobna do pana! - patrzył na mnie krytycznie. - Też tak lubi wszystko na eins, zwei, drei!
Wiedziałem, że jego intencją nie było mnie obrazić, skoro chciał ze mną przebywać. Stwierdzał tylko z obrzydzeniem ten fakt.
- Była u mnie w głuszy tylko raz, ale jej się nie spodobało. - uzupełnił.
Nie dziwiliśmy się. I oczywiście nie komentowaliśmy Bo po co? Za każdym razem, gdy przyjeżdżaliśmy, zastawaliśmy taki sam stan. Zwłaszcza w kuchni. "Sprzątanie" w tym domu było obce. Goście Profesora wiedzieli o tym, więc przyjeżdżali z własną pościelą (my) lub ze śpiworami (podejrzewam studentów). W kuchni zawsze był ten sam bajzel i chyba zawsze ta sama sterta garów, talerzy, kubków i sztućców w zlewie i wokół niego, bo wszystko w nim się nie mieściło. Piszę "chyba", bo jednak kolejni goście chcąc coś zjeść i wypić, wybrany kuchenny element (emelent) myli na własny użytek, a potem go odstawiali Bo po co myć, skoro zrobi to ktoś następny?
- A możesz przyjść do kuchni?! - raz wystraszona Żona wróciła z niej, gdy z Profesorem siedziałem na wygodnych, dość zużytych fotelach przed olbrzymim, niesamowitym i oryginalnym kominkiem, projektu gospodarza, na którym to kominku przygotowywał różne potrawy, gdy mu się akurat chciało i miał wenę i na którym swobodnie można było piec całego prosiaka lub barana.
- Zajrzyj tam pod jeden talerz, bo chciałam dostać się do kubka, żeby go umyć i zrobić sobie herbaty... - A tam siedział taki olbrzyyymi pająk... - ściszyła głos stojąc w progu maksymalnie daleko od zlewu. - Jest?! - zapytała dramatycznym szeptem.
Był. Rzeczywiście ogromny i spasiony. Przegoniłem go, umyłem na prośbę Żony kubek i można było robić herbatę. Wielkie aj waj!
Najlepiej ideę funkcjonowania tego domu wytłumaczy jedna ze scen Dzięcioła z Wiesławem Gołasem (filmowy Stefan Waldek). Jeśli ktoś oglądał, zrozumie. Naprzeciwko jego bloku, w jednym z mieszkań, które przez lunetę Waldek podglądał, trwała nieustanna balanga. I, gdy w końcu pod nieobecność żony,  poszedł tam wiedziony ciekawością i poprosił jednego z gości, czy mógłby zostać przedstawiony gospodarzowi, gość mu wytłumaczył, że to już czwarte przewijające się pokolenie i nikt już nawet nie pamięta imienia gospodarza, a z piciem to nie ma żadnego problemu, bo każdy przyniesie pół litra i..., z jedzeniem trochę gorzej, ale... W domu Profesora gospodarz był znany oczywiście i był na miejscu, ale reszta funkcjonowała, jak w filmie - przynosili, zostawiali i funkcjonowali na bieżąco. Perpetuum mobile, jak zaznaczył gość w filmie.
 
- raz, gdy przyjechaliśmy, oczywiście od razu uraczył nas winem. Zdziwiliśmy się bardzo, bo, jak nigdy dotąd, było mocno wytrawne. Dawniej określiłbym je mianem kwacha. I natychmiast poczęstował nas kiełbasą własnego wyrobu, którą uwędził i/lub wysuszył w wędzarni  własnego pomysłu wybudowanej w ogrodzie, które to miejsce trudno byłoby tak nazwać, ale żadne adekwatne określenie nie przychodzi mi do głowy. Takie, które by oddawało... Wędzarnię stanowiły dwa betonowe walce, u góry przykryte półkolistą czapą, całość mocno futurystyczna.
Kiełbasę tak twardą, że można nią było przywalić i zabić, trzeba było kroić niezwykle ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Ukazywały one kawałki grzybów, mięsa, jalapeno i papryczki chili. Pierwszy plaster trudno było pokonać, tak palił, ale bardzo szybko się rozsmakowaliśmy popijając każdy kęs tym kwachem, który momentalnie stał się eliksirem łagodzącym palenie i idealnie konweniował.

- dwa razy przyjechał do Naszej Wsi akurat w okresie "panowania" Q-Gospodyni. Za pierwszym razem była ona wizytą Profesora nieźle podekscytowana, w swoim klasycznym stylu Wiecie, kogo gościliśmy?!... i imponowało jej, że może z "kimś takim" porozmawiać, a już szczególnie podyskutować na temat gotowania, do którego akurat się pchała. W pierwszej fazie Profesor nie połapał się, kto zacz i prezentował swoje poglądy na temat czyszczenia ryb (przywiózł jakąś), któremu, zgodnie z kulinarną pierwotną francuską sztuką, był przeciwny. Q-Gospodyni odwrotnie. Ale w dyskusji "się znalazła" rzucając ugodowo i "mądrze" szablonem Są dwie szkoły...
- To mi pachnie pismem dla pań... - skomentował Profesor i chyba na tym dyskusja się skończyła. Bo po co?! 
Drugim razem, gdy przyjechał, Q-Gospodyni nie było. Chętnie wyjechała do Metropolii, a nam to bardzo pasowało.
- Ale  bardzo was proszę, przypilnujcie, żeby nie spał w moim łóżku na antresoli. - patrzyła na nas ze zgrozą.
Obiecaliśmy, bo było to oczywiste. Wcześniej przygotowaliśmy mu pościelony narożnik, na dole, w Chłodzie Zamku.
- Ale pamiętajmy - mówiliśmy do siebie z przejęciem - żeby nie poszedł na górę, bo jest przyzwyczajony i ani chybi tak zrobi... - Gdy dowie się o tym Q-Gospodyni, to nas zabije!
Gdy Profesor przyjechał, wytłumaczyliśmy mu odmienność obecnego spania i dlaczego. Pokiwał ze zrozumieniem głową i życie towarzyskie mogło się rozpocząć. Przy stole, oczywiście.
Nie wiem, co nas zaćmiło, bo w króciutkim momencie, może w minutę, dwie, zostawiliśmy Go samego. Ja bodajże poszedłem do łazienki, a Żona po coś do naszej prywatnej części domu, a może odwrotnie. I, gdy spotkaliśmy się w drzwiach do salonu, w oczach mieliśmy bezsłowne No, ja pierdolę! Co my narobiliśmy?! Na potwierdzenie, w krótkiej ciszy zgrozy, z góry dobiegło nas pierwsze głośne chrapnięcie.
- Zdaje się, że spałem nie w swoim łóżku? - stwierdził rano z lekko pytającym akcentem, bo w końcu nie było to istotne.
Gdy przyjechała Q-Gospodyni, musieliśmy się przyznać. I na jej oczach, żeby nie było, zmieniliśmy całą pościel. Sprawa, wydawałoby się, rozeszła się po kościach, gdy nagle z góry dobiegł nas histeryczny głos.
- A co to jest?!
Oboje przylecieliśmy pod antresolę. Z bariery zwisały olbrzymie białe kalesony (Profesor był raczej korpulentny), które gdzieś Q-Gospodyni odkryła i nawet musiała je wziąć do rąk.
Kalesony wypraliśmy i w ładnej paczuszce, bez zbędnego komentarza, a tym bardziej dialogu na ten temat, wręczyłem je Profesorowi w Szkole.

- na bożonarodzeniową świąteczną hucpę wszechotaczającą, z którą nie chciał mieć nic wspólnego, uciekał z Danielle w inne kulturowo strony świata, przeważnie do Egiptu. Za to nigdy nie pojechał do Toskanii Bo tam można spotkać tego chuja, Spielberga! Dlaczego był chujem, nie dowiedzieliśmy się nigdy.

- gdy był u nas w Dzikości Serca, w jego drodze powrotnej do domu, pokazaliśmy mu nieruchomość wśród pagórków i pól, która nas zafascynowała i którą w jakiś poważniejszy sposób byliśmy zainteresowani. To była taka wieś, gdzie dom od domu usytuowany był 600 - 800 m i przez te pagórki właśnie nie było widać w ogóle sąsiadów. Po czym pilotowaliśmy go przez pola i lasy niemiłosiernie się wlokąc, aby doprowadzić go do ludzkiej, asfaltowej jezdni.
- A to był skrót czy objazd? - usłyszeliśmy, gdy obie strony wysiadły z samochodów, żeby się pożegnać.
 
- nigdy nie chciał obejrzeć naszej prywatnej części domu w Naszej Wsi, ani w Dzikości Serca. Przesadnie szanował czyjąś prywatność. Tak samo postępował ze swoim domem względem gości. Pewne strefy były dla nich nieosiągalne. Chociażby tak drobna, jak szczelnie obudowana nadbudówka w salonie z kominkiem. Bez okien. Prowadziła do niej drewniana drabina chowana na czas obecności gospodarza. Według słów Profesora kanciapa była na tyle duża, żeby mogło stać w niej łóżko i na tyle mała, żeby można było ją błyskawicznie nagrzać. Zimami, gdy przyjeżdżał z Zachodu po miesiącu nieobecności, spędzał w niej pierwszą noc przy elektrycznej dmuchawie. A potem, gdy dom się jako tako nagrzał, spał już normalnie, w swojej sypialni.
I raz nas niesamowicie zaskoczył i nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego, bo ją nam udostępnił.         Z tego powodu doznaliśmy szoku, a drugim powodem były wnętrza. Sypialnia, bardzo duża, wszędzie na podłodze miała grubą, puszystą wykładzinę. Samo łóżko, raczej królewskie łoże, było wykonane z drewna według jego projektu - wszystkie boki były obramowane szerokimi drewnianymi ramami, w których tkwił duży materac, albo dwa, a na narożach były posadowione sporej wielkości, zachowujące proporcje, drewniane kule. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale jedynym chyba oświetleniem były grube świece, które tylko podkreślały ciepłą kolorystykę wnętrza. Były też w łazience, chociaż tam dominowało takie dyskretne oświetlenie elektryczne. Na jednej ze ścian stała duża obudowana wanna, a naprzeciwko niej sedes i umywalka z lustrem. Szereg elementów (emelentów), wszystkie drewniane, jako żywo przypominały obrazy z wnętrz Bliskiego Wschodu - kolumny, obramowania z charakterystycznymi półkolami, ślepe łuki zakończone w szpic, elementy (emelenty) mozaiki i ornamenty, złocenia w różnych miejscach, wszystko z innego świata. Do tego oczywiście na całości gruby, miękki dywan w kolorze... różowym. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy i do tej pory nie uświadczyliśmy.
Rano pialiśmy z zachwytu.
- To wszystko w takim perskim burdelowym stylu... - skomentował gospodarz. I tyle. 
Po drugiej stronie naszych różnych u Niego noclegów znajdowało się miejsce w zasadzie dobudowane do głównego budynku, do którego można było się dostać wchodząc po drewnianej drabinie najpierw na mały taras niczym nieogrodzony, a potem do wnętrza. Przewidziane było dla różnych studentów Profesora i jego doktorantów. Nieogrzewane, więc nie było po co się wybierać w porach roku zimniejszych tym bardziej, że w malutkim przybytku sanitarno-higienicznym wody ciepłej zwyczajnie nie było, w związku z tym najmniejszej chociażby kabiny prysznicowej. Na jednej ścianie tkwiła tylko ledwo trzymająca się umywalka, a i sedes nie był za bardzo stabilny. O takich zbytkach, jak chociażby kawałek lustra, można było zapomnieć. Do tego drzwi nie do końca się domykały. W pokoiku stało jedno, dość wąskie łóżko z materacem, który rano bólami kręgosłupa nie dawał o sobie zapomnieć, a wstawać trzeba było stosunkowo wcześnie, bo jakąś szmatką pełniącą rolę zasłonki nie dawało się ograniczyć letniego światła z racji jej przezroczystości i rozmiarów ewidentnie mniejszych niż powierzchnia okna.
Czy nam to przeszkadzało? Na jedną noc nie!

- gdy remontowaliśmy Naszą Wieś, wszelkie prace, rozwiązania i postępy bardzo Go interesowały. Wdawał się w różne dyskusje z fachowcami i często, gdy przechodziliśmy mimo, nie sposób było Go okiem wyłuskać z gromadki, tak się swoim wyglądem wtapiał. Oczywiście oni nie wiedzieli, z kim rozmawiają, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Niczym się też nie różnił od swojego sąsiada ze wsi obok, do którego kiedyś we troje pojechaliśmy. Sąsiad, taki półmenel, o chyba skomplikowanych stosunkach rodzinnych, o czym musieliśmy czytać między wierszami Profesora, mieszkał cały rok na działce. Miał tam mały drewniany domek, ogrzewanie kozą, wodę ze studni i sławojkę.
- Robi najlepsze kiszki ziemniaczane. - Umówiłem się z nim, że przyjedziemy.
Od razu było widać, że facet jest inteligentny. 
Żona kiszką była zachwycona. Przesiedzieliśmy spory kęs czasu przy winie, oczywiście.
Nie pamiętam, czy w czasie tego pobytu, czy później w rozmowach z Profesorem, dowiedzieliśmy się, że sąsiad miał raka jąder i zdawał sobie sprawę, że jego dni są policzone. Wynurzenie Profesora, niebywałe rzadkie, świadczyło tylko o tym, jak się tym przejmował. A po śmierci sąsiada był wstrząśnięty i nawet on nie potrafił ukryć swoich uczuć. 

- często, osobiście, czy telefonicznie, startowałem do niego z moim francuskim. Telefonicznie albo wtedy milczał, gdy słyszał moją radosną francuską prowokację Och, bonjour monsieur le Professeur!, w której z miejsca popełniałem ze dwa błędy pomijając akcent, bo on nie z tych, żeby kogoś poprawiać, więc przeczekiwał moją nadekspresyjną falę entuzjazmu, dla niego całkowicie sztuczną, z czym w zupełności się zgadzałem, albo odpowiadał Dzień dobry! Ale w końcu dopiąłem swego i czasami, gdy musiał być w lepszym nastroju, na odczepnego odpowiadał Bonjour!
Co innego się działo w kontaktach osobistych. Tu już tak łatwo nie mógł mnie zbyć, bo do powitania dodawałem pytające i grzecznościowe Ca va?, takie francuskie pytanie wytrych, na które wystarczy odpowiedzieć zgodnie z prawdą lub nie Ca va i ma się natręta z głowy. Więc tak robił, znowu wtedy, gdy miał lepszy humor, ale o gorszym wiedziałem, gdy odpowiadał No, dobra, dobra! 
Bardzo rzadko, gdy czuł, że nie robię sobie jaj, poprawiał mnie, gdy z francuskim wypływałem "na szersze wody". I podawał, ubawiony, przykład, którego nie odnosił do mnie, Polaka, który przekłada "bezpośrednio" z polskiego na francuski mówiąc Merci beaucoup a la montagne!
Teściowej raz zdarzyło się z nim spotkać i porozmawiać. A wszelkie incydenty, w którym może użyć języka francuskiego, bardzo docenia. Tu Profesor potraktował ją bardzo poważnie, chociaż w swoich francuskich wynurzeniach nadal był powściągliwy.

- pewne potrawy i kulinarne wyroby często wyśmiewał i na swój sposób z nich szydził dając do zrozumienia, co tak naprawdę myśli o naszych, na przykład, propozycjach. Raz Żona zaproponowała, że zrobi zapiekankę, taką z piekarnika, w ceramicznej misce - ziemniaki, boczek, cebula, przyprawy, którą by Profesor pożarł doceniając smak i prostotę, gdyby tylko dał sobie coś powiedzieć i wyjaśnić.
Żona nie zdążyła się rozpędzić z propozycją, gdy Profesor zrobił obrzydliwo-odrzucającą minę. Wiedzieliśmy, że pomyślał o tych wszelkich zapiekankach z budek, ale w tym momencie było już za późno i Żonie odechciało się go przekonywać i wyjaśniać.
Raz, gdy otworzył lodówkę, natknął się na kiełbasę swoim wyglądem przypominającą "zwyczajną".
- O, widzę kiełbasę robotniczą!... - szydził nie mając zamiaru jej dotykać. Gardził różnymi niewyrafinowanymi według niego daniami czy wyrobami.
- Zdaje się, że zjadłem całą kiełbasę robotniczą ... - rano spokojnie poinformował. W nocy bez skrupułów przetrzebił całą lodówkę i zjadł, co mu wpadło w ręce i przy śniadaniu trzeba było się gimnastykować. Ale jajecznicę doceniał zawsze, zwłaszcza że wiedział, że jest na naszym smalcu, a jaja od kurek sąsiadów.

- w pewnym okresie nasze stosunki trochę się ochłodziły, bo musiałem Profesora zwolnić. Z racji ekonomicznych. Po kilku miesiącach się jednak odezwał.
- Ja bym chętnie od pana kupił tę szafę pancerną, tę "moją", w której trzymałem w Szkole mój sprzęt fotograficzny. - U mnie, na wsi, mógłbym w niej go chować, gdy wyjeżdżam do Francji, bo już miałem dwa włamania. - Raz, gdy przyjechałem, sąsiad na moich oczach wynosił właśnie z mojego domu kaloryfer.
Ta polska, wiejska i złodziejska mentalność, na którą miał nieszczęście trafić akurat w swojej wsi, zawsze go bolała. A nie mógł z nią nic zrobić, zgłosić na policję, oddać sprawę do sądu, bo  doskonale wiedział, że gdy któregoś razu przyjedzie, zastanie dom spalony, na przykład.
Szafa była z tych starych, z czasów PRL-u. Ciężka masywna, a blacha tak gruba, że nie sposób było wywalić ryglowe zamki ciężkim młotem. A i wiele wierteł mogłoby się na niej spalić. Nie to, co dzisiejsze imitacje z blachą grubości papieru, że palec pod naciskiem sam włazi do środka.
- Ale po co od razu kupować?! - odpowiedziałem spontanicznie. - Damy ją panu w prezencie i jeśli się pan zgodzi, możemy ją przywieźć...
Zapadła długa chwila milczenia z powodu ewidentnego zaskoczenia. Chyba tą naturalną reakcją.
- Naprawdę? - odezwał się po chwili kompletnie nie wierząc w to, co usłyszał.
Ustaliliśmy dzień przyjazdu. W Szkole sześciu chłopa wytargało szafę z I piętra i zapakowało do Terenowego. Trzeba było położyć tylne siedzenia. Szafa na szerokość zmieściła się idealnie, ale klapa nie dała się już zamknąć. Przyczepiliśmy jakąś czerwoną szmatę, klapę domknęliśmy na tyle, na ile się  dało i tak paradowaliśmy przez trzy godziny po polskich drogach, w tym spory odcinek na autostradzie.
Dotarliśmy bez policyjnych przeszkód. Na miejscu czekał traktor z potężną łychą. Z gościem wystarczyło szafę  na nią wysunąć i reszta była łatwizną. Została zawieziona na miejsce wskazane przez gospodarza i tam została.

- o jego rodzinie wiedzieliśmy niewiele. Jako polska przywędrowała z Francji(?!) do Austrii, a stamtąd na Ukrainę. Tam się Profesor zdążył urodzić, ale zaraz po II Wojnie wszyscy musieli wyjechać na tzw. Ziemie Zachodnie. Na nich spędził całe swoje dzieciństwo i pokończył szkoły, po czym na krótko wyjechał do Stolicy. Jak się dostał w czasach głębokiej komuny do Francji, nie wiadomo, a może nie pamiętamy. Ale na pewno ze swoją jedyną żoną, z którego to związku urodził się ich jedyny syn. We Francji, a może już w Belgii, bo studiował i tu, i tu, by potem stać się wykładowcą na różnych uczelniach, para się rozwiodła. Syn chyba nie miał żadnych związków z Polską, nie znał polskiego. Poświęcił się karierze naukowej. Gdy został mianowany profesorem na jednym z brukselskich uniwersytetów, jego ojciec był wyraźnie dumny opowiadając nam o tym.
Gdy w Polsce nastąpił polityczny przewrót, Profesor częściowo wrócił kupując na ziemiach z dzieciństwa to swoje siedlisko i... 50 hektarów ziemi. Piszę częściowo, bo już na zawsze miał we Francji, Luksemburgu (Danielle) i w Hiszpanii kotwicę.

- do zwierząt miał stosunek nijaki. Tak nam się przynajmniej wydawało. Jakby ich nie zauważał, bo w zasadzie nie było o tym mowy, a jeśli nawet zaczynaliśmy, nie wykazywał tematem żadnego zainteresowania. Tylko raz przyznał, że chciałby mieć psa, ale nie może, bo zbyt często wyjeżdża.
Bazyl na pewno musiał, w jemu tylko wiadomy sposób, wyczuwać jakąś specyficzną aurę wokół Profesora, bo potrafił przy nim zalegać, nie ruszać się i zdaje się, że obu było dobrze.
Z kolei na Bazysię zdawał się nie reagować zupełnie chyba od razu wiedząc, że to oszołomka. Ale raz był taki przypadek, że go wyraźnie rozbawiła, a jego reakcja nas. Bo gdy siedział z nami przy stole, upatrzyła go sobie jako klasycznego "jelenia" i nachalnie, i namolnie szturchała jego kolana, a przede wszystkim rękę mając w paszczy szarpankę i dając do zrozumienia No, poszarpmy się trochę! Profesor długo nie reagował zatopiony w dyskusji i myślach, co już to samo nas rozbawiło. Ale najlepszy był moment, gdy na twarzy pojawiło się ocknięcie i świadomość Przecież ten pies szturcha mnie już od dłuższego czasu!  A zaraz potem niedowierzający uśmiech Że też to stworzenie tak potrafi?! I to była cała reakcja. Gdyby było inaczej, moglibyśmy przeżyć jeden z większych szoków.
 
Rozpisałem się tak o Profesorze pro memoria, ale, co z tym związane, przede wszystkim dla Żony, która go lubiła i która jako jedyna z czytających będzie wiedziała, o czym i o kim piszę, i wszystko zrozumie bez słowa zbędnego wyjaśnienia. Teraz żałuje, ja też, że nie widywaliśmy się częściej. Ale tak jest zawsze po śmierci jakiejś osoby, dla nas ważnej. Rozpoczyna się małe, zbędne gdybanie. Najważniejsze przecież było to, że byliśmy szczęściarzami, że  było nam dane... 
Grób Profesora jest w Luksemburgu, tam, gdzie, jak opowiadał, stworzył dom dla Danielle, w którym ona od dawna mieszka, a do którego najczęściej Profesor przyjeżdżał z Polski, ze swojego siedliska.
Jeszcze na początku 2021 roku do nas zadzwonił, ale jego głos nie zwiastował niczego dobrego. Był szokująco słaby, rozwlekły, a rozmowę zakończył tak bez ładu i składu, w pół słowa. W dniu jego urodzin, 17. listopada, jak zawsze wysłaliśmy mu smsem życzenia urodzinowe, co, co roku, wyraźnie doceniał, ale nie było żadnej reakcji. Byliśmy do takich zachowań Profesora przyzwyczajeni, bo albo nie reagował wcale, albo ze sporym opóźnieniem. To samo zrobiliśmy w roku 2022, ale już w 2023 nie. Czuliśmy, że coś jest nie tak, ale długo nie poszukiwaliśmy żadnych informacji zaklinając rzeczywistość i w sposób śmieszny starając się nie dopuścić do nas najgorszego.
W końcu Żona znalazła w Internecie wiadomości, ale czytanie ich natychmiast zostawiła mnie Nie chciałam na to patrzeć!....Musisz sam! Nadal nie dopuszczała do siebie...
 
Panie Profesorze, dziękujemy za wszystko! Cześć Twojej pamięci!

 
Druga sprawa była z kategorii nieistotnych. Ale zależy, jak dla kogo i jak na to patrzeć. W czasie ostatniego pobytu u Krajowego Grona Szyderców Ofelia z wielkim przejęciem przyniosła mi lalkę Barbie, która prawą nogę miała oderwaną w kolanie.
- Dziaaadeeek... - zaczęła szeptem - ... a naprawisz.?...
Nie po to rok temu na Dzień Dziadka dostałem od Q-Wnuków torbę z napisem Dziadek wszystko naprawi, żeby teraz skrewić.
- Oczywiście, naprawię, ale wiesz, że jak ją przykleję, to w stawie kolanowym już nogi lalce nie będziesz mogła zginać?
Kiwała głową i na wszystko się zgadzała. 
A za chwilę ośmielona przyniosła tego pieprzonego różowego króliczka, wokół którego była afera.
- Tu wyszła nitka... - wskazała na przednią łapę. - Ale to nie jest ta, którą naprawiłeś! - nadal z przejęciem mnie zapewniała.
Jeszcze wcześniejszym razem, gdy byłem u nich z Teściową, jedną złotą, brrr!, ozdobną nitkę porządnie przyszyłem. A teraz wylazła druga, przy drugiej łapce.
- Chcesz, żebym zabrał do Uzdrowiska i tam naprawił?
- Nie, naprawisz, jak przyjedziesz następnym razem... - dalej była przejęta, ale już zdecydowanie bardziej ośmielona.
W sytuacji takiej fantastycznej relacji nie poprawiałem jej błędu językowego, żeby jej nie peszyć. Tak powszechnego, że nikt już go nie zauważa. Ja zauważam dzięki W Swoim Świecie Żyjącej, ale też nie zawsze.
Gdy wróciliśmy do domu (dziennikarze i politycy z PiS-u powiedzieliby Jak wróciliśmy do domu...), pieprznąłem lalkę Barbie z jej kikutem na komodę w holu, tuż przy łazience. Doszło do tego, że ilekroć z niej wychodziliśmy, straszyła nas dramatyczną pozą - leżeniem na wznak z rozrzuconymi włosami i kikutem prawej nogi leżącym obok. Taki niemy wyrzut sumienia. Trzeba będzie wreszcie coś z tym zrobić! To znaczy zabrać się za klejenie.

Szef Fachowców z Niewychylającym Się przyjechał o 09.30. Jak na nich dość wcześnie. 
Nic i nikt nie był w stanie zmobilizować mnie do jakiejkolwiek sensownej roboty. Cały czas czułem się taki rozlazły, o czym głośno informowałem Żonę licząc na nią, że znajdzie jakieś antidotum. I znalazła.
Ponieważ pogoda była piękna, to poszliśmy z Pieskiem na dłuższy spacer. Przy okazji ocenialiśmy, analizowaliśmy, krytykowaliśmy i podziwialiśmy całkowitą rozpierdziuchę w Zdroju. Wszystko mają skończyć do maja, a zakres prac jest taki i ich stan, że budziło to nasze poważne wątpliwości.
Spacer tradycyjnie skończyliśmy w Stylowej.
Po powrocie, żeby samemu sobie stłumić wyrzuty sumienia, które mnie opanowały z powodu rozlazłości, zabrałem się za Barbie. Sprawa wcale nie była taka prosta. Przez kilkukrotne klejenie przez Pasierbicę prawego stawu kolanowego prawa noga wydłużyła się. Przy chudości i patyczkowatości Barbie mankament ten nieprzyjemnie rzucał się w oczy. Nogę, teraz już kaleką, bo staw kolanowy na zawsze miał być unieruchomiony, należało skrócić. W ruch poszły nożyk tapicerski, śrubokręt, wiertarka i papier ścierny o różnej gradacji. Najważniejsza była wiertarka. Niczym chirurg wywierciłem w udzie i w podudziu otwory, w które miał wejść Mamut, bo moim zdaniem nawet on nie skleiłby na trwale obłych części tworzonych przez kość udową i rzepkę oraz kość piszczelową, jeśli w ogóle ten durnowaty wytwór cywilizacyjny wprowadzający swoją chudością różne biedne dziewczynki w kompleksy i choroby, takowe posiadał. 
Barbie, sztywno, nomen omen, wyprostowaną, złożyłem na plecach na ławie, przy narożniku. Znowu dramatycznie rozrzucone włosy kłuły w oczy i powodowały takie durnowate wyrzuty sumienia.

Jeszcze przed II Posiłkiem przyjechał na fuchę facet z MZK. Za głównym licznikiem wody wstawił antyskażeniowy zawór i wymienił na radiowy licznik wody ogrodowej z cztery razy tłumacząc mi to samo, żeby mieć podstawę do wypowiedzenia na końcu Należą się dwie stówki! z podparciem się wyjaśniającym argumentem Materiały strasznie drogie! Nie chciałem się wymądrzać w stylu Chce pan powiedzieć, że te dwie mufy i złączka 3/4" tyle kosztowały?!, bo nie chciałem palić za sobą mostów, gdyż w przyszłości facet się na pewno przyda. Tym bardziej nie chciałem mu złośliwie sugerować, że te materiały zapewne "zaoszczędził" przy "normalnej" pracy.

Zaraz po tym zadzwonił Syn. Bez "dzień dobry" ani innych takich nie dopuściłem go do głosu.
- Synek, ale ja nadal nie mogę podać ci terminu mojego przyjazdu, dlatego nie dzwoniłem, bo jesteśmy...
- Tato! - przerwał mi. - Dam ci alibi. - W domu panuje grypa! - Zrobiliśmy testy. - Najgorzej czuje się Wnuk-I. - Ale zachorował też Wnuk-II, ja i Synowa.
- A pozostali? - zmartwiłem się, jasna cholera!
- Zdrowi.
I okazało się, że chorują mniej więcej od dnia urodzin Wnuka-III. Do głowy mu oczywiście nie przyszło, żeby w ówczesnej telefonicznej rozmowie poinformować dziadka o tak drobnym szczególe. Za to długo, czyli w swoim stylu, rozwodził się nad zmiennym usytuowaniem telefonów w domu, który jest wyłączony, a który nie i wyjaśniał, że przeważnie nie odbierają, bo telefon, na przykład, może być na dole, a jego właściciel na górze lub odwrotnie, oczywiście.
Trochę się z Synem pośmialiśmy. I przełożyliśmy mój przyjazd na bliżej nieokreślony początek marca.
 
W trakcie II Posiłku obejrzałem pierwszy mecz Igi Świątek WTA 1000 w Dubaju z Amerykanką Sloane Stephens. Wygrała Iga 2:0. A Sabalenka odpadła już w pierwszej rundzie. Jak również kwicząca Azarenka.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Dyplomatki. Dwie ostatnie sceny, trzeba powiedzieć, realizatorom wyszły. Ubawiliśmy się. Zaległą drugą połowę drugiego odcinka skończyliśmy wczoraj wieczorem.                             
 
ŚRODA (21.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Spałem na ocenę dobry
Rano pisałem i z tego stanu wyrwał mnie gong. Nie mogłem wymyślić, kto zacz o tej porze. Było w pół do dziewiątej. Przy bramie stali Busterkeatonowscy. Na śmierć zapomniałem, że dzisiaj środa i że będą.
Klamki w furtce były już zamontowane, a gdy ich wpuściłem, podpięli prąd i wycięli na górze jeden element (emelent) bariery przy balkonie. Można było oficjalnie chodzić po schodach. Wyglądały super i czułem się na ich pewnie.
Na to wszystko napatoczyła się pani z pieskiem, niezwykle piskliwie ujadającym, jak się okazało, mieszkająca na sąsiedniej ulicy. Bardzo jej się schody podobały i o podobnych myślała u siebie. Podała adres i telefon.
- To o której panowie będziecie?
- Za jakieś pół godziny... - poinformował Buster Keaton.
- Z czystym sumieniem polecam! - odezwałem się do pani. - Panowie świetnie pracują i prawie wcale nie gadają!
Przez twarz Buster Keatona przemknęło coś na kształt cienia uśmiechu, a brat nawet delikatnie się uśmiechnął. Pomierzyli przyszły płotek, którym chcielibyśmy z przodu oddzielić wyraźnie nasz teren od gościnnego i zadumali się w szklarni nad stworzeniem systemu otwierania górnej, ciężkiej klapy, abym mógł wietrzyć szklarnię i przy okazji nie wyrywać sobie kręgosłupa. Umówiliśmy się, że zrobią wycenę.
Za jakiś czas przyjechał Szef Fachowców i Nie Wychylający Się i od razu zabrali się do roboty, bo wszystko już wcześniej było obgadane i mieli pootwierane kilka frontów robot. Ja zaś ciężko wzdychałem, bo zdawałem sobie sprawę, że ten dzień nie może być tak skisły, jak wczorajszy, bo to mi tylko źle zrobi. Zabrałem się w końcu za układanie drewna, tego od Szefa Fachowców, przywiezionego już nie pamiętam kiedy. A z takimi sprawami trudność polega na rozpoczęciu. Bo gdy zacząłem, szło elegancko. Żeby się nie przeforsować i nie szafować siłami, ułożyłem 60%, może 2/3 całej góry leżącej przy Klubowni. Dość zharowany wziąłem butelkową torbę i...
Zaraz poszedłem "na menela"
Do Intermarche, po Kozela.
- Patrzyłam na ciebie przez okno, gdy wracałeś. - powitała mnie Żona. - Niczym nie różniłeś się od twoich kolegów... - machnęła w stronę menelowej (menelarskiej?) dzielnicy, do której, chcąc się dostać z najbliższego dla nich sklepu, wszyscy menele defilują Piękną Uliczką. - Nawet w podobny sposób powłóczyłeś nogami... - Oczywiście z innego powodu... - starała się złagodzić wydźwięk wypowiedzi. - No i torba nie ta, nie plastikowa, a i piwo w szkle, żadne puszki.
Bardzo mi to zaimponowało, żem taki lokals, ziomal, a Żona wiedząc o moich próbach wtapiania się w lokalną społeczność wyraźnie to doceniała i postanowiła zrobić mi przyjemność.

Gdy wyjechali fachowcy, natychmiast odetchnęliśmy. Ja dodatkowo, bo mogłem spokojnie obejrzeć mecz Igi Świątek z Ukrainką, Eliną Svitoliną. Wygrała Iga 2:0.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Dyplomatki z dwiema scenami z poprzedniego, tymi, które tak nas rozśmieszyły.

Dzisiaj o 17.11 napisał Po Morzach Pływający.
Wydaje mi się, że po latach spożywania PUrq straciłeś pierwotny smak i teraz wydaje się Tobie, że PUrq to najlepsze piwo na świecie. Zrób może eksperyment i odstaw PUrq na miesiąc,a potem porównaj jego smak z poprzednim. Na pewno będzie inaczej smakował.
Kiedyś byłem fanem Żywca. Po wielu latach do niego powróciłem mając gdzieś tam w pamięci jego wspaniały i niepowtarzalny smak. Jednak to już było inne piwo. Nie miało tego czegoś co zostało przeze mnie zapamiętane.
Od tego czasu próbuję różnych piw i szukam takiego które mi będzie smakowało Ostatnio odkryłem POŁCZYŃSKIE MIODOWE. Nie wiem jak długo będzie mi smakowało, ale zapewne kiedy znajdę inne to będę pił te inne.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

Odpisałem:
Po Morzusiach Pływający,
w tej metodzie jest jakiś pomysł, tylko że...
- ja piłem PU po przerwie właśnie,
- Żywca spieprzyli,
- każde udziwnione z dodatkami, na dodatek słodkimi, odpada.
Pozostaje tylko Pilsner Urquell. :)))
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt
(zmiany moje)

Na potrzeby Bloga dodam jeszcze, że:
- wiem, że im dłuższa przerwa w kontaktach z Pilsnerem Urquellem,  tym bardziej będzie mi smakował przy powrocie, i wiem, że to trudno różnym osobom zrozumieć, bo...
- Pilsner Urquell to coś więcej, to stan ducha!
 
CZWARTEK (22.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu spałem na dobry. Nic więcej nie mogę z mojego organizmu wykrzesać.
W trakcie przyjazdu fachowców kończyłem właśnie układanie drewna. Temat zamknięty. Do następnej partii.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Wydawało się, że wyjazd będzie dość skomplikowany, ale tak kartkowo byliśmy przygotowani, że wszystko poszło sprawnie. Przez Castoramę przelecieliśmy przy dość trudnych merytorycznie zakupach (Szef Fachowców zarzucił nas nazwami i potrzebami) w ciągu 20. minut z pobraniem faktury, Carrefour i Biedra stanowiły standard, odebranie obszytych cokolików zajęło 2 minuty, a najbardziej pieprzyliśmy się przy bankomacie, który odmawiał nam wydania gotówki Z przyczyn technicznych. Ponoć robił tak od rana. Jakaś pani, niezrażona naszym niepowodzeniem i informacją, spróbowała i jej ten gnój pieniądze wydał. I to dwa razy. W końcu nam też, więc mogliśmy z czystym sumieniem pojechać do Łańcuchowej Wsi i ostatecznie rozliczyć się z Busterkeatonowcami. Przy pożegnaniu było "ą" i "ę" - my chwaliliśmy siebie, jako inwestorów i ich, jako wykonawców, oni siebie, bardzo zwięźle, niejako przymuszeni przeze mnie, jako wykonawców. Buster Keaton podał wycenę płotu i umówiliśmy się, że to trochę będzie musiało poczekać ze względów finansowych, jako rzecz dalszej potrzeby i że ewentualnie ruszymy z nią nie wcześniej niż w maju i że, tak czy owak, damy znać, żeby wiedzieli, na czym stoją.

W domu nadszedł czas na prace wykończeniowe, chociaż dwie grube - montaż ścianki i wstawienie dwóch par drzwi oraz zamurowanie starego wejścia do dawnej naszej łazienki (jeszcze z niej korzystamy), nie zostały rozpoczęte. Najbardziej nie mogę się doczekać zamknięcia tematu łazienki-pralni, która według mnie ma szansę stać się bardzo przyjazną (bliskość sypialni, duża kabina prysznicowa, wszystko logicznie skonstruowane na jednej ścianie, co pozostawiło nadal dużą przestrzeń) i wzięcia pierwszego prysznica.
Fachowcy siedzieli dzisiaj nad podziw długo. Dość powiedzieć, że wyjechali po zakończeniu ćwierćfinałowego meczu Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng (2:0). Oglądanie i II Posiłek siłą rzeczy odbyły się w mniej komfortowych warunkach. Ta świadomość...

Wieczorem zaczęliśmy oglądanie kolejnego odcinka Dyplomatki, ale tym razem role się odwróciły. Żona przyłapała mnie na traceniu wątku, na jakichś dziwnych, zasypialnych ruchach prawej dłoni, więc telewizor został natychmiast wyłączony i było po wieczorze. 

Dzisiaj swoje święto obchodziła Trzeźwo Na Życie Patrząca. Z samego rana wysłaliśmy jej smsa z życzeniami, a wieczorem zadzwoniliśmy. Pogadaliśmy o tym i owym. 
U Konfliktów Unikającego pani doktor stwierdziła zapalenie oskrzeli, ale wykazała się mądrością i niczego mu nie przepisała, tylko kazała leżeć, pić gorące herbaty i... Nic nie robić!
- I niech ewentualnie żona okrywa pana kocykiem.
Żonie taka postawa pani doktor się niezwykle spodobała.
- Herbatę mu podawałam, ale kocykiem go nie okrywałam. - uczciwie przyznała Trzeźwo Na Życie Patrząca.
Zresztą o przykrywanie kocykiem byłoby trudno, bo Konfliktów Unikający nie miał zamiaru leżeć.
- Jest poważna obsuwa w terminie realizacji projektu!... - wyjaśniał. 
No, cóż, doskonale go rozumiałem, chociaż niepotrzebnie starał mi się wyjaśnić problem przywołując moje "deadline'y", jakimi były terminy wernisaży.
Obgadaliśmy postępy remontu i wstępnie zakreśliliśmy marcowe obszary czasowe, w których mogliby się u nas pojawić. Przez całą rozmowę zwracałem się czule do solenizantki per Trzeźwiunio Na Życiusio Patrząca, co za każdym razem ją wyraźnie rozśmieszało. Ale nie żeby od razu pękała ze śmiechu. Ona nie z takich. Może dlatego jest tak dobrą księgową. Bo w tej dziedzinie trudno żartować.
 
PIĄTEK (23.02)
No i dzisiaj wstawałem na raty.
 
Najpierw smartfona wyłączyłem o 05.40 ze szczerą chęcią wstawania, a wstałem o 06.07 po przespanej nocy na dst+. Śniły mi się jakieś durnowate sny, a potem, wybudzonego, dopadały równie durnowate myśli. 
Rano sporo pisałem chcąc mieć weekend w miarę nieobciążony czekającą mnie publikacją.
Fachowcy przyjechali o 10.15, a ja jeszcze przed ich przyjazdem zabrałem się za klejenie cokolików w sypialni. Praca należała do tych łatwiejszych i dających bardzo szybko przyjemny wizualnie efekt. Ale dobry humor skończył się dość wcześnie, gdy się zorientowałem, że jedna tubka kleju zupełnie nie wystarczy i że przecież nie będę jechał po dwie, i tylko po nie, do City. Pozostało Uzdrowisko, a w nim takiego typu kleju, jaki chciałem, nie było. To mnie mocno wkurzyło, bo chciałem temat dzisiaj zamknąć. Dobrego tyle, że udało mi się kupić drobne akcesoria elektryczne i hydrauliczne zamówione przez Szefa Fachowców.
W domu dostałem od niego pół tubki kleju, którego już nie potrzebował, a z piwnicy wyciągnąłem też połowę Mamuta i zabrałem się ponownie za robotę. Pod wieczór, po meczu, gdy kończyłem robotę, miało się okazać, że kleju wystarczyło na styk. Żona komplementowała mówiąc Teraz sypialnia wygląda, jak takie zamknięte pudełeczko. A całkowicie nabrała wyglądu, gdy wszystko z powrotem poustawialiśmy na swoje miejsce.

Dzisiaj w pracach remontowych był wyraźny skok jakościowy i ilościowy. Panowie zostawiali nas na weekend z prawie gotową łazienką. W zasadzie nie można było tylko używać kabiny, bo płytki nie mogły być jeszcze ofugowane, żeby schły kleje. Za to, w pełni gotowa, pojawiła się umywalka, do użytku, i kibelek, do użytku. Od razu go testowaliśmy spuszczając w napięciu wodę. Po chwili ciszy rozlegał się mocno energiczny dźwięk, coś na kształt przesuwanych po dość chropowatej powierzchni średnio ciężkich mebli i cała zawartość kibelka była dosłownie połykana i z przytupem wypluwana do kanalizacji. Nie dość na tym. Za chwilę młynek uruchamiał się jeszcze raz, już delikatniej, wpluwając trochę wody i pilnując, aby w sedesie stała, co oczywiście miało zapobiegać kanalizacyjnym smrodkom. Od razu cały zestaw mi się spodobał. I uradowany widziałem łazienkę-pralnię ostatecznie gotową, która i w obecnym stanie bardzo mi się podobała. Żonie też, ale w bardziej wyważony sposób. Musi przekonać się, że wszystko naprawdę działa.

Fachowcy zamurowali dzisiaj wejście do "starej" naszej, a nowej gościnnej łazienki. Fakt ten był mocno szokujący, bo nagle zmieniła się cała optyka góry, wzrok dziwnie reagował na tę "przeszkodę", a w psychice kolejny raz zagnieździła się myśl Abarotnej darogi niet! Dodatkowo mocno się posunęli w przygotowaniu konstrukcji pod ścianę i podwójne drzwi już prawie całkowicie odgradzających nas od górnego mieszkania, z którego jeszcze przed chwilą korzystaliśmy.
- Będziemy musieli się przyzwyczaić! - gadaliśmy do siebie, gdy szliśmy na górę, albo schodziliśmy i gdy, chciał, nie chciał, łypaliśmy na tę brutalność.
Żeby nie czuć się kompletnie zagubionym, ze "starej" łazienki przenieśliśmy praktycznie wszystkie graty do nowej, żeby się w niej oswajać.

Mecz zakończył się porażką Igi w półfinale w Dubaju. Przegrała 0:2 z Rosjanką Anną Kalinską. No cóż, zasrany sport! Iga zagrała słabo zwłaszcza z powodu popełniała bardzo dużej liczby niewymuszonych błędów oraz Czułam się bardzo zmęczona, jak wyjaśniła po meczu. Maszyną nie jest, jak chcieliby niektórzy debile!

Wieczorem skończyliśmy oglądanie  poprzedniego odcinka Dyplomatki i zaczęliśmy kolejny, ale znowu ugrzęźliśmy w połowie, bo nagle zacząłem tracić wątek.

SOBOTA (24.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z ciężkim sercem wyłączałem smartfona, bo spało się na dobry+, co najmniej, i pospałoby się jeszcze, zwłaszcza że dzisiaj dzień bez fachowców i nic, niby, nie goniło.
Nawet nie przeszkadzały mi durnowate sny, o których wiem tylko tyle, że były. Ale jeden zapamiętałem, może przez fakt, że być może pierwszy raz w życiu śnił mi się Kolega Inżynier(!). 
W śnie miałem do oddania w bibliotece trzy książki, które, zanim to zrobiłem, jako według mnie bardzo interesujące, pożyczyłem Koledze Inżynierowi(!). Umówiliśmy się na miejscu. Gdy przyszedłem, Kolega Inżynier(!) siedział na jakiejś ławie wśród bibliotecznych regałów, tak półdupkiem, i miał otwartą jedną z nich, najgrubszą. Nie wiem skąd wiedziałem, ale z mowy jego ciała oraz z faktu, że były to dopiero pierwsze strony, wynikało, że książki do tej pory nie tknął nie mówiąc o dwóch pozostałych. Trochę mnie to w śnie skonfudowało, bo z jednej strony mijał termin oddania i wiedziałem, że zaraz pojawi się pani, żeby je odebrać, a z drugiej, skoro zobaczyłem, że Kolega Inżynier(!) czyta, to niechby sobie jeszcze poczytał. 
W rzeczy samej pani wyłoniła się zza bibliotecznych regałów. W śnie była tą, wypisz, wymaluj, sprzedającą w Uzdrowisku Socjalną. Tą, u której co jakiś czas kupuję skrzynkę "gaz" i drugą "średni gaz". Ta sama twarz rzadko się uśmiechająca, nieskora do rozmówek o dupie Maryni, konkretna do bólu, o emanującej, dość nieprzyjemnej aurze. Dodatkowo o tej, ze snu, wiedziałem, jako stały bywalec biblioteki, że jej wiedza i poziom inteligencji pozostawiają wiele do życzenia, więc zawsze starałem się jej o nic nie dopytywać i nie drążyć. O tej na jawie, w tym obszarze niczego nie wiem.
Ale Kolega Inżynier(!) w śnie o tym nie wiedział i, gdy tylko się pojawiła, skierował stronicę książki w naszą stronę i wskazał palcem jakiś akapit.
- Tu jest napisane ... fala łagodna i niespójna... - Pierwszy raz spotykam się z takimi współistniejącymi określeniami!... - Co by to mogło znaczyć?!... - podniósł na nas pytający wzrok.
Zrobiło mi się głupio w trójnasób. Bo, po pierwsze, gwałtownie myślałem Jak mogłem nie znać odpowiedzi, skoro książkę przecież przeczytałem, po drugie Że też przeszedłem nad tą niewiedzą tak bezrefleksyjnie i jak ja teraz wyglądam w oczach Kolegi Inżyniera(!)?! i, po trzecie, Jak mogłem wprowadzić do biblioteki takiego dociekającego upierdliwca narażając panią na stres i zdając sobie błyskawicznie sprawę, że zaraz oto dojdzie do niezręcznej i żenującej sytuacji, bo pani jest, jaka jest?!
- To może ja zrobię kawę? - rzuciła natychmiast i jeszcze szybciej zniknęła wśród regałów.
Zaskoczyła mnie tą kawą bardzo miło, bo nigdy do tej pory nie proponowała, a poza tym poczułem dużą ulgę myśląc Może do tego czasu kolega zapomni o tych falach?! 
Jednak na skutek jego zachowania (wspomniany "dociekający upierdliwiec") pochyliliśmy się nad nieszczęsnym sformułowaniem i dywagowaliśmy. Stojąc pochylony nad Kolegą Inżynierem(!) czułem jednocześnie i intensywnie na sobie przenikliwy wzrok tej pani dobiegający mnie gdzieś zza regału. Wyraźnie przez szpary w książkach nas podglądała. Sen wyraźnie zmierzał w kierunku horroru. Ale jak to w śnie - tu na całe szczęście nie zdążył. Bo nagle pani pojawiła się na widoku, bez kawy oczywiście, i zaczęła się krzątać wśród regałów, jak gdyby nigdy nic i... sen się urwał.

Rano Żona bardzo przeżywała nastawiony wczoraj jogurt. Szef Fachowców przywiózł mleko prosto od krówki, a Żona postanowiła zrobić jogurt. W Naszej Wsi robiła go nagminnie, bo zawsze można było liczyć na Sąsiadkę Realistkę. Jej Jersejka nie dość, że potrafiła dać 9 litrów mleka dziennie (zawartość tłuszczu 6-7%), to na dodatek była bardzo realna. Pasła się na naszych oczach, przestawała, gdy nas widziała, gdy szliśmy na spacer, a głównym powodem obserwacji była Bazysia i nawet na samym początku, gdy ją przeflancowano o 150 km w nowe dla niej i obce miejsce, widząc nas muczała. Pisałem już, że z tęsknoty przez pierwsze dwa-trzy dni nie dawała kropli mleka.
- Wyszłam już z wprawy!... - Żona tłumaczyła swoje emocje.
Jogurt wyszedł rewelacyjnie - taki masłowy, lekko zagęszczony, delikatny. Stał przez całą noc w ciepełku przy kuchni z początkowym mlekiem zaprawionym jogurtowymi kulturami, które spokojnie sobie pracowały mając naturalną pożywkę. Nie było innego sposobu, żeby je zdobyć, jak tylko w Intermarche kupić po prostu jogurt. Jak najbardziej naturalny. W tym względzie nie łudzimy się zbytnio, skoro nastawione przez Żonę mleko bio "na kwaśne" ani myślało skwaśnieć.
Po degustacji główkowaliśmy, gdzie w przyszłości dałoby się takie mleko zamawiać, skoro obecne krówki nie doświadczają już widoku nieba, nie znają smaku soczystej trawy i siedzą, biedne, całe życie w oborze karmione kiszonkami. No i przydałoby się mieć jaja od naprawdę wolnych kurek.

Po sporym pisaniu i po I Posiłku zabrałem się za tapetowanie drzwi do sypialni, ich wewnętrznej strony. Chciałem wykorzystać dobre naświetlenie, bo pogoda była piękna. 
Ta strona od początku gryzła Żonę, a co dopiero teraz, gdy z perspektywy łóżka musiała na nią patrzeć. Widok przedstawiał w skali 1:1 jeden z boków charakterystycznej londyńskiej budki telefonicznej, takiej mocno czerwonej, który na pewno mógł się podobać Uzdrowiskowej Córce, gdy chodziła jeszcze do  szkoły, i nie przeszkadzał jej w zasypianiu, ale Żona lata te miała już trochę za sobą. Pomijam drobny fakt, że tapeta była w różnych miejscach pozrywana ukazując pod spodem bliżej nieokreślony bury kolor.
Wybrana tapeta, jej kolorystyka oraz faktura uspokajały. Zupełnie nie spodziewałem się, że się tak przy tym nagimnastykuję. Poczułem to dopiero wtedy, gdy siadłem przed laptopem, żeby pisać i jednocześnie podglądać finał pań w Dubaju, w którym nie ma, "stety" lub niestety, Igi. Zaraz jednak, po 5. minutach ból pleców powodował dyskomfort siedzenia i robienia czegokolwiek w tej pozycji. Położyłem się na pół godziny.
Finał wygrała Jasmine Paolini 2:1. Pokonała wczorajszą rywalkę Igi Annę Kalinską. Ciekawe jest pochodzenie Jasmine. Jej ojciec jest Włochem, a matka Polką (oboje mieszkają we Włoszech) urodzoną z matki Polki i ojca Ghańczyka. Babcia do tej pory mieszka w Łodzi, o dziadku niczego się nie dowiedziałem. 

Wieczorem obejrzeliśmy bez żadnych problemów 1,5 odcinka Dyplomatki.

NIEDZIELA (25.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałem na dst+. Przez pełnię lepiej się chyba nie dało. Kolejny koń, z którym nie ma co się kopać. 
Do I Posiłku sporo pisałem, a po nim zabrałem się wreszcie za część drzewa genealogicznego. Jego fragment miał się rozpocząć od Mamy i jadąc w dół objąć trzy pokolenia - mnie i moje rodzeństwo, nasze dzieci i wnuki. 
Dlaczego od Mamy? Bo jakaś kuzynka, zupełnie mi nieznana, postanowiła je zrobić od tej strony, która obejmowała, między innymi, Mamę właśnie. A o wszystko poprosiła mnie i od tygodni wierciła dziurę w brzuchu moja siostra cioteczna, najstarsza córka siostry mojej Mamy, czyli ciotki, do której jeździłem aż do studiów na wszystkie wakacje.
Z tematem poradziłem sobie sam w 80.% korzystając z moich osobistych zasobów, ale też musiałem zatelefonować do Brata, Bratanicy i Siostrzeńca mieszkającego w Niemczech. Było to nadspodziewanie ciekawe, takie zebranie w jednym miejscu członków rodziny. Postanowiłem sobie zostawić jeden egzemplarz, ale też powysyłać kilka do osób, które w tej części drzewa się znalazły.
Wysłałem też wreszcie maila do koleżanek i kolegów ze studiów w sprawie naszego spotkania, zwanego Półmetkiem, które zaplanowaliśmy na początek września tego roku. Ta akurat sprawa jest bardzo łatwa do zorganizowania.

Po wszystkim, a więc stosunkowo późno, wybraliśmy się na planowany spacer. I dopiero w Zdroju poczuliśmy, że to jednak niedziela. Bo od rana wydawało się nam, że to jakiś nieokreślony powszedni dzień tygodnia, z wyjątkiem poniedziałku. Brak fachowców niczego nie zmieniał w naszych odczuciach.
Tłumy ludzi, stosunkowo ładna pogoda i ta specyficzna aura, która nam się udzieliła, spowodowały, że żal byłoby nie zajrzeć do Stylowej. Wracaliśmy do domu z pełną niedzielną satysfakcją.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek Dyplomatki. Mówią, że będą kręcić następny sezon, a może już kręcą?... Zakończenie było zrobione specjalnie tak, że za  cholerę nie można było zrozumieć dwóch, trzech wątków i trzeba było snuć domysły. Twórcy wszelkie wątpliwości rozwieją, albo i nie, w następnym sezonie.

PONIEDZIAŁEK (26.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałem na -db. 
Żona zeszła na dół jakoś tak szybko, trochę po szóstej. Zadawała takie dezorganizujące pytania, bo musi, ale oczywiście zupełnie niepotrzebnie. Kluczowe brzmiało;
- Bo może ci w czymś pomóc?
- Najbardziej mi pomożesz, gdy(!) usiądziesz przed kominkiem.
Zrozumiała w lot, zwłaszcza że przypomniałem jej, jak Państwo nam pomagało, a my tylko chcieliśmy, żeby nam nie przeszkadzało w prowadzeniu Szkoły.
 
Długo kończyłem wpis o Profesorze. A potem Żona go przeczytała nie na zasadzie falstartu, tylko żeby sprawdzić, czy mnie pamięć nie zawiodła, czy udało mi się wyczerpać istotne i/lub humorystyczne dla nas wspomnienia i czy czegoś nie przeinaczyłem, bo dla obojga z nas sprawa była poważna i oboje sobie zdawaliśmy sprawę, że śmierć Profesora jest dla nas zbyt bolesna, żeby potem w jakikolwiek sposób ją przywoływać. Trzeba było temat wyczerpać i go zamknąć. Chociaż na pewno będziemy Go nie raz wspominać. 

Po I Posiłku i po przyjeździe Szefa Fachowców i Nie Wychylającego Się cyzelowałem tapetę na sypialnianych drzwiach. No, co za upierdliwość! Ranty w całości nie dawały się poprzyklejać, chociaż nakleiłem się i nagimnastykowałem do oporu. Do tematu wrócę, bo odpuścić nie mogę!
A potem robiłem drzewo genealogiczne uzbrojony we wszystkie niezbędne informacje. W tym celu jeszcze dzisiaj rozmawiałem z Bratanicą.
- Ale wujciu, ty całkiem, jak mój ojciec!... - podśmiechiwała się, gdy powtórzyłem pewną kwestię. - Ale różnica jest... - dodała. - Nie będziesz do mnie dzwonił dziesiąty raz, jak tata, z tą samą sprawą.
Uzmysłowiłem jej, że ja powtarzam tylko dwa razy, a jej ojciec pięć. Zgodziła się w tej kwestii nie pierwszy raz.
Wczoraj wieczorem nie mogliśmy porozmawiać, bo byli na zawodach. Ona w swojej siatkarskiej drużynie (zajęła I miejsce w turnieju), a Siatkarz w swojej.
- A co wtedy z waszym synkiem?
- Jeździ z nami i kibicuje!
No to powspominaliśmy. Jak mnie Ojciec, pięciolatka lub sześciolatka, wiózł wózkiem na mecze w Rodzinnym Mieście, bo inaczej by przecież nie zdążył. Niesamowite jest to, że wiele z tego pamiętam - całą aurę stadionu przede wszystkim, emocje i dyskusje dorosłych, nawet trybuny i wejścia. I ówczesne... stroje mężczyzn. Podobnie z Bratanicą robił jej ojciec i tak jej zostało. A teraz ona wozi swojego synka.

Fachowcy wyjechali dzisiaj dość późno. Przez cały czas czuło się, że są na finiszu. Robili wykończeniówkę i było widać, że nic specjalnego już nie wyskoczy, a jeśli nawet, to drobiazgi.
- To w środę chyba będzie koniec... - usłyszeliśmy, gdy zbierali się do wyjazdu. - Jeszcze to i to... - wyliczał Szef Fachowców. - No, może czwartek...
Gdy wyjechali, zrobiło nam się z tego powodu głupio. Bo jak to tak?
- Będzie mi ich brakować... - Żona mnie nagle zaskoczyła. Wybuchnąłem śmiechem, bo dokładnie tak samo czułem. - No, wiesz, byli w naszym domu, zmieniali w nim różne rzeczy, kawy, zostawianie im kluczy... - W jakimś sensie stali się nam bliscy.
Zgadzałem się w zupełności, zwłaszcza że nie było między nami żadnych konfliktów i zgrzytów. Nawet w jakimś sensie traktowaliśmy ich, przynajmniej ja, jak własnych synów.
No i co my teraz, porzuceni, takie sieroty, będziemy poczynać od czwartku?!

Wieczorem mieliśmy zamiar obejrzeć polski film z 1971 roku Dzięcioł. O nim w następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia razy i wysłał kolejnego rozlazłego smsa. Bez opamiętania.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.54.

I cytat tygodnia:
Dawniej ludzie wiedzieli mało, ale to „mało” poruszało do głębi ich serca. Dzisiaj ludzie wiedzą wiele, ale to „wiele” porusza ich tylko powierzchownie i karykaturalnie. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”). Żył praktycznie w I połowie XIX wieku. Ciekawe, co by powiedział teraz?...

poniedziałek, 19 lutego 2024

19.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 78 dni.
 
WTOREK (13.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po kiepskiej nocy. Organizm ciągle nie może zaakceptować nowej sytuacji - sypialni, usytuowania łóżka i... Żony po lewej stronie. 
Rano cyzelowałem wpis i czaiłem się, żeby tak zadzwonić do Córci, żeby w tym momencie jechała do pracy, żeby można było spokojnie i bez pośpiechu porozmawiać. A tu się okazało, że właśnie przyjechała, żeby być trochę wcześniej, żeby uporządkować sobie papiery. A niedomyślny ojciec wybrał się w takim momencie, aby złożyć jej życzenia. Córcia kończyła dzisiaj 40 lat! To jest bardziej szokujące niż moje 73 z haczykiem, bo do swojego wieku człowiek się przyzwyczaja, ale żeby Córcia miała tyle?! Nie do pomyślenia i kiedy to się mogło stać?! Córcia zna moje nastawienie do sprawy, lekką niezgodę na taki stan rzeczy i pewne moje oburzenie, ale przecież oboje z najpoważniejszym z koni, z czasem, nomen omen, kopać się nie będziemy.
Z Żoną złożyliśmy jej życzenia i umówiliśmy się, że zadzwoni mniej więcej o piętnastej, gdy będzie wracać do domu, żeby obgadać nieobgadywalne. 
 
Z dzisiejszej grupy fachowców pierwszy przyjechał Buster Keaton z bratem. Buster nie chciał nic, a brat poprosił o kawę ... cukrem. Z zakamarków spiżarni go wydobyłem. Miał konsystencję lekko zbryloną, ale kuć go nie było trzeba. 
Za jakiś czas przyjechał Szef Fachowców z Niewychylającym Się. W prezencie przywiózł jaja od kurek, które jego ciotka, po powrocie z Anglii na stałe do Polski, hoduje. I uprawia Bóg wie co!
Żona zdążyła się już przyzwyczaić do Szefa Fachowców i do Niewychylającego Się, i tylko raz nie mogąc patrzeć na to co wyprawiają, uciekła. A było to moment, kiedy obaj wnosili z dworu kuchnię.
- Widok ten mnie przerastał! ... - tłumaczyła się wtedy.
Dzisiaj widok z okna kuchni na zaparkowany bus połączony z dużą lawetą, zajmujący co najmniej trzy miejsca parkingowe, na której leżały olbrzymie metalowe schody też ją przerósł, więc nie chciała oglądać, jak bracia wszystko rozładowują i targają olbrzymie konstrukcje. Ja wręcz przeciwnie, bo zżerała mnie inżynierska ciekawość.
Zaraz po tym całkowicie opróżniłem pralnię otwierając kolejny front robót. To wszystko plus pewne napięcie spowodowało, że dość szybko zdążyłem się wykończyć. Trochę udało się zregenerować siły w trakcie I Posiłku, zwłaszcza że jajecznica smakowała zdecydowanie lepiej. Wspominaliśmy czasy jaj od Sąsiadki Realistki.

Szef Fachowców dość wcześnie uruchomił wreszcie kocioł i czas do 14.00 spędziłem praktycznie między nim a wszystkimi możliwymi grzejnikami w domu, których jest, bagatela, trzynaście.
(Bagatela! / Bagatelka! To partykuły będące wtrąceniami, które podkreślają wagę, znaczenie lub wartość czegoś, o czym mowa. Są to tzw. komentarze metatekstowe. A te z kolei to autorski komentarz do zawartości przedmiotowej wypowiedzi, do jej struktury, swoista i specyficzna instrukcja efektywnego korzystania z tekstu). A przypomnę, że trzy zostały wycięte w pień. Kontrolując czy grzeją, nieustannie poruszałem się między nimi na czterech poziomach domu starając się dokręcać i odkręcać zawory w różnych konfiguracjach i znaleźć jakieś logiczne powiązania między nimi, i wyciągnąć sensowne wnioski.
Po wszystkim wniosek był ewidentnie jeden. Trzy nie grzały i były oporne wszelkim naszym kombinacjom. Na dodatek złośliwie nie grzały te u gości - w dolnej łazience oraz w byłej naszej sypialni i górnej łazience. Zwłaszcza fakt lodowatych łazienek w kontekście gości mnie dobijał.
Obieg przy napełnianiu musiał się zapowietrzyć i odpowietrzanie w miejscach, w których można to było zrobić, nic nie dawało. Kolejny raz zderzyliśmy się z tajemniczością domu.
 
Odbierało mi to siły. Jedynym pozytywem był fakt, że jeden z dwóch podciągów na ścianie nośnej między sypialnią gości a łazienką został wstawiony po brutalnym wyrąbaniu pierwszej dziury. No i Szef Fachowców zaczął robić demolkę w pralni, chociaż nie wiem, czy to można było uznać za pozytyw.
Żeby jakoś się regenerować, od czasu do czasu wychodziłem na zewnątrz, żeby popatrzeć na schody, które "rosły" w oczach.
- Są jakieś niespodzianki? - Bo muszą być!... - pytałem ze śmiechem. 
- Nie ma. - odpowiedzieli obaj bracia. - Przecież wcześniej wszystko pomierzyliśmy... - patrzyli na mnie w swoim stylu.
Ale później stwierdzili, że być może będą musieli dostawić jeszcze dwa słupy dla zwiększenia stabilności schodów.
- Ale to się zobaczy, gdy wszystko zmontujemy... - odpowiedzieli znowu w swoim stylu, który już "od dawna" działa na nas uspokajająco, szczególnie na Żonę. 
- Jutro zalejemy beton i będziemy montować furtkę... - poinformowali, gdy tuż przed piętnastą zbierali się do wyjazdu.
Kilka minut wcześniej zrobił to Szef Fachowców z Nie Wychylającym Się. Nie powiem, to nas nie zmartwiło. Mieliśmy aż całe popołudnie wolne od łomotu i .... "muzyki".
 
Jak się umawialiśmy, zadzwoniła Córcia. Fajnie sobie porozmawialiśmy. Trzeba powiedzieć, że dziewczyna nie pęka. Oprócz oczywistości, z którymi mierzy się codziennie, kończy studia podyplomowe pedagogiczne, a teraz właśnie zaczęła ośmiotygodniowy kurs biznesowego języka angielskiego, żeby w przyszłości udzielać korepetycji różnym korporacyjnym ludkom, bardzo wymagającym, ale też dobrze płacącym.
- Wiesz, tato, miałam pietra, jak wypadnę. - Bo pierwsza lekcja była z Amerykanką, która siedzi w Niemczech. - Wiem, że angielski znam świetnie, ale to jedno, a drugie, co będę czuła, po pierwszym spotkaniu, gdzie, wiadomo, tylko angielski ze wszelkimi niuansami i nie da się czym innym wesprzeć! 
- A jak gadasz, to chyba oczywiste, że myślisz po angielsku, bo inaczej się nie da?... - chciałem od niej usłyszeć o tym oczywistym.
- Nie dość, że myślę, to jąkam się robiąc pauzy, jak to w rozmowie, po angielsku! - pękała ze śmiechu. - Te cztery lata spędzone w kraju angielskojęzycznym musiały zrobić swoje. - Tego nie dałoby się uzyskać ucząc się wyłącznie w Polsce! - Jestem z siebie dumna, a poza tym, wiesz sam, jak to jest - nowe wyzwanie!
W najbliższą sobotę Córcia zrobi tylko jedną wspólną okolicznościową imprezę - dla wapniaków i dla młodych. Pisząc "młodych" sam się przyłapałem na dwuznaczności tego określenia w przypadku czterdziestolatków. Zresztą Córcia wspomniała kultowy serial, na który zdążyła się jeszcze załapać.
- Patrzyłam na bohaterów myśląc wtedy, że tyle żyć nie można!

Dzisiaj Konfliktów Unikający był uprzejmy smsem przypomnieć, że to śledzik. Co roku z Trzeźwo Na Życie Patrzącą przysyłają nam stosowne zdjęcie - siedzą zawsze przy stole zastawionym Stumbrasem i rzeczonym śledziem.
- No właśnie! (...) - Poproszę wieczorem o zdjęcie :) - Może być sprzed roku albo dwóch :) - odpisałem.
- Jestem chory, ale nie odpuszczę, chociaż trzeźwo Na Życie Patrząca pewnie będzie oponować...
Skoro chory, to zadzwoniliśmy. Wybierał się do lekarza. A wieczorem przysłał zdjęcie, aktualne, bo i scenografia nowa, i kompozycja ujęcia, no i zamiast Stumbrasa stało na stole jakieś zbożowe badziewie Niewarta swojej ceny, jak narzekał. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że od wielu miesięcy nie można uświadczyć tej nalewki na ziemniakach.
- Co powiedział lekarz?
- Osłuchowo ok, a reszta bez znaczenia, teraz nawet nie mówią, na co chorujesz :(
Nie chcieliśmy prowokacyjnie dociekać, po co tam szedł. Ale on sam sprowokował nas kolejnym smsem.
- Jak chcesz wiedzieć, zrób se test.
Jako Życzliwy mu odpisałem:
Właśnie robisz:) Jutro po śledziku sam będziesz wiedział, co ci dolega i jaki jest wynik testu. Jak mi powiesz, ile wypijesz/wypiłeś, to mogę być twoim lekarzem i doradzę Ci, co masz robić!
(teraz, gdy cytuję mojego smsa, ze zgrozą odkryłem dwa błędy, w tym jeden z obszaru, nad którym ciągle pracuję dzięki W Swoim Świecie Żyjącej)

Popołudnie wykorzystałem na drobne, ale upierdliwe prace. Z resztek wykładziny, aż z dziesięciu kawałeczków, wykleiłem wnęczkę przy drzwiach balkonowych w sypialni. A potem pieprzyłem się z karniszem nad nimi, żeby Żona mogła założyć firankę, a na drzwiach matową roletę - wszystko odzysk z naszej poprzedniej sypialni.
- Bo je bardzo lubię!... - Już wygląda inaczej... - wodziła wzrokiem po pomieszczeniu.
 Na cokolwiek więcej nie było mnie już stać. 

Pod wieczór postanowiliśmy połączyć się z Lekarką i z Justusem Wspaniałym w duchu ostatków. Lekarka była bardzo przejęta, nie ostatkami oczywiście, ale faktem, że na osiem dni przyjechał do nich jej syn z dziewczyną.
- Jest wyższa od niego i trzy razy szczuplejsza... - skomentował w swoim i moim stylu Justus Wspaniały. - Taka wiotka, że gdyby powiał mocniejszy wiatr, to by ją zdmuchnął...
- Zgrabna i fajna dziewczyna. - dodała w kontrze Lekarka. - Wegetarianka... co, wiecie, trochę komplikuje nam kuchnię.
Ale najważniejsze było to, że okazała się być sympatyczną i kontaktową.
- Młodzi mają zupełnie inny rozkład dnia, niż my. - chętnie relacjonował Justus Wspaniały pękając przy tym ze śmiechu zawierającego krytykę, akceptację jednocześnie i pewien podziw, że tak można.
 - Bo wstaaają o 13.00 i jedzą śniaaadaaanie. - Obiad o 17.00 - 18.00, potem idą na krótko spać, wstają i funkcjonują do czwartej rano, żeby pójść spać, żeby wstać o 13.00 na śniaaadaaanie... - I tak na okrągło. - Raz może wybrali się na spacer, a dzisiaj chcieli jechać samochodem do DINO na zakupy, ten kawałeczek... - rozkręcał się.
- Ale namówiliśmy ich, żeby poszli piechotą, bo to blisko. - łagodziła Lekarka. - Zachowują się bardzo cicho - tłumaczyła swojego syna, ale wiecie..., każdy szelest nocny..., nie jesteśmy przyzwyczajeni.
Gdy tylko dowiedziałem się, że właśnie młodzi wyszli, przystąpiłem do konkretnych pytań.
- A już miałem się ciebie pytać - zagadałem do Justusa Wspaniałego - czy telefon masz na głośności i żebyś w razie czego wyciszył! - I chciałem ci zadawać pomocnicze pytania o młodych, a ty byś mi odpowiadał tylko "tak" lub "nie", ewentualnie "nie wiem", żeby się nie domyślili, że to o nich.
Wybuchnęli śmiechem.
Wspólnie ponarzekaliśmy na wiosenny przednówek.
- Przez tę pogodę czuję się taki rozlazły, nic mi się nie chce robić... - trochę poskarżył się Justus Wspaniały. Jak nie on. Czyżby latka leciały?!...
 
Dzisiaj ustaliliśmy, że w niedzielę pojedziemy z Pieskiem do Metropolii na 37. urodziny Pasierbicy. Tam i  z powrotem. Żona miała pewne wątpliwości w kontekście organizacyjnym i tego, co się aktualnie u nas remontowo dzieje, ale szybko dała się przekonać, że wbrew temu, ponad trzygodzinnemu siedzeniu w aucie, będzie to dla nas relaks.
- Musimy na chwilę odetchnąć od rozbabranego Tajemniczego Domu, od jego remontowej aury.            - przekonywałem Żonę wewnętrznie przecież przekonaną. - Poza tym fajnie będzie spotkać się z paczworkowością, trochę wyjść do ludzi!...
Pasierbica dostosowała się do nas i początek całej imprezy ustaliła na 12.00.
Przy okazji z Żoną obgadaliśmy pewien lutowy fenomen. Są w nim Żony i moje imieniny, obie córki mają urodziny, Wnuk-III również, poza tym Kolega Współpracownik, Geograf i Księgowa I, o której pamiętam, a dodatkowo imieniny mają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Kobieta Pracująca.
"Przed wojną" to bym nie zdążył trzeźwieć, a teraz, panie...
 
ŚRODA (14.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Na dźwięk smartfona w ułamku sekundy (tak mam) rzuciłem się, aby go wyłączyć. Tylko że zrobiłem to w swoją lewą stronę, bo ostanie sześć lat tak mnie przyzwyczaiły. I w drugie "w ułamku sekundy" (tak mam) się zatrzymałem, żeby nie walnąć Bogu ducha winnej Żony, co nie spotkałoby się z miłym odzewem. 
Spałem ciut lepiej, ale to ciągle nie to. Brakuje mi mojego głównego spania, na lewym boku, ze świadomością, a może podświadomością,  "nieograniczonej" przestrzeni przed sobą. Niedawno wyczytałem, ku mojemu zdziwieniu, że Zdecydowanie korzystniejsze dla organizmu jest spanie na lewym boku. Ze względu na ułożenie aorty, która wygina się w lewą stronę, serce w tej pozycji pracuje lepiej. Usprawnia się też praca układu trawiennego (do przemiany materii dochodzi głównie po prawej stronie ciała). Skąd mój organizm o tym wiedział, nie wiem. Statystycznie rzecz przeanalizowałem i wyszło mi, gdy przywołałem sobie na różne sposoby "świadomość nocy i snu", że w nocy śpię na lewym boku około 70 % czasu, na prawym jakieś 25, a 5% na brzuchu, co mnie niepomiernie zdziwiło.
Tym bardziej, że gdy się układam na brzuchu, żeby ewidentnie dać pewną formę ulgi dla styranego dniem kręgosłupa i to rejestruję, to nigdy nie wiem, tego nie odnotowuję, w którym momencie przewracam się na któryś z boków. 
Odrzucam przypadek, ostatnio rzadki, kiedy śpię upity. Taki stan wyłamuje się wszelkim moim danym statystycznym i jest oczywiście zupełnie niewiarygodny. Bo zasypiam akurat i błyskawicznie w takiej pozycji, w jakiej albo uda mi się doczołgać do łóżka, albo z pozycji stojącej (nawet!) paść na łóżko, albo, gdy ktoś zdjęty litością, najczęściej mężczyzna lub żeby wreszcie mieć spokój od dodatkowo wzmożonej mojej upierdliwości, wyłącznie mężczyzna, on-żesz ułoży mnie do spania. Nigdy Żona, która od dawna konsekwentnie stoi na stanowisku Nie chcę mieć do czynienia z pijakiem i nie mam zamiaru się z nim użerać! Traktuje mnie wtedy jako byt obcy. W takich przypadkach rządzi już rachunek prawdopodobieństwa, który wypluwa wynik na podstawie wielu niekontrolowanych zmiennych.
Żona ma odwrotnie i jej podstawowy sen to na prawym boku. Stąd nie ma siły, aby w obecnym ułożeniu ciał w nocy nie spotkać się ze sobą nos w nos. A wtedy delikatne wietrzyki łaskoczące daną twarz, najczęściej obie, powodują, że się wybudzamy. I jakość snu spada.
Więc dzisiaj, porannie, postanowiliśmy sytuację przeanalizować, zwłaszcza że Żona spała trochę gorzej niż wczoraj, co spowodowało, że trendy w naszym małżeństwie akurat się wyzerowały.
- Zamieńmy się jednak stronami i zobaczymy... - zaproponowałem.
- No zobaczymy... - Zastanowię się... - Ale będę miała ten widok otwartych drzwi, a tak nie mogę spać.
- Ale przecież ich nie będziesz widzieć, skoro śpisz na boku... - podszedłem do sprawy racjonalnie wiedząc, że to nie ma nic do rzeczy.
- Ale świadomość...
Nie spodziewałem się niczego innego.
- Ale zobaczymy... - Żona nie zamykała furtki. - Poza tym chyba trzeba będzie obrócić łóżko o 180 stopni...
Ikeowska kanapa, rozkładana, ma dwa materace o różnej szerokości. Nie mogliśmy się porozumieć w kwestii, które z nas na którym obecnie śpi i  które z nas na którym spało dotychczas. Postanowiliśmy rzecz rozpatrzyć po południu, kiedy już znikną wszyscy fachowcy.

Z rana wyczytałem: 14 lutego obchodzimy nie tylko Walentynki, ale również DZIEŃ CHORYCH NA PADACZKĘ. Święty Walenty jest patronem zakochanych, ale i osób chorych na padaczkę (epilepsję),czyli tzw. chorobę świętego Walentego. To najczęstsza choroba mózgu. 
Nic dodać, nic ująć. Co za piękna tego dnia koabitacja kościoła katolickiego ze świeckim państwem przyprawiona szczyptą medycyny. 
 
Rano najpierw przyjechali busterkeatonowscy. Od razu zaczęli montować stopnie i podest. Ich błyszcząca ocynkiem nowość nie dawała Żonie spokoju.
- Może by je pomalować, bo tak się rzucają w oczy?! - Błyszczą!... 
Bracia minami dali do zrozumienia, że to bez sensu.
- Farba się wytrze, szkoda pieniędzy. - Szybko zmatowieją. - aż na tyle się wysilili. Też tak uważałem.
Gdy przyjechał Szef Fachowców z Niewychylającym Się, ustaliliśmy, że tak dalej z całym systemem grzania, który nie chciał prawidłowo funkcjonować w domu, nie ujedziemy i trzeba odkręcić w  żeliwnym kaloryferze w dawnej sypialni czop na ostatnim żeberku i zamontować tam odpowietrznik.
Póki co czop za cholerę nie dawał się odkręcić i trzeba było czekać do jutra, kiedy to Szef Fachowców miał przywieźć potężną żabę. Zdesperowani przedłużającym się stanem w tej sprawie zadzwoniliśmy do Fachowca, który dość dobrze znał i pamiętał Tajemniczy Dom i który jakiś czas temu wyciął trzy grzejniki i powstawiał zawory. Potwierdził wszystko to, co chciał zrobić Szef Fachowców.  
- Jest młody, ma więcej sił, to może uda mu się ten czop odkręcić?... śmiał się. Ale potwierdził też, że w domu połączone są ze sobą dwa systemy - stary, grawitacyjny i nowy, z wszelkimi kaloryferowymi dostawkami i stąd problemy.

Jeszcze przed I Posiłkiem umówiłem się wreszcie nieoficjalnie z przedstawicielem MZK na montaż radiowego ogrodowego licznika wody oraz zaworu antyskażeniowego i umówiłem się z nową firmą od drzwi, do której skierował nas Lokals, na wycenę tych zewnętrznych, bo poprzednia wydawała się nam naciągana.
A po I Posiłku skończyłem podklejać wykładzinę w sypialni zostawiając jednak spore połacie niepodklejone, żeby mogła sobie pracować, mieć miejsce na prostowanie się i wybrzuszanie, żeby za jakiś czas ewentualnie dokończyć dzieła.
Wyłączając zewnętrzne świecidełka, żeby podpiąć się z przedłużaczem, Buster Keaton z bratem w ten sposób dali mi niechcący do zrozumienia, że Święta Bożego Narodzenia dawno minęły. To je zwinąłem i schowałem na następny rok, a potem z rozpędu dobrałem się do choinki. Gdy zniknęła, zrobiło się oczywiście pusto. Ale już dawno się jej należało, bo wyschła na wiór. Przy pięknej pogodzie ciąłem ją sekatorami i pakowałem do worka bio. Wyszedł jeden, pełny.
Praca na tarasie była o tyle zdradliwa, że nie chciało mi się z niego wrócić do domu. Dobrałem się więc do dwóch skrzyń stojących bez sensu i zagracających ładną przestrzeń. Jedną, ciężką oczywiście, bo z ziemią, wyturlałem po schodach do ogrodu i dalej do szklarni. Była sześcioboczna, symetryczna, niczym benzenowy pierścień, więc co każdy boczek sukcesywnie obracałem. Ziemię, piękną czarną, przerobioną od lat, wykiprowałem, a skrzynię od dołu trochę przegniłą postanowiłem uratować.
Druga, prostopadłościenna, była za duża na takie numery. Mógłbym oczywiście etapami ziemię z niej wybierać, a potem pozbyć się skrzyni z tarasu, ale nadeszła Żona i tak od słowa do słowa stwierdziliśmy, że może niech zostanie. To wymyśliłem, że przecież będzie można w niej posiać pietruszkę i szczypiorek, dwie roślinki, których Żona wiosna i latem nagminnie używa do potraw.
- Będziesz miała pod ręką! - dopowiedziałem wiedząc, że "pod ręką" w tym przypadku to jest to, co Żona lubi najbardziej. Bo za czasów Biszkopcika, Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi uwielbiała wyjść do ogródka i zerwać zielska tyle, ile potrzebowała mając świadomość ekologicznego pochodzenia i świeżości.
Rozpuściliśmy wodze fantazji. I wyszło nam, że w jednym miejscu tarasu, który jest przecież bardzo duży, złamiemy trochę tę przestrzeń i ustawimy tam skrzynie, a w nich posiejemy nasturcję. Pewne doświadczenia mamy z Wakacyjnej Wsi. Dziesiątki zalet:
- kwitną jak głupie, na okrągło, do późnej jesieni. Charakterystyczne kwiatki, piękne, o barwach żółtej, czerwonej, pomarańczowej, a ponoć i innych, świetnie łamią monotonię wszechobecnej wiosennej i letniej zieleniny. Do tego łodygi i pędy potrafią się tak rozrosnąć i rozbuchać, że wszystkie razem tworzą potężną ozdobną ścianę,
- dają mnóstwo nasion, przez co potrafią same się wysiewać. A ponieważ są jednoroczne, nie wymagają specjalnej obsługi. wystarczy jesienią wyciąć schyłkowe pędy i czekać do wiosny,
- o kulinarnych i medycznych walorach kwiatów i liści pisać nie będę. Byłem w wielki szoku, gdy w temat się zagłębiłem. W Wakacyjnej Wsi kwiaty nasturcji dodawaliśmy do twarożku wzbogacając go o charakterystyczny smak. A to, jak się okazuje, kropla w morzu zastosowań. Już bowiem Inkowie wiedzieli, co robią. Żona też.
Mieliśmy pretensję do Wiosny. Niechby już, do jasnej cholery, nadeszła! 

Przez pogodę i fakt, że nieopatrznie znalazłem się na zewnątrz, wzięło mnie jeszcze bardziej. Zacząłem różne zgromadzone odpadki drzewne rąbać na szczapki przygotowując miejsce na składowanie góry drewna, która zalega od tygodni przed Klubownią i swoją obecnością kłuje w oczy. I na to podeszła sąsiadka, Głuchoniema, którą też wyraźnie wzięło, bo grzebała w ziemi. Przegadaliśmy ze 20 - 30 minut. I powiedzmy sobie szczerze - nie jest łatwo rozmawiać z taką osobą. Ale się da, zwłaszcza z nią, bo z mężem, który pojawił  się za jakiś czas, jest trudniej.
Oboje, bardzo przejęci, ucieszyli się, że możemy w nocy już spać i że Fafik nas nie budzi. To na fali przemyciłem wiadomość, że może już od kwietnia będziemy przyjmować gości i dobrze byłoby, żeby Fafik dał im  pospać przynajmniej tak do 08.00. Na gorąco szukaliśmy rozwiązań, a ponieważ do sprawy byli bardzo pozytywnie nastawieni i oboje wykazywali się empatią, powiało optymizmem. Ustaliliśmy, że damy im znać, gdy pojawią się pierwsi goście.
Udało się nam porozmawiać o Prominencie i jego żonie, o historii Tajemniczego Domu oraz dolnego mieszkania dla gości, o Uzdrowisku, o naszej historii i skąd pochodzimy, o naszych planach poremontowych, o ich życiu i o jej chorobach oraz ich ułomności (ona urodziła się słysząc, ale w wieku 7. miesięcy miała zapalenie opon mózgowych i straciła słuch, on go nigdy nie miał) i wreszcie o ogrodzie i uprawach. Bardzo fajnie, ciekawie i pozytywnie.
 
Jeszcze przed II Posiłkiem obróciliśmy łóżko o 180 stopni. Nie powiem, byłem zachwycony. A po nim obejrzałem cały mecz Igi Świątek z Ekateriną Alexandrovą. Wygrała Iga 2:0. 
Na górę szedłem z nadzieją, że może ta noc w nowej sypialni będzie najlepsza z dotychczasowych. Żeby się oswoić z "nowym" miejscem i przypomnieć sobie, jak to  było dosłownie kilka dni temu, trochę poczytałem.
 
Dzisiaj o 17.26 napisał Po Morzach Pływający.
Żebyście nie czuli się osamotnieni. W Swoim Świecie Żyjąca dołączyła do grona remontujących.
Najpierw zarobiła trochę kasy. Kupiła farbę i wałki. Zamówiła nowe meble w Ikei / warsztat pracy/
Rozpoczęła malowanie i jest w trakcie.
Garaż zabetonowany. Czekamy,  aż wyschnie podjazd i środek. Potem tylko jeszcze malowanie ochronne betonu / w przyszłym roku pomyślimy o porządnej podłodze, a przynajmniej o paskach wjazdowych /, zabezpieczenia fundamentów, elektryka, rynny,  i.....wprowadzamy się 😉 W tzw międzyczasie dokończenie drewutni i wiaty i.....i tak do końca świata i jeden dzień dłużej 😁
Pozdrawiam z Morza Celtyckiego
PMP  (pis. oryg., zmiany moje)
Wszystkiego bym się spodziewał, ale żeby w Swoim Świecie Żyjąca mogła parać się takimi pracami?...
 
CZWARTEK (15.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Ciężko się wstawało,
Bo dobrze się spało. 
Żona wstała o... 06.00! A to rzadkość. Na szczęście nie widziała różnicy między poprzednimi spaniami a dzisiejszym.
- Na pewno nie spało mi się gorzej ... - poinformowała, gdy dopytywałem. - Możemy tak spać.
Miód na moje serce.

Rano pisałem i czaiłem się na Buster Keatona i jego brata. I gdy według mnie powinni już byli być, bo trochę ich zdążyliśmy poznać, a samochodu nie widziałem, wyszedłem po coś na zewnątrz. I się zdziwiłem, gdy zobaczyłem podpięty przedłużacz do zewnętrznego gniazda przy wejściowych drzwiach. Samochód stał poza zasięgiem wzroku, przy przyszłej furtce, a oni mieli ją już w połowie zamontowaną. Gdy się zdziwiłem, że są i że nie dali znaku życia, w oczach bezsłownie mieli wyraźną odpowiedź Szkoda czasu na pierdoły! Za to uśmiali się zdrowo, nawet Buster Keaton, gdy im opowiedziałem o swojej porannej nieprzytomności, tej jeszcze przed Blogowymi. Bo umówiłem się z nimi, że z raz podleję beton wokół schodowych słupów. I gdy zadowolony podlewałem wodą z beczki, opadową, z ciężkim zdziwieniem, wkurwem i pękaniem ze śmiechu jednocześnie dotarło do mnie, że podlewam drewniany krawędziak, który za chwilę miał być zdemontowany, jako zbędny już element technologiczny.
Bracia skończyli furtkę o około dziesiątej, bo w południe mieli być już w Metropolii przy kolejnej robocie. Pod koniec przyszłego tygodnia przyjadą docyzelować i temat schodów będzie zamknięty. Już teraz wyglądają fajnie, nie ciężkawo, a jednocześnie budzą zaufanie. Panowie zrobią jeszcze pomiary nowego małego płotu, żeby oddzielić teren z nowym wejściem gości od naszego oraz pochylą się nad tematem zrobienia systemu podnoszenia i opuszczania ciężkiej, metalowo-szklanej klapy w szklarni służącej do wietrzenia tak, żebym wiosną i latem, zwłaszcza, nie wyrywał sobie pół kręgosłupa, jak przy debilnym, obecnym. Obie rzeczy wycenią i zobaczymy.

Szef Fachowców i Niewychylający Się przyjechali znacznie później, chyba tylko dlatego, że przywieźli nam drzwi zamówione w Castoramie. Chłopaki od razu przymierzyli się do newralgicznego kaloryfera w dawnej sypialni i potężną żabą połączoną z długim ramieniem (fizyka) podołali wreszcie potężnej końcowej zaślepce i ją odkręcili. W to miejsce zamontowali zawór odpowietrzający, pootwierali wszystkie inne istniejące i Szef Fachowców z powrotem (który to już raz?) zaczął napełniać układ, czyli wpuszczać kolejne 300 l wody, bodajże. Gdy wszystko się odpowietrzyło i zalało część pralni oraz naszej/nie naszej łazienki i gdy żmudnie powybierałem szmatą do wiadra kałuże wody, został w fanfarach, kurwa,  uruchomiony kocioł. Pracował niezwykle długo, bo jego priorytetem jest przede wszystkim nagrzanie wody użytkowej. Ale w końcu automatyka puściła na grzanie. Grzały wszystkie bez wyjątku kaloryfery. Poinformowałem Szefa Fachowców, że to była trzecia rzecz, z powodu której ostatnio źle spałem. O meandrach ułożenia ciała Żony, za przeproszeniem, i mojego, oczywiście go nie informowałem, chociaż zapytana o to Żona stwierdziłaby z pełnym przekonaniem, że to całkiem prawdopodobne i Kto wie?! 
- To ja też będę spał spokojnie... - znalazł się, gdy obu dopadłem w pralni przy robotach. - A teraz z jakiego powodu będzie pan źle spał? - zdążył już mnie poznać.
- Jak z montowanego przez was brodzika będzie bez problemów, płynnie, nomen omen, ściekać woda, to się uspokoję.
- Nie ma takiej opcji, żeby nie ściekała... - zapewnił mnie jednak mnie nie znając.
- Jednak cię nie znają! - skomentowała Żona, gdy zrelacjonowałem rozmowę.
W całym długim międzyczasie Niewychylający Się na przemian udarem oraz ciężkim młotem rozwalał ściankę między przyszłą sypialnią gości a łazienką i razem z Szefem Fachowców tworzyli stereo, gdy ten ostatni bruzdował w pralni. Doszło do tego, że mogłem precyzyjnie określić, czy w danym momencie pracuje tylko jeden z nich, czy obaj. Fajnie do tego stopnia, że przy I Posiłku czytałem relaksacyjnie książkę, a o 14.00 pytając, czy przez najbliższe pół godziny będą ode mnie czegoś potrzebować, w sypialni zapadłem w sen. 
Tak potrafię. Mam to z dzieciństwa. W dużym pokoju (wejście bezpośrednio z korytarza), w którym toczyło się całe życie spaliśmy my, ja i rodzeństwo. We troje na szerokim, mogę tak powiedzieć, zespolonym z dwóch części łożu, przy czym na jego jednej połowie ja sam, jako uprzywilejowany, najstarszy, a na drugiej spali brat z siostrą. A w pokoju bywało różnie. Najczęściej kłótnie i wrzaski rodziców, ich życie towarzyskie, często z kłótniami i wrzaskami powodowanymi przez Ojca. Więc, czy po czymś takim z dzieciństwa, kiedy wszystko się nieodwracalnie utrwala, jakieś bezosobowe młoty, wiertarki, itp., mogą mi przeszkadzać?!
 
Gdy wyjechali przed siedemnastą, jak zwykle poczuliśmy ulgę. Byliśmy w swoim domu, niemożebnie zasyfionym, ale swoim(!) i z pewnymi naszymi nienaruszalnymi azylami. Stwierdziliśmy, że obecny salon, nasza ostatnia chluba, było nie było, wygląda jak taki najgorszy meblowy dyskont z wystawionymi bez składu i ładu meblami wszelkiej maści lub taka szopa rodem z Naszego Miasteczka, do której sprowadzali z Niemiec albo z Holandii różne meble, a w której jednak znaleźliśmy coś dla siebie, co służy nam do tej pory. Ale to nam nie przeszkadzało, póki co. 
- Brakuje tylko kartek z cenami... - dopowiedziała Żona.
W trakcie II Posiłku oglądałem ćwierćfinał Igi Świątek z Victorią Azarenką, tą kwiczącą Białorusinką. Nadal przy każdym uderzeniu kwiczała. Okropne. Iga wygrała 2:0, przy czym pierwszy set w jej wykonaniu wbrew opinii tzw. ekspertów oceniłbym "tylko" na dobry +, za to drugi na bardzo dobry+, blisko szóstki (6:0 dla Igi, nomen omen).
 
Dzisiaj Wnuk-II kończył 13 lat. Za diabła nie mogłem się do niego dodzwonić. Próbowałem więc dotrzeć do niego okrężną drogą poprzez Syna, Synową, Wnuka-I i II. Żadne nie odbierało, więc  nawet zacząłem się niepokoić. W końcu Wnuk-III oddzwonił. Chwilę trwało złożenie mu życzeń, a potem długo i zawile tłumaczył meandry ich wieczornego życia - kto z domowników gdzie jest i dlaczego, gdzie leżą telefony i dlaczego oraz dlaczego niektóre są powyłączane. Wszystko, przyznaję, z domieszką humoru, ale bez opuszczenia jakiegokolwiek szczegółu. Wykończyć było się można. Wydaje się, że Wnuk-III  może być w przyszłości takim idealnym materiałem na wykładowcę akademickiego - nie wiadomo tylko, czy sale wykładowe w trakcie przez niego prowadzonych zajęć będą pełne, czy puste.
Ale był drobny plusik jego wywodów, bo dowiedziałem się przy okazji, że Wnuk-IV też ma już telefon. Tedy możliwości kontaktu się rozszerzyły.

PIĄTEK (16.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ciężko się wstawało,
Bo dobrze się spało.
Żona wstała normalnie, ale i tak za wcześnie, bo cały poranny rytm był rozwalony. Czas był najwyższy wyczyścić rurę odprowadzającą spaliny z kuchni. Wewnątrz tragicznie nie było. Poszłoby bardzo sprawnie, gdybym wyciągnął wnioski z takiego samego przypadku w Wakacyjnej Wsi. Nie mogłem bowiem z powrotem ścisnąć objemki łączącej rurę z kolankiem, bo śrubka, którą odkręciłem, zniknęła. Zamiast ją wyjąć i odłożyć...
Zaczęły się wspólne poszukiwania. Ni śladu, ni popiołu! Przeszukaliśmy z pół kuchni, bo to złośliwe bydle mogło się gdzieś potoczyć, i nic. Podejrzenie padło na odkurzacz. Na dworze wytrzepałem worek i nic. Stwierdziliśmy, że śrubka pod moją nieobecność, gdy na dworze czyściłem rurę, mogła się zsunąć z objemki i wpaść do otworu w żeliwnym blacie. Musieliśmy położyć na nią krzyżyk. W tej sytuacji zamontowałem zapasową, nie czarną, ale się tym nie przejąłem. Kupi się czarną, najlepiej dwie,  i następnym razem się wymieni. Rozpaliłem i układ zadziałał idealnie. W kuchni huczało aż miło.
Korzyści z bezmyślnego zagubienia śrubki: 
- bezcenne doświadczenie i możliwość empirycznego sprawdzenia w przyszłości przysłowia Do trzech razy sztuka,
- zajrzenie pod kuchnię i odkurzenie przy okazji wszystkiego, co się nagromadziło,
- podbudowanie przez Żonę w całej sytuacji lekko naruszonego morale męża Bo nie wątpiłam, że zapasową śrubkę masz i wszystko naprawisz.
Dopiero o 08.30 wszedłem w normalny poranny rytm. Blogowe, onan sportowo-polityczny i te sprawy.
Żona poinformowała mnie, że dzisiaj spała znacznie lepiej. Ufff! Do tego zrobiła się bardzo szybko piękna słoneczna pogoda, więc szyć, nie umierać, jak powiedział pewien krawiec.
 
Planowaliśmy dzisiaj wyjazd do City przewidując, że z racji liczby spraw i ich różnorodności będzie on skomplikowany. Więc, gdy tylko przyjechali fachowcy, od razu z Szefem Fachowców obgadaliśmy kolejne szczegóły prac i już mieliśmy wyjeżdżać, gdy zadzwonił Wielki Woźny. Zmarł nasz kolejny kolega z roku. Z obowiązku, który na siebie przyjąłem, a który zaczyna mi się coraz mniej podobać, musiałem natychmiast napisać do wszystkich naszych o pogrzebie. A miał się on odbyć już jutro. Wiadomość dotarła zbyt późno, żebym mógł odłożyć pisanie. Trzeba było omówić kwestię, czy ktoś z nas będzie na pogrzebie i zorganizować od nas wszystkich wieniec.
Przy pisaniu trudno było nie myśleć w ten sposób - Jak tak dalej pójdzie w tym roku, jedna osoba na miesiąc, to pod jego koniec "trochę" nas ubędzie! Nie budowało to mojego morale.
Już w trakcie pobytu w City Wielki Woźny poinformował mnie, że jest odzew na mojego maila i że wszystko jest załatwione.

W City zaczęliśmy od Urzędu Skarbowego. Nadchodzi fiskusowy okres. Trzeba będzie się rocznie rozliczyć za wynajem pokoi (jeszcze Wakacyjna Wieś i szczątkowo z Uzdrowiska) oraz poinformować fiskusa o sprzedaży Wakacyjnej Wsi, bo nastąpiła przed upływem 5. lat od daty zakupu.
Pani, bardzo sympatyczna, o wszystkim nas poinformowała. Przy czym na samiutkim początku od razu nie została dopuszczona przez mnie do głosu, żeby nie dać jej czasu na zadanie jednego z głupszych pytań, z jakim się spotykam w urzędach w ostatnich latach, A był pan umówiony?
Potem, gdy już swobodnie rozmawialiśmy, sama widziała bezsens umawiania się przy tak prostej i zabierającej chwilę sprawie. Dziwowała się tylko, że chcę PiT-y składać osobiście.
- Przecież można je złożyć przez Internet ze stosownych stron...
Piszę "stosownych" tylko dlatego, że nie potrafię powtórzyć konkretnego adresu, który oczywiście podała. Coś z gov. pl, ale nie chcę się ośmieszać.
- Ale ja chcę mieć potwierdzenie, że złożyłem... - chciałem być sprytny.
- To nie chce pan elektronicznego ministerialnego potwierdzenia? - dopytywała w podtekście chcąc mi chyba zaimponować słowem  "ministerialnego".
W tle Żona optowała za takim właśnie rozwiązaniem.
- Ja chcę mieć pieczątkę potwierdzającą złożenie!...
- Aaaa, jeśli tak... - okazała kulturalną wyrozumiałość z domieszką sympatycznego poczucia humoru.

Z... US pojechaliśmy do Leroy Merlin. W sprawie płytek, które wstępnie wcześniej wybraliśmy do kabiny prysznicowej i do kawałka ściany w pralni-łazience.
- Ale te w Castoramie chyba bardziej mi się podobały... - Żona zawiesiła głos czekając na moją reakcję.
Milczałem nie wychylając się.
- A co będzie w Castoramie, jeśli się okaże, że jednak te bardziej mi się podobają? - patrzyła na mnie z niepokojem.
- To wrócimy do Leroy Merlin... - nawet niewiele mnie kosztowało, żeby przy tym stwierdzeniu być prawie zupełnie naturalnym i wiarygodnym, zwłaszcza że odpowiedziałem niezwłocznie nie dając Żonie szans, żeby mogła wyczuć jakiekolwiek zawahanie z mojej strony.
- A co miałoby być? - pomyślałem. - Mam się kopać z koniem?!
- Ale nie będziesz na mnie wywierał presji?...
Zapewniłem, że nie.
Te w Castoramie Żonie się spodobały bardziej. Czy muszę dodać, że to trwało, bo przecież do płytek należało wybrać fugi i silikon. Ten ostatni kolorystycznie na szczęście był tylko formalnością, bo kolor fug utorował mu autostradę.
Potem z kolorami poszło nad podziw gładko. W sklepie z wykładzinami Żona błyskawicznie wybrała wykładzinę, z której przyszykują nam 16 mb cokolika do obecnej sypialni.
Obecność w Carrefour i w Biedronce pominę, jako dzisiaj mało istotną. No może wypadałoby tylko zaakcentować fakt, że Żona, gdy już czekałem przy kasie zadowolony, że tak szybko poszło, pojawiła się z paczką kalmarów, tych bezsmakowych, w dziwny sposób zajeżdżających rybą, gumowych (gumiastych?) opon.
- No przecież ostatnio ci smakowały!... - musiała zareagować i tłumić pożar w zarodku, gdy ujrzała moją minę. No, to po weekendzie! pomyślałem, gdy usłyszałem pocieszające Będą na dwa obiady!
 
Gdy pojawiliśmy się w domu, zaraz przyjechał Buster Keaton, żeby rozliczyć się częściowo za wykonaną robotę. To samo na odchodnym, a raczej na odjezdnym (odjazdowym, odjeżdżalnym?) zrobiliśmy z Szefem Fachowców.
Szykując się do meczu Igi Świątek z Czeszką Karoliną Pliskovą zupełnie przypadkowo w spiżarni, gdzieś na dolnej półce, odkryłem ku swojemu ciężkiemu zdziwieniu i radości trzy Pilsnery Urquelle, i to w butelkach. Nie miałem pojęcia, skąd tam się wzięły. Gdy delektowałem się pierwszymi subtelnymi łykami ciężko westchnąłem myśląc:
- No, naprawdę, staram się! - Ale nic nie mogę poradzić na to, że jest to najlepsze piwo na świecie!
Ostrzyłem sobie w takiej aurze apetyt na mecz, a tu się okazało, że Pliskova oddała go walkowerem. Trochę do dupy!
W sytuacji niespodziewanego nadmiaru wieczornego czasu nawet sporo poczytałem, już w łóżku.

SOBOTA (17.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Po źle przespanej nocy. Może dlatego, że Żona coś na początku nocy słyszała nie mogąc zasnąć. Po długich poszukiwaniach, o których nie miałem pojęcia, znalazła miejsce dziwnego pukania i postanowiła mnie poinformować/zapytać, czy by z tym nie można było coś zrobić. Starała się mnie budzić delikatnie, szeptem już od drzwi, ale spałem od dwóch godzin kamiennym snem. Więc w końcu przysiadła delikatnie koło mnie na brzegu łóżka i złapała mnie za rękę. W ułamku sekundy ciśnienie skoczyło mi do 130 (przypomnę mecz Polek z Rosjankami), a serce dudniło jak szalone, gdy oczy przekazały nieprzytomnemu mózgowi obraz postaci ubranej w szlafrok i na dodatek się uśmiechającej.
- Boże drogi, nigdy tak nie rób! - Myślałem, że zemrę!
Żona zaprowadziła mnie do źródła dziwnego pukania. Był nim w pralni świeżo przymocowany do podłogi brodzik. Dźwięk wydobywał się z odpływu, więc co miałem zrobić? Zatkałem go szmatą, zamknąłem drzwi i podsumowałem:
- Trzeba czekać do poniedziałku.

Adrenalina długo nie chciała odpuścić, więc rano oboje wstaliśmy niewyspani. A na taki stan najlepszy jest wysiłek fizyczny połączony z odrobiną finezji. Przy czym nie należy z tą finezją przesadzać, bo w takim stanie może stać się źle.
Najpierw w budowlanym rozgardiaszu podłączyłem pralkę, żeby zrobić dwa prania, bo potem to nie wiadomo kiedy. Byłem z siebie dumny, że dałem radę, ale za chwilę i Żona, i pralka podniosły raban, bo ta ostatnia nie dostawała wody, wydawała jakieś nieprzyjemne elektroniczne dźwięki nie wróżące nic dobrego. Idąc na górę jeszcze trochę się łudziłem, że może Żona zapomniała odkręcić zawór wody, ale nie. Zdziwiłem się niepomiernie, bo przecież woda była i miała być, mimo że została doprowadzona również do przyszłej kabiny. Zadzwoniłem do Szefa Fachowców, który również najpierw się niepomiernie zdziwił, a potem spokojnie oznajmił Widocznie doprowadzając ją do kabiny odciąłem w tamtym miejscu.
To jest taki klasyczny syndrom, doświadczany przez nas przez lata wielokrotnie, robienia czegoś przez fachowców, z jednoczesnym psuciem  czegoś innego, najczęściej z tej samej branży. Ale są fachowcy bardziej wyrafinowani.
Na szczęście zawór na rurze doprowadzającej wodę do przyszłej baterii prysznicowej był 3/4", idealny do podłączenia węża zasilającego pralkę. Ustawiłem ją tak na środku pralni, że starczyło, czyli fachowo mówiąc stykło, wszystkich kabli - prądowego, zasilającego w wodę i odpływowego. Żona bez problemu zrobiła dwa prania, a ja całość sfotografowałem i zdjęcia wysłałem, gdzie trzeba. Zareagowała tylko Lekarka. No, ale ona jest Lekarką. Przejmującą się innymi. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jest w rodzinnych stronach w sprawie sprzedaży swojego mieszkania. A Justus Wspaniały został sam z ... czwórką gości. Bo syn Lekarki i jego dziewczyna, ta wiotka, wymyślili w ostatniej chwili, że zostają do poniedziałku, a dodatkowo syn Justusa Wspaniałego przyjechał z partnerką.
- ... Ma 4 "paszcze" do wyżywienia :)" - napisała.
Podziwialiśmy biorąc pod uwagę fakt, że dwa psy nie zniknęły przecież. No, ale Justus Wspaniały jest byłym wojskowym, a to wyjaśnia wiele, nomen omen.

Gdy tak dobrze poszło nam z pralką, zabraliśmy się za telewizor. Z górnego korytarzyka przenieśliśmy już w zasadzie bezużyteczną tam komodę do sypialni i daliśmy jej kolejne życie. Po wyczyszczeniu z pyłu ustawiłem na niej telewizor, a w szufladach Żona umieściła ręczniki. I gdy wszystkie kable wytarłem i podłączyłem, aż prosiło się, żeby wrócić do poprzednich wieczornych zwyczajów. Żona obiecała, że coś w Netflixie znajdzie.
To z rozpędu jako tako wysprzątałem jeszcze naszą łazienkę, żeby móc w niej w miarę w przyzwoitych warunkach na jutro się odgruzować. 
I wtedy zadzwonił Profesor Belwederski II. Zdał szczegółową relację z pogrzebu naszego kolegi. Prosił jednocześnie, żebym te informacje wszystkim naszym przekazał. To wysłałem do wszystkich maila, ale coś we mnie pękło, bo dopisałem:
Muszę donieść, że ostatnio mam poważną huśtawkę nastroju. Stan ten nasilił się wczoraj, kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci Ryśka. Musiałem i chciałem ją przekazać Wam wszystkim, ale wczoraj to mnie "wcale nie bawiło"!!! Powiedziałbym, że mnie wkurzyło i ogarnął mnie protest przechodzący w bunt. Ale dzisiaj, po przespaniu się z tematem, w tym dosłownie, weszła we mnie pokora i pogodzenie się z losem. Stwierdziłem, że z koniem kopać się nie będę, że muszę przyjąć do wiadomości, że wymierać będziemy, co zresztą od dawna, jako zdyscyplinowani Chemicy, skrupulatnie czynimy, i że ja kolejne informacje o którymś/którejś z Nas, który/-a, niechcący/-a oczywiście, taki kolejny numer wywinie, będę przekazywał, bo ostatnio tak się to ułożyło.
Więc spieszę Was uspokoić, że pogodziłem się i że taki obowiązek na siebie przyjmuję. Jednocześnie spieszę donieść, że z różnych przesłanek wynika mi, że będę jeszcze żył 20 lat, dokładnie, do 94. roku życia. Więc jest spora szansa, że się nadonoszę! Ale gdyby okazało się, że moje Koleżanki i moi Koledzy mnie przeżyją, czego wszystkim życzę, to będę wdzięczny, gdyby ktoś z Was doniósł na mnie, kiedy dokonam żywota, czyli nie bojąc się tego sformułowania, które staramy się zawsze poubierać w łagodniejsze słowa, zwyczajnie umrę.
I to byłoby "na tyle". Na... razie...
Póki co, za kilka dni czekajcie innych wieści, zdecydowanie przyjemniejszych.
Emeryt
Ps. Jednak muszę!... Dla zobrazowania mojego stanu, który mniej więcej opisałem, muszę coś dodać. Wyobraźcie sobie, jak się czuję, kiedy na ciągle bogatej, na szczęście, mailowej liście adresowej, zaznaczam dany adres, do tej pory "żywy", po czym jednym kliknięciem bezdusznego klawisza powoduję, że znika. Był Kolega lub Koleżanka, a jakoby Go/Jej nie było!...
(zmiana moja)

Późnym popołudniem czerpałem dużą przyjemność z długiego finału w Doha, w którym Iga Świątek wygrała 2:0 z Kazaszką, Jeleną Rybakiną. Bo show must go on!
Wieczorem po kilkudniowej przerwie znowu zaczęliśmy oglądać seriale. Tym razem Żona wynalazła amerykański z 2023 roku - Dyplomatka. Jest na razie tylko jeden sezon, ale zobaczymy, jak to będzie, bo po pierwszym odcinku stwierdziliśmy, że dajemy mu szansę.
 
NIEDZIELA (18.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po całkiem niezłym śnie. 
Żona zaraz po mnie. Dla niej nie ma nic lepszego dla mobilizacji do wczesnego wstawania, jak świadomość, że wyjeżdża. Przy czym w grę nie wchodzi zwykły wyjazd, a nawet ważniejszy, na pociąg, na przykład. Jak wszędzie, tak i tu jest hierarchia wyjazdów. A na samym jej szczycie mieści się wyjazd do wnuków, czyli do Q-Wnuków.  Robi się wtedy inna Żona, czyli Babcia. Do tego planowany wyjazd był już na 10.00, więc żeby mieć swoje poranne 2K+2M (jeszcze inna kategoria) wstała, nienagabywana w żadnym momencie przeze mnie, trochę po 06.00. Dla niej o głębokim  świcie, zahaczającym mocno o noc.
Rano spory kęs czasu pisałem, wiedząc co się święci z braku czasu i co się święcić będzie. I w takim stanie zaszła mnie z flanki, w pewnym amoku pisania. Chodziło o nasz wyjazd. Pierwotnie podsunąłem pomysł, żeby Pieska zostawić w domu Bo skoro jedziemy tam i z powrotem?! licząc się, że natychmiast dostanę zjebkę, którą dostałem natychmiast. Ostatecznie stanęło na tym, że jedziemy z Pieskiem.
- Ale Pasierbica napisała, że będzie 16 osób - poinformowała mnie Żona - więc jeszcze ten Piesek, dość spory i nieruchliwy...
Czekałem spokojnie już trochę wybity z pisania. 
- Więc mam taki pomysł... - zawiesiła głos. - ... tylko nie mów od razu "nie" lub "tak" i nie pędź!
Kiwnąłem głową twierdząco, co znaczyło, że nie będę robił w żadną stronę.
- Może by nasi sąsiedzi, Głuchoniemi, wyprowadzili ją ze dwa razy do ogrodu?...
Pomysł był świetny, tym bardziej że od jakiegoś czasu nosimy się z zamiarem zostawienia u nich jednego kompletu kluczy, tak na wszelki wypadek. Więc trudno było nie pędzić!
- Tylko powiedz, żeby przyszli do nas oboje! - dorzuciła Żona, gdy natychmiast zacząłem się ubierać.
Chodzi o to, że Sąsiad z Lewej zdecydowanie gorzej słyszy i rozumie niż jego żona, Sąsiadka z Lewej.
Skąd nagle Sąsiedzi z Lewej?... Bo głupio mi już pisać o nich "Głuchoniemi". To jest oczywista prawda, ale w naszym języku i powszechnym odczuciu zabarwiona mocno pejoratywnie. A żaden głuchoniemy, tym bardziej nasi, na to nie zasłużyli. Podobnie jest ze wszelkimi garbatymi, zezowatymi, kuśtykającymi, itd. Określenia te informują o stanie faktycznym, czyli mówią prawdę, ale wiemy, jak to wygląda. "Niepełnosprawny" też nie zawsze się sprawdza, bo taki zezowaty lub garbaty miałby święte prawo czuć się oburzonym. A określenie inwalida lub kaleka to już w ogóle! Masakrycznie niepoprawne, zwłaszcza w obecnych czasach. Terminy te powinny pójść do lamusa. Zwłaszcza "inwalida". Wywodzi się on z łaciny i oznacza kogoś, kto wymaga specjalnej troski, a to stoi w sprzeczności z ideą aktywnej rehabilitacji.
Przy okazji przypomniało mi się zdrowe i rozsądne podejście pewnej pani, która powiedziała:
- Mógłby być bez rąk i bez nóg, byleby nie był inwalidą!
Tak więc blogowe ksywy sąsiadów nie są szczytem intelektu, humoru, pomysłowości i oddaniem ich cech lub sposobu najczęstszego postępowania. I takimi być nie mogą. Muszą być do bólu neutralne. Bariera w kontakcie, niuanse w porozumieniu się, są tak olbrzymie, że nie sposób byłoby im wytłumaczyć w razie czego, dlaczego tak, a nie inaczej ich nazwałem. Nie zrozumieliby i mogliby czuć się urażeni. A "Sąsiedzi z Lewej" łatwo wytłumaczyć - patrząc od strony ulicy są po naszej lewej stronie. Amen!
 
Sąsiada z Lewej dopadłem kwadrans po dziewiątej. Wyszedł w szlafroku, wyraźnie zaspany.
- Jeszcze spałem!... - śmiał się. - Co się stało?! - zawsze tak pyta, gdy do nich dzwonię lub gdy w ogródku chcę się do niego odezwać.
- A żo-na? - Jesz-cze śpi?
- Nie, już ogląda! - machnął ręką na dom.
- A mo-że-cie przyjść do nas za 15 mi-nut, gó-ra pół go-dzi-ny, bo o dzie-sią-tej  je-dzie-my do Met-ro-po-lii?! - Za-pra-sza-my!
Kiwnął głową, że tak.
Minął kwadrans, pół godziny, a tu nic.
- Mówię ci - wyjaśniłem trochę zniecierpliwionej i zaniepokojonej Żonie - że sąsiad zrozumiał, że mają przyjść o 10.00. I tak było. Stawili się punktualnie oboje.
Przy ustaleniach z Sąsiadką z Lewej nie było żadnych problemów.
- To wyjdziemy z Bertą o 13.00, a potem o 17.00, bo mam dzisiaj w City spotkanie głuchoniemych...
Udzieliliśmy im krótkiego instruktażu otwierania bramy, drzwi wejściowych oraz drzwi tarasowych i zaznaczyliśmy, żeby niczego, żadnych smaczków, nie próbowali Bercie dawać. Bardzo się przejęli, zwłaszcza ona, bo jest z grupy przejmujących się. Coś jak Lekarka.
- A mam wychodzić na ogród z pieskiem? - przytomnie zapytał Sąsiad z Lewej. Wyjaśniliśmy, że takiej potrzeby zupełnie nie ma. 
Uspokajali nas, że możemy jechać i że wszystko będzie w porządku. Ale na wszelki wypadek wymieniliśmy się numerami telefonów. Upewniłem się tylko, czy mają je nastawione w systemie wibracyjnym.
 
O 10.22 wyruszyliśmy w drogę, a punktualnie w samo południe byliśmy już u Krajowego Grona Szyderców. Nieźle, ale to niedziela i ruch był zdecydowanie mniejszy.
Ze spodziewanych sumarycznie szesnastu gości i domowników było wszystkich trzynaścioro. Nie stawili się - Były Teść Żony z racji przeziębienia, trzecia żona pierwszego męża Żony oraz ich córka. Za to niespodziewaną atrakcją spotkania, przynajmniej według mnie, miał być przyjazd brata Q-Zięcia i jego dziewczyny, a zwłaszcza jej, na co ostrzyłem sobie zęby. Bo mało kto ją widział, a jeśli nawet, to rzadko. Było więc niezłe poletko, żeby się czegoś dowiedzieć.
- Żebyś jej przypadkiem nie wypytywał! - zaczęła Żona.
- Bardzo proszę, nie strasz jej od razu na wejściu! - zaraz potem dołączył Q-Zięć.
Ale, gdy za chwilę stanęła nade mną Pasierbica, nie wytrzymałem.
- Co?! - zapytałem zaczepnie.
- Ty dobrze wiesz co! - widziała, że rżnę głupa.
- Ale ja ją tylko zapytam o parę rzeczy...
- Ani mi się waż!
- To nie będę pytał, tylko powiem Wiele dobrego o pani słyszałem...
- Ani mi się waż! - Pasierbica nie czekała, aż się rozkręcę i wyjaśnię, co "ja tylko".
Więc gdy przyszli, przedstawiłem się jej tylko i już później słowa z nią nie zamieniłem. Nie będę się pchał tam, gdzie mnie nie chcą. Zresztą była jakaś taka dziwna, dzika i miała coś wspólnego z audytami.

Dość szybko Teściowie Pasierbicy wraz z Babcią Q-Zięcia oraz Byłą Teściową Żony, a chwilę potem Brat Q-Zięcia wraz z dziewczyną się ewakuowali, więc atmosfera zrobiła się zdecydowanie luźniejsza.
Q-Wnuk dostał dwa razy w dupę w szachy od dwóch pozostałych dziadków, ale chyba tylko dlatego, że bardziej koncentrował się i chłonął to, o czym mówili pozostali dorośli. Bo to zawsze ciekawsze.
I w końcu namówił mnie na strzelanie bramek w ogródku. Przystałem na to, bo nie było na niego siły. A miał je właśnie oszczędzać i się regenerować po ostatnim, bardzo wyczerpującym według Przewodnika, wysiłkowym treningu.
- Co ci trener mówił? - Maaacie odpoczywać! - starał się przemówić do rozumu.
- To ile będę wypoczywał?! - buntował się. - Już przecież wypocząłem.
Ale, gdy ten dziadek sobie poszedł, drugi już nie miał sił sam walczyć i uległ. Z rogu ogródka Żona cały czas dopingowała Q-Wnuka i krytykowała męża.

Po małym posiłku (wcześniej, jak w poznańskiem, wszystko było na słodko), tuż po 16.00, ruszyliśmy w drogę powrotną, żeby dojechać za jasnego. Jechało się lepiej niż w tamtą stronę, bo wszyscy wracali z citizańskiej kotliny do Metropolii, która, niczym olbrzymia czarna dziura, pochłaniała kolejne auta.
Jakieś pół godziny przed celem Żona wysłała, zgodnie z umową, smsa do obojga Sąsiadów z Lewej, że będziemy o ok. 17.40.
- Ok. Berta była 2 razy w ogrodzie i jest bardzo szczęśliwa. - odpisała ona.
- Przez chwilę puściłem psa Berka i cieczy się psa i teraz jest w domu. - odpisał on.
To był trzeci raz w ostatnim okresie, w którym widziałem Żonę we łzach. Pierwszy, gdy w przymierzalni w Powiecie ubrawszy kupowaną właśnie piżamę z chucka zgasiłem w niej światło, drugi całkiem niedawno u nas w domu, gdy graliśmy w kierki i na etapie loteryjki ja od samego początku stałem siedem kolejek i  podśpiewywałem sobie Stoję, stoję i nikogo się nie boję, stoję na stole, itd., no i teraz ten, po smsie Sąsiada z Lewej. Przez łzy i tłumiony śmiech nie mogła mi przeczytać, a gdy to w końcu zrobiła, trudniej prowadziło mi się Inteligentne Auto, bo wstrząsały mną spazmy śmiechu i przez załzawione oczy ledwo widziałem. To było coś takiego, czego w życiu byśmy nie wymyślili, a jednocześnie wzruszającego przez pewną dziecinność tekstu.
Byliśmy na miejscu o... 17.40 zdążywszy nawet po drodze odebrać paczkę. Przed bramą z kluczami czekał na nas Sąsiad z Lewej zapewniając nas na swój sposób, że wszystko było w porządku i Psa Berka jest teraz w domu. Wzbraniał się przyjąć od nas Nie trzeba! dwie babeczki upieczone przez Pasierbicę, ale się ugiął, gdy Żona powiedziała, że to urodzinowe jej córki.

Wieczorem zaczęliśmy oglądać drugi odcinek Dyplomatki. Z tej informacji wyraźnie przebija tryb niedokonany. Mniej więcej w połowie usłyszałem charakterystyczne dźwięki.
- Śpisz! - brutalnie zauważyłem.
- Taaak? - I co teraz będzie? - A nie będziesz się na mnie gniewał?...
Uspokoiłem ją, że nie i że ją rozumiem, bo co, jak co, ale na swoich wnukach spala się najbardziej.
Ja się też spaliłem, bo mimo niespodziewanej nadwyżki czasu ani myślałem o czytaniu.

PONIEDZIAŁEK (19.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona podobnie, czyli standardowo, o 07.00.
Spałem nie najlepiej. Chyba przez koszmarne sny, które nieprzyjemnie przechodziły z jednego w drugi. Zapamiętałem tylko jeden, chyba najgorszy. Wnuk-III pracował u mnie, żeby zarobić sobie trochę grosza, ale wcześniej pieniądze chyba ukradł i zachomikował je w jakiejś piwnicy. Odkryłem to i w tamtej piwnicy się na niego wydzierałem, a on w swoim stylu się wymądrzał. Więc zacząłem go tłuc!
Koszmar!
 
Od rana nic, tylko pisałem. Ale przypomniałem się też w sprawie pomiarów drzwi zewnętrznych i wymiany licznika oraz zaworu antyskażeniowego. 
Pogoda była taka, że nic tylko sobie żyły ciąć... Ciemno, szaro i ponuro. W tym stanie tkwiłem do 13.00, kiedy wyjrzało słońce.
Szef Fachowców przyjechał sam i to dopiero o 11.30. Dzień więc był pod każdym względem rozlazły. Z pogodą poprawiło się dopiero po południu, ale nadal byłem uwiązany do laptopa praktycznie z niej nie korzystając. Jedynymi akcentami dnia był wczesny, o dziwo, wyjazd Szefa Fachowców, przybycie gościa z MZK, który zobaczył, co trzeba zamówić, żeby jutro zabrać się do roboty oraz telefon od Lekarki i Justusa Wspaniałego. 
Lekarka szczęśliwie wróciła do domu załatwiwszy sprawę wystawienia swojego mieszkania na sprzedaż oraz spotkawszy się z mamą.
- Mówię wam, było bardzo sympatycznie. - A dzisiaj już byłam w pracy. 
Syn Lekarki wczoraj ostatecznie odwiózł swoją dziewczynę do Powiatu do pociągu, a sam jeszcze został. Wyjechał również syn Justusa Wspaniałego z partnerką. W domu więc zrobił się efekt kozy. 
Tym razem tak się porobiło, że w zasadzie gadaliśmy my, o remontach, potem Lekarka, a Justus Wspaniały wtrącał tylko pojedyncze słowa lub równoważniki zdań. Być może dlatego, że usłyszałem Nie będę zniżał się do takiego poziomu, żeby komentować twoje prowokacje!
Nie wiedziałem tylko, czy te prowokacje miały miejsce w poprzednim  wpisie, czy teraz na bieżąco, w rozmowie.
I w takich sympatycznych nastrojach obie strony nadal deklarowały radość z naszego do nich przyjazdu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.09.
 
I cytat tygodnia: 

Nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych, nie jestem dziewicą ani księdzem, żeby się bawić w życie wewnętrzne. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964; nie przyjął jej).